Międzynarodowe Centrum Kultury, Dwie Siostry, Warszawa 2018.
Muzeum zwierząt
Jest to książka nietypowa i bardzo pomysłowa. Stworzona z fragmentów dzieł, które można obejrzeć w polskich muzeach, starych drukach czy zbiorach bibliotecznych. To obrazy, pocztówki i szkice, rzeźby, zabawki, reklamy, pomniki, makatki, ryciny, plakaty, a nawet… nietypowe znaki drogowe. Z każdego eksponatu wybrane zostały motywy zwierzęce – i potraktowane jako ilustracje do prostych bajek, tekstów tworzonych przez Macieja Byliniaka. Bajki są wtórne wobec obrazów. Nie ma mowy o powtarzalności bohaterów (rzadko zdarza się jeden w różnych ujęciach), cała książka może zachęcić do sprawdzania muzealnych zasobów. Twórcy tomu mogą popularyzować dzieła sztuki (w intrygujących nie tylko dzieci fragmentach i ujęciach), ale też rozbudzać ciekawość dotyczącą artystycznej przeszłości. Ponieważ rzadko powtarzają się style i pomysły, tomik będzie uruchamiać wyobraźnię dzieci. Są tu wizerunki zwierząt realistyczne albo całkiem abstrakcyjne, są wypełnione szczegółami albo schematyczne, monochromatyczne lub bardzo kolorowe. Każda ilustracja przykuwa wzrok, wiele w ogóle natychmiast rodzi pytania o całość – na szczęście spis reprodukcji na końcu książki to zestaw adresów – autorów, prac oraz miejsc. Każda kolejna ilustracja sprawia, że nie da się „Zwierzyńca” czytać szybko lub wręcz kartkować. To możliwość poznawania rozmaitych dzieł, a także nazwisk – może pociągnąć za sobą zainteresowanie innymi obiektami muzealnymi i eksponatami czy innymi dokumentami. Najmłodsi przekonają się między innymi, jak wyglądały kiedyś zabawki, albo że wielką wartość mają nie tylko tradycyjne obrazy, ale również – pozornie proste szkice i próbki. Co ważne – dzieła grupowane są tematycznie, więc odbiorcy dostaną na przykład mnóstwo obrazów prezentujących konie czy jelenie, koty lub ptaki. Dzięki temu widać różnorodność technik i rodzaje spojrzeń na rzeczywistość. Najmłodsi przekonają się, że nie istnieje jeden sposób na przedstawienie jakiegoś zwierzęcia, innym razem – jak w wypadku kamiennych lwów – widać różnice w postrzeganiu zwierząt. Zdarza się, że kolejne strony wypełnione są po prostu reprodukcjami – nie trzeba do nich nic dokładać, obejdą się bez komentarza, a i tak na długo zatrzymują wzrok. Książka mogłaby funkcjonować jako silva rerum, ale poza prezentacją sztuki pojawiają się tu również spajające całość bajki.
Maciej Byliniak w tekstach sięga do klasycznych gatunków. Inspiruje się baśniami (i nieźle mu to wychodzi) albo popisuje się umiejętnością rymowania, kiedy bawi się w wyliczanki. Pisze ciekawie, nawet gdy wydaje się, że niczym nie zaskoczy. Czasami stawia na przedziwne puenty, unika natomiast – i bardzo dobrze! – pouczania czytelników. Chce, żeby lektura była dla nich przygodą, a do tego nie może odwracać uwagi od warstwy graficznej. „Zwierzyniec” to publikacja, która bardzo ucieszy. Nie jest to katalog dzieł ani zestaw naiwnych opowiastek, nadaje się dla czytelników starszych i młodszych. Odbiera się go na różne sposoby – jednych zachęci możliwość poznawania dzieł sztuki przez detale, innych – mnogość kolorów. Grafika to powód powstania książki – w „Zwierzyńcu” nie musi dziać się wiele w bajkach, tu bardzo długo ogląda się po prostu ilustracje, sprawdza, czyjego są autorstwa, porównuje i zestawia z tym, co znane. Taka pozycja daje szansę przekonania dzieci do zaangażowania się w historię sztuki. „Zwierzyniec” to właściwie arcyciekawy album, tomik, który przynosi nieoczekiwanie bardzo dużo informacji – ale i umożliwia odbiorcom wyciąganie wniosków na temat stylistyk czy konsekwencji twórczych w wyborze techniki. To popis wysokiej jakości.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
wtorek, 30 czerwca 2020
poniedziałek, 29 czerwca 2020
Violetta Krasnowska: Będziesz siedzieć. O polskim systemie niesprawiedliwości
Czarne, Wołowiec 2020.
Pomyłki
Ludzie, którzy nie zrobili nic złego, mogą spać spokojnie, na pewno nie zostaną wmieszani w żadną sprawę kryminalną. A gdyby nawet przez przypadek trafili w tryby sądowej machiny, jako niewinnym nic im nie grozi. Sędziowie i prawnicy nie pozwolą przecież, żeby doszło do pomyłki – i by skazano kogoś za cudze przestępstwa. W idealnym świecie tak by pewnie było, ale Violetta Krasnowska przygląda się sprawom wstrząsającym. Opowiada o fatalnych pomyłkach lub manipulacjach, w wyniku których przypadkowi ludzie na długie lata tracą wolność, a w więzieniach również zdrowie i szansę na normalne życie. „Będziesz siedzieć. O polskim systemie niesprawiedliwości” to zestaw spraw bulwersujących opinię społeczną i stawiających sądownictwo oraz śledczych w bardzo złym świetle. Autorka interesuje się sprawami niedopracowanymi, tymi, które stanowią odwrotność ultraprecyzyjnych śledztw z powieści. Gorzej, że coś, w co trudno uwierzyć, opiera się na faktach i oznacza poważne problemy dla skazanych i dla ich bliskich. Obok ofiar, które straciły życie – często w brutalnych morderstwach – pojawiają się kolejne ofiary, skazani za niewinność. Violetta Krasnowska szuka tych najbardziej nieprawdopodobnie brzmiących historii z długofalowymi konsekwencjami.
I tak pojawiają się w książce wielkie błędy w analizowaniu zgromadzonych dowodów, ignorowanie nieścisłości albo wręcz wyciąganie absurdalnych wniosków bez powiązania ze zgromadzonym materiałem. Preparowanie dowodów tak, żeby pasowały do wybranego już oskarżonego – sposobów jest wiele, czasem tylko można mówić o przeoczeniach, czasem jednak to celowe działanie. Impulsem stają się osobiste niesnaski, pomówienia, pogoń za efektami albo zbiegi okoliczności. Kiedy nie chce się szukać prawdziwego mordercy, wystarczy przekonać wszystkich o winie kogoś innego. Ta książka na pewno nie wzbudzi zaufania do systemu sprawiedliwości – chociaż oczywiste jest, że nagromadzenie „pomyłek” sądowych to nie rutyna, a zebranie marginaliów. Violetta Krasnowska szuka po prostu sensacji – tę najłatwiej zapewnić przez przedstawianie niezawinionej krzywdy.
