Świat Książki, Warszawa 2012.
Podróż do horyzontu
Przez dość długi czas Małgorzata Dzieduszycka-Ziemilska pisze zgodnie z konwencjami dzisiejszej literatury podróżniczej, realizuje po prostu konkretny i przewidywalny schemat, tyle tylko, że zamiast porywać się na modną ostatnio podróż dookoła świata, wybiera się „jedynie” do Mongolii. Z tej podróży narodziła się książka „Wszyscy jesteśmy nomadami”, wyraźna próba szukania wypadkowej między obserwacjami i własnymi doświadczeniami. Dla autorki przez długi czas ważne jest miejsce, do którego trafiła – dopiero potem przypomina sobie o tym, że i sam fakt przebywania w Mongolii zasługuje na uwagę – i nieśmiało ten temat zaczyna się przebijać przez relację.
Na początku Małgorzata Dzieduszycka-Ziemilska sprawia wrażenie mocno zdystansowanej. Właściwie nie wiadomo, dlaczego wybrała akurat Mongolię. Przedstawia ekipę, z którą będzie pracować, ale o sobie jakby celowo zapomina, chowa się za innymi ludźmi, by zza ich pleców przemknąć do lokalnych atrakcji i oddać się niemal przewodnikowym tłumaczeniom – bezpiecznym, bo nie osobistym. Autorka jak tylko może, unika prywaty, nie szuka kontaktu z czytelnikami, pisze, jakby nie wyobrażała sobie tego, kto po książkę sięgnie. Zarzuca odbiorców wiadomościami na temat kultury i zwyczajów miejscowej ludności, omawia miejsca warte zobaczenia – w dodatku stara się to robić jak najbardziej obiektywnie. Nie ma w tym próby podzielenia się własną radością, zachwytem czy entuzjazmem, wszystko zostaje wyśrodkowane (i uśrednione), ale naprawdę nie wiadomo, dlaczego. Jeśli dodać do tego fakt, że Mongolia w przeciętnym czytelniku nie budzi silnych emocji, przyjemnych skojarzeń, nie mówiąc już o pragnieniu natychmiastowego zwiedzania – pytanie o pobyt tam autorki pozostaje otwarte.
Zasłanianie się informacjami to cecha dla Dzieduszyckiej-Ziemilskiej charakterystyczna – ucieszy to zapewne globtroterów, którzy szukają porad, co warto zobaczyć. To taki beletryzowany przewodnik, podręczny zbiór wiadomości, pozwalający wyrobić sobie opinię na temat ewentualnej zmiany celu podróży. Zwykłym odbiorcom pozostaje niewiele: zaledwie szczątki prywatnego życia, zapis drobnych niesnasek i międzyludzkich relacji. Z czasem te proporcje nieco się wyrównują i autorka wpuszcza jednak czytelników na chwilę do swojego życia w Mongolii. Zwłaszcza kiedy zasmakuje w codziennych obserwacjach, zaczyna się rozkręcać. Taka postawa jest również lekko wymuszana przez temat książki – skoro Dzieduszycka-Ziemilska zatrzymuje się w jednym miejscu, może sobie pozwolić na spowolnienie narracji, spokojne kontemplowanie otoczenia i przedstawianie po kawałku tego, co w Mongolii warto zobaczyć. Z pewnością autorka nie jest rejestratorką przygodnych i efemerycznych wrażeń ani kolekcjonerką anegdot, ma swój pomysł na przedstawienie Mongolii, więc konsekwentnie przybliża ją czytelnikom – wybiera dokładność, a nie zabieganie i poszukiwanie rozrywek.
Książka jest oczywiście pełna zdjęć, którymi autorka dopowiada własną relację. Kolorowe i duże fotografie raz po raz przecinają tekst, chociaż czasem czegoś im brakuje (na przykład przy stopach posągu Buddy – punktu odniesienia). Niektóre zdjęcia – udanie uchwycone chwile – nie potrzebują tłumaczenia, inne wzbogacane są o całe informacyjne notki. Pejzaże, portrety i szczegóły w odwiedzanych wnętrzach interesują autorkę najbardziej i można je z przyjemnością oglądać, to nie puste zapychacze stron, a rzeczywiście udane prace. Sporo wiadomości dostarczy ta książka, a przy tym jest głębsza niż standardowe i „przebojowe” relacje z podróży, w których Mongolia to tylko jeden z przystanków.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
piątek, 31 sierpnia 2012
czwartek, 30 sierpnia 2012
Izabela Sowa: Zielone jabłuszko
WNK, Warszawa 2012.
Ania z PRL-u
Jedną z pierwszych scen „Zielonego jabłuszka” przekonała mnie Izabela Sowa do swojej powieści – i chociaż komizmu w tym stężeniu nie udało jej się już potem powtórzyć, historia mimo wszystko poprawiała nastrój do samego końca. Gdzieś tam może zbyt zawierzyła autorka obiegowym dowcipom, na których nie ma sensu budować dialogu (a i sama Ania Kropelka nie wzięła się przecież z wyobraźni), ale da się to łatwo wybaczyć – za udany i nieco sentymentalny powrót do czasów, których dzisiejsze młode pokolenia nie znają.
Wydana w serii „Babie lato” powieść właściwie mogłaby być książką dla młodzieży – przy założeniu, że ta młodzież zainteresowałaby się życiem nastolatki w PRL-u. Ania Kropelka to młoda dziewczyna, która ironicznie komentuje otoczenie, a swoje zwierzenia ubiera w formę listu do idola, Limahla. Mama Ani wyjechała do Stanów i nie ma ochoty wrócić, ojca bohaterka nie zna. Pozostaje jej babcia i sąsiadki – oraz koledzy ze szkoły. I oczywiście Limahl. Ania prowadzi zwyczajne życie nastolatki, tyle że ustrój zapewnia jej przeżycia dziś nie do wyobrażenia. Relacje z codziennej egzystencji nastolatka okrasza humorem – to często śmiech mimo wszystko, bo w życiu nie zawsze dzieje się tak, jakby bohaterka chciała. Zwykle towarzyszą jej drobne zmartwienia i uciążliwości, niekiedy poważne konflikty psują nastrój – ale to wszystko ma specyficzny posmak nostalgii za dawnymi czasami. Dzięki temu zabiegowi, mocno ryzykownemu, Izabela Sowa uzyskuje w narracji pogodę ducha właściwą choćby bohaterkom Jeżycjady. Nie musi się obawiać, że kłopotami Ani Kropelki obarczy odbiorczynie – bo w końcu tym obce są rozterki nastolatki. Lektura dostarczy zatem rozrywki, czasem obudzi wspomnienia, ale pełnić będzie przede wszystkim funkcję rozrywkową. Jej atutem jest także ciekawe ujęcie czasów PRL-u, odmienne od konwencji w literaturze. Nie ma tu wielu ogranych już motywów czy wręcz stereotypów w pisaniu o tych czasach, autorka koncentruje się tak naprawdę na kwestii rozbicia rodziny przez emigrację. Wszystko inne – przedsiębiorczość młodych ludzi, pomysłowość w zdobywaniu towarów, których nie można kupić, wszechobecna szarzyzna i absurdy – schodzi do poziomu tła. Nadaje całości specyficznego i niepowtarzalnego kształtu, ale nie przytłacza czytelników.
„Zielone jabłuszko” nastawione jest na dostarczenie powodów do radości, widać to w każdej małej scence przywoływanej od razu z zamiarem budzenia śmiechu. Izabela Sowa ucieka od drobiazgu do drobiazgu – komiczne obrazki wcale nie mają wielkiego wpływu na rozwój fabuł, autorce zależy na tym, by przepędzić melancholię i czarne myśli. Przy tych wszystkich wplecionych w opowieść dowcipach nie sposób pozostać obojętnym na historię. Nawet jeśli ktoś będzie mieć inne wspomnienia i w postępowaniu Ani dostrzeże niekonsekwencję, będzie Sowie wdzięczny za dawkę śmiechu i optymizmu. I to jest w tej powieści najważniejsze – nie odwołania do poprzedniej epoki, nie przechowywanie pamięci o życiu w PRL-u, a ubaw pod pretekstem przekazywania obyczajowej historii. Standardowe wątki dużo zyskały po wtrąceniu w kontekst obcy dzisiejszym nastolatkom. Izabeli Sowie udało się stworzyć książkę, która pozytywnie wyróżnia się spośród współczesnych obyczajówek – klimatem, pomysłem i sposobem opowiadania. Warto do tej książki zajrzeć. Także w całej serii WNK to sympatyczne odświeżenie schematów i popis humoru.
Ania z PRL-u
Jedną z pierwszych scen „Zielonego jabłuszka” przekonała mnie Izabela Sowa do swojej powieści – i chociaż komizmu w tym stężeniu nie udało jej się już potem powtórzyć, historia mimo wszystko poprawiała nastrój do samego końca. Gdzieś tam może zbyt zawierzyła autorka obiegowym dowcipom, na których nie ma sensu budować dialogu (a i sama Ania Kropelka nie wzięła się przecież z wyobraźni), ale da się to łatwo wybaczyć – za udany i nieco sentymentalny powrót do czasów, których dzisiejsze młode pokolenia nie znają.
Wydana w serii „Babie lato” powieść właściwie mogłaby być książką dla młodzieży – przy założeniu, że ta młodzież zainteresowałaby się życiem nastolatki w PRL-u. Ania Kropelka to młoda dziewczyna, która ironicznie komentuje otoczenie, a swoje zwierzenia ubiera w formę listu do idola, Limahla. Mama Ani wyjechała do Stanów i nie ma ochoty wrócić, ojca bohaterka nie zna. Pozostaje jej babcia i sąsiadki – oraz koledzy ze szkoły. I oczywiście Limahl. Ania prowadzi zwyczajne życie nastolatki, tyle że ustrój zapewnia jej przeżycia dziś nie do wyobrażenia. Relacje z codziennej egzystencji nastolatka okrasza humorem – to często śmiech mimo wszystko, bo w życiu nie zawsze dzieje się tak, jakby bohaterka chciała. Zwykle towarzyszą jej drobne zmartwienia i uciążliwości, niekiedy poważne konflikty psują nastrój – ale to wszystko ma specyficzny posmak nostalgii za dawnymi czasami. Dzięki temu zabiegowi, mocno ryzykownemu, Izabela Sowa uzyskuje w narracji pogodę ducha właściwą choćby bohaterkom Jeżycjady. Nie musi się obawiać, że kłopotami Ani Kropelki obarczy odbiorczynie – bo w końcu tym obce są rozterki nastolatki. Lektura dostarczy zatem rozrywki, czasem obudzi wspomnienia, ale pełnić będzie przede wszystkim funkcję rozrywkową. Jej atutem jest także ciekawe ujęcie czasów PRL-u, odmienne od konwencji w literaturze. Nie ma tu wielu ogranych już motywów czy wręcz stereotypów w pisaniu o tych czasach, autorka koncentruje się tak naprawdę na kwestii rozbicia rodziny przez emigrację. Wszystko inne – przedsiębiorczość młodych ludzi, pomysłowość w zdobywaniu towarów, których nie można kupić, wszechobecna szarzyzna i absurdy – schodzi do poziomu tła. Nadaje całości specyficznego i niepowtarzalnego kształtu, ale nie przytłacza czytelników.
„Zielone jabłuszko” nastawione jest na dostarczenie powodów do radości, widać to w każdej małej scence przywoływanej od razu z zamiarem budzenia śmiechu. Izabela Sowa ucieka od drobiazgu do drobiazgu – komiczne obrazki wcale nie mają wielkiego wpływu na rozwój fabuł, autorce zależy na tym, by przepędzić melancholię i czarne myśli. Przy tych wszystkich wplecionych w opowieść dowcipach nie sposób pozostać obojętnym na historię. Nawet jeśli ktoś będzie mieć inne wspomnienia i w postępowaniu Ani dostrzeże niekonsekwencję, będzie Sowie wdzięczny za dawkę śmiechu i optymizmu. I to jest w tej powieści najważniejsze – nie odwołania do poprzedniej epoki, nie przechowywanie pamięci o życiu w PRL-u, a ubaw pod pretekstem przekazywania obyczajowej historii. Standardowe wątki dużo zyskały po wtrąceniu w kontekst obcy dzisiejszym nastolatkom. Izabeli Sowie udało się stworzyć książkę, która pozytywnie wyróżnia się spośród współczesnych obyczajówek – klimatem, pomysłem i sposobem opowiadania. Warto do tej książki zajrzeć. Także w całej serii WNK to sympatyczne odświeżenie schematów i popis humoru.
środa, 29 sierpnia 2012
Tatiana Polakowa: Pogoń za duchami
Świat Książki, Warszawa 2012.
Pustkowie i ludzie
Dwie przyjaciółki, Żeńka i Anfisa, nieco lekkomyślne, silne łączącą je przyjaźnią, przybywają do dziwnego zamku na wyspie. Właściwie to miejsce nie ma prawa istnieć, jest tak dziwne – a w dodatku skrywa niejedną tajemnicę. Żeńka ma zebrać wiadomości na temat sympatycznego staruszka, który zlecił jej napisanie własnej biografii. Anfisa towarzyszy przyjaciółce, choć jej zaborczy mąż nie pochwala szaleństw obu kobiet. Tyle że kiedy bohaterki znajdą się już w zamku odciętym od świata, wpadną na trop mrożących krew w żyłach wydarzeń.
Tatiana Polakowa najwyraźniej uczyła się pisania kryminałów, podpatrując dwie wielkie autorki i mistrzynie gatunku – Agathę Christie i Joannę Chmielewską. Jej powieść to w zasadzie wypadkowa pomysłów dwóch poprzedniczek – z Christie wzięła Polakowa upodobanie do budzącej grozę scenerii, klimatu miejsc odciętych od świata, ograniczania przestrzeni do terenu, nad którym twórcy łatwo zapanować. Z Chmielewskiej zaczerpnęła natomiast sferę obyczajowości, motyw dwóch rozplotkowanych przyjaciółek, które samodzielnie nie dadzą sobie rady ze zwykłą kradzieżą samochodu, ale w obliczu o wiele większego zagrożenia starają się być dzielne i postępować jak rasowi śledczy. Bohaterki rodem z Chmielewskiej wtrącone w kontekst z Christie, w miarę łagodny przebieg akcji i lekka narracja – tak w skrócie prezentuje się „Pogoń za duchami”. Autorce można wybaczyć rozmaite uproszczenia i sięganie do schematów – bardziej zależy jej na tym, żeby kryminał przypominać zaczął lekką i rozrywkową powieść obyczajową niż historię sensacyjną.
Mimo tego zamiaru fabuła podporządkowana została tajemnicy zamku, rytm opowieści nadaje intryga, za to nie ma rozwijanych stopniowo wątków obyczajowych, przynajmniej nie na pierwszym planie. Autorka wie, co robi: dzięki rysowi naiwności i bezbronności jednocześnie ociepla wizerunek swoich bohaterek i pozwala im na popełnianie błędów, a i może na tej podstawie wywoływać dreszczyk emocji. Niewielki, bo przez odejście na pustą wyspę z ogromnym zamkiem oddala się Polakowa od historii prawdopodobnych i przez swoją bliskość życia także strasznych. „Pogoń za duchami” jest raczej lekką parodią gatunku, może nawet niezamierzoną – co nie zmienia faktu, że bohaterki naprawdę dadzą się lubić.
Polskim czytelnikom skojarzenia z Christie i Chmielewską zbledną w połączeniu z elementami rosyjskości. Są tu motywy wyraźnie indywidualizujące powieść i nadające jej regionalnego smaczku. Dobrze, że Polakowa rezygnuje z uniwersalności i zakorzenia akcję w tym, co jej najbliższe – dzięki temu nie zostanie zapamiętana wyłącznie jako epigonka królowych kryminału. Zwłaszcza że w budowaniu kryminalnych rozgrywek nie jest idealna, dużo bardziej cieszy jako obserwatorka zwyczajnych spraw.
Jest „Pogoń za duchami” próbą powrotu do klasyki kryminału przy równoczesnej chęci połączenia genologicznego ze zwykłymi czytadłami dla pań. To powieść do poczytania, a nie do rozgryzania zawiłości intrygi i detektywistycznych zabaw – chociaż takie rozwiązanie mogłoby sugerować wyludnione i złowieszcze miejsce. Polakowa raczej świadomie żongluje wyeksploatowanymi motywami, próbując z tego, co już było, sklecić spójną i w miarę wciągającą historię. Chce ożywić stare scenariusze, jeszcze raz spojrzeć na tradycję literacką i najlepsze kryminały, i czerpać z nich to, co dawniej decydowało o poczytności. Nie bierze pod uwagę przemian na rynku wydawniczym i w mentalności odbiorców, woli skłaniać się ku klasyce.
Pustkowie i ludzie
Dwie przyjaciółki, Żeńka i Anfisa, nieco lekkomyślne, silne łączącą je przyjaźnią, przybywają do dziwnego zamku na wyspie. Właściwie to miejsce nie ma prawa istnieć, jest tak dziwne – a w dodatku skrywa niejedną tajemnicę. Żeńka ma zebrać wiadomości na temat sympatycznego staruszka, który zlecił jej napisanie własnej biografii. Anfisa towarzyszy przyjaciółce, choć jej zaborczy mąż nie pochwala szaleństw obu kobiet. Tyle że kiedy bohaterki znajdą się już w zamku odciętym od świata, wpadną na trop mrożących krew w żyłach wydarzeń.
Tatiana Polakowa najwyraźniej uczyła się pisania kryminałów, podpatrując dwie wielkie autorki i mistrzynie gatunku – Agathę Christie i Joannę Chmielewską. Jej powieść to w zasadzie wypadkowa pomysłów dwóch poprzedniczek – z Christie wzięła Polakowa upodobanie do budzącej grozę scenerii, klimatu miejsc odciętych od świata, ograniczania przestrzeni do terenu, nad którym twórcy łatwo zapanować. Z Chmielewskiej zaczerpnęła natomiast sferę obyczajowości, motyw dwóch rozplotkowanych przyjaciółek, które samodzielnie nie dadzą sobie rady ze zwykłą kradzieżą samochodu, ale w obliczu o wiele większego zagrożenia starają się być dzielne i postępować jak rasowi śledczy. Bohaterki rodem z Chmielewskiej wtrącone w kontekst z Christie, w miarę łagodny przebieg akcji i lekka narracja – tak w skrócie prezentuje się „Pogoń za duchami”. Autorce można wybaczyć rozmaite uproszczenia i sięganie do schematów – bardziej zależy jej na tym, żeby kryminał przypominać zaczął lekką i rozrywkową powieść obyczajową niż historię sensacyjną.
Mimo tego zamiaru fabuła podporządkowana została tajemnicy zamku, rytm opowieści nadaje intryga, za to nie ma rozwijanych stopniowo wątków obyczajowych, przynajmniej nie na pierwszym planie. Autorka wie, co robi: dzięki rysowi naiwności i bezbronności jednocześnie ociepla wizerunek swoich bohaterek i pozwala im na popełnianie błędów, a i może na tej podstawie wywoływać dreszczyk emocji. Niewielki, bo przez odejście na pustą wyspę z ogromnym zamkiem oddala się Polakowa od historii prawdopodobnych i przez swoją bliskość życia także strasznych. „Pogoń za duchami” jest raczej lekką parodią gatunku, może nawet niezamierzoną – co nie zmienia faktu, że bohaterki naprawdę dadzą się lubić.
Polskim czytelnikom skojarzenia z Christie i Chmielewską zbledną w połączeniu z elementami rosyjskości. Są tu motywy wyraźnie indywidualizujące powieść i nadające jej regionalnego smaczku. Dobrze, że Polakowa rezygnuje z uniwersalności i zakorzenia akcję w tym, co jej najbliższe – dzięki temu nie zostanie zapamiętana wyłącznie jako epigonka królowych kryminału. Zwłaszcza że w budowaniu kryminalnych rozgrywek nie jest idealna, dużo bardziej cieszy jako obserwatorka zwyczajnych spraw.
Jest „Pogoń za duchami” próbą powrotu do klasyki kryminału przy równoczesnej chęci połączenia genologicznego ze zwykłymi czytadłami dla pań. To powieść do poczytania, a nie do rozgryzania zawiłości intrygi i detektywistycznych zabaw – chociaż takie rozwiązanie mogłoby sugerować wyludnione i złowieszcze miejsce. Polakowa raczej świadomie żongluje wyeksploatowanymi motywami, próbując z tego, co już było, sklecić spójną i w miarę wciągającą historię. Chce ożywić stare scenariusze, jeszcze raz spojrzeć na tradycję literacką i najlepsze kryminały, i czerpać z nich to, co dawniej decydowało o poczytności. Nie bierze pod uwagę przemian na rynku wydawniczym i w mentalności odbiorców, woli skłaniać się ku klasyce.
wtorek, 28 sierpnia 2012
Tony Giles: Świat w moich oczach
Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.
Korzystanie z życia
Dla wielu ludzi utrata wzroku oraz osiemdziesięcioprocentowa utrata słuchu, a także poważne problemy z nerką, byłyby wystarczającymi powodami, by zaprzestać jakiejkolwiek działalności czy aktywności, także rozrywkowej. Tymczasem Tony Giles udowadnia, że nie ma takich ograniczeń, których nie dałoby się przezwyciężyć. Niepełnosprawność to dla niego puste hasło, które zresztą w tomie „Świat w moich oczach” nie ma racji bytu. Autor bowiem potrafi chłonąć życie wszystkimi zmysłami, nic sobie nie robiąc z chorób czy zagrożeń.
Kto jest ciekawy, w jaki sposób Giles radzi sobie z faktem, że nie widzi, a żeby cokolwiek słyszeć, musi używać aparatu słuchowego, ten nic tu dla siebie nie znajdzie – bo autor sprawia wrażenie, jakby sam o tym nie pamiętał. Uwielbia podróżować i o tym właśnie jest jego pierwsza książka. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że Giles uwielbia podróżować samotnie, gdy nie musi dostosowywać się do innych i sam o sobie decyduje. Nie koniec na tym. Tony Giles uwielbia też imprezować. Alkohol, skręty i przypadkowy seks – to jego dewiza na podróż. Mało? Dodajmy do tego jeszcze zamiłowanie do kolekcjonowania mocnych wrażeń za sprawą sportów ekstremalnych. Nic dziwnego, że autor nie ma czasu na przedstawianie drobnych uciążliwości dnia codziennego, skoro na każdym kroku czekają go przeżycia ekstremalne i niezwykłe. Bo ten niewidomy facet z równą satysfakcją skacze ze spadochronem i na bungee, bierze udział w spływach, nurkuje na Wielkiej Rafie Koralowej i gra w rzutki. A to nie koniec listy, dopiero jej początek.
O swoich motywacjach i odmiennej perspektywie Giles wyczerpująco pisze na początku książki. Chwilę później czytelników porywa wir wydarzeń, dziwna podróż dookoła świata. Dziwna nie dlatego, że prowadzona przez niewidomego podczas gdy wiele książek podróżniczych opiera się na tym, co zobaczone – dziwna, bo przeżywana od strony imprezowo-cywilizacyjnej i „wrażeniowej”. Giles chce spróbować wszystkiego, więc kiedy musi, zataja problemy ze zdrowiem, ryzykuje często i chętnie i nie ma zamiaru rozczulać się nad sobą. Wlewa w siebie hektolitry alkoholu i w ten sposób też zapewnia sobie ekstremalne doznania. Jego podróż zmienia się w stały głód wyzwań, testowanie niebezpieczeństw i nowych możliwości. Co ciekawe, pytany o opinię na temat kolejnej atrakcji jest w stanie wydusić z siebie tylko słowa zachwytu, przemieszane z przekleństwami (przypuszczam, że w tłumaczeniu złagodzonymi, bo brzmiącymi zaledwie kolokwialnie).
W związku z takim podejściem autora książka jest „tylko” rejestrem przygód, nie wrażeń podróżniczych. Odmienny sposób poznawania świata przejawia się tu w nieco innym niż standardowy doborze przymiotników (co ma związek z percepcją, Giles w końcu odbiera świat innymi zmysłami niż widzący ludzie). Do tego trzeba dołożyć drapieżną ironię autora, skierowaną bardziej do wewnątrz niż na poszukiwanie kulturowych absurdów – i zapis kolejnych przystanków w podróży. Autor pisze rzeczywiście o sobie, a nie o lokalnych atrakcjach, daje się poznać jako człowiek żywiołowy, niestroniący – również w narracji – od potocznego języka czy wręcz wulgaryzmów. To typ, któremu obcy jest strach i rozczarowanie, i typ, który dla ubawu na dobrej imprezie zrobi absolutnie wszystko. Książka zupełnie nie przystaje do podróżniczych schematów w literaturze rozrywkowej, to raczej wyznanie buntownika i outsidera, a i świadectwo przełamywania barier. Giles mimowolnie pokazuje, że jeśli chce się coś zrobić, to wszystko jest możliwe. Rzuca wyzwanie tym, którzy wolą tylko narzekać na swój los.
Korzystanie z życia
Dla wielu ludzi utrata wzroku oraz osiemdziesięcioprocentowa utrata słuchu, a także poważne problemy z nerką, byłyby wystarczającymi powodami, by zaprzestać jakiejkolwiek działalności czy aktywności, także rozrywkowej. Tymczasem Tony Giles udowadnia, że nie ma takich ograniczeń, których nie dałoby się przezwyciężyć. Niepełnosprawność to dla niego puste hasło, które zresztą w tomie „Świat w moich oczach” nie ma racji bytu. Autor bowiem potrafi chłonąć życie wszystkimi zmysłami, nic sobie nie robiąc z chorób czy zagrożeń.
Kto jest ciekawy, w jaki sposób Giles radzi sobie z faktem, że nie widzi, a żeby cokolwiek słyszeć, musi używać aparatu słuchowego, ten nic tu dla siebie nie znajdzie – bo autor sprawia wrażenie, jakby sam o tym nie pamiętał. Uwielbia podróżować i o tym właśnie jest jego pierwsza książka. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że Giles uwielbia podróżować samotnie, gdy nie musi dostosowywać się do innych i sam o sobie decyduje. Nie koniec na tym. Tony Giles uwielbia też imprezować. Alkohol, skręty i przypadkowy seks – to jego dewiza na podróż. Mało? Dodajmy do tego jeszcze zamiłowanie do kolekcjonowania mocnych wrażeń za sprawą sportów ekstremalnych. Nic dziwnego, że autor nie ma czasu na przedstawianie drobnych uciążliwości dnia codziennego, skoro na każdym kroku czekają go przeżycia ekstremalne i niezwykłe. Bo ten niewidomy facet z równą satysfakcją skacze ze spadochronem i na bungee, bierze udział w spływach, nurkuje na Wielkiej Rafie Koralowej i gra w rzutki. A to nie koniec listy, dopiero jej początek.
O swoich motywacjach i odmiennej perspektywie Giles wyczerpująco pisze na początku książki. Chwilę później czytelników porywa wir wydarzeń, dziwna podróż dookoła świata. Dziwna nie dlatego, że prowadzona przez niewidomego podczas gdy wiele książek podróżniczych opiera się na tym, co zobaczone – dziwna, bo przeżywana od strony imprezowo-cywilizacyjnej i „wrażeniowej”. Giles chce spróbować wszystkiego, więc kiedy musi, zataja problemy ze zdrowiem, ryzykuje często i chętnie i nie ma zamiaru rozczulać się nad sobą. Wlewa w siebie hektolitry alkoholu i w ten sposób też zapewnia sobie ekstremalne doznania. Jego podróż zmienia się w stały głód wyzwań, testowanie niebezpieczeństw i nowych możliwości. Co ciekawe, pytany o opinię na temat kolejnej atrakcji jest w stanie wydusić z siebie tylko słowa zachwytu, przemieszane z przekleństwami (przypuszczam, że w tłumaczeniu złagodzonymi, bo brzmiącymi zaledwie kolokwialnie).
