Agora, Warszawa 2017.
Przygody
Tony Halik to postać-legenda. Mirosław Wlekły proponuje teraz jego biografię, a może dziennikarskie śledztwo prowadzące do oddzielenia mitów od rzeczywistych wydarzeń. W tej obszernej publikacji nie zawsze sam reporter i podróżnik pozostaje w centrum uwagi. Tom podzielony jest na kilka części wyznaczanych przez… zmianę imienia bohatera. To wyraziste dla odbiorców cezury, a i sposób na nadanie dramaturgii biografii. Wlekły rozpoczyna od czasu, jaki Tony Halik spędził z Elżbietą Dzikowską – od Dzikowskiej zyskuje wiele materiałów, opowieści i wspomnień, aż w efekcie zamienia część momentami w relację o samej Dzikowskiej, tylko od czasu do czasu powracając do Halika. Pokazuje tła tworzonych przez tę parę programów, przedstawia rozwój kariery. Skupia się na samych audycjach przyrodniczych, ewentualnie na relacjach towarzyskich. Uświadamia odbiorcom autor, skąd wzięła się popularność bohatera tomu. Tak zaczyna się podróż w coraz bardziej odległą przeszłość. Kolejna część to Tony Halik sprzed czasów z Dzikowską: to miejsce na opowieść o jego małżeństwie czy na same idee podróżowania. Tu najwięcej jest przygód i anegdot, które mogą zainteresować czytelników – ale też najwięcej samego bohatera tomu, nikt nie próbuje go przyćmić, więc Tony Halik przedstawiony jest najobszerniej. Dalsze, szczuplejsze rozdziały to już biograficzne tematy obowiązkowe: lata dzieciństwa (i samo pochodzenie żmudnie i bez anegdot odtwarzane) oraz czasy młodości (plus druga wojna światowa). W tym pierwszym istotne może być polskie pochodzenie bohatera, w tym drugim – zestaw kolejnych mitów do rozwiązania w wyniku śledztwa. Ale największe niespodzianki Mirosław Wlekły szykuje odbiorcom na koniec tomu. Odkrywa fakty, o których Elżbieta Dzikowska na początku nie chciała mówić. A ponieważ porusza też temat nieodzowny ostatnio w przypadku, gdy rzecz dotyczy kogoś, kto w PRL-u dużo podróżował, nie zabraknie i tematów politycznych. Tu nawet autor tomu może zaskoczyć wieloletnią partnerkę Halika.
Czasami autor odwołuje się do motywów, które dopiero niedawno zaczęły wdzierać się do biografii: listów, jakie bohater otrzymywał od fanów czy opinii internautów. Tego typu komentarze niewiele wnoszą do portretu opisywanej postaci, więcej za to mówią o samych komentujących – a to nikomu nie jest potrzebne. „Tu byłem. Tony Halik” to publikacja przemyślana pod względem formy, ale można by z niej bez żalu usunąć konwencjonalne opinie czy komentarze. I tak dobrze, że Wlekły rezygnuje z bardziej rozbudowanych typowych wspomnień, w których każdy mówi to samo i w takim samym stopniu uogólnienia. Parę razy przedstawia naprawdę ciekawe scenki, uświadamia odbiorcom sposób pracy nad programami (motywy aranżowania ujęć to chyba największe rozczarowanie), innym razem odnosi się do niebanalnych charakterystyk (wariat w redakcji). Tony Halik jawi się jako postać jednocześnie egzotyczna i swojska, człowiek, który wprawdzie kreował własny życiorys, ale poza tym przeżył tyle przygód, że i bez ubarwiania wypada jego biografia oryginalnie. Tom „Tu byłem. Tony Halik” wypełniony jest fotografiami (dość rzadko z podróży, chociaż zdarzają się i takie pokazujące bohatera w trakcie pracy). Mirosław Wlekły uzupełnia rynek literatury podróżniczej o publikację biograficzno-reportażową, przypomina postać ważną. Tony Halik w tym ujęciu skusi nie tylko fanów podróżowania i odkrywania nieznanego.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
czwartek, 31 sierpnia 2017
środa, 30 sierpnia 2017
Marta Matyszczak: Tajemnicza śmierć Marianny Biel
Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2017.
Przyjaźń
Chorzowska kamienica, której lokatorzy zapewniają przegląd społeczeństwa nie tylko na Śląsku staje się areną makabrycznych wydarzeń. Ginie aktorka Teatru Uciecha, Marianna Biel. Czas największej kariery miała już za sobą, nikt nie chciał proponować dawnej gwieździe nowych ról, co więcej – sugerowało się Mariannie Biel, że powinna sama zdecydować się na artystyczną emeryturę i zrobić miejsce młodszym. Aktorka nie nadawała się nawet do promowania Chorzowa. Dopiero tragedia pozwala ostatni raz o niej przypomnieć. Sprawa Marianny Biel umożliwia poznanie bohaterów cyklu Kryminał pod psem autorstwa Marty Matyszczak. To Szymon Solański, były policjant i detektyw, samotny po śmierci żony, typ odludka i antyteza bogacza, Róża Kwiatkowska, dziennikarka ze sporą nadwagą oraz Gucio, pies o nieparzystej liczbie łap wzięty przez Solańskiego ze schroniska. To ta trójka najbardziej zaangażuje się w śledztwo, przy okazji rozwiązując też inne problemy mieszkańców kamienicy.
Szymon Solański nie jest ekspertem w dziedzinie uczuć, Róża skrycie się w nim podkochuje, z czym nie zamierza się zdradzić. Problemy sprawia ojciec Szymona, który cierpi na alkoholizm i zaczyna mieć coraz bardziej poważne kłopoty psychiczne. Nikt nie zwraca uwagi na tę trójkę, bo w kamienicy każdy ma swoje zmartwienia: dwaj bliźniacy walczą o schedę po ojcu, a typowa wścibska i dodatkowo śląska baba zamyka w garderobie swoje dziecko. Każdy boryka się z innymi wyzwaniami. Wszystkiemu przygląda się natomiast mądry Gucio.
Gdy zaczyna się ta opowieść, Gucio jest już dość wiekowym psem i mieszka w schronisku. Nie wierzy w to, że ktoś go przygarnie, skoro wokół jest tyle ładniejszych (i młodszych) zwierząt. Nikt nie będzie miał szansy przekonać się o inteligencji Gucia. Tymczasem Solański, który przybywa na paradę kundelków, to właśnie Gucia wybiera – bez zbędnych sentymentów – na swojego towarzysza. Tak zaczyna się szorstka ale piękna przyjaźń. Gucio sporo potrafi wywęszyć, umie też informować o swoich spostrzeżeniach (inna rzecz, że ludzie nie zawsze są w stanie właściwie odczytać przekaz). Bierze udział w śledztwie w sprawie Marianny Biel, a poza tym nawiązuje relację z pewnym pinczerkiem. Gucio nie tylko jest spostrzegawczy: to pies wyjątkowo ironicznie nastawiony do rzeczywistości, jego komentarze często będą bawić czytelników.
Bo Marta Matyszczak decyduje się na kilka rodzajów narracji. Wszystkowiedzący opowiadacz nakreśla sytuację i pomaga w ocenieniu warunków, w jakich Róża i Szymon egzystują. Tu tekst pozbawiony jest emocji (ale nie delikatnego humoru). Drugi rodzaj opowieści przenosi czytelników w przeszłość – w życiorys Marianny Biel. Dzięki temu zabiegowi ofiara przestaje być dla odbiorców anonimowa, osłabia się też nieco wątek zbrodni, bo w końcu „Tajemnicza śmierć Marianny Biel” to powieść kryminalno-obyczajowa i ostatnie, co by do niej pasowało, to żmudne papierkowo-przesłuchiwaniowe śledztwo. Fakty Solański i Róża muszą odkrywać w akcji, w ramach naturalnych działań. Jest wreszcie trzecia opowieść, relacja Gucia. I tu Marta Matyszczak może pozwolić sobie na największą lekkość, ironię i cały szereg żartów. Gucio nie wszystko z ludzkiego świata zrozumie, czasem zdziwią go naturalne dla odbiorców sytuacje czy sceny. Gucio nie musi wystrzegać się kolokwializmów ani śmiechu. To pies z charakterem i nie trzeba się obawiać infantylizmu w zabiegu oddania mu głosu. Dzięki Guciowi powieść Marty Matyszczak wyróżnia się na rynku. Warto też zwrócić uwagę na to, że gdy na rynku pojawiają się historie dość oszczędne pod względem literackim, napuszane przez większą interlinię i czcionkę, Marta Matyszczak proponuje duży kawałek dobrej prozy rozrywkowej. „Tajemnicza śmierć Marianny Biel” to książka, z której nie tylko chorzowianie mogą być zadowoleni. Początek serii, której warto się przyjrzeć.
Przyjaźń
Chorzowska kamienica, której lokatorzy zapewniają przegląd społeczeństwa nie tylko na Śląsku staje się areną makabrycznych wydarzeń. Ginie aktorka Teatru Uciecha, Marianna Biel. Czas największej kariery miała już za sobą, nikt nie chciał proponować dawnej gwieździe nowych ról, co więcej – sugerowało się Mariannie Biel, że powinna sama zdecydować się na artystyczną emeryturę i zrobić miejsce młodszym. Aktorka nie nadawała się nawet do promowania Chorzowa. Dopiero tragedia pozwala ostatni raz o niej przypomnieć. Sprawa Marianny Biel umożliwia poznanie bohaterów cyklu Kryminał pod psem autorstwa Marty Matyszczak. To Szymon Solański, były policjant i detektyw, samotny po śmierci żony, typ odludka i antyteza bogacza, Róża Kwiatkowska, dziennikarka ze sporą nadwagą oraz Gucio, pies o nieparzystej liczbie łap wzięty przez Solańskiego ze schroniska. To ta trójka najbardziej zaangażuje się w śledztwo, przy okazji rozwiązując też inne problemy mieszkańców kamienicy.
Szymon Solański nie jest ekspertem w dziedzinie uczuć, Róża skrycie się w nim podkochuje, z czym nie zamierza się zdradzić. Problemy sprawia ojciec Szymona, który cierpi na alkoholizm i zaczyna mieć coraz bardziej poważne kłopoty psychiczne. Nikt nie zwraca uwagi na tę trójkę, bo w kamienicy każdy ma swoje zmartwienia: dwaj bliźniacy walczą o schedę po ojcu, a typowa wścibska i dodatkowo śląska baba zamyka w garderobie swoje dziecko. Każdy boryka się z innymi wyzwaniami. Wszystkiemu przygląda się natomiast mądry Gucio.
Gdy zaczyna się ta opowieść, Gucio jest już dość wiekowym psem i mieszka w schronisku. Nie wierzy w to, że ktoś go przygarnie, skoro wokół jest tyle ładniejszych (i młodszych) zwierząt. Nikt nie będzie miał szansy przekonać się o inteligencji Gucia. Tymczasem Solański, który przybywa na paradę kundelków, to właśnie Gucia wybiera – bez zbędnych sentymentów – na swojego towarzysza. Tak zaczyna się szorstka ale piękna przyjaźń. Gucio sporo potrafi wywęszyć, umie też informować o swoich spostrzeżeniach (inna rzecz, że ludzie nie zawsze są w stanie właściwie odczytać przekaz). Bierze udział w śledztwie w sprawie Marianny Biel, a poza tym nawiązuje relację z pewnym pinczerkiem. Gucio nie tylko jest spostrzegawczy: to pies wyjątkowo ironicznie nastawiony do rzeczywistości, jego komentarze często będą bawić czytelników.
Bo Marta Matyszczak decyduje się na kilka rodzajów narracji. Wszystkowiedzący opowiadacz nakreśla sytuację i pomaga w ocenieniu warunków, w jakich Róża i Szymon egzystują. Tu tekst pozbawiony jest emocji (ale nie delikatnego humoru). Drugi rodzaj opowieści przenosi czytelników w przeszłość – w życiorys Marianny Biel. Dzięki temu zabiegowi ofiara przestaje być dla odbiorców anonimowa, osłabia się też nieco wątek zbrodni, bo w końcu „Tajemnicza śmierć Marianny Biel” to powieść kryminalno-obyczajowa i ostatnie, co by do niej pasowało, to żmudne papierkowo-przesłuchiwaniowe śledztwo. Fakty Solański i Róża muszą odkrywać w akcji, w ramach naturalnych działań. Jest wreszcie trzecia opowieść, relacja Gucia. I tu Marta Matyszczak może pozwolić sobie na największą lekkość, ironię i cały szereg żartów. Gucio nie wszystko z ludzkiego świata zrozumie, czasem zdziwią go naturalne dla odbiorców sytuacje czy sceny. Gucio nie musi wystrzegać się kolokwializmów ani śmiechu. To pies z charakterem i nie trzeba się obawiać infantylizmu w zabiegu oddania mu głosu. Dzięki Guciowi powieść Marty Matyszczak wyróżnia się na rynku. Warto też zwrócić uwagę na to, że gdy na rynku pojawiają się historie dość oszczędne pod względem literackim, napuszane przez większą interlinię i czcionkę, Marta Matyszczak proponuje duży kawałek dobrej prozy rozrywkowej. „Tajemnicza śmierć Marianny Biel” to książka, z której nie tylko chorzowianie mogą być zadowoleni. Początek serii, której warto się przyjrzeć.
wtorek, 29 sierpnia 2017
Magdalena Giedrojć: Księżyc nad Rzymem
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Atmosfera
Dla Magdaleny Giedrojć Rzym to miasto-obietnica. Miejsce, w którym spełniają się marzenia, raj na ziemi – o jaki warto zawalczyć, choćby i za cenę sprzeniewierzenia się części rodziny. Laura na przekór opinii ciotki postanawia wyruszyć do słonecznej Italii. Tu może odkryć rodowe tajemnice, ale i oderwać się od szarej codzienności. We Włoszech na każdym kroku czuje ludzką i bezinteresowną życzliwość. Może zapomnieć o problemach i o tym, że do tej pory nie znalazła satysfakcjonującej ją pracy i odrzuca kolejne intratne oferty jakby na złość rodzicom. We Włoszech Laura może poznać uroki flirtowania z nieznajomymi: czuje się piękna i pożądana, a to dodaje jej pewności siebie, tak potrzebnej w relacjach międzyludzkich. Laura w Rzymie trwa w przyjemnym zawieszeniu – nie musi podejmować żadnych wiążących decyzji. Chłonie życie wszystkimi zmysłami, a nawet gdyby nie chciała włączać się we włoski rytm życia, przekonają ją do tego dwie starsze panie, siostry, u których mieszka i dzięki którym poznaje okolicę i zwyczaje. Dla Laury Rzym to prawdziwe wakacje. Ta bohaterka testuje miejscowe atrakcje: podziwia dzieła sztuki i próbuje lokalnej kuchni. Zmysłowość akcentowana jest przez autorkę zwłaszcza w kulinariach: od wybierania owoców i warzyw na targu po samodzielne przyrządzanie potraw z naturalnych, świeżych składników. Magdalena Giedrojć jakimś cudem powstrzymuje się jednak przed zasypywaniem odbiorców przepisami, woli przywoływać kolejne dania po prostu w jadłospisie bohaterów jako dodatek do zmysłowego odkrywania siebie.
Nie wszyscy mają szczęście: w otoczeniu Andrei, jednego z bohaterów, pojawiają się kobiety, którym potrzebna jest pomoc i fachowe wsparcie. Niektóre mogą już uporać się z traumami, inne właśnie teraz szukają pocieszenia, rady albo konkretnego działania. Rzym, który dla Laury jest synonimem wakacji, potrafi zamienić się w piekło – a wtedy nawet wartości budujące tradycje niewiele pomogą. Zresztą kto sprzeniewierza się akceptowanym przez całe pokolenia schematom, może zniszczyć sobie życie. Autorka w opowieści o kilku różnych postaciach wplata życiowe mądrości i przestrogi, które w dzisiejszym świecie ulegają często zatarciu lub wręcz zapomnieniu. Nie ma w tym chęci pouczania ani moralizowania – w Rzymie wszystko wydaje się prostsze, tym cenniejsza staje się wakacyjna przygoda kobiety.
Magdalena Giedrojć bardzo zwalnia tempo swojej historii. Pozwala czytelniczkom cieszyć się każdym przelotnym dotykiem, każdą reakcją na rzeźbę czy nowy smak. Oswaja z typowymi dla Włochów zachowaniami, w najdrobniejszych szczegółach przytacza to, co wydaje jej się charakterystyczne dla obyczajowości Rzymu. Ta niespieszność może być zaletą dla fanek literackich podróży, ale i wadą dla tych odbiorczyń, które lubią, gdy w powieści sporo się dzieje. Senna atmosfera relacji sprawia, że dużo trudniej naprawdę zaangażować się w losy postaci, a i w samą tajemnicę, dla której w ogóle Laura przybywa do Rzymu. Jest to powieść kobieca, delikatna i rozbudowywana w sferze synestezji. Autorka przechodzi między kilkoma postaciami, przeplatając ich życiorysy: dzięki temu widać, jak bardzo liczy się w rozwiązywaniu problemów życzliwość i obecność bratnich dusz w pobliżu.
Jest „Księżyc nad Rzymem” książką krzepiącą. Razem z Laurą czytelniczki znajdują miejsce przyjemne, kojarzące się z wakacjami i odpoczynkiem od zmartwień. Tu wszystko się jakoś ułoży, kobiety są piękne i doceniane, mężczyźni – wyrozumiali i dobrzy. Wszyscy mogą się ze sobą dogadać, a dobra kuchnia oparta na prostych potrawach to antidotum na zwykłe problemy.
Atmosfera
Dla Magdaleny Giedrojć Rzym to miasto-obietnica. Miejsce, w którym spełniają się marzenia, raj na ziemi – o jaki warto zawalczyć, choćby i za cenę sprzeniewierzenia się części rodziny. Laura na przekór opinii ciotki postanawia wyruszyć do słonecznej Italii. Tu może odkryć rodowe tajemnice, ale i oderwać się od szarej codzienności. We Włoszech na każdym kroku czuje ludzką i bezinteresowną życzliwość. Może zapomnieć o problemach i o tym, że do tej pory nie znalazła satysfakcjonującej ją pracy i odrzuca kolejne intratne oferty jakby na złość rodzicom. We Włoszech Laura może poznać uroki flirtowania z nieznajomymi: czuje się piękna i pożądana, a to dodaje jej pewności siebie, tak potrzebnej w relacjach międzyludzkich. Laura w Rzymie trwa w przyjemnym zawieszeniu – nie musi podejmować żadnych wiążących decyzji. Chłonie życie wszystkimi zmysłami, a nawet gdyby nie chciała włączać się we włoski rytm życia, przekonają ją do tego dwie starsze panie, siostry, u których mieszka i dzięki którym poznaje okolicę i zwyczaje. Dla Laury Rzym to prawdziwe wakacje. Ta bohaterka testuje miejscowe atrakcje: podziwia dzieła sztuki i próbuje lokalnej kuchni. Zmysłowość akcentowana jest przez autorkę zwłaszcza w kulinariach: od wybierania owoców i warzyw na targu po samodzielne przyrządzanie potraw z naturalnych, świeżych składników. Magdalena Giedrojć jakimś cudem powstrzymuje się jednak przed zasypywaniem odbiorców przepisami, woli przywoływać kolejne dania po prostu w jadłospisie bohaterów jako dodatek do zmysłowego odkrywania siebie.
Nie wszyscy mają szczęście: w otoczeniu Andrei, jednego z bohaterów, pojawiają się kobiety, którym potrzebna jest pomoc i fachowe wsparcie. Niektóre mogą już uporać się z traumami, inne właśnie teraz szukają pocieszenia, rady albo konkretnego działania. Rzym, który dla Laury jest synonimem wakacji, potrafi zamienić się w piekło – a wtedy nawet wartości budujące tradycje niewiele pomogą. Zresztą kto sprzeniewierza się akceptowanym przez całe pokolenia schematom, może zniszczyć sobie życie. Autorka w opowieści o kilku różnych postaciach wplata życiowe mądrości i przestrogi, które w dzisiejszym świecie ulegają często zatarciu lub wręcz zapomnieniu. Nie ma w tym chęci pouczania ani moralizowania – w Rzymie wszystko wydaje się prostsze, tym cenniejsza staje się wakacyjna przygoda kobiety.
Magdalena Giedrojć bardzo zwalnia tempo swojej historii. Pozwala czytelniczkom cieszyć się każdym przelotnym dotykiem, każdą reakcją na rzeźbę czy nowy smak. Oswaja z typowymi dla Włochów zachowaniami, w najdrobniejszych szczegółach przytacza to, co wydaje jej się charakterystyczne dla obyczajowości Rzymu. Ta niespieszność może być zaletą dla fanek literackich podróży, ale i wadą dla tych odbiorczyń, które lubią, gdy w powieści sporo się dzieje. Senna atmosfera relacji sprawia, że dużo trudniej naprawdę zaangażować się w losy postaci, a i w samą tajemnicę, dla której w ogóle Laura przybywa do Rzymu. Jest to powieść kobieca, delikatna i rozbudowywana w sferze synestezji. Autorka przechodzi między kilkoma postaciami, przeplatając ich życiorysy: dzięki temu widać, jak bardzo liczy się w rozwiązywaniu problemów życzliwość i obecność bratnich dusz w pobliżu.
Jest „Księżyc nad Rzymem” książką krzepiącą. Razem z Laurą czytelniczki znajdują miejsce przyjemne, kojarzące się z wakacjami i odpoczynkiem od zmartwień. Tu wszystko się jakoś ułoży, kobiety są piękne i doceniane, mężczyźni – wyrozumiali i dobrzy. Wszyscy mogą się ze sobą dogadać, a dobra kuchnia oparta na prostych potrawach to antidotum na zwykłe problemy.
poniedziałek, 28 sierpnia 2017
Ewa Nowak: Zerwij z nią
Egmont, Warszawa 2017.
Rady
Ona jest śliczna. Z jego punktu widzenia, bo inni się tak nad nią nie rozczulają. Jackowi jednak podoba się w Emilce wszystko. Przeboleje nawet to, że rodzice Emilki dokładnie planują jej przyszłość i zabraniają spotykać się z nieodpowiednimi chłopcami. Emilka szybko staje się dla Jacka całym światem: gdy nastolatek dzięki pomocy nowoczesnej babci zdobywa się na pierwszy krok w podrywaniu dziewczyny, reszta wydaje się już błahostką. Ale w każdej dobrej opowieści o miłości muszą istnieć poważne przeszkody – i tu takie też się pojawiają. Wielka awantura i… zniknięcie dziewczyny. Na takie rozstanie nic nie da się poradzić. Złamane serce Jacka to dowód, że nie tylko bohaterki romansów cierpią po stracie bliskiej osoby. Jednak skoro nic nie zostało wyjaśnione, trzeba będzie doprowadzić do konfrontacji.
„Zerwij z nią” to kolejna historia Ewy Nowak dla młodzieży. Autorka jak zwykle zwraca uwagę na relacje między młodymi ludźmi, trudności do pokonania w pierwszym związku, ale i na otoczenie, dostarczające kolejnych powodów do zmartwień. W tym wypadku to rodzice – i to z obu stron – potęgują konflikt. Mama Jacka zawsze przeczekuje spory, ojczym występuje przeciwko chłopakowi całkiem otwarcie. Na ojca nastolatek liczyć nie może: ten pije i jest kompletnie nieodpowiedzialny. Rodzice Emilki za to wytyczają kolejne granice i chronią córkę ponad miarę, żeby ta nie powtórzyła losu starszej siostry. Nikogo nie interesują potrzeby młodzieży. Emilka nie potrafi w dodatku walczyć o swoje, a Jacek nie ma na tyle silnego charakteru, żeby poradzić sobie z nieoczekiwanymi wyzwaniami. Głos rozsądku stanowi babcia, która umie nawet zerwać kontakt z rodziną, żeby zmusić bliskich do radykalnych działań prowadzących do uporządkowania życia. Na pierwszym planie jest więc związek Jacka i Emilki, ale drugi plan – rodzinne relacje obojga – to temat, z którego wiele się można nauczyć. Ewa Nowak tradycyjnie próbuje między wierszami (albo w części rozmów w bezpośrednich dialogach) pokazać nastolatkom, jak mierzyć się z problemami. Zachęca do kreatywności, ale i do odwagi, pokazując, jak walczyć o marzenia. Nie bagatelizuje kłopotów młodzieży.
Jest „Zerwij z nią” przedstawieniem pewnego schematu, który właściwej grupie odbiorców jeszcze nie wyda się oczywisty. Autorka zdaje sobie sprawę, że pierwsze związki rozkwitać mogą dzięki licznym trudnościom i brakowi wsparcia ze strony bliskich: kiedy wszystko idzie źle, dobrze mieć przy sobie kogoś, kto pocieszy czy przytuli. Autorka pozwala uczestniczyć w szczęściu tej pary, buduje jej sekretny język, żeby zindywidualizować historię. Nie powie nic odkrywczego, ale jej czytelnikom przyda się takie dokładne przeanalizowanie zjawisk i możliwości. Ewa Nowak mimo nastawienia na pedagogiczne przesłania potrafi zaintrygować historią. Fabuły służą jej do pokazania pewnych charakterów lub rodzajów reakcji – to cenna lekcja dla nastolatków. „Zerwij z nią” przy okazji przełamuje schemat książek o miłości tylko dla dziewczyn: perspektywa Jacka dużo tu zmienia, pozwala uniknąć sentymentów i zmęczenia przewidywalnymi konstrukcjami. Niby skupia się autorka na sprawach między Jackiem i Emilką, a przy okazji portretuje i zachowania wobec przyjaciół, i stosunki z przybranym rodzeństwem, i obrazki domowe, dalekie od sielanki. Jest to więc książka krótka, ale bogata w treści. Dobrze się ją czyta, co akurat nie jest zaskoczeniem w przypadku tej autorki.
Rady
Ona jest śliczna. Z jego punktu widzenia, bo inni się tak nad nią nie rozczulają. Jackowi jednak podoba się w Emilce wszystko. Przeboleje nawet to, że rodzice Emilki dokładnie planują jej przyszłość i zabraniają spotykać się z nieodpowiednimi chłopcami. Emilka szybko staje się dla Jacka całym światem: gdy nastolatek dzięki pomocy nowoczesnej babci zdobywa się na pierwszy krok w podrywaniu dziewczyny, reszta wydaje się już błahostką. Ale w każdej dobrej opowieści o miłości muszą istnieć poważne przeszkody – i tu takie też się pojawiają. Wielka awantura i… zniknięcie dziewczyny. Na takie rozstanie nic nie da się poradzić. Złamane serce Jacka to dowód, że nie tylko bohaterki romansów cierpią po stracie bliskiej osoby. Jednak skoro nic nie zostało wyjaśnione, trzeba będzie doprowadzić do konfrontacji.
„Zerwij z nią” to kolejna historia Ewy Nowak dla młodzieży. Autorka jak zwykle zwraca uwagę na relacje między młodymi ludźmi, trudności do pokonania w pierwszym związku, ale i na otoczenie, dostarczające kolejnych powodów do zmartwień. W tym wypadku to rodzice – i to z obu stron – potęgują konflikt. Mama Jacka zawsze przeczekuje spory, ojczym występuje przeciwko chłopakowi całkiem otwarcie. Na ojca nastolatek liczyć nie może: ten pije i jest kompletnie nieodpowiedzialny. Rodzice Emilki za to wytyczają kolejne granice i chronią córkę ponad miarę, żeby ta nie powtórzyła losu starszej siostry. Nikogo nie interesują potrzeby młodzieży. Emilka nie potrafi w dodatku walczyć o swoje, a Jacek nie ma na tyle silnego charakteru, żeby poradzić sobie z nieoczekiwanymi wyzwaniami. Głos rozsądku stanowi babcia, która umie nawet zerwać kontakt z rodziną, żeby zmusić bliskich do radykalnych działań prowadzących do uporządkowania życia. Na pierwszym planie jest więc związek Jacka i Emilki, ale drugi plan – rodzinne relacje obojga – to temat, z którego wiele się można nauczyć. Ewa Nowak tradycyjnie próbuje między wierszami (albo w części rozmów w bezpośrednich dialogach) pokazać nastolatkom, jak mierzyć się z problemami. Zachęca do kreatywności, ale i do odwagi, pokazując, jak walczyć o marzenia. Nie bagatelizuje kłopotów młodzieży.
Jest „Zerwij z nią” przedstawieniem pewnego schematu, który właściwej grupie odbiorców jeszcze nie wyda się oczywisty. Autorka zdaje sobie sprawę, że pierwsze związki rozkwitać mogą dzięki licznym trudnościom i brakowi wsparcia ze strony bliskich: kiedy wszystko idzie źle, dobrze mieć przy sobie kogoś, kto pocieszy czy przytuli. Autorka pozwala uczestniczyć w szczęściu tej pary, buduje jej sekretny język, żeby zindywidualizować historię. Nie powie nic odkrywczego, ale jej czytelnikom przyda się takie dokładne przeanalizowanie zjawisk i możliwości. Ewa Nowak mimo nastawienia na pedagogiczne przesłania potrafi zaintrygować historią. Fabuły służą jej do pokazania pewnych charakterów lub rodzajów reakcji – to cenna lekcja dla nastolatków. „Zerwij z nią” przy okazji przełamuje schemat książek o miłości tylko dla dziewczyn: perspektywa Jacka dużo tu zmienia, pozwala uniknąć sentymentów i zmęczenia przewidywalnymi konstrukcjami. Niby skupia się autorka na sprawach między Jackiem i Emilką, a przy okazji portretuje i zachowania wobec przyjaciół, i stosunki z przybranym rodzeństwem, i obrazki domowe, dalekie od sielanki. Jest to więc książka krótka, ale bogata w treści. Dobrze się ją czyta, co akurat nie jest zaskoczeniem w przypadku tej autorki.
niedziela, 27 sierpnia 2017
Emmy Abrahamson Jak się zakochać w facecie, który mieszka w krzakach
Rebis, Poznań 2017.