Oskarżeni za przestępstwa, których nie popełnili, nie zawsze potrafią się bronić. Są wśród nich ludzie niepełnosprawni intelektualnie albo po prostu życiowo niezaradni. Kiedy trafiają za kratki, automatycznie spadają na samo dno w więziennej hierarchii. W takich wypadkach pomóc mogą jedynie bliscy, którzy nie dają wiary sensacjom, postanawiają szukać wsparcia i samodzielnie przeprowadzają analizy zarzutów, obnażając kolejne nieścisłości. Nie bez znaczenia jest również ich status finansowy – korzystanie z pomocy jest kosztowne. Przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości sportretowani tutaj niechętnie przyznają się do błędów, często mija wiele lat odsiadki, zanim oczyści się kogoś z zarzutów. Utraconych szans na normalność nikt jednak nie zwróci.
Krasnowska w tej książce skupia się na błędach i na sensacjach, zależy jej na naświetlaniu komplikacji, przekreśleniu normalności i sytuacjach, których nikt by się nie spodziewał. Posiłkuje się ludzkimi słabościami – a przy okazji nakreśla tylko kulisy różnych zbrodni, wpisując się tym samym w modę na eksponowanie zła w literaturze faktu. To reportaże nastawione na silny oddźwięk.
Pomyłki
Ludzie, którzy nie zrobili nic złego, mogą spać spokojnie, na pewno nie zostaną wmieszani w żadną sprawę kryminalną. A gdyby nawet przez przypadek trafili w tryby sądowej machiny, jako niewinnym nic im nie grozi. Sędziowie i prawnicy nie pozwolą przecież, żeby doszło do pomyłki – i by skazano kogoś za cudze przestępstwa. W idealnym świecie tak by pewnie było, ale Violetta Krasnowska przygląda się sprawom wstrząsającym. Opowiada o fatalnych pomyłkach lub manipulacjach, w wyniku których przypadkowi ludzie na długie lata tracą wolność, a w więzieniach również zdrowie i szansę na normalne życie. „Będziesz siedzieć. O polskim systemie niesprawiedliwości” to zestaw spraw bulwersujących opinię społeczną i stawiających sądownictwo oraz śledczych w bardzo złym świetle. Autorka interesuje się sprawami niedopracowanymi, tymi, które stanowią odwrotność ultraprecyzyjnych śledztw z powieści. Gorzej, że coś, w co trudno uwierzyć, opiera się na faktach i oznacza poważne problemy dla skazanych i dla ich bliskich. Obok ofiar, które straciły życie – często w brutalnych morderstwach – pojawiają się kolejne ofiary, skazani za niewinność. Violetta Krasnowska szuka tych najbardziej nieprawdopodobnie brzmiących historii z długofalowymi konsekwencjami.
I tak pojawiają się w książce wielkie błędy w analizowaniu zgromadzonych dowodów, ignorowanie nieścisłości albo wręcz wyciąganie absurdalnych wniosków bez powiązania ze zgromadzonym materiałem. Preparowanie dowodów tak, żeby pasowały do wybranego już oskarżonego – sposobów jest wiele, czasem tylko można mówić o przeoczeniach, czasem jednak to celowe działanie. Impulsem stają się osobiste niesnaski, pomówienia, pogoń za efektami albo zbiegi okoliczności. Kiedy nie chce się szukać prawdziwego mordercy, wystarczy przekonać wszystkich o winie kogoś innego. Ta książka na pewno nie wzbudzi zaufania do systemu sprawiedliwości – chociaż oczywiste jest, że nagromadzenie „pomyłek” sądowych to nie rutyna, a zebranie marginaliów. Violetta Krasnowska szuka po prostu sensacji – tę najłatwiej zapewnić przez przedstawianie niezawinionej krzywdy.
Oskarżeni za przestępstwa, których nie popełnili, nie zawsze potrafią się bronić. Są wśród nich ludzie niepełnosprawni intelektualnie albo po prostu życiowo niezaradni. Kiedy trafiają za kratki, automatycznie spadają na samo dno w więziennej hierarchii. W takich wypadkach pomóc mogą jedynie bliscy, którzy nie dają wiary sensacjom, postanawiają szukać wsparcia i samodzielnie przeprowadzają analizy zarzutów, obnażając kolejne nieścisłości. Nie bez znaczenia jest również ich status finansowy – korzystanie z pomocy jest kosztowne. Przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości sportretowani tutaj niechętnie przyznają się do błędów, często mija wiele lat odsiadki, zanim oczyści się kogoś z zarzutów. Utraconych szans na normalność nikt jednak nie zwróci.
Krasnowska w tej książce skupia się na błędach i na sensacjach, zależy jej na naświetlaniu komplikacji, przekreśleniu normalności i sytuacjach, których nikt by się nie spodziewał. Posiłkuje się ludzkimi słabościami – a przy okazji nakreśla tylko kulisy różnych zbrodni, wpisując się tym samym w modę na eksponowanie zła w literaturze faktu. To reportaże nastawione na silny oddźwięk.
niedziela, 28 czerwca 2020
Opracowały Joanna Kubiakowska i Barbara Janisch na podstawie książki Kathariny Mahrenholtz i Dawn Parisi: Robię sobie remont. Podstawowe wykończenia i naprawy. Dziewczyński poradnik
Agora, Warszawa 2020.
Duma z pracy
„Robię sobie remont. Podstawowe wykończenia i naprawy w domu. Dziewczyński poradnik” to książka, która przyda się młodym majsterkowiczom (bez względu na płeć) i tym, którzy jeszcze nie wiedzą, że z niektórymi pracami w domu poradzą sobie samodzielnie, bez wzywania fachowców. Kolejnym krokiem po lekturze będzie poszukanie odpowiednich instrukcji w internecie, ale tu autorki też przytoczą kilka wartościowych wskazówek – przydatnych choćby wtedy, gdy trzeba obliczyć, ile farby kupić lub jaką wybrać, co zrobić, kiedy odpadnie kafelek, albo jak zamontować żyrandol. Czasami autorki przedstawiają porady bardzo drobiazgowo, czasami jednak kompletnie psują temat – to dotyczy przede wszystkim ilustracji. Asia Bordowa stawia na duże obrazki – bywa, że przypomina w nich, że kobiety mogą prowadzić remont, a mężczyźni i dzieci pomagać, na przykład podając odpowiednie narzędzia – ale nie o te przesłania chodzi. Najwięcej nieporozumień wywołuje ilustracja poglądowa prezentująca komplet imbusów (jako patyczki wystające z ramki) oraz… ta ukazująca rzekome różnice między wiertłem do drewna i takim do betonu. Skoro udało się bardzo dokładnie – aż odstaje od pozostałych narzędzi – narysować pistolet do silikonu, kompletnie niezrozumiała staje się korona na wiertle do drewna. Na szczęście takich kwiatków więcej nie ma, tu przydałaby się jednak dokładność, skoro to poradnik dla laików. Przy łączeniu drewna można by też wspomnieć o konfirmatach, a nie skupiać się wyłącznie na wkrętach.