W związku z takim podejściem autora książka jest „tylko” rejestrem przygód, nie wrażeń podróżniczych. Odmienny sposób poznawania świata przejawia się tu w nieco innym niż standardowy doborze przymiotników (co ma związek z percepcją, Giles w końcu odbiera świat innymi zmysłami niż widzący ludzie). Do tego trzeba dołożyć drapieżną ironię autora, skierowaną bardziej do wewnątrz niż na poszukiwanie kulturowych absurdów – i zapis kolejnych przystanków w podróży. Autor pisze rzeczywiście o sobie, a nie o lokalnych atrakcjach, daje się poznać jako człowiek żywiołowy, niestroniący – również w narracji – od potocznego języka czy wręcz wulgaryzmów. To typ, któremu obcy jest strach i rozczarowanie, i typ, który dla ubawu na dobrej imprezie zrobi absolutnie wszystko. Książka zupełnie nie przystaje do podróżniczych schematów w literaturze rozrywkowej, to raczej wyznanie buntownika i outsidera, a i świadectwo przełamywania barier. Giles mimowolnie pokazuje, że jeśli chce się coś zrobić, to wszystko jest możliwe. Rzuca wyzwanie tym, którzy wolą tylko narzekać na swój los.
poniedziałek, 27 sierpnia 2012
Annie Hawes: Podróż na południe
Zysk i S-ka, Poznań 2012.
Niespieszna wyprawa
Annie Hawes ma w swoich książkach sporo opisów i fascynacji wewnątrzkulturowymi różnicami w różnych regionach Italii. W narracji jest celowo bardzo powolna i usiłuje z codziennych obserwacji zachować jak najwięcej, by nie przeoczyć jakiegoś ważnego szczegółu. To pozwala dokładnie zagłębić się w prezentowaną właśnie jednokierunkową historię, a jednocześnie stanowi kontrast z pospiesznymi podróżami dookoła świata. Ma szansę na zgłębianie tajemnic nowego środowiska: skrzętnie korzysta z faktu związania się z Włochem, Liguryjczykiem Ciccio.
„Podróż na południe” ucieszy wielbicieli tomu „W krainie oliwek” – tym razem bohaterka wraz ze swoim chłopakiem wyrusza do Kalabrii. Okazją ma być spadek, jaki Ciccio otrzymuje po krewnej mieszkającej na południu. To szansa dla Annie, wciąż złaknionej weryfikowania stereotypów i porównywania kultur, tyle że tym razem punktem odniesienia stanie się życie Liguryjczyków, a na pierwszy plan wybiją się absurdy z Kalabrii. Autorka na nowo będzie się musiała przyzwyczajać do innego akcentu, ale i innego sposobu myślenia oraz zbioru zasad. Ku radości rodziny Ciccia, stale trzeba będzie jej coś tłumaczyć i uczyć prawidłowych zachowań. Annie stara się jak może, by nikogo nie urazić, tyle tylko, że jej gafy stanowią rozrywkę dla tubylców. Hawes wszystko dokładnie rejestruje i opowiada czytelnikom o swoich próbach aklimatyzacji – a także rozwija wątek spadku i perypetii z nim związanych. Przy okazji dogłębnie analizuje kulturę w różnych rejonach Italii, przytacza zabawne anegdotki i rozwodzi się nad potrawami nie zawsze budzącymi apetyt u odbiorców. Z dużą dozą autoironii prezentuje postawy swoje i Ciccia w obliczu całego grona bliższych i dalszych krewnych – a także usiłuje się nie pogubić w gąszczu dziwnych obyczajów.
Kto zna prozę Annie Hawes, ten wie, że autorka ma skłonność do budowania dużych opisów. W ten sposób chce jak najpełniej oddać swoje przeżycia i przemyślenia, gdy po raz kolejny musi zmierzyć się z obcością nowego miejsca. Jej zapiski są ciekawe, bo nie prezentują socjologicznej strony zjawisk, a indywidualne postawy konkretnych bohaterów. Owszem, wśród charakterów zdarzają się i migawki stereotypowego myślenia, jednak Annie Hawes kulturę może poznawać dogłębnie. Tematyka jej książki jest mocno zakorzeniona w codzienności, która przejściowo musiała stać się świętem. Tym razem bowiem autorka boryka się z kłopotami mniej zwyczajnymi – przez sprawę spadku poznaje mentalność mieszkańców Kalabrii, może dostrzegać racje i błędy w rozumowaniu ich i Liguryjczyków – w końcu nie przestała tak naprawdę być przybyszem, obserwatorem z zewnątrz. A Kalabria także niesie sporo tajemnic, i to nie tylko w dziedzinie kulinarnej czy związanej z budowaniem domów. Ma tu przecież działać mafia. Tyle że, jak zawsze u Hawes, nie ma w tomie miejsca na ekstremalne emocje, wszystko jest stosowane i spokojne, a nawet prawie kojące. Autorka, która znalazła swoje miejsce na ziemi, może porzucić nerwowy pośpiech i niezrozumiały dla Włochów stres. Jej książka zradza się z ciągłego kontemplowania otoczenia: bez napięcia, bez konieczności biegania od zabytku do zabytku. Hawes poznaje Włochy jako mieszkanka kraju, to daje jej poczucie bezpieczeństwa, które potem łatwo odkryć w narracji.
Warto podkreślić, że Hawes, chociaż traktowana jak przybysz (który z definicji musi być gorszy od rodowitego Kalabryjczyka), radzi sobie w każdej sytuacji, uśmiecha się i notuje sporne kwestie. Jej tom wyrósł na zwykłych obserwacjach i próbach pogodzenia różnych światów – to lekturowy odpoczynek od zabiegania.
Niespieszna wyprawa
Annie Hawes ma w swoich książkach sporo opisów i fascynacji wewnątrzkulturowymi różnicami w różnych regionach Italii. W narracji jest celowo bardzo powolna i usiłuje z codziennych obserwacji zachować jak najwięcej, by nie przeoczyć jakiegoś ważnego szczegółu. To pozwala dokładnie zagłębić się w prezentowaną właśnie jednokierunkową historię, a jednocześnie stanowi kontrast z pospiesznymi podróżami dookoła świata. Ma szansę na zgłębianie tajemnic nowego środowiska: skrzętnie korzysta z faktu związania się z Włochem, Liguryjczykiem Ciccio.
„Podróż na południe” ucieszy wielbicieli tomu „W krainie oliwek” – tym razem bohaterka wraz ze swoim chłopakiem wyrusza do Kalabrii. Okazją ma być spadek, jaki Ciccio otrzymuje po krewnej mieszkającej na południu. To szansa dla Annie, wciąż złaknionej weryfikowania stereotypów i porównywania kultur, tyle że tym razem punktem odniesienia stanie się życie Liguryjczyków, a na pierwszy plan wybiją się absurdy z Kalabrii. Autorka na nowo będzie się musiała przyzwyczajać do innego akcentu, ale i innego sposobu myślenia oraz zbioru zasad. Ku radości rodziny Ciccia, stale trzeba będzie jej coś tłumaczyć i uczyć prawidłowych zachowań. Annie stara się jak może, by nikogo nie urazić, tyle tylko, że jej gafy stanowią rozrywkę dla tubylców. Hawes wszystko dokładnie rejestruje i opowiada czytelnikom o swoich próbach aklimatyzacji – a także rozwija wątek spadku i perypetii z nim związanych. Przy okazji dogłębnie analizuje kulturę w różnych rejonach Italii, przytacza zabawne anegdotki i rozwodzi się nad potrawami nie zawsze budzącymi apetyt u odbiorców. Z dużą dozą autoironii prezentuje postawy swoje i Ciccia w obliczu całego grona bliższych i dalszych krewnych – a także usiłuje się nie pogubić w gąszczu dziwnych obyczajów.
Kto zna prozę Annie Hawes, ten wie, że autorka ma skłonność do budowania dużych opisów. W ten sposób chce jak najpełniej oddać swoje przeżycia i przemyślenia, gdy po raz kolejny musi zmierzyć się z obcością nowego miejsca. Jej zapiski są ciekawe, bo nie prezentują socjologicznej strony zjawisk, a indywidualne postawy konkretnych bohaterów. Owszem, wśród charakterów zdarzają się i migawki stereotypowego myślenia, jednak Annie Hawes kulturę może poznawać dogłębnie. Tematyka jej książki jest mocno zakorzeniona w codzienności, która przejściowo musiała stać się świętem. Tym razem bowiem autorka boryka się z kłopotami mniej zwyczajnymi – przez sprawę spadku poznaje mentalność mieszkańców Kalabrii, może dostrzegać racje i błędy w rozumowaniu ich i Liguryjczyków – w końcu nie przestała tak naprawdę być przybyszem, obserwatorem z zewnątrz. A Kalabria także niesie sporo tajemnic, i to nie tylko w dziedzinie kulinarnej czy związanej z budowaniem domów. Ma tu przecież działać mafia. Tyle że, jak zawsze u Hawes, nie ma w tomie miejsca na ekstremalne emocje, wszystko jest stosowane i spokojne, a nawet prawie kojące. Autorka, która znalazła swoje miejsce na ziemi, może porzucić nerwowy pośpiech i niezrozumiały dla Włochów stres. Jej książka zradza się z ciągłego kontemplowania otoczenia: bez napięcia, bez konieczności biegania od zabytku do zabytku. Hawes poznaje Włochy jako mieszkanka kraju, to daje jej poczucie bezpieczeństwa, które potem łatwo odkryć w narracji.
Warto podkreślić, że Hawes, chociaż traktowana jak przybysz (który z definicji musi być gorszy od rodowitego Kalabryjczyka), radzi sobie w każdej sytuacji, uśmiecha się i notuje sporne kwestie. Jej tom wyrósł na zwykłych obserwacjach i próbach pogodzenia różnych światów – to lekturowy odpoczynek od zabiegania.
niedziela, 26 sierpnia 2012
Andrzej Poniedzielski: Jednocześnie
Jednocześnie, Łódź 2011.
Wiersze-westchnienia
Ten znak nieskończoności w tytule tomiku Andrzeja Poniedzielskiego „Jednocześnie”, stworzony z o i c, więc z konieczności, jak życie, przerwany i niedoskonały, to genialny graficzny skrót, oddający istotę zbiorku, a i poezji barda i satyryka. A przecież to drobiazg, który tak łatwo przeoczyć przy prawdziwej eksplozji celnych spostrzeżeń, wielkich tematów ubranych w nowe formy i przy powtórnym nazywaniu już nazwanego. Tym, którzy twórczość Poniedzielskiego znają, wystarczy jedynie powiedzieć, że jest taki tomik, że po dwunastu latach książkowego niebytu ceniony twórca powraca w wielkim stylu, powraca, choć tak naprawdę nigdy nie zniknął i nie zamilkł. Ale „Jednocześnie” nie kojarzy się z typowym tomikiem poetyckim (ani satyrycznym), to pełnowymiarowe i pięknie wydane dzieło, nienaganne również pod względem edytorskim.
Tematy poruszane przez Andrzeja Poniedzielskiego w utworach lirycznych i piosenkach o sporym ładunku refleksji dałoby się zamknąć w kilku zaledwie słowach-kluczach: to miłość, przemijanie, tęsknota, nadzieja, szczęście, życie. Przy takich ogólnikach łatwo byłoby wpaść w pułapkę banalizowania, ale autor sprawnie omija myślowe uproszczenia. Paradoksalnie wcale nie komplikuje odwiecznych ludzkich dylematów, mimo że sięga po wielokrotnie opisywane motywy. Jego twórcza filozofia otwiera na docenianie błyskotliwego skrótu, odświeżania symbolu, zabawy tym, co nie zostało jeszcze, mimo oczywistości skojarzeń, dostrzeżone. Andrzej Poniedzielski lubuje się w lapidarnych zabawach motywami dotyczącymi życia i miłości – podszywa je zawsze lekką nostalgią czy ciepłą melancholią, nie inaczej jest i w tomiku „Jednocześnie”. Co charakterystyczne, głębokie i filozoficzne komentarze zderza tu autor z drobnymi dowcipami, niemal błahostkami, które nawiązują do dziecięcego zdziwienia światem i mogą cieszyć odbiorców. Nutka infantylizmu pozwala uwypuklić prostotę skojarzeń – i bardzo dobrze komponuje się ze sprawami wielkiej wagi, Poniedzielski jawi się jako mistrz paradoksu i wydobywania na światło dzienne tego, co inni przeoczyli. W „Jednocześnie” jest autorem inteligentnej i myślącej satyry, utworów humorystycznych i pogodnych – za to dalekich od brutalnej rywalizacji o uznanie masowej publiczności. To wiersze, które są jednocześnie westchnieniami, ciche i stonowane, a przecież niepozbawione i pierwiastka komizmu. Potężną siłę mają celne i niespodziewane puenty, a czytelników czeka spotkanie z definicjami oryginalnymi (chociaż przecież odwołującymi się do podstawowych pojęć). Poniedzielski potrafi zatem przekonywać, delikatnie mówić o tym, co codzienne, zwyczajne, znane i ulotne. Kilkadziesiąt wierszy z tomiku to naprawdę wspaniały prezent dla wielbicieli bezpretensjonalnego żartu skrzyżowanego z poezją.
Dodatkowo utwory Poniedzielskiego wchodzą w interakcję z pracami plastyków, grafików i ilustratorów – kilku twórców zyskało tu szansę na zaprezentowanie swoich pomysłów: czasem z takiego zestawienia rodzi się nowa jakość, czasem – pytanie o sens i autorską koncepcję twórczą. Bywa, że ilustracje nikną przy tekstach, bywa też, że kontrastują z nimi i prowokują do zastanowienia nad ostatecznym kształtem przesłań. Zapewniają też różnorodność (przy stałym rytmie poezji Poniedzielskiego) i są szansą na przyciągnięcie do tomiku tych odbiorców, którym nazwisko barda i satyryka niewiele powie. Ryzykowna koncepcja opłaciła się wydawnictwu, chociaż wiadomo, że wiersze Andrzeja Poniedzielskiego obronią się same i nie potrzeba im już żadnych ozdobników – bo prawdziwym ozdobnikiem jest pomysł, za każdym razem oryginalny i trafny.
Wiersze-westchnienia
Ten znak nieskończoności w tytule tomiku Andrzeja Poniedzielskiego „Jednocześnie”, stworzony z o i c, więc z konieczności, jak życie, przerwany i niedoskonały, to genialny graficzny skrót, oddający istotę zbiorku, a i poezji barda i satyryka. A przecież to drobiazg, który tak łatwo przeoczyć przy prawdziwej eksplozji celnych spostrzeżeń, wielkich tematów ubranych w nowe formy i przy powtórnym nazywaniu już nazwanego. Tym, którzy twórczość Poniedzielskiego znają, wystarczy jedynie powiedzieć, że jest taki tomik, że po dwunastu latach książkowego niebytu ceniony twórca powraca w wielkim stylu, powraca, choć tak naprawdę nigdy nie zniknął i nie zamilkł. Ale „Jednocześnie” nie kojarzy się z typowym tomikiem poetyckim (ani satyrycznym), to pełnowymiarowe i pięknie wydane dzieło, nienaganne również pod względem edytorskim.
Tematy poruszane przez Andrzeja Poniedzielskiego w utworach lirycznych i piosenkach o sporym ładunku refleksji dałoby się zamknąć w kilku zaledwie słowach-kluczach: to miłość, przemijanie, tęsknota, nadzieja, szczęście, życie. Przy takich ogólnikach łatwo byłoby wpaść w pułapkę banalizowania, ale autor sprawnie omija myślowe uproszczenia. Paradoksalnie wcale nie komplikuje odwiecznych ludzkich dylematów, mimo że sięga po wielokrotnie opisywane motywy. Jego twórcza filozofia otwiera na docenianie błyskotliwego skrótu, odświeżania symbolu, zabawy tym, co nie zostało jeszcze, mimo oczywistości skojarzeń, dostrzeżone. Andrzej Poniedzielski lubuje się w lapidarnych zabawach motywami dotyczącymi życia i miłości – podszywa je zawsze lekką nostalgią czy ciepłą melancholią, nie inaczej jest i w tomiku „Jednocześnie”. Co charakterystyczne, głębokie i filozoficzne komentarze zderza tu autor z drobnymi dowcipami, niemal błahostkami, które nawiązują do dziecięcego zdziwienia światem i mogą cieszyć odbiorców. Nutka infantylizmu pozwala uwypuklić prostotę skojarzeń – i bardzo dobrze komponuje się ze sprawami wielkiej wagi, Poniedzielski jawi się jako mistrz paradoksu i wydobywania na światło dzienne tego, co inni przeoczyli. W „Jednocześnie” jest autorem inteligentnej i myślącej satyry, utworów humorystycznych i pogodnych – za to dalekich od brutalnej rywalizacji o uznanie masowej publiczności. To wiersze, które są jednocześnie westchnieniami, ciche i stonowane, a przecież niepozbawione i pierwiastka komizmu. Potężną siłę mają celne i niespodziewane puenty, a czytelników czeka spotkanie z definicjami oryginalnymi (chociaż przecież odwołującymi się do podstawowych pojęć). Poniedzielski potrafi zatem przekonywać, delikatnie mówić o tym, co codzienne, zwyczajne, znane i ulotne. Kilkadziesiąt wierszy z tomiku to naprawdę wspaniały prezent dla wielbicieli bezpretensjonalnego żartu skrzyżowanego z poezją.
Dodatkowo utwory Poniedzielskiego wchodzą w interakcję z pracami plastyków, grafików i ilustratorów – kilku twórców zyskało tu szansę na zaprezentowanie swoich pomysłów: czasem z takiego zestawienia rodzi się nowa jakość, czasem – pytanie o sens i autorską koncepcję twórczą. Bywa, że ilustracje nikną przy tekstach, bywa też, że kontrastują z nimi i prowokują do zastanowienia nad ostatecznym kształtem przesłań. Zapewniają też różnorodność (przy stałym rytmie poezji Poniedzielskiego) i są szansą na przyciągnięcie do tomiku tych odbiorców, którym nazwisko barda i satyryka niewiele powie. Ryzykowna koncepcja opłaciła się wydawnictwu, chociaż wiadomo, że wiersze Andrzeja Poniedzielskiego obronią się same i nie potrzeba im już żadnych ozdobników – bo prawdziwym ozdobnikiem jest pomysł, za każdym razem oryginalny i trafny.
sobota, 25 sierpnia 2012
Maria Barbasiewicz: Dobre maniery w przedwojennej Polsce. Savoir-vivre. Zasady. Gafy
PWN, Warszawa 2012.
Jak się zachować?
Zmieniają się czasy, a z czasami zmieniają się i obyczaje. Zasady zachowania nie są już tak rygorystyczne jak dawniej, co u części ludzi obudzić może zadowolenie z braku krępujących postępowanie wskazówek, a u części – tęsknotę za systemami wartości i manierami, na które nie ma często miejsca w zabieganym świecie. O ile zbiory zasad w życiu zawodowym przekuwają się na całe kody postaw wobec przełożonych i współpracowników, o tyle już w prywatną sferę egzystencji ingerują coraz mniej. W związku z tym opisy, jak to dawniej bywało, pełnią funkcję ciekawostek – i zwykle nie wywołują nostalgii a ulgę i niekiedy wręcz uśmiech. Bo życie zgodne z zasadami przedwojennego savoir-vivre’u miało z pewnością swój urok, ale niewolne było od poważnych czasem zmartwień powodowanych przez obyczajowe uchybienia.
Książka Marii Barbasiewicz przybliża dawne obyczaje i pokazuje, w jaki sposób regulowano zasady postępowania w różnych dziedzinach życia, a i u przedstawicieli różnych sfer. To książka przygotowana z ogromną starannością, chociaż z konieczności też skrótowa – przecież rzetelny przegląd zasad, nie dość, że byłby nużący dla przeciętnego czytelnika, to jeszcze zająłby wiele więcej miejsca, tymczasem zestawianie najbardziej interesujących tematów wystarczy przecież, by zaspokoić ciekawość. Nauka grzeczności rozpisana jest na podzielone tematycznie segmenty. Autorka pisze między innymi o manierach w wojsku (i o regułach obowiązujących mundurowych – także w codziennym życiu). Barbasiewicz przedstawia też zasady zachowania kupców (a wiele z tych porad da się zastosować i w dzisiejszym kodeksie sprzedawców), omawia reguły postępowania dla kobiet. Nie zabrakło oczywiście zasad zachowania się przy stole. Osobny rozdział autorka poświęca sposobom spędzania wolnego czasu, prezentuje kawiarnie i bale – co przecież samo w sobie okazuje się tematem na niejedną publikację.
Żeby książka nie była zbyt monotonna, wprowadza autorka też elementy łamania kodeksu – i konsekwencje takich zachowań. Rozdział „Gafy, pojedynki, kłopoty” przynosi sporo ciekawostek i pozwala lepiej poznać wady podporządkowywania się systemowi zachowań: uwypukla te mniej oczywiste problemy wynikające z określonych zasad i bezwzględnego, a czasem i bezkrytycznego ich przestrzegania. Postępowanie według określonych wskazówek ułatwiało część codziennych zadań, ale i wiele komplikowało. Teraz można czytać o minionych zwyczajach ze świadomością, że tak dziwne z dzisiejszego punktu widzenia zasady już nie wrócą. Jednak niepostrzeżenie wkraczają w życie inne zbiory wskazówek i nakazów. Być może mniej spektakularnych niż kiedyś, ale również uprzykrzających niektóre sfery egzystencji. Dzięki opisom Marii Barbasiewicz książkę tę czyta się z przyjemnością.
Zdjęcia dokumentują dawną obyczajowość, książka jest bogato ilustrowana – to nie tylko prezentacja strojów, ale i migawki z restauracji, pochodów, z codziennej pracy przedstawicieli różnych zawodów, ze ślubów. Strona graficzna, bardzo dopracowana, sprawia, że do książki chętnie zajrzą zwykli odbiorcy. To publikacja pełna cytatów, z bogatą bibliografią, napisana ciekawie, bo z pasją. Jest pięknie wydana i dość obszerna, nie przypomina typowych upraszczanych do bólu książek, w których ilustracje przejmują rolę narracji.
„Dobre maniery w przedwojennej Polsce” to próba ocalenia i przekazania potomnym wiadomości o obyczajach minionych i dziś nie tylko niemodnych, ale często i zapomnianych. To też fascynująca lektura dla ciekawych zakresu obyczajowych przemian. Pouczająca, rzetelna, a przy tym i niebanalna, wolna od nudy, naprawdę dobrze napisana: nie tylko z dobrą znajomością tematu, ale i z narracyjnym nerwem.
Jak się zachować?
Zmieniają się czasy, a z czasami zmieniają się i obyczaje. Zasady zachowania nie są już tak rygorystyczne jak dawniej, co u części ludzi obudzić może zadowolenie z braku krępujących postępowanie wskazówek, a u części – tęsknotę za systemami wartości i manierami, na które nie ma często miejsca w zabieganym świecie. O ile zbiory zasad w życiu zawodowym przekuwają się na całe kody postaw wobec przełożonych i współpracowników, o tyle już w prywatną sferę egzystencji ingerują coraz mniej. W związku z tym opisy, jak to dawniej bywało, pełnią funkcję ciekawostek – i zwykle nie wywołują nostalgii a ulgę i niekiedy wręcz uśmiech. Bo życie zgodne z zasadami przedwojennego savoir-vivre’u miało z pewnością swój urok, ale niewolne było od poważnych czasem zmartwień powodowanych przez obyczajowe uchybienia.
Książka Marii Barbasiewicz przybliża dawne obyczaje i pokazuje, w jaki sposób regulowano zasady postępowania w różnych dziedzinach życia, a i u przedstawicieli różnych sfer. To książka przygotowana z ogromną starannością, chociaż z konieczności też skrótowa – przecież rzetelny przegląd zasad, nie dość, że byłby nużący dla przeciętnego czytelnika, to jeszcze zająłby wiele więcej miejsca, tymczasem zestawianie najbardziej interesujących tematów wystarczy przecież, by zaspokoić ciekawość. Nauka grzeczności rozpisana jest na podzielone tematycznie segmenty. Autorka pisze między innymi o manierach w wojsku (i o regułach obowiązujących mundurowych – także w codziennym życiu). Barbasiewicz przedstawia też zasady zachowania kupców (a wiele z tych porad da się zastosować i w dzisiejszym kodeksie sprzedawców), omawia reguły postępowania dla kobiet. Nie zabrakło oczywiście zasad zachowania się przy stole. Osobny rozdział autorka poświęca sposobom spędzania wolnego czasu, prezentuje kawiarnie i bale – co przecież samo w sobie okazuje się tematem na niejedną publikację.
Żeby książka nie była zbyt monotonna, wprowadza autorka też elementy łamania kodeksu – i konsekwencje takich zachowań. Rozdział „Gafy, pojedynki, kłopoty” przynosi sporo ciekawostek i pozwala lepiej poznać wady podporządkowywania się systemowi zachowań: uwypukla te mniej oczywiste problemy wynikające z określonych zasad i bezwzględnego, a czasem i bezkrytycznego ich przestrzegania. Postępowanie według określonych wskazówek ułatwiało część codziennych zadań, ale i wiele komplikowało. Teraz można czytać o minionych zwyczajach ze świadomością, że tak dziwne z dzisiejszego punktu widzenia zasady już nie wrócą. Jednak niepostrzeżenie wkraczają w życie inne zbiory wskazówek i nakazów. Być może mniej spektakularnych niż kiedyś, ale również uprzykrzających niektóre sfery egzystencji. Dzięki opisom Marii Barbasiewicz książkę tę czyta się z przyjemnością.
Zdjęcia dokumentują dawną obyczajowość, książka jest bogato ilustrowana – to nie tylko prezentacja strojów, ale i migawki z restauracji, pochodów, z codziennej pracy przedstawicieli różnych zawodów, ze ślubów. Strona graficzna, bardzo dopracowana, sprawia, że do książki chętnie zajrzą zwykli odbiorcy. To publikacja pełna cytatów, z bogatą bibliografią, napisana ciekawie, bo z pasją. Jest pięknie wydana i dość obszerna, nie przypomina typowych upraszczanych do bólu książek, w których ilustracje przejmują rolę narracji.
„Dobre maniery w przedwojennej Polsce” to próba ocalenia i przekazania potomnym wiadomości o obyczajach minionych i dziś nie tylko niemodnych, ale często i zapomnianych. To też fascynująca lektura dla ciekawych zakresu obyczajowych przemian. Pouczająca, rzetelna, a przy tym i niebanalna, wolna od nudy, naprawdę dobrze napisana: nie tylko z dobrą znajomością tematu, ale i z narracyjnym nerwem.
piątek, 24 sierpnia 2012
Teatr Mikołaja Grabowskiego: Próby
Próba mistrzostwa
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego "Sztajgerowy Cajtung"
„Nie wiadomo, kto tu kogo gra, kiedy i dlaczego przestaje, ale aktorsko to było całkiem całkiem”. Padająca ze sceny podczas Prób Bogusława Schaeffera kwestia w najmniejszym nawet stopniu nie oddaje tego, co ze sztuką na Chorzowskim Teatrze Ogrodowym zrobił Teatr Mikołaja Grabowskiego. Od najlepszych wymaga się najwięcej, a znakomici aktorzy (Mikołaj Grabowski, który spektakl wyreżyserował, Iwona Bielska, Elżbieta Bielska-Graczyk, Grzegorz Matysik i Tomasz Międzik) udowodnili, że Próby w ich wykonaniu zasługują na miano spektaklu mistrzowskiego. To nie było przedstawienie, to koncert, w którym wszystkie elementy się ze sobą zgrały, popis rewelacyjnego aktorstwa i trafnej reżyserii, wyśmienitej zabawy i dopracowania najdrobniejszych detali, aż po grę świateł. Trudno byłoby się przyczepić do któregokolwiek składnika tego widowiska. Pretensje mogliby mieć jedynie ci widzowie, którzy przez mokrą szmatę namacalnie przekonali się o intensywności emocji teatralnych; ale w końcu było warto: o Próbach pamięta się długo.