Love story inaczej
Julia niewieloma rzeczami może zaimponować. Uczy angielskiego tych, którzy marzyli o pracy, a na emigracji przekonali się, że bez znajomości języka niewiele zdziałają (nie wiedzą jeszcze, że nawet intensywny kurs nie pomoże w poprawieniu ich sytuacji). Wstydzi się zagadać do sąsiadki, chociaż marzy o poznaniu samej Elfride Jelinek. Julia skrycie wierzy w to, że napisze genialną powieść, która przyniesie jej sławę, ale każdy pomysł, na który wpada, ktoś już kiedyś wykorzystał. Ta bohaterka nie zadowolona z własnej egzystencji ma zwrócić na siebie uwagę odbiorczyń. Julia do kompletu podrywana jest przez bezdomnego. Ben to mężczyzna postawny, choć raczej niezbyt ładnie pachnący. Mieszka w krzakach, chodzi bez butów i w niczym nie przypomina filmowych amantów. Jednak wierzy w siebie i próbuje zdobyć serce Julii – mimo że wiele ich różni. Po początkowym etapie bezwzględnej fascynacji i zamieszkaniu razem (u Julii), bohaterowie zaczynają natrafiać w związku na problemy. Pytanie, czy taka relacja ma sens, powraca. A przecież Ben nie jest stereotypowym bezdomnym. Brak dachu nad głową nie wiąże się u niego z przykrymi nałogami. To inteligentny i wrażliwy człowiek, który w dodatku potrafi dostrzec i odpowiednio ocenić problemy Julii. Wsparcie finansowe w relacji na początku zapewnia ona. On zapewnia za to psychiczną stabilizację, uczy też partnerkę wewnętrznego luzu czy podejmowania odważnych decyzji. Bycie razem to duża odpowiedzialność, a i umiejętność wypracowywania kompromisów. W pierwszej fazie zauroczenia różnice nie mają większego znaczenia, łatwo też iść na ustępstwa, byle tylko zadowolić drugą stronę. Po pierwszych sprzeczkach jednak te ustępstwa zaczną urastać do oskarżeń partnera i mogą stać się zarzewiem większego konfliktu. Z takich obrazków składa się książka. Oparta jest na humorze – ale dość przewidywalnym, ostrym i jednowymiarowym. Jeden chwyt Emmy Abrahamson rozwija co pewien czas, brakuje w tym finezji. Tytuł przyciąga, ale zawartość nieco rozczarowuje – nie ma tu lekkości babskich czytadeł, raczej próby wskrzeszenia satyry na oczywistych motywach. Sam pomysł zastąpienia księcia z bajki cuchnącym facetem bez dachu nad głową sprawdziłby się lepiej, gdyby autorka potrafiła lepiej uzasadnić uczucia bohaterki. Przy bliższym poznaniu Ben okazuje się mężczyzną wartym uwagi, ale zanim do tego bliższego poznania dojdzie, brakuje uzasadnienia (przekonującego) dla zachowań Julii. I to mankament fabuły.
Autorka nie zamierza rozbudowywać narracji ani upodabniać tomu do kobiecych obyczajówek. Emocje są tu ostre i wyraziste, całość przypominałaby chicklit, gdyby nie temat. Nie tyle oryginalność zagadnienia, co realizacja sprawia, że trudno tę powieść jednoznacznie sklasyfikować a nawet ocenić. Emmy Abrahamson tak bardzo koncentruje się na kreatywnym punkcie wyjścia, że później nie starcza jej energii na uprawdopodobnienie historii. Przez to książka nie wciąga tak, jakby mogła. Prześmiewczość odbiera jej siłę rażenia – ale oczywiście czytelniczki, które dość mają ckliwych i rzewnych fabuł, odpoczną przy takiej propozycji. „Jak się zakochać w facecie, który mieszka w krzakach” to publikacja nie dla każdego, ale bardziej ze względu na rodzaj humoru niż ucieczkę od konwencji. Julia ze swoim ironicznym spojrzeniem na rzeczywistość staje się nieprzekonująca: gra przebojową, mimo że przebojowa nie jest w najmniejszym stopniu. Ta niespójność charakteru i zachowania nieco razić będzie podczas lektury. Ale i tak z ciekawości się po tę pozycję sięga.
Love story inaczej
Julia niewieloma rzeczami może zaimponować. Uczy angielskiego tych, którzy marzyli o pracy, a na emigracji przekonali się, że bez znajomości języka niewiele zdziałają (nie wiedzą jeszcze, że nawet intensywny kurs nie pomoże w poprawieniu ich sytuacji). Wstydzi się zagadać do sąsiadki, chociaż marzy o poznaniu samej Elfride Jelinek. Julia skrycie wierzy w to, że napisze genialną powieść, która przyniesie jej sławę, ale każdy pomysł, na który wpada, ktoś już kiedyś wykorzystał. Ta bohaterka nie zadowolona z własnej egzystencji ma zwrócić na siebie uwagę odbiorczyń. Julia do kompletu podrywana jest przez bezdomnego. Ben to mężczyzna postawny, choć raczej niezbyt ładnie pachnący. Mieszka w krzakach, chodzi bez butów i w niczym nie przypomina filmowych amantów. Jednak wierzy w siebie i próbuje zdobyć serce Julii – mimo że wiele ich różni. Po początkowym etapie bezwzględnej fascynacji i zamieszkaniu razem (u Julii), bohaterowie zaczynają natrafiać w związku na problemy. Pytanie, czy taka relacja ma sens, powraca. A przecież Ben nie jest stereotypowym bezdomnym. Brak dachu nad głową nie wiąże się u niego z przykrymi nałogami. To inteligentny i wrażliwy człowiek, który w dodatku potrafi dostrzec i odpowiednio ocenić problemy Julii. Wsparcie finansowe w relacji na początku zapewnia ona. On zapewnia za to psychiczną stabilizację, uczy też partnerkę wewnętrznego luzu czy podejmowania odważnych decyzji. Bycie razem to duża odpowiedzialność, a i umiejętność wypracowywania kompromisów. W pierwszej fazie zauroczenia różnice nie mają większego znaczenia, łatwo też iść na ustępstwa, byle tylko zadowolić drugą stronę. Po pierwszych sprzeczkach jednak te ustępstwa zaczną urastać do oskarżeń partnera i mogą stać się zarzewiem większego konfliktu. Z takich obrazków składa się książka. Oparta jest na humorze – ale dość przewidywalnym, ostrym i jednowymiarowym. Jeden chwyt Emmy Abrahamson rozwija co pewien czas, brakuje w tym finezji. Tytuł przyciąga, ale zawartość nieco rozczarowuje – nie ma tu lekkości babskich czytadeł, raczej próby wskrzeszenia satyry na oczywistych motywach. Sam pomysł zastąpienia księcia z bajki cuchnącym facetem bez dachu nad głową sprawdziłby się lepiej, gdyby autorka potrafiła lepiej uzasadnić uczucia bohaterki. Przy bliższym poznaniu Ben okazuje się mężczyzną wartym uwagi, ale zanim do tego bliższego poznania dojdzie, brakuje uzasadnienia (przekonującego) dla zachowań Julii. I to mankament fabuły.
Autorka nie zamierza rozbudowywać narracji ani upodabniać tomu do kobiecych obyczajówek. Emocje są tu ostre i wyraziste, całość przypominałaby chicklit, gdyby nie temat. Nie tyle oryginalność zagadnienia, co realizacja sprawia, że trudno tę powieść jednoznacznie sklasyfikować a nawet ocenić. Emmy Abrahamson tak bardzo koncentruje się na kreatywnym punkcie wyjścia, że później nie starcza jej energii na uprawdopodobnienie historii. Przez to książka nie wciąga tak, jakby mogła. Prześmiewczość odbiera jej siłę rażenia – ale oczywiście czytelniczki, które dość mają ckliwych i rzewnych fabuł, odpoczną przy takiej propozycji. „Jak się zakochać w facecie, który mieszka w krzakach” to publikacja nie dla każdego, ale bardziej ze względu na rodzaj humoru niż ucieczkę od konwencji. Julia ze swoim ironicznym spojrzeniem na rzeczywistość staje się nieprzekonująca: gra przebojową, mimo że przebojowa nie jest w najmniejszym stopniu. Ta niespójność charakteru i zachowania nieco razić będzie podczas lektury. Ale i tak z ciekawości się po tę pozycję sięga.
sobota, 26 sierpnia 2017
Piotr Bednarczyk, Sławomir Kiełbus, Maciej Kur, Tomasz Samojlik: Kajko i Kokosz. Nowe przygody. Łamignat Straszliwy
Egmont, Warszawa 2017.
Powrót
Triumfalny powrót Kajka i Kokosza ucieszy tych fanów Janusza Christy, którzy odważą się sięgnąć po dzieło jego kontynuatorów. „Łamignat Straszliwy” to pierwsza propozycja zespołu młodych i utalentowanych komiksiarzy – nie odbiegająca zbyt daleko od idei pierwowzoru, komiczna i złożona z kilku prostych przygód.
Świat Christy był swojski i przepełniony humorem. Do tego wszyscy twórcy nawiązują, sięgając i po charakterystyczne powiedzonka (orchidee na grobie Mirmiła), i po sylwetki (Hegemon czy Jaga). Z rzadka zdarza się nieprzyjemny zgrzyt, gdy w warstwę tekstu wpada słówko nie z tej rzeczywistości (i nie chodzi tu o język Emotki w jednej z bajek) – „ban na piwo”, wprawdzie zrozumiały dla odbiorców dzisiaj, w ustach zbójcerzy nie wypada zbyt dobrze. Takich potknięć jest jednak niewiele, a kultowi bohaterowie inspirują i dają szansę snucia zabawnych opowieści. Hegemon potrzebuje słonia bojowego, Łamignat porywa młode niewiasty (na zlecenie), Kajko chroni smoka Milusia przed groźnym inspektorem, a Mirmiła odwiedza brat, który upomina się o pamiątkę po ojcu. Za każdym razem scenariusz wymyślony jest jak żart z wyraźną puentą, a do tego zdobiony licznymi pobocznymi dowcipami. Fani Christy mogą poczuć się mile zaskoczeni, gdy dostrzegą kolejne niewymuszone żarty. Pastiszowo to lektura udana, utrzymane zostały charaktery postaci, sytuacje, a i pojedyncze elementy budujące specyfikę świata (żubry mają inne ogony).
Twórcy pracują w duetach, tylko Tomasz Samojlik wymyśla i realizuje scenariusz solo. Najlepszy zespół tworzą Maciej Kur i Sławomir Kiełbus. Tu najwięcej jest dowcipów w stylu Christy, a i ilustracje nie odbiegają zbyt daleko od oryginału, co wcażne w przypadku kontynuacji przy zmianie autora. Sławomir Kiełbus nie próbuje nadawać rysunkom swojego stylu, trzyma się rozwiązań Christy. Owszem, wprowadza mniej szczegółów, ale z zadania wywiązuje się znakomicie. Piotr Bednarczyk jest w rysowaniu nieco słabszy, jego postacie są trochę bardziej mimowolnie karykaturalne, widać już więcej różnic – to, co dzieciom przeszkadzać nie powinno, dorośli wyłapią od razu. Najsłabiej w podobieństwie rysunkowymi tekstowym wypada Tomasz Samojlik – też prezentuje ciekawą historyjkę, ale przy realizacji pomysłu nie trzyma się stylu Janusza Christy. O ile normalne naśladownictwo jest tępione, o tyle w tym wypadku stanowi wartość. Samojlik w tekście zbyt daleko odchodzi od tego, co proponował Christa, a w warstwie graficznej zwyczajnie mu nie dorównuje. Czy nie chce, czy nie potrafi – nie ma to znaczenia, odbiorcy, którzy sięgają po dalsze przygody Kajka i Kokosza, oczekują jednak jak najwierniejszego odwzorowywania stylistyk.
Nie trzeba bać się tego tomiku: został starannie przygotowany i spodoba się tym, którzy na komiksach Christy się wychowywali. To zestaw udanych historyjek, które nie wywracają świata Kajka i Kokosza do góry nogami, raczej podkreślają kolejne jego właściwości. Autorzy potrafią posługiwać się pastiszowymi chwytami, na rynku wydawniczym zresztą nie są anonimowi. Mogą zaproponować kontynuację wartościowej serii bez obaw, że zostaną odrzuceni. „Łamignat Straszliwy” staje się w związku z tym tomikiem, który połączy pokolenia fanów twórczości Christy: młodsi zaaprobują go bez zastrzeżeń, starsi docenią za trafność i jakość wykonania.
Powrót
Triumfalny powrót Kajka i Kokosza ucieszy tych fanów Janusza Christy, którzy odważą się sięgnąć po dzieło jego kontynuatorów. „Łamignat Straszliwy” to pierwsza propozycja zespołu młodych i utalentowanych komiksiarzy – nie odbiegająca zbyt daleko od idei pierwowzoru, komiczna i złożona z kilku prostych przygód.
Świat Christy był swojski i przepełniony humorem. Do tego wszyscy twórcy nawiązują, sięgając i po charakterystyczne powiedzonka (orchidee na grobie Mirmiła), i po sylwetki (Hegemon czy Jaga). Z rzadka zdarza się nieprzyjemny zgrzyt, gdy w warstwę tekstu wpada słówko nie z tej rzeczywistości (i nie chodzi tu o język Emotki w jednej z bajek) – „ban na piwo”, wprawdzie zrozumiały dla odbiorców dzisiaj, w ustach zbójcerzy nie wypada zbyt dobrze. Takich potknięć jest jednak niewiele, a kultowi bohaterowie inspirują i dają szansę snucia zabawnych opowieści. Hegemon potrzebuje słonia bojowego, Łamignat porywa młode niewiasty (na zlecenie), Kajko chroni smoka Milusia przed groźnym inspektorem, a Mirmiła odwiedza brat, który upomina się o pamiątkę po ojcu. Za każdym razem scenariusz wymyślony jest jak żart z wyraźną puentą, a do tego zdobiony licznymi pobocznymi dowcipami. Fani Christy mogą poczuć się mile zaskoczeni, gdy dostrzegą kolejne niewymuszone żarty. Pastiszowo to lektura udana, utrzymane zostały charaktery postaci, sytuacje, a i pojedyncze elementy budujące specyfikę świata (żubry mają inne ogony).
Twórcy pracują w duetach, tylko Tomasz Samojlik wymyśla i realizuje scenariusz solo. Najlepszy zespół tworzą Maciej Kur i Sławomir Kiełbus. Tu najwięcej jest dowcipów w stylu Christy, a i ilustracje nie odbiegają zbyt daleko od oryginału, co wcażne w przypadku kontynuacji przy zmianie autora. Sławomir Kiełbus nie próbuje nadawać rysunkom swojego stylu, trzyma się rozwiązań Christy. Owszem, wprowadza mniej szczegółów, ale z zadania wywiązuje się znakomicie. Piotr Bednarczyk jest w rysowaniu nieco słabszy, jego postacie są trochę bardziej mimowolnie karykaturalne, widać już więcej różnic – to, co dzieciom przeszkadzać nie powinno, dorośli wyłapią od razu. Najsłabiej w podobieństwie rysunkowymi tekstowym wypada Tomasz Samojlik – też prezentuje ciekawą historyjkę, ale przy realizacji pomysłu nie trzyma się stylu Janusza Christy. O ile normalne naśladownictwo jest tępione, o tyle w tym wypadku stanowi wartość. Samojlik w tekście zbyt daleko odchodzi od tego, co proponował Christa, a w warstwie graficznej zwyczajnie mu nie dorównuje. Czy nie chce, czy nie potrafi – nie ma to znaczenia, odbiorcy, którzy sięgają po dalsze przygody Kajka i Kokosza, oczekują jednak jak najwierniejszego odwzorowywania stylistyk.
Nie trzeba bać się tego tomiku: został starannie przygotowany i spodoba się tym, którzy na komiksach Christy się wychowywali. To zestaw udanych historyjek, które nie wywracają świata Kajka i Kokosza do góry nogami, raczej podkreślają kolejne jego właściwości. Autorzy potrafią posługiwać się pastiszowymi chwytami, na rynku wydawniczym zresztą nie są anonimowi. Mogą zaproponować kontynuację wartościowej serii bez obaw, że zostaną odrzuceni. „Łamignat Straszliwy” staje się w związku z tym tomikiem, który połączy pokolenia fanów twórczości Christy: młodsi zaaprobują go bez zastrzeżeń, starsi docenią za trafność i jakość wykonania.
piątek, 25 sierpnia 2017
Piotr Pustelnik: Ja, pustelnik. Autobiografia
Literackie, Kraków 2017.
Zwierzenia ze szczytu
Kolejny wspinacz, kolejna górska historia, taka sama jak wszystkie poprzednie, ale też od nich w pewien sposób inna. Piotr Pustelnik o swoich dokonaniach opowiada Piotrowi Trybalskiemu. Nie chce analizować szczegółowo każdej wyprawy, bo detale zacierają się w pamięci. Próbuje jednak wytłumaczyć, dlaczego się wspinał> Zwykłym odbiorcom prezentuje historię życia, własną pasję, za którą czasem mógł zapłacić najwyższą cenę. W tomie „Ja, pustelnik. Autobiografia” skupia się na zawodowej stornie egzystencji, pomija za to kwestie prywatne. Rodzina powraca od czasu do czasu i tylko z drobnych wzmianek można wyczytać cały dramat właściwy chyba większości wysokogórskich wspinaczy. U Pustelnika spotkać można głośne nazwiska, a także tematy, które dzielą środowisko wspinaczy – choćby motyw zdobywania szczytów z tlenem. Autor nawiązuje do wielkich tragedii, opowiada o sytuacjach, w których tracił kolegów. Raz jeszcze wraca myślami do obozów zakładanych na kolejnych etapach wspinaczki.
Od początku wie, że chce trafić nie tylko do zainteresowanych literaturą górską, ale i do zwykłych czytelników. To dla nich we wstępie przywołuje zbiór definicji. Rozszyfrowuje słownictwo laikom nieznane – po to, by później móc swobodnie opowiadać. Ponieważ relacja ma charakter autobiograficzny, najpierw Pustelnik przedstawia swoją rodzinę, lata dzieciństwa i młodości – dopiero po odhaczeniu punktów obowiązkowych (które w tym wypadku nie wydają się zbyt atrakcyjne), może zająć się tematem gór – aż do końca od niego się nie oderwie. Co ciekawe, Piotr Pustelnik przez cały czas we własnej relacji pozostaje na uboczu. Wyznacza sobie własne cele, przyciągające obecnie sponsorów, ale sprawia wrażenie, jakby nie chciał bić rekordów ani ścigać się z innymi. Nie interesuje go wytyczanie nowych arcytrudnych dróg ani zapisywanie się w historii himalaizmu. Czasami potrafi podjąć niepopularną decyzję i wycofać się spod szczytu, innym razem sięgnie po butlę z tlenem, żeby zapewnić sobie siły do ataku. Wspina się rozważnie, nie żałuje decyzji. Pod tym względem nie skusi czytelników ekstremalnymi przeżyciami – wszystko dokładnie rozpatruje pod kątem bezpieczeństwa i szans na osiągnięcie celu. Zdarzają mu się wypadki – podobnie jak dramatyczne rozstania z kolegami po fachu – ale w książce nie zostaną one specjalnie wybite. Piotr Pustelnik nie szuka sensacji, liczy raczej na odnotowanie w historii. Nie jest postacią z pierwszych stron gazet. Wbrew początkowym zastrzeżeniom, fakty przytacza dość szczegółowo. Piotr Trybalski przed kolejnymi rozdziałami przedstawia własne akapity wyjaśniające okoliczności nagrywania rozmowy. Potem zamienia się w redaktora, który opracowuje materiał, ale sam staje się niewidoczny. Do momentu, gdy potrzebne jest streszczenie opowieści, zdynamizowanie faktów. Tu znowu się wtrąca, pokazując sytuację jako trzecioosobowy narrator. Piotr Pustelnik przedstawia walkę z własnymi słabościami, nie przekonuje odbiorców, że warto się wspinać i nie wyjaśni, dlaczego sam to robi. Pozwoli jednak przeżyć kilka tras i dostarczy czytelnikom wiadomości z pierwszej ręki. Jest to publikacja dla zainteresowanych literaturą górską, wpisująca się w cały zestaw dostępnych na rynku prywatnych opowieści i odkryć z górskich szlaków.
To, że autor nie chce grać na emocjach czytelników, ma swój urok. Sprawia, że można zagłębić się w najważniejszych przesłaniach opowieści. „Ja, pustelnik” to książka konwencjonalna, a przecież także nietypowa w swoim gatunku przez ugładzenie, uporządkowanie całości bez podkreślania sensacji.
Zwierzenia ze szczytu
Kolejny wspinacz, kolejna górska historia, taka sama jak wszystkie poprzednie, ale też od nich w pewien sposób inna. Piotr Pustelnik o swoich dokonaniach opowiada Piotrowi Trybalskiemu. Nie chce analizować szczegółowo każdej wyprawy, bo detale zacierają się w pamięci. Próbuje jednak wytłumaczyć, dlaczego się wspinał> Zwykłym odbiorcom prezentuje historię życia, własną pasję, za którą czasem mógł zapłacić najwyższą cenę. W tomie „Ja, pustelnik. Autobiografia” skupia się na zawodowej stornie egzystencji, pomija za to kwestie prywatne. Rodzina powraca od czasu do czasu i tylko z drobnych wzmianek można wyczytać cały dramat właściwy chyba większości wysokogórskich wspinaczy. U Pustelnika spotkać można głośne nazwiska, a także tematy, które dzielą środowisko wspinaczy – choćby motyw zdobywania szczytów z tlenem. Autor nawiązuje do wielkich tragedii, opowiada o sytuacjach, w których tracił kolegów. Raz jeszcze wraca myślami do obozów zakładanych na kolejnych etapach wspinaczki.
Od początku wie, że chce trafić nie tylko do zainteresowanych literaturą górską, ale i do zwykłych czytelników. To dla nich we wstępie przywołuje zbiór definicji. Rozszyfrowuje słownictwo laikom nieznane – po to, by później móc swobodnie opowiadać. Ponieważ relacja ma charakter autobiograficzny, najpierw Pustelnik przedstawia swoją rodzinę, lata dzieciństwa i młodości – dopiero po odhaczeniu punktów obowiązkowych (które w tym wypadku nie wydają się zbyt atrakcyjne), może zająć się tematem gór – aż do końca od niego się nie oderwie. Co ciekawe, Piotr Pustelnik przez cały czas we własnej relacji pozostaje na uboczu. Wyznacza sobie własne cele, przyciągające obecnie sponsorów, ale sprawia wrażenie, jakby nie chciał bić rekordów ani ścigać się z innymi. Nie interesuje go wytyczanie nowych arcytrudnych dróg ani zapisywanie się w historii himalaizmu. Czasami potrafi podjąć niepopularną decyzję i wycofać się spod szczytu, innym razem sięgnie po butlę z tlenem, żeby zapewnić sobie siły do ataku. Wspina się rozważnie, nie żałuje decyzji. Pod tym względem nie skusi czytelników ekstremalnymi przeżyciami – wszystko dokładnie rozpatruje pod kątem bezpieczeństwa i szans na osiągnięcie celu. Zdarzają mu się wypadki – podobnie jak dramatyczne rozstania z kolegami po fachu – ale w książce nie zostaną one specjalnie wybite. Piotr Pustelnik nie szuka sensacji, liczy raczej na odnotowanie w historii. Nie jest postacią z pierwszych stron gazet. Wbrew początkowym zastrzeżeniom, fakty przytacza dość szczegółowo. Piotr Trybalski przed kolejnymi rozdziałami przedstawia własne akapity wyjaśniające okoliczności nagrywania rozmowy. Potem zamienia się w redaktora, który opracowuje materiał, ale sam staje się niewidoczny. Do momentu, gdy potrzebne jest streszczenie opowieści, zdynamizowanie faktów. Tu znowu się wtrąca, pokazując sytuację jako trzecioosobowy narrator. Piotr Pustelnik przedstawia walkę z własnymi słabościami, nie przekonuje odbiorców, że warto się wspinać i nie wyjaśni, dlaczego sam to robi. Pozwoli jednak przeżyć kilka tras i dostarczy czytelnikom wiadomości z pierwszej ręki. Jest to publikacja dla zainteresowanych literaturą górską, wpisująca się w cały zestaw dostępnych na rynku prywatnych opowieści i odkryć z górskich szlaków.
To, że autor nie chce grać na emocjach czytelników, ma swój urok. Sprawia, że można zagłębić się w najważniejszych przesłaniach opowieści. „Ja, pustelnik” to książka konwencjonalna, a przecież także nietypowa w swoim gatunku przez ugładzenie, uporządkowanie całości bez podkreślania sensacji.
czwartek, 24 sierpnia 2017
Izabella Frączyk: Stajnia w Pieńkach. Spalone mosty
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Stabilizacja
O ile w „Koncercie cudzych życzeń” Izabella Frączyk musiała postawić na dynamiczną akcję, szereg zmian w życiu bohaterki, o tyle w „Spalonych mostach” wyraźnie zwalnia tempo, zajmuje się warstwą emocji i budowaniem nowego życia. Porządkuje codzienność bohaterki i sprawia, że wszyscy mogą się w Pieńkach poczuć jak w domu. Niewierny eksmąż ledwo tylko majaczy na horyzoncie, Magda jest już na tyle silna, żeby dać sobie radę z wyzwaniami. A tych nie brakuje. Przy okazji bohaterka przekonuje się, że za dobrymi pomysłami idą wymarzone rozwiązania. Ledwo zdecydowała się na agroturystykę i atrakcje w rodzaju hodowli strusi, a już spada jej z nieba możliwość poszerzenia przydomowego inwentarza o różne gatunki zwierząt gospodarskich. Problemy finansowe to coś, czego Magda niemal nie zaznaje. W domu wypełnionym miłością, przyjaźnią i zrozumieniem wszystko się uda, nawet najbardziej szalone plany doczekają się sensownej realizacji. Gdzieś w tle delikatnie pobrzmiewa kryminał z przeszłości, ale to nie odwróci uwagi od sielanki. „Spalone mosty” to szereg oryginalnych szczęść. Od czasu do czasu wydarzy się tu coś, co rujnuje spokój domowników, ale miło jest sprawdzać, jak kolejne plany same wcielają się w życie.
Oczywiście Magda ma swoje kłopoty, tym razem – jak na zawołanie – pojawiają się kandydaci do serca singielki z odzysku. Bohaterka zyskuje wielu adoratorów, więc musi też wsłuchać się we uczucia. Na tym będzie polegać podstawowy fabularny węzeł. Doświadczenia Magdy mogą też być wskazówką dla czytelniczek: nie zawsze marzenia spełnia się za pomocą wypchanego portfela. Wystarczy uważnie się rozejrzeć, umieć podejmować odważne decyzje i wykorzystać nadarzające się okazje. Autorka ułatwia Magdzie rozwijanie projektu: unijne dotacje to jedno, ale czasami ktoś chce po prostu oddać zwierzęta po zmarłych rodzicach. Innym wystarczy zwierzyć się ze swoich marzeń: ludzie, zwłaszcza w mniejszych społecznościach, lubią pomagać innym – trzeba im to tylko umożliwić. Frączyk odrzuca małomiasteczkowe sprzeczki i konflikty, skupia się na Magdzie, domownikach (przypadek zakochanej w więźniu Alicji) i najbliższych sąsiadach, bardziej interesują ją przypadki flirtów – zresztą dla odbiorczyń to też jeden z lepiej przyciągających motywów. W końcu stadnina w Pieńkach to oaza, ucieczka od prawdziwych kłopotów czytelniczek.
Izabella Frączyk sięga do tematu, który został już wiele razy wykorzystany i przepracowany przez kolejne bestsellerowe autorki. Wie dobrze, jakie są wyznaczniki tego subgatunku, zna oczekiwania czytelniczek. Może sobie pozwolić na realizowanie konwencji – bo nie popełnia błędów przypadkowych autorek. Tworzy baśń dla idealistek, książkę (całą serię!) krzepiącą, ciepłą i dodającą otuchy. To lekkie czytadło bez pretensji do wielkiej literatury – ale i książka, którą pokochają tłumy. Przy lekturze „Spalonych mostów” wszyscy stają się nawet nie gośćmi a domownikami – razem z bohaterami przeżywać będą kolejne wyzwania, prztyczki od losu i chwile radości. Autorka sięga tu nawet do motywu Bożego Narodzenia i przedświątecznej atmosfery, żeby zapewnić odbiorczyniom pożądany „magiczny” klimat. Jest to powieść dość krótka i raczej skupiająca się na przemyśleniach samej Magdy – ale Frączyk pisze dobrze, staje się w tym cyklu Małgorzatą Musierowicz dla pań. A takie pozycje też są na rynku potrzebne i spotykają się z uznaniem – całkiem słusznie. „Spalone mosty” to obyczajówka, która nie jest odkrywcza ani nowatorska – ale dostarcza tego, czego się od niej oczekuje. Frączyk sukcesywnie buduje sobie wierne grono czytelniczek.