„Robię sobie remont” to książka przydatna przynajmniej przy niektórych pracach. Można z nią całkiem nieźle wytapetować pokój, położyć płytki, panele albo wykładzinę, otynkować ściany i położyć gładź a także – chociaż z zastrzeżeniami ze strony asekurujących się autorek – polutować przewody czy połączyć je za pomocą kostki. Znacznie gorzej rzecz ma się przy pracach hydraulicznych – brakuje wskazówek, jak naprawić cieknący kran albo spłuczkę, autorki skupiły się na niechemicznym udrażnianiu rur, a to trochę mało. Wiadomo, że przy mocno ograniczonej objętości tomu nie da się zrealizować każdego zagadnienia, ale to usterki spotykane częściej niż mocowanie listew podłogowych. Dodatkiem dla ambitnych jest… stworzenie sobie antresoli do spania – może bardziej przydałoby się opowiedzenie o zwykłej półce albo stoliku czy mocowaniu drzwiczek do szafki na zawiasach – albo o montażu listwy ledowej.
Dziś bardzo łatwo o poradnikowe programy remontowe w telewizji czy o internetowe podpowiedzi, tom „Robię sobie remont” może zatem być dobrym punktem wyjścia dla czytelników. Joanna Kubiakowska i Barbara Janisch na podstawie książki Kathariny Mahrenholtz i Dawn Parisi przekonują, że drobne naprawy nie są zbyt skomplikowane, jeśli tylko pamięta się o pewnych regułach. Pozwalają nabrać pewności siebie i nie zgubić się w wielkich sklepach budowlanych. Nauczą, jak wybrać ekipę remontową i jak rozmawiać z fachowcami, a także – kiedy zasięgać porad od sprzedawców. Wiadomo, że drobna książka nie zostanie vademecum, a jednak w wielu domach po prostu się przyda. Nawet jeśli odbiorcy akurat nie planują większych remontów, mogą tu zajrzeć po poradę albo podpowiedź. Kto w najbliższym otoczeniu nie ma akurat złotej rączki, z której usług mógłby skorzystać, przekona się, że można całkiem dobrze sobie radzić w pracach remontowych. „Robię sobie remont” przypomina, żeby nie bać się napraw ani majsterkowania.
Duma z pracy
„Robię sobie remont. Podstawowe wykończenia i naprawy w domu. Dziewczyński poradnik” to książka, która przyda się młodym majsterkowiczom (bez względu na płeć) i tym, którzy jeszcze nie wiedzą, że z niektórymi pracami w domu poradzą sobie samodzielnie, bez wzywania fachowców. Kolejnym krokiem po lekturze będzie poszukanie odpowiednich instrukcji w internecie, ale tu autorki też przytoczą kilka wartościowych wskazówek – przydatnych choćby wtedy, gdy trzeba obliczyć, ile farby kupić lub jaką wybrać, co zrobić, kiedy odpadnie kafelek, albo jak zamontować żyrandol. Czasami autorki przedstawiają porady bardzo drobiazgowo, czasami jednak kompletnie psują temat – to dotyczy przede wszystkim ilustracji. Asia Bordowa stawia na duże obrazki – bywa, że przypomina w nich, że kobiety mogą prowadzić remont, a mężczyźni i dzieci pomagać, na przykład podając odpowiednie narzędzia – ale nie o te przesłania chodzi. Najwięcej nieporozumień wywołuje ilustracja poglądowa prezentująca komplet imbusów (jako patyczki wystające z ramki) oraz… ta ukazująca rzekome różnice między wiertłem do drewna i takim do betonu. Skoro udało się bardzo dokładnie – aż odstaje od pozostałych narzędzi – narysować pistolet do silikonu, kompletnie niezrozumiała staje się korona na wiertle do drewna. Na szczęście takich kwiatków więcej nie ma, tu przydałaby się jednak dokładność, skoro to poradnik dla laików. Przy łączeniu drewna można by też wspomnieć o konfirmatach, a nie skupiać się wyłącznie na wkrętach.
„Robię sobie remont” to książka przydatna przynajmniej przy niektórych pracach. Można z nią całkiem nieźle wytapetować pokój, położyć płytki, panele albo wykładzinę, otynkować ściany i położyć gładź a także – chociaż z zastrzeżeniami ze strony asekurujących się autorek – polutować przewody czy połączyć je za pomocą kostki. Znacznie gorzej rzecz ma się przy pracach hydraulicznych – brakuje wskazówek, jak naprawić cieknący kran albo spłuczkę, autorki skupiły się na niechemicznym udrażnianiu rur, a to trochę mało. Wiadomo, że przy mocno ograniczonej objętości tomu nie da się zrealizować każdego zagadnienia, ale to usterki spotykane częściej niż mocowanie listew podłogowych. Dodatkiem dla ambitnych jest… stworzenie sobie antresoli do spania – może bardziej przydałoby się opowiedzenie o zwykłej półce albo stoliku czy mocowaniu drzwiczek do szafki na zawiasach – albo o montażu listwy ledowej.
Dziś bardzo łatwo o poradnikowe programy remontowe w telewizji czy o internetowe podpowiedzi, tom „Robię sobie remont” może zatem być dobrym punktem wyjścia dla czytelników. Joanna Kubiakowska i Barbara Janisch na podstawie książki Kathariny Mahrenholtz i Dawn Parisi przekonują, że drobne naprawy nie są zbyt skomplikowane, jeśli tylko pamięta się o pewnych regułach. Pozwalają nabrać pewności siebie i nie zgubić się w wielkich sklepach budowlanych. Nauczą, jak wybrać ekipę remontową i jak rozmawiać z fachowcami, a także – kiedy zasięgać porad od sprzedawców. Wiadomo, że drobna książka nie zostanie vademecum, a jednak w wielu domach po prostu się przyda. Nawet jeśli odbiorcy akurat nie planują większych remontów, mogą tu zajrzeć po poradę albo podpowiedź. Kto w najbliższym otoczeniu nie ma akurat złotej rączki, z której usług mógłby skorzystać, przekona się, że można całkiem dobrze sobie radzić w pracach remontowych. „Robię sobie remont” przypomina, żeby nie bać się napraw ani majsterkowania.
Jon Klassen: O! Kapelusz!
Dwie Siostry, Warszawa 2016.