Tekstowo Schaeffer nie zaskakuje. Kulisy teatru ujawniają rozmaite niesnaski, utarczki na linii reżyser-aktorzy i spory o nie zawsze artystycznym podłożu. Jednym słowem, na scenie podczas prób panuje lekki chaos. Święty jest tylko tekst, autor nie pozwala w nim zmienić ani słowa. Publiczność się nie liczy, bo większość to element podejrzany, co nie przeszkadza testować jej wytrzymałości. Aktorzy wikłają się w rozmaite gierki i bywa, że w pogoni za popularnością sięgać muszą aż po ludyczne skojarzenia i dowcipy nie najwyższych lotów: ale przecież wiadomo, że służy to demaskowaniu fałszów i chroni przed niebezpieczeństwem popadnięcia w samouwielbienie. Autor w tekście istnieje, sam sobie taką rolę wyznaczył, może się czuć jak demiurg i z rozkoszą manipulować bezwolnymi artystami. Z jednej strony pojawiają się zatem niesnaski powodowane przez drobne ułomności ludzkich charakterów, z drugiej natomiast świadomość bezsilności w obliczu potężniejszej siły. Teatr to, czy życie? Obłuda pojawia się na pewno, tylko: w którym miejscu? Ironiczne gry Schaeffera to zawsze niezawodny ładunek komizmu.
Ale podczas Prób na ChTO gra aktorska przyćmiła wszystko. Artyści bez trudu przechodzili z patosu w żart, z gniewu w nieśmiałość. Poprzeczkę podnosili sobie coraz wyżej, bo każdy chciał zaprezentować się co najmniej tak dobrze jak partner w dialogu. Popisy umożliwiła im też konstrukcja dramatu, w którym znalazło się miejsce na pozorowaną prywatność i sytuacje na scenie, czyli granie zmultiplikowane, na zachowania rodem ze snu i na imitowanie największych kreacji postaci tragicznych. Reżyser świetnie odczytał Schaeffera i wydobył z jego tekstu wszystkie smaczki. W odróżnieniu od scenicznego alter ego, poradził sobie doskonale z uporządkowaniem ról. Tu każdy, bez wyjątku, mógł podbić serca publiczności. Udało się Grabowskiemu pięć scenicznych indywidualności zharmonizować, zestroić do idealnego wspólnego brzmienia. Ciekawa jestem, czy przypadkowo szczyty aktorskich możliwości skumulowały się akurat podczas tego przedstawienia w Chorzowie, czy też zawsze Próby grane są aż tak wysokoenergetycznie, bez potknięć i niedociągnięć. Tak czy inaczej, Teatr Mikołaja Grabowskiego zapewnił widzom rozrywkę i teatr na najwyższym poziomie.
Mikołaj Grabowski nie zapomina o umowności teatralnej konwencji, zresztą nie pozwoliłby mu na to tekst; jednocześnie natomiast sprawia, że o „sztuczności” sztuki zapominają odbiorcy. Dzięki temu rozwiązaniu (sztuczce) może operować przerysowaniem, hiperbolizacją czy karykaturą, uzyskując śmiech a nie śmieszność. Chociaż Schaeffer w swoich utworach nie oszczędza aktorów, w Próbach uzasadnione stają się wszelkie odejścia od normy. Tak działa prawdziwy teatr. Kto spektakl na ChTO widział, ten wie, że trudno o nim mówić inaczej niż w samych superlatywach: wznowione przedstawienie nie zawodzi nawet najbardziej wybrednych widzów.
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego "Sztajgerowy Cajtung"
„Nie wiadomo, kto tu kogo gra, kiedy i dlaczego przestaje, ale aktorsko to było całkiem całkiem”. Padająca ze sceny podczas Prób Bogusława Schaeffera kwestia w najmniejszym nawet stopniu nie oddaje tego, co ze sztuką na Chorzowskim Teatrze Ogrodowym zrobił Teatr Mikołaja Grabowskiego. Od najlepszych wymaga się najwięcej, a znakomici aktorzy (Mikołaj Grabowski, który spektakl wyreżyserował, Iwona Bielska, Elżbieta Bielska-Graczyk, Grzegorz Matysik i Tomasz Międzik) udowodnili, że Próby w ich wykonaniu zasługują na miano spektaklu mistrzowskiego. To nie było przedstawienie, to koncert, w którym wszystkie elementy się ze sobą zgrały, popis rewelacyjnego aktorstwa i trafnej reżyserii, wyśmienitej zabawy i dopracowania najdrobniejszych detali, aż po grę świateł. Trudno byłoby się przyczepić do któregokolwiek składnika tego widowiska. Pretensje mogliby mieć jedynie ci widzowie, którzy przez mokrą szmatę namacalnie przekonali się o intensywności emocji teatralnych; ale w końcu było warto: o Próbach pamięta się długo.
Tekstowo Schaeffer nie zaskakuje. Kulisy teatru ujawniają rozmaite niesnaski, utarczki na linii reżyser-aktorzy i spory o nie zawsze artystycznym podłożu. Jednym słowem, na scenie podczas prób panuje lekki chaos. Święty jest tylko tekst, autor nie pozwala w nim zmienić ani słowa. Publiczność się nie liczy, bo większość to element podejrzany, co nie przeszkadza testować jej wytrzymałości. Aktorzy wikłają się w rozmaite gierki i bywa, że w pogoni za popularnością sięgać muszą aż po ludyczne skojarzenia i dowcipy nie najwyższych lotów: ale przecież wiadomo, że służy to demaskowaniu fałszów i chroni przed niebezpieczeństwem popadnięcia w samouwielbienie. Autor w tekście istnieje, sam sobie taką rolę wyznaczył, może się czuć jak demiurg i z rozkoszą manipulować bezwolnymi artystami. Z jednej strony pojawiają się zatem niesnaski powodowane przez drobne ułomności ludzkich charakterów, z drugiej natomiast świadomość bezsilności w obliczu potężniejszej siły. Teatr to, czy życie? Obłuda pojawia się na pewno, tylko: w którym miejscu? Ironiczne gry Schaeffera to zawsze niezawodny ładunek komizmu.
Ale podczas Prób na ChTO gra aktorska przyćmiła wszystko. Artyści bez trudu przechodzili z patosu w żart, z gniewu w nieśmiałość. Poprzeczkę podnosili sobie coraz wyżej, bo każdy chciał zaprezentować się co najmniej tak dobrze jak partner w dialogu. Popisy umożliwiła im też konstrukcja dramatu, w którym znalazło się miejsce na pozorowaną prywatność i sytuacje na scenie, czyli granie zmultiplikowane, na zachowania rodem ze snu i na imitowanie największych kreacji postaci tragicznych. Reżyser świetnie odczytał Schaeffera i wydobył z jego tekstu wszystkie smaczki. W odróżnieniu od scenicznego alter ego, poradził sobie doskonale z uporządkowaniem ról. Tu każdy, bez wyjątku, mógł podbić serca publiczności. Udało się Grabowskiemu pięć scenicznych indywidualności zharmonizować, zestroić do idealnego wspólnego brzmienia. Ciekawa jestem, czy przypadkowo szczyty aktorskich możliwości skumulowały się akurat podczas tego przedstawienia w Chorzowie, czy też zawsze Próby grane są aż tak wysokoenergetycznie, bez potknięć i niedociągnięć. Tak czy inaczej, Teatr Mikołaja Grabowskiego zapewnił widzom rozrywkę i teatr na najwyższym poziomie.
Mikołaj Grabowski nie zapomina o umowności teatralnej konwencji, zresztą nie pozwoliłby mu na to tekst; jednocześnie natomiast sprawia, że o „sztuczności” sztuki zapominają odbiorcy. Dzięki temu rozwiązaniu (sztuczce) może operować przerysowaniem, hiperbolizacją czy karykaturą, uzyskując śmiech a nie śmieszność. Chociaż Schaeffer w swoich utworach nie oszczędza aktorów, w Próbach uzasadnione stają się wszelkie odejścia od normy. Tak działa prawdziwy teatr. Kto spektakl na ChTO widział, ten wie, że trudno o nim mówić inaczej niż w samych superlatywach: wznowione przedstawienie nie zawodzi nawet najbardziej wybrednych widzów.
czwartek, 23 sierpnia 2012
Ben Bennett: Uśmiech niebios
Świat Książki, Warszawa 2012.
Dramat sercowy
W zasadzie trudno o bardziej schematyczny scenariusz: „Uśmiech niebios” to typowy romans, który – gdyby nie konotacje z literaturą zupełnie innego gatunku – można by nazwać romansem produkcyjnym. Autor sięgnął po fabułkę rodem z hollywoodzkich produkcji – a spłaszczył ją na wszelkie możliwe sposoby, oddając w ręce czytelniczek jednowątkową i naiwną powieść posklejaną ze scenek już znanych, a często i przesiąkniętych kiczem. W zasadzie Ben Bennett czerpie wyłącznie z oklepanych i znanych motywów – do czasu robiących wrażenie, dziś już przebrzmiałych i zbyt wyeksploatowanych, by mogły wpływać na odbiorczynie.
W „Uśmiechu niebios” banalne wydaje się wszystko – od kreacji bohaterów przez realizację aż po quasi-intrygę. Bohater, czterdziestoletni profesor, wykłada wiedzę o mediach i literaturę, co właściwie nie ma przełożenia na akcję, chyba że miałoby uzasadnić idealistyczne podejście do miłości – jeśli tak, to jest to uzasadnienie niezbyt przekonujące. Dwie dekady wcześniej mężczyzna ten przeżył największą miłość, trwający rok gorący romans z pewną Szwedką. Romans zakończył się niespodziewanie i tragicznie – kobieta zmarła w wyniku zatrzymania akcji serca. Od tej pory mężczyzna nie umie znaleźć nikogo, kto zastąpiłby Liv. Aż we wróżbie z chińskiego ciasteczka (wierzy w te przesłania bohater bez krytycyzmu) znajduje informację, że gdy spadnie śnieg, spotka wielką miłość. Śnieg w Los Angeles to rzadkość, lecz zaczyna padać jak na zawołanie i wtedy pojawia się o dwadzieścia lat młodsza od bohatera kopia Liv. To nie streszczenie całej powieści, a jedynie jej pierwszych stron. Całą resztę można sobie bez trudu wyobrazić, łącznie z rozwiązaniem zagadki podobieństwa dziewczyny do zmarłej kochanki. Problem w tym właśnie, że „Uśmiechu niebios” nie da się nawet zaklasyfikować jako wyciskacza łez – bo trudno o wzruszenia, gdy wszystko jest tak bardzo przewidywalne, a wręcz wyświechtane.
Pierwszy słaby punkt tej książki to bohater. Harvey nie mógłby naprawdę istnieć i do swojego powieściowego istnienia nikogo nie przekona. Jest zbyt naiwny w wierze w ogromną miłość, zbyt stęskniony za dziewczyną, z którą był tylko przez rok, zbyt bujający w obłokach i w ogóle zbyt nieprawdziwy, nawet w sposobie wysławiania się. To rzecz o tyle ważna, że sam prowadzi narrację (a gdy z tej konwencji autor się wyłamuje, ma się dziwne wrażenie, że coś jest nie tak i na podobne przeskoki nie powinno być w tej powieści miejsca). Harvey z kolei ma skłonność do dramatyzowania, roztrząsania własnego nieszczęścia i ciągłego analizowania problemów i sytuacji. Rodzi się pytanie, jakim cudem udało mu się przetrwać.
Drugim słabym punktem staje się konstrukcja powieści – zbyt prosta i zbyt polegająca na sprawdzonych wypróbowanych motywach. Śledzenie historii nie wpływa na czytelniczki w żaden sposób, można się jedynie prześlizgiwać obok powieści. W dodatku (chyba wzorem Evansa) Bennett wybiera na tło wydarzeń święta Bożego Narodzenia, wpisując się w ckliwą konwencję. Tyle że sam nie potrafi stworzyć świątecznej atmosfery, a samym zaprezentowaniem czasu akcji nie przekona do tego odbiorczyń.
W „Uśmiechu niebios” to schematyczność i zawierzenie znanej historii uśmierca opowieść. Za mało tu oryginalności, za dużo patetycznego tonu i wtórnych wątków. Bennett zamiast stworzyć powieść, próbował ulepić relację z odprysków uznanych i „przebojowych” fabuł. Przewidywalność bardzo tu przeszkadza.
Dramat sercowy
W zasadzie trudno o bardziej schematyczny scenariusz: „Uśmiech niebios” to typowy romans, który – gdyby nie konotacje z literaturą zupełnie innego gatunku – można by nazwać romansem produkcyjnym. Autor sięgnął po fabułkę rodem z hollywoodzkich produkcji – a spłaszczył ją na wszelkie możliwe sposoby, oddając w ręce czytelniczek jednowątkową i naiwną powieść posklejaną ze scenek już znanych, a często i przesiąkniętych kiczem. W zasadzie Ben Bennett czerpie wyłącznie z oklepanych i znanych motywów – do czasu robiących wrażenie, dziś już przebrzmiałych i zbyt wyeksploatowanych, by mogły wpływać na odbiorczynie.
W „Uśmiechu niebios” banalne wydaje się wszystko – od kreacji bohaterów przez realizację aż po quasi-intrygę. Bohater, czterdziestoletni profesor, wykłada wiedzę o mediach i literaturę, co właściwie nie ma przełożenia na akcję, chyba że miałoby uzasadnić idealistyczne podejście do miłości – jeśli tak, to jest to uzasadnienie niezbyt przekonujące. Dwie dekady wcześniej mężczyzna ten przeżył największą miłość, trwający rok gorący romans z pewną Szwedką. Romans zakończył się niespodziewanie i tragicznie – kobieta zmarła w wyniku zatrzymania akcji serca. Od tej pory mężczyzna nie umie znaleźć nikogo, kto zastąpiłby Liv. Aż we wróżbie z chińskiego ciasteczka (wierzy w te przesłania bohater bez krytycyzmu) znajduje informację, że gdy spadnie śnieg, spotka wielką miłość. Śnieg w Los Angeles to rzadkość, lecz zaczyna padać jak na zawołanie i wtedy pojawia się o dwadzieścia lat młodsza od bohatera kopia Liv. To nie streszczenie całej powieści, a jedynie jej pierwszych stron. Całą resztę można sobie bez trudu wyobrazić, łącznie z rozwiązaniem zagadki podobieństwa dziewczyny do zmarłej kochanki. Problem w tym właśnie, że „Uśmiechu niebios” nie da się nawet zaklasyfikować jako wyciskacza łez – bo trudno o wzruszenia, gdy wszystko jest tak bardzo przewidywalne, a wręcz wyświechtane.
Pierwszy słaby punkt tej książki to bohater. Harvey nie mógłby naprawdę istnieć i do swojego powieściowego istnienia nikogo nie przekona. Jest zbyt naiwny w wierze w ogromną miłość, zbyt stęskniony za dziewczyną, z którą był tylko przez rok, zbyt bujający w obłokach i w ogóle zbyt nieprawdziwy, nawet w sposobie wysławiania się. To rzecz o tyle ważna, że sam prowadzi narrację (a gdy z tej konwencji autor się wyłamuje, ma się dziwne wrażenie, że coś jest nie tak i na podobne przeskoki nie powinno być w tej powieści miejsca). Harvey z kolei ma skłonność do dramatyzowania, roztrząsania własnego nieszczęścia i ciągłego analizowania problemów i sytuacji. Rodzi się pytanie, jakim cudem udało mu się przetrwać.
Drugim słabym punktem staje się konstrukcja powieści – zbyt prosta i zbyt polegająca na sprawdzonych wypróbowanych motywach. Śledzenie historii nie wpływa na czytelniczki w żaden sposób, można się jedynie prześlizgiwać obok powieści. W dodatku (chyba wzorem Evansa) Bennett wybiera na tło wydarzeń święta Bożego Narodzenia, wpisując się w ckliwą konwencję. Tyle że sam nie potrafi stworzyć świątecznej atmosfery, a samym zaprezentowaniem czasu akcji nie przekona do tego odbiorczyń.
W „Uśmiechu niebios” to schematyczność i zawierzenie znanej historii uśmierca opowieść. Za mało tu oryginalności, za dużo patetycznego tonu i wtórnych wątków. Bennett zamiast stworzyć powieść, próbował ulepić relację z odprysków uznanych i „przebojowych” fabuł. Przewidywalność bardzo tu przeszkadza.
środa, 22 sierpnia 2012
Emma Pearse: Sophie, wróć! Historia psa-rozbitka
PWN, Warszawa 2012.
Pies na wyspie
Bohater musi mieć swoją tajemnicę. Bohater nie może wyjaśniać sekretów własnego bohaterstwa – gdy je zdradzi, straci zainteresowanie łaknącego sensacji społeczeństwa. Są jednak bohaterowie, którzy nie pisną nigdy ani słowa na temat tego, co ich spotkało. Zalicza się do nich z oczywistych względów Sophie, pies pasterski o niebieskiej sierści. Tom „Sophie, wróć!. Historia psa-rozbitka” z konieczności najciekawszy i najbardziej dramatyczny etap przygód zwierzęcia pomija – nie jest to bowiem powieść dla dzieci, a rozbudowany do rozmiarów książki reportaż o cudzie, który właściwie nie miał prawa się wydarzyć – i o nadziei, która nigdy nie powinna ginąć.
W australijskiej rodzinie szesnastoletnia córka przekonuje rodziców, by pozwolili jej mieć własnego psa. Tak do Griffithów trafia Sophie, mądry i grzeczny pies pasterski, który przez domowników jest rozpieszczany na wszelkie możliwe sposoby. Sophie kocha wodę i razem z Jan i Dave’em wypływa w rejsy. Niestety podczas jednego z nich przepada w oceanie, a zdruzgotani właściciele, pewni, że stracili zwierzę i przyjaciela w jednym, nie zgłaszają tego faktu żadnym służbom. Próbują się jedynie pocieszać, że ich pupilka nie musiała cierpieć – innych scenariuszy nie biorą pod uwagę.
Ta książka nie rozwija się jak powieść, nie jest też utrzymana w charakterystycznym dziennikarskim i sensacyjnym tonie. Czytelnicy raczej nie mają wątpliwości, co się wydarzy, skupiać się więc mogą na indywidualizowaniu niezwykłej przygody. Służy temu dość szczegółowe przedstawianie obyczajów Griffithów, tak, by cała rodzina stałą się bliska odbiorcom. Emma Pearse przygląda się relacjom wśród domowników, przedstawia też całą historię włączenia do rodziny Sophie. Bazuje przede wszystkim na emocjach i uczuciach całej rodziny, mniej interesują ją fakty – jednym słowem zachowuje się jak typowy autor, któremu nie dostarczono całej masy anegdot i utrwalonych w pamięci wydarzeń, a który nie brał udziału w opisywanej historii, więc nie może jej uzupełnić o własne, mniej ogólnikowe spostrzeżenia. Pearse tworzy zatem relację, a właściwie rekonstruuje wydarzenia, rekompensując czytelnikom brak detali przez stałą obecność silnych wzruszeń. Cała opowieść jest bardzo wygładzona (aż chciałoby się rzec, że poprawna), porządkuje chaos codziennego życia i od początku zdradza znajomość finału – tak, że w zasadzie czytelnicy nie muszą się zastanawiać, co się stanie, raczej – jakie będą tego konsekwencje. Nie ma zatem mowy o napięciu czy graniu na emocjach odbiorców – to raczej upraszczana relacja o tym, jak niemożliwe staje się możliwe.
Wydaje się, że autorka ma wizję filmowego przedstawienia całej akcji, przygląda się bowiem dramatycznej przygodzie jakby przez oko kamery. Nacisk kładzie na stany domowników i źle się czuje, gdy musi pisać o czymś, o czym nie wie – na przykład o uczuciach i doświadczeniach psa, który nagle znalazł się w obcym dla siebie środowisku i musiał walczyć o przetrwanie. Nie ma skłonności do fabularyzowania historii, a najchętniej w ogóle opowiedziałaby wszystko naraz, w ogromnym skrócie. To oznacza, że wyraźny jest szkielet, który podtrzymuje całą relację. Pearse jest przekonująca, gdy ma dokładne informacje o tym, co się działo – kiedy tych informacji brakuje, lub gdy są one niepełne, autorka zaczyna fastrygować opowieść, zdarzają się jej pobrzmiewające naiwnością frazy. Ale w końcu kiedy bohaterem jest kochany przez wszystkich pies, pies, który dowiódł swojej mądrości i wspaniałości, wiele można wybaczyć zauroczonej nim autorce. „Sophie, wróć!” to całkiem ładna – bo niepozbawiona radości – opowieść o wzruszającej przyjaźni psa i ludzi. Dla miłośników psów będzie to coś miłego i ciekawego – inni będą powtarzać zadawane przez Pearse pytania i dziwić się szczęśliwym zbiegom okoliczności.
Pies na wyspie
Bohater musi mieć swoją tajemnicę. Bohater nie może wyjaśniać sekretów własnego bohaterstwa – gdy je zdradzi, straci zainteresowanie łaknącego sensacji społeczeństwa. Są jednak bohaterowie, którzy nie pisną nigdy ani słowa na temat tego, co ich spotkało. Zalicza się do nich z oczywistych względów Sophie, pies pasterski o niebieskiej sierści. Tom „Sophie, wróć!. Historia psa-rozbitka” z konieczności najciekawszy i najbardziej dramatyczny etap przygód zwierzęcia pomija – nie jest to bowiem powieść dla dzieci, a rozbudowany do rozmiarów książki reportaż o cudzie, który właściwie nie miał prawa się wydarzyć – i o nadziei, która nigdy nie powinna ginąć.
W australijskiej rodzinie szesnastoletnia córka przekonuje rodziców, by pozwolili jej mieć własnego psa. Tak do Griffithów trafia Sophie, mądry i grzeczny pies pasterski, który przez domowników jest rozpieszczany na wszelkie możliwe sposoby. Sophie kocha wodę i razem z Jan i Dave’em wypływa w rejsy. Niestety podczas jednego z nich przepada w oceanie, a zdruzgotani właściciele, pewni, że stracili zwierzę i przyjaciela w jednym, nie zgłaszają tego faktu żadnym służbom. Próbują się jedynie pocieszać, że ich pupilka nie musiała cierpieć – innych scenariuszy nie biorą pod uwagę.
Ta książka nie rozwija się jak powieść, nie jest też utrzymana w charakterystycznym dziennikarskim i sensacyjnym tonie. Czytelnicy raczej nie mają wątpliwości, co się wydarzy, skupiać się więc mogą na indywidualizowaniu niezwykłej przygody. Służy temu dość szczegółowe przedstawianie obyczajów Griffithów, tak, by cała rodzina stałą się bliska odbiorcom. Emma Pearse przygląda się relacjom wśród domowników, przedstawia też całą historię włączenia do rodziny Sophie. Bazuje przede wszystkim na emocjach i uczuciach całej rodziny, mniej interesują ją fakty – jednym słowem zachowuje się jak typowy autor, któremu nie dostarczono całej masy anegdot i utrwalonych w pamięci wydarzeń, a który nie brał udziału w opisywanej historii, więc nie może jej uzupełnić o własne, mniej ogólnikowe spostrzeżenia. Pearse tworzy zatem relację, a właściwie rekonstruuje wydarzenia, rekompensując czytelnikom brak detali przez stałą obecność silnych wzruszeń. Cała opowieść jest bardzo wygładzona (aż chciałoby się rzec, że poprawna), porządkuje chaos codziennego życia i od początku zdradza znajomość finału – tak, że w zasadzie czytelnicy nie muszą się zastanawiać, co się stanie, raczej – jakie będą tego konsekwencje. Nie ma zatem mowy o napięciu czy graniu na emocjach odbiorców – to raczej upraszczana relacja o tym, jak niemożliwe staje się możliwe.
Wydaje się, że autorka ma wizję filmowego przedstawienia całej akcji, przygląda się bowiem dramatycznej przygodzie jakby przez oko kamery. Nacisk kładzie na stany domowników i źle się czuje, gdy musi pisać o czymś, o czym nie wie – na przykład o uczuciach i doświadczeniach psa, który nagle znalazł się w obcym dla siebie środowisku i musiał walczyć o przetrwanie. Nie ma skłonności do fabularyzowania historii, a najchętniej w ogóle opowiedziałaby wszystko naraz, w ogromnym skrócie. To oznacza, że wyraźny jest szkielet, który podtrzymuje całą relację. Pearse jest przekonująca, gdy ma dokładne informacje o tym, co się działo – kiedy tych informacji brakuje, lub gdy są one niepełne, autorka zaczyna fastrygować opowieść, zdarzają się jej pobrzmiewające naiwnością frazy. Ale w końcu kiedy bohaterem jest kochany przez wszystkich pies, pies, który dowiódł swojej mądrości i wspaniałości, wiele można wybaczyć zauroczonej nim autorce. „Sophie, wróć!” to całkiem ładna – bo niepozbawiona radości – opowieść o wzruszającej przyjaźni psa i ludzi. Dla miłośników psów będzie to coś miłego i ciekawego – inni będą powtarzać zadawane przez Pearse pytania i dziwić się szczęśliwym zbiegom okoliczności.
wtorek, 21 sierpnia 2012
Janusz Korczak: Pamiętnik i inne pisma z getta
W.A.B., Warszawa 2012.
Obok wojny
„Przeczytałem. Z trudem zrozumiałem. A czytelnik? Nie dziw, że pamiętnik niezrozumiały dla czytelnika. – Czyż można rozumieć cudze wspomnienia, obce życie” – pisze Janusz Korczak pod koniec pierwszej części swojego pamiętnika. W autobiograficznych zapiskach Starego Doktora nie można szukać rozbudowanych i filozoficznych opisów, rzadko też pojawiają się aforystyczne konstrukcje – a gdy te ostatnie już zaistnieją, chce się je natychmiast wydobyć z szeregu spraw, zatrzymać i zapamiętać tak, by nie zginęły w codziennych zmartwieniach i skrótowych zapiskach. W tych notatkach, surowych zwierzeniach i przemyśleniach nie ma właściwie miejsca na analizowanie zewnętrznego świata; w pewnym miejscu Korczak napomyka, że trwa wojna – ale o wiele bardziej frapują go sprawy Domu Sierot, choroby dzieci, obowiązki wychowawcy i lekarza. To trochę próba zatrzymania chwil – dziwnych i sprawiających czasem przykrość, jakby świadectwo zwykłego życia i zmagań ze starością. Nie ma wybiegania w przyszłość, za to notuje Korczak w pamiętniku drobne dialogi i spostrzeżenia innych, także dzieci. Wygłasza niekiedy surowe oceny współpracowników (dziś w rozszyfrowywaniu tych kwestii pomocne są przypisy Marty Ciesielskiej – informacyjne, choć nie zawsze ułożone według jednego klucza, ale bez wątpienia pomocne w lekturze).
Rok Korczaka to dobra okazja, by przypomnieć losy Starego Doktora, a także pisma, które nie trafiły do kanonu. Pierwszą część starannie wydanego tomu stanowi właśnie pamiętnik z getta: obok tekstu pojawiają się również zdjęcia, reprinty stron przepisywanego na maszynie diariusza i rozmaitych dokumentów. W drugiej części widnieją „inne pisma” – krótkie formy użytkowe, niepozbawione jednak literackiej wartości i ciekawych obserwacji. Jest tu i „testament” Korczaka, i komentarze dotyczące wysyłanych do urzędów listów (a także odpowiedzi bądź ich braku). Rzecz charakterystyczna: w tych listach zwięźle i rzeczowo przedstawia często autor sposoby zaradzenia problemom rozmaitego autoramentu. Czasem też uskarża się nie tyle na swój los, co na bezsilność. Pisze Korczak sprawozdania z „domu schronienia”, nieustannie szukając sposobu na ocalenie przed śmiercią jak największej liczby dzieci. Nie interesuje go wojna, a choroby i epidemie. Bez przerwy też Korczak dziwi się dzieciom – przytacza ich zachowania, reakcje w sytuacjach ekstremalnych, ocala też te postawy, które nie przyszłyby do głowy dorosłemu, a w dziecięcej logice są naturalnym następstwem trafnych obserwacji. W tych listach więcej jest niż w pamiętniku nastawienia na nietypowe odkrycia, które warto utrwalić, zupełnie jakby Korczak nie do końca ufał, że jego prywatne zapiski zostaną ocalone i docenione.