Stabilizacja
O ile w „Koncercie cudzych życzeń” Izabella Frączyk musiała postawić na dynamiczną akcję, szereg zmian w życiu bohaterki, o tyle w „Spalonych mostach” wyraźnie zwalnia tempo, zajmuje się warstwą emocji i budowaniem nowego życia. Porządkuje codzienność bohaterki i sprawia, że wszyscy mogą się w Pieńkach poczuć jak w domu. Niewierny eksmąż ledwo tylko majaczy na horyzoncie, Magda jest już na tyle silna, żeby dać sobie radę z wyzwaniami. A tych nie brakuje. Przy okazji bohaterka przekonuje się, że za dobrymi pomysłami idą wymarzone rozwiązania. Ledwo zdecydowała się na agroturystykę i atrakcje w rodzaju hodowli strusi, a już spada jej z nieba możliwość poszerzenia przydomowego inwentarza o różne gatunki zwierząt gospodarskich. Problemy finansowe to coś, czego Magda niemal nie zaznaje. W domu wypełnionym miłością, przyjaźnią i zrozumieniem wszystko się uda, nawet najbardziej szalone plany doczekają się sensownej realizacji. Gdzieś w tle delikatnie pobrzmiewa kryminał z przeszłości, ale to nie odwróci uwagi od sielanki. „Spalone mosty” to szereg oryginalnych szczęść. Od czasu do czasu wydarzy się tu coś, co rujnuje spokój domowników, ale miło jest sprawdzać, jak kolejne plany same wcielają się w życie.
Oczywiście Magda ma swoje kłopoty, tym razem – jak na zawołanie – pojawiają się kandydaci do serca singielki z odzysku. Bohaterka zyskuje wielu adoratorów, więc musi też wsłuchać się we uczucia. Na tym będzie polegać podstawowy fabularny węzeł. Doświadczenia Magdy mogą też być wskazówką dla czytelniczek: nie zawsze marzenia spełnia się za pomocą wypchanego portfela. Wystarczy uważnie się rozejrzeć, umieć podejmować odważne decyzje i wykorzystać nadarzające się okazje. Autorka ułatwia Magdzie rozwijanie projektu: unijne dotacje to jedno, ale czasami ktoś chce po prostu oddać zwierzęta po zmarłych rodzicach. Innym wystarczy zwierzyć się ze swoich marzeń: ludzie, zwłaszcza w mniejszych społecznościach, lubią pomagać innym – trzeba im to tylko umożliwić. Frączyk odrzuca małomiasteczkowe sprzeczki i konflikty, skupia się na Magdzie, domownikach (przypadek zakochanej w więźniu Alicji) i najbliższych sąsiadach, bardziej interesują ją przypadki flirtów – zresztą dla odbiorczyń to też jeden z lepiej przyciągających motywów. W końcu stadnina w Pieńkach to oaza, ucieczka od prawdziwych kłopotów czytelniczek.
Izabella Frączyk sięga do tematu, który został już wiele razy wykorzystany i przepracowany przez kolejne bestsellerowe autorki. Wie dobrze, jakie są wyznaczniki tego subgatunku, zna oczekiwania czytelniczek. Może sobie pozwolić na realizowanie konwencji – bo nie popełnia błędów przypadkowych autorek. Tworzy baśń dla idealistek, książkę (całą serię!) krzepiącą, ciepłą i dodającą otuchy. To lekkie czytadło bez pretensji do wielkiej literatury – ale i książka, którą pokochają tłumy. Przy lekturze „Spalonych mostów” wszyscy stają się nawet nie gośćmi a domownikami – razem z bohaterami przeżywać będą kolejne wyzwania, prztyczki od losu i chwile radości. Autorka sięga tu nawet do motywu Bożego Narodzenia i przedświątecznej atmosfery, żeby zapewnić odbiorczyniom pożądany „magiczny” klimat. Jest to powieść dość krótka i raczej skupiająca się na przemyśleniach samej Magdy – ale Frączyk pisze dobrze, staje się w tym cyklu Małgorzatą Musierowicz dla pań. A takie pozycje też są na rynku potrzebne i spotykają się z uznaniem – całkiem słusznie. „Spalone mosty” to obyczajówka, która nie jest odkrywcza ani nowatorska – ale dostarcza tego, czego się od niej oczekuje. Frączyk sukcesywnie buduje sobie wierne grono czytelniczek.
środa, 23 sierpnia 2017
Małgorzata Karolina Piekarska: Dzika
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Inność
Nasza Księgarnia przypomina kolejne młodzieżowe powieści Małgorzaty Karoliny Piekarskiej – i bardzo dobrze, bo to historie nawiązujące do klasycznych przygodówek, awanturnicze i pouczające, wychowawcze, a pełne wrażeń. Wprawdzie czasami nieco niemodne – autorka wciąż odwołuje się do harcerstwa jako sposobu na szukanie przygód i wychowywanie – ale zawsze wciągające i ważne za sprawą relacji w minispołecznościach. W „Dzikiej” pojawiają się bohaterowie znani z „Tropicieli”, tym razem to Rafał wysuwa się na pierwszy plan. Do zgranej paczki dołącza Alicja Mugaba, czarnoskóra wnuczka sąsiadki (z dawną decyzją córki owej sąsiadki ojciec Rafała nie potrafi się przez lata pogodzić). Alicja wie już, jak działają mechanizmy nietolerancji, przeżyła to w dawnej szkole. Przeniosła się do Warszawy w nadziei, że tu nikt nie będzie zwracać uwagi na jej inność. Nie zmieni jednak mentalności uprzedzonych. Chłopak z podwórka wciąż wykrzykuje za nią obelgi, a ojciec Rafała… nazywa czarnuchem. Dziewczyna uczy się więc używać miechu jako broni przeciwko złośliwościom. A ponieważ znajduje w Rafale oparcie, może poczuć się silniejsza. Akceptuje przezwisko „Dzika”.
Ale akcja „Dzikiej” opiera się na sensacji. Bohaterowie znajdują na działkach egzotyczne zwierzęta, żywe i martwe. Mają przygotować zadanie roczne jako harcerze – ale praca detektywistyczna zapewnia tym razem więcej adrenaliny: młodzi ludzie chcą odkryć, co dzieje się na działkach. Wplątują się przypadkiem w wielką aferę przemytniczą (a szkolna wycieczka pozwala im dowiedzieć się więcej o krzywdzie zwierząt – to nawet odbiorców nie pozostawi obojętnymi). „Dzika” to szyfry, podchody, próby przechytrzenia groźnych przestępców – wszystko, co dawniej cieszyło młodych odbiorców w historiach przygodowych. Małgorzata Karolina Piekarska nie boi się scen mocnych rodem z historii sensacyjnych. Niebezpieczeństwa są tu bardzo blisko, w jednej chwili może się zmienić świat bohaterów. Powodów, żeby sięgnąć po „Dziką” będzie zatem wiele. Ładnie Piekarska nakreśla również obowiązkowy dla płci pięknej temat nastoletniego zauroczenia. Rafał i Dzika chcą sobie robić drobne niespodzianki. On specjalnie dla niej uczy się wyplatać filofunowe jaszczurki, ona dla niego robi rękawiczki – bo zauważa, że marzną mu dłonie. Takie gesty lepiej mówią o uczuciu niż kupowane w sklepach masowe gadżety – czynią też tę parę wyjątkową. Autorka tym samym może podpowiadać młodym odbiorcom, jak zwrócić na siebie uwagę czy jak wyznawać uczucia bez wielkich słów. Wątek sercowy został tu zresztą rozbudowany, bo w Rafale podkochuje się Magda – ale nikogo nie można zmusić do miłości, chłopak dokona wyborów bez zbędnych scen.
Sprawdza Małgorzata Karolina Piekarska, jak dorośli potrafią czasem unieszczęśliwiać nie tylko młodsze pokolenie. W „Dzikiej” ojciec Rafała wyrasta na prawdziwy czarny charakter – źle jest z nim jego obecnej partnerce, źle babci Rafała, oderwanej od wnuka. Stary Subocz wszystkim przynosi wstyd – to kolejna przeszkoda do pokonania na drodze do szczęścia. Rafała nie zrażają problemy w domu – uczy się je pokonywać i staje się przez to coraz silniejszy. Jest zatem „Dzika” powieścią wielowymiarową i poruszającą sprawy ważne dla nastolatków. Autorka zachęca mimochodem do poznawania historii najbliższej okolicy, pokazuje, ile dla młodych ludzi znaczą przyjaźnie i zapewnia dawkę adrenaliny. Jest w tej książce trochę żartów, jest i sporo mądrości, która przydać się może czytelnikom w różnych okolicznościach. Małgorzata Karolina Piekarska potrafi pisać dla młodzieży, nie zawodzi swoich odbiorców i proponuje akcję pełną przygód.
Inność
Nasza Księgarnia przypomina kolejne młodzieżowe powieści Małgorzaty Karoliny Piekarskiej – i bardzo dobrze, bo to historie nawiązujące do klasycznych przygodówek, awanturnicze i pouczające, wychowawcze, a pełne wrażeń. Wprawdzie czasami nieco niemodne – autorka wciąż odwołuje się do harcerstwa jako sposobu na szukanie przygód i wychowywanie – ale zawsze wciągające i ważne za sprawą relacji w minispołecznościach. W „Dzikiej” pojawiają się bohaterowie znani z „Tropicieli”, tym razem to Rafał wysuwa się na pierwszy plan. Do zgranej paczki dołącza Alicja Mugaba, czarnoskóra wnuczka sąsiadki (z dawną decyzją córki owej sąsiadki ojciec Rafała nie potrafi się przez lata pogodzić). Alicja wie już, jak działają mechanizmy nietolerancji, przeżyła to w dawnej szkole. Przeniosła się do Warszawy w nadziei, że tu nikt nie będzie zwracać uwagi na jej inność. Nie zmieni jednak mentalności uprzedzonych. Chłopak z podwórka wciąż wykrzykuje za nią obelgi, a ojciec Rafała… nazywa czarnuchem. Dziewczyna uczy się więc używać miechu jako broni przeciwko złośliwościom. A ponieważ znajduje w Rafale oparcie, może poczuć się silniejsza. Akceptuje przezwisko „Dzika”.
Ale akcja „Dzikiej” opiera się na sensacji. Bohaterowie znajdują na działkach egzotyczne zwierzęta, żywe i martwe. Mają przygotować zadanie roczne jako harcerze – ale praca detektywistyczna zapewnia tym razem więcej adrenaliny: młodzi ludzie chcą odkryć, co dzieje się na działkach. Wplątują się przypadkiem w wielką aferę przemytniczą (a szkolna wycieczka pozwala im dowiedzieć się więcej o krzywdzie zwierząt – to nawet odbiorców nie pozostawi obojętnymi). „Dzika” to szyfry, podchody, próby przechytrzenia groźnych przestępców – wszystko, co dawniej cieszyło młodych odbiorców w historiach przygodowych. Małgorzata Karolina Piekarska nie boi się scen mocnych rodem z historii sensacyjnych. Niebezpieczeństwa są tu bardzo blisko, w jednej chwili może się zmienić świat bohaterów. Powodów, żeby sięgnąć po „Dziką” będzie zatem wiele. Ładnie Piekarska nakreśla również obowiązkowy dla płci pięknej temat nastoletniego zauroczenia. Rafał i Dzika chcą sobie robić drobne niespodzianki. On specjalnie dla niej uczy się wyplatać filofunowe jaszczurki, ona dla niego robi rękawiczki – bo zauważa, że marzną mu dłonie. Takie gesty lepiej mówią o uczuciu niż kupowane w sklepach masowe gadżety – czynią też tę parę wyjątkową. Autorka tym samym może podpowiadać młodym odbiorcom, jak zwrócić na siebie uwagę czy jak wyznawać uczucia bez wielkich słów. Wątek sercowy został tu zresztą rozbudowany, bo w Rafale podkochuje się Magda – ale nikogo nie można zmusić do miłości, chłopak dokona wyborów bez zbędnych scen.
Sprawdza Małgorzata Karolina Piekarska, jak dorośli potrafią czasem unieszczęśliwiać nie tylko młodsze pokolenie. W „Dzikiej” ojciec Rafała wyrasta na prawdziwy czarny charakter – źle jest z nim jego obecnej partnerce, źle babci Rafała, oderwanej od wnuka. Stary Subocz wszystkim przynosi wstyd – to kolejna przeszkoda do pokonania na drodze do szczęścia. Rafała nie zrażają problemy w domu – uczy się je pokonywać i staje się przez to coraz silniejszy. Jest zatem „Dzika” powieścią wielowymiarową i poruszającą sprawy ważne dla nastolatków. Autorka zachęca mimochodem do poznawania historii najbliższej okolicy, pokazuje, ile dla młodych ludzi znaczą przyjaźnie i zapewnia dawkę adrenaliny. Jest w tej książce trochę żartów, jest i sporo mądrości, która przydać się może czytelnikom w różnych okolicznościach. Małgorzata Karolina Piekarska potrafi pisać dla młodzieży, nie zawodzi swoich odbiorców i proponuje akcję pełną przygód.
wtorek, 22 sierpnia 2017
Sumia Sukkar: Chłopiec z Aleppo, który namalował wojnę
Jaguar, Warszawa 2017.
Okrucieństwa
Ten chłopiec, Adam, bez pomocy innych nie przetrwa. Jest nieco opóźniony w rozwoju, stroni od kontaktu fizycznego. Ma mnóstwo fobii, z których nie wyrasta. Lubi porządek i harmonię, nie będzie deptał po czarnych kafelkach. Trzeba go ciągle pilnować i uwzględniać liczne dziwactwa. Jasmine ma do niego wyjątkową cierpliwość, ale Yasmine jest jego siostrą, najbliższą od śmierci matki osobą. Ona docenia wrażliwość Adama i potrafi go zachęcać do realizowania pasji czy do prostych codziennych czynności. Adam jeszcze w jednej sferze jest niezwykły: widzi świat przez pryzmat kolorów. Kolory nadaje emocjom, słowom i ludziom. Ma talent plastyczny, maluje obrazy, lecz nie chce, by ktokolwiek je oglądał. W sztukę ucieka, kiedy nie może sobie poradzić z emocjami. To rodzaj terapii.
„Chłopiec z Aleppo, który namalował wojnę” to książka, która nie jest raczej kierowana do młodzieży. Sumia Sukkar zamieszcza w niej potężne oskarżenie przeciwko wszystkim odpowiedzialnym za krwawe zamieszki. Adam dowiaduje się, że ma być wojna, ale poza pojedynczymi odgłosami wystrzałów nie dostrzega jej obecności. Nie rozumie tylko, dlaczego starsi biorą udział w coraz bardziej częstych demonstracjach – i dlaczego czasami na ulicy mimo deszczu leżą ludzie. Tego, że są już martwi, na razie nie wie: dojrzewanie naiwnego nastolatka jest rozłożone w czasie, a sam bohater przez mankamenty umysłu okazuje się być wyjątkowo chroniony przed złem. Zło nie omija jednak jego przyjaciół. Objawia się w najłagodniejszej wersji pod postacią głodu (kiedy trzeba jeść sam ryż, a jeszcze podzielić się resztką zapasów z sąsiadami). Poza tym zło to okrutne okaleczenia, śmierć, która zabiera znajomych bez pożegnania. Zło to krzywda młodych dziewczyn: Yasmine przeżywa własny horror i cieszy się tylko, że podobny los nie spotkał jej brata. Sumia Sukkar nie przymyka oczu na nic, zależy jej na budzeniu grozy turpistycznymi obrazami. I tak najmocniejsza jest wtedy, gdy zdradza genezę farby z malunków Adama. Ale wciąż posługuje się sugestywnymi scenami, zależy jej na tym, by dramat wojny wgryzł się w myśli i uczucia odbiorców.
Rozdziały są tu bardzo krótkie i raczej surowe, a ich ascetyczność podsyca jeszcze odmienność kulturowa. Chociaż tu inaczej okazuje się uczucia, strach przed wojną jest uniwersalny. Dziecka nie obchodzi raczej, co się stało ani kto za taki stan rzeczy odpowiada. Krzywd doznanych przez działania dorosłych nic mu nie wynagrodzi. A i sami dorośli stają się tu wielkimi przegranymi. Autorka zamierza pisać sucho i rzeczowo, nie lubi rozczulać się nad bohaterami, ale wiadomo, jak usiłuje wpłynąć na odbiorców. Proponuje książkę, która odnosi się do rzeczywistości, ale zawiera też – za sprawą choroby chłopca – elementy baśniowe, przedstawia konsekwencje wojny dla tych najmniej jej winnych. Opowieści na ten temat było już wiele, Sumia Sukkar chce jednak zwrócić uwagę na straty. Wybiera do tego bardzo prostą fabułę, złożoną w zasadzie wyłącznie z sekwencji coraz większego okrucieństwa. Tu bardziej niż literackość liczy się szczerość przekazu, tej autorka nie próbuje w żaden sposób urozmaicać. Pytanie tylko, na jak długo wystarczy odbiorcom czytanie o dramatach dzieci, które przeżywają okropieństwa wojny. „Chłopiec z Aleppo” to lektura z wyraźnym przesłaniem, od początku jasnym.
Okrucieństwa
Ten chłopiec, Adam, bez pomocy innych nie przetrwa. Jest nieco opóźniony w rozwoju, stroni od kontaktu fizycznego. Ma mnóstwo fobii, z których nie wyrasta. Lubi porządek i harmonię, nie będzie deptał po czarnych kafelkach. Trzeba go ciągle pilnować i uwzględniać liczne dziwactwa. Jasmine ma do niego wyjątkową cierpliwość, ale Yasmine jest jego siostrą, najbliższą od śmierci matki osobą. Ona docenia wrażliwość Adama i potrafi go zachęcać do realizowania pasji czy do prostych codziennych czynności. Adam jeszcze w jednej sferze jest niezwykły: widzi świat przez pryzmat kolorów. Kolory nadaje emocjom, słowom i ludziom. Ma talent plastyczny, maluje obrazy, lecz nie chce, by ktokolwiek je oglądał. W sztukę ucieka, kiedy nie może sobie poradzić z emocjami. To rodzaj terapii.
„Chłopiec z Aleppo, który namalował wojnę” to książka, która nie jest raczej kierowana do młodzieży. Sumia Sukkar zamieszcza w niej potężne oskarżenie przeciwko wszystkim odpowiedzialnym za krwawe zamieszki. Adam dowiaduje się, że ma być wojna, ale poza pojedynczymi odgłosami wystrzałów nie dostrzega jej obecności. Nie rozumie tylko, dlaczego starsi biorą udział w coraz bardziej częstych demonstracjach – i dlaczego czasami na ulicy mimo deszczu leżą ludzie. Tego, że są już martwi, na razie nie wie: dojrzewanie naiwnego nastolatka jest rozłożone w czasie, a sam bohater przez mankamenty umysłu okazuje się być wyjątkowo chroniony przed złem. Zło nie omija jednak jego przyjaciół. Objawia się w najłagodniejszej wersji pod postacią głodu (kiedy trzeba jeść sam ryż, a jeszcze podzielić się resztką zapasów z sąsiadami). Poza tym zło to okrutne okaleczenia, śmierć, która zabiera znajomych bez pożegnania. Zło to krzywda młodych dziewczyn: Yasmine przeżywa własny horror i cieszy się tylko, że podobny los nie spotkał jej brata. Sumia Sukkar nie przymyka oczu na nic, zależy jej na budzeniu grozy turpistycznymi obrazami. I tak najmocniejsza jest wtedy, gdy zdradza genezę farby z malunków Adama. Ale wciąż posługuje się sugestywnymi scenami, zależy jej na tym, by dramat wojny wgryzł się w myśli i uczucia odbiorców.
Rozdziały są tu bardzo krótkie i raczej surowe, a ich ascetyczność podsyca jeszcze odmienność kulturowa. Chociaż tu inaczej okazuje się uczucia, strach przed wojną jest uniwersalny. Dziecka nie obchodzi raczej, co się stało ani kto za taki stan rzeczy odpowiada. Krzywd doznanych przez działania dorosłych nic mu nie wynagrodzi. A i sami dorośli stają się tu wielkimi przegranymi. Autorka zamierza pisać sucho i rzeczowo, nie lubi rozczulać się nad bohaterami, ale wiadomo, jak usiłuje wpłynąć na odbiorców. Proponuje książkę, która odnosi się do rzeczywistości, ale zawiera też – za sprawą choroby chłopca – elementy baśniowe, przedstawia konsekwencje wojny dla tych najmniej jej winnych. Opowieści na ten temat było już wiele, Sumia Sukkar chce jednak zwrócić uwagę na straty. Wybiera do tego bardzo prostą fabułę, złożoną w zasadzie wyłącznie z sekwencji coraz większego okrucieństwa. Tu bardziej niż literackość liczy się szczerość przekazu, tej autorka nie próbuje w żaden sposób urozmaicać. Pytanie tylko, na jak długo wystarczy odbiorcom czytanie o dramatach dzieci, które przeżywają okropieństwa wojny. „Chłopiec z Aleppo” to lektura z wyraźnym przesłaniem, od początku jasnym.
poniedziałek, 21 sierpnia 2017
Małgorzata Gutowska-Adamczyk: Wystarczy, że jesteś
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017 (wznowienie)
Autoanalizy
Ta powieść na rynku wydawniczym pojawiła się wkrótce po marketingowym sukcesie „Zmierzchu” i „Zmierzch” jako punkt odniesienia bohaterki pojawia się przez pewien czas w narracji. Chociaż na dobrą sprawę mogłaby to być dowolna lektura z bohaterem, w którym zakochują się naiwne nastolatki. Ale Małgorzata Gutowska-Adamczyk jest wyczulona na sygnały z otoczenia i potrafi je wplatać do książek, zwłaszcza do powieści młodzieżowych. W „Wystarczy, że jesteś”, tomie wznowionym teraz w Serii z kropką, autorka zajmuje się tematem nastoletniej miłości i zagubienia w uczuciach, pozwalając swojej bohaterce dojrzeć do pewnych spostrzeżeń.
Weronika jest nieśmiała, zawsze pozostaje na uboczu. Dla koleżanek niewidzialna, chyba że akurat potrzebują odpisać zadanie domowe. Dziewczyna nie rozumie, co z nią nie tak, dlaczego nie może sobie znaleźć chłopaka. Wymyśla więc Pana W., którego szarmanckie i romantyczne (szkoda, że wymyślone) gesty opisuje na blogu, by chociaż przez moment żyć cudzym szczęściem. Pewnego dnia w pociągu spotyka Filipa, wschodzącą gwiazdę aktorstwa. A ponieważ Filip okazuje jej zainteresowanie przynajmniej od czasu do czasu, Weronika odpowiada miłością. Przeżywa huśtawkę uczuć i nastrojów, męczącą w tym samym stopniu dla niej co dla otoczenia. Czeka rozpaczliwie na ochłapy uwagi i sama nie wie, że w jej pobliżu pojawia się ktoś, na kogo może liczyć o wiele bardziej.
Filip jak na amanta zachowuje się dziwnie: tygodniami nie odpisuje na wiadomości, rzuca zdawkowe zaproszenia i nie bierze pod uwagę przeżyć dziewczyny. Ale to idol nastolatek, chłopak, jakiego wszystkie koleżanki będą zazdrościć. Na szczęście dla Weroniki jednym z komentatorów na jej blogu jest Piotr SPP, człowiek, który potrafi wyjaśniać najdziwniejsze zachowania i reakcje. Nie daje prostych rad, a psychologiczne mądrości trudno wcielić w życie, bo potrzeba do nich dystansu a nie nastoletnich wrażeń, ale jego słowa będą cenne i dla odbiorczyń. Gutowska-Adamczyk posługuje się prostym chwytem, żeby trafić do czytelniczek. Podsuwa im gotowe wskazówki, porady warte przemyślenia na przyszłość lub przeszłość, bez emocjonalnej otoczki. Nastolatki widzą, jak czuje się Weronika, bo ta umie przedstawić swoje zachowanie – i zrozumieją też przyczyny czasem destrukcyjnych postaw. Na tak przygotowanym gruncie autorka może budować między innymi kwestię seksu – pierwszego razu w sytuacji, gdy dziewczyna nie jest na niego jeszcze gotowa – i tłumaczyć, jak odróżniać prawdziwą miłość od zauroczenia. To tematy, które w dorosłych obyczajówkach wydawałyby się raczej naiwne, ale tutaj mają sens nie tylko rozrywkowy, ale i wychowawczy. Gutowska-Adamczyk staje się powiernicą czytelniczek, pokazuje, że zna i rozumie ich najskrytsze przeżycia – i że nie chce zostawiać nastolatek samych w ich zagubieniu. Zwraca uwagę na częste dylematy, w powieści nie rozwija przesadnie pobocznych wątków, raczej zawęża świat do Weroniki i obiektu jej uczuć. „Wystarczy, że jesteś” to tom, w którym prym wiodą autoanalizy, refleksje bohaterki (ukryte w komentarzach trzecioosobowego narratora) nad jej życiem, uczuciami i reakcjami. Pozwala nastolatkom na dokonywanie autoanaliz i wskazuje pułapki, na jakie są narażone w czasie dojrzewania. Ma przy tym sporą wartość ze względu na wplatanie fachowych komentarzy z zewnątrz.
Autoanalizy
Ta powieść na rynku wydawniczym pojawiła się wkrótce po marketingowym sukcesie „Zmierzchu” i „Zmierzch” jako punkt odniesienia bohaterki pojawia się przez pewien czas w narracji. Chociaż na dobrą sprawę mogłaby to być dowolna lektura z bohaterem, w którym zakochują się naiwne nastolatki. Ale Małgorzata Gutowska-Adamczyk jest wyczulona na sygnały z otoczenia i potrafi je wplatać do książek, zwłaszcza do powieści młodzieżowych. W „Wystarczy, że jesteś”, tomie wznowionym teraz w Serii z kropką, autorka zajmuje się tematem nastoletniej miłości i zagubienia w uczuciach, pozwalając swojej bohaterce dojrzeć do pewnych spostrzeżeń.
Weronika jest nieśmiała, zawsze pozostaje na uboczu. Dla koleżanek niewidzialna, chyba że akurat potrzebują odpisać zadanie domowe. Dziewczyna nie rozumie, co z nią nie tak, dlaczego nie może sobie znaleźć chłopaka. Wymyśla więc Pana W., którego szarmanckie i romantyczne (szkoda, że wymyślone) gesty opisuje na blogu, by chociaż przez moment żyć cudzym szczęściem. Pewnego dnia w pociągu spotyka Filipa, wschodzącą gwiazdę aktorstwa. A ponieważ Filip okazuje jej zainteresowanie przynajmniej od czasu do czasu, Weronika odpowiada miłością. Przeżywa huśtawkę uczuć i nastrojów, męczącą w tym samym stopniu dla niej co dla otoczenia. Czeka rozpaczliwie na ochłapy uwagi i sama nie wie, że w jej pobliżu pojawia się ktoś, na kogo może liczyć o wiele bardziej.
Filip jak na amanta zachowuje się dziwnie: tygodniami nie odpisuje na wiadomości, rzuca zdawkowe zaproszenia i nie bierze pod uwagę przeżyć dziewczyny. Ale to idol nastolatek, chłopak, jakiego wszystkie koleżanki będą zazdrościć. Na szczęście dla Weroniki jednym z komentatorów na jej blogu jest Piotr SPP, człowiek, który potrafi wyjaśniać najdziwniejsze zachowania i reakcje. Nie daje prostych rad, a psychologiczne mądrości trudno wcielić w życie, bo potrzeba do nich dystansu a nie nastoletnich wrażeń, ale jego słowa będą cenne i dla odbiorczyń. Gutowska-Adamczyk posługuje się prostym chwytem, żeby trafić do czytelniczek. Podsuwa im gotowe wskazówki, porady warte przemyślenia na przyszłość lub przeszłość, bez emocjonalnej otoczki. Nastolatki widzą, jak czuje się Weronika, bo ta umie przedstawić swoje zachowanie – i zrozumieją też przyczyny czasem destrukcyjnych postaw. Na tak przygotowanym gruncie autorka może budować między innymi kwestię seksu – pierwszego razu w sytuacji, gdy dziewczyna nie jest na niego jeszcze gotowa – i tłumaczyć, jak odróżniać prawdziwą miłość od zauroczenia. To tematy, które w dorosłych obyczajówkach wydawałyby się raczej naiwne, ale tutaj mają sens nie tylko rozrywkowy, ale i wychowawczy. Gutowska-Adamczyk staje się powiernicą czytelniczek, pokazuje, że zna i rozumie ich najskrytsze przeżycia – i że nie chce zostawiać nastolatek samych w ich zagubieniu. Zwraca uwagę na częste dylematy, w powieści nie rozwija przesadnie pobocznych wątków, raczej zawęża świat do Weroniki i obiektu jej uczuć. „Wystarczy, że jesteś” to tom, w którym prym wiodą autoanalizy, refleksje bohaterki (ukryte w komentarzach trzecioosobowego narratora) nad jej życiem, uczuciami i reakcjami. Pozwala nastolatkom na dokonywanie autoanaliz i wskazuje pułapki, na jakie są narażone w czasie dojrzewania. Ma przy tym sporą wartość ze względu na wplatanie fachowych komentarzy z zewnątrz.
niedziela, 20 sierpnia 2017
Jeroen Van Haele: Morze ciche
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017 (wznowienie).