Druga strona
Są w tej prostej i filozoficznej książce trzy opowieści o dwóch żółwiach. Oba znalazły kapelusz. Razem. Przymierzyły go – i oba wyglądały w nim tak samo świetnie. Gdyby udało się znaleźć dwa identyczne kapelusze, problem rozwiązałby się błyskawicznie. Ale – niestety – drugiego takiego nie ma, więc żółwie muszą porzucić swoje znalezisko. Tak będzie najbardziej sprawiedliwie. Żółwie idą w stronę zachodzącego słońca, ale udają, że nie myślą o porzuconym przedmiocie. I nawet we śnie powraca do bohaterów ten obraz: piękny kapelusz. Nie da się zapomnieć o takim nakryciu głowy.
„O! Kapelusz!” to tomik, który równie dobrze nada się na lekturę dla najmłodszych, jak i dla dorosłych. Jon Klassen stawia na prostotę, w której ukrywa prawdziwe piękno oraz refleksję. Nie dzieje się tu – poza znalezieniem kapelusza – nic nadzwyczajnego. Bohaterowie dogadują się między sobą i szykują do snu. Działają jakby w odbiciu lustrzanym – kiedy jeden zada drugiemu jakieś pytanie, drugi zaraz po udzieleniu odpowiedzi chce poznać opinię pierwszego. Zresztą – podobną. Nie zawsze żółwie mówią sobie prawdę. Zdarza się, że wolą dyplomatycznie przedstawiać rzeczywistość. Nie przyznają się przed sobą na przykład do tęsknoty za kapeluszem. To powraca: już wiadomo, że rezygnacja z przedmiotu, którego nie da się uczciwie podzielić na dwóch, nie przyniesie ostatecznego rozwiązania. Żółwie zachowują się pod pewnymi względami inaczej niż ludzie: wiedzą, że zazdrość i kłótnie nie prowadzą do niczego dobrego i chcą im zapobiec już na starcie. Z innej strony – udają przed sobą, żeby nie przyznać się do prawdziwych uczuć ani słabości. Dzięki temu odbiorcy – niezależnie z jakiej grupy wiekowej – bez trudu pojmą intencje bohaterów i ich uczucia. W tym Jon Klassen jest mistrzem – a przecież ucieka od przygodowych fabuł i nie chce definiować bohaterów przez wydarzenia – woli przez postawy w obliczu zwyczajności. I teraz: dzieci dostrzegą jedną warstwę lektury, dorosłych ucieszy za to bardziej strefa refleksji – to, co przekazują żółwie, gdy nie mogą mówić wprost.
Jest ta książka spora pod kątem rozmiarów – ale ilustracje wcale nie zostały przeładowane szczegółami. To grafiki, które nie mają nic wspólnego z tomikami dla dzieci. Czyste pod względem przekazu, stonowane kolorystycznie, zapewniają autorski popis. Ale niosą też od czasu do czasu dodatkowe treści. Zwłaszcza kiedy żółwie ukrywają własne myśli czy marzenia – wtedy z obrazka wynika bardzo dokładnie, o czym faktycznie myślą. To ilustracje przynoszą szczerość – i dają odbiorcom narzędzie do sprawdzania intencji postaci. Książka dzięki temu jest bardzo przekonująca, uruchamia nowe płaszczyzny odczytań i staje się wielowarstwową opowieścią o ludziach.
„O! Kapelusz!” to książka obrazkowa z maksymalnie ograniczanym tekstem, publikacja artystyczna – jej treść została znakomicie przemyślana. Jon Kassen mado zaoferowania bardzo dużo – mimo że sugeruje, że to publikacja dla najmłodszych. Niewielką ilość tekstu odczytywać można wiele razy – bowiem dzięki zestawieniu sceny z przesłaniem książkę wciąż na nowo się odkrywa. Nie ma tu ani zbędnych motywów, ani przedłużania opowieści na siłę. Autor stawia za to na bardzo silnie wybrzmiewające puenty – chce, żeby tę historię odbiorcy przeżywali w pełni. Znalezienie białego kapelusza jest tutaj pretekstem do analizowania charakterów i do zastanowienia się nad empatią oraz uczciwością. Jon Klassen buduje tę historię tak, by czytelnicy wynieśli z niej jak najwięcej.
Druga strona
Są w tej prostej i filozoficznej książce trzy opowieści o dwóch żółwiach. Oba znalazły kapelusz. Razem. Przymierzyły go – i oba wyglądały w nim tak samo świetnie. Gdyby udało się znaleźć dwa identyczne kapelusze, problem rozwiązałby się błyskawicznie. Ale – niestety – drugiego takiego nie ma, więc żółwie muszą porzucić swoje znalezisko. Tak będzie najbardziej sprawiedliwie. Żółwie idą w stronę zachodzącego słońca, ale udają, że nie myślą o porzuconym przedmiocie. I nawet we śnie powraca do bohaterów ten obraz: piękny kapelusz. Nie da się zapomnieć o takim nakryciu głowy.
„O! Kapelusz!” to tomik, który równie dobrze nada się na lekturę dla najmłodszych, jak i dla dorosłych. Jon Klassen stawia na prostotę, w której ukrywa prawdziwe piękno oraz refleksję. Nie dzieje się tu – poza znalezieniem kapelusza – nic nadzwyczajnego. Bohaterowie dogadują się między sobą i szykują do snu. Działają jakby w odbiciu lustrzanym – kiedy jeden zada drugiemu jakieś pytanie, drugi zaraz po udzieleniu odpowiedzi chce poznać opinię pierwszego. Zresztą – podobną. Nie zawsze żółwie mówią sobie prawdę. Zdarza się, że wolą dyplomatycznie przedstawiać rzeczywistość. Nie przyznają się przed sobą na przykład do tęsknoty za kapeluszem. To powraca: już wiadomo, że rezygnacja z przedmiotu, którego nie da się uczciwie podzielić na dwóch, nie przyniesie ostatecznego rozwiązania. Żółwie zachowują się pod pewnymi względami inaczej niż ludzie: wiedzą, że zazdrość i kłótnie nie prowadzą do niczego dobrego i chcą im zapobiec już na starcie. Z innej strony – udają przed sobą, żeby nie przyznać się do prawdziwych uczuć ani słabości. Dzięki temu odbiorcy – niezależnie z jakiej grupy wiekowej – bez trudu pojmą intencje bohaterów i ich uczucia. W tym Jon Klassen jest mistrzem – a przecież ucieka od przygodowych fabuł i nie chce definiować bohaterów przez wydarzenia – woli przez postawy w obliczu zwyczajności. I teraz: dzieci dostrzegą jedną warstwę lektury, dorosłych ucieszy za to bardziej strefa refleksji – to, co przekazują żółwie, gdy nie mogą mówić wprost.