Nie będzie natomiast „Pamiętnik i inne pisma z getta” mógł stanowić podstawy do odtwarzania poglądów i mądrości Starego Doktora. Jak to często bywa, prywatne wynurzenia świetnie uzupełniają artystyczny literacki (a w przypadku Korczaka i pedagogiczny) dorobek autora, ale pozostać muszą na marginesie, jako ciekawostka dla wtajemniczonych. „Pamiętnik” to także dobra lektura dla tych, którzy Korczaka kojarzą tylko z patetyczną historią o bohaterstwie i poświęceniu: w tej książce autor jawi się zupełnie inaczej, z jego perspektywy nie dostrzega się oddania dzieciom, ani też lęku przed tym, co może nadejść. Osobiste refleksje zderzają się zatem z tym, co niesie świadomość społeczna – na połączeniu tych sfer rodzi się prawdziwe przeżywanie tej niełatwej (a na pewno nie pogodnej ani optymistycznej) lektury. „Pamiętnik i inne pisma z getta” to przede wszystkim rejestracja walki o życie i przetrwanie dla najbiedniejszych i osieroconych dzieci – a przy okazji i dokument, w którym wojna schodzi na dalszy plan.
Obok wojny
„Przeczytałem. Z trudem zrozumiałem. A czytelnik? Nie dziw, że pamiętnik niezrozumiały dla czytelnika. – Czyż można rozumieć cudze wspomnienia, obce życie” – pisze Janusz Korczak pod koniec pierwszej części swojego pamiętnika. W autobiograficznych zapiskach Starego Doktora nie można szukać rozbudowanych i filozoficznych opisów, rzadko też pojawiają się aforystyczne konstrukcje – a gdy te ostatnie już zaistnieją, chce się je natychmiast wydobyć z szeregu spraw, zatrzymać i zapamiętać tak, by nie zginęły w codziennych zmartwieniach i skrótowych zapiskach. W tych notatkach, surowych zwierzeniach i przemyśleniach nie ma właściwie miejsca na analizowanie zewnętrznego świata; w pewnym miejscu Korczak napomyka, że trwa wojna – ale o wiele bardziej frapują go sprawy Domu Sierot, choroby dzieci, obowiązki wychowawcy i lekarza. To trochę próba zatrzymania chwil – dziwnych i sprawiających czasem przykrość, jakby świadectwo zwykłego życia i zmagań ze starością. Nie ma wybiegania w przyszłość, za to notuje Korczak w pamiętniku drobne dialogi i spostrzeżenia innych, także dzieci. Wygłasza niekiedy surowe oceny współpracowników (dziś w rozszyfrowywaniu tych kwestii pomocne są przypisy Marty Ciesielskiej – informacyjne, choć nie zawsze ułożone według jednego klucza, ale bez wątpienia pomocne w lekturze).
Rok Korczaka to dobra okazja, by przypomnieć losy Starego Doktora, a także pisma, które nie trafiły do kanonu. Pierwszą część starannie wydanego tomu stanowi właśnie pamiętnik z getta: obok tekstu pojawiają się również zdjęcia, reprinty stron przepisywanego na maszynie diariusza i rozmaitych dokumentów. W drugiej części widnieją „inne pisma” – krótkie formy użytkowe, niepozbawione jednak literackiej wartości i ciekawych obserwacji. Jest tu i „testament” Korczaka, i komentarze dotyczące wysyłanych do urzędów listów (a także odpowiedzi bądź ich braku). Rzecz charakterystyczna: w tych listach zwięźle i rzeczowo przedstawia często autor sposoby zaradzenia problemom rozmaitego autoramentu. Czasem też uskarża się nie tyle na swój los, co na bezsilność. Pisze Korczak sprawozdania z „domu schronienia”, nieustannie szukając sposobu na ocalenie przed śmiercią jak największej liczby dzieci. Nie interesuje go wojna, a choroby i epidemie. Bez przerwy też Korczak dziwi się dzieciom – przytacza ich zachowania, reakcje w sytuacjach ekstremalnych, ocala też te postawy, które nie przyszłyby do głowy dorosłemu, a w dziecięcej logice są naturalnym następstwem trafnych obserwacji. W tych listach więcej jest niż w pamiętniku nastawienia na nietypowe odkrycia, które warto utrwalić, zupełnie jakby Korczak nie do końca ufał, że jego prywatne zapiski zostaną ocalone i docenione.
Nie będzie natomiast „Pamiętnik i inne pisma z getta” mógł stanowić podstawy do odtwarzania poglądów i mądrości Starego Doktora. Jak to często bywa, prywatne wynurzenia świetnie uzupełniają artystyczny literacki (a w przypadku Korczaka i pedagogiczny) dorobek autora, ale pozostać muszą na marginesie, jako ciekawostka dla wtajemniczonych. „Pamiętnik” to także dobra lektura dla tych, którzy Korczaka kojarzą tylko z patetyczną historią o bohaterstwie i poświęceniu: w tej książce autor jawi się zupełnie inaczej, z jego perspektywy nie dostrzega się oddania dzieciom, ani też lęku przed tym, co może nadejść. Osobiste refleksje zderzają się zatem z tym, co niesie świadomość społeczna – na połączeniu tych sfer rodzi się prawdziwe przeżywanie tej niełatwej (a na pewno nie pogodnej ani optymistycznej) lektury. „Pamiętnik i inne pisma z getta” to przede wszystkim rejestracja walki o życie i przetrwanie dla najbiedniejszych i osieroconych dzieci – a przy okazji i dokument, w którym wojna schodzi na dalszy plan.
poniedziałek, 20 sierpnia 2012
Magdalena Samozwaniec: Zalotnica niebieska
Świat Książki, Warszawa 2012.
Siostrzana miłość
Magdalena Samozwaniec, chociaż zapisała się w historii literatury rozrywkowej i satyrycznej, nad własną twórczość ceniła zawsze bardziej poezje siostry, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Dorastała pełna uwielbienia dla czasem ekstrawaganckich pomysłów Lilki i stawiała ją na piedestale. „Zalotnica niebieska” zrodziła się z tego właśnie zachwytu i siostrzanej miłości – i stanowi wciąż żywy oraz chętnie czytany biograficzny pomnik poetki. Jest to również swoiste dopowiedzenie do tomu „Maria i Magdalena”, napisane charakterystycznym stylem, ale z mniejszym naciskiem na anegdoty i humorystyczne scenki.
W „Zalotnicy niebieskiej” na dalszy plan schodzą członkowie rodziny Kossaków, eksponowani w „Marii i Magdalenie”. Tu zachwyt dotyczy tylko jednej postaci i na nią jest skierowany – nikt i nic nie może przyćmić Lilki, Samozwaniec dba o to (parostronicowy wyjątek czyniąc dla Witkacego). Przy tym nie trzyma się już ściśle chronologii i faktów z życia, jakby ten rytm, sprawdzony wcześniej w „Marii…” nie był dla niej zbyt wygodny. „Zalotnica niebieska” to raczej zbiór luźnych wspomnień i skojarzeń gęsto przetykanych poezją Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i fragmentami zachowanej korespondencji. „Maria i Magdalena” to zestaw uporządkowanych zapisków, w „Zalotnicy” króluje potęga skojarzeń i część z nich traktowana bywa raczej pobieżnie – dlatego najlepiej tę książkę czytać jako uzupełnienie „Marii i Magdaleny”, lub choćby notatki na marginesach życia i twórczości poetki. Samozwaniec rozwija te tematy, na której poprzednio, w rodzinnej książce, zabrakło jej miejsca (lub też które nie mogły się tam znaleźć, bo zaburzyłyby równowagę w opisach), wreszcie może znaleźć ujście dla wyznawania ogromnej miłości i podziwu, jaki ma dla utalentowanej siostry. Próbuje pokazać wszystko, co w jej poezji najcenniejsze, chętnie cytuje wiersze i odkrywa ich powiązania z wydarzeniami z życia. Kreśli portret Lilki, pisze o jej nadziejach i tęsknotach, ulubionych rozrywkach, wierze w magię. Komentuje życiowe wybory, dokładniej niż w „Marii i Magdalenie” przyglądając się losom małżeństw. Tu może sobie pozwolić na przytaczanie miłosnych wyznań do i od kochanków oraz mężów, zresztą fragmenty rozmaitych listów zajmują w książce sporo miejsca. Autorka wyjaśnia „rodzinne” sekrety i przyzwyczajenia, deszyfruje niemal część tajemnic i przedstawia Lilkę obecną w utworach oraz od strony prywatnej, momentami prawie intymnej. Nie krytykuje, widzi w Lilce ideał – więc nawet jej wady czy zachowania, które nie będą budzić podziwu odbiorców, przekuwa na pozytywy.
Magdalena Samozwaniec jak zawsze pisze charakterystycznym, nieprzezroczystym stylem, który w połowie XX wieku nie przyciągał aż tak bardzo uwagi. Dziś siłą rzeczy musi wydawać się nienaturalny – lecz raczej nie wydumany, bo zmysł satyryczny autorki nie pozwalał jej na egzaltację. W związku z tym, choć wiele lat minęło od wydania „Zalotnicy niebieskiej”, książka dalej cieszy się dużym powodzeniem czytelników, o czym świadczą chociażby kolejne jej wznowienia. Niewielu autorów dziś zdecydowałoby się na napisanie czyjejś biografii w ten sposób, ale też „Zalotnica” do typowych biografii zaliczyć się nie może, to zestaw wspomnień, próba analizowania poetyckiego credo, objaśnienia do życia i korespondencji. Zamiast schematycznego i podręcznikowego portretu wielkiej poetki otrzymujemy opowieść-zwierzenie, dowód na siostrzane przywiązanie i bezkrytyczne uwielbienie dla siostry.
Siostrzana miłość
Magdalena Samozwaniec, chociaż zapisała się w historii literatury rozrywkowej i satyrycznej, nad własną twórczość ceniła zawsze bardziej poezje siostry, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Dorastała pełna uwielbienia dla czasem ekstrawaganckich pomysłów Lilki i stawiała ją na piedestale. „Zalotnica niebieska” zrodziła się z tego właśnie zachwytu i siostrzanej miłości – i stanowi wciąż żywy oraz chętnie czytany biograficzny pomnik poetki. Jest to również swoiste dopowiedzenie do tomu „Maria i Magdalena”, napisane charakterystycznym stylem, ale z mniejszym naciskiem na anegdoty i humorystyczne scenki.
W „Zalotnicy niebieskiej” na dalszy plan schodzą członkowie rodziny Kossaków, eksponowani w „Marii i Magdalenie”. Tu zachwyt dotyczy tylko jednej postaci i na nią jest skierowany – nikt i nic nie może przyćmić Lilki, Samozwaniec dba o to (parostronicowy wyjątek czyniąc dla Witkacego). Przy tym nie trzyma się już ściśle chronologii i faktów z życia, jakby ten rytm, sprawdzony wcześniej w „Marii…” nie był dla niej zbyt wygodny. „Zalotnica niebieska” to raczej zbiór luźnych wspomnień i skojarzeń gęsto przetykanych poezją Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i fragmentami zachowanej korespondencji. „Maria i Magdalena” to zestaw uporządkowanych zapisków, w „Zalotnicy” króluje potęga skojarzeń i część z nich traktowana bywa raczej pobieżnie – dlatego najlepiej tę książkę czytać jako uzupełnienie „Marii i Magdaleny”, lub choćby notatki na marginesach życia i twórczości poetki. Samozwaniec rozwija te tematy, na której poprzednio, w rodzinnej książce, zabrakło jej miejsca (lub też które nie mogły się tam znaleźć, bo zaburzyłyby równowagę w opisach), wreszcie może znaleźć ujście dla wyznawania ogromnej miłości i podziwu, jaki ma dla utalentowanej siostry. Próbuje pokazać wszystko, co w jej poezji najcenniejsze, chętnie cytuje wiersze i odkrywa ich powiązania z wydarzeniami z życia. Kreśli portret Lilki, pisze o jej nadziejach i tęsknotach, ulubionych rozrywkach, wierze w magię. Komentuje życiowe wybory, dokładniej niż w „Marii i Magdalenie” przyglądając się losom małżeństw. Tu może sobie pozwolić na przytaczanie miłosnych wyznań do i od kochanków oraz mężów, zresztą fragmenty rozmaitych listów zajmują w książce sporo miejsca. Autorka wyjaśnia „rodzinne” sekrety i przyzwyczajenia, deszyfruje niemal część tajemnic i przedstawia Lilkę obecną w utworach oraz od strony prywatnej, momentami prawie intymnej. Nie krytykuje, widzi w Lilce ideał – więc nawet jej wady czy zachowania, które nie będą budzić podziwu odbiorców, przekuwa na pozytywy.
Magdalena Samozwaniec jak zawsze pisze charakterystycznym, nieprzezroczystym stylem, który w połowie XX wieku nie przyciągał aż tak bardzo uwagi. Dziś siłą rzeczy musi wydawać się nienaturalny – lecz raczej nie wydumany, bo zmysł satyryczny autorki nie pozwalał jej na egzaltację. W związku z tym, choć wiele lat minęło od wydania „Zalotnicy niebieskiej”, książka dalej cieszy się dużym powodzeniem czytelników, o czym świadczą chociażby kolejne jej wznowienia. Niewielu autorów dziś zdecydowałoby się na napisanie czyjejś biografii w ten sposób, ale też „Zalotnica” do typowych biografii zaliczyć się nie może, to zestaw wspomnień, próba analizowania poetyckiego credo, objaśnienia do życia i korespondencji. Zamiast schematycznego i podręcznikowego portretu wielkiej poetki otrzymujemy opowieść-zwierzenie, dowód na siostrzane przywiązanie i bezkrytyczne uwielbienie dla siostry.
niedziela, 19 sierpnia 2012
Jill Smokler: Wyznania upiornej mamuśki
Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.
Spowiedź
Co pewien czas trafiają na rynek wydawniczy książki o wychowywaniu dzieci, napisane jakby na przekór poradom psychologów i stereotypom idealnych mam. Sfrustrowane tym, że nie mogą postępować zgodnie z wytycznymi z poradników, zmęczone rywalizacją z innymi matkami – autorki próbują z przymrużeniem oka przedstawić swoje standardowe kłopoty z potomstwem. W ten sposób szukają akceptacji zwykłych kobiet, przywracają sobie prawo do zmęczenia, rozczarowania czy złości, a przy okazji chcą też rozbawić czytelniczki. Jill Smokler ze swoimi „Wyznaniami upiornej mamuśki” wpisuje się w ten właśnie nurt, tyle tylko, że spisywanie doświadczeń stanowi też dla niej rodzaj terapii – autorka utwierdza się w przekonaniu, że z problemami nie zostanie sama: na jej blog ze zwierzeniami trafiają podobnie sfrustrowane matki, pozostawiając pod wpisami komentarze świadczące o ich prywatnych porażkach. Te mogą podnieść na duchu Jill, która odważyła się głośno powiedzieć coś do czego inne kobiety nie chcą się na ogół przyznawać.
„Wyznania upiornej mamuśki” składają się z felietonowych rozdziałów na różne, związane z macierzyństwem tematy. Każdy rozdział-wpis rozpoczyna się od przytoczenia najciekawszych komentarzy z bloga (w odróżnieniu od typowych cytatów z internetu, te zostały wygładzone, niemal pozbawione indywidualnego stylu, a także podpisów. Liczy się w nich tylko treść, przesłanie, westchnienia rozczarowanych mam, czasem i pikantne szczegóły z prywatnego życia. Cytowane kobiety opowiadają zwięźle o problemach z mężami i dziećmi, o pretensjach do innych matek, o męczących przyjaciółkach i o zmianach, do których zmusiło je macierzyństwo. Te komentarze nieco osłabiają wymowę właściwego tekstu, trudno oprzeć się wrażeniu, że są rodzajem usprawiedliwienia dla autorki, pomysłem na złagodzenie siły wynurzeń. Bo Jill Smokler w dobie politycznej poprawności i regulacji dotyczących postępowania z dziećmi nie ma zamiaru korzystać z całej masy „ułatwiaczy” życia. Swoją córkę karmiła mlekiem przechowywanym w lodówce, nie używała podgrzewacza do chusteczek i przewijała dzieci czasem na podłodze. Radzi sobie metodami, których do niedawna nikt nie próbowałby podważać czy krytykować – sprzeciwia się zatem zbędnym czasem wynalazkom. Ale nie tylko one pojawiają się w tomie. Smokler mówi też o brzydkich słowach, stosunku do własnych i cudzych dzieci, znoszeniu ciąży i rad życzliwych, wyborze imienia, chorobach, postawach męża, zdjęciach, posiłkach czy przyjęciach urodzinowych. Koncentruje się na tym, co zmienia się po przyjściu dziecka na świat – i z ironią komentuje wszelkie zaobserwowane odejścia od normy, nie unika przy tym (niekiedy wręcz celowo eksponuje) szczegółów obrzydliwych – i przypuszczam, że u części odbiorczyń protest wzbudzi przede wszystkim mówienie o niedbałym stroju czy kilkudniowych przerwach od prysznica.
Jill Smokler stara się pokazać normalne życie matki – nie kobiety tworzącej rodzinę patologiczną ale zwyczajnej pani domu, która nie jest perfekcyjna i miewa chwile załamania. W „Wyznaniach upiornej mamuśki” niewiele jest doznań ekstremalnych i przemyśleń, które wywołują sprzeciw. Oburzone mogą się poczuć jedynie te mamy, które dążą do doskonałości i nie mają zamiaru przyznawać się do codziennych drobnych porażek. Smokler te porażki uwypukla i ośmiesza – by zerwać z mitem idealnej rodzicielki. Zawsze opiera się na własnych doświadczeniach, bywa też, że dorzuca do nich anegdoty od znajomych – ale ogólnie książka – przeznaczona przede wszystkim dla mam – ma dostarczać rozrywki przez odwrócenie stereotypu matki z marzeń.
Spowiedź
Co pewien czas trafiają na rynek wydawniczy książki o wychowywaniu dzieci, napisane jakby na przekór poradom psychologów i stereotypom idealnych mam. Sfrustrowane tym, że nie mogą postępować zgodnie z wytycznymi z poradników, zmęczone rywalizacją z innymi matkami – autorki próbują z przymrużeniem oka przedstawić swoje standardowe kłopoty z potomstwem. W ten sposób szukają akceptacji zwykłych kobiet, przywracają sobie prawo do zmęczenia, rozczarowania czy złości, a przy okazji chcą też rozbawić czytelniczki. Jill Smokler ze swoimi „Wyznaniami upiornej mamuśki” wpisuje się w ten właśnie nurt, tyle tylko, że spisywanie doświadczeń stanowi też dla niej rodzaj terapii – autorka utwierdza się w przekonaniu, że z problemami nie zostanie sama: na jej blog ze zwierzeniami trafiają podobnie sfrustrowane matki, pozostawiając pod wpisami komentarze świadczące o ich prywatnych porażkach. Te mogą podnieść na duchu Jill, która odważyła się głośno powiedzieć coś do czego inne kobiety nie chcą się na ogół przyznawać.
„Wyznania upiornej mamuśki” składają się z felietonowych rozdziałów na różne, związane z macierzyństwem tematy. Każdy rozdział-wpis rozpoczyna się od przytoczenia najciekawszych komentarzy z bloga (w odróżnieniu od typowych cytatów z internetu, te zostały wygładzone, niemal pozbawione indywidualnego stylu, a także podpisów. Liczy się w nich tylko treść, przesłanie, westchnienia rozczarowanych mam, czasem i pikantne szczegóły z prywatnego życia. Cytowane kobiety opowiadają zwięźle o problemach z mężami i dziećmi, o pretensjach do innych matek, o męczących przyjaciółkach i o zmianach, do których zmusiło je macierzyństwo. Te komentarze nieco osłabiają wymowę właściwego tekstu, trudno oprzeć się wrażeniu, że są rodzajem usprawiedliwienia dla autorki, pomysłem na złagodzenie siły wynurzeń. Bo Jill Smokler w dobie politycznej poprawności i regulacji dotyczących postępowania z dziećmi nie ma zamiaru korzystać z całej masy „ułatwiaczy” życia. Swoją córkę karmiła mlekiem przechowywanym w lodówce, nie używała podgrzewacza do chusteczek i przewijała dzieci czasem na podłodze. Radzi sobie metodami, których do niedawna nikt nie próbowałby podważać czy krytykować – sprzeciwia się zatem zbędnym czasem wynalazkom. Ale nie tylko one pojawiają się w tomie. Smokler mówi też o brzydkich słowach, stosunku do własnych i cudzych dzieci, znoszeniu ciąży i rad życzliwych, wyborze imienia, chorobach, postawach męża, zdjęciach, posiłkach czy przyjęciach urodzinowych. Koncentruje się na tym, co zmienia się po przyjściu dziecka na świat – i z ironią komentuje wszelkie zaobserwowane odejścia od normy, nie unika przy tym (niekiedy wręcz celowo eksponuje) szczegółów obrzydliwych – i przypuszczam, że u części odbiorczyń protest wzbudzi przede wszystkim mówienie o niedbałym stroju czy kilkudniowych przerwach od prysznica.
Jill Smokler stara się pokazać normalne życie matki – nie kobiety tworzącej rodzinę patologiczną ale zwyczajnej pani domu, która nie jest perfekcyjna i miewa chwile załamania. W „Wyznaniach upiornej mamuśki” niewiele jest doznań ekstremalnych i przemyśleń, które wywołują sprzeciw. Oburzone mogą się poczuć jedynie te mamy, które dążą do doskonałości i nie mają zamiaru przyznawać się do codziennych drobnych porażek. Smokler te porażki uwypukla i ośmiesza – by zerwać z mitem idealnej rodzicielki. Zawsze opiera się na własnych doświadczeniach, bywa też, że dorzuca do nich anegdoty od znajomych – ale ogólnie książka – przeznaczona przede wszystkim dla mam – ma dostarczać rozrywki przez odwrócenie stereotypu matki z marzeń.
sobota, 18 sierpnia 2012
Fabio Volo: Jeszcze jeden dzień
Muza SA, Warszawa 2012.
Baśń z seksem w tle
Nie dziwię się, że Fabio Volo reklamowany jest jako ulubiony pisarz włoskich trzydziestolatków – w jego prozie idealizowana baśń o jedynym możliwym zakończeniu wzbogacana jest o szczegóły z intymnego pożycia swoich bohaterów. Wyolbrzymia to, co przeżywają czytelnicy, tyle że w pewnym momencie wykorzystuje też szczęśliwe zbiegi okoliczności czy połączenie dążeń przeznaczonych sobie ludzi. Całość jest przez to mocno cukierkowa (w stylu Disneya i kina familijnego, tyle że ze scenami seksu, subtelnie przedstawianymi wprawdzie, lecz często powracającymi). Volo tworzywem „Jeszcze jednego dnia” czyni marzenie, pokazuje scenariusz niezbyt możliwy do osiągnięcia w życiu, za to ciągle obecny w rojeniach zwłaszcza młodszych czytelników. Do tego zdejmuje z bohaterów konieczność odpowiedzialnego zachowywania się w każdej sytuacji. Bo postacie z powieści „Jeszcze jeden dzień” żyją chwilą i nie muszą myśleć o przyszłości. Celowo ustawiają swoje relacje tak, by nie przerażać siebie nawzajem jakąkolwiek powinnością, postawą roszczeniową czy konwencją. Więcej – umożliwiają sobie dobrą zabawę, romansu ulotnego nie płoszy absolutnie nic.
Zaczyna się tak banalnie, jak to tylko możliwe: Giacomo zauważa w tramwaju piękną kobietę. Nie ma na tyle śmiałości, by do niej zagadać, rozkoszuje się zatem drobnymi ukradkowymi spojrzeniami czy wąchaniem zgubionej przez nieznajomą rękawiczki. Wreszcie kobieta przejmuje stery, wyznacza bohaterowi spotkanie (i umożliwia podtrzymanie kontaktu), angażuje się w romans i sama ustala zasady, które pozwalają na zachowanie odrębności przy jednoczesnym czerpaniu maksymalnej korzyści ze związku. Jednym słowem powołuje Volo do życia kobietę-ideał, kobietę, która zawsze jest wyrozumiała, cierpliwa, nie ma gorszych dni ani złego nastroju, odgaduje wszelkie męskie fantazje i bez zahamowań je realizuje, a przy tym nie chce, by ukochany musiał z czegoś przy niej rezygnować. Nigdy nie robi mu wyrzutów, akceptuje sytuacje, w których przegrywa z jego rodziną, w niczym nie przesadza (no, może poza uwielbieniem dla tego, któremu pozwoliła się zdobyć). Myśli jak typowy facet i oddziela pożądanie od planów na życie. Czyli – Volo nie proponuje odbiorcom realnej postaci, a papierowe ucieleśnienie fantazji mężczyzn. Sprawia przez to autor wrażenie, jakby chciał zaproponować odpowiednik harlequina dla facetów. Broni się szczegółowością opisów – z lubością odsuwa w czasie spotkania, odwleka moment spełnienia, proponuje romantyczne w założeniu prezentacje uczuć i myśli bohaterów. Jeśli w konstrukcji kobiety-anioła wybiera męski punkt widzenia, o tyle w samej narracji robi się do złudzenia kobiecy: przenika tę opowieść idealizm pozbawiony niemal odniesień do rzeczywistości, pewna poetyckość towarzyszy nazywaniu emocji. Proces poznawania się bohaterów, już po zawarciu znajomości, odbywa się natomiast w przyspieszonym tempie, w dialogach, które mogłyby być modelowymi wymiarami opinii zakochanych, gdyby tylko ci byli zainteresowani uzyskiwaniem konkretnych informacji. Ale Volo opowiada w końcu historię, o której wielu odbiorców śnić będzie bez nadziei na realizację marzeń. Nie musi troszczyć się o realizm ani szukać dla siebie usprawiedliwień – albo czytelnicy przyjmą jego baśniową historię bez względu na brak w niej prawdopodobieństwa i odniesień do codzienności, albo w całości tekst odrzucą, nie ma właściwie pośredniego wyjścia. Romantycy i idealiści pewnie przyklasną pomysłowi na przeniesienie do fabuły marzeń, w końcu pisarzowi wolno.
Baśń z seksem w tle
Nie dziwię się, że Fabio Volo reklamowany jest jako ulubiony pisarz włoskich trzydziestolatków – w jego prozie idealizowana baśń o jedynym możliwym zakończeniu wzbogacana jest o szczegóły z intymnego pożycia swoich bohaterów. Wyolbrzymia to, co przeżywają czytelnicy, tyle że w pewnym momencie wykorzystuje też szczęśliwe zbiegi okoliczności czy połączenie dążeń przeznaczonych sobie ludzi. Całość jest przez to mocno cukierkowa (w stylu Disneya i kina familijnego, tyle że ze scenami seksu, subtelnie przedstawianymi wprawdzie, lecz często powracającymi). Volo tworzywem „Jeszcze jednego dnia” czyni marzenie, pokazuje scenariusz niezbyt możliwy do osiągnięcia w życiu, za to ciągle obecny w rojeniach zwłaszcza młodszych czytelników. Do tego zdejmuje z bohaterów konieczność odpowiedzialnego zachowywania się w każdej sytuacji. Bo postacie z powieści „Jeszcze jeden dzień” żyją chwilą i nie muszą myśleć o przyszłości. Celowo ustawiają swoje relacje tak, by nie przerażać siebie nawzajem jakąkolwiek powinnością, postawą roszczeniową czy konwencją. Więcej – umożliwiają sobie dobrą zabawę, romansu ulotnego nie płoszy absolutnie nic.