Przyjaźń
„Morze ciche” wraca na rynek – i można się z tego tylko cieszyć, bo ta historia, jak mało która zasługuje na rozgłos i obecność w kanonie lektur dzieci i dorosłych. Jest piękna i wzruszająca, ale bez patosu czy sztuczności. Bohaterem-narratorem staje się mały Emilio, chłopiec głuchoniemy. Mieszka on nad morzem, ale nie wierzy, że to morze szumi albo chlupocze. Na szczęście przy Emiliu jest Javier, dorosły przyjaciel domu i sąsiad. To Javier tłumaczy chłopcu, jak słuchać morza, opiekuje się nim i rozwiewa wątpliwości. Zapewnia wsparcie, jakiego Emilio nie dostanie od ojca. „Stary” nie wie, jak obchodzić się z kalekim dzieckiem, trochę się go boi, a z tego strachu popełnia rozmaite błędy. To Javier prostuje świat, spędza z bohaterem czas. Zastępuje ojca i przyjaciół, rozumie Emilia jak nikt inny i nie wyśmiewa się z jego poetyckich spostrzeżeń. Emilio wpada czasami na pomysły, które niepokoją dorosłych – kiedy zaczyna się okaleczać w przekonaniu, że tak wyleczy głuchotę, trafia do psychologa dziecięcego. To jeszcze bardziej podkreśla jego oryginalną wyobraźnię: sposoby wykonywania rozmaitych zadań zamieniają się w symboliczne i poetyckie gesty. W „Morzu cichym” rządzi prostota – to podstawowa siła przekazu. Jeroen Van Haele buduje sugestywne sceny. Uwzględnia w nich sytuację domową Emilia, relację z młodszą siostrą (głuchy dziesięciolatek nie rozumie, co dzieje się z noworodkiem, który płacze: obserwuje zmieniające się kolory czy zmarszczki i trochę boi się małej Lolo). Mama – cicha i znękana – wie, że musi być silna dla swoich pociech. Nie rozstanie się z mężem-prostakiem, nawet mimo świadomości, że ten krzywdzi ją i dziecko swoim zachowaniem. Javier to ten mądry przyjaciel, który jest niezbędny do zachowania normalności, guru i autorytet dla chłopca. Pojawia się też Juanita z bratem. Rówieśnica Emilia przynosi zalążek pierwszego zauroczenia i udowadnia chłopcu, jak bardzo w rozwoju potrzebne są każdemu inne dzieci. Ale o ile Juanita lubi Emilia bez zastrzeżeń, o tyle jej brat zastępuje tych „złych”, wyzłośliwia się i atakuje bohatera przez jego inność. W ten sposób Emilio w miniaturce otrzymuje cały zestaw relacji społecznych. Ten chłopiec musi nauczyć się, jak sobie radzić w kryzysowych sytuacjach: najpierw straci Javiera. W „Morzu cichym” nie ma miejsca na bajkowo-optymistyczne rozwiązania, ale przeszkody są po to, by wzmacniać bohatera i udowadniać mu, że zawsze sobie poradzi, niezależnie od okoliczności, od wsparcia czy jego braku. Surowe wychowanie, brak czułości ze strony ojca to przygotowanie do późniejszych wyzwań.
„Morze ciche” to dość krótka i liryczna w narracji opowieść. Jeroen Van Haele ma pomysł na silne przeżycia dla odbiorców, funduje im prosty i zrozumiały przekaz. Ta książka wzrusza nie tylko najmłodszych, ogromne wrażenie zrobić musi także na rodzicach – jest jak „Mały Książę”, każde pokolenie wyczyta w nim coś innego dla siebie, każde też inną płaszczyzną opowieści będzie się zachwycać. To historia, z której płyną rozmaite morały – ale nie w sposób nachalny. „Morze ciche” zasługuje na wielki rozgłos – ta książka nie pozostawi nikogo obojętnym. Relacja między Emiliem i Javierem to jeden z piękniejszych literackich obrazów bezinteresownej przyjaźni. Jeroen Van Haele łączy liryzm z nieskomplikowaną fabułą, posługuje się czytelnymi symbolami oraz zjawiskami zrozumiałymi dla wszystkich czytelników, niezależnie od wieku lub doświadczeń. To książka, którą czyta się emocjami.
Przyjaźń
„Morze ciche” wraca na rynek – i można się z tego tylko cieszyć, bo ta historia, jak mało która zasługuje na rozgłos i obecność w kanonie lektur dzieci i dorosłych. Jest piękna i wzruszająca, ale bez patosu czy sztuczności. Bohaterem-narratorem staje się mały Emilio, chłopiec głuchoniemy. Mieszka on nad morzem, ale nie wierzy, że to morze szumi albo chlupocze. Na szczęście przy Emiliu jest Javier, dorosły przyjaciel domu i sąsiad. To Javier tłumaczy chłopcu, jak słuchać morza, opiekuje się nim i rozwiewa wątpliwości. Zapewnia wsparcie, jakiego Emilio nie dostanie od ojca. „Stary” nie wie, jak obchodzić się z kalekim dzieckiem, trochę się go boi, a z tego strachu popełnia rozmaite błędy. To Javier prostuje świat, spędza z bohaterem czas. Zastępuje ojca i przyjaciół, rozumie Emilia jak nikt inny i nie wyśmiewa się z jego poetyckich spostrzeżeń. Emilio wpada czasami na pomysły, które niepokoją dorosłych – kiedy zaczyna się okaleczać w przekonaniu, że tak wyleczy głuchotę, trafia do psychologa dziecięcego. To jeszcze bardziej podkreśla jego oryginalną wyobraźnię: sposoby wykonywania rozmaitych zadań zamieniają się w symboliczne i poetyckie gesty. W „Morzu cichym” rządzi prostota – to podstawowa siła przekazu. Jeroen Van Haele buduje sugestywne sceny. Uwzględnia w nich sytuację domową Emilia, relację z młodszą siostrą (głuchy dziesięciolatek nie rozumie, co dzieje się z noworodkiem, który płacze: obserwuje zmieniające się kolory czy zmarszczki i trochę boi się małej Lolo). Mama – cicha i znękana – wie, że musi być silna dla swoich pociech. Nie rozstanie się z mężem-prostakiem, nawet mimo świadomości, że ten krzywdzi ją i dziecko swoim zachowaniem. Javier to ten mądry przyjaciel, który jest niezbędny do zachowania normalności, guru i autorytet dla chłopca. Pojawia się też Juanita z bratem. Rówieśnica Emilia przynosi zalążek pierwszego zauroczenia i udowadnia chłopcu, jak bardzo w rozwoju potrzebne są każdemu inne dzieci. Ale o ile Juanita lubi Emilia bez zastrzeżeń, o tyle jej brat zastępuje tych „złych”, wyzłośliwia się i atakuje bohatera przez jego inność. W ten sposób Emilio w miniaturce otrzymuje cały zestaw relacji społecznych. Ten chłopiec musi nauczyć się, jak sobie radzić w kryzysowych sytuacjach: najpierw straci Javiera. W „Morzu cichym” nie ma miejsca na bajkowo-optymistyczne rozwiązania, ale przeszkody są po to, by wzmacniać bohatera i udowadniać mu, że zawsze sobie poradzi, niezależnie od okoliczności, od wsparcia czy jego braku. Surowe wychowanie, brak czułości ze strony ojca to przygotowanie do późniejszych wyzwań.
„Morze ciche” to dość krótka i liryczna w narracji opowieść. Jeroen Van Haele ma pomysł na silne przeżycia dla odbiorców, funduje im prosty i zrozumiały przekaz. Ta książka wzrusza nie tylko najmłodszych, ogromne wrażenie zrobić musi także na rodzicach – jest jak „Mały Książę”, każde pokolenie wyczyta w nim coś innego dla siebie, każde też inną płaszczyzną opowieści będzie się zachwycać. To historia, z której płyną rozmaite morały – ale nie w sposób nachalny. „Morze ciche” zasługuje na wielki rozgłos – ta książka nie pozostawi nikogo obojętnym. Relacja między Emiliem i Javierem to jeden z piękniejszych literackich obrazów bezinteresownej przyjaźni. Jeroen Van Haele łączy liryzm z nieskomplikowaną fabułą, posługuje się czytelnymi symbolami oraz zjawiskami zrozumiałymi dla wszystkich czytelników, niezależnie od wieku lub doświadczeń. To książka, którą czyta się emocjami.
sobota, 19 sierpnia 2017
Jennifer Echols: Skazani na sukces. Kaye & Sawyer
Jaguar, Warszawa 2017.
Błazen
Sawyer w całej serii jest tym najbardziej niegrzecznym, wyłamującym się ze schematów bohaterem. Zmienia dziewczyny jak rękawiczki, do niedawna dla rozrywki sypiał z Tią (którą na jej prośbę rozdziewiczył). W szkole ma opinię błazna: na meczach przebiera się w kostium pelikana i dopinguje swoich, co czasem przypłaca problemami ze zdrowiem. Wydaje się, że niczego nie bierze na poważnie. Po godzinach pracuje w knajpie i nikt nie wie o jego problemach w domu (to znaczy fakt, że ojciec Sawyera siedział w więzieniu nikomu nie umknie, ale jakie chłopak ma warunki w domu – to już tajemnica dla wszystkich). Sawyer najczęściej wszystkich rówieśników wyprowadza z równowagi. Dostrzega znacznie więcej niż ci by chcieli i nie powstrzymuje się od krytycznych komentarzy. Naraża się tym na drwiny i ataki – ale w końcu Sawyer nie zabiega o popularność. To outsider o silnym charakterze, na tyle silnym, że za każdym razem wyrasta na najważniejszą postać drugiego planu. W „Skazanych na sukces” to jego historia zajmuje odbiorczynie. Po raz trzeci autorka wraca do wyników szkolnego plebiscytu. Sawyer i Kaye mieli w nim zostać uznani za Parę Idealną, ale na skutek pomyłki w liczeniu głosów nie doszło to do skutku. Zresztą Kaye trudno nawet myśleć o takim związku. Jest zauroczona Sawyerem, ale ten równie często ją denerwuje.
„Skazani na sukces” to tom zbudowany na znanym już schemacie. Ona źle się czuje w swoim aktualnym związku, niszczona przez partnera, zyskuje wsparcie w ignorowanym dotąd koledze. Nie chce się angażować w kolejny związek. Jednak Sawyer coraz bardziej odważnie z nią flirtuje i udowadnia, że zasługuje na miłość. Kaye poznaje też jego sytuację – nie może udawać obojętności. Dużą rolę w wykreowaniu nowej pary odgrywają przyjaciółki. Lepiej niż sama Kaye wiedzą, czego jej trzeba, nie wahają się tego wyartykułować czy zaaranżować, przedstawiają też całe plany działania, żeby przekonać tych dwoje do siebie. Kaye uczy się, jaką przyjemność może dawać dotyk. Sawyer stanowi wsparcie nawet w tych sytuacjach, których, wydawałoby się, nie zrozumie. A kiedy nastolatka wda się w konflikt z matką (o co przecież w tym wieku nietrudno), to Sawyer zapewni ucieczkę od problemów.
Jennifer Echols po raz kolejny karmi swoje czytelniczki baśniowymi obrazkami o prawdziwej miłości, ale tak naprawdę wartością tomu nie jest idealizowane uczucie. Autorka pozwala dostrzec cechy złego związku, takiego, który nic dobrego przynieść nie może. Wyczula odbiorczynie na toksyczne relacje, przypomina, jakich zachowań u chłopaków nie powinny akceptować – i wcale nie chodzi tu o pogadanki na temat seksu, a o unikanie pułapek psychologicznych. W „Skazanych na sukces” wyraźnie je widać.
Sawyer musiał domknąć tę opowieść rozłożoną na trzy książki – tego oczekiwały fanki Echols. I nie zawiodły się, kiedy autorka bliżej przyjrzała się klasowemu wesołkowi. Kostium pelikana też odgrywa tu ważną rolę. Chociaż Jennifer Echols wpisuje się w szereg powieści dla nastolatek, stara się także akcentować problemy swoich bohaterów i pokazywać miłość jako azyl, ratunek przed tym, co sprawia przykrość. To działa w obu kierunkach, korzystnie wpływa na dziewczyny i na chłopaków. Sawyer dodatkowo uczy, że nie należy sądzić po pozorach. Bohaterowie „Skazanych na sukces” do własnych pragnień dochodzą powoli – ale skoro wiadomo, jaki będzie finał, nikomu to nie przeszkodzi.
Błazen
Sawyer w całej serii jest tym najbardziej niegrzecznym, wyłamującym się ze schematów bohaterem. Zmienia dziewczyny jak rękawiczki, do niedawna dla rozrywki sypiał z Tią (którą na jej prośbę rozdziewiczył). W szkole ma opinię błazna: na meczach przebiera się w kostium pelikana i dopinguje swoich, co czasem przypłaca problemami ze zdrowiem. Wydaje się, że niczego nie bierze na poważnie. Po godzinach pracuje w knajpie i nikt nie wie o jego problemach w domu (to znaczy fakt, że ojciec Sawyera siedział w więzieniu nikomu nie umknie, ale jakie chłopak ma warunki w domu – to już tajemnica dla wszystkich). Sawyer najczęściej wszystkich rówieśników wyprowadza z równowagi. Dostrzega znacznie więcej niż ci by chcieli i nie powstrzymuje się od krytycznych komentarzy. Naraża się tym na drwiny i ataki – ale w końcu Sawyer nie zabiega o popularność. To outsider o silnym charakterze, na tyle silnym, że za każdym razem wyrasta na najważniejszą postać drugiego planu. W „Skazanych na sukces” to jego historia zajmuje odbiorczynie. Po raz trzeci autorka wraca do wyników szkolnego plebiscytu. Sawyer i Kaye mieli w nim zostać uznani za Parę Idealną, ale na skutek pomyłki w liczeniu głosów nie doszło to do skutku. Zresztą Kaye trudno nawet myśleć o takim związku. Jest zauroczona Sawyerem, ale ten równie często ją denerwuje.
„Skazani na sukces” to tom zbudowany na znanym już schemacie. Ona źle się czuje w swoim aktualnym związku, niszczona przez partnera, zyskuje wsparcie w ignorowanym dotąd koledze. Nie chce się angażować w kolejny związek. Jednak Sawyer coraz bardziej odważnie z nią flirtuje i udowadnia, że zasługuje na miłość. Kaye poznaje też jego sytuację – nie może udawać obojętności. Dużą rolę w wykreowaniu nowej pary odgrywają przyjaciółki. Lepiej niż sama Kaye wiedzą, czego jej trzeba, nie wahają się tego wyartykułować czy zaaranżować, przedstawiają też całe plany działania, żeby przekonać tych dwoje do siebie. Kaye uczy się, jaką przyjemność może dawać dotyk. Sawyer stanowi wsparcie nawet w tych sytuacjach, których, wydawałoby się, nie zrozumie. A kiedy nastolatka wda się w konflikt z matką (o co przecież w tym wieku nietrudno), to Sawyer zapewni ucieczkę od problemów.
Jennifer Echols po raz kolejny karmi swoje czytelniczki baśniowymi obrazkami o prawdziwej miłości, ale tak naprawdę wartością tomu nie jest idealizowane uczucie. Autorka pozwala dostrzec cechy złego związku, takiego, który nic dobrego przynieść nie może. Wyczula odbiorczynie na toksyczne relacje, przypomina, jakich zachowań u chłopaków nie powinny akceptować – i wcale nie chodzi tu o pogadanki na temat seksu, a o unikanie pułapek psychologicznych. W „Skazanych na sukces” wyraźnie je widać.
Sawyer musiał domknąć tę opowieść rozłożoną na trzy książki – tego oczekiwały fanki Echols. I nie zawiodły się, kiedy autorka bliżej przyjrzała się klasowemu wesołkowi. Kostium pelikana też odgrywa tu ważną rolę. Chociaż Jennifer Echols wpisuje się w szereg powieści dla nastolatek, stara się także akcentować problemy swoich bohaterów i pokazywać miłość jako azyl, ratunek przed tym, co sprawia przykrość. To działa w obu kierunkach, korzystnie wpływa na dziewczyny i na chłopaków. Sawyer dodatkowo uczy, że nie należy sądzić po pozorach. Bohaterowie „Skazanych na sukces” do własnych pragnień dochodzą powoli – ale skoro wiadomo, jaki będzie finał, nikomu to nie przeszkodzi.
piątek, 18 sierpnia 2017
Tove Jansson: Kto pocieszy Maciupka?
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Małe wielkie strachy
Mimo że wokół jest pełno baśniowych stworzeń ze świata Muminków, Maciupek, maleńki troll, czuje się bardzo samotny. Samotny jest w swoim domu, kiedy słyszy w oddali pohukiwanie Buki i kiedy widzi rozbawionych przechodniów. Samotność Maciupka jest totalna i nieco rozpaczliwa – bo towarzyszy jej lęk i smutek. W „Kto pocieszy Maciupka” Tove Jansson stawia na uczucia przejmujące i zrozumiałe także dla najmłodszych. Kiedy lękliwy bohater wpuszcza do swojego domu ciemność, postanawia uciec. Nie wie, co najlepiej sprawdzi się w długiej drodze, ale może się przynajmniej przekonać, co uszczęśliwia innych. Stopniowo Maciupek nabiera odwagi, zwłaszcza gdy dowie się, że istnieje ktoś bardziej lękliwy niż on sam. A kiedy maleńki bohater spotka Drobinkę, znajdzie towarzyszkę życia i ostatecznie rozprawi się z samotnością. Dowie się, czego do tej pory mu brakowało.
Tove Jansson wierzy w swoich bohaterów. Każdy indywidualista jest tu równocześnie przedstawicielem jednego gatunku, a to oznacza, że bajkową rzeczywistość zaludniają Maciupki, Drobinki, Filifionki i wiele innych stworów. Jednak przy tym każdy jest na swój sposób wyjątkowy i warty uwagi, jak Maciupek. Tove Jansson w tym bohaterze kumuluje dziecięce, często irracjonalne lęki. Przyznaje do nich prawo – w końcu ten, kto jest najmniejszy (lub nie pamięta, że są mniejsi od niego), może czuć się stłamszony czy niezrozumiany. Maciupek to kwintesencja strachu, ale tego dobrego, z którego może się zrodzić krzepiąca postawa albo samoświadomość. Strach definiuje Maciupka, dopóki bohater będzie na to pozwalał – później znajdą się inne cechy warte uwagi, a sam Maciupek może zostać czyimś idolem, mimo początkowych wad. To opowieść krzepiąca, niosąca nadzieję wszystkim małym odbiorcom.
W „Kto pocieszy Maciupka” bardzo ważna jest atmosfera. Tove Jansson dba o to, by otoczenie podsycało wrażenie wyobcowania. Jest to świat znany choćby fanom Muminków, zrozumiały i przejrzysty w swoich zasadach, a jednak w podskórnym nurcie niesie grozę. Autorka nie straszy (jedynie dalekie pohukiwania Buki mogą dzieciom przypominać o lęku – ale to składnik niezbędny w dobrej opowieści, próba przeniesienia do bajki realnych problemów ukształtowanych jako emocje). Maciupek sam jest odpowiedzialny za swoje uczucia – więc tylko on może je zmienić, jeśli coś mu nie odpowiada. Wyruszenie w podróż to taki impuls do zmian, zapowiedź przygody – wielkiej, mimo że na miarę Maciupka. Jansson nie przejmuje się, że aby dojść do konkretnych wydarzeń, musi nakreślać sytuację, długo pracować nad atmosferą. Chociaż to książeczka obrazkowa, w tekście autorka nie skupia się na samej akcji. Prowadzi pełnowartościową opowieść i nadaje jej walory poetyckości. Dostrzega potencjał realiów Maciupka i wykorzystuje jako tło historii całą sferę przemyśleń i wrażeń, tego, co na pierwszy rzut oka ukryte. Tu Maciupek pojmuje własne postawy, a to prosty krok nawet do dziecięcych autoanaliz. „Kto pocieszy Maciupka” to książka z ilustracjami autorki, a owe ilustracje zajmują więcej niż ¾ każdej rozkładówki. Tove Jansson stawia na prostotę i wyrazistość. Stosuje tylko kilka podstawowych barw, chętnie posługuje się symbolami. Podsuwa dzieciom wyraziste obrazy znakomicie pasujące do nastrojów. Nie musi mówić wszystkiego wprost, sięga po motywy zrozumiałe dla oglądających w każdym wieku (las wyda się dużo bardziej straszny z czarnymi zarysami drzew, nietoperzami i jeżami – oraz z czerwoną ściółką). Jansson doskonale wie, jaki efekt chce uzyskać – i do tego dąży. W efekcie „Kto pocieszy Maciupka” to klasyka, która ani trochę się nie zestarzała, a dostarcza całego wachlarza wrażeń. Uczy dzieci empatii i pokazuje, jak radzić sobie z kompleksami czy słabościami. Udowadnia, że każdy może stać się bohaterem dla innych – i że każdy jest wartościowy, choćby wydawało mu się, że jest tylko niewiele znaczącym Maciupkiem. Tove Jansson tworzy opowieść wielopoziomową.
Małe wielkie strachy
Mimo że wokół jest pełno baśniowych stworzeń ze świata Muminków, Maciupek, maleńki troll, czuje się bardzo samotny. Samotny jest w swoim domu, kiedy słyszy w oddali pohukiwanie Buki i kiedy widzi rozbawionych przechodniów. Samotność Maciupka jest totalna i nieco rozpaczliwa – bo towarzyszy jej lęk i smutek. W „Kto pocieszy Maciupka” Tove Jansson stawia na uczucia przejmujące i zrozumiałe także dla najmłodszych. Kiedy lękliwy bohater wpuszcza do swojego domu ciemność, postanawia uciec. Nie wie, co najlepiej sprawdzi się w długiej drodze, ale może się przynajmniej przekonać, co uszczęśliwia innych. Stopniowo Maciupek nabiera odwagi, zwłaszcza gdy dowie się, że istnieje ktoś bardziej lękliwy niż on sam. A kiedy maleńki bohater spotka Drobinkę, znajdzie towarzyszkę życia i ostatecznie rozprawi się z samotnością. Dowie się, czego do tej pory mu brakowało.
Tove Jansson wierzy w swoich bohaterów. Każdy indywidualista jest tu równocześnie przedstawicielem jednego gatunku, a to oznacza, że bajkową rzeczywistość zaludniają Maciupki, Drobinki, Filifionki i wiele innych stworów. Jednak przy tym każdy jest na swój sposób wyjątkowy i warty uwagi, jak Maciupek. Tove Jansson w tym bohaterze kumuluje dziecięce, często irracjonalne lęki. Przyznaje do nich prawo – w końcu ten, kto jest najmniejszy (lub nie pamięta, że są mniejsi od niego), może czuć się stłamszony czy niezrozumiany. Maciupek to kwintesencja strachu, ale tego dobrego, z którego może się zrodzić krzepiąca postawa albo samoświadomość. Strach definiuje Maciupka, dopóki bohater będzie na to pozwalał – później znajdą się inne cechy warte uwagi, a sam Maciupek może zostać czyimś idolem, mimo początkowych wad. To opowieść krzepiąca, niosąca nadzieję wszystkim małym odbiorcom.
W „Kto pocieszy Maciupka” bardzo ważna jest atmosfera. Tove Jansson dba o to, by otoczenie podsycało wrażenie wyobcowania. Jest to świat znany choćby fanom Muminków, zrozumiały i przejrzysty w swoich zasadach, a jednak w podskórnym nurcie niesie grozę. Autorka nie straszy (jedynie dalekie pohukiwania Buki mogą dzieciom przypominać o lęku – ale to składnik niezbędny w dobrej opowieści, próba przeniesienia do bajki realnych problemów ukształtowanych jako emocje). Maciupek sam jest odpowiedzialny za swoje uczucia – więc tylko on może je zmienić, jeśli coś mu nie odpowiada. Wyruszenie w podróż to taki impuls do zmian, zapowiedź przygody – wielkiej, mimo że na miarę Maciupka. Jansson nie przejmuje się, że aby dojść do konkretnych wydarzeń, musi nakreślać sytuację, długo pracować nad atmosferą. Chociaż to książeczka obrazkowa, w tekście autorka nie skupia się na samej akcji. Prowadzi pełnowartościową opowieść i nadaje jej walory poetyckości. Dostrzega potencjał realiów Maciupka i wykorzystuje jako tło historii całą sferę przemyśleń i wrażeń, tego, co na pierwszy rzut oka ukryte. Tu Maciupek pojmuje własne postawy, a to prosty krok nawet do dziecięcych autoanaliz. „Kto pocieszy Maciupka” to książka z ilustracjami autorki, a owe ilustracje zajmują więcej niż ¾ każdej rozkładówki. Tove Jansson stawia na prostotę i wyrazistość. Stosuje tylko kilka podstawowych barw, chętnie posługuje się symbolami. Podsuwa dzieciom wyraziste obrazy znakomicie pasujące do nastrojów. Nie musi mówić wszystkiego wprost, sięga po motywy zrozumiałe dla oglądających w każdym wieku (las wyda się dużo bardziej straszny z czarnymi zarysami drzew, nietoperzami i jeżami – oraz z czerwoną ściółką). Jansson doskonale wie, jaki efekt chce uzyskać – i do tego dąży. W efekcie „Kto pocieszy Maciupka” to klasyka, która ani trochę się nie zestarzała, a dostarcza całego wachlarza wrażeń. Uczy dzieci empatii i pokazuje, jak radzić sobie z kompleksami czy słabościami. Udowadnia, że każdy może stać się bohaterem dla innych – i że każdy jest wartościowy, choćby wydawało mu się, że jest tylko niewiele znaczącym Maciupkiem. Tove Jansson tworzy opowieść wielopoziomową.
czwartek, 17 sierpnia 2017
Len Vlahos: Życie na podglądzie
Media Rodzina, Poznań 2017.
Z mózgu
To jest książka, która robi wrażenie. Niby rozrywkowa, a wywołująca refleksję nad przemijaniem. Napisana tak, by łatwo się było pośmiać – ale nie optymistyczna. Len Vlahos rzuca wyzwanie i obyczajówkom, i literaturze szpitalnej, tworząc historię z górnej półki i doskonale do tego analizującą współczesny rynek mediów. Jareda Stone’a, głowę rodziny, ojca dwóch nastolatek, męża Deirdre poznają czytelnicy w chwili, gdy ten dowiaduje się, że ma raka mózgu. Nie wyjdzie z tego, może tylko zawalczyć o lepszą przyszłość dla rodziny. Glejak wielopostaciowy IV stopnia to bodziec do zmian. A ponieważ Jared nie ma już nic do stracenia, wystawia swoje życie na aukcji internetowej. Prowokuje tym internautów do rozmaitych reakcji: każdy chce pomóc lub wykorzystać Jareda do własnych celów, „Życie na podglądzie” obnaża słabości ludzi z różnych grup społecznych. Na początku czytelnicy obserwować będą walkę o władzę nad Jaredem. W drugiej części tomu to, jak jego egzystencja zmienia się po wpuszczeniu do domu kamer telewizyjnych. Reality show z umierania to ponura diagnoza czasów.
Ale w „Życiu na podglądzie” na pierwszy plan wysuwają się bohaterowie z najbliższego otoczenia Jareda. Mężczyzna staje się jedynie marionetką, sam może zrobić coraz mniej. Jego piętnastoletnia córka, Jackie, wyrasta za to na buntowniczkę. Jackie nie potrafi zaakceptować manipulacji przy programie telewizyjnym i zaczyna proponować własną, prawdziwą wersję wydarzeń. Staje w szranki z bezwzględnym producentem i próbuje przechytrzyć dorosłych dysponujących nieograniczonymi możliwościami. Przy okazji dowiaduje się, na ilu ludzi może liczyć – dotąd zamknięta w sobie, nieśmiała i skryta, zyskuje prawdziwych przyjaciół. Jackie staje się też coraz silniejsza, co ważne, bo wkrótce będzie musiała zmierzyć się ze śmiercią ojca. Drugim bohaterem książki jest natomiast Glej, antropomorfizowany rak. Razem z nim odbiorcy podążają przez zakamarki mózgu Jareda, zachwycając się malowniczymi krajobrazami i smakując wspomnienia. Glej zjada pamięć Jareda, pozbawia go tożsamości, świadomości najcenniejszych życiowych doświadczeń – ale w chwili, gdy pożywia się tkankami, może sam doznawać tego, co dawniej Jared. Łatwo przez to zrozumieć jego zachłanność. Glej staje się częścią Jareda, działa z ciekawości, próbuje zapanować nad zmysłami i ma dobre uzasadnienie dla swoich poczynań. Możliwość zajrzenia do niego od czasu do czasu bardzo urozmaica powieść.