Jest ta książka spora pod kątem rozmiarów – ale ilustracje wcale nie zostały przeładowane szczegółami. To grafiki, które nie mają nic wspólnego z tomikami dla dzieci. Czyste pod względem przekazu, stonowane kolorystycznie, zapewniają autorski popis. Ale niosą też od czasu do czasu dodatkowe treści. Zwłaszcza kiedy żółwie ukrywają własne myśli czy marzenia – wtedy z obrazka wynika bardzo dokładnie, o czym faktycznie myślą. To ilustracje przynoszą szczerość – i dają odbiorcom narzędzie do sprawdzania intencji postaci. Książka dzięki temu jest bardzo przekonująca, uruchamia nowe płaszczyzny odczytań i staje się wielowarstwową opowieścią o ludziach.
„O! Kapelusz!” to książka obrazkowa z maksymalnie ograniczanym tekstem, publikacja artystyczna – jej treść została znakomicie przemyślana. Jon Kassen mado zaoferowania bardzo dużo – mimo że sugeruje, że to publikacja dla najmłodszych. Niewielką ilość tekstu odczytywać można wiele razy – bowiem dzięki zestawieniu sceny z przesłaniem książkę wciąż na nowo się odkrywa. Nie ma tu ani zbędnych motywów, ani przedłużania opowieści na siłę. Autor stawia za to na bardzo silnie wybrzmiewające puenty – chce, żeby tę historię odbiorcy przeżywali w pełni. Znalezienie białego kapelusza jest tutaj pretekstem do analizowania charakterów i do zastanowienia się nad empatią oraz uczciwością. Jon Klassen buduje tę historię tak, by czytelnicy wynieśli z niej jak najwięcej.
sobota, 27 czerwca 2020
Candace Bushnell: Seks w wielkim mieście... i co dalej?
Rebis, Poznań 2020.
Spotkania
„Seks w wielkim mieście… i co dalej” to książka pełna ironii i prześmiewczych pytań dotyczących scenariuszy dla kobiet w średnim wieku, które chcą jeszcze cieszyć się życiem. Candace Bushnell w książce pojawia się jako Candace, ta od „Seksu w wielkim mieście”, co ma podsycać wrażenie autentyczności nawet wtedy, kiedy opowieściami rządzi przesada. Autorka opowiada o codzienności i o wykraczających poza dawne konwencje wyborach. Prezentuje siebie i grupę przyjaciółek – niemal żadna z kobiet nie pozostaje w związku, a jeśli nie chcą mimo wszystko samotności, decydują się na ryzykowne rozwiązania. Na pierwszy ogień idzie Tinder i zabawa w dopasowania – nie jest to przepis na udaną i ciekawą, a przede wszystkim długotrwałą relację. Candace dołącza do grupy tinderowców i chce sprawdzić, czy istnieje tu jakakolwiek szansa na znalezienie szczęścia. Jest bardzo ostrożna, wyczulona na absurdy i pułapki. Tłumaczy czytelniczkom, dlaczego tu muszą zapomnieć o wielkiej i baniowej miłości. Przypomina bezlitośnie różnice między oczekiwaniami kobiet i mężczyzn – w przypadku Tindera to właściwie gotowy przepis na katastrofę. Innym zagadnieniem stają się wciąż jeszcze zaskakujące związki młodych mężczyzn z „mamuśkami” – kobietami w wieku ich rodziców, a czasem nawet starszymi. Takie zachowania wymagają odwagi, bo zdarza się, że nawet w najbliższych przyjaciółkach budzą wątpliwości. Mało kto wierzy w przyszłość i długofalowość w podobnych parach – mimo że sytuacja w drugą stronę nikogo już nie dziwi. Zdarzają się też pozornie bezpieczne pomysły: wyprawy rowerowe i poznawanie nowych ludzi, albo… kosmetyki, które mają poprawić stan cery i odmłodzić za kosmiczną cenę. Analizuje Candace Bushnell „szaleństwo wieku średniego” (jako alternatywę wobec kryzysu wieku średniego), przytacza dość ekstremalne przygody (wybuchające implanty piersi dla tych najbardziej zdesperowanych albo ulegających nonsensownym modom). I tak mężczyznę życia można spotkać przypadkiem i bez starań – w końcu każda kobieta jakoś ułoży sobie najbliższą przyszłość, niekoniecznie posługując się wytyczonymi przez redakcje kolorowych magazynów ścieżkami.
Autorka skupia się na chwilowych przeżyciach, na poszukiwaniu drogi do szczęścia, łącznie z jej pułapkami i rozczarowaniami. Najważniejsze jest to, że wszystko w końcu się ułoży. Tymczasem liczy się rejestrowanie wyzwań. Bushnell komentuje rozmaite pomysły, wskazuje czytelniczkom jedno – że nie wolno im się poddawać. Nie mogą biernie czekać na rozwój wydarzeń i liczyć na to, że coś się samo zmieni. Jednak warto zdawać sobie sprawę z utrudnień i komplikacji. Czasem nie ma sensu uleganie wpływom, innym razem wystarczy po prostu nastawić się na krótką przygodę bez konsekwencji emocjonalnych. Candace Bushnell trafnie charakteryzuje życie kobiety w średnim wieku „w wielkim mieści”. Z przymrużeniem oka, ale też z wyczuleniem na drobne zmartwienia. Na przekór tytułowi – nie chodzi tu o seks, a na pewno nie za wszelką cenę. Bardziej o uniknięcie nudy, samotności i zgnuśnienia. Krótkie relacje pozbawione sentymentalizmu i cukierkowości mogą się podobać. Wprawdzie nie zawsze autorka dąży do wyrazistej puenty, ale uda jej się podtrzymywać uwagę odbiorców. To głos trochę na przekór kultowi mody na młodość, szukanie miejsca w świecie, którym rządzi seks – na inne wartości i pomysły na siebie. Candace Bushnell przedstawia nowy wymiar szukania partnera.