Zaczyna się tak banalnie, jak to tylko możliwe: Giacomo zauważa w tramwaju piękną kobietę. Nie ma na tyle śmiałości, by do niej zagadać, rozkoszuje się zatem drobnymi ukradkowymi spojrzeniami czy wąchaniem zgubionej przez nieznajomą rękawiczki. Wreszcie kobieta przejmuje stery, wyznacza bohaterowi spotkanie (i umożliwia podtrzymanie kontaktu), angażuje się w romans i sama ustala zasady, które pozwalają na zachowanie odrębności przy jednoczesnym czerpaniu maksymalnej korzyści ze związku. Jednym słowem powołuje Volo do życia kobietę-ideał, kobietę, która zawsze jest wyrozumiała, cierpliwa, nie ma gorszych dni ani złego nastroju, odgaduje wszelkie męskie fantazje i bez zahamowań je realizuje, a przy tym nie chce, by ukochany musiał z czegoś przy niej rezygnować. Nigdy nie robi mu wyrzutów, akceptuje sytuacje, w których przegrywa z jego rodziną, w niczym nie przesadza (no, może poza uwielbieniem dla tego, któremu pozwoliła się zdobyć). Myśli jak typowy facet i oddziela pożądanie od planów na życie. Czyli – Volo nie proponuje odbiorcom realnej postaci, a papierowe ucieleśnienie fantazji mężczyzn. Sprawia przez to autor wrażenie, jakby chciał zaproponować odpowiednik harlequina dla facetów. Broni się szczegółowością opisów – z lubością odsuwa w czasie spotkania, odwleka moment spełnienia, proponuje romantyczne w założeniu prezentacje uczuć i myśli bohaterów. Jeśli w konstrukcji kobiety-anioła wybiera męski punkt widzenia, o tyle w samej narracji robi się do złudzenia kobiecy: przenika tę opowieść idealizm pozbawiony niemal odniesień do rzeczywistości, pewna poetyckość towarzyszy nazywaniu emocji. Proces poznawania się bohaterów, już po zawarciu znajomości, odbywa się natomiast w przyspieszonym tempie, w dialogach, które mogłyby być modelowymi wymiarami opinii zakochanych, gdyby tylko ci byli zainteresowani uzyskiwaniem konkretnych informacji. Ale Volo opowiada w końcu historię, o której wielu odbiorców śnić będzie bez nadziei na realizację marzeń. Nie musi troszczyć się o realizm ani szukać dla siebie usprawiedliwień – albo czytelnicy przyjmą jego baśniową historię bez względu na brak w niej prawdopodobieństwa i odniesień do codzienności, albo w całości tekst odrzucą, nie ma właściwie pośredniego wyjścia. Romantycy i idealiści pewnie przyklasną pomysłowi na przeniesienie do fabuły marzeń, w końcu pisarzowi wolno.
piątek, 17 sierpnia 2012
Stowarzyszenie Teatralne Badów: Błazen Pana Boga
Grzeszny żywot świętego Franciszka
tekst z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
Włączenie kogoś do panteonu świętych automatycznie staje się tożsame z wymazaniem jego drobnych (i cięższych) grzeszków ze świadomości społecznej. O świętych najbezpieczniej mówić na klęczkach, z kolei hagiograficzne wywody nie sprzyjają żartowi czy zabawie. Tymczasem rezygnacja z patetycznego tonu tymczasem wcale nie musi wiązać się z postawą obrazoburczą czy urażaniem uczuć religijnych. Powrotne uczłowieczenie świętego służyć może przekazaniu pełnej emocji historii, tym głębszej, że z uwagi na bliskość celów i pomysłów łatwo przyswajanej przez odbiorców. Dzięki tekstowi Dario Fo Franciszek z Asyżu, kojarzony przecież z pobłażliwością, dobrocią i anielską wręcz cierpliwością, jawi się jako niepokorny hulaka, dziwak, ale dziwak całkiem sympatyczny. W żarliwości swojej niby to przesadza, jednak za sprawą oryginalnych pomysłów na głoszenie Słowa Bożego (i konfliktów z konserwatywnymi hierarchami Kościoła) zjednuje sobie innych. Tekstowy pomysł gwarantował połowę sukcesu. Drugą połowę twórcy spektaklu, to jest reżyser (Piotr Bikont) i aktorzy (Joanna Fidler i Paweł Pabisiak) wypracowali sami. Aktorzy lawirują pomiędzy relacjonowaniem faktów z życia przyszłego świętego, a odgrywaniem drobnych humorystycznych scenek. Środkiem wyrazu okazuje się w sztuce sprowadzona do karykatury dosłowność. Nadrzędna narracja teoretycznie powinna wybijać widzów z poczucia prawdziwości opowieści. W praktyce pozwala na swobodne operowanie czasem, dokonywanie niemal powieściowych skrótów i przyspieszeń. To zresztą spektakl o wysokim stopniu umowności, na pół opowiadany, na pół odgrywany. Opowiadany na prawach anegdoty, odgrywany z przesadą komiczną. Aktorzy przedstawiają burzliwe życie Franciszka, a w ferworze komentowania wcielają się w postacie z omawianych zajść. Płynne przejścia łagodzone są jeszcze przez naprawdę wciągającą fabułę, parodię i pastisz.
Franciszek znany i nieznany pojawia się w kolejnych scenkach Fidler i Pabisiaka. Stereotypowe sytuacje przefiltrowane zostały przez elementy humoru: pierwsza rozmowa z wilkiem na przykład zamienia się za sprawą ciekawskich widzów-kibiców w potyczkę na ringu. Niestereotypowe wstawki całkowicie odsuwają skojarzenia ze sferą sakralną. Franciszek z Asyżu chce krzewić wiarę niecodziennymi sposobami: jego opowieść o cudzie w Kanie Galilejskiej to one man show, aktorski popis Pabisiaka, popis, w którym każda postać zyskuje rys indywidualności. Całość ma budzić śmiech i rzeczywiście kolejne sekwencje są nie tylko dobrze puentowane, ale zawierają też wiele smaczków z różnych płaszczyzn komizmu. Tu pojawia się też wytłumaczenie obrazoburczości adaptacji tekstu: w końcu uosabianie Chrystusa jako przemawiającego z krzyża na kościelnym malowidle czy jako młodzieńca lekko podchmielonego to dowcip udany, choć mocno ryzykowny. Zresztą i samo przedstawienie przyszłego świętego jako dobrodusznego wariata (a papieża i jego świty jako grupy roztrzęsionych starców) może komuś wydać się przesadzone. Bikont zaryzykował i obronił się przez szczerość intencji świętego i włączenie do głębokiej warstwy ważnych przesłań. Sporo tu gagów towarzyszących inteligentnemu humorowi. Żarty kryją się między innymi w przerysowaniu gestów (cudowne [sic!] sugestywne imitowanie tłumu zrozpaczonych Włochów), a i w mowie ciała. Franciszek dyndający na linie czy wchodzący po schodach na wieżę, wilk, biesiadnicy – wszyscy pojawiają się przed oczami widzów, z rozmachem odgrywani na przemian przez Fidler i Pabisiaka i do tej konwencji publiczność szybko się przyzwyczaja. Osobnym punktem okazują się muzyczne wstawki: bojowe przyśpiewki to motyw ludyczny, piosenka francuska mieści się w konwencji parodii. resztą o tej warstwie spektaklu można by pisać długo: bijące dzwony, spadanie ze schodów czy beat na imprezie (aktualność wdzierająca się do przeszłości) długo rozbrzmiewają w uszach i świadomości publiki. Co ciekawe, teksty przyśpiewek wybijają z rytmu spektaklu, nie pasują do wizji świętego, ani do konwencji, co nie zmienia faktu, że można się przy nich ubawić.
Kreowanie postaci opiera się na parodii, jeden Franciszek wydaje się być naturalny w swojej gorliwości i energii. Na subtelności nie ma tu miejsca. Aktorzy nie stosują uproszczeń, swoich bohaterów pokazują od razu w krzywym zwierciadle, lecz z całym bogactwem ich charakterów. Miesza się w tych parodiach religia, kultura, obserwacje obyczajowe i… sztuka masowa (genialna przeróbka Piety, Jezus z głosem zblazowanego macho). To możliwe również dzięki stałemu uświadamianiu odbiorcom umowności teatralnej: skoro narrator raz jest opowiadaczem, raz bohaterem, raz obserwatorem, a jedna postać w różnych momentach odgrywana jest przez różnych aktorów, przesada w kreowaniu staje się jak najbardziej uzasadniona. Trochę może uwierać kontrast w sile głosu aktorów. Szkoda, że Joanna Fidler nie potrafi na scenie „czytelnie” krzyknąć, w paru miejscach tego zabrakło. Ale Stowarzyszenie Teatralne Badów zaproponowało spektakl, który warto zobaczyć: z pomysłem, nastawieniem na ciekawe rozwiązania aktorskie, z ascetyczną i dobrze rozegraną przestrzenią.
tekst z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
Włączenie kogoś do panteonu świętych automatycznie staje się tożsame z wymazaniem jego drobnych (i cięższych) grzeszków ze świadomości społecznej. O świętych najbezpieczniej mówić na klęczkach, z kolei hagiograficzne wywody nie sprzyjają żartowi czy zabawie. Tymczasem rezygnacja z patetycznego tonu tymczasem wcale nie musi wiązać się z postawą obrazoburczą czy urażaniem uczuć religijnych. Powrotne uczłowieczenie świętego służyć może przekazaniu pełnej emocji historii, tym głębszej, że z uwagi na bliskość celów i pomysłów łatwo przyswajanej przez odbiorców. Dzięki tekstowi Dario Fo Franciszek z Asyżu, kojarzony przecież z pobłażliwością, dobrocią i anielską wręcz cierpliwością, jawi się jako niepokorny hulaka, dziwak, ale dziwak całkiem sympatyczny. W żarliwości swojej niby to przesadza, jednak za sprawą oryginalnych pomysłów na głoszenie Słowa Bożego (i konfliktów z konserwatywnymi hierarchami Kościoła) zjednuje sobie innych. Tekstowy pomysł gwarantował połowę sukcesu. Drugą połowę twórcy spektaklu, to jest reżyser (Piotr Bikont) i aktorzy (Joanna Fidler i Paweł Pabisiak) wypracowali sami. Aktorzy lawirują pomiędzy relacjonowaniem faktów z życia przyszłego świętego, a odgrywaniem drobnych humorystycznych scenek. Środkiem wyrazu okazuje się w sztuce sprowadzona do karykatury dosłowność. Nadrzędna narracja teoretycznie powinna wybijać widzów z poczucia prawdziwości opowieści. W praktyce pozwala na swobodne operowanie czasem, dokonywanie niemal powieściowych skrótów i przyspieszeń. To zresztą spektakl o wysokim stopniu umowności, na pół opowiadany, na pół odgrywany. Opowiadany na prawach anegdoty, odgrywany z przesadą komiczną. Aktorzy przedstawiają burzliwe życie Franciszka, a w ferworze komentowania wcielają się w postacie z omawianych zajść. Płynne przejścia łagodzone są jeszcze przez naprawdę wciągającą fabułę, parodię i pastisz.
Franciszek znany i nieznany pojawia się w kolejnych scenkach Fidler i Pabisiaka. Stereotypowe sytuacje przefiltrowane zostały przez elementy humoru: pierwsza rozmowa z wilkiem na przykład zamienia się za sprawą ciekawskich widzów-kibiców w potyczkę na ringu. Niestereotypowe wstawki całkowicie odsuwają skojarzenia ze sferą sakralną. Franciszek z Asyżu chce krzewić wiarę niecodziennymi sposobami: jego opowieść o cudzie w Kanie Galilejskiej to one man show, aktorski popis Pabisiaka, popis, w którym każda postać zyskuje rys indywidualności. Całość ma budzić śmiech i rzeczywiście kolejne sekwencje są nie tylko dobrze puentowane, ale zawierają też wiele smaczków z różnych płaszczyzn komizmu. Tu pojawia się też wytłumaczenie obrazoburczości adaptacji tekstu: w końcu uosabianie Chrystusa jako przemawiającego z krzyża na kościelnym malowidle czy jako młodzieńca lekko podchmielonego to dowcip udany, choć mocno ryzykowny. Zresztą i samo przedstawienie przyszłego świętego jako dobrodusznego wariata (a papieża i jego świty jako grupy roztrzęsionych starców) może komuś wydać się przesadzone. Bikont zaryzykował i obronił się przez szczerość intencji świętego i włączenie do głębokiej warstwy ważnych przesłań. Sporo tu gagów towarzyszących inteligentnemu humorowi. Żarty kryją się między innymi w przerysowaniu gestów (cudowne [sic!] sugestywne imitowanie tłumu zrozpaczonych Włochów), a i w mowie ciała. Franciszek dyndający na linie czy wchodzący po schodach na wieżę, wilk, biesiadnicy – wszyscy pojawiają się przed oczami widzów, z rozmachem odgrywani na przemian przez Fidler i Pabisiaka i do tej konwencji publiczność szybko się przyzwyczaja. Osobnym punktem okazują się muzyczne wstawki: bojowe przyśpiewki to motyw ludyczny, piosenka francuska mieści się w konwencji parodii. resztą o tej warstwie spektaklu można by pisać długo: bijące dzwony, spadanie ze schodów czy beat na imprezie (aktualność wdzierająca się do przeszłości) długo rozbrzmiewają w uszach i świadomości publiki. Co ciekawe, teksty przyśpiewek wybijają z rytmu spektaklu, nie pasują do wizji świętego, ani do konwencji, co nie zmienia faktu, że można się przy nich ubawić.
Kreowanie postaci opiera się na parodii, jeden Franciszek wydaje się być naturalny w swojej gorliwości i energii. Na subtelności nie ma tu miejsca. Aktorzy nie stosują uproszczeń, swoich bohaterów pokazują od razu w krzywym zwierciadle, lecz z całym bogactwem ich charakterów. Miesza się w tych parodiach religia, kultura, obserwacje obyczajowe i… sztuka masowa (genialna przeróbka Piety, Jezus z głosem zblazowanego macho). To możliwe również dzięki stałemu uświadamianiu odbiorcom umowności teatralnej: skoro narrator raz jest opowiadaczem, raz bohaterem, raz obserwatorem, a jedna postać w różnych momentach odgrywana jest przez różnych aktorów, przesada w kreowaniu staje się jak najbardziej uzasadniona. Trochę może uwierać kontrast w sile głosu aktorów. Szkoda, że Joanna Fidler nie potrafi na scenie „czytelnie” krzyknąć, w paru miejscach tego zabrakło. Ale Stowarzyszenie Teatralne Badów zaproponowało spektakl, który warto zobaczyć: z pomysłem, nastawieniem na ciekawe rozwiązania aktorskie, z ascetyczną i dobrze rozegraną przestrzenią.
czwartek, 16 sierpnia 2012
Corinne Hofmann: Afryka, moja miłość
Świat Książki, Warszawa 2012.
Powrót do Afryki
Biała Masajka powróciła – do Afryki i do pisania. Corinne Hofmann, która zamieniła kiedyś luksusy cywilizacji na życie w afrykańskiej wiosce, u boku zazdrosnego wojownika Samburu – i która od swojej wielkiej miłości uciekła z malutką córką, postanowiła dać sobie odpocząć od Afryki i związanych z nią przeżyć. Chwilę później znów trafia na wyprawę do Kenii. Owocem tej wyprawy – i jej następstw – stała się książka „Afryka, moja miłość”, daleka od jednokierunkowych przeżyć autorki, znanych choćby z pierwszego bestsellera. Dużo ciekawsza, mniej drażniąca, pełna energii i ciekawostek, pokazująca, że wszystko jest możliwe – taka okazuje się ta książka.
Kiedyś Hofmann opowiadała o swojej pogoni za niezainteresowanym nią Lketingą, różnic kulturowych nie chciała przyjąć do wiadomości, podobnie zresztą jak i niezbyt romantycznego nastawienia upatrzonego czarnoskórego – i w swoich próbach reanimowania miłości, która nie wiadomo, czy kiedykolwiek istniała – była dość męcząca. W „Afryce” sytuacja zmienia się całkowicie, autorka bowiem przestaje analizować własne uczucia (a nie jest w tym najlepsza), zajmuje się za to prezentowaniem historii innych, nawet jeśli ci inni nie mają czasu na dogłębne opisywanie własnych doświadczeń. Część relacji okazuje się zbyt piękna, a autorce brakuje chęci i czasu, a może i dziennikarskiej ciekawości, na drążenie tematu. To jednak da się przeżyć, skoro tom niesie nadzieję.
We wprowadzeniu Hofmann znowu staje się sobą – przemienia Afrykę jak turystka, która potrzebowała rozrywki i ekstremalnych przeżyć. Patrzy na ten kontynent z dystansem i nie kwapi się do poznawania go. Do czasu, aż trafia na przedsiębiorczego prasowacza. Po jego historii nabiera apetytu na kolejne wyznania tych, którym powiodło się mimo przeciwności losu. Odwiedza slumsy i dowiaduje się, jak działa system kredytowy, który pomysłowym i pracowitym mieszkańcom umożliwia podniesienie standardu życia – a także przedstawia pomysł na sadzenie warzyw w workach. Rozmawia też z przedstawicielami drużyn piłkarskich – za każdym razem wysłuchuje Corinne Hofmann zwierzeń o podobnej konstrukcji, ale przedstawia je wszystkie bez drążenia w celu poszukiwania sensacji czy rysu indywidualności. I tak na odbiorcach będzie robić wrażenie zestawianie niewykształconych ludzi marginesu (często zawracanych z drogi przestępstwa) z biznesowymi sukcesami.
Na prezentowaniu tych historii upływa pierwsza część tomu. W drugiej Hofmann wraca do własnych i prywatnych związków z Afryką. Jej dorosła już córka, Napirai, decyduje się po raz pierwszy odwiedzić ojca i babcię. Hofmann wraca zatem do rodziny, z którą nie straciła kontaktu mimo wielu konfliktów w przeszłości. W tych scenach nie ma już ani pretensjonalności, ani oczekiwania na konkretne uczucia czy reakcje – autorka relacjonuje wyprawę, ale nie próbuje już oceniać siebie. Pozwala za to Napirai opowiedzieć o spotkaniu z nieznaną dotąd rodziną, co jakiś czas oddaje dziewczynie głos, dzięki czemu czytelnicy dowiedzieć się będą mogli najważniejszego.
Afryka Hofmann nie ma już wiele wspólnego z rozbudzającym wyobraźnię dzikim i groźnym Czarnym Lądem, chociaż wciąż bieda dokucza ludziom, a wirus HIV zbiera śmiertelne żniwo, w oczach Hofmann Afryka jawi się jako kolejne miejsce do mieszkania, kolejny dom. A że książkę czyta się znacznie lepiej niż publikacje tej autorki o jej afrykańskiej miłości – to tylko znak, że można po „Afrykę, moją miłość” sięgać bez obaw. Nie będzie tu egzaltowanych wynurzeń autorki, a przepełnione poczuciem sukcesu i krzepiące historie.
Powrót do Afryki
Biała Masajka powróciła – do Afryki i do pisania. Corinne Hofmann, która zamieniła kiedyś luksusy cywilizacji na życie w afrykańskiej wiosce, u boku zazdrosnego wojownika Samburu – i która od swojej wielkiej miłości uciekła z malutką córką, postanowiła dać sobie odpocząć od Afryki i związanych z nią przeżyć. Chwilę później znów trafia na wyprawę do Kenii. Owocem tej wyprawy – i jej następstw – stała się książka „Afryka, moja miłość”, daleka od jednokierunkowych przeżyć autorki, znanych choćby z pierwszego bestsellera. Dużo ciekawsza, mniej drażniąca, pełna energii i ciekawostek, pokazująca, że wszystko jest możliwe – taka okazuje się ta książka.
Kiedyś Hofmann opowiadała o swojej pogoni za niezainteresowanym nią Lketingą, różnic kulturowych nie chciała przyjąć do wiadomości, podobnie zresztą jak i niezbyt romantycznego nastawienia upatrzonego czarnoskórego – i w swoich próbach reanimowania miłości, która nie wiadomo, czy kiedykolwiek istniała – była dość męcząca. W „Afryce” sytuacja zmienia się całkowicie, autorka bowiem przestaje analizować własne uczucia (a nie jest w tym najlepsza), zajmuje się za to prezentowaniem historii innych, nawet jeśli ci inni nie mają czasu na dogłębne opisywanie własnych doświadczeń. Część relacji okazuje się zbyt piękna, a autorce brakuje chęci i czasu, a może i dziennikarskiej ciekawości, na drążenie tematu. To jednak da się przeżyć, skoro tom niesie nadzieję.
We wprowadzeniu Hofmann znowu staje się sobą – przemienia Afrykę jak turystka, która potrzebowała rozrywki i ekstremalnych przeżyć. Patrzy na ten kontynent z dystansem i nie kwapi się do poznawania go. Do czasu, aż trafia na przedsiębiorczego prasowacza. Po jego historii nabiera apetytu na kolejne wyznania tych, którym powiodło się mimo przeciwności losu. Odwiedza slumsy i dowiaduje się, jak działa system kredytowy, który pomysłowym i pracowitym mieszkańcom umożliwia podniesienie standardu życia – a także przedstawia pomysł na sadzenie warzyw w workach. Rozmawia też z przedstawicielami drużyn piłkarskich – za każdym razem wysłuchuje Corinne Hofmann zwierzeń o podobnej konstrukcji, ale przedstawia je wszystkie bez drążenia w celu poszukiwania sensacji czy rysu indywidualności. I tak na odbiorcach będzie robić wrażenie zestawianie niewykształconych ludzi marginesu (często zawracanych z drogi przestępstwa) z biznesowymi sukcesami.
Na prezentowaniu tych historii upływa pierwsza część tomu. W drugiej Hofmann wraca do własnych i prywatnych związków z Afryką. Jej dorosła już córka, Napirai, decyduje się po raz pierwszy odwiedzić ojca i babcię. Hofmann wraca zatem do rodziny, z którą nie straciła kontaktu mimo wielu konfliktów w przeszłości. W tych scenach nie ma już ani pretensjonalności, ani oczekiwania na konkretne uczucia czy reakcje – autorka relacjonuje wyprawę, ale nie próbuje już oceniać siebie. Pozwala za to Napirai opowiedzieć o spotkaniu z nieznaną dotąd rodziną, co jakiś czas oddaje dziewczynie głos, dzięki czemu czytelnicy dowiedzieć się będą mogli najważniejszego.
Afryka Hofmann nie ma już wiele wspólnego z rozbudzającym wyobraźnię dzikim i groźnym Czarnym Lądem, chociaż wciąż bieda dokucza ludziom, a wirus HIV zbiera śmiertelne żniwo, w oczach Hofmann Afryka jawi się jako kolejne miejsce do mieszkania, kolejny dom. A że książkę czyta się znacznie lepiej niż publikacje tej autorki o jej afrykańskiej miłości – to tylko znak, że można po „Afrykę, moją miłość” sięgać bez obaw. Nie będzie tu egzaltowanych wynurzeń autorki, a przepełnione poczuciem sukcesu i krzepiące historie.
środa, 15 sierpnia 2012
Łukasz Łęcki: Spacer
Czerwony Konik, Kraków 2012.
Żuki
Prosty wierszyk napisany z pomysłem i dowcipnie, do tego kartonowe kartki i nietypowy sposób rozkładania książeczki, tak, by wyznaczała trasę przebytą przez bohaterów. Do tego oryginalne ilustracje – i po raz kolejny malutkie, lecz bardzo cenione wydawnictwo Czerwony Konik udowadnia, że można publikować nie tylko edukacyjne bajki, ale i książeczki o atrakcyjnej dla maluchów formie. „Spacer” Łukasza Łęckiego z ilustracjami Marty Liszki to miła propozycja dla najmłodszych. Liczy się w niej abstrakcyjny humor, bajka dla bajki, niepodporządkowana celom pedagogicznym, wyraźna puenta i rytm niespodziewanej wyliczanki, co jeszcze uprzyjemnia lekturę, bo wpisuje się w charakterystyczny rytm wierszyka. Na upartego można by doszukiwać się tu prób oswajania dziecka z kolejnymi cyframi przez prostą zabawę – ale po co, skoro „Spacer” sam w sobie będzie dla dzieci ciekawą historyjką. Ciekawą i zabawną bez trudu mogę sobie wyobrazić radość maluchów przy każdym kolejnym wersie.
Siedmiozgłoskowiec dynamizowany jest mocno przez rymy męskie, bajka więc sama wpada w ucho i przyciąga uwagę dziecka. Łukasz Łęcki nie powtarza rymów, choć pozwala się im prowadzić, patrzy, dokąd uda mu się z nimi zajść i bawi się efektem – to prawdziwa przyjemność śledzić tak przygotowany tekst. Zwłaszcza że nie tylko rytm fraz się w tej historii liczy – oto bowiem żuk podczas spaceru spotyka kolejne żuki, za każdym razem spotkanie jest niespodzianką, nowym zaskoczeniem, więc i powodem do beztroskiego śmiechu. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że przyzwyczajonych już do wierszykowej rzeczywistości autor poczęstuje niebanalną puentą rodem z krainy wyobraźni, puentą, której często boją się znani i uznani wydawcy – bo wkraczającą ochoczo w świat absurdu, uwielbianego przez dzieci, niezrozumiałego dla dorosłych. Łęcki ma swój pomysł na „Spacer”, w głębszych warstwach tekstu ukrywa znaczenia, które w lekturze naiwnej oczywiste nie będą (siedem żuków i siedem kolorów tęczy), dodatkowo bawi się onomatopejami tak, by podczas czytania można było nakłonić dziecko do wspólnej zabawy. Udowadnia, że nawet prosta i z pozoru absurdalna historia ma swoją wartość, nie tylko rozrywkową – ale w „Spacerze” zależy mu przede wszystkim na wywołaniu śmiechu dzieci.
Ilustracje Marty Liszki są dość skomplikowane i odchodzą od standardowych czy disneyowskich wzorców zdobienia bajek. To obrazki, które wymagają cierpliwości i spostrzegawczości, na pierwszy rzut oka nie da się dostrzec ich szczegółów i przesłań. Liszka popisuje się tu umiejętnością tworzenia kolaży z wycinanek, chętnie sięga po rozmaite faktury i daleka jest od chęci porządkowania świata. W jej scenkach, powiązanych szlakiem niby to z mapy, dominują złamane i raczej ciemne kolory, a także szczegóły. Nie ma mowy o upraszczaniu prac czy powtarzalności elementów, ilustratorka nie chce stosować zbanalizowanych form i kształtów typowych dla książeczek dla dzieci. Tym samym odsłania możliwości tkwiące w grafice, zmusza maluchy do poznawczego wysiłku (w odróżnieniu od historyjki Łęckiego – nie mam pewności, czy przekona dzieci, może za to przekonać dorosłych, bo jej pomysły wyróżniają się spośród szeregu propozycji na rynku wydawniczym). Czerwony Konik zatem po raz kolejny sięga po twórczy eksperyment, klasyczny w treści, nietradycyjny w formie – i zapewnia małym odbiorcom sporo dobrej zabawy.
Żuki
Prosty wierszyk napisany z pomysłem i dowcipnie, do tego kartonowe kartki i nietypowy sposób rozkładania książeczki, tak, by wyznaczała trasę przebytą przez bohaterów. Do tego oryginalne ilustracje – i po raz kolejny malutkie, lecz bardzo cenione wydawnictwo Czerwony Konik udowadnia, że można publikować nie tylko edukacyjne bajki, ale i książeczki o atrakcyjnej dla maluchów formie. „Spacer” Łukasza Łęckiego z ilustracjami Marty Liszki to miła propozycja dla najmłodszych. Liczy się w niej abstrakcyjny humor, bajka dla bajki, niepodporządkowana celom pedagogicznym, wyraźna puenta i rytm niespodziewanej wyliczanki, co jeszcze uprzyjemnia lekturę, bo wpisuje się w charakterystyczny rytm wierszyka. Na upartego można by doszukiwać się tu prób oswajania dziecka z kolejnymi cyframi przez prostą zabawę – ale po co, skoro „Spacer” sam w sobie będzie dla dzieci ciekawą historyjką. Ciekawą i zabawną bez trudu mogę sobie wyobrazić radość maluchów przy każdym kolejnym wersie.