Len Vlahos nie boi się tematu śmierci ani eutanazji, pozwala bohaterowi podjąć świadomą decyzję – a czytelnikom dostarcza materiału do refleksji. Przygląda się też mechanizmom działania wielkich telewizyjnych programów: życie Jareda z perspektywy show wygląda zupełnie inaczej niż w rzeczywistości, a obecność kamer nie pozostaje bez znaczenia na relacje w domu. Autor pokazuje jednak również krzepiące obrazki: Jackie oraz jej dzielni pomocnicy zajmują mało ważne miejsca w szkolnych społecznościach. To outsiderzy, nastolatki odrzucane przez rówieśników, a w najlepszym razie po prostu ignorowane. Tu mogą pokazać swoją wartość, a także zjednoczyć siły. Świat rządzony prze media wytwarza też nową płaszczyznę porozumienia, daje szansę na internetową przyjaźń. I w temacie, i w formie ta książka jest bardzo udana, wyróżnia się na rynku i zachwyca bogactwem wyobraźni, a i zmysłem satyrycznym autora. Trudny temat udaje mu się uchwycić w lekki sposób – tu nie da się tylko zamartwiać chorobą Jareda. Ludzkie wady stanowią tworzywo komicznych obrazów, a opowieść zbudowana jest tak, by wciągać.
Z mózgu
To jest książka, która robi wrażenie. Niby rozrywkowa, a wywołująca refleksję nad przemijaniem. Napisana tak, by łatwo się było pośmiać – ale nie optymistyczna. Len Vlahos rzuca wyzwanie i obyczajówkom, i literaturze szpitalnej, tworząc historię z górnej półki i doskonale do tego analizującą współczesny rynek mediów. Jareda Stone’a, głowę rodziny, ojca dwóch nastolatek, męża Deirdre poznają czytelnicy w chwili, gdy ten dowiaduje się, że ma raka mózgu. Nie wyjdzie z tego, może tylko zawalczyć o lepszą przyszłość dla rodziny. Glejak wielopostaciowy IV stopnia to bodziec do zmian. A ponieważ Jared nie ma już nic do stracenia, wystawia swoje życie na aukcji internetowej. Prowokuje tym internautów do rozmaitych reakcji: każdy chce pomóc lub wykorzystać Jareda do własnych celów, „Życie na podglądzie” obnaża słabości ludzi z różnych grup społecznych. Na początku czytelnicy obserwować będą walkę o władzę nad Jaredem. W drugiej części tomu to, jak jego egzystencja zmienia się po wpuszczeniu do domu kamer telewizyjnych. Reality show z umierania to ponura diagnoza czasów.
Ale w „Życiu na podglądzie” na pierwszy plan wysuwają się bohaterowie z najbliższego otoczenia Jareda. Mężczyzna staje się jedynie marionetką, sam może zrobić coraz mniej. Jego piętnastoletnia córka, Jackie, wyrasta za to na buntowniczkę. Jackie nie potrafi zaakceptować manipulacji przy programie telewizyjnym i zaczyna proponować własną, prawdziwą wersję wydarzeń. Staje w szranki z bezwzględnym producentem i próbuje przechytrzyć dorosłych dysponujących nieograniczonymi możliwościami. Przy okazji dowiaduje się, na ilu ludzi może liczyć – dotąd zamknięta w sobie, nieśmiała i skryta, zyskuje prawdziwych przyjaciół. Jackie staje się też coraz silniejsza, co ważne, bo wkrótce będzie musiała zmierzyć się ze śmiercią ojca. Drugim bohaterem książki jest natomiast Glej, antropomorfizowany rak. Razem z nim odbiorcy podążają przez zakamarki mózgu Jareda, zachwycając się malowniczymi krajobrazami i smakując wspomnienia. Glej zjada pamięć Jareda, pozbawia go tożsamości, świadomości najcenniejszych życiowych doświadczeń – ale w chwili, gdy pożywia się tkankami, może sam doznawać tego, co dawniej Jared. Łatwo przez to zrozumieć jego zachłanność. Glej staje się częścią Jareda, działa z ciekawości, próbuje zapanować nad zmysłami i ma dobre uzasadnienie dla swoich poczynań. Możliwość zajrzenia do niego od czasu do czasu bardzo urozmaica powieść.
Len Vlahos nie boi się tematu śmierci ani eutanazji, pozwala bohaterowi podjąć świadomą decyzję – a czytelnikom dostarcza materiału do refleksji. Przygląda się też mechanizmom działania wielkich telewizyjnych programów: życie Jareda z perspektywy show wygląda zupełnie inaczej niż w rzeczywistości, a obecność kamer nie pozostaje bez znaczenia na relacje w domu. Autor pokazuje jednak również krzepiące obrazki: Jackie oraz jej dzielni pomocnicy zajmują mało ważne miejsca w szkolnych społecznościach. To outsiderzy, nastolatki odrzucane przez rówieśników, a w najlepszym razie po prostu ignorowane. Tu mogą pokazać swoją wartość, a także zjednoczyć siły. Świat rządzony prze media wytwarza też nową płaszczyznę porozumienia, daje szansę na internetową przyjaźń. I w temacie, i w formie ta książka jest bardzo udana, wyróżnia się na rynku i zachwyca bogactwem wyobraźni, a i zmysłem satyrycznym autora. Trudny temat udaje mu się uchwycić w lekki sposób – tu nie da się tylko zamartwiać chorobą Jareda. Ludzkie wady stanowią tworzywo komicznych obrazów, a opowieść zbudowana jest tak, by wciągać.
środa, 16 sierpnia 2017
Alicja Klenczon, Tomasz Potkaj: Krzysztof Klenczon. Historia jednej znajomości
WAM, Kraków 2017.
Romantyczność
Krzysztof Klenczon to postać, którą kojarzą wszyscy zafascynowani big-bitem, rynkiem muzycznym w Polsce lat 60. I wbrew obawom – nie tylko starsze pokolenia. O pamięć o mężu dba Alicja Klenczon, która teraz wspomina muzyka od mniej znanej fanom, rodzinnej strony. W rozmowie z Tomaszem Potkajem przyjmuje konwencję „powieści intymne”. Wycofuje się z budowania biografii – w niej nie znalazłoby się miejsca na rodzinne relacje w takim zakresie, jakiego chciałaby autorka. Odrzuca też analizowanie muzycznych dokonań – i dobrze, bo tu lepiej sprawdzą się fachowcy, zresztą trzeba by pieczołowicie odtwarzać dyskografię czy trasy koncertowe, a to żmudne zajęcie, którego efektu zwykli czytelnicy i tak by nie docenili. W „Historii jednej znajomości” pierwsze miejsce zajmują stosunki rodzinne, to, co niedostępne fanom w synchronicznym odbiorze. Odtwarzanie faktów pojawia się tu wtedy, gdy Alicja Klenczon prezentuje rodzinę męża i szuka szczegółów w dokumentach. Tutaj relacjonuje wiadomości sucho, jakby z konieczności. Inna rzecz, że doskonale orientuje się w rodzinnych koligacjach, zawsze potrafi przedstawić całe drzewo relacji i związków. Przy rodzinie Krzysztofa dużo miejsca poświęca razem z Tomaszem Potkajem swojemu teściowi, z którym czuła się bardzo związana. Cały rozdział dotyczy tu procesu, który miał wpłynąć na rozpad małżeństwa rodziców muzyka. Ale inaczej portretują Czesława Klenczona fragmenty korespondencji z drugiej części tomu. Alicja Klenczon wyraźnie nie chce oskarżać ani oceniać teścia, oddaje więc głos faktom czy dokumentom.
Muzyczna droga Krzysztofa Klenczona zajmuje tu raczej marginalne miejsce. Alicja Klenczon odnosi się z konieczności do rozłamu w Czerwonych Gitarach, do gry w Trzech Koronach i do późniejszych twórczych decyzji, czasami opowiada trochę o trasach albo o konkretnych występach – ale bez specjalnej przyjemności, nie za bardzo lubi analizować tematy zawodowe. Dużo lepiej czuje się przy relacjach towarzyskich – przypomina, jakie kontakty panowały w zespole i w najbliższym kręgu (zwłaszcza przy Czerwonych Gitarach, nawet po rozłamie), prezentuje muzyczne przyjaźnie. Krzysztofa portretuje przez pryzmat znajomych, za sprawą konsekwencji podejmowanych decyzji.
Najważniejszy staje się temat rodziny. Alicja Klenczon opowiada o pierwszych randkach i o relacjach z rodzicami i babcią. Przedstawia kulisy wyjazdu do Stanów, narodziny córek. Mówi o domu – czyli dostarcza fanom wiadomości z najpewniejszego źródła. Krzysztof-artysta jest mniej ważny niż Krzysztof-ukochany. Z perspektywy czasu nie chce opowiadać o konfliktach, woli wierzyć, że to małżeństwo by przetrwało. Ale też nie idealizuje męcząco Krzysztofa, wybiera raczej fakty niż uczucia. W „Historii jednej znajomości” jest miejsce na normalność: to nie wspomnienie o muzyku, a o wspólnym życiu.
Tomasz Potkaj pyta również o sprawy Alicji Klenczon – o jej kolejne małżeństwa, o losy dorosłych dzieci, o fundację. Pozwala rozmówczyni na wygadanie się, przedstawienie własnych doświadczeń i obserwacji. W końcu skoro nakreślone zostały losy pokolenia rodziców, może czytelnicy będą ciekawi, jak ułożyła sobie życie „wdowa po Klenczonie”. Ta książka nie sprawia wrażenia zapychanej na siłę przypadkowymi cytatami czy opiniami z zewnątrz, także zdjęcia z domowego archiwum bardzo tu pasują. Uczucie nasycenia lekturowego płynie z czasowego dystansu: tu ważne są fakty, a nie trudne do uchwycenia tęsknoty. Alicja Klenczon przypomina o swoim mężu i fanom proponuje ciekawy zestaw krótkich opowieści. Rezygnuje z anegdot czy włączania się w spory, pozwala zobaczyć Krzysztofa ze swojej perspektywy.
Romantyczność
Krzysztof Klenczon to postać, którą kojarzą wszyscy zafascynowani big-bitem, rynkiem muzycznym w Polsce lat 60. I wbrew obawom – nie tylko starsze pokolenia. O pamięć o mężu dba Alicja Klenczon, która teraz wspomina muzyka od mniej znanej fanom, rodzinnej strony. W rozmowie z Tomaszem Potkajem przyjmuje konwencję „powieści intymne”. Wycofuje się z budowania biografii – w niej nie znalazłoby się miejsca na rodzinne relacje w takim zakresie, jakiego chciałaby autorka. Odrzuca też analizowanie muzycznych dokonań – i dobrze, bo tu lepiej sprawdzą się fachowcy, zresztą trzeba by pieczołowicie odtwarzać dyskografię czy trasy koncertowe, a to żmudne zajęcie, którego efektu zwykli czytelnicy i tak by nie docenili. W „Historii jednej znajomości” pierwsze miejsce zajmują stosunki rodzinne, to, co niedostępne fanom w synchronicznym odbiorze. Odtwarzanie faktów pojawia się tu wtedy, gdy Alicja Klenczon prezentuje rodzinę męża i szuka szczegółów w dokumentach. Tutaj relacjonuje wiadomości sucho, jakby z konieczności. Inna rzecz, że doskonale orientuje się w rodzinnych koligacjach, zawsze potrafi przedstawić całe drzewo relacji i związków. Przy rodzinie Krzysztofa dużo miejsca poświęca razem z Tomaszem Potkajem swojemu teściowi, z którym czuła się bardzo związana. Cały rozdział dotyczy tu procesu, który miał wpłynąć na rozpad małżeństwa rodziców muzyka. Ale inaczej portretują Czesława Klenczona fragmenty korespondencji z drugiej części tomu. Alicja Klenczon wyraźnie nie chce oskarżać ani oceniać teścia, oddaje więc głos faktom czy dokumentom.
Muzyczna droga Krzysztofa Klenczona zajmuje tu raczej marginalne miejsce. Alicja Klenczon odnosi się z konieczności do rozłamu w Czerwonych Gitarach, do gry w Trzech Koronach i do późniejszych twórczych decyzji, czasami opowiada trochę o trasach albo o konkretnych występach – ale bez specjalnej przyjemności, nie za bardzo lubi analizować tematy zawodowe. Dużo lepiej czuje się przy relacjach towarzyskich – przypomina, jakie kontakty panowały w zespole i w najbliższym kręgu (zwłaszcza przy Czerwonych Gitarach, nawet po rozłamie), prezentuje muzyczne przyjaźnie. Krzysztofa portretuje przez pryzmat znajomych, za sprawą konsekwencji podejmowanych decyzji.
Najważniejszy staje się temat rodziny. Alicja Klenczon opowiada o pierwszych randkach i o relacjach z rodzicami i babcią. Przedstawia kulisy wyjazdu do Stanów, narodziny córek. Mówi o domu – czyli dostarcza fanom wiadomości z najpewniejszego źródła. Krzysztof-artysta jest mniej ważny niż Krzysztof-ukochany. Z perspektywy czasu nie chce opowiadać o konfliktach, woli wierzyć, że to małżeństwo by przetrwało. Ale też nie idealizuje męcząco Krzysztofa, wybiera raczej fakty niż uczucia. W „Historii jednej znajomości” jest miejsce na normalność: to nie wspomnienie o muzyku, a o wspólnym życiu.
Tomasz Potkaj pyta również o sprawy Alicji Klenczon – o jej kolejne małżeństwa, o losy dorosłych dzieci, o fundację. Pozwala rozmówczyni na wygadanie się, przedstawienie własnych doświadczeń i obserwacji. W końcu skoro nakreślone zostały losy pokolenia rodziców, może czytelnicy będą ciekawi, jak ułożyła sobie życie „wdowa po Klenczonie”. Ta książka nie sprawia wrażenia zapychanej na siłę przypadkowymi cytatami czy opiniami z zewnątrz, także zdjęcia z domowego archiwum bardzo tu pasują. Uczucie nasycenia lekturowego płynie z czasowego dystansu: tu ważne są fakty, a nie trudne do uchwycenia tęsknoty. Alicja Klenczon przypomina o swoim mężu i fanom proponuje ciekawy zestaw krótkich opowieści. Rezygnuje z anegdot czy włączania się w spory, pozwala zobaczyć Krzysztofa ze swojej perspektywy.
wtorek, 15 sierpnia 2017
Alice Pantermüller: Pamiętnik Zuzy-łobuzy. Niech was łoś kopnie
Jaguar, Warszawa 2017.
W Szwecji
Zuza jedzie na wakacje do Szwecji Zabiera ze sobą zaczarowany flet, na którym wszyscy zabraniają jej grać (widocznie już uwierzyli w jego magiczne właściwości i chcą zapobiegać kolejnym katastrofom). Może też zaprosić swoją najlepszą przyjaciółkę, Zośkę. Całe szczęście, bo inaczej zostałaby bez pary. Mama i tata mają siebie, młodsi bracia bliźniacy, Szymek i Kuba są nierozłączni. Gdyby nie Zośka, Zuza śmiertelnie by się nudziła, a przecież nie na tym polegają wakacje. Zwłaszcza że rodzina jedzie kamperem. Są w nim tylko cztery łóżka, więc dodatkowo zabiera dwuosobowy namiot. Dla dzieci to wielka atrakcja, zatem Zośka i Zuza prześcigają się w wymyślaniu potencjalnych niebezpieczeństw dla śpiących w namiocie, żeby szybko zniechęcić chłopców do rywalizacji tutaj. Nie wiedzą nawet, że dzikie zwierzęta faktycznie mogą podejść pod obóz.
Przygoda ze Szwecją zaczyna się jeszcze na promie, kiedy dziewczynki znajdują sporo pieniędzy w toalecie i mogą kupić sobie, co chcą, w sklepie wolnocłowym. Później będzie tylko ciekawiej: łosie, dziwne jedzenie, łosie, park rozrywki Astrid Lindgren (to przekonanie dzieci, dlaczego warto czytać książki i Zośka, która nie zna tych lektur, co Zuza, wiele traci), łosie, nocne kręcenie filmów z wakacji i ratunek ze strony taty, łosie… „Niech was łoś kopnie” to jak zwykle opowieść szybka i śmieszna. Alice Pantermüller wprowadza trochę lokalnych ciekawostek i odrobinę wiedzy, ale nie zarzuca nią czytelników, raczej skupia się na wybrykach dzieci, pokazując, jak interesujące mogą być wakacje na łonie natury. Trochę do tego wszystkich karykaturalizuje: tata za wszelką cenę chce przeżyć przygodę z dala od cywilizacji (ale przypadkowo ustawia kamper tuż przy hałaśliwej fabryce), mama marzy o zwiedzaniu kolejnych sklepów (w ekstazę wprawia ją Ikea, ale nie pogardzi żadnym na trasie). Młodsi chłopcy chcą być obieżyświatami, jednak zbyt wielu rzeczy się boją i przez to z wielu planów muszą rezygnować. Zośka i Zuza z kolei zawsze padają ofiarą wybujałej wyobraźni, we wszystkim przesadzają – czy chodzi o kręcenie filmików z dziką przyrodą, czy o używanie sprayu na komary w namiocie. Akcję Zuza opisuje żywiołowo, bardzo chętnie posługuje się wykrzyknieniami oraz emotikonami dodawanymi w formie kulek z minami i rękami do kolejnych zdań. To już sposób opowiadania właściwy pokoleniu internetu, najbardziej przejrzysty tryb komunikowania się dla dzisiejszych dzieci.
„Pamiętnik Zuzy-łobuzy. Niech was łoś kopnie” to, jak cała seria, tomik będący również powieścią komiksową. O ilustracje dba tu Daniela Kohn, która dobrze odnajduje się w absurdalnym klimacie opowiastek. Stawia na rysunki prześmiewcze, dziecięco-satyryczne bohaterki nie są w nich pięknościami, za to budzą śmiech. Akapity bez przerwy przetykane są drobnymi rysunkami, które albo przejmują część wyjaśnień i pozwalają unikać długich i męczących dzieci opisów, albo zdradzają emocje postaci. Czasami też rysuneczki pojawiają się w tekście jako dodatkowy element słownych wyliczeń. Strona graficzna dominuje, a odzwierciedla się również w zabawach tekstami: określone sformułowania, akcenty zdaniowe itp. są tu wyróżniane większą lub inną czcionką, pogrubieniami czy podkreśleniami. To powieść pop – modelowa realizacja gatunku i metoda na przekonanie dzieci do sięgania po książki dla rozrywki. Z Zuzą zawsze jest wesoło, a przez domowe „konflikty” również i całkiem prawdziwie, to bohaterka dobrze wymyślona.
W Szwecji
Zuza jedzie na wakacje do Szwecji Zabiera ze sobą zaczarowany flet, na którym wszyscy zabraniają jej grać (widocznie już uwierzyli w jego magiczne właściwości i chcą zapobiegać kolejnym katastrofom). Może też zaprosić swoją najlepszą przyjaciółkę, Zośkę. Całe szczęście, bo inaczej zostałaby bez pary. Mama i tata mają siebie, młodsi bracia bliźniacy, Szymek i Kuba są nierozłączni. Gdyby nie Zośka, Zuza śmiertelnie by się nudziła, a przecież nie na tym polegają wakacje. Zwłaszcza że rodzina jedzie kamperem. Są w nim tylko cztery łóżka, więc dodatkowo zabiera dwuosobowy namiot. Dla dzieci to wielka atrakcja, zatem Zośka i Zuza prześcigają się w wymyślaniu potencjalnych niebezpieczeństw dla śpiących w namiocie, żeby szybko zniechęcić chłopców do rywalizacji tutaj. Nie wiedzą nawet, że dzikie zwierzęta faktycznie mogą podejść pod obóz.
Przygoda ze Szwecją zaczyna się jeszcze na promie, kiedy dziewczynki znajdują sporo pieniędzy w toalecie i mogą kupić sobie, co chcą, w sklepie wolnocłowym. Później będzie tylko ciekawiej: łosie, dziwne jedzenie, łosie, park rozrywki Astrid Lindgren (to przekonanie dzieci, dlaczego warto czytać książki i Zośka, która nie zna tych lektur, co Zuza, wiele traci), łosie, nocne kręcenie filmów z wakacji i ratunek ze strony taty, łosie… „Niech was łoś kopnie” to jak zwykle opowieść szybka i śmieszna. Alice Pantermüller wprowadza trochę lokalnych ciekawostek i odrobinę wiedzy, ale nie zarzuca nią czytelników, raczej skupia się na wybrykach dzieci, pokazując, jak interesujące mogą być wakacje na łonie natury. Trochę do tego wszystkich karykaturalizuje: tata za wszelką cenę chce przeżyć przygodę z dala od cywilizacji (ale przypadkowo ustawia kamper tuż przy hałaśliwej fabryce), mama marzy o zwiedzaniu kolejnych sklepów (w ekstazę wprawia ją Ikea, ale nie pogardzi żadnym na trasie). Młodsi chłopcy chcą być obieżyświatami, jednak zbyt wielu rzeczy się boją i przez to z wielu planów muszą rezygnować. Zośka i Zuza z kolei zawsze padają ofiarą wybujałej wyobraźni, we wszystkim przesadzają – czy chodzi o kręcenie filmików z dziką przyrodą, czy o używanie sprayu na komary w namiocie. Akcję Zuza opisuje żywiołowo, bardzo chętnie posługuje się wykrzyknieniami oraz emotikonami dodawanymi w formie kulek z minami i rękami do kolejnych zdań. To już sposób opowiadania właściwy pokoleniu internetu, najbardziej przejrzysty tryb komunikowania się dla dzisiejszych dzieci.
„Pamiętnik Zuzy-łobuzy. Niech was łoś kopnie” to, jak cała seria, tomik będący również powieścią komiksową. O ilustracje dba tu Daniela Kohn, która dobrze odnajduje się w absurdalnym klimacie opowiastek. Stawia na rysunki prześmiewcze, dziecięco-satyryczne bohaterki nie są w nich pięknościami, za to budzą śmiech. Akapity bez przerwy przetykane są drobnymi rysunkami, które albo przejmują część wyjaśnień i pozwalają unikać długich i męczących dzieci opisów, albo zdradzają emocje postaci. Czasami też rysuneczki pojawiają się w tekście jako dodatkowy element słownych wyliczeń. Strona graficzna dominuje, a odzwierciedla się również w zabawach tekstami: określone sformułowania, akcenty zdaniowe itp. są tu wyróżniane większą lub inną czcionką, pogrubieniami czy podkreśleniami. To powieść pop – modelowa realizacja gatunku i metoda na przekonanie dzieci do sięgania po książki dla rozrywki. Z Zuzą zawsze jest wesoło, a przez domowe „konflikty” również i całkiem prawdziwie, to bohaterka dobrze wymyślona.
poniedziałek, 14 sierpnia 2017
Tadeusz Kubiak, Jerzy Kierst, Barbara Lewandowska: Cztery pory roku
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Natura
Wierszowane opowieści o porach roku to coś, co zawsze się sprawdza. Motywy związane z rytmem natury nie podlegają modom, są uniwersalne, a do tego jeszcze łatwe do szybkiego zweryfikowania przez małych odbiorców. W związku z tym nie dziwią wznowienia klasyki. W tych historiach nie zawsze jest ukryta typowa fabuła, częściej autorzy odwołują się do zmian pogodowych, zjawisk przyrodniczych lub do uczuć kojarzonych z daną porą roku. Wszystko po to, żeby przyzwyczaić maluchy do tego, co już wkrótce stanie się dla nich naturalne i w pełni zrozumiałe. Niewielki tomik opublikowany przez Naszą Księgarnię to właściwie pokaz najbardziej wartościowych tematycznych pomysłów z dawnych lat. Troje uznanych autorów: Barbara Lewandowska, Tadeusz Kubiak oraz Jerzy Kierst dzielą się z najmłodszymi drobnymi zachwytami. Książka składa się z trzech tomików ułożonych w logiczną opowieść. „Powiało wiosną” otwiera relację, „Tam, gdzie lato” to druga część. „Jesienne dary” oraz „Zima” zamykają książkę. Autorzy bawią się motywami charakterystycznymi dla różnych pór roku, by zaskakiwać dzieci nowymi wiadomościami. Kierst przedstawia budzenie się niedźwiedzia, pierwsze wiosenne rośliny i pyłki, odwołuje się do wracającego do Polski szpaka. Czasami sięga po bardziej bajkowe motywy: kluczyki do zamykania stajni dla konika polnego. Lato Lewandowskiej jest już antropomorfizowane: zachowuje się tak jak odpoczywający ludzie: może mieszkać w „pogodnym namiocie”, liczyć kropki biedronek albo czekać na przyjazd dzieci na wieś. Lato ma też swoje obowiązki, często zadaje pytania (a to poboczny temat edukacyjny). Przeprowadza autorka dzieci przez całe lato, sprawdzając, co jest dla niego charakterystyczne – od rozpoczęcia, czyli przejścia od wiosny po zakończenie lata: tu przygotowuje czytelników na nadejście jesieni. O ile Kierst szuka pojedynczych motywów i proponuje drobne miniaturki, zawsze dowcipnie puentowane, o tyle Barbara Lewandowska chce jednolitej, spójnej i płynącej opowieści. U Kubiaka jesień przynosi dary dla dzieci – i jest to dość przekonujące, jeśli weźmie się pod uwagę obfitość jesiennych skarbów. Wymienia owoce czy kwiaty, przypomina o kasztanach i kolorowych liściach. W zimie Kubiak wskazuje sposoby na ogrzanie się, ogląda chodzące po śniegu wrony (to jego stały temat). Zwraca też uwagę na zachowania zwierząt. Te zagadnienia to samograj, nadają się do usypianek dla maluchów, ale też do czytanek edukacyjnych. Tu dzieci sporo się dowiadują, bądź utrwalają swoje wiadomości, obserwacje ze spacerów.
„Cztery pory roku” to książeczka niewielka pod względem objętościowym, za to pełna celnych i zrozumiałych dla dzieci metafor. Pokazuje, do czego jest potrzebna poezja i jak wrażliwość w widzeniu świata pozwala wykrywać nowe znaczenia lub podobieństwa. „Cztery pory roku” to tomik dzisiaj bardzo potrzebny – przypomina o roli literatury w kształtowaniu gustu czytelniczego najmłodszych. Jest dla nich starannie przygotowany, także pod względem graficznym. Anita Paszkiewicz-Tokarczyk oraz Mirosław Tokarczyk tworzą ilustracje urokliwe, nieco infantylne albo bajkowe w stylu. Przypominają się od razu najlepsze tradycje w zdobieniu książek. Takie rysunki dzieci mogą powtarzać, wykorzystywać podpowiedzi ukryte w obrazkach. Twórcy operują tu kolorami i prostotą. Pokazują te ilustracje piękno przyrody, ale i tej przyrody bajkowość. Nadają tomikowi spójności, budzą zainteresowanie dzieci, a momentami też wydają się dość dowcipne. „Cztery pory roku” to tomik dla fanów klasyki, książka, która ucieszy również dorosłych czytelników – w końcu tematy – nieinfantylizowane – wypadają uniwersalnie. Jest to publikacja ważna i dobrze, że pojawia się na rynku teraz.
Natura
Wierszowane opowieści o porach roku to coś, co zawsze się sprawdza. Motywy związane z rytmem natury nie podlegają modom, są uniwersalne, a do tego jeszcze łatwe do szybkiego zweryfikowania przez małych odbiorców. W związku z tym nie dziwią wznowienia klasyki. W tych historiach nie zawsze jest ukryta typowa fabuła, częściej autorzy odwołują się do zmian pogodowych, zjawisk przyrodniczych lub do uczuć kojarzonych z daną porą roku. Wszystko po to, żeby przyzwyczaić maluchy do tego, co już wkrótce stanie się dla nich naturalne i w pełni zrozumiałe. Niewielki tomik opublikowany przez Naszą Księgarnię to właściwie pokaz najbardziej wartościowych tematycznych pomysłów z dawnych lat. Troje uznanych autorów: Barbara Lewandowska, Tadeusz Kubiak oraz Jerzy Kierst dzielą się z najmłodszymi drobnymi zachwytami. Książka składa się z trzech tomików ułożonych w logiczną opowieść. „Powiało wiosną” otwiera relację, „Tam, gdzie lato” to druga część. „Jesienne dary” oraz „Zima” zamykają książkę. Autorzy bawią się motywami charakterystycznymi dla różnych pór roku, by zaskakiwać dzieci nowymi wiadomościami. Kierst przedstawia budzenie się niedźwiedzia, pierwsze wiosenne rośliny i pyłki, odwołuje się do wracającego do Polski szpaka. Czasami sięga po bardziej bajkowe motywy: kluczyki do zamykania stajni dla konika polnego. Lato Lewandowskiej jest już antropomorfizowane: zachowuje się tak jak odpoczywający ludzie: może mieszkać w „pogodnym namiocie”, liczyć kropki biedronek albo czekać na przyjazd dzieci na wieś. Lato ma też swoje obowiązki, często zadaje pytania (a to poboczny temat edukacyjny). Przeprowadza autorka dzieci przez całe lato, sprawdzając, co jest dla niego charakterystyczne – od rozpoczęcia, czyli przejścia od wiosny po zakończenie lata: tu przygotowuje czytelników na nadejście jesieni. O ile Kierst szuka pojedynczych motywów i proponuje drobne miniaturki, zawsze dowcipnie puentowane, o tyle Barbara Lewandowska chce jednolitej, spójnej i płynącej opowieści. U Kubiaka jesień przynosi dary dla dzieci – i jest to dość przekonujące, jeśli weźmie się pod uwagę obfitość jesiennych skarbów. Wymienia owoce czy kwiaty, przypomina o kasztanach i kolorowych liściach. W zimie Kubiak wskazuje sposoby na ogrzanie się, ogląda chodzące po śniegu wrony (to jego stały temat). Zwraca też uwagę na zachowania zwierząt. Te zagadnienia to samograj, nadają się do usypianek dla maluchów, ale też do czytanek edukacyjnych. Tu dzieci sporo się dowiadują, bądź utrwalają swoje wiadomości, obserwacje ze spacerów.