Spotkania
„Seks w wielkim mieście… i co dalej” to książka pełna ironii i prześmiewczych pytań dotyczących scenariuszy dla kobiet w średnim wieku, które chcą jeszcze cieszyć się życiem. Candace Bushnell w książce pojawia się jako Candace, ta od „Seksu w wielkim mieście”, co ma podsycać wrażenie autentyczności nawet wtedy, kiedy opowieściami rządzi przesada. Autorka opowiada o codzienności i o wykraczających poza dawne konwencje wyborach. Prezentuje siebie i grupę przyjaciółek – niemal żadna z kobiet nie pozostaje w związku, a jeśli nie chcą mimo wszystko samotności, decydują się na ryzykowne rozwiązania. Na pierwszy ogień idzie Tinder i zabawa w dopasowania – nie jest to przepis na udaną i ciekawą, a przede wszystkim długotrwałą relację. Candace dołącza do grupy tinderowców i chce sprawdzić, czy istnieje tu jakakolwiek szansa na znalezienie szczęścia. Jest bardzo ostrożna, wyczulona na absurdy i pułapki. Tłumaczy czytelniczkom, dlaczego tu muszą zapomnieć o wielkiej i baniowej miłości. Przypomina bezlitośnie różnice między oczekiwaniami kobiet i mężczyzn – w przypadku Tindera to właściwie gotowy przepis na katastrofę. Innym zagadnieniem stają się wciąż jeszcze zaskakujące związki młodych mężczyzn z „mamuśkami” – kobietami w wieku ich rodziców, a czasem nawet starszymi. Takie zachowania wymagają odwagi, bo zdarza się, że nawet w najbliższych przyjaciółkach budzą wątpliwości. Mało kto wierzy w przyszłość i długofalowość w podobnych parach – mimo że sytuacja w drugą stronę nikogo już nie dziwi. Zdarzają się też pozornie bezpieczne pomysły: wyprawy rowerowe i poznawanie nowych ludzi, albo… kosmetyki, które mają poprawić stan cery i odmłodzić za kosmiczną cenę. Analizuje Candace Bushnell „szaleństwo wieku średniego” (jako alternatywę wobec kryzysu wieku średniego), przytacza dość ekstremalne przygody (wybuchające implanty piersi dla tych najbardziej zdesperowanych albo ulegających nonsensownym modom). I tak mężczyznę życia można spotkać przypadkiem i bez starań – w końcu każda kobieta jakoś ułoży sobie najbliższą przyszłość, niekoniecznie posługując się wytyczonymi przez redakcje kolorowych magazynów ścieżkami.
Autorka skupia się na chwilowych przeżyciach, na poszukiwaniu drogi do szczęścia, łącznie z jej pułapkami i rozczarowaniami. Najważniejsze jest to, że wszystko w końcu się ułoży. Tymczasem liczy się rejestrowanie wyzwań. Bushnell komentuje rozmaite pomysły, wskazuje czytelniczkom jedno – że nie wolno im się poddawać. Nie mogą biernie czekać na rozwój wydarzeń i liczyć na to, że coś się samo zmieni. Jednak warto zdawać sobie sprawę z utrudnień i komplikacji. Czasem nie ma sensu uleganie wpływom, innym razem wystarczy po prostu nastawić się na krótką przygodę bez konsekwencji emocjonalnych. Candace Bushnell trafnie charakteryzuje życie kobiety w średnim wieku „w wielkim mieści”. Z przymrużeniem oka, ale też z wyczuleniem na drobne zmartwienia. Na przekór tytułowi – nie chodzi tu o seks, a na pewno nie za wszelką cenę. Bardziej o uniknięcie nudy, samotności i zgnuśnienia. Krótkie relacje pozbawione sentymentalizmu i cukierkowości mogą się podobać. Wprawdzie nie zawsze autorka dąży do wyrazistej puenty, ale uda jej się podtrzymywać uwagę odbiorców. To głos trochę na przekór kultowi mody na młodość, szukanie miejsca w świecie, którym rządzi seks – na inne wartości i pomysły na siebie. Candace Bushnell przedstawia nowy wymiar szukania partnera.
piątek, 26 czerwca 2020
BTS. Wszystko, co trzeba wiedzieć o królach K-popu
Egmont, Warszawa 2020.
Przewodnik dla fanek
To publikacja dla nastolatek, młodych fanek K-popu – tych, które jeszcze zachwycają się członkami boysbandów. W dodatku – fanek odpornych na kicz, zwłaszcza w tym wypadku. Opowieść o BTS obfituje bowiem w naiwne zachwyty nad „słodkimi uśmiechami” chłopców oraz ich dołeczkami w policzkach. To nikogo nie zdziwi, że artyści – siedmiu chłopaków – wyglądają jak wyrośnięte dziewczyny, noszą kolczyki lub klipsy, farbują włosy i mają staranny makijaż. Gdzieś na marginesie pojawia się podejrzenie o fascynację stylem drag queen, ale tego tematu się nie rozwija, na wszelki wypadek (w końcu i tak dzieci nie wiedzą, o co chodzi). Tomik jest prezentacją charakterystyczną dla kolorowych magazynów młodzieżowych: mnóstwo zdjęć, szczątkowe informacje podawane w formie pojedynczych akapitów-podpisów pod materiałem graficznym, spora dawka ekscytacji.
„BTS. Wszystko, co trzeba wiedzieć o królach K-popu” to prosta i bogato zdobiona prezentacja zespołu. Jest tu wyjaśnienie, kto ma jakie pseudonimy i jak znalazł się w boysbandzie, hierarchia w zespole (podział na głównych i pomocniczych wokalistów, raperów czy tancerzy), wskazywanie źródeł inspiracji. Jest tu mowa o gadżetach sygnowanych przez BTS, krótkie i czasem komiczne opisy układów tanecznych, przewodnik po filmikach wartych obejrzenia albo najlepiej definiujących zespół. Co pewien czas pojawia się metryczka wybranego członka ekipy – jest tu siedmiu chłopaków, więc czytelnicy dowiedzą się też, skąd taki akurat skład i taka liczba. Jednozdaniowe anegdotki o BTS, migawki z różnych sesji oraz modowych poszukiwań, podkreślanie skromności chłopaków – czyli kreowanie ich na dziecięcych idoli. Nie ma mowy o żadnych skandalach. Królowie K-popu dają dobry przykład, jedyny sygnał, że są normalnymi ludźmi to informacja, że wszystkich obowiązuje zasada niepisania na Twitterze po alkoholu. Pisze się w tym niewielkim tomiku o karierze boysbandu w Korei Południowej, a potem też w Stanach, o kolejnych utworach, które przyniosły chłopcom sławę, o teledyskach, o zaletach chłopaków – w sam raz dla piszczących fanek, które potrzebują skrótowych danych i pamiątek, żeby jeszcze bardziej uwielbiać boysband, dopóki z niego nie wyrosną.
W tej książce tekst ma w ogóle mniejsze znaczenie niż zestawy fotografii – chodzi przecież o to, żeby podziwiać chłopaków i zyskiwać przestrzeń do poznawania ich. Chociaż to „zupełnie nieoficjalny przewodnik” to przygotowany został tak, żeby przedstawiać zespół w jak najlepszym świetle i konstruować wokół niego grono wiernych fanek. Chłopców przede wszystkim można oglądać na wielu zdjęciach (przy okazji odbiorcy dowiedzą się, który Koreańczyk uznawany jest za największego przystojniaka). Omawianie reakcji, jakie wyzwala BTS, to przy okazji nakreślanie różnic kulturowych – to, co w popkulturze Dalekiego Wschodu zupełnie nie dziwi, w innych stronach świata może wydawać się niemal brawurą. Dlatego też przyda się dzieciom taki przewodnik.