Siedmiozgłoskowiec dynamizowany jest mocno przez rymy męskie, bajka więc sama wpada w ucho i przyciąga uwagę dziecka. Łukasz Łęcki nie powtarza rymów, choć pozwala się im prowadzić, patrzy, dokąd uda mu się z nimi zajść i bawi się efektem – to prawdziwa przyjemność śledzić tak przygotowany tekst. Zwłaszcza że nie tylko rytm fraz się w tej historii liczy – oto bowiem żuk podczas spaceru spotyka kolejne żuki, za każdym razem spotkanie jest niespodzianką, nowym zaskoczeniem, więc i powodem do beztroskiego śmiechu. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że przyzwyczajonych już do wierszykowej rzeczywistości autor poczęstuje niebanalną puentą rodem z krainy wyobraźni, puentą, której często boją się znani i uznani wydawcy – bo wkraczającą ochoczo w świat absurdu, uwielbianego przez dzieci, niezrozumiałego dla dorosłych. Łęcki ma swój pomysł na „Spacer”, w głębszych warstwach tekstu ukrywa znaczenia, które w lekturze naiwnej oczywiste nie będą (siedem żuków i siedem kolorów tęczy), dodatkowo bawi się onomatopejami tak, by podczas czytania można było nakłonić dziecko do wspólnej zabawy. Udowadnia, że nawet prosta i z pozoru absurdalna historia ma swoją wartość, nie tylko rozrywkową – ale w „Spacerze” zależy mu przede wszystkim na wywołaniu śmiechu dzieci.
Ilustracje Marty Liszki są dość skomplikowane i odchodzą od standardowych czy disneyowskich wzorców zdobienia bajek. To obrazki, które wymagają cierpliwości i spostrzegawczości, na pierwszy rzut oka nie da się dostrzec ich szczegółów i przesłań. Liszka popisuje się tu umiejętnością tworzenia kolaży z wycinanek, chętnie sięga po rozmaite faktury i daleka jest od chęci porządkowania świata. W jej scenkach, powiązanych szlakiem niby to z mapy, dominują złamane i raczej ciemne kolory, a także szczegóły. Nie ma mowy o upraszczaniu prac czy powtarzalności elementów, ilustratorka nie chce stosować zbanalizowanych form i kształtów typowych dla książeczek dla dzieci. Tym samym odsłania możliwości tkwiące w grafice, zmusza maluchy do poznawczego wysiłku (w odróżnieniu od historyjki Łęckiego – nie mam pewności, czy przekona dzieci, może za to przekonać dorosłych, bo jej pomysły wyróżniają się spośród szeregu propozycji na rynku wydawniczym). Czerwony Konik zatem po raz kolejny sięga po twórczy eksperyment, klasyczny w treści, nietradycyjny w formie – i zapewnia małym odbiorcom sporo dobrej zabawy.
wtorek, 14 sierpnia 2012
Anna Makos: A miało być tak spokojnie
Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.
Idylla na co dzień
Dzisiaj w poczytnych powieściach obyczajowych chodzi przede wszystkim o to, by dostarczyć czytelniczkom wrażeń, których brakuje im w codziennym zabieganiu. Stąd ucieczki od zgiełku wielkich miast, poszukiwanie spokoju w zakładanych na odludziu pensjonatach. Stąd oderwanie się od pracy w wielkich korporacjach i mniej dochodowe zadania wolnych strzelców. Stąd wreszcie rysujące się od pierwszego przypadkowego spotkania romanse, które stać się mają miłościami na całe życie. Autorki poczytnych opowieści zdają sobie sprawę z tych marzeń odbiorczyń i dostarczają im upragnionych przeżyć. Anna Makos tytułem obiecuje przełamanie tego schematu, ale wiadomo przecież, że wpisywać się on będzie w nurt wakacyjnych lektur. „A miało być tak spokojnie dostarczy rozrywki w dobrym gatunku – a przy okazji i ciekawej realizacji tego, co przewidywalne.
Majka jest młodą dziennikarką i nauczycielką – ale już ma ochotę wypisać się z wyścigu szczurów, remontuje więc dom na wsi przenosi się do niego razem z kotem. W jej życiu pojawia się pewien mężczyzna – by obraz szczęścia był już pełny. Żeby natomiast czytelniczki nie zanudziły się literacką obyczajową sielanką, autorka wprowadza do akcji jeszcze dwie energiczne kobiety – Jolę, przyjaciółkę Majki, oraz Zuzię – dorosłą już córkę Joli. Te panie marzą o przeprowadzce i chwilowo zamieszkują u Majki, której dom zaczyna tętnić życiem. Wszystkie problemy i drobne codzienne zmartwienia tracą na znaczeniu, kiedy można się nimi podzielić z ludźmi życzliwymi i chętnymi do niesienia pomocy. Idylla na końcu świata trwa, a atmosfera zaczyna się udzielać spragnionym spokoju odbiorczyniom.
Inaczej niż w większości podobnych publikacji, Anna Makos zdecydowała się na podporządkowanie narracji dialogom kosztem opisów. Rezygnuje nawet z wyjaśniania, kto jest autorem wypowiedzianych w dyskusji słów – żeby nie pogubiły się w tym odbiorczynie, Makos wplata do rozmów imiona bohaterów. Czasem ma się wrażenie, że robi to zbyt często i zatraca trochę naturalność konwersacji. To jednak cena za dokonany wcześniej wybór. Ta powieść rozgrywa się przede wszystkim w dialogach, a zwierzenia bohaterki stają się tylko dodatkiem – dobra to propozycja dla tych, którym zawsze przeszkadzała rozwlekłość lekturowych opisów. Anna Makos proponuje opowieść, która w warstwie narracji rozgrywa się bardzo szybko – jakby na przekór tytułowi oraz przeznaczeniu historii.
W tej książce liczy się możliwość ułożenia sobie życia zgodnie z marzeniami. Oczywiście muszą się pojawić drobne przeszkody na drodze do sielanki – ale Makos nie dręczy przesadnie swoich bohaterów, a przy okazji i odbiorczyń – wie doskonale, co robić, by sprostać wymaganiom tych ostatnich. Nie testuje konwencji, nie eksperymentuje z życiorysami postaci. Rezygnuje z bazowania na wielkich uczuciach, wybiera za to zwyczajność, która to zwyczajność jawi się w tej opowieści jako ucieleśnienie marzeń czytelniczek. Makos dostarcza przyjemnej literatury rozrywkowej dla pań, sprawdzi się jako autorka przynosząca szybką historię o kojącym brzmieniu. „A miało być tak spokojnie” to książka o szczęściu, nienazwanym wprawdzie, za to doskonale wyczuwalnym i bez trudu uchwytnym. Autorka pokazuje, jak łatwo można przeoczyć to, czego się bardzo pragnęło – i że szczęście naprawdę może istnieć na wyciągnięcie ręki. Świat bohaterów szybko staje się bliski odbiorczyniom – te bez trudu odnajdą się w wymarzonym miejscu Majki i Joli – i szybko zaczną kibicować przyjaciółkom. To lektura pisana dla odpoczynku i jako taka najlepiej się sprawdza. Jej scenariusz podkarmia marzenia i dodaje odwagi w walce o realizowanie własnych pomysłów.
Idylla na co dzień
Dzisiaj w poczytnych powieściach obyczajowych chodzi przede wszystkim o to, by dostarczyć czytelniczkom wrażeń, których brakuje im w codziennym zabieganiu. Stąd ucieczki od zgiełku wielkich miast, poszukiwanie spokoju w zakładanych na odludziu pensjonatach. Stąd oderwanie się od pracy w wielkich korporacjach i mniej dochodowe zadania wolnych strzelców. Stąd wreszcie rysujące się od pierwszego przypadkowego spotkania romanse, które stać się mają miłościami na całe życie. Autorki poczytnych opowieści zdają sobie sprawę z tych marzeń odbiorczyń i dostarczają im upragnionych przeżyć. Anna Makos tytułem obiecuje przełamanie tego schematu, ale wiadomo przecież, że wpisywać się on będzie w nurt wakacyjnych lektur. „A miało być tak spokojnie dostarczy rozrywki w dobrym gatunku – a przy okazji i ciekawej realizacji tego, co przewidywalne.
Majka jest młodą dziennikarką i nauczycielką – ale już ma ochotę wypisać się z wyścigu szczurów, remontuje więc dom na wsi przenosi się do niego razem z kotem. W jej życiu pojawia się pewien mężczyzna – by obraz szczęścia był już pełny. Żeby natomiast czytelniczki nie zanudziły się literacką obyczajową sielanką, autorka wprowadza do akcji jeszcze dwie energiczne kobiety – Jolę, przyjaciółkę Majki, oraz Zuzię – dorosłą już córkę Joli. Te panie marzą o przeprowadzce i chwilowo zamieszkują u Majki, której dom zaczyna tętnić życiem. Wszystkie problemy i drobne codzienne zmartwienia tracą na znaczeniu, kiedy można się nimi podzielić z ludźmi życzliwymi i chętnymi do niesienia pomocy. Idylla na końcu świata trwa, a atmosfera zaczyna się udzielać spragnionym spokoju odbiorczyniom.
Inaczej niż w większości podobnych publikacji, Anna Makos zdecydowała się na podporządkowanie narracji dialogom kosztem opisów. Rezygnuje nawet z wyjaśniania, kto jest autorem wypowiedzianych w dyskusji słów – żeby nie pogubiły się w tym odbiorczynie, Makos wplata do rozmów imiona bohaterów. Czasem ma się wrażenie, że robi to zbyt często i zatraca trochę naturalność konwersacji. To jednak cena za dokonany wcześniej wybór. Ta powieść rozgrywa się przede wszystkim w dialogach, a zwierzenia bohaterki stają się tylko dodatkiem – dobra to propozycja dla tych, którym zawsze przeszkadzała rozwlekłość lekturowych opisów. Anna Makos proponuje opowieść, która w warstwie narracji rozgrywa się bardzo szybko – jakby na przekór tytułowi oraz przeznaczeniu historii.
W tej książce liczy się możliwość ułożenia sobie życia zgodnie z marzeniami. Oczywiście muszą się pojawić drobne przeszkody na drodze do sielanki – ale Makos nie dręczy przesadnie swoich bohaterów, a przy okazji i odbiorczyń – wie doskonale, co robić, by sprostać wymaganiom tych ostatnich. Nie testuje konwencji, nie eksperymentuje z życiorysami postaci. Rezygnuje z bazowania na wielkich uczuciach, wybiera za to zwyczajność, która to zwyczajność jawi się w tej opowieści jako ucieleśnienie marzeń czytelniczek. Makos dostarcza przyjemnej literatury rozrywkowej dla pań, sprawdzi się jako autorka przynosząca szybką historię o kojącym brzmieniu. „A miało być tak spokojnie” to książka o szczęściu, nienazwanym wprawdzie, za to doskonale wyczuwalnym i bez trudu uchwytnym. Autorka pokazuje, jak łatwo można przeoczyć to, czego się bardzo pragnęło – i że szczęście naprawdę może istnieć na wyciągnięcie ręki. Świat bohaterów szybko staje się bliski odbiorczyniom – te bez trudu odnajdą się w wymarzonym miejscu Majki i Joli – i szybko zaczną kibicować przyjaciółkom. To lektura pisana dla odpoczynku i jako taka najlepiej się sprawdza. Jej scenariusz podkarmia marzenia i dodaje odwagi w walce o realizowanie własnych pomysłów.
poniedziałek, 13 sierpnia 2012
Dennis Gastmann: W 80 000 pytań dookoła świata
PWN, Warszawa 2012.
Wyprawa po odpowiedzi
Dennis Gastmann chce podążać śladem Billa Brysona, tyle że ma mniej uniwersalne, a też i mniej kąśliwe poczucie humoru i mniej przekonujący pomysł na książkę podróżniczą jako taką. Siłą napędową jego wyprawy po świecie mają być pytania nadsyłane przez widzów – zresztą sam motyw z książki do pochodna telewizyjnej serii „W 80 000 pytań dookoła świata”. Autor najpierw wybiera najbardziej niezwykłe pytania odbiorców, którzy często próbują być w nich dowcipni, kontrowersyjni lub po prostu naiwnie zdziwieni, lubią słowne i nie zawsze możliwe do przetłumaczenia zabawy i wcale nie chcą wiedzieć – a jedynie utrudnić zadanie Gastmannowi. Następnie wyrusza w podróż, by znaleźć odpowiedzi. Podróż to o tyle nietypowa, że zamiast przeprowadzać samodzielne eksperymenty, Gastmann decyduje się na dużo prostszy wariant: w odległym kraju znajduje sobie rozmówcę, który mógłby rozwiać jego wątpliwości, a przy okazji i oprowadzić trochę po okolicy i przedstawić regionalne cechy charakterystyczne w różnych dziedzinach. Kluczem puentującym odcinek wyprawy staje się pytanie od odbiorców – tyle że rozmówcy dość rzadko traktują je z podobną lekkością co zadający pytania, więc Gastmann nie zdobywa materiałów, które nieustannie śmieszyłyby czytelników, a częściej próby wybrnięcia z trudnych sytuacji.
Sam autor próbuje ubarwiać relację. Po pierwsze przez wprowadzanie wątków osobistych i zakulisowych wiadomości z przygotowywania telewizyjnej serii. To najbardziej mięsista część narracji, a Gastmann może pokazywać, z jak wieloma absurdami – płynącymi z administracji, różnic kulturowych czy zwykłych międzyludzkich nieporozumień – musi się w swojej pracy zmierzyć. Po drugie przez podejście do tematu: nie do końca poważnie traktuje konieczność przekazywania innym wiedzy, nie przeładowuje tomu danymi z przewodników i nie chce oprowadzać czytelników po atrakcjach regionu, zachowuje dystans i odwraca proporcje w ważności zagadnień. Bowiem, po trzecie, śmiertelnie poważnie traktuje konieczność zadania pytań od widzów – choćby nawet sensowna odpowiedź wydawała się niemożliwa, lub też pytanie brzmiało tendencyjnie. Zawsze autor jest ciekawy odpowiedzi i nie sili się na własną, w ten sposób może też dotrzeć do paru kontrowersyjnych postaci, na tyle dalekich od politycznej poprawności, że ich wypowiedzi opatrywać trzeba przypisem, że są prywatnymi poglądami rozmówców i autor ani wydawca ich nie podzielają.
Odwiedza autor muzeum erotyki i sprawdza, czy Paryż jest miastem miłości, staje się na chwilę torreadorem, szuka końca Europy, pyta o amerykański sen i śmierć w Teksasie, dociera do Ku-Klux-Klanu, uczy się jeździć na słoniu, poza tym odwiedza Nową Zelandię, Koreę Południową i Boliwię, sprawdza „jak cudowna jest Panama?” (jedna z nielicznych intertekstualnych gier, których polskiemu czytelnikowi tłumaczyć nie trzeba). Jedynym spoiwem są pytania – reszta rozdziałów to swobodna podróż. Dla Gastmanna liczy się też kontrowersyjność, która może przynieść mu rozgłos. Widać tu reporterskie zacięcie, ale także chęć zdobycia sławy, brawurę w doborze tematów i szukanie ostrej społecznej dyskusji. Nie ma za to potrzeby zdobywania gruntownej wiedzy o kraju ani poznawania jego wewnętrznych absurdów. Humor Gastmanna jest specyficzny, a przecież nie tylko na wesoło przedstawiane są kolejne doświadczenia z wypraw po całym świecie. Autor znalazł pretekst do zwiedzania różnych państw i korzysta z niego, dla rozrywki czytelników. To książka na marginesie reportażowej misji, nie typowa publikacja podróżnicza.
Wyprawa po odpowiedzi
Dennis Gastmann chce podążać śladem Billa Brysona, tyle że ma mniej uniwersalne, a też i mniej kąśliwe poczucie humoru i mniej przekonujący pomysł na książkę podróżniczą jako taką. Siłą napędową jego wyprawy po świecie mają być pytania nadsyłane przez widzów – zresztą sam motyw z książki do pochodna telewizyjnej serii „W 80 000 pytań dookoła świata”. Autor najpierw wybiera najbardziej niezwykłe pytania odbiorców, którzy często próbują być w nich dowcipni, kontrowersyjni lub po prostu naiwnie zdziwieni, lubią słowne i nie zawsze możliwe do przetłumaczenia zabawy i wcale nie chcą wiedzieć – a jedynie utrudnić zadanie Gastmannowi. Następnie wyrusza w podróż, by znaleźć odpowiedzi. Podróż to o tyle nietypowa, że zamiast przeprowadzać samodzielne eksperymenty, Gastmann decyduje się na dużo prostszy wariant: w odległym kraju znajduje sobie rozmówcę, który mógłby rozwiać jego wątpliwości, a przy okazji i oprowadzić trochę po okolicy i przedstawić regionalne cechy charakterystyczne w różnych dziedzinach. Kluczem puentującym odcinek wyprawy staje się pytanie od odbiorców – tyle że rozmówcy dość rzadko traktują je z podobną lekkością co zadający pytania, więc Gastmann nie zdobywa materiałów, które nieustannie śmieszyłyby czytelników, a częściej próby wybrnięcia z trudnych sytuacji.
Sam autor próbuje ubarwiać relację. Po pierwsze przez wprowadzanie wątków osobistych i zakulisowych wiadomości z przygotowywania telewizyjnej serii. To najbardziej mięsista część narracji, a Gastmann może pokazywać, z jak wieloma absurdami – płynącymi z administracji, różnic kulturowych czy zwykłych międzyludzkich nieporozumień – musi się w swojej pracy zmierzyć. Po drugie przez podejście do tematu: nie do końca poważnie traktuje konieczność przekazywania innym wiedzy, nie przeładowuje tomu danymi z przewodników i nie chce oprowadzać czytelników po atrakcjach regionu, zachowuje dystans i odwraca proporcje w ważności zagadnień. Bowiem, po trzecie, śmiertelnie poważnie traktuje konieczność zadania pytań od widzów – choćby nawet sensowna odpowiedź wydawała się niemożliwa, lub też pytanie brzmiało tendencyjnie. Zawsze autor jest ciekawy odpowiedzi i nie sili się na własną, w ten sposób może też dotrzeć do paru kontrowersyjnych postaci, na tyle dalekich od politycznej poprawności, że ich wypowiedzi opatrywać trzeba przypisem, że są prywatnymi poglądami rozmówców i autor ani wydawca ich nie podzielają.
Odwiedza autor muzeum erotyki i sprawdza, czy Paryż jest miastem miłości, staje się na chwilę torreadorem, szuka końca Europy, pyta o amerykański sen i śmierć w Teksasie, dociera do Ku-Klux-Klanu, uczy się jeździć na słoniu, poza tym odwiedza Nową Zelandię, Koreę Południową i Boliwię, sprawdza „jak cudowna jest Panama?” (jedna z nielicznych intertekstualnych gier, których polskiemu czytelnikowi tłumaczyć nie trzeba). Jedynym spoiwem są pytania – reszta rozdziałów to swobodna podróż. Dla Gastmanna liczy się też kontrowersyjność, która może przynieść mu rozgłos. Widać tu reporterskie zacięcie, ale także chęć zdobycia sławy, brawurę w doborze tematów i szukanie ostrej społecznej dyskusji. Nie ma za to potrzeby zdobywania gruntownej wiedzy o kraju ani poznawania jego wewnętrznych absurdów. Humor Gastmanna jest specyficzny, a przecież nie tylko na wesoło przedstawiane są kolejne doświadczenia z wypraw po całym świecie. Autor znalazł pretekst do zwiedzania różnych państw i korzysta z niego, dla rozrywki czytelników. To książka na marginesie reportażowej misji, nie typowa publikacja podróżnicza.
niedziela, 12 sierpnia 2012
David Wells: Cudowne i interesujące łamigłówki matematyczne
Zysk i S-ka, Poznań 2012.
Łamanie głów
Oto książka, którą można by zabrać na bezludną wyspę, dostarczy bowiem rozrywki, radości i zapewni intelektualny trening na długi czas. Przy okazji pozwoli odczarować widmo przerażających zadań matematycznych i nawet zdeklarowanym humanistom odpornym na tego rodzaju wiedzę uświadomi, jak świetną zabawę mogą zapewnić łamigłówki. Kilkaset zadań, które funkcjonują czasami od wieków, pozwala ćwiczyć umysł i rozwijać inteligencję, a niekiedy też to dobry sposób na zaimponowanie znajomym. Można więc z tej książki korzystać w samotności, delektując się kolejnymi wyzwaniami, można też wypróbować ją w gronie przyjaciół, jako alternatywy wobec prostych biesiadnych gierek.
„Cudowne i interesujące łamigłówki matematyczne” to zbiór zadań – o ile jednak te szkolne spędzały wielu odbiorcom sen z powiek, o tyle zgromadzone przez Davida Wellsa zagadki mogą tylko budzić ciekawość i satysfakcję. Autor tworzy niemal przegląd umysłowych rozrywek matematycznych od starożytności do czasów współczesnych, przygląda się zagadkom logicznym wymyślanym przez znakomite umysły i przywołuje najciekawsze zadania. Do większości z nich nie przydadzą się skomplikowane wzory ze studiów, wystarczy umiejętność logicznego myślenia i unikania mielizn czy pułapek zastawianych przez sprytnych autorów (świadomych mechanizmów rozumowania). Tylko w części zadań trzeba będzie coś policzyć, większość łamigłówek skonstruowana została w oparciu o oszustwa mózgu i pozornie prawdziwe przesłanki, wystarczy zatem uważnie śledzić treść zadania i wyłapywać podstępy. Kiedy jednak to nie zda egzaminu, nie ma sensu się załamywać: po serii zagadek przedstawione zostały szczegółowe odpowiedzi do nich (a także wyjaśnienia wszelkich trudności i wskazówki dla odbiorców). Dzięki kluczowi do zadań bardziej wytrwali czytelnicy będą mogli sprawdzić swoje umiejętności i słuszność rozumowania. Ci mniej wytrwali natomiast zyskają szansę na ponowne prześledzenie zadania, tym razem z zestawem podpowiedzi. Książka zaspokoi ciekawość tych czytelników, których zaintrygują pomysły na zagadki, i powoli ćwiczyć umysł. Ponadto spodoba się i humanistom – z racji przybliżania sylwetek autorów zagadek, chociaż nie to jest w tomie najważniejsze.
Bywa, że autor przytacza zagadki w dawnym brzmieniu lub pierwotnym kształcie (rymowane czy oratorsko upiększane). Sporo tu rysunków, stanowiących sedno zagadek, wiele pytań o możliwość uzyskania efektu. Część z tych zagadek przyda się nawet do zainteresowania dzieci (nie mówiąc o innych dorosłych) zdobyczami matematyki. Dzięki łamigłówkom można na przykład wyciąć łańcuch z kawałka tektury.
Są tu łamigłówki o różnym stopniu skomplikowania, wymagające dłuższego namysłu, lub takie, na które szybko znajdzie się odpowiedź (czy prawdziwą – warto sprawdzić w kluczu). Ta książka zatrzymuje odbiorców na bardzo długi czas – jeśli chce się czerpać z niej prawdziwą przyjemność, nie da się jej czytać pospiesznie i bez prób rozwiązywania zadań. Autor wybrał naprawdę ciekawe łamigłówki i zamiast zniechęcenia odczuwa się tu rosnące zaintrygowanie. „Cudowne i interesujące łamigłówki matematyczne” to publikacja wartościowa – pozwala cieszyć się zdobyczami matematyki i logiki, a przy okazji pokazuje, że czasem najtrudniej wpaść na najprostsze rozwiązania. Zagadek jest wiele, a książka przygotowana i wydana została tak, by długo mogła służyć odbiorcom. Oddzielenie rozwiązań od zadań sprawia, że czytelnicy spróbują uruchomić szare komórki zanim zajrzą do wskazówek. Pod każdym więc względem ten tom się sprawdza: nic dziwnego, że doczekuje się kolejnego wydania.
Łamanie głów
Oto książka, którą można by zabrać na bezludną wyspę, dostarczy bowiem rozrywki, radości i zapewni intelektualny trening na długi czas. Przy okazji pozwoli odczarować widmo przerażających zadań matematycznych i nawet zdeklarowanym humanistom odpornym na tego rodzaju wiedzę uświadomi, jak świetną zabawę mogą zapewnić łamigłówki. Kilkaset zadań, które funkcjonują czasami od wieków, pozwala ćwiczyć umysł i rozwijać inteligencję, a niekiedy też to dobry sposób na zaimponowanie znajomym. Można więc z tej książki korzystać w samotności, delektując się kolejnymi wyzwaniami, można też wypróbować ją w gronie przyjaciół, jako alternatywy wobec prostych biesiadnych gierek.
„Cudowne i interesujące łamigłówki matematyczne” to zbiór zadań – o ile jednak te szkolne spędzały wielu odbiorcom sen z powiek, o tyle zgromadzone przez Davida Wellsa zagadki mogą tylko budzić ciekawość i satysfakcję. Autor tworzy niemal przegląd umysłowych rozrywek matematycznych od starożytności do czasów współczesnych, przygląda się zagadkom logicznym wymyślanym przez znakomite umysły i przywołuje najciekawsze zadania. Do większości z nich nie przydadzą się skomplikowane wzory ze studiów, wystarczy umiejętność logicznego myślenia i unikania mielizn czy pułapek zastawianych przez sprytnych autorów (świadomych mechanizmów rozumowania). Tylko w części zadań trzeba będzie coś policzyć, większość łamigłówek skonstruowana została w oparciu o oszustwa mózgu i pozornie prawdziwe przesłanki, wystarczy zatem uważnie śledzić treść zadania i wyłapywać podstępy. Kiedy jednak to nie zda egzaminu, nie ma sensu się załamywać: po serii zagadek przedstawione zostały szczegółowe odpowiedzi do nich (a także wyjaśnienia wszelkich trudności i wskazówki dla odbiorców). Dzięki kluczowi do zadań bardziej wytrwali czytelnicy będą mogli sprawdzić swoje umiejętności i słuszność rozumowania. Ci mniej wytrwali natomiast zyskają szansę na ponowne prześledzenie zadania, tym razem z zestawem podpowiedzi. Książka zaspokoi ciekawość tych czytelników, których zaintrygują pomysły na zagadki, i powoli ćwiczyć umysł. Ponadto spodoba się i humanistom – z racji przybliżania sylwetek autorów zagadek, chociaż nie to jest w tomie najważniejsze.
Bywa, że autor przytacza zagadki w dawnym brzmieniu lub pierwotnym kształcie (rymowane czy oratorsko upiększane). Sporo tu rysunków, stanowiących sedno zagadek, wiele pytań o możliwość uzyskania efektu. Część z tych zagadek przyda się nawet do zainteresowania dzieci (nie mówiąc o innych dorosłych) zdobyczami matematyki. Dzięki łamigłówkom można na przykład wyciąć łańcuch z kawałka tektury.
Są tu łamigłówki o różnym stopniu skomplikowania, wymagające dłuższego namysłu, lub takie, na które szybko znajdzie się odpowiedź (czy prawdziwą – warto sprawdzić w kluczu). Ta książka zatrzymuje odbiorców na bardzo długi czas – jeśli chce się czerpać z niej prawdziwą przyjemność, nie da się jej czytać pospiesznie i bez prób rozwiązywania zadań. Autor wybrał naprawdę ciekawe łamigłówki i zamiast zniechęcenia odczuwa się tu rosnące zaintrygowanie. „Cudowne i interesujące łamigłówki matematyczne” to publikacja wartościowa – pozwala cieszyć się zdobyczami matematyki i logiki, a przy okazji pokazuje, że czasem najtrudniej wpaść na najprostsze rozwiązania. Zagadek jest wiele, a książka przygotowana i wydana została tak, by długo mogła służyć odbiorcom. Oddzielenie rozwiązań od zadań sprawia, że czytelnicy spróbują uruchomić szare komórki zanim zajrzą do wskazówek. Pod każdym więc względem ten tom się sprawdza: nic dziwnego, że doczekuje się kolejnego wydania.
sobota, 11 sierpnia 2012
Sheila Roberts: Uliczka aniołów
Świat Książki, Warszawa 2012.