„Cztery pory roku” to książeczka niewielka pod względem objętościowym, za to pełna celnych i zrozumiałych dla dzieci metafor. Pokazuje, do czego jest potrzebna poezja i jak wrażliwość w widzeniu świata pozwala wykrywać nowe znaczenia lub podobieństwa. „Cztery pory roku” to tomik dzisiaj bardzo potrzebny – przypomina o roli literatury w kształtowaniu gustu czytelniczego najmłodszych. Jest dla nich starannie przygotowany, także pod względem graficznym. Anita Paszkiewicz-Tokarczyk oraz Mirosław Tokarczyk tworzą ilustracje urokliwe, nieco infantylne albo bajkowe w stylu. Przypominają się od razu najlepsze tradycje w zdobieniu książek. Takie rysunki dzieci mogą powtarzać, wykorzystywać podpowiedzi ukryte w obrazkach. Twórcy operują tu kolorami i prostotą. Pokazują te ilustracje piękno przyrody, ale i tej przyrody bajkowość. Nadają tomikowi spójności, budzą zainteresowanie dzieci, a momentami też wydają się dość dowcipne. „Cztery pory roku” to tomik dla fanów klasyki, książka, która ucieszy również dorosłych czytelników – w końcu tematy – nieinfantylizowane – wypadają uniwersalnie. Jest to publikacja ważna i dobrze, że pojawia się na rynku teraz.
niedziela, 13 sierpnia 2017
Konrad T. Lewandowski: Szatan i spółka. Dalsze przygody Szatana z siódmej klasy
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Wirtualna podróż
Kontynuacje znanych historii zwykle przynoszą rozczarowanie, nawet jeśli przygotowane są przez autorów pierwszych „bestsellerów”. Tym więcej protestów spotyka „nowych” autorów, którzy próbują powtórzyć sukces poprzedników, wykorzystuje ich pomysły na bohaterów. Ale nawet jeśli podejdzie się do lektury „Szatana i spółki” Konrada T. Lewandowskiego z takim nastawieniem, szybko się ono zmieni. To powieść, która zachwyci. Fanów „Szatana z siódmej klasy” przynajmniej do połowy tekstu, dzisiejszych młodych odbiorców być może nawet w całości. „Szatan i spółka” to historia wielowymiarowa.
Gimnazjalista Adaś Cisowski to prawnuk Adasia Cisowskiego – sławnego Szatana. Pan Adam ma obecnie 93 lata i ani myśli rozstawać się ze światem. To tym przedwojennego dżentelmena o przenikliwym wciąż umyśle. Szarmancki i mądry, może służyć radą. Za sobą ma bujną przeszłość (i między innymi walkę pod Monte Cassino). Wiele razy wykazywał się brawurą, więc nie nada się do powstrzymywania zapędów młodego pokolenia, przyda się za to przy najpoważniejszych problemach. Adaś Cisowski, późny wnuk Szatana, to informatyczny geniusz. Zapracowani rodzice to powód, dla którego chłopak od dziecka ćwiczy hakerskie sztuczki. Jeśli włamie się na serwer firmy, może bez przeszkód komunikować się z rodzicami. A że dysponuje rozmaitymi gadżetami, potrafi zwizualizować sobie korporację jako dżunglę, a dzięki avatarom wprowadza motyw gry komputerowej łamanej przez historię fantasy. To lektura na miarę XXI wieku – w dodatku nie dziecinna, bo Lewandowski rozszyfrowuje w niej… zasady działania wielkich korporacji.
Koleżanka z klasy Adasia, Ewa, chce pomóc przyjaciółce walczyć o sprawiedliwość. Tata Basi został zwolniony z pracy, gdy wykrył zalążek wielkiej afery. Aferę ktoś stara się zatuszować, przyjaciółka się martwi, a Ewa zamierza dostać się do prezesa firmy i wytłumaczyć mu sprawę. Ale nie tak łatwo w drapaczu chmur dotrzeć na pilnie strzeżone piętro. Na szczęście Adaś rozumie struktury i mechanizmy działania korporacji, a w połączeniu z umiejętnościami informatycznymi zyskuje cień szansy na zrealizowanie misji. Na początek czyni Ewę niewidzialną dla kamer i przygotowuje jej przepustkę. Ale to pierwszy krok gigantycznej przygody.
Od połowy tomu autor traci impet i sadza postacie przed komputerem na dłużej – odbiorcy śledzą ich wirtualne przygody jak powieść fantasy, chociaż nawet mafia nie zapewni tego poziomu adrenaliny co pierwsze wyprawy i spotkania. Najpierw bowiem Konrad T. Lewandowski uzasadnia związek Adasia Cisowskiego z dawnym Szatanem. Przedstawia szkolne przygody, które zaakceptowaliby i Makuszyński, i Niziurski. Szybko portretuje bohatera, by przejść do sedna – czyli walki jednostki (niepełnoletniej) z korporacją. Ale i tu dba o adrenalinę, wysyła Ewę do wielkiego biurowca, pozwala jej odkryć robinsonów i odwołuje się do najbardziej absurdalnych praktyk rządzących korpoprzedsiębiorstwami. W tym sporo jest Dilberta, choć na inną skalę. Mimo że teoretycznie to świat obcy młodym czytelniczkom, nikomu nie znudzi się śledzenie tych przygód. Konrad T. Lewandowski sprawia, że historia bywa życiowo pouczająca, ale też bardzo śmieszna. Ma wprawę w opowieściach fantasy, ale dzięki przejściu na realizm powiększy grono czytelników. DO jednej tylko drobnostki można się przyczepić. Niby to oczywiste, że skazani na swoje towarzystwo klasowa piękność o czystym charakterze oraz spryciarz poczują coś do siebie – również przez udział w emocjonujących wydarzeniach. A tu postacie raz chwytają się za ręce, by na finał zrobić to po raz drugi. Nie ma w tym oczekiwanego romantyzmu, Kornel Makuszyński lepiej radzi sobie z tematami sercowymi. Nie ulega jednak wątpliwości, że Lewandowski podsuwa młodzieży lekturę ambitną i zabawną, przygodę Szatana na miarę czasów. „Szatan i spółka” to tom, który z przyjemnością można przeczytać, by przeżyć przygodę wirtualną a dostarczającą realnych emocji. Nie trzeba się tej książki bać.
Wirtualna podróż
Kontynuacje znanych historii zwykle przynoszą rozczarowanie, nawet jeśli przygotowane są przez autorów pierwszych „bestsellerów”. Tym więcej protestów spotyka „nowych” autorów, którzy próbują powtórzyć sukces poprzedników, wykorzystuje ich pomysły na bohaterów. Ale nawet jeśli podejdzie się do lektury „Szatana i spółki” Konrada T. Lewandowskiego z takim nastawieniem, szybko się ono zmieni. To powieść, która zachwyci. Fanów „Szatana z siódmej klasy” przynajmniej do połowy tekstu, dzisiejszych młodych odbiorców być może nawet w całości. „Szatan i spółka” to historia wielowymiarowa.
Gimnazjalista Adaś Cisowski to prawnuk Adasia Cisowskiego – sławnego Szatana. Pan Adam ma obecnie 93 lata i ani myśli rozstawać się ze światem. To tym przedwojennego dżentelmena o przenikliwym wciąż umyśle. Szarmancki i mądry, może służyć radą. Za sobą ma bujną przeszłość (i między innymi walkę pod Monte Cassino). Wiele razy wykazywał się brawurą, więc nie nada się do powstrzymywania zapędów młodego pokolenia, przyda się za to przy najpoważniejszych problemach. Adaś Cisowski, późny wnuk Szatana, to informatyczny geniusz. Zapracowani rodzice to powód, dla którego chłopak od dziecka ćwiczy hakerskie sztuczki. Jeśli włamie się na serwer firmy, może bez przeszkód komunikować się z rodzicami. A że dysponuje rozmaitymi gadżetami, potrafi zwizualizować sobie korporację jako dżunglę, a dzięki avatarom wprowadza motyw gry komputerowej łamanej przez historię fantasy. To lektura na miarę XXI wieku – w dodatku nie dziecinna, bo Lewandowski rozszyfrowuje w niej… zasady działania wielkich korporacji.
Koleżanka z klasy Adasia, Ewa, chce pomóc przyjaciółce walczyć o sprawiedliwość. Tata Basi został zwolniony z pracy, gdy wykrył zalążek wielkiej afery. Aferę ktoś stara się zatuszować, przyjaciółka się martwi, a Ewa zamierza dostać się do prezesa firmy i wytłumaczyć mu sprawę. Ale nie tak łatwo w drapaczu chmur dotrzeć na pilnie strzeżone piętro. Na szczęście Adaś rozumie struktury i mechanizmy działania korporacji, a w połączeniu z umiejętnościami informatycznymi zyskuje cień szansy na zrealizowanie misji. Na początek czyni Ewę niewidzialną dla kamer i przygotowuje jej przepustkę. Ale to pierwszy krok gigantycznej przygody.
Od połowy tomu autor traci impet i sadza postacie przed komputerem na dłużej – odbiorcy śledzą ich wirtualne przygody jak powieść fantasy, chociaż nawet mafia nie zapewni tego poziomu adrenaliny co pierwsze wyprawy i spotkania. Najpierw bowiem Konrad T. Lewandowski uzasadnia związek Adasia Cisowskiego z dawnym Szatanem. Przedstawia szkolne przygody, które zaakceptowaliby i Makuszyński, i Niziurski. Szybko portretuje bohatera, by przejść do sedna – czyli walki jednostki (niepełnoletniej) z korporacją. Ale i tu dba o adrenalinę, wysyła Ewę do wielkiego biurowca, pozwala jej odkryć robinsonów i odwołuje się do najbardziej absurdalnych praktyk rządzących korpoprzedsiębiorstwami. W tym sporo jest Dilberta, choć na inną skalę. Mimo że teoretycznie to świat obcy młodym czytelniczkom, nikomu nie znudzi się śledzenie tych przygód. Konrad T. Lewandowski sprawia, że historia bywa życiowo pouczająca, ale też bardzo śmieszna. Ma wprawę w opowieściach fantasy, ale dzięki przejściu na realizm powiększy grono czytelników. DO jednej tylko drobnostki można się przyczepić. Niby to oczywiste, że skazani na swoje towarzystwo klasowa piękność o czystym charakterze oraz spryciarz poczują coś do siebie – również przez udział w emocjonujących wydarzeniach. A tu postacie raz chwytają się za ręce, by na finał zrobić to po raz drugi. Nie ma w tym oczekiwanego romantyzmu, Kornel Makuszyński lepiej radzi sobie z tematami sercowymi. Nie ulega jednak wątpliwości, że Lewandowski podsuwa młodzieży lekturę ambitną i zabawną, przygodę Szatana na miarę czasów. „Szatan i spółka” to tom, który z przyjemnością można przeczytać, by przeżyć przygodę wirtualną a dostarczającą realnych emocji. Nie trzeba się tej książki bać.
Radek Rak: Puste niebo
Powergraph, Warszawa 2017.
Gra formą
Radek Rak wyraźnie tęskni za opowieścią sowizdrzalską, a właściwie za parodią, która dodatkowo będzie się wpisywać w nurt modnych historii fantasy i zgromadzi nie tylko fanów tekstowych zabaw, ale i fikcji literackiej. Jego „Puste niebo” wydane w serii Kontrapunkty Powergraphu spełnia te warunki i pokazuje odbiorcom, jak swobodnie autor ogrywa konwencję. Na scenę wprowadza prostaczka, tego, który będzie dziwił się światu, zdobywał kolejne doświadczenia i dostawał kopniaki od losu –i który nie załamie się, choćby nie wiadomo co się działo: poddawanie się nie leży w jego naturze. Tołpi pozna smak pożądania i strachu, Tołpi będzie odkrywał ludzkie niegodziwości i przekona się, że życie nie jest łatwe. Radek Rak potrzebuje tej postaci dla odskoczni od realizmu w stronę absurdu, chociaż absurdu obficie podlanego rubasznością. U Tołpiego ludyczny humor jest wyznacznikiem świata, autor kreuje przede wszystkim warstwę literacką, a dopiero w drugiej kolejności akcję: ta pierwsza przejmuje dzianie się, ta druga staje się tylko niezbędnym uzupełnieniem, rodzajem spoiwa. Inaczej niż w przypadku powieści rozrywkowych, tutaj to język okazuje się bohaterem, a dokładniej: właściwym bohaterem tomu. Tylko język może rywalizować z Tołpim i w dodatku z nim wygrać. Tołpi doświadcza dowolnych rzeczy, najbardziej zbanalizowanych i oczywistych, obecnych w życiu każdego – a jednak w procesie przekazu owe rzeczy nabierają blasku. Rak bawi się baśniowością, lubi dodawać do całości poetyckie tony czy metafory. To oczywiście kontrastuje z niskim śmiechem i staje się powodem dla sięgania po tom. Nieprzypadkowo osią fabularną Radek Rak czyni… poszukiwanie księżyca. Poprzedni Tołpi rozbił, musi naprawić swoje winy, a w takiej misji nikt nie będzie chciał mu pomóc. Rak sięga po motyw drogi, tak standardowy dla historii fantasy, ale przerabia go na zestaw sowizdrzalskich anegdot: tu pojawiają się krótkie rozdziały, każdy jako zamknięta całostka. W coraz to dziwniejszych wydarzeniach Tołpi bierze udział, szereg niezwykłych – z punktu widzenia przyzwyczajonych do realizmu czytelników – miejsc odwiedza, styka się z przedstawicielami zawodów kojarzonych obecnie raczej z onirycznymi fabułami niż z rzeczywistymi postaciami. Radek Rak pełną garścią czerpie z konwencji, przerabia ją na swoją modłę i swoje potrzeby, a efekt, jaki uzyskuje, satysfakcjonuje w pełni. Jednocześnie nie daje zapomnieć o umowności tego świata, przez cały czas ją podkreśla sposobem relacjonowania przygód.
Tołpi to tylko narzędzie, dzięki któremu Radek Rak podkreśla warsztatowe szlify. Posługuje się autor literackimi odniesieniami, ale przede wszystkim zanurza w bogactwie językowych subtelności. Szuka synonimów pasujących do tego świata: musi być wyjątkowo precyzyjny. Każdą błahostkę próbuje zaprezentować jako scenę wartą uwagi, z rozdmuchaną narracją, ze słowną ekwilibrystyką, która okazuje się elementem nieodłącznie związanym z powieściową rzeczywistością. Tołpi nie porusza się w krainie wyobraźni: porusza się w krainie słów, gdyby rezygnować z ornamentów lingwistycznych – ten świat bardzo łatwo uległby destrukcji. Radek Rak opowiadałby wówczas przerażającą pustkę. Jest to zatem propozycja dość nietypowa i pokazująca czytelnikom, jak wiele może zależeć od samego podejścia do literackiego tworzywa. Rak zamienia się w poetę, barda, który przedstawia przygody charakterystycznego bohatera: ale ów bohater z kolei przesycony jest obrazem everymana. I tak w „Pustym niebie” przenikają się ironia z groteską, a baśń w warstwie tekstowej staje się najbardziej przyciągającym do śledzenia historii czynnikiem.
Gra formą
Radek Rak wyraźnie tęskni za opowieścią sowizdrzalską, a właściwie za parodią, która dodatkowo będzie się wpisywać w nurt modnych historii fantasy i zgromadzi nie tylko fanów tekstowych zabaw, ale i fikcji literackiej. Jego „Puste niebo” wydane w serii Kontrapunkty Powergraphu spełnia te warunki i pokazuje odbiorcom, jak swobodnie autor ogrywa konwencję. Na scenę wprowadza prostaczka, tego, który będzie dziwił się światu, zdobywał kolejne doświadczenia i dostawał kopniaki od losu –i który nie załamie się, choćby nie wiadomo co się działo: poddawanie się nie leży w jego naturze. Tołpi pozna smak pożądania i strachu, Tołpi będzie odkrywał ludzkie niegodziwości i przekona się, że życie nie jest łatwe. Radek Rak potrzebuje tej postaci dla odskoczni od realizmu w stronę absurdu, chociaż absurdu obficie podlanego rubasznością. U Tołpiego ludyczny humor jest wyznacznikiem świata, autor kreuje przede wszystkim warstwę literacką, a dopiero w drugiej kolejności akcję: ta pierwsza przejmuje dzianie się, ta druga staje się tylko niezbędnym uzupełnieniem, rodzajem spoiwa. Inaczej niż w przypadku powieści rozrywkowych, tutaj to język okazuje się bohaterem, a dokładniej: właściwym bohaterem tomu. Tylko język może rywalizować z Tołpim i w dodatku z nim wygrać. Tołpi doświadcza dowolnych rzeczy, najbardziej zbanalizowanych i oczywistych, obecnych w życiu każdego – a jednak w procesie przekazu owe rzeczy nabierają blasku. Rak bawi się baśniowością, lubi dodawać do całości poetyckie tony czy metafory. To oczywiście kontrastuje z niskim śmiechem i staje się powodem dla sięgania po tom. Nieprzypadkowo osią fabularną Radek Rak czyni… poszukiwanie księżyca. Poprzedni Tołpi rozbił, musi naprawić swoje winy, a w takiej misji nikt nie będzie chciał mu pomóc. Rak sięga po motyw drogi, tak standardowy dla historii fantasy, ale przerabia go na zestaw sowizdrzalskich anegdot: tu pojawiają się krótkie rozdziały, każdy jako zamknięta całostka. W coraz to dziwniejszych wydarzeniach Tołpi bierze udział, szereg niezwykłych – z punktu widzenia przyzwyczajonych do realizmu czytelników – miejsc odwiedza, styka się z przedstawicielami zawodów kojarzonych obecnie raczej z onirycznymi fabułami niż z rzeczywistymi postaciami. Radek Rak pełną garścią czerpie z konwencji, przerabia ją na swoją modłę i swoje potrzeby, a efekt, jaki uzyskuje, satysfakcjonuje w pełni. Jednocześnie nie daje zapomnieć o umowności tego świata, przez cały czas ją podkreśla sposobem relacjonowania przygód.
Tołpi to tylko narzędzie, dzięki któremu Radek Rak podkreśla warsztatowe szlify. Posługuje się autor literackimi odniesieniami, ale przede wszystkim zanurza w bogactwie językowych subtelności. Szuka synonimów pasujących do tego świata: musi być wyjątkowo precyzyjny. Każdą błahostkę próbuje zaprezentować jako scenę wartą uwagi, z rozdmuchaną narracją, ze słowną ekwilibrystyką, która okazuje się elementem nieodłącznie związanym z powieściową rzeczywistością. Tołpi nie porusza się w krainie wyobraźni: porusza się w krainie słów, gdyby rezygnować z ornamentów lingwistycznych – ten świat bardzo łatwo uległby destrukcji. Radek Rak opowiadałby wówczas przerażającą pustkę. Jest to zatem propozycja dość nietypowa i pokazująca czytelnikom, jak wiele może zależeć od samego podejścia do literackiego tworzywa. Rak zamienia się w poetę, barda, który przedstawia przygody charakterystycznego bohatera: ale ów bohater z kolei przesycony jest obrazem everymana. I tak w „Pustym niebie” przenikają się ironia z groteską, a baśń w warstwie tekstowej staje się najbardziej przyciągającym do śledzenia historii czynnikiem.
sobota, 12 sierpnia 2017
Màxim Huerta: Nie opuszczaj mnie. Ne me quite pas
Marginesy, Warszawa 2017.
Bliskość
To opowieść o potrzebie kontaktu z drugim człowiekiem, o bliskości i o szansie na nowe życie. Wszyscy bohaterowie z „Nie opuszczaj mnie” szukają azylu dla siebie, a Màxim Huerta każe im ratować innych, zrzucając odpowiedzialność na wszechwiedzącego narratora. Ludzie są jak bohaterowie powieści, a w powieści ktoś musi cierpieć, żeby komuś innemu się powiodło. Huerta zna reguły tej gry i czasami przypomina je czytelnikom. Wprowadza też postać, która potrafi sprawić, by bajki dobrze się kończyły. Bo przecież wszyscy tu marzą o szczęśliwym zakończeniu i to od pierwszych chwil. „Nie opuszczaj mnie” to prośba, na którą nieliczni mogą sobie pozwolić. Ale w pewnej paryskiej kwiaciarni marzenia się spełniają.
Dominique jest już stary i bogaty w życiową mądrość. Prowadzi kwiaciarnię, rozmawia z kwiatami i idealnie odgaduje potrzeby swoich klientów. Kiedy zaczyna się ta opowieść, stałe bywalczynie kwiaciarni, Mercedes i Tilde, przyjaciółki w podeszłym wieku niepokoją się o losy właściciela, który wyraźnie staje się coraz bardziej niefrasobliwy. Dominique sam dochodzi do wniosku, że potrzebna mu pomoc i wywiesza nietypowe ogłoszenie. Tak w jego życiu pojawia się nowa pracownica i przyszła przyjaciółka, przedstawicielka młodego pokolenia – Violeta. Kobieta potrzebuje nie tylko pracy, ale i zrozumienia, serdeczności czy wsparcia, którego nie dostała w rodzinnym domu. Jest w nieplanowanej ciąży, a poza tym szuka azylu, miejsca, w którym mogłaby nabrać sił do walki z trudną codziennością. Powoli odkrywa rozmaite dziwactwa chlebodawcy i odnajduje się w niezwykłej atmosferze kwiaciarni. I ona zacznie przygotowywać dla klientów to, czego potrzebują, dopisywać wiadomości do ich bilecików i posługiwać się kwiatami jak wiadomościami. W końcu pozna też sekrety Mercedes.
Rozwija autor opowieść o dwóch pokoleniach, które wiele mogą się od siebie nawzajem uczyć. Pokazuje siłę uczuć (nie tylko tych pozytywnych) i potęgę zrozumienia. Mimochodem zapewnia, że wszystko się jakoś ułoży – ale chce też, żeby odbiorcy zrozumieli wagę podejmowanych „na zawsze” decyzji. Wprowadza element sensacyjny, gdy pewnego dnia Mercedes zarzuca swoje codzienne czynności: w jej wieku to sygnał alarmowy dla przyjaciół. Hiszpanki, samotne w Paryżu, trafiają na pomoc częściej niż mogłyby się tego spodziewać. Fabuła w tej książce jest niespieszna, mimo zabiegów dynamizujących wydarzenia – to Dominique nadaje jej rytm. Niespieszność oznacza też w tym wypadku ciągłe zrywanie relacji przez zmiany opowiadających, wtrącenia narratora i całą otoczkę literacką. Autorowi nie zależy na prezentowaniu akcji, woli portretować bohaterów, stawia na statyczność. W zamian proponuje czytelnikom często wplatane w rozmowy złote myśli na temat życia i przemijania. Jest to opowieść mocno melancholijna, ale i tak krzepiąca. Tyle tylko, że długo trzeba będzie czekać na to, co przecież oczywiste. Huerta nie odkrywa wielkich prawd o ludziach, posługuje się tym, co znajome (nawet jeśli niekiedy nieuświadamiane). Pisze w przekonaniu, że zaskoczy – ale na to akurat nie ma szans.
„Nie opuszczaj mnie” to dziwna powieść, trwająca prawie w bezruchu, zbudowana na tym, co już się wydarzyło i teraz tylko kształtuje rzeczywistość postaci. Huerta nie boi się odejść od schematów z bestsellerowych czytadeł, daje odbiorcom opowieść, którą każdy musi przeżyć na swój sposób, wybierając spośród bohaterów tego najważniejszego dla siebie. Jest to tom wpisujący się w nurt literatury kobiecej, a jednak cięższy niż poczytne obyczajówki, także przez decyzje dotyczące formalnych rozwiązań.
Bliskość
To opowieść o potrzebie kontaktu z drugim człowiekiem, o bliskości i o szansie na nowe życie. Wszyscy bohaterowie z „Nie opuszczaj mnie” szukają azylu dla siebie, a Màxim Huerta każe im ratować innych, zrzucając odpowiedzialność na wszechwiedzącego narratora. Ludzie są jak bohaterowie powieści, a w powieści ktoś musi cierpieć, żeby komuś innemu się powiodło. Huerta zna reguły tej gry i czasami przypomina je czytelnikom. Wprowadza też postać, która potrafi sprawić, by bajki dobrze się kończyły. Bo przecież wszyscy tu marzą o szczęśliwym zakończeniu i to od pierwszych chwil. „Nie opuszczaj mnie” to prośba, na którą nieliczni mogą sobie pozwolić. Ale w pewnej paryskiej kwiaciarni marzenia się spełniają.
Dominique jest już stary i bogaty w życiową mądrość. Prowadzi kwiaciarnię, rozmawia z kwiatami i idealnie odgaduje potrzeby swoich klientów. Kiedy zaczyna się ta opowieść, stałe bywalczynie kwiaciarni, Mercedes i Tilde, przyjaciółki w podeszłym wieku niepokoją się o losy właściciela, który wyraźnie staje się coraz bardziej niefrasobliwy. Dominique sam dochodzi do wniosku, że potrzebna mu pomoc i wywiesza nietypowe ogłoszenie. Tak w jego życiu pojawia się nowa pracownica i przyszła przyjaciółka, przedstawicielka młodego pokolenia – Violeta. Kobieta potrzebuje nie tylko pracy, ale i zrozumienia, serdeczności czy wsparcia, którego nie dostała w rodzinnym domu. Jest w nieplanowanej ciąży, a poza tym szuka azylu, miejsca, w którym mogłaby nabrać sił do walki z trudną codziennością. Powoli odkrywa rozmaite dziwactwa chlebodawcy i odnajduje się w niezwykłej atmosferze kwiaciarni. I ona zacznie przygotowywać dla klientów to, czego potrzebują, dopisywać wiadomości do ich bilecików i posługiwać się kwiatami jak wiadomościami. W końcu pozna też sekrety Mercedes.
Rozwija autor opowieść o dwóch pokoleniach, które wiele mogą się od siebie nawzajem uczyć. Pokazuje siłę uczuć (nie tylko tych pozytywnych) i potęgę zrozumienia. Mimochodem zapewnia, że wszystko się jakoś ułoży – ale chce też, żeby odbiorcy zrozumieli wagę podejmowanych „na zawsze” decyzji. Wprowadza element sensacyjny, gdy pewnego dnia Mercedes zarzuca swoje codzienne czynności: w jej wieku to sygnał alarmowy dla przyjaciół. Hiszpanki, samotne w Paryżu, trafiają na pomoc częściej niż mogłyby się tego spodziewać. Fabuła w tej książce jest niespieszna, mimo zabiegów dynamizujących wydarzenia – to Dominique nadaje jej rytm. Niespieszność oznacza też w tym wypadku ciągłe zrywanie relacji przez zmiany opowiadających, wtrącenia narratora i całą otoczkę literacką. Autorowi nie zależy na prezentowaniu akcji, woli portretować bohaterów, stawia na statyczność. W zamian proponuje czytelnikom często wplatane w rozmowy złote myśli na temat życia i przemijania. Jest to opowieść mocno melancholijna, ale i tak krzepiąca. Tyle tylko, że długo trzeba będzie czekać na to, co przecież oczywiste. Huerta nie odkrywa wielkich prawd o ludziach, posługuje się tym, co znajome (nawet jeśli niekiedy nieuświadamiane). Pisze w przekonaniu, że zaskoczy – ale na to akurat nie ma szans.
„Nie opuszczaj mnie” to dziwna powieść, trwająca prawie w bezruchu, zbudowana na tym, co już się wydarzyło i teraz tylko kształtuje rzeczywistość postaci. Huerta nie boi się odejść od schematów z bestsellerowych czytadeł, daje odbiorcom opowieść, którą każdy musi przeżyć na swój sposób, wybierając spośród bohaterów tego najważniejszego dla siebie. Jest to tom wpisujący się w nurt literatury kobiecej, a jednak cięższy niż poczytne obyczajówki, także przez decyzje dotyczące formalnych rozwiązań.