Wiadomo, że boysband to produkt marketingowy – więc w przewodniku o BTS analizuje się po prostu kolejne elementy machiny promocyjnej czy te pomysły, które trzeba zwłaszcza marketingowo wyeksponować. To analizy dalekie od opowieści o sztuce: liczy się wizerunek i to, co składa się na przekazy medialne. Chłopcy z zespołu sami w sobie nie zamienią się nagle w artystów, nawet gdyby któryś z nich miał jakiś talent, to nie da rady go ujawniać – boysbandy nie lubią indywidualizacji, każdy musi realizować przypisaną mu rolę. A z tym BTS radzi sobie najwyraźniej lepiej niż inne grupy.
Przewodnik dla fanek
To publikacja dla nastolatek, młodych fanek K-popu – tych, które jeszcze zachwycają się członkami boysbandów. W dodatku – fanek odpornych na kicz, zwłaszcza w tym wypadku. Opowieść o BTS obfituje bowiem w naiwne zachwyty nad „słodkimi uśmiechami” chłopców oraz ich dołeczkami w policzkach. To nikogo nie zdziwi, że artyści – siedmiu chłopaków – wyglądają jak wyrośnięte dziewczyny, noszą kolczyki lub klipsy, farbują włosy i mają staranny makijaż. Gdzieś na marginesie pojawia się podejrzenie o fascynację stylem drag queen, ale tego tematu się nie rozwija, na wszelki wypadek (w końcu i tak dzieci nie wiedzą, o co chodzi). Tomik jest prezentacją charakterystyczną dla kolorowych magazynów młodzieżowych: mnóstwo zdjęć, szczątkowe informacje podawane w formie pojedynczych akapitów-podpisów pod materiałem graficznym, spora dawka ekscytacji.
„BTS. Wszystko, co trzeba wiedzieć o królach K-popu” to prosta i bogato zdobiona prezentacja zespołu. Jest tu wyjaśnienie, kto ma jakie pseudonimy i jak znalazł się w boysbandzie, hierarchia w zespole (podział na głównych i pomocniczych wokalistów, raperów czy tancerzy), wskazywanie źródeł inspiracji. Jest tu mowa o gadżetach sygnowanych przez BTS, krótkie i czasem komiczne opisy układów tanecznych, przewodnik po filmikach wartych obejrzenia albo najlepiej definiujących zespół. Co pewien czas pojawia się metryczka wybranego członka ekipy – jest tu siedmiu chłopaków, więc czytelnicy dowiedzą się też, skąd taki akurat skład i taka liczba. Jednozdaniowe anegdotki o BTS, migawki z różnych sesji oraz modowych poszukiwań, podkreślanie skromności chłopaków – czyli kreowanie ich na dziecięcych idoli. Nie ma mowy o żadnych skandalach. Królowie K-popu dają dobry przykład, jedyny sygnał, że są normalnymi ludźmi to informacja, że wszystkich obowiązuje zasada niepisania na Twitterze po alkoholu. Pisze się w tym niewielkim tomiku o karierze boysbandu w Korei Południowej, a potem też w Stanach, o kolejnych utworach, które przyniosły chłopcom sławę, o teledyskach, o zaletach chłopaków – w sam raz dla piszczących fanek, które potrzebują skrótowych danych i pamiątek, żeby jeszcze bardziej uwielbiać boysband, dopóki z niego nie wyrosną.
W tej książce tekst ma w ogóle mniejsze znaczenie niż zestawy fotografii – chodzi przecież o to, żeby podziwiać chłopaków i zyskiwać przestrzeń do poznawania ich. Chociaż to „zupełnie nieoficjalny przewodnik” to przygotowany został tak, żeby przedstawiać zespół w jak najlepszym świetle i konstruować wokół niego grono wiernych fanek. Chłopców przede wszystkim można oglądać na wielu zdjęciach (przy okazji odbiorcy dowiedzą się, który Koreańczyk uznawany jest za największego przystojniaka). Omawianie reakcji, jakie wyzwala BTS, to przy okazji nakreślanie różnic kulturowych – to, co w popkulturze Dalekiego Wschodu zupełnie nie dziwi, w innych stronach świata może wydawać się niemal brawurą. Dlatego też przyda się dzieciom taki przewodnik.
Wiadomo, że boysband to produkt marketingowy – więc w przewodniku o BTS analizuje się po prostu kolejne elementy machiny promocyjnej czy te pomysły, które trzeba zwłaszcza marketingowo wyeksponować. To analizy dalekie od opowieści o sztuce: liczy się wizerunek i to, co składa się na przekazy medialne. Chłopcy z zespołu sami w sobie nie zamienią się nagle w artystów, nawet gdyby któryś z nich miał jakiś talent, to nie da rady go ujawniać – boysbandy nie lubią indywidualizacji, każdy musi realizować przypisaną mu rolę. A z tym BTS radzi sobie najwyraźniej lepiej niż inne grupy.
czwartek, 25 czerwca 2020
Otylia Jędrzejczak: Otylia. Moja historia
SQN, Kraków 2019.
Osobiście
Nie przypomina ta publikacja typowych autobiografii sportowców, zupełnie jakby Otylia Jędrzejczak chciała – zamiast opowiadać o pływackich sukcesach – raz na zawsze rozwiać wątpliwości dotyczące kwestii osobistych. Ta książka zaczyna się od zwierzeń bardzo prywatnych i długo przy nich pozostaje. Otylia Jędrzejczak dzięki pomocy redaktorów-ghostów opowiada o domu rodzinnym, o swoich pływackich początkach (basen jako sposób na korygowanie postawy). Nie może tu zabraknąć tematu miłości do brata, Szymka – i tragicznego wypadku. Autorka jednak chce, żeby dla odbiorców stały się jasne jej uczucia i decyzje, choćby ta o unikaniu tematu w wywiadach (a komentarz dotyczący dziennikarzy nieszanujących granic prywatności jest bardzo mocny w swojej wymowie). Otylia Jędrzejczak opowiada również o swoich chłopakach, a później i życiowym partnerze – i to kolejny motyw, który wybija z konwencji autobiografii sportowej. Coś, co zwykle jest spychane na margines, tu wybija się na pierwszy plan. Jędrzejczak rzeczywiście decyduje się wpuścić odbiorców do swojego życia – proponuje dzielenie się rodzinnymi nadziejami i pomysłami. Co pewien czas powraca do tematu własnych rodziców, nawet kiedy wyjdzie już z rozdziału o dzieciństwie. I dopiero kiedy przedstawi tematy najbardziej osobiste, zajmie się zagadnieniami ze sportu – dość powierzchownie.