Jak czekolada
„Uliczka aniołów” jest dokładnie tym, czego czytelniczki Sheili Roberts będą się spodziewać: ciepłą bożonarodzeniową opowieścią o przezwyciężaniu problemów, sile naiwnej i bezinteresownej dobroci oraz miłości, przed którą się nie ucieknie. Senny klimat małego miasteczka a także atmosfera przyjemnego oczekiwania na świąteczny nastrój towarzyszą ludziom w ich całkiem przyziemnych troskach, optymizm i serdeczność tłumią smutki i lęk. Powieści w tym stylu czyta się dla tchnącego z nich spokoju, baśniowej wręcz prostoty i obietnicy, że wszystko się jakoś ułoży, jeśli nie dzięki przychylnemu losowi, to za sprawą pomysłowych, wiernych i prawdziwych przyjaciół. Takie historie zdenerwować mogą zatwardziałych realistów, ale spragnionym szczęśliwych zakończeń odbiorczyniom spodobają się bez zastrzeżeń. Zwłaszcza że Sheila Roberts nie potrafiłaby skrzywdzić swoich postaci w powieściowej teraźniejszości, choć przeszłość bohaterki mają pogmatwaną i często trudną.
W „Uliczce aniołów” po raz kolejny widać wiarę w bezinteresowną dobroć, a przy okazji i brak tak modnej asertywności. W małym miasteczku kilka kobiet postanawia namówić mieszkańców do spełniania dziennie jednego dobrego uczynku. Tym posunięciem próbują też usprawiedliwić (same przed sobą) rozmaite przejawy własnych słabości i odruchów serca. Emma bez przerwy pozwala na to, by jej klientka wychodziła z towarem i nie płaciła – chociaż właścicielka sklepu znalazła się już na granicy bankructwa i będzie musiała zamknąć sklep. Jamie rozdaje czekoladę i próbuje zagłuszyć traumatyczne wspomnienia z nieudanego małżeństwa, co nie jest proste, bo uczuciem obdarza ją człowiek fizycznie podobny do okrutnego męża. Sarah bardzo tęskni za wnuczkami i próbuje znaleźć sobie zajęcie, ucząc chętne dziewczynki pieczenia ciastek. Jedna z kilkulatek jest wyjątkowo nieznośna. Tymczasem niewielu mieszkańców miasteczka bierze sobie do serca akcję uprzyjemniania życia innym.
Jednak powieść Roberts, mimo tej programowej naiwności oraz prostoty jest słodka jak czekolada, której w samej historii nie brakuje. Zresztą czytelniczki spragnione słodkości będą mogły wypróbować przepisy bohaterek na ciasteczka: zestaw kulinarnych wskazówek wieńczy tę powieść i nieco uprzyjemnia (właściwie osładza) fakt, że tak przyjemna lektura kończy się i trzeba wrócić z azylu do codzienności. Przy okazji natomiast jeszcze raz może uwiarygodnić bohaterki. Czekolady jest w tekście sporo, a ciepły i serdeczny styl pisania Sheili Roberts świetnie się w ten wątek wpisuje: ta autorka po prostu musi tworzyć ciepłe, bożonarodzeniowe powieści o smaku czekolady, gdzie indziej nie byłaby tak przekonująca i tak atrakcyjna dla odbiorczyń. W związku z tym łatwo jej wybaczyć, że właściwie sprzedaje marzenia, odsuwa prawdopodobne scenariusze na rzecz idealizowanych scenek i mówi czytelniczkom to, co te chciałyby o swoich postaciach usłyszeć.
„Uliczka aniołów” to powieść dla tych odbiorczyń, które potrzebują nieskomplikowanej (mimo że wielowątkowej) historii o przyjaźni, miłości, dobroci i poszukiwaniu szczęścia, za to dosyć mają życiowych kłopotów. Ta obyczajówka zapewnia rozrywkę i uruchomi tęsknotę za światem, w którym wszystko samo się w końcu ułoży. Na poziomie fabularnym to niemal młodzieżowa relacja – ale autorce wyraźnie zależy na tym, żeby przekazać swoim czytelniczkom ważną prawdę: warto czynić dobro, bez względu na to, jakie będą tego konsekwencje. To książka o kojącym rytmie, przesycona optymizmem mimo wszystko. Urocza jak miejsce akcji, naiwna jak jej bohaterki – a przecież i tak przyciągająca, bo lekka i dająca nadzieję.
Jak czekolada
„Uliczka aniołów” jest dokładnie tym, czego czytelniczki Sheili Roberts będą się spodziewać: ciepłą bożonarodzeniową opowieścią o przezwyciężaniu problemów, sile naiwnej i bezinteresownej dobroci oraz miłości, przed którą się nie ucieknie. Senny klimat małego miasteczka a także atmosfera przyjemnego oczekiwania na świąteczny nastrój towarzyszą ludziom w ich całkiem przyziemnych troskach, optymizm i serdeczność tłumią smutki i lęk. Powieści w tym stylu czyta się dla tchnącego z nich spokoju, baśniowej wręcz prostoty i obietnicy, że wszystko się jakoś ułoży, jeśli nie dzięki przychylnemu losowi, to za sprawą pomysłowych, wiernych i prawdziwych przyjaciół. Takie historie zdenerwować mogą zatwardziałych realistów, ale spragnionym szczęśliwych zakończeń odbiorczyniom spodobają się bez zastrzeżeń. Zwłaszcza że Sheila Roberts nie potrafiłaby skrzywdzić swoich postaci w powieściowej teraźniejszości, choć przeszłość bohaterki mają pogmatwaną i często trudną.
W „Uliczce aniołów” po raz kolejny widać wiarę w bezinteresowną dobroć, a przy okazji i brak tak modnej asertywności. W małym miasteczku kilka kobiet postanawia namówić mieszkańców do spełniania dziennie jednego dobrego uczynku. Tym posunięciem próbują też usprawiedliwić (same przed sobą) rozmaite przejawy własnych słabości i odruchów serca. Emma bez przerwy pozwala na to, by jej klientka wychodziła z towarem i nie płaciła – chociaż właścicielka sklepu znalazła się już na granicy bankructwa i będzie musiała zamknąć sklep. Jamie rozdaje czekoladę i próbuje zagłuszyć traumatyczne wspomnienia z nieudanego małżeństwa, co nie jest proste, bo uczuciem obdarza ją człowiek fizycznie podobny do okrutnego męża. Sarah bardzo tęskni za wnuczkami i próbuje znaleźć sobie zajęcie, ucząc chętne dziewczynki pieczenia ciastek. Jedna z kilkulatek jest wyjątkowo nieznośna. Tymczasem niewielu mieszkańców miasteczka bierze sobie do serca akcję uprzyjemniania życia innym.
Jednak powieść Roberts, mimo tej programowej naiwności oraz prostoty jest słodka jak czekolada, której w samej historii nie brakuje. Zresztą czytelniczki spragnione słodkości będą mogły wypróbować przepisy bohaterek na ciasteczka: zestaw kulinarnych wskazówek wieńczy tę powieść i nieco uprzyjemnia (właściwie osładza) fakt, że tak przyjemna lektura kończy się i trzeba wrócić z azylu do codzienności. Przy okazji natomiast jeszcze raz może uwiarygodnić bohaterki. Czekolady jest w tekście sporo, a ciepły i serdeczny styl pisania Sheili Roberts świetnie się w ten wątek wpisuje: ta autorka po prostu musi tworzyć ciepłe, bożonarodzeniowe powieści o smaku czekolady, gdzie indziej nie byłaby tak przekonująca i tak atrakcyjna dla odbiorczyń. W związku z tym łatwo jej wybaczyć, że właściwie sprzedaje marzenia, odsuwa prawdopodobne scenariusze na rzecz idealizowanych scenek i mówi czytelniczkom to, co te chciałyby o swoich postaciach usłyszeć.
„Uliczka aniołów” to powieść dla tych odbiorczyń, które potrzebują nieskomplikowanej (mimo że wielowątkowej) historii o przyjaźni, miłości, dobroci i poszukiwaniu szczęścia, za to dosyć mają życiowych kłopotów. Ta obyczajówka zapewnia rozrywkę i uruchomi tęsknotę za światem, w którym wszystko samo się w końcu ułoży. Na poziomie fabularnym to niemal młodzieżowa relacja – ale autorce wyraźnie zależy na tym, żeby przekazać swoim czytelniczkom ważną prawdę: warto czynić dobro, bez względu na to, jakie będą tego konsekwencje. To książka o kojącym rytmie, przesycona optymizmem mimo wszystko. Urocza jak miejsce akcji, naiwna jak jej bohaterki – a przecież i tak przyciągająca, bo lekka i dająca nadzieję.
piątek, 10 sierpnia 2012
Teatr Montownia: Kamienie w kieszeniach
Dwa światy
Prawdziwy teatr nie potrzebuje wymyślnych dekoracji i efektów specjalnych. Prawdziwy teatr to drugi człowiek i poruszająca emocje historia. To wystarczy, by zawładnąć wyobraźnią odbiorców. Teatr Montownia udowodnił, że siła widowiska tkwić powinna w dobrym aktorstwie: resztę można bez szkody dla ostatecznego efektu wyeliminować. Scenografia „Kamieni w kieszeniach” okazała się bardziej niż ascetyczna: niski podest to jedyny dodany do przestrzeni sceny element. W sztuce funkcjonował jako ławka w przebieralni, łóżko, barowe krzesła, budował dodatkowe płaszczyzny opowieści; zresztą scenę w Magazynie Ciekłego Powietrza aktorzy ładnie wykorzystali: siedzenie na jej krawędzi przenosiło bohaterów do czasów dzieciństwa, a surowy wygląd ściany zupełnie nie przeszkodził w zarysowaniu marzeń. Również kostiumy nie odwracają uwagi od toku wydarzeń: chociaż aktorzy odgrywają wiele postaci obu płci, nie zaznaczają ich obecności ani zmianami strojów, ani drobnymi nawet dodatkami. Owszem, przebierają się co jakiś czas, lecz zaabsorbowani treścią przedstawienia odbiorcy nie muszą dostrzegać, że polega to jedynie na zdjęciu i założeniu tych samych ubrań – spodni i swetra.
Czy może być inaczej, kiedy na scenie stają Rafał Rutkowski i Maciej Wierzbicki? To oni w dwugodzinnym spektaklu wciągają publikę w wieloosobową historię z ogromnym dramatem w tle. Fabuła odwraca konwencję, gwiazdami relacji są zwykli statyści, filmowe gwiazdy pełnią dalszoplanowe role. Konflikt jest tu nieuchronny, bo wielka przepaść dzieli świat zwykłych ludzi niknących w tłumie i artystów z pierwszych stron gazet. Tyle że ci pierwsi zachowali jeszcze ludzkie uczucia, dla tych drugich liczą się wyłącznie pieniądze. To truizm, podlany obficie stereotypami, tyle że Marie Jones, autorka tekstu, stawia swoich bohaterów przed sporym wyzwaniem, które daje możliwość zweryfikowania obiegowych opinii. Bo na marginesie filmowej rzeczywistości dzieje się coś, co wstrząśnie statystami. Szansa na zarobienie czterdziestu funtów dziennie, nie lada gratka dla tworzących filmowe tło (choć śmieszna pensja z punktu widzenia gwiazd) przestaje mieć znaczenie, gdy trzeba się zastanowić nad kruchością ludzkiego życia i konsekwencjami własnych decyzji.
W dwuaktowym spektaklu sytuacja rozwija się stopniowo: wprowadzenie wydaje się zbyt długie, lecz z drugiej strony trzeba przyzwyczaić odbiorców do umowności scenicznych zachowań, sytuacji, w których opowiadanie prowokuje do błyskawicznej metamorfozy i przechodzenia z postaci w postać oraz z charakteru w charakter. Cytaty w zwykłym, nieco plotkarskim dialogu wprowadzane są jako miniscenki, Wierzbicki z Rutkowskim przechodzą od roli do roli, czasem na jedno zdanie, czasem na całą sytuację. Ktoś, kto jest bohaterem z centrum wydarzeń, nagle zamienia się w komentatora, obserwatora a nie uczestnika. Nigdy nie wiadomo, kiedy obrazek przerodzi się ze statycznego opowiadania w akcję rozwijającą się na oczach widzów. I tu najlepiej widać trafność decyzji o usunięciu rekwizytów i przebrań, dzięki czemu do przeistoczeń dochodzi w mgnieniu oka. Ten rozbudowany do przesady początek historii służy nieformalnemu przedstawieniu bohaterów wydarzeń, nieistotne rozmowy z rzadka przetykane żartami (a na szczęście dla aktorskiego kunsztu Rutkowskiego i Wierzbickiego, jeszcze rzadziej rubasznym humorem) przejmują ciężar opisu, nakreślają miejsce akcji i charaktery postaci.
Postacie z kolei są szkicowane wyraziście. Jako że do przedzierzgnięcia w kolejną osobę potrzeba sekund, podczas których aktorzy nie mogą ukryć się za rekwizytami czy kurtyną sugerowani są widzom bohaterowie przez proste i rozpoznawalne gesty, noszące ślady parodii. Komizm charakterów przekształca się tu w czerpanie ze stereotypów. Bohaterowie zachowują się w jeden przypisany sobie sposób: to uproszczenie konieczne. Zmiany mówiących aktorzy jednak zaznaczają najdobitniej głosami. Ponieważ zaś bohaterowie „Kamieni w kieszeniach” zostali dobrze napisani, nie ma obaw o konsekwencję w ich postępowaniu. Rutkowskiemu i Wierzbickiemu pozostaje tylko nie pogubić się w gąszczu nagłych zmian. Z tego zadania wywiązują się bez zarzutu. Zamiast tanich fars, Chorzowski Teatr Ogrodowy karmi swoich widzów prawdziwym teatrem. „Kamienie w kieszeniach” to popis aktorstwa, które nie wymaga ani ozdobników w postaci rozbudowanych dekoracji, ani tandetnych dowcipów dla mas, ani modnego scenariusza. Wystarczyło dwóch wybitnych aktorów i jeden dobry tekst, by bez reszty wciągnąć publiczność w poruszającą historię o zderzeniu dwóch światów.
tekst zamieszczony w gazecie festiwalowej ChTO "Sztajgerowy Cajtung"
Prawdziwy teatr nie potrzebuje wymyślnych dekoracji i efektów specjalnych. Prawdziwy teatr to drugi człowiek i poruszająca emocje historia. To wystarczy, by zawładnąć wyobraźnią odbiorców. Teatr Montownia udowodnił, że siła widowiska tkwić powinna w dobrym aktorstwie: resztę można bez szkody dla ostatecznego efektu wyeliminować. Scenografia „Kamieni w kieszeniach” okazała się bardziej niż ascetyczna: niski podest to jedyny dodany do przestrzeni sceny element. W sztuce funkcjonował jako ławka w przebieralni, łóżko, barowe krzesła, budował dodatkowe płaszczyzny opowieści; zresztą scenę w Magazynie Ciekłego Powietrza aktorzy ładnie wykorzystali: siedzenie na jej krawędzi przenosiło bohaterów do czasów dzieciństwa, a surowy wygląd ściany zupełnie nie przeszkodził w zarysowaniu marzeń. Również kostiumy nie odwracają uwagi od toku wydarzeń: chociaż aktorzy odgrywają wiele postaci obu płci, nie zaznaczają ich obecności ani zmianami strojów, ani drobnymi nawet dodatkami. Owszem, przebierają się co jakiś czas, lecz zaabsorbowani treścią przedstawienia odbiorcy nie muszą dostrzegać, że polega to jedynie na zdjęciu i założeniu tych samych ubrań – spodni i swetra.
Czy może być inaczej, kiedy na scenie stają Rafał Rutkowski i Maciej Wierzbicki? To oni w dwugodzinnym spektaklu wciągają publikę w wieloosobową historię z ogromnym dramatem w tle. Fabuła odwraca konwencję, gwiazdami relacji są zwykli statyści, filmowe gwiazdy pełnią dalszoplanowe role. Konflikt jest tu nieuchronny, bo wielka przepaść dzieli świat zwykłych ludzi niknących w tłumie i artystów z pierwszych stron gazet. Tyle że ci pierwsi zachowali jeszcze ludzkie uczucia, dla tych drugich liczą się wyłącznie pieniądze. To truizm, podlany obficie stereotypami, tyle że Marie Jones, autorka tekstu, stawia swoich bohaterów przed sporym wyzwaniem, które daje możliwość zweryfikowania obiegowych opinii. Bo na marginesie filmowej rzeczywistości dzieje się coś, co wstrząśnie statystami. Szansa na zarobienie czterdziestu funtów dziennie, nie lada gratka dla tworzących filmowe tło (choć śmieszna pensja z punktu widzenia gwiazd) przestaje mieć znaczenie, gdy trzeba się zastanowić nad kruchością ludzkiego życia i konsekwencjami własnych decyzji.
W dwuaktowym spektaklu sytuacja rozwija się stopniowo: wprowadzenie wydaje się zbyt długie, lecz z drugiej strony trzeba przyzwyczaić odbiorców do umowności scenicznych zachowań, sytuacji, w których opowiadanie prowokuje do błyskawicznej metamorfozy i przechodzenia z postaci w postać oraz z charakteru w charakter. Cytaty w zwykłym, nieco plotkarskim dialogu wprowadzane są jako miniscenki, Wierzbicki z Rutkowskim przechodzą od roli do roli, czasem na jedno zdanie, czasem na całą sytuację. Ktoś, kto jest bohaterem z centrum wydarzeń, nagle zamienia się w komentatora, obserwatora a nie uczestnika. Nigdy nie wiadomo, kiedy obrazek przerodzi się ze statycznego opowiadania w akcję rozwijającą się na oczach widzów. I tu najlepiej widać trafność decyzji o usunięciu rekwizytów i przebrań, dzięki czemu do przeistoczeń dochodzi w mgnieniu oka. Ten rozbudowany do przesady początek historii służy nieformalnemu przedstawieniu bohaterów wydarzeń, nieistotne rozmowy z rzadka przetykane żartami (a na szczęście dla aktorskiego kunsztu Rutkowskiego i Wierzbickiego, jeszcze rzadziej rubasznym humorem) przejmują ciężar opisu, nakreślają miejsce akcji i charaktery postaci.
Postacie z kolei są szkicowane wyraziście. Jako że do przedzierzgnięcia w kolejną osobę potrzeba sekund, podczas których aktorzy nie mogą ukryć się za rekwizytami czy kurtyną sugerowani są widzom bohaterowie przez proste i rozpoznawalne gesty, noszące ślady parodii. Komizm charakterów przekształca się tu w czerpanie ze stereotypów. Bohaterowie zachowują się w jeden przypisany sobie sposób: to uproszczenie konieczne. Zmiany mówiących aktorzy jednak zaznaczają najdobitniej głosami. Ponieważ zaś bohaterowie „Kamieni w kieszeniach” zostali dobrze napisani, nie ma obaw o konsekwencję w ich postępowaniu. Rutkowskiemu i Wierzbickiemu pozostaje tylko nie pogubić się w gąszczu nagłych zmian. Z tego zadania wywiązują się bez zarzutu. Zamiast tanich fars, Chorzowski Teatr Ogrodowy karmi swoich widzów prawdziwym teatrem. „Kamienie w kieszeniach” to popis aktorstwa, które nie wymaga ani ozdobników w postaci rozbudowanych dekoracji, ani tandetnych dowcipów dla mas, ani modnego scenariusza. Wystarczyło dwóch wybitnych aktorów i jeden dobry tekst, by bez reszty wciągnąć publiczność w poruszającą historię o zderzeniu dwóch światów.
tekst zamieszczony w gazecie festiwalowej ChTO "Sztajgerowy Cajtung"
czwartek, 9 sierpnia 2012
Tom Angleberger: Dziwny przypadek papierowego Yody
Media Rodzina, Poznań 2012.
Porady
Czym jest papierowy Yoda? To malutka figurka origami, przedstawiająca postać z „Gwiezdnych Wojen”. Ale to jednocześnie figurka niezwykła: nałożona na palec klasowego dziwaka bez trudu znajduje rozwiązania największych problemów i bolączek młodzieży. Podpowiada, jak nie stracić twarzy w kompromitujących sytuacjach, jak poradzić sobie z niepożądanymi emocjami, jak zdobyć serce dziewczyny… Yoda wie wszystko, bez względu na rangę i tematykę kłopotu, potrafi zawsze podsunąć najlepsze wyjście z każdej sytuacji. Sprawia, że młodzi ludzie odkrywają w sobie odwagę i siłę do zrobienia rzeczy, na które wcześniej nie potrafili się zdobyć. Niektórzy Yody nie słuchają – i potem żałują. Tylko jak Yoda wymyśla te wszystkie rozwiązania? Przecież jest tylko pacynką, w dodatku – animowaną przez szóstoklasistę, Dwighta, który nawet nie potrafi naśladować głosu Yody, a i przy oryginalnym szyku zdań nie naśladuje go idealnie. O co w tym wszystkim chodzi? Śledztwo prowadzi Tommy: nakłania kolegów, by spisali (lub nagrali) relacje ze swojego kontaktu z mądrościami papierowej figurki – zestaw tych wyznań zawiera tom „Dziwny przypadek papierowego Yody”.
Tom Angleberger wybrał konwencję, która pozwoli mu dotrzeć do rówieśników bohaterów. W „Dziwnym przypadku” postawił na krótkie historie przedstawiane z punktu widzenia kolejnych postaci, które posłuchały (lub nie) papierowego Yody. Nietrudno zgadnąć, że figurka będzie tu kimś w rodzaju psychologa, który zwykle udziela porad w kolorowych czasopismach – tyle tylko, że owe porady zostaną mocno skondensowane, sprowadzone do prostych zadań i niekiedy – dość tajemnicze, a innym razem zupełnie niekonwencjonalne. Yoda nie ma zamiaru rozwodzić się nad swoimi podpowiedziami, wskazuje tylko drogę, a reszty bohaterowie dokonać muszą sami – ale bez względu na to, jakie wyjście wybiorą, nie pozostaną bez pomocy. Ich sprawy to kwestie istotne dla nastolatków, chociaż często i błahe z pozaszkolnego punktu widzenia. Yoda nie ma czasu na skomplikowane tłumaczenia i tak podsuwa wskazówki, by bohaterowie właściwe wnioski wyciągnęli sami.
Książka stanowi, niejako przy okazji, przegląd kwestii spędzających sen z powiek młodym ludziom. Część boi się ośmieszenia, część chciałaby pozbyć się nadanych w wyniku gaf etykietek. Inni nie potrafią poradzić sobie ze złymi emocjami, lub nie rozumieją zachowań płci przeciwnej. Papierowy Yoda nie ma oporów, by otwarcie wygłaszać prawdy niewygodne dla niektórych rozmówców: bez owijania w bawełnę wyjaśnia tajniki zachowań oraz drogi rozumowania nastolatków, a najdziwniejsze jest to, że zawsze ma rację. Żeby podsycić jeszcze aurę tajemniczości, Angleberger pozwala papierowemu Yodzie posiąść wiedzę, której na pewno nie ma Dwight. W tym kryje się wytłumaczenie ufności, jaką dziwną pacynkę darzą koledzy i koleżanki chłopaka.
Pod pretekstem niewytłumaczalnej zabawy autor wprowadza do książki naprawdę sporo podpowiedzi dla młodych ludzi. Papierowy Yoda jest tylko pretekstem, by wyjaśniać im, jak mogą wyjść cało z rozmaitych szkolnych opresji, a sam sekret figurki z origami wcale nie jest tak ważny. Najważniejsze, że życie dzieci zmienia się, i to na lepsze, kiedy zaczynają słuchać nietypowego mistrza.
Do opowiadań zostały dołączone rysunki na marginesach oraz komentarze sceptyka. Te ostatnie najprawdopodobniej po to, by czytelników skłonić do rozmyślania nad przedstawionymi problemami i samodzielnego poszukiwania rozwiązań. Bo przecież Yoda nie przedstawia jedynych czy najrozsądniejszych porad – wymyśla najlepsze w danej sytuacji i niewymagające długich przygotowań podpowiedzi, pokazując tym samym, że zawsze da się wymyślić jakiś ratunek czy scenariusz, którego nie dostrzegało się wcześniej. Młodych ludzi przyciągnie do tej książki nietypowy pomysł, a i skuteczność wskazówek papierowego Yody, bliskość problemów bohaterów do problemów z realnego życia w szkolnej społeczności i nietradycyjna oprawa graficzna.
Porady
Czym jest papierowy Yoda? To malutka figurka origami, przedstawiająca postać z „Gwiezdnych Wojen”. Ale to jednocześnie figurka niezwykła: nałożona na palec klasowego dziwaka bez trudu znajduje rozwiązania największych problemów i bolączek młodzieży. Podpowiada, jak nie stracić twarzy w kompromitujących sytuacjach, jak poradzić sobie z niepożądanymi emocjami, jak zdobyć serce dziewczyny… Yoda wie wszystko, bez względu na rangę i tematykę kłopotu, potrafi zawsze podsunąć najlepsze wyjście z każdej sytuacji. Sprawia, że młodzi ludzie odkrywają w sobie odwagę i siłę do zrobienia rzeczy, na które wcześniej nie potrafili się zdobyć. Niektórzy Yody nie słuchają – i potem żałują. Tylko jak Yoda wymyśla te wszystkie rozwiązania? Przecież jest tylko pacynką, w dodatku – animowaną przez szóstoklasistę, Dwighta, który nawet nie potrafi naśladować głosu Yody, a i przy oryginalnym szyku zdań nie naśladuje go idealnie. O co w tym wszystkim chodzi? Śledztwo prowadzi Tommy: nakłania kolegów, by spisali (lub nagrali) relacje ze swojego kontaktu z mądrościami papierowej figurki – zestaw tych wyznań zawiera tom „Dziwny przypadek papierowego Yody”.
Tom Angleberger wybrał konwencję, która pozwoli mu dotrzeć do rówieśników bohaterów. W „Dziwnym przypadku” postawił na krótkie historie przedstawiane z punktu widzenia kolejnych postaci, które posłuchały (lub nie) papierowego Yody. Nietrudno zgadnąć, że figurka będzie tu kimś w rodzaju psychologa, który zwykle udziela porad w kolorowych czasopismach – tyle tylko, że owe porady zostaną mocno skondensowane, sprowadzone do prostych zadań i niekiedy – dość tajemnicze, a innym razem zupełnie niekonwencjonalne. Yoda nie ma zamiaru rozwodzić się nad swoimi podpowiedziami, wskazuje tylko drogę, a reszty bohaterowie dokonać muszą sami – ale bez względu na to, jakie wyjście wybiorą, nie pozostaną bez pomocy. Ich sprawy to kwestie istotne dla nastolatków, chociaż często i błahe z pozaszkolnego punktu widzenia. Yoda nie ma czasu na skomplikowane tłumaczenia i tak podsuwa wskazówki, by bohaterowie właściwe wnioski wyciągnęli sami.
Książka stanowi, niejako przy okazji, przegląd kwestii spędzających sen z powiek młodym ludziom. Część boi się ośmieszenia, część chciałaby pozbyć się nadanych w wyniku gaf etykietek. Inni nie potrafią poradzić sobie ze złymi emocjami, lub nie rozumieją zachowań płci przeciwnej. Papierowy Yoda nie ma oporów, by otwarcie wygłaszać prawdy niewygodne dla niektórych rozmówców: bez owijania w bawełnę wyjaśnia tajniki zachowań oraz drogi rozumowania nastolatków, a najdziwniejsze jest to, że zawsze ma rację. Żeby podsycić jeszcze aurę tajemniczości, Angleberger pozwala papierowemu Yodzie posiąść wiedzę, której na pewno nie ma Dwight. W tym kryje się wytłumaczenie ufności, jaką dziwną pacynkę darzą koledzy i koleżanki chłopaka.
Pod pretekstem niewytłumaczalnej zabawy autor wprowadza do książki naprawdę sporo podpowiedzi dla młodych ludzi. Papierowy Yoda jest tylko pretekstem, by wyjaśniać im, jak mogą wyjść cało z rozmaitych szkolnych opresji, a sam sekret figurki z origami wcale nie jest tak ważny. Najważniejsze, że życie dzieci zmienia się, i to na lepsze, kiedy zaczynają słuchać nietypowego mistrza.