Absolutnie fantastyczne łamigłówki
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Zadania bajkowe
Ukazały się już w tej serii „Absolutnie fantastyczne labirynty”, a tym razem, żeby nie wprowadzać ograniczającej wyobraźnię tematyzacji, trafiają na rynek „Absolutnie fantastyczne łamigłówki” – i entuzjastyczny tytuł nie kłamie: to naprawdę zestaw zadań i gier logicznych, które ucieszą dzieci. Autorzy odwołują się tutaj do absolutnej klasyki, nie wprowadzają żadnych nowych pomysłów ani wyzwań nieznanych maluchom. Każda strona lub rozkładówka to jedno odrębne od innych zadanie. Należy coś znaleźć, poukładać we właściwej kolejności, dopasować fragmenty obrazka, powiększyć rysunek, łączyć w pary, połączyć kropki, ułożyć puzzle, przejść labirynt… do typowo obrazkowych zadań dochodzą te na logikę (przeskakiwanie drogi zgodnie z podanym wzorem albo znalezienie odpowiedniego wzoru na rysunku). Poza tym widnieją zadania ze słowami (trzeba ułożyć z podanych liter jakiś wyraz – w określonym celu, na przykład żeby poznać deser zamówiony przez potwora), wykreślanki literowe czy wyszukiwanie słów w diagramach. Pojawi się też gra w słowne przeciwieństwa. Równie wiele jest tu wyzwań matematycznych i arytmetycznych. Sprytnie sformułowane, ukrywają przed najmłodszymi ćwiczenia z dodawania lub liczenia elementów – tymczasem trzeba policzyć ryby, żeby poznać zwycięzcę konkursu, ponumerować szympansy albo uszeregować obrazki. Każde zadanie to pomysłowe połączenie tekstu i ilustracji – fantastyczność tomiku polega również na obecności dowcipnych grafik w każdym punkcie książeczki. Ilustracje są tu tworzone komputerowo, ale na tyle kolorowe i dowcipne, że zaintrygują dzieci. Wykorzystują komiksowe chwyty – tu nigdy potwory nie są zbyt straszne, za to multiplikowanie postaci o różnych wzorach zapewnia miłą dla oka całość. W takie środowisko – bardzo bajkowe i bardzo urozmaicane – chce się wkraczać. A ponieważ kolejne strony przynoszą nowe i rzadko powtarzające się schematy (zawsze dodatkowo modyfikowane przez różnych bohaterów), dzieciom będzie się wydawać, że dostają zestaw zadań, z których każde jest inne. To świadczy o dobrym przygotowaniu tomiku, a i o znajomości dziecięcych zainteresowań – kolejne ćwiczenia zaangażują maluchy bez reszty – z uwagi na oprawę graficzną czy tematykę. Rzadko trzeba tu pomóc konkretnemu bohaterowi, motywacje to raczej budzenie ciekawości w odbiorcy – lub wspieranie kogoś w działaniach. W zadania wtopiony jest humor i atmosfera zabawy – nawet kiedy trzeba akurat zapobiec katastrofie.
Dużą rolę odgrywają tu kolory – każda strona to eksplozja barw. Nie ma tu jednostajności w samych obrazkach: jedne postacie pozbawione są konturów, inne łączą plamy barwne z komiksowymi minami. Zdarzają się też rysunki do pokolorowania lub uzupełnienia. Barwne elementy są bardzo drobne, bo też i zbiór łamigłówek przeznaczony jest dla dzieci w wieku szkolnym, tych, które potrafią samodzielnie czytać i liczyć. Będzie to wsparcie w nauce, zestaw dyskretnych ćwiczeń zamaskowanych dobrą zabawą. Nie brakuje tu bajkowych postaci: wróżki, piraci i potwory z jednej strony. Z drugiej – realizm: bałagan w pokoju, pizza i pakowanie torby na zajęcia. To sprawia, że maluchom długo nie znudzi się tomik. „Absolutnie fantastyczne łamigłówki” to publikacja starannie przygotowana z myślą o dzieciach, którym trzeba dostarczać rozrywki. Klasyczne zadania nabierają tu nowego kształtu, budzą ciekawość i uczą logicznego myślenia. Przydadzą się nie tylko jako źródło zabaw, ale i uzupełnienie szkolnych obowiązków, zyskają więc jako takie pełną aprobatę dorosłych – to zestaw, który rodzice koniecznie powinni podsunąć pociechom.
Zadania bajkowe
Ukazały się już w tej serii „Absolutnie fantastyczne labirynty”, a tym razem, żeby nie wprowadzać ograniczającej wyobraźnię tematyzacji, trafiają na rynek „Absolutnie fantastyczne łamigłówki” – i entuzjastyczny tytuł nie kłamie: to naprawdę zestaw zadań i gier logicznych, które ucieszą dzieci. Autorzy odwołują się tutaj do absolutnej klasyki, nie wprowadzają żadnych nowych pomysłów ani wyzwań nieznanych maluchom. Każda strona lub rozkładówka to jedno odrębne od innych zadanie. Należy coś znaleźć, poukładać we właściwej kolejności, dopasować fragmenty obrazka, powiększyć rysunek, łączyć w pary, połączyć kropki, ułożyć puzzle, przejść labirynt… do typowo obrazkowych zadań dochodzą te na logikę (przeskakiwanie drogi zgodnie z podanym wzorem albo znalezienie odpowiedniego wzoru na rysunku). Poza tym widnieją zadania ze słowami (trzeba ułożyć z podanych liter jakiś wyraz – w określonym celu, na przykład żeby poznać deser zamówiony przez potwora), wykreślanki literowe czy wyszukiwanie słów w diagramach. Pojawi się też gra w słowne przeciwieństwa. Równie wiele jest tu wyzwań matematycznych i arytmetycznych. Sprytnie sformułowane, ukrywają przed najmłodszymi ćwiczenia z dodawania lub liczenia elementów – tymczasem trzeba policzyć ryby, żeby poznać zwycięzcę konkursu, ponumerować szympansy albo uszeregować obrazki. Każde zadanie to pomysłowe połączenie tekstu i ilustracji – fantastyczność tomiku polega również na obecności dowcipnych grafik w każdym punkcie książeczki. Ilustracje są tu tworzone komputerowo, ale na tyle kolorowe i dowcipne, że zaintrygują dzieci. Wykorzystują komiksowe chwyty – tu nigdy potwory nie są zbyt straszne, za to multiplikowanie postaci o różnych wzorach zapewnia miłą dla oka całość. W takie środowisko – bardzo bajkowe i bardzo urozmaicane – chce się wkraczać. A ponieważ kolejne strony przynoszą nowe i rzadko powtarzające się schematy (zawsze dodatkowo modyfikowane przez różnych bohaterów), dzieciom będzie się wydawać, że dostają zestaw zadań, z których każde jest inne. To świadczy o dobrym przygotowaniu tomiku, a i o znajomości dziecięcych zainteresowań – kolejne ćwiczenia zaangażują maluchy bez reszty – z uwagi na oprawę graficzną czy tematykę. Rzadko trzeba tu pomóc konkretnemu bohaterowi, motywacje to raczej budzenie ciekawości w odbiorcy – lub wspieranie kogoś w działaniach. W zadania wtopiony jest humor i atmosfera zabawy – nawet kiedy trzeba akurat zapobiec katastrofie.
Dużą rolę odgrywają tu kolory – każda strona to eksplozja barw. Nie ma tu jednostajności w samych obrazkach: jedne postacie pozbawione są konturów, inne łączą plamy barwne z komiksowymi minami. Zdarzają się też rysunki do pokolorowania lub uzupełnienia. Barwne elementy są bardzo drobne, bo też i zbiór łamigłówek przeznaczony jest dla dzieci w wieku szkolnym, tych, które potrafią samodzielnie czytać i liczyć. Będzie to wsparcie w nauce, zestaw dyskretnych ćwiczeń zamaskowanych dobrą zabawą. Nie brakuje tu bajkowych postaci: wróżki, piraci i potwory z jednej strony. Z drugiej – realizm: bałagan w pokoju, pizza i pakowanie torby na zajęcia. To sprawia, że maluchom długo nie znudzi się tomik. „Absolutnie fantastyczne łamigłówki” to publikacja starannie przygotowana z myślą o dzieciach, którym trzeba dostarczać rozrywki. Klasyczne zadania nabierają tu nowego kształtu, budzą ciekawość i uczą logicznego myślenia. Przydadzą się nie tylko jako źródło zabaw, ale i uzupełnienie szkolnych obowiązków, zyskają więc jako takie pełną aprobatę dorosłych – to zestaw, który rodzice koniecznie powinni podsunąć pociechom.
piątek, 11 sierpnia 2017
Sergiusz Pinkwart: Mikołaj i dziewczyna z gwiazd
Akapit Press, Łódź 2017.
Podróż w czasie
Mario zgubił siostrę, co nie byłoby jakimś wielkim problemem, gdyby nie fakt, że zgubił siostrę gdzieś w przeszłości. Na przestrzeni kilkunastu wieków – a może jeszcze wcześniej, gdy w miejscu Torunia była po prostu lechicka osada (w której istnienie nie wszyscy wierzą). Nie sprowadzi Wiki z powrotem za pomocą magicznej sztuczki – musi sam udać się w przeszłość, znaleźć siostrę, skonstruować wehikuł do podróży w czasie (na szczęście brak prądu da się rozwiązać dzięki energii ze słońca, wiatru lub wody) i wrócić z Wiką do zmartwionych rodziców. O ile skonstruować dowolny wynalazek chłopak potrafi, o tyle już wskazanie właściwego momentu na mapie dziejów przerasta jego możliwości. Na szczęście może liczyć na wsparcie rodziców. Jego tata doskonale orientuje się w archiwalnych dokumentach, interesuje się historią. Mama to dociekliwa dziennikarka. Oboje myślą rozsądnie i wyciągają wnioski ze skąpych danych. Im też zależy na tym, żeby uratować Wikę. Jak wysłać list z przeszłości? Najlepiej za pomocą wiadomości w książce. Obecność Wiki w dawnych wiekach musiała zostać jakoś odnotowana. Raczej szyfrem, inaczej czerwonowłosej nastolatki szukałyby bezskutecznie kolejne pokolenia.
Tymczasem Wika pod opieką Łukasza Watzenrode… wpada w poważne tarapaty. Nie interesuje się historią i początkowo nie rozumie nawet, że przeniosła się w czasie. Dowiaduje się, jakie zaszły różnice w obyczajowości. Jeśli ratunek nie nadejdzie, dziewczyna spłonie na stosie. Mario powinien się pospieszyć, ale nie wolno mu popełnić błędu. Sytuacja wydaje się nie do rozwiązania, ale rodzice Wiki rzeczywiście imponują umiejętnością dedukcji. Znajdują nawet sposób dotarcia do pilnie strzeżonej Biblii toruńskiej, w której spodziewają się znaleźć wskazówkę. A Wika poznaje dziesięcioletniego Niko – sugeruje mu coś, co sprawi, że chłopiec zrezygnuje z kupiectwa jako swojej drogi zawodowej i ostatecznie odrzuci też możliwość zostania duchownym.
Niko to przyszły wielki astronom, Mikołaj Kopernik. Sergiusz Pinkwart proponuje dzieciom arcyciekawą opowieść, w którą zgrabnie wplata wiadomości o lokalnych atrakcjach. Dorośli przerzucają się informacjami z historii i danymi o ocalonych z przeszłości skarbach – podają je dość szczegółowo, ale Pinkwart unika tu podręcznikowej monotonii. W końcu wiadomości są potrzebne do śledztwa, to element rozszyfrowywanej stopniowo zagadki. Nikt ich w lekturze nie pominie, żeby nie stracić poszukiwanej wskazówki. Dialogi naszpikowane faktami i tak są dynamiczne dzięki kontekstowi, mocno burzliwemu. Sergiusz Pinkwart buduje intrygę, która nie ma słabych stron. Fakt, że nastolatek bez trudu skonstruuje maszynę do podróży w czasie, przestaje mieć znaczenie przy sensacyjnym rozwoju fabuły. Pinkwart prowadzi opowieść bardzo pewnie, korzysta z logicznych wniosków postaci i genialnie wykorzystuje historyczne wiadomości. Narracją przeskakuje raz do Wiki, która wprowadzi zamęt do rzeczywistości w dawnych czasach, raz do jej rodziców, walczących o odnalezienie dziecka w mrokach dziejów. Tutaj fantastyczna historia wybrzmiewa prawdziwie, a do tego jeszcze wzbogacona jest o dane, które można samodzielnie weryfikować. Pinkwart zwraca uwagę na Toruń i potencjał fabularny miasta, swoją niewielką powieścią zachwyca – rzadko kiedy twórcy usiłujący połączyć rozrywkę i edukację młodych pokoleń uzyskują tak olśniewające efekty. „Mikołaj i dziewczyna z gwiazd” to powieść detektywistyczna, która dostarcza przyjemności poznawczej. Niewielka, niepozorna książka, ale bardzo ważna.
Podróż w czasie
Mario zgubił siostrę, co nie byłoby jakimś wielkim problemem, gdyby nie fakt, że zgubił siostrę gdzieś w przeszłości. Na przestrzeni kilkunastu wieków – a może jeszcze wcześniej, gdy w miejscu Torunia była po prostu lechicka osada (w której istnienie nie wszyscy wierzą). Nie sprowadzi Wiki z powrotem za pomocą magicznej sztuczki – musi sam udać się w przeszłość, znaleźć siostrę, skonstruować wehikuł do podróży w czasie (na szczęście brak prądu da się rozwiązać dzięki energii ze słońca, wiatru lub wody) i wrócić z Wiką do zmartwionych rodziców. O ile skonstruować dowolny wynalazek chłopak potrafi, o tyle już wskazanie właściwego momentu na mapie dziejów przerasta jego możliwości. Na szczęście może liczyć na wsparcie rodziców. Jego tata doskonale orientuje się w archiwalnych dokumentach, interesuje się historią. Mama to dociekliwa dziennikarka. Oboje myślą rozsądnie i wyciągają wnioski ze skąpych danych. Im też zależy na tym, żeby uratować Wikę. Jak wysłać list z przeszłości? Najlepiej za pomocą wiadomości w książce. Obecność Wiki w dawnych wiekach musiała zostać jakoś odnotowana. Raczej szyfrem, inaczej czerwonowłosej nastolatki szukałyby bezskutecznie kolejne pokolenia.
Tymczasem Wika pod opieką Łukasza Watzenrode… wpada w poważne tarapaty. Nie interesuje się historią i początkowo nie rozumie nawet, że przeniosła się w czasie. Dowiaduje się, jakie zaszły różnice w obyczajowości. Jeśli ratunek nie nadejdzie, dziewczyna spłonie na stosie. Mario powinien się pospieszyć, ale nie wolno mu popełnić błędu. Sytuacja wydaje się nie do rozwiązania, ale rodzice Wiki rzeczywiście imponują umiejętnością dedukcji. Znajdują nawet sposób dotarcia do pilnie strzeżonej Biblii toruńskiej, w której spodziewają się znaleźć wskazówkę. A Wika poznaje dziesięcioletniego Niko – sugeruje mu coś, co sprawi, że chłopiec zrezygnuje z kupiectwa jako swojej drogi zawodowej i ostatecznie odrzuci też możliwość zostania duchownym.
Niko to przyszły wielki astronom, Mikołaj Kopernik. Sergiusz Pinkwart proponuje dzieciom arcyciekawą opowieść, w którą zgrabnie wplata wiadomości o lokalnych atrakcjach. Dorośli przerzucają się informacjami z historii i danymi o ocalonych z przeszłości skarbach – podają je dość szczegółowo, ale Pinkwart unika tu podręcznikowej monotonii. W końcu wiadomości są potrzebne do śledztwa, to element rozszyfrowywanej stopniowo zagadki. Nikt ich w lekturze nie pominie, żeby nie stracić poszukiwanej wskazówki. Dialogi naszpikowane faktami i tak są dynamiczne dzięki kontekstowi, mocno burzliwemu. Sergiusz Pinkwart buduje intrygę, która nie ma słabych stron. Fakt, że nastolatek bez trudu skonstruuje maszynę do podróży w czasie, przestaje mieć znaczenie przy sensacyjnym rozwoju fabuły. Pinkwart prowadzi opowieść bardzo pewnie, korzysta z logicznych wniosków postaci i genialnie wykorzystuje historyczne wiadomości. Narracją przeskakuje raz do Wiki, która wprowadzi zamęt do rzeczywistości w dawnych czasach, raz do jej rodziców, walczących o odnalezienie dziecka w mrokach dziejów. Tutaj fantastyczna historia wybrzmiewa prawdziwie, a do tego jeszcze wzbogacona jest o dane, które można samodzielnie weryfikować. Pinkwart zwraca uwagę na Toruń i potencjał fabularny miasta, swoją niewielką powieścią zachwyca – rzadko kiedy twórcy usiłujący połączyć rozrywkę i edukację młodych pokoleń uzyskują tak olśniewające efekty. „Mikołaj i dziewczyna z gwiazd” to powieść detektywistyczna, która dostarcza przyjemności poznawczej. Niewielka, niepozorna książka, ale bardzo ważna.
czwartek, 10 sierpnia 2017
Franca Düwel: Julia i ósme niebo
Jaguar, Warszawa 2017.
Życie po śmierci
Stało się to, co nieuniknione: umarła Mumi, czyli ekstrawagancka i wyzwolona babcia Julii, która była też powierniczką jej sekretów. Przez pierwsze rozdziały Julia opłakuje Mumi do tego stopnia, że rozmywa się tekst na stronach jej pamiętnika (ładny zabieg graficzny) i popełnia głupstwa (wizyta u wróżki, medium, która twierdzi, że za 60 euro nawiązuje kontakt ze zmarłymi). Na pogrzebie spotyka nielubianą część rodziny, a pijany wujek zdradza jej pewną tajemnicę. Przed piętnastymi urodzinami dziewczyna dowie się czegoś, czego się zupełnie nie spodziewała. Do tego rywalizuje ciągle z Lineą, wokalistką w zespole Bena. Uczy swoją przyjaciółkę pocałunków z języczkiem i obmyśla okrutną zemstę na chłopakach, którzy upokarzają nastolatki. Nie brakuje jej sercowych problemów – jest z Benem już dwa lata, co stanowi absolutny rekord szkoły, ale ciągle się z nim kłóci, przede wszystkim o Lineę. Ben w wielu momentach bywa idealny, wie, jak udobruchać swoją dziewczynę i jak udzielać jej wsparcia w trudnych chwilach. Czasem jednak daje się sprowokować i wciągnąć w intrygę. Julia teraz już nie zamartwia się pójściem z chłopakiem do łóżka (mimo że to jeszcze kwestia przyszłości), kupuje sobie nawet seksowną koszulkę. W tym tomiku autorka przywołuje inny rodzaj problemu. Jette, bohaterka kolejnych afer z pocałunkami, dziewczyna, która jak dotąd nie znalazła chłopaka, cierpi z powodu swojej tuszy i nieśmiałości. Czuje się odrzucana przez rówieśników, uważa, że sprowadza na nich same problemy – w końcu decyduje się na ucieczkę i dopiero teraz naprawdę przysparza zmartwień bliskim. Franca Düwel sugeruje, żeby zwracać uwagę na podobne sygnały wysyłane przez nastolatki – żeby uniknąć dramatu. Tu Julia próbuje zachować się jak superbohaterka.
„Julia i ósme niebo”, kolejna część poczytnego niemieckiego cyklu, to jak zawsze powieść, w której autorka nie uznaje kompromisów i nie ukrywa przed młodymi czytelniczkami dorosłych spraw. Wprawdzie zdążyła już przyzwyczaić odbiorczynie do skandalizujących tematów, ale tu porusza je spokojniej, nie na prawach sensacji. Nawet kiedy dziewczyny przez „namiętny” pocałunek zostają uznane w szkole za biseksualne, nikt już nie robi z tego dramatu. Teraz nauczyciele podchodzą do sprawy rozsądnie i oferują pomoc na wypadek jakichkolwiek problemów. Autorka zwraca uwagę na sprawy trudne, które mogą stać się zalążkiem poważnych konfliktów – i takie, których rozwiązanie po prostu wymaga kreatywności i obejdzie się bez wsparcia dorosłych.
Jak zwykle autorka wykorzystuje konwencję dziennika (i to z nim Julia rozmawia) z podziałem na plusy (tych zawsze jest za mało) i minusy, rozbudowywane w całe opowieści. Julia nie zaraża pesymizmem, nastawienie na to, co nieudane lub rozczarowujące jest po prostu odpowiedzią na przesłodzone optymistyczne fabułki. Stanowi też czynnik humorystyczny. Kolejne wydarzenia pełnią tu funkcję rozrywkową. Częściowo rozbawią czytelniczki, częściowo zmuszą je do kibicowania bohaterce lub tworzenia własnych pomysłów i rozwiązań. „Julia i ósme niebo” to historia dynamiczna. Nawiązaniem do modnych powieści pop jest tu akcentowanie emocji przez zmianę kroju czcionki lub przez wprowadzane na marginesach rysuneczki. Julia sporo przeżywa, a reaguje bardzo emocjonalnie na kolejne wydarzenia, trudno więc pozostać obojętnym na lekturę. Czytelniczki tej serii wiedzą, że autorka traktuje je poważnie i że szuka oryginalnych, rzadko eksploatowanych motywów w swoich książkach. Jest w cyklu pewna surowość, charakterystyczna dla niemieckich obyczajówek dla nastolatek, ale i barwna fabuła.
Życie po śmierci
Stało się to, co nieuniknione: umarła Mumi, czyli ekstrawagancka i wyzwolona babcia Julii, która była też powierniczką jej sekretów. Przez pierwsze rozdziały Julia opłakuje Mumi do tego stopnia, że rozmywa się tekst na stronach jej pamiętnika (ładny zabieg graficzny) i popełnia głupstwa (wizyta u wróżki, medium, która twierdzi, że za 60 euro nawiązuje kontakt ze zmarłymi). Na pogrzebie spotyka nielubianą część rodziny, a pijany wujek zdradza jej pewną tajemnicę. Przed piętnastymi urodzinami dziewczyna dowie się czegoś, czego się zupełnie nie spodziewała. Do tego rywalizuje ciągle z Lineą, wokalistką w zespole Bena. Uczy swoją przyjaciółkę pocałunków z języczkiem i obmyśla okrutną zemstę na chłopakach, którzy upokarzają nastolatki. Nie brakuje jej sercowych problemów – jest z Benem już dwa lata, co stanowi absolutny rekord szkoły, ale ciągle się z nim kłóci, przede wszystkim o Lineę. Ben w wielu momentach bywa idealny, wie, jak udobruchać swoją dziewczynę i jak udzielać jej wsparcia w trudnych chwilach. Czasem jednak daje się sprowokować i wciągnąć w intrygę. Julia teraz już nie zamartwia się pójściem z chłopakiem do łóżka (mimo że to jeszcze kwestia przyszłości), kupuje sobie nawet seksowną koszulkę. W tym tomiku autorka przywołuje inny rodzaj problemu. Jette, bohaterka kolejnych afer z pocałunkami, dziewczyna, która jak dotąd nie znalazła chłopaka, cierpi z powodu swojej tuszy i nieśmiałości. Czuje się odrzucana przez rówieśników, uważa, że sprowadza na nich same problemy – w końcu decyduje się na ucieczkę i dopiero teraz naprawdę przysparza zmartwień bliskim. Franca Düwel sugeruje, żeby zwracać uwagę na podobne sygnały wysyłane przez nastolatki – żeby uniknąć dramatu. Tu Julia próbuje zachować się jak superbohaterka.
„Julia i ósme niebo”, kolejna część poczytnego niemieckiego cyklu, to jak zawsze powieść, w której autorka nie uznaje kompromisów i nie ukrywa przed młodymi czytelniczkami dorosłych spraw. Wprawdzie zdążyła już przyzwyczaić odbiorczynie do skandalizujących tematów, ale tu porusza je spokojniej, nie na prawach sensacji. Nawet kiedy dziewczyny przez „namiętny” pocałunek zostają uznane w szkole za biseksualne, nikt już nie robi z tego dramatu. Teraz nauczyciele podchodzą do sprawy rozsądnie i oferują pomoc na wypadek jakichkolwiek problemów. Autorka zwraca uwagę na sprawy trudne, które mogą stać się zalążkiem poważnych konfliktów – i takie, których rozwiązanie po prostu wymaga kreatywności i obejdzie się bez wsparcia dorosłych.
Jak zwykle autorka wykorzystuje konwencję dziennika (i to z nim Julia rozmawia) z podziałem na plusy (tych zawsze jest za mało) i minusy, rozbudowywane w całe opowieści. Julia nie zaraża pesymizmem, nastawienie na to, co nieudane lub rozczarowujące jest po prostu odpowiedzią na przesłodzone optymistyczne fabułki. Stanowi też czynnik humorystyczny. Kolejne wydarzenia pełnią tu funkcję rozrywkową. Częściowo rozbawią czytelniczki, częściowo zmuszą je do kibicowania bohaterce lub tworzenia własnych pomysłów i rozwiązań. „Julia i ósme niebo” to historia dynamiczna. Nawiązaniem do modnych powieści pop jest tu akcentowanie emocji przez zmianę kroju czcionki lub przez wprowadzane na marginesach rysuneczki. Julia sporo przeżywa, a reaguje bardzo emocjonalnie na kolejne wydarzenia, trudno więc pozostać obojętnym na lekturę. Czytelniczki tej serii wiedzą, że autorka traktuje je poważnie i że szuka oryginalnych, rzadko eksploatowanych motywów w swoich książkach. Jest w cyklu pewna surowość, charakterystyczna dla niemieckich obyczajówek dla nastolatek, ale i barwna fabuła.
środa, 9 sierpnia 2017
Małgorzata Bilska: Nic na pokaz. Fenomen Brata Alberta
W drodze, Poznań 2017.
Bez cudów
Z jednym Małgorzata Bilska porozmawia, bo został laureatem Medalu Św. Brata Alberta, z innym – bo ma na koncie film o tej postaci (na podstawie dramatu Karola Wojtyły zresztą). Sięgnie po opinię wolontariusza i księdza, którego dzieło pomocy biednym (w duchu Brata Alberta) rozrosło się już do niewyobrażalnych na początku rozmiarów. Przepyta albertynów i biskupa, ale również osoby świeckie, w tym – postacie z pierwszych stron gazet. Jedni opowiedzą o niepełnosprawności, drudzy o aktywizowaniu niepełnosprawnych, inni o samym sensie wolontariatu albo o bezdomności i jej powodach. Tylko nielicznych Małgorzata Bilska będzie odpytywać z życiorysu świętego – nie jest jej to do niczego potrzebne, chyba że do wskazania, jak dzisiaj sprawdzają się pomysły Adama Chmielowskiego – i jak dzieło jego życia jest kontynuowane. To o wiele ciekawsze niż analiza biografii – i zajmie znacznie większe grono czytelników. „Nic na pokaz” to tom w sam raz na rynki świeckie, lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy chcą zająć się wolontariatem. Autorka z każdym ze swoich rozmówców (a należą do nich między innymi Anna Dymna, Grzegorz Ryś, Jasiek Mela czy Krzysztof Zanussi, a także mniej znani, za to bardzo zaangażowani w pomoc najbiedniejszym) porusza inne kwestie, nie powtarza pytań ani nie szuka porównań. Wie, że każdy ma do opowiedzenia inną historię, więc wszystkie te relacje, często pomagające zrozumieć rzeczywistość wolontariuszy, przytacza w krótkich wywiadach. Zapewnia w ten sposób zapośredniczony obraz świętego – nie: odnoszący się do jego codzienności, a utrwalony przez naśladowców. Kto wie, czy to bardziej nie przekona odbiorców niż zagłębianie się w życiowe doświadczenia Brata Alberta. W końcu „Nic na pokaz” pełni między innymi rolę „reklamy” wolontariatu.
Znajduje też Bilska miejsce na opisanie biografii Brata Alberta. Próbuje jednak znaleźć w niej klucz do charakteru postaci, pokazać człowieka, a nie świętego. Zależy jej na udowodnieniu, że tak jak Adam Chmielowski postępować mogą wszyscy chętni, dzisiaj zresztą będzie im łatwiej, bo autorka w rozmowach przemyca też wskazówki dla odbiorców zainteresowanych wolontariatem, wskazuje obszary warte uwagi i w duchu Brata Alberta. Sam życiorys ogranicza się do najważniejszych wiadomości: Bilska dba o to, by nie był beznamiętny czy nudny – ale pomysł wzbogacenia go o wywiady, czyli różne spojrzenia na działalność Brata Alberta z dzisiejszej perspektywy to strzał w dziesiątkę – to on naprawdę podnosi wartość lektury i przesuwa ją na zsekularyzowane rynki.
„Nic na pokaz” to książka o pochyleniu się nad drugim człowiekiem. Pomoc innym przybierać może różne formy – a i dotyczyć różnych grup społecznych. Nie każdy zdecyduje się na wersję ekstremalną, ale liczą się nawet drobne gesty. Kolejni rozmówcy Bilskiej pokazują, jak wiele zależy od nastawienia, ale też – z jakimi problemami się spotykają. „Nic na pokaz” to książka, z której wyczytać można sporo wskazówek. Jest to publikacja, w której często autorka w ogóle schodzi z tematu świętego, zajmując się szczegółowo pracami interlokutorów. Nie zapomina o twórczej działalności, jest tu miejsce na analizy obrazów – wszystko po to, by pokazać zwyczajność Brata Alberta. Staje się zatem ta propozycja publikacją dla szerokiego grona odbiorców, ważną ze względu na wymiar społeczny. Po tak przygotowanym tomie nikt już nie będzie mieć wątpliwości, dlaczego warto utrwalać sylwetkę Brata Alberta i informować odbiorców o możliwościach wspierania innych. To książka pozbawiona przegadania, autorka stawia na konkrety i w biografii, i w rozmowach.