Być może odbiorcy będą po tę publikację sięgać właśnie dla analiz sportowych, ale to też dość ograniczana kwestia. Nie znajdzie się tu relacji z kolejnych minut czy sekund w basenie podczas zawodów. Sama Otylia Jędrzejczak przyznaje, że pływanie to powtarzanie tych samych ruchów, nuda dla psychiki. Nie zaproponuje zatem drobiazgowego komentarza do bitych rekordów. Skupia się natomiast na momentach trudnych, kontrowersyjnych czy spornych. Czasami przedstawia chwile triumfu albo przygląda się znajomościom czy przyjaźniom. Sporo miejsca poświęca na przedstawianie atmosfery, bez względu na to, czy chodzi o młodzieżową drużynę, czy o grono olimpijczyków. Rozprawia się ta autorka z przyczynami rozstania z trenerem Pawłem Słomińskim. To temat potraktowany przez nią najbardziej szczegółowo – ale też przecież najbardziej poruszający opinię publiczną. Poza tym zajmie się Jędrzejczak między innymi rolą psychologa dla sportowców – wspomina o swojej działalności na rzecz najmłodszych, przygotowuje relację szczerą, miejscami emocjonalną i bardzo osobistą. Osobisty charakter tomu odzwierciedla się również w wierszach pisanych pod wpływem chwili albo we fragmentach listów kierowanych do zmarłego brata – w zastępstwie pamiętnika. Jeśli dodać do tego wiele zdjęć – tom zwraca uwagę wręcz intymnym przekazem.
Niewiele tu w kontekście całości życia sportowca. To, co dla czytelników czasami trudne do pojęcia, a czasami – szokujące, dla Otylii Jędrzejczak stanowiło normalność niewartą uwagi. Zdarza się, że ze wzmianek rzucanych od niechcenia będzie można się dowiedzieć czegoś, co dla autorki w ogóle nie miało znaczenia. Jędrzejczak kładzie nacisk na prezentowanie towarzystwa, wsparcia od bliskich. W książce opowiada o tym, co sprawiło jej największy ból i o reakcjach na niesprawiedliwe lub krzywdzące oceny. Autorka odchodzi od typowych motywów z autobiografii sportowych, daje się poznać od innej strony. Budzi ciekawość, a do tego postanawia rozwiać pewne wątpliwości.
Osobiście
Nie przypomina ta publikacja typowych autobiografii sportowców, zupełnie jakby Otylia Jędrzejczak chciała – zamiast opowiadać o pływackich sukcesach – raz na zawsze rozwiać wątpliwości dotyczące kwestii osobistych. Ta książka zaczyna się od zwierzeń bardzo prywatnych i długo przy nich pozostaje. Otylia Jędrzejczak dzięki pomocy redaktorów-ghostów opowiada o domu rodzinnym, o swoich pływackich początkach (basen jako sposób na korygowanie postawy). Nie może tu zabraknąć tematu miłości do brata, Szymka – i tragicznego wypadku. Autorka jednak chce, żeby dla odbiorców stały się jasne jej uczucia i decyzje, choćby ta o unikaniu tematu w wywiadach (a komentarz dotyczący dziennikarzy nieszanujących granic prywatności jest bardzo mocny w swojej wymowie). Otylia Jędrzejczak opowiada również o swoich chłopakach, a później i życiowym partnerze – i to kolejny motyw, który wybija z konwencji autobiografii sportowej. Coś, co zwykle jest spychane na margines, tu wybija się na pierwszy plan. Jędrzejczak rzeczywiście decyduje się wpuścić odbiorców do swojego życia – proponuje dzielenie się rodzinnymi nadziejami i pomysłami. Co pewien czas powraca do tematu własnych rodziców, nawet kiedy wyjdzie już z rozdziału o dzieciństwie. I dopiero kiedy przedstawi tematy najbardziej osobiste, zajmie się zagadnieniami ze sportu – dość powierzchownie.
Być może odbiorcy będą po tę publikację sięgać właśnie dla analiz sportowych, ale to też dość ograniczana kwestia. Nie znajdzie się tu relacji z kolejnych minut czy sekund w basenie podczas zawodów. Sama Otylia Jędrzejczak przyznaje, że pływanie to powtarzanie tych samych ruchów, nuda dla psychiki. Nie zaproponuje zatem drobiazgowego komentarza do bitych rekordów. Skupia się natomiast na momentach trudnych, kontrowersyjnych czy spornych. Czasami przedstawia chwile triumfu albo przygląda się znajomościom czy przyjaźniom. Sporo miejsca poświęca na przedstawianie atmosfery, bez względu na to, czy chodzi o młodzieżową drużynę, czy o grono olimpijczyków. Rozprawia się ta autorka z przyczynami rozstania z trenerem Pawłem Słomińskim. To temat potraktowany przez nią najbardziej szczegółowo – ale też przecież najbardziej poruszający opinię publiczną. Poza tym zajmie się Jędrzejczak między innymi rolą psychologa dla sportowców – wspomina o swojej działalności na rzecz najmłodszych, przygotowuje relację szczerą, miejscami emocjonalną i bardzo osobistą. Osobisty charakter tomu odzwierciedla się również w wierszach pisanych pod wpływem chwili albo we fragmentach listów kierowanych do zmarłego brata – w zastępstwie pamiętnika. Jeśli dodać do tego wiele zdjęć – tom zwraca uwagę wręcz intymnym przekazem.
Niewiele tu w kontekście całości życia sportowca. To, co dla czytelników czasami trudne do pojęcia, a czasami – szokujące, dla Otylii Jędrzejczak stanowiło normalność niewartą uwagi. Zdarza się, że ze wzmianek rzucanych od niechcenia będzie można się dowiedzieć czegoś, co dla autorki w ogóle nie miało znaczenia. Jędrzejczak kładzie nacisk na prezentowanie towarzystwa, wsparcia od bliskich. W książce opowiada o tym, co sprawiło jej największy ból i o reakcjach na niesprawiedliwe lub krzywdzące oceny. Autorka odchodzi od typowych motywów z autobiografii sportowych, daje się poznać od innej strony. Budzi ciekawość, a do tego postanawia rozwiać pewne wątpliwości.
środa, 24 czerwca 2020
Leigh Sales: Dzień, który zmienił wszystko
Feeria, Łódź 2020.
Wypadki
Leigh Sales wie, że w każdej chwili może zdarzyć się coś, co diametralnie zmieni egzystencję, odwróci losy człowieka i pokaże mu jego słabości. Ponadto czuje się w obowiązku przedstawiać odbiorcom wiadomości, do których sami nie dotrą. Jednocześnie nie zamierza pracować na łatkę hieny dziennikarskiej: podkreśla własną wrażliwość i delikatność, wyczulenie na krzywdę innych prezentuje niemal przesadnie. Ma też tendencję do powtarzania koszmarnego „jak już wspominałam” (czytelnicy niekoniecznie muszą cierpieć na zaniki pamięci, jeśli coś w tomie padło, to to skojarzą, a jeśli autorce zależy na zaakcentowaniu danego motywu, są lepsze metody na narrację). „Dzień, który zmienił wszystko” to opowieść biegnąca dwiema drogami.
Po pierwsze: Leigh Sales szuka ludzi poszkodowanych przez nieszczęśliwe wypadki, ataki innych, choroby lub katastrofy. Niektórzy sami doświadczają