Do opowiadań zostały dołączone rysunki na marginesach oraz komentarze sceptyka. Te ostatnie najprawdopodobniej po to, by czytelników skłonić do rozmyślania nad przedstawionymi problemami i samodzielnego poszukiwania rozwiązań. Bo przecież Yoda nie przedstawia jedynych czy najrozsądniejszych porad – wymyśla najlepsze w danej sytuacji i niewymagające długich przygotowań podpowiedzi, pokazując tym samym, że zawsze da się wymyślić jakiś ratunek czy scenariusz, którego nie dostrzegało się wcześniej. Młodych ludzi przyciągnie do tej książki nietypowy pomysł, a i skuteczność wskazówek papierowego Yody, bliskość problemów bohaterów do problemów z realnego życia w szkolnej społeczności i nietradycyjna oprawa graficzna.
środa, 8 sierpnia 2012
Lincoln Peirce: Natan znowu w akcji
Nasza Księgarnia, Warszawa 2012.
Popisy luzaka
Kto poznał Natana, bohatera „Zapisków luzaka”, ten nie będzie mieć wątpliwości, że po drugi tom jego przygód, „Natan znowu w akcji”, sięgnąć musi. Młody bohater w dalszym ciągu zajmuje się przede wszystkim wpadaniem w tarapaty. Nie może się dogadać ani z nauczycielami w szkole, ani z tatą, który naprawdę dziwnie interpretuje kolejne przesłanki, ani ze starszą siostrą posiadającą cały zestaw nieznośnych a właściwych starszym siostrom wad. Jakby tego było mało, został skazany na towarzystwo swojego wroga numer jeden, klasowej kujonki Giny. Gina też nie pała sympatią do Natana, więc konflikt bohaterów mocno się zaogni. A wszystko po to, by rozbawić młodszych i starszych odbiorców.
Lincoln Peirce utrzymuje rytm dziennika, na bieżąco relacjonowanego życia niesfornego chłopaka. Posługuje się w tym celu klasyczną powieściową konstrukcją i rytmem wyznaczanym przez rozdziały, które porcjują zapasy śmiechu. A jednocześnie Peirce wykorzystuje rzadko spotykane połączenie tradycyjnego tekstu i komiksowych pasków lub kadrów. Czasami jego bohater przenosi opowieść do humorystycznych rysunków, czasami posługuje się „bazgrołami” z marginesów zeszytów dla retrospekcji czy przybliżenia charakterów prezentowanej właśnie postaci. Choć oficjalnie nikt z grona nauczycielskiego by tego nie przyznał, utrapienie pedagogów – czyli Natan – odznacza się ogromną inteligencją. Inteligencja znajduje ujście w ironicznym poczuciu humoru i przekłada się na relację, od której czytelnicy w każdym wieku nie oderwą się ani na chwilę. Natan bowiem obserwuje uczniowską codzienność z wyjątkowym sarkazmem, a własne spostrzeżenia potrafi przekładać na lekki dowcip, wolny od banałów i kawałów obiegowych, prosty, a przy tym wartościowy, jednokierunkowy, a zawsze celny.
Natan nie lubi się uczyć, ma za to wielkie nadzieje związane ze szkolnymi rozgrywkami sportowymi. Niestety, w realizacji obu planów bardzo przeszkadza mu nieznośna prymuska Gina, więc bohater zyskuje kolejne powody do nielubienia jej. Nie rezygnuje przy tym wszystkim z autoironii, dzięki obecności niezawodnych przyjaciół, którzy dostrzegą i wykpią wszystkie jego niepowodzenia. Przytaczając sympatyczne docinki na prawach anegdoty, chłopiec udowadnia, że nie brakuje mu poczucia humoru na własny temat. Tym samym zyskuje kolejną płaszczyznę żartów, którą zjedna sobie czytelników.
Ogromnym sukcesem autora jest fakt, że podczas lektury zmiany planów (z tekstowego na rysunkowy i odwrotnie) następują płynnie i bez zaburzania toku opowieści. Natan dokładnie wie, kiedy powinien przerwać zwyczajny opis i przejść do obrazkowych komentarzy. Te ostatnie są zawsze bardzo upraszczane, bo chodzi przecież w nich o parodiowanie najbardziej typowych zachowań bohaterów. Natan nie ma uroku Calvina, to znaczy – Peirce jest w kresce bardziej oszczędny niż Watterson – nie oznacza to jednak, że ustępuje mu w humorze. Wybiera raczej żart sytuacyjny i komizm charakterów niż absurd i abstrakcyjne skojarzenia, a Natan jako bohater jest mniej dojrzały niż sześcioletni Calvin. Obaj natomiast pozwalają odbiorcom cieszyć się zabawną lekturą.
„Zapiski luzaka” to idealna propozycja nie tylko dla spragnionych rozrywki czytelników. To również doskonały sposób na zachęcenie do lektury tych dzieci, które niezbyt ochoczo sięgają do książek. Spora ilość obrazków przechwytujących narrację staje się tu wstępnym magnesem – potem już nikogo nie trzeba będzie zachęcać do śledzenia losów Natana. Jest tu szybka akcja, perypetie znane dzieciom, dążenie do lapidarności, wiele puent i wysokie prawdopodobieństwo (mimo częstych ingerencji złośliwego losu). Natan to zwyczajny dzieciak, który da się lubić, a przy tym wszystkich rozśmiesza. W związku z tym tom „Natan znowu w akcji” powinien się cieszyć dużym powodzeniem zarówno wśród wielbicieli komiksowych stripów, jak i miłośników tradycyjnych książek.
Popisy luzaka
Kto poznał Natana, bohatera „Zapisków luzaka”, ten nie będzie mieć wątpliwości, że po drugi tom jego przygód, „Natan znowu w akcji”, sięgnąć musi. Młody bohater w dalszym ciągu zajmuje się przede wszystkim wpadaniem w tarapaty. Nie może się dogadać ani z nauczycielami w szkole, ani z tatą, który naprawdę dziwnie interpretuje kolejne przesłanki, ani ze starszą siostrą posiadającą cały zestaw nieznośnych a właściwych starszym siostrom wad. Jakby tego było mało, został skazany na towarzystwo swojego wroga numer jeden, klasowej kujonki Giny. Gina też nie pała sympatią do Natana, więc konflikt bohaterów mocno się zaogni. A wszystko po to, by rozbawić młodszych i starszych odbiorców.
Lincoln Peirce utrzymuje rytm dziennika, na bieżąco relacjonowanego życia niesfornego chłopaka. Posługuje się w tym celu klasyczną powieściową konstrukcją i rytmem wyznaczanym przez rozdziały, które porcjują zapasy śmiechu. A jednocześnie Peirce wykorzystuje rzadko spotykane połączenie tradycyjnego tekstu i komiksowych pasków lub kadrów. Czasami jego bohater przenosi opowieść do humorystycznych rysunków, czasami posługuje się „bazgrołami” z marginesów zeszytów dla retrospekcji czy przybliżenia charakterów prezentowanej właśnie postaci. Choć oficjalnie nikt z grona nauczycielskiego by tego nie przyznał, utrapienie pedagogów – czyli Natan – odznacza się ogromną inteligencją. Inteligencja znajduje ujście w ironicznym poczuciu humoru i przekłada się na relację, od której czytelnicy w każdym wieku nie oderwą się ani na chwilę. Natan bowiem obserwuje uczniowską codzienność z wyjątkowym sarkazmem, a własne spostrzeżenia potrafi przekładać na lekki dowcip, wolny od banałów i kawałów obiegowych, prosty, a przy tym wartościowy, jednokierunkowy, a zawsze celny.
Natan nie lubi się uczyć, ma za to wielkie nadzieje związane ze szkolnymi rozgrywkami sportowymi. Niestety, w realizacji obu planów bardzo przeszkadza mu nieznośna prymuska Gina, więc bohater zyskuje kolejne powody do nielubienia jej. Nie rezygnuje przy tym wszystkim z autoironii, dzięki obecności niezawodnych przyjaciół, którzy dostrzegą i wykpią wszystkie jego niepowodzenia. Przytaczając sympatyczne docinki na prawach anegdoty, chłopiec udowadnia, że nie brakuje mu poczucia humoru na własny temat. Tym samym zyskuje kolejną płaszczyznę żartów, którą zjedna sobie czytelników.
Ogromnym sukcesem autora jest fakt, że podczas lektury zmiany planów (z tekstowego na rysunkowy i odwrotnie) następują płynnie i bez zaburzania toku opowieści. Natan dokładnie wie, kiedy powinien przerwać zwyczajny opis i przejść do obrazkowych komentarzy. Te ostatnie są zawsze bardzo upraszczane, bo chodzi przecież w nich o parodiowanie najbardziej typowych zachowań bohaterów. Natan nie ma uroku Calvina, to znaczy – Peirce jest w kresce bardziej oszczędny niż Watterson – nie oznacza to jednak, że ustępuje mu w humorze. Wybiera raczej żart sytuacyjny i komizm charakterów niż absurd i abstrakcyjne skojarzenia, a Natan jako bohater jest mniej dojrzały niż sześcioletni Calvin. Obaj natomiast pozwalają odbiorcom cieszyć się zabawną lekturą.
„Zapiski luzaka” to idealna propozycja nie tylko dla spragnionych rozrywki czytelników. To również doskonały sposób na zachęcenie do lektury tych dzieci, które niezbyt ochoczo sięgają do książek. Spora ilość obrazków przechwytujących narrację staje się tu wstępnym magnesem – potem już nikogo nie trzeba będzie zachęcać do śledzenia losów Natana. Jest tu szybka akcja, perypetie znane dzieciom, dążenie do lapidarności, wiele puent i wysokie prawdopodobieństwo (mimo częstych ingerencji złośliwego losu). Natan to zwyczajny dzieciak, który da się lubić, a przy tym wszystkich rozśmiesza. W związku z tym tom „Natan znowu w akcji” powinien się cieszyć dużym powodzeniem zarówno wśród wielbicieli komiksowych stripów, jak i miłośników tradycyjnych książek.
wtorek, 7 sierpnia 2012
Teresa Jabłońska: Lampy naftowe
Muza SA, Warszawa 2012.
Lampy na świeczniku
Chociaż kolejne tomy z serii „Ocalić od zapomnienia” przeważnie dotyczą odchodzącego do lamusa świata, nie sposób z reguły oderwać od nich oczu. Książka „Lampy naftowe” ucieszy nie tylko miłośników historii i kultury: Teresa Jabłońska, autorka publikacji, stara się jak najdokładniej przedstawić dzieje światła: po szybkim przeglądzie początków, rodzajów stosowanych w Polsce świec i świeczników oraz lamp olejnych przechodzi do właściwego zagadnienia. I tu pojawia się arcyciekawy przegląd możliwości w ozdabianiu lamp naftowych (oczywiście po szczegółowej instrukcji użytkowania). Proponuje nawet przegląd producentów tych lamp. Książkę zamyka natomiast mała antologia tematu światła w literaturze i malarstwie – a chociaż to temat-rzeka, autorka traktuje go dość wybiórczo i czasem zainteresowana jest światłem, a czasem – źródłem światła, nawet zgaszonymi lampami, jeśli tylko pojawiają się na marginesie obrazów. Brzmi to raczej schematycznie, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że autorka nie pozwala sobie na swobodny styl prowadzenia narracji, buduje solidne struktury tekstu, nie rozwadnia go w żaden sposób: do końca pozostaje rzeczowa, drobiazgowa i rzetelna.
I tak naprawdę same opisy, co pewien czas przetykane cytatami literackimi, w pewnym momencie stają się frapującą wędrówką po dawnej kulturze. Oko widza prowadzone jest przez kolejne zdjęcia, przeważnie prezentujące muzealne eksponaty lub elementy prywatnych kolekcji, obrazowo, chociaż dość rzadko przedstawiane w „naturalnym” otoczeniu. Mimo to kolejne lampy mogą naprawdę zachwycać. Można wybierać najładniejsze, niczym z katalogu, lub wyobrażać sobie wnętrza, do których lampy by pasowały. Kluczem do czerpania przyjemności z lektury stają się natomiast misterne i bardzo wymyślne zdobienia lamp. O ile wcześniej można było koncentrować się na sposobach zdobienia świeczników, teraz kolejne części lamp zyskują coraz to bardziej pomysłowe motywy cieszące oko. Ilustracji jest mnóstwo, zdjęcia liczą się niemal w równym stopniu jak tekst, w żaden sposób go nie dublując, za to dobrze uzupełniając. Nawet czytelnicy o najbardziej rozwiniętej wyobraźni nie wpadliby zapewne na sporą część zdobniczych rozwiązań, a co dopiero mówić o zwykłych odbiorcach, którzy po tę książkę sięgnąć mogą dla relaksu i aby zaspokoić ciekawość.
Autorce bardzo zależy na tym, by niczym nie przekreślić naukowych aspektów tomu, wskazuje na to i sumienność w przygotowywaniu materiałów, i dokładne uporządkowanie zagadnień. Uzyskuje dzięki temu przejrzyście skonstruowane i po brzegi wypełnione treścią rozdziały, faktycznie poszerzające wiedzę czytelników. Pełni rolę przewodniczki po kulturze dyskretnie, a przy tym pozwala oglądać kolejne lampy niemal w czasach im właściwych: nie ma tu bolesnego przypominania, że to jedynie relikty z dawnej epoki, nie ma też rozpaczliwych prób ocalania resztek zachowanych przedmiotów (a przy okazji i pamięci kulturowej). Teresa Jabłońska nie pozwala sobie na prywatne komentarze, a przecież da się bez większego trudu wyczuć, że temat ją bardzo interesuje. Zwłaszcza że zachwyt lampami naftowymi i zamiłowanie do historii przemyca w tekście, a i w zdjęciach.
Sporo ciekawostek, informacji, których nawet nie spodziewaliby się zwykli odbiorcy, oraz wskazówek, w jaki sposób przyglądać się zakodowanej w przedmiotach przeszłości niesie ta książka. „Lampy naftowe” jako temat nie muszą koniecznie przyciągać szerokiego grona odbiorców – jednak tej niemal albumowej realizacji uda się przez pewien czas zawładnąć wyobraźnią czytelników. Ocalone od zapomnienia przedmioty naprawdę zasługują na uwagę i uznanie – obudowane dużą dawką wiadomości zaczynają rzucać nowe, tym razem historyczne światło na dorobek przodków.
Lampy na świeczniku
Chociaż kolejne tomy z serii „Ocalić od zapomnienia” przeważnie dotyczą odchodzącego do lamusa świata, nie sposób z reguły oderwać od nich oczu. Książka „Lampy naftowe” ucieszy nie tylko miłośników historii i kultury: Teresa Jabłońska, autorka publikacji, stara się jak najdokładniej przedstawić dzieje światła: po szybkim przeglądzie początków, rodzajów stosowanych w Polsce świec i świeczników oraz lamp olejnych przechodzi do właściwego zagadnienia. I tu pojawia się arcyciekawy przegląd możliwości w ozdabianiu lamp naftowych (oczywiście po szczegółowej instrukcji użytkowania). Proponuje nawet przegląd producentów tych lamp. Książkę zamyka natomiast mała antologia tematu światła w literaturze i malarstwie – a chociaż to temat-rzeka, autorka traktuje go dość wybiórczo i czasem zainteresowana jest światłem, a czasem – źródłem światła, nawet zgaszonymi lampami, jeśli tylko pojawiają się na marginesie obrazów. Brzmi to raczej schematycznie, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że autorka nie pozwala sobie na swobodny styl prowadzenia narracji, buduje solidne struktury tekstu, nie rozwadnia go w żaden sposób: do końca pozostaje rzeczowa, drobiazgowa i rzetelna.
I tak naprawdę same opisy, co pewien czas przetykane cytatami literackimi, w pewnym momencie stają się frapującą wędrówką po dawnej kulturze. Oko widza prowadzone jest przez kolejne zdjęcia, przeważnie prezentujące muzealne eksponaty lub elementy prywatnych kolekcji, obrazowo, chociaż dość rzadko przedstawiane w „naturalnym” otoczeniu. Mimo to kolejne lampy mogą naprawdę zachwycać. Można wybierać najładniejsze, niczym z katalogu, lub wyobrażać sobie wnętrza, do których lampy by pasowały. Kluczem do czerpania przyjemności z lektury stają się natomiast misterne i bardzo wymyślne zdobienia lamp. O ile wcześniej można było koncentrować się na sposobach zdobienia świeczników, teraz kolejne części lamp zyskują coraz to bardziej pomysłowe motywy cieszące oko. Ilustracji jest mnóstwo, zdjęcia liczą się niemal w równym stopniu jak tekst, w żaden sposób go nie dublując, za to dobrze uzupełniając. Nawet czytelnicy o najbardziej rozwiniętej wyobraźni nie wpadliby zapewne na sporą część zdobniczych rozwiązań, a co dopiero mówić o zwykłych odbiorcach, którzy po tę książkę sięgnąć mogą dla relaksu i aby zaspokoić ciekawość.
Autorce bardzo zależy na tym, by niczym nie przekreślić naukowych aspektów tomu, wskazuje na to i sumienność w przygotowywaniu materiałów, i dokładne uporządkowanie zagadnień. Uzyskuje dzięki temu przejrzyście skonstruowane i po brzegi wypełnione treścią rozdziały, faktycznie poszerzające wiedzę czytelników. Pełni rolę przewodniczki po kulturze dyskretnie, a przy tym pozwala oglądać kolejne lampy niemal w czasach im właściwych: nie ma tu bolesnego przypominania, że to jedynie relikty z dawnej epoki, nie ma też rozpaczliwych prób ocalania resztek zachowanych przedmiotów (a przy okazji i pamięci kulturowej). Teresa Jabłońska nie pozwala sobie na prywatne komentarze, a przecież da się bez większego trudu wyczuć, że temat ją bardzo interesuje. Zwłaszcza że zachwyt lampami naftowymi i zamiłowanie do historii przemyca w tekście, a i w zdjęciach.
Sporo ciekawostek, informacji, których nawet nie spodziewaliby się zwykli odbiorcy, oraz wskazówek, w jaki sposób przyglądać się zakodowanej w przedmiotach przeszłości niesie ta książka. „Lampy naftowe” jako temat nie muszą koniecznie przyciągać szerokiego grona odbiorców – jednak tej niemal albumowej realizacji uda się przez pewien czas zawładnąć wyobraźnią czytelników. Ocalone od zapomnienia przedmioty naprawdę zasługują na uwagę i uznanie – obudowane dużą dawką wiadomości zaczynają rzucać nowe, tym razem historyczne światło na dorobek przodków.
poniedziałek, 6 sierpnia 2012
Jennifer Bagget, Holly C. Corbett, Amanda Pressner: Dziewczyny w podróży
Świat Książki, Warszawa 2012.
W drodze
Różnicę między podróżowaniem rozumianym jako włóczęga po świecie z zakurzonym plecakiem – a turystyką – widać najlepiej na przykładzie książki „Dziewczyny w podróży”. Trzy Amerykanki, Jen, Holly i Amanda, przed trzydziestymi urodzinami chcą wybrać się w roczną podróż dookoła świata. W podjęciu decyzji pomagają im życiowe zawirowania i problemy, od których można chociaż na chwilę uciec. Na rok odsuwają od siebie plany związane z karierą, spory w związkach i zmartwienia wynikające z codziennej rutyny. Jedna z przyjaciółek chce się zaangażować w wolontariat w Afryce, inna – nauczyć się medytacji w Indiach. Trasa ich wyprawy prowadzi przez cztery kontynenty, a dziewczyny zawitają między innymi do Brazylii, Emiratów Arabskich, na Tajlandię, do Wietnamu, Indonezji, Australii czy Nowej Zelandii. Przez cały czas autorkom chodzi nie o zwiedzanie świata i poznawanie innych kultur, a o lepsze poznanie siebie i znalezienie odpowiedzi na egzystencjalne pytania. Żadna z bohaterek nie wie, co zrobi dalej ze swoim życiem i podróż ma być odroczeniem wejścia w dorosłość.
Zamiast więc książki podróżniczej otrzymujemy dość luźne zwierzenia trzech przyjaciółek, którym nie zależy na zyskiwaniu nowych doświadczeń (te pojawiają się mimochodem), a jedynie na przetrzymaniu życiowych wyzwań. Na początku skupiają się tylko na porównywaniu warunków z dotychczasowym standardem życia (brak papieru toaletowego i stan szaletów publicznych), a i później najbardziej przeszkadzają im niewygody (robactwo, noclegi w wieloosobowych salach, wirus w aśramie) – zupełnie jakby spodziewały się wszędzie idyllicznych warunków. Podróż, o ile nie wiąże się z opisem zastanych sposobów na egzystencję, schodzi na dalszy plan. Zwłaszcza że dość długo autorki nie chcą wychodzić poza znane sobie scenariusze: imprezy w hotelach, a także pracę zdalną. Do tego skupiają się na opisywaniu własnych kłopotów, ignorując nieco otoczenie. W podróży dookoła świata świat staje się najmniej ważny. Nie jest tak oczywiście przez cały czas, ale przez sporą część książki „dziewczyny” zajmują się wyłącznie sobą. Nie są zawodowymi pisarkami, a jedynie na bieżąco komentują codzienność, nie potrafią jej więc dobrze puentować. W wielu rozdziałach snują opowieści bez budowania napięcia – ciekawość czytelników ma podsycać jedynie warstwa obyczajowa skoncentrowana wokół problemów sercowych oraz tworzenia więzi przyjaźni. Z rzadka pojawiają się też próby zwrócenia uwagi na kraje biedne (jedna z bohaterek decyduje się wspierać finansowo dziecko z Afryki). Ale miewają też przyjaciółki ciekawe i burzliwe przygody. Raz piszą dla podopiecznych sztukę teatralną, raz walczą z chciwym i niebezpiecznym taksówkarzem.
Jennifer Baggett, Holly C. Corbett i Amanda Pressner nie tworzą typowej książki podróżniczej, ani typowych wspomnień obyczajowych. W amatorskim pisaniu nie stawiają sobie żadnych konkretnych celów i dzięki temu mogą swobodnie wprowadzać odbiorców w swoje prywatne sprawy. Nie ma tu żadnych reguł komponowania relacji, trzy dziewczyny na przemian zamieniają się w narratorki, przedstawiając z własnej perspektywy rozmaite wydarzenia. Jest w tym trochę plotkarskiego podejścia, nastawienia na prywatność, a nie upublicznianie zwierzeń – co może się podobać, zwłaszcza czytelniczkom niezainteresowanym podróżniczą częścią relacji. Momentami Jen, Holly i Amanda przypominają stereotypowe turystki, z tą tylko różnicą, że w podróży spędzają rok, a nie krótki urlop.
Dziewczyny w podróży nie odcinają się także całkowicie od bliskich, robią sobie przerwy, wracają do rodzin, zastanawiają się nad swoimi związkami i przyszłością. Wyprawa staje się ostatnią namiastką wolności – ale też pozwala stworzyć katalog uzależnień od codziennych przyzwyczajeń i od zdobyczy cywilizacji. Trzy przyjaciółki uprzyjemniają sobie życie jak tylko mogą ale czasami otrzymują cenne lekcje egzystowania w nieznanej sobie przestrzeni. I to największy plus i podróży, i całej książki.
Z racji ilości problemów i sposobów ich opisywania, tom nie jest typowym czytadłem obyczajowym, ani też typową relacją z podróży – jest za to rodzajem potrójnego pamiętnika, pisanego przede wszystkim dla bliskich.
W drodze
Różnicę między podróżowaniem rozumianym jako włóczęga po świecie z zakurzonym plecakiem – a turystyką – widać najlepiej na przykładzie książki „Dziewczyny w podróży”. Trzy Amerykanki, Jen, Holly i Amanda, przed trzydziestymi urodzinami chcą wybrać się w roczną podróż dookoła świata. W podjęciu decyzji pomagają im życiowe zawirowania i problemy, od których można chociaż na chwilę uciec. Na rok odsuwają od siebie plany związane z karierą, spory w związkach i zmartwienia wynikające z codziennej rutyny. Jedna z przyjaciółek chce się zaangażować w wolontariat w Afryce, inna – nauczyć się medytacji w Indiach. Trasa ich wyprawy prowadzi przez cztery kontynenty, a dziewczyny zawitają między innymi do Brazylii, Emiratów Arabskich, na Tajlandię, do Wietnamu, Indonezji, Australii czy Nowej Zelandii. Przez cały czas autorkom chodzi nie o zwiedzanie świata i poznawanie innych kultur, a o lepsze poznanie siebie i znalezienie odpowiedzi na egzystencjalne pytania. Żadna z bohaterek nie wie, co zrobi dalej ze swoim życiem i podróż ma być odroczeniem wejścia w dorosłość.
Zamiast więc książki podróżniczej otrzymujemy dość luźne zwierzenia trzech przyjaciółek, którym nie zależy na zyskiwaniu nowych doświadczeń (te pojawiają się mimochodem), a jedynie na przetrzymaniu życiowych wyzwań. Na początku skupiają się tylko na porównywaniu warunków z dotychczasowym standardem życia (brak papieru toaletowego i stan szaletów publicznych), a i później najbardziej przeszkadzają im niewygody (robactwo, noclegi w wieloosobowych salach, wirus w aśramie) – zupełnie jakby spodziewały się wszędzie idyllicznych warunków. Podróż, o ile nie wiąże się z opisem zastanych sposobów na egzystencję, schodzi na dalszy plan. Zwłaszcza że dość długo autorki nie chcą wychodzić poza znane sobie scenariusze: imprezy w hotelach, a także pracę zdalną. Do tego skupiają się na opisywaniu własnych kłopotów, ignorując nieco otoczenie. W podróży dookoła świata świat staje się najmniej ważny. Nie jest tak oczywiście przez cały czas, ale przez sporą część książki „dziewczyny” zajmują się wyłącznie sobą. Nie są zawodowymi pisarkami, a jedynie na bieżąco komentują codzienność, nie potrafią jej więc dobrze puentować. W wielu rozdziałach snują opowieści bez budowania napięcia – ciekawość czytelników ma podsycać jedynie warstwa obyczajowa skoncentrowana wokół problemów sercowych oraz tworzenia więzi przyjaźni. Z rzadka pojawiają się też próby zwrócenia uwagi na kraje biedne (jedna z bohaterek decyduje się wspierać finansowo dziecko z Afryki). Ale miewają też przyjaciółki ciekawe i burzliwe przygody. Raz piszą dla podopiecznych sztukę teatralną, raz walczą z chciwym i niebezpiecznym taksówkarzem.
Jennifer Baggett, Holly C. Corbett i Amanda Pressner nie tworzą typowej książki podróżniczej, ani typowych wspomnień obyczajowych. W amatorskim pisaniu nie stawiają sobie żadnych konkretnych celów i dzięki temu mogą swobodnie wprowadzać odbiorców w swoje prywatne sprawy. Nie ma tu żadnych reguł komponowania relacji, trzy dziewczyny na przemian zamieniają się w narratorki, przedstawiając z własnej perspektywy rozmaite wydarzenia. Jest w tym trochę plotkarskiego podejścia, nastawienia na prywatność, a nie upublicznianie zwierzeń – co może się podobać, zwłaszcza czytelniczkom niezainteresowanym podróżniczą częścią relacji. Momentami Jen, Holly i Amanda przypominają stereotypowe turystki, z tą tylko różnicą, że w podróży spędzają rok, a nie krótki urlop.
Dziewczyny w podróży nie odcinają się także całkowicie od bliskich, robią sobie przerwy, wracają do rodzin, zastanawiają się nad swoimi związkami i przyszłością. Wyprawa staje się ostatnią namiastką wolności – ale też pozwala stworzyć katalog uzależnień od codziennych przyzwyczajeń i od zdobyczy cywilizacji. Trzy przyjaciółki uprzyjemniają sobie życie jak tylko mogą ale czasami otrzymują cenne lekcje egzystowania w nieznanej sobie przestrzeni. I to największy plus i podróży, i całej książki.
Z racji ilości problemów i sposobów ich opisywania, tom nie jest typowym czytadłem obyczajowym, ani też typową relacją z podróży – jest za to rodzajem potrójnego pamiętnika, pisanego przede wszystkim dla bliskich.
Subskrybuj:
Posty (Atom)