Bez cudów
Z jednym Małgorzata Bilska porozmawia, bo został laureatem Medalu Św. Brata Alberta, z innym – bo ma na koncie film o tej postaci (na podstawie dramatu Karola Wojtyły zresztą). Sięgnie po opinię wolontariusza i księdza, którego dzieło pomocy biednym (w duchu Brata Alberta) rozrosło się już do niewyobrażalnych na początku rozmiarów. Przepyta albertynów i biskupa, ale również osoby świeckie, w tym – postacie z pierwszych stron gazet. Jedni opowiedzą o niepełnosprawności, drudzy o aktywizowaniu niepełnosprawnych, inni o samym sensie wolontariatu albo o bezdomności i jej powodach. Tylko nielicznych Małgorzata Bilska będzie odpytywać z życiorysu świętego – nie jest jej to do niczego potrzebne, chyba że do wskazania, jak dzisiaj sprawdzają się pomysły Adama Chmielowskiego – i jak dzieło jego życia jest kontynuowane. To o wiele ciekawsze niż analiza biografii – i zajmie znacznie większe grono czytelników. „Nic na pokaz” to tom w sam raz na rynki świeckie, lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy chcą zająć się wolontariatem. Autorka z każdym ze swoich rozmówców (a należą do nich między innymi Anna Dymna, Grzegorz Ryś, Jasiek Mela czy Krzysztof Zanussi, a także mniej znani, za to bardzo zaangażowani w pomoc najbiedniejszym) porusza inne kwestie, nie powtarza pytań ani nie szuka porównań. Wie, że każdy ma do opowiedzenia inną historię, więc wszystkie te relacje, często pomagające zrozumieć rzeczywistość wolontariuszy, przytacza w krótkich wywiadach. Zapewnia w ten sposób zapośredniczony obraz świętego – nie: odnoszący się do jego codzienności, a utrwalony przez naśladowców. Kto wie, czy to bardziej nie przekona odbiorców niż zagłębianie się w życiowe doświadczenia Brata Alberta. W końcu „Nic na pokaz” pełni między innymi rolę „reklamy” wolontariatu.
Znajduje też Bilska miejsce na opisanie biografii Brata Alberta. Próbuje jednak znaleźć w niej klucz do charakteru postaci, pokazać człowieka, a nie świętego. Zależy jej na udowodnieniu, że tak jak Adam Chmielowski postępować mogą wszyscy chętni, dzisiaj zresztą będzie im łatwiej, bo autorka w rozmowach przemyca też wskazówki dla odbiorców zainteresowanych wolontariatem, wskazuje obszary warte uwagi i w duchu Brata Alberta. Sam życiorys ogranicza się do najważniejszych wiadomości: Bilska dba o to, by nie był beznamiętny czy nudny – ale pomysł wzbogacenia go o wywiady, czyli różne spojrzenia na działalność Brata Alberta z dzisiejszej perspektywy to strzał w dziesiątkę – to on naprawdę podnosi wartość lektury i przesuwa ją na zsekularyzowane rynki.
„Nic na pokaz” to książka o pochyleniu się nad drugim człowiekiem. Pomoc innym przybierać może różne formy – a i dotyczyć różnych grup społecznych. Nie każdy zdecyduje się na wersję ekstremalną, ale liczą się nawet drobne gesty. Kolejni rozmówcy Bilskiej pokazują, jak wiele zależy od nastawienia, ale też – z jakimi problemami się spotykają. „Nic na pokaz” to książka, z której wyczytać można sporo wskazówek. Jest to publikacja, w której często autorka w ogóle schodzi z tematu świętego, zajmując się szczegółowo pracami interlokutorów. Nie zapomina o twórczej działalności, jest tu miejsce na analizy obrazów – wszystko po to, by pokazać zwyczajność Brata Alberta. Staje się zatem ta propozycja publikacją dla szerokiego grona odbiorców, ważną ze względu na wymiar społeczny. Po tak przygotowanym tomie nikt już nie będzie mieć wątpliwości, dlaczego warto utrwalać sylwetkę Brata Alberta i informować odbiorców o możliwościach wspierania innych. To książka pozbawiona przegadania, autorka stawia na konkrety i w biografii, i w rozmowach.
wtorek, 8 sierpnia 2017
Rachel Renée Russell: Nieprzypadkowe przypadki Maxa Crumbly. Bohater szkolnej szafki
Akapit Press, Łódź 2017.
Polowanie
Dziewczęcy rynek Rachel Renée Russell podbiła rozrastającymi się wciąż „Dziennikami Nikki”, chyba pierwszą serią powieści komiksowych sprofilowanych na kilkulatki i młodsze nastolatki. Zachęcona wielkim sukcesem wydawniczym próbuje swoich sił i w chłopięcych lekturach, chociaż tu konkurencja jest ogromna. Russell przyciągnie i dziewczyny, bo w końcu Max Crumbly przyjaźni się z Brandonem – a chociaż stawia na przygodowość, wciąż pozostaje „kobieca” w opowieści. Nie dorówna Luzakowi ani Cwaniaczkowi (mimo że lepiej rysuje): Max bardziej nastawiony jest na analizowanie swoich zachowań, autorka nie umie się wyzbyć tej cechy, więc nie do końca przekonuje do siebie. Z drugiej strony to powieść komiksowa dla jeszcze naiwnych czytelników, tym łatwiej będzie mimo wszystko w Maxa uwierzyć. Tym bardziej, że sam bohater nie należy do specjalnie przebojowych. Max bywa ofiarą w szkole, dystansuje się od rozrabiaków. Jest nieśmiały, do niedawna w ogóle uczyła go babcia, teraz chłopak trafił do gimnazjum i próbuje znaleźć rozwiązania codziennych problemów. Jako ten mało ważny, bywa zaczepiany zwłaszcza przez Zbira (Zbiga Thurstona). Kiedy zaczyna się ta historia – pierwsza część zaplanowanej bestsellerowej serii – Max trafia do szkolnej szafki. Zamknięty przez Zbira, uwolniony przez dziewczynę, która mu się podoba, zostaje uwięziony raz jeszcze, tym razem na cały trzydniowy weekend. Przypadkowo odkrywa obecność w szkole trzech obcych mężczyzn, którzy planują napad. I tak zaczyna się nierówny pojedynek między nastolatkiem a złodziejami. Max przeżywa przygody na miarę swoich komiksowych superbohaterów, brakuje mu tylko pelerynki. Przeciska się przez kanały wentylacyjne, traci ubranie przez wypadek w nieczynnej toalecie, przebiera się w szatni dziewczyn i zyskuje kontakt z prześliczną Erin. Nie może jednak zapomnieć, że tylko on ma szansę uratować sprzęt z pracowni komputerowej i udowodnić sobie (i innym), że jest coś wart. Chociaż sytuacja wydaje się przegrana od początku, Max Crumbly walczy – sam dla siebie.
„Bohater szkolnej szafki” to też próba autoprezentacji. Max czasami rapuje (nie jest to wybitny zestaw rymów, ale przynajmniej wyróżnia bohatera na rynku). Kiedy się zwierza, część informacji wyróżnia wielkimi literami czy pogrubieniami, ekscytacja w pełni naturalna u Nikki u niego jest trochę nie na miejscu. Wydaje się, że Russell mimo wszystko chce wciąż trafiać do dziewczynek – samą akcją przekona chłopców, ale sposób opisywania wrażeń i forma tomiku to już typowo dziewczyńskie zabawy. „Bohater szkolnej szafki” to powieść komiksowa, którą z różnych względów polubić mogą różne grupy odbiorców. Oczywiście do narracji dochodzi jeszcze relacja obrazkowa. Autorka posiłkuje się schematami z powieści komiksowych, ale nieco je modyfikuje, tak samo jak u Nikki. To znaczy: nie wprowadza małych kadrów, które przerywałyby akapity, raczej pełnostronicowe rysunki, czasami – całe serie obrazków, które przejmują role komentarza na pewien etap. Tu znów powraca cukierkowość z „Dzienników Nikki”” choćby nie wiadomo jak się autorka starała, w rysunkach jest „kobieca”, zbyt słodka i za bardzo upiększająca postacie. Owszem, wyglądają one jak z mangi (zwłaszcza w próbach tworzenia czarnych charakterów z konieczności trochę mniej ślicznych), ale to może być zbyt mało, żeby pokonać konkurencję. „Bohater szkolnej szafki” to rozbudowana historia, pełna dynamicznych wydarzeń, dowcipna i szybka. Przeznaczona w teorii dla grupy innej niż fanki „Dzienników Nikki”, ale może do niej bardziej nawet trafić.
Polowanie
Dziewczęcy rynek Rachel Renée Russell podbiła rozrastającymi się wciąż „Dziennikami Nikki”, chyba pierwszą serią powieści komiksowych sprofilowanych na kilkulatki i młodsze nastolatki. Zachęcona wielkim sukcesem wydawniczym próbuje swoich sił i w chłopięcych lekturach, chociaż tu konkurencja jest ogromna. Russell przyciągnie i dziewczyny, bo w końcu Max Crumbly przyjaźni się z Brandonem – a chociaż stawia na przygodowość, wciąż pozostaje „kobieca” w opowieści. Nie dorówna Luzakowi ani Cwaniaczkowi (mimo że lepiej rysuje): Max bardziej nastawiony jest na analizowanie swoich zachowań, autorka nie umie się wyzbyć tej cechy, więc nie do końca przekonuje do siebie. Z drugiej strony to powieść komiksowa dla jeszcze naiwnych czytelników, tym łatwiej będzie mimo wszystko w Maxa uwierzyć. Tym bardziej, że sam bohater nie należy do specjalnie przebojowych. Max bywa ofiarą w szkole, dystansuje się od rozrabiaków. Jest nieśmiały, do niedawna w ogóle uczyła go babcia, teraz chłopak trafił do gimnazjum i próbuje znaleźć rozwiązania codziennych problemów. Jako ten mało ważny, bywa zaczepiany zwłaszcza przez Zbira (Zbiga Thurstona). Kiedy zaczyna się ta historia – pierwsza część zaplanowanej bestsellerowej serii – Max trafia do szkolnej szafki. Zamknięty przez Zbira, uwolniony przez dziewczynę, która mu się podoba, zostaje uwięziony raz jeszcze, tym razem na cały trzydniowy weekend. Przypadkowo odkrywa obecność w szkole trzech obcych mężczyzn, którzy planują napad. I tak zaczyna się nierówny pojedynek między nastolatkiem a złodziejami. Max przeżywa przygody na miarę swoich komiksowych superbohaterów, brakuje mu tylko pelerynki. Przeciska się przez kanały wentylacyjne, traci ubranie przez wypadek w nieczynnej toalecie, przebiera się w szatni dziewczyn i zyskuje kontakt z prześliczną Erin. Nie może jednak zapomnieć, że tylko on ma szansę uratować sprzęt z pracowni komputerowej i udowodnić sobie (i innym), że jest coś wart. Chociaż sytuacja wydaje się przegrana od początku, Max Crumbly walczy – sam dla siebie.
„Bohater szkolnej szafki” to też próba autoprezentacji. Max czasami rapuje (nie jest to wybitny zestaw rymów, ale przynajmniej wyróżnia bohatera na rynku). Kiedy się zwierza, część informacji wyróżnia wielkimi literami czy pogrubieniami, ekscytacja w pełni naturalna u Nikki u niego jest trochę nie na miejscu. Wydaje się, że Russell mimo wszystko chce wciąż trafiać do dziewczynek – samą akcją przekona chłopców, ale sposób opisywania wrażeń i forma tomiku to już typowo dziewczyńskie zabawy. „Bohater szkolnej szafki” to powieść komiksowa, którą z różnych względów polubić mogą różne grupy odbiorców. Oczywiście do narracji dochodzi jeszcze relacja obrazkowa. Autorka posiłkuje się schematami z powieści komiksowych, ale nieco je modyfikuje, tak samo jak u Nikki. To znaczy: nie wprowadza małych kadrów, które przerywałyby akapity, raczej pełnostronicowe rysunki, czasami – całe serie obrazków, które przejmują role komentarza na pewien etap. Tu znów powraca cukierkowość z „Dzienników Nikki”” choćby nie wiadomo jak się autorka starała, w rysunkach jest „kobieca”, zbyt słodka i za bardzo upiększająca postacie. Owszem, wyglądają one jak z mangi (zwłaszcza w próbach tworzenia czarnych charakterów z konieczności trochę mniej ślicznych), ale to może być zbyt mało, żeby pokonać konkurencję. „Bohater szkolnej szafki” to rozbudowana historia, pełna dynamicznych wydarzeń, dowcipna i szybka. Przeznaczona w teorii dla grupy innej niż fanki „Dzienników Nikki”, ale może do niej bardziej nawet trafić.
poniedziałek, 7 sierpnia 2017
Artur Nowaczewski: Hostel Nomadów
Iskry, Warszawa 2017.
Podróż po słowa
Podróżować można na wiele sposobów, dla Artura Nowaczewskiego wyprawy z dala od turystycznych szlaków to trochę możliwość samopoznania, zmierzenia się z wyzwaniami odległymi od cywilizacji i tam, gdzie ludzie nie zostali jeszcze zmanierowani przez komercję czy nastawienie na turystyczny biznes. „Hostel Nomadów” nie jest w żadnym razie dziennikiem podróży ani rejestrem doświadczeń globtrotera, to bardziej utrwalanie ulotnych refleksji, drobnych zdarzeń na trasie i spotkań z ludźmi, którzy za moment rozejdą się w różne strony, żeby już nigdy się nie spotkać. Nowaczewski jest obserwatorem, a jednocześnie poetą: zwraca uwagę na melodyjność fraz, chce, żeby jego historia płynęła swobodnie i by sam jej rytm był już powodem sięgania po lekturę. Dba o słowo w zakresie dzisiaj nieczęsto spotykanym. W efekcie to bardziej podróż w głąb siebie niż do Bułgarii. Autorowi nie zależy na odtwarzaniu tego, czym zajmują się kulturoznawcy i etnografowie, nie szuka sposobów na wierne opisanie lokalnych kultur i zwyczajów. Nie uogólnia – pojedynczy człowiek napotkany na drodze zostanie w relacji jednostką, nawet kiedy jego przykład dobitnie wskaże mentalność miejscowych, zakodowane w społeczeństwie przekonania lub relikty przeszłości. „Hostel Nomadów” pod tym względem wymyka się gatunkowym ramom. Nie jest to książka podróżnicza, nie da się jej też traktować jako zbioru esejów czy felietonów. Niby pojedyncze teksty są zamkniętymi całostkami, uzupełnianymi przez doświadczenia z różnych lat, jednak nie dążą do jednego, wyraźnie wytyczonego celu. Autor lubi wędrować, błąkać się po poznanych kiedyś terenach dla samej przyjemności przebywania z własnymi myślami. Jeśli zabłądzi – skorzysta z pomocy życzliwych zwykle miejscowych: ci albo podwiozą go do wskazanego szlaku, albo poczęstują tym, co akurat mają w domu i nie wezmą za to pieniędzy. Ale to okazja do kolejnej inspirującej rozmowy, do poznawania prywatnych historii. Nowaczewski nie idzie zatem w ślady badaczy i uczonych, ale uzupełnia ich dokonania o opowieści niby nieistotne, a wartościowe. Na nieuczęszczanych szlakach czekają też niespodzianki, choćby… spotkanie z fanem, który potrafi zacytować fragment wiersza…
Jest „Hostel Nomadów” książką niespieszną, relacją z beztroskiej włóczęgi po terenach kiedyś oswojonych i pokochanych. Artur Nowaczewski odkrywa górskie ścieżki dla siebie, przy okazji pokazując czytelnikom, dlaczego tak lubi wracać w te miejsca. Budzi tęsknotę za bezinteresownymi spotkaniami i czystą radością z dzielenia doświadczeń, jest przewodnikiem po tym, co już zapomniane lub nieuświadamiane. Podkreśla niemal pierwotną inność „dzikiej” Bułgarii, fascynację miejscem i mieszkańcami. Nie ma w tym egzaltacji ani poetyckich uniesień, autor stawia na naturalność – i w ten sposób najlepiej przekazuje emocje z wyprawy. Potrafi zajmować się rzeczami w codziennej gonitwie umykającymi czy ignorowanymi, przywraca uwagę międzyludzkim kontaktom. Znajduje metodę mówienia o tym, co mu bliskie tak, by ową bliskość poczuli też czytelnicy. „Hostel Nomadów” to publikacja, jakich niewiele się na rynku spotyka. Niespieszna, pozbawiona podręcznikowych zapisków (bo nawet kiedy Nowaczewski przybliża historię miejsca, to czyni to z fascynacji, a nie z obowiązku – więc przekonuje czytelników do śledzenia wiadomości). Taką narrację trudno spotkać – Artur Nowaczewski proponuje odbiorcom nie tylko podróż po mniej znanych terenach Bułgarii, ale i po możliwościach słowa. Ta książka fascynować może już ze względu na samą realizację tematu.
Podróż po słowa
Podróżować można na wiele sposobów, dla Artura Nowaczewskiego wyprawy z dala od turystycznych szlaków to trochę możliwość samopoznania, zmierzenia się z wyzwaniami odległymi od cywilizacji i tam, gdzie ludzie nie zostali jeszcze zmanierowani przez komercję czy nastawienie na turystyczny biznes. „Hostel Nomadów” nie jest w żadnym razie dziennikiem podróży ani rejestrem doświadczeń globtrotera, to bardziej utrwalanie ulotnych refleksji, drobnych zdarzeń na trasie i spotkań z ludźmi, którzy za moment rozejdą się w różne strony, żeby już nigdy się nie spotkać. Nowaczewski jest obserwatorem, a jednocześnie poetą: zwraca uwagę na melodyjność fraz, chce, żeby jego historia płynęła swobodnie i by sam jej rytm był już powodem sięgania po lekturę. Dba o słowo w zakresie dzisiaj nieczęsto spotykanym. W efekcie to bardziej podróż w głąb siebie niż do Bułgarii. Autorowi nie zależy na odtwarzaniu tego, czym zajmują się kulturoznawcy i etnografowie, nie szuka sposobów na wierne opisanie lokalnych kultur i zwyczajów. Nie uogólnia – pojedynczy człowiek napotkany na drodze zostanie w relacji jednostką, nawet kiedy jego przykład dobitnie wskaże mentalność miejscowych, zakodowane w społeczeństwie przekonania lub relikty przeszłości. „Hostel Nomadów” pod tym względem wymyka się gatunkowym ramom. Nie jest to książka podróżnicza, nie da się jej też traktować jako zbioru esejów czy felietonów. Niby pojedyncze teksty są zamkniętymi całostkami, uzupełnianymi przez doświadczenia z różnych lat, jednak nie dążą do jednego, wyraźnie wytyczonego celu. Autor lubi wędrować, błąkać się po poznanych kiedyś terenach dla samej przyjemności przebywania z własnymi myślami. Jeśli zabłądzi – skorzysta z pomocy życzliwych zwykle miejscowych: ci albo podwiozą go do wskazanego szlaku, albo poczęstują tym, co akurat mają w domu i nie wezmą za to pieniędzy. Ale to okazja do kolejnej inspirującej rozmowy, do poznawania prywatnych historii. Nowaczewski nie idzie zatem w ślady badaczy i uczonych, ale uzupełnia ich dokonania o opowieści niby nieistotne, a wartościowe. Na nieuczęszczanych szlakach czekają też niespodzianki, choćby… spotkanie z fanem, który potrafi zacytować fragment wiersza…
Jest „Hostel Nomadów” książką niespieszną, relacją z beztroskiej włóczęgi po terenach kiedyś oswojonych i pokochanych. Artur Nowaczewski odkrywa górskie ścieżki dla siebie, przy okazji pokazując czytelnikom, dlaczego tak lubi wracać w te miejsca. Budzi tęsknotę za bezinteresownymi spotkaniami i czystą radością z dzielenia doświadczeń, jest przewodnikiem po tym, co już zapomniane lub nieuświadamiane. Podkreśla niemal pierwotną inność „dzikiej” Bułgarii, fascynację miejscem i mieszkańcami. Nie ma w tym egzaltacji ani poetyckich uniesień, autor stawia na naturalność – i w ten sposób najlepiej przekazuje emocje z wyprawy. Potrafi zajmować się rzeczami w codziennej gonitwie umykającymi czy ignorowanymi, przywraca uwagę międzyludzkim kontaktom. Znajduje metodę mówienia o tym, co mu bliskie tak, by ową bliskość poczuli też czytelnicy. „Hostel Nomadów” to publikacja, jakich niewiele się na rynku spotyka. Niespieszna, pozbawiona podręcznikowych zapisków (bo nawet kiedy Nowaczewski przybliża historię miejsca, to czyni to z fascynacji, a nie z obowiązku – więc przekonuje czytelników do śledzenia wiadomości). Taką narrację trudno spotkać – Artur Nowaczewski proponuje odbiorcom nie tylko podróż po mniej znanych terenach Bułgarii, ale i po możliwościach słowa. Ta książka fascynować może już ze względu na samą realizację tematu.
niedziela, 6 sierpnia 2017
Lincoln Peirce: Zapiski Luzaka. Natan wymiata
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Problemy w domu
Natan nareszcie wyleczył się z nieszczęśliwej miłości do Jenny. Przez wiele lat dostawał kosza, ale wytrwale próbował zwrócić na siebie uwagę dziewczyny. Cierpiał męki zazdrości przez Artura. Teraz jednak na Jenny nie zwraca już uwagi. A w pobliżu pojawiła się Ruby. Ruby jest ładna, sympatyczna… i śmieje się z komiksów Natana, a to coś znaczy. Wprawdzie bohater nie zamierza tym razem obnosić się ze swoim uczuciem, ale szybko dowiaduje się o nim cała szkoła. Wątek sercowy to oczywiście tylko jedna z przygód w tomiku „Natan wymiata”. Wśród innych są na przykład prawdopodobna przeprowadzka (tata Natana stracił pracę i dopóki ma szansę na otrzymanie innej posady, nie mówi nic pociechom. Ale szanse maleją z dnia na dzień). Poza tym Natan naraża się jednemu ze szkolnych kolegów, także zakochanemu w Ruby. A już kiedy zaczyna w szkolnej gazetce tworzyć komiksową rubrykę plotkarską, podpada całej społeczności. To, co śmieszy jako „tajny” humor ze szkolnych zeszytów, niekoniecznie będzie dobrym rozwiązaniem w prawdziwej gazetce. NA szczęście Natan może na siebie spojrzeć z zewnątrz, przez karykaturę kolegi. Dowie się o sobie rzeczy może mało przyjemnych – i przerysowanych – ale na tyle celnych, by przemyśleć postawę. Zbliża się też turniej, w którym szkoła Natana od 37 lat nie wygrała. Przydałoby się tym razem stworzyć drużynę, która sprosta oczekiwaniom. A żeby połączyć siły, trzeba najpierw odrzucić konflikty.
Lincoln Peirce jak zawsze stawia na barwną i wielotorową historykę, ale kiedy dochodzi do poważnych stresów dzieci, zatrzymuje się na moment. Pokazuje odbiorcom, jak zmieniają się postawy tych, którzy mają w domu problemy i nie chcą o nich mówić. Randy przeżywa rozwód rodziców, Natan – potencjalną przeprowadzkę. Obaj zamykają się na innych lub reagują złością i trzeba czasu albo podstępu, żeby w ogóle móc do nich dotrzeć. To ważny motyw w powieści, która ma przecież wymiar rozrywkowy i dotyczy zwykle wybryków Natana albo jego fantastycznych – to jest zakotwiczonych w wyobraźni – komiksów. Lincoln Peirce zapewnia odbiorcom szereg atrakcji, ale dostarcza też materiału do przemyśleń. Udowadnia też, że zawsze warto szukać rozwiązania, a przyczyny konfliktów mogą leżeć po obu stronach.
„Natan wymiata” to powieść komiksowa, a to oznacza, że spora część narracji przechodzi do rysunków. Komiksy Natana cechują się prostą kreską (i tłem w postaci liniowanego papieru, nie mówiąc już o absurdalnych pomysłach), ale rysunki w postaci komiksowych kadrów przejmują także część puent. Taki sposób prowadzenia opowieści jest zachętą dla małych odbiorców, by zaangażowali się w szkolne przygody Natana, ale również – żeby nauczyli się podobnie wyrażać emocje. Książka złożona z tekstu i równie ważnych jak tekst fragmentów komiksowych automatycznie czyta się szybciej i przynosi więcej wrażeń. Zwiększona liczba bodźców wpływa z kolei na atrakcyjność całej historii. Natan to bohater, który daje się lubić, więc mali odbiorcy zawsze kibicować mu będą w szkolnych przygodach. Przy okazji jednak ten bohater może zwrócić uwagę czytelników na sprawy istotne w życiu każdego – i rzucić nowe światło na relacje w lokalnej społeczności. Szkoła to również zestaw międzyludzkich relacji, czasami – konfliktów o głębszym podłożu.
Problemy w domu
Natan nareszcie wyleczył się z nieszczęśliwej miłości do Jenny. Przez wiele lat dostawał kosza, ale wytrwale próbował zwrócić na siebie uwagę dziewczyny. Cierpiał męki zazdrości przez Artura. Teraz jednak na Jenny nie zwraca już uwagi. A w pobliżu pojawiła się Ruby. Ruby jest ładna, sympatyczna… i śmieje się z komiksów Natana, a to coś znaczy. Wprawdzie bohater nie zamierza tym razem obnosić się ze swoim uczuciem, ale szybko dowiaduje się o nim cała szkoła. Wątek sercowy to oczywiście tylko jedna z przygód w tomiku „Natan wymiata”. Wśród innych są na przykład prawdopodobna przeprowadzka (tata Natana stracił pracę i dopóki ma szansę na otrzymanie innej posady, nie mówi nic pociechom. Ale szanse maleją z dnia na dzień). Poza tym Natan naraża się jednemu ze szkolnych kolegów, także zakochanemu w Ruby. A już kiedy zaczyna w szkolnej gazetce tworzyć komiksową rubrykę plotkarską, podpada całej społeczności. To, co śmieszy jako „tajny” humor ze szkolnych zeszytów, niekoniecznie będzie dobrym rozwiązaniem w prawdziwej gazetce. NA szczęście Natan może na siebie spojrzeć z zewnątrz, przez karykaturę kolegi. Dowie się o sobie rzeczy może mało przyjemnych – i przerysowanych – ale na tyle celnych, by przemyśleć postawę. Zbliża się też turniej, w którym szkoła Natana od 37 lat nie wygrała. Przydałoby się tym razem stworzyć drużynę, która sprosta oczekiwaniom. A żeby połączyć siły, trzeba najpierw odrzucić konflikty.
Lincoln Peirce jak zawsze stawia na barwną i wielotorową historykę, ale kiedy dochodzi do poważnych stresów dzieci, zatrzymuje się na moment. Pokazuje odbiorcom, jak zmieniają się postawy tych, którzy mają w domu problemy i nie chcą o nich mówić. Randy przeżywa rozwód rodziców, Natan – potencjalną przeprowadzkę. Obaj zamykają się na innych lub reagują złością i trzeba czasu albo podstępu, żeby w ogóle móc do nich dotrzeć. To ważny motyw w powieści, która ma przecież wymiar rozrywkowy i dotyczy zwykle wybryków Natana albo jego fantastycznych – to jest zakotwiczonych w wyobraźni – komiksów. Lincoln Peirce zapewnia odbiorcom szereg atrakcji, ale dostarcza też materiału do przemyśleń. Udowadnia też, że zawsze warto szukać rozwiązania, a przyczyny konfliktów mogą leżeć po obu stronach.
„Natan wymiata” to powieść komiksowa, a to oznacza, że spora część narracji przechodzi do rysunków. Komiksy Natana cechują się prostą kreską (i tłem w postaci liniowanego papieru, nie mówiąc już o absurdalnych pomysłach), ale rysunki w postaci komiksowych kadrów przejmują także część puent. Taki sposób prowadzenia opowieści jest zachętą dla małych odbiorców, by zaangażowali się w szkolne przygody Natana, ale również – żeby nauczyli się podobnie wyrażać emocje. Książka złożona z tekstu i równie ważnych jak tekst fragmentów komiksowych automatycznie czyta się szybciej i przynosi więcej wrażeń. Zwiększona liczba bodźców wpływa z kolei na atrakcyjność całej historii. Natan to bohater, który daje się lubić, więc mali odbiorcy zawsze kibicować mu będą w szkolnych przygodach. Przy okazji jednak ten bohater może zwrócić uwagę czytelników na sprawy istotne w życiu każdego – i rzucić nowe światło na relacje w lokalnej społeczności. Szkoła to również zestaw międzyludzkich relacji, czasami – konfliktów o głębszym podłożu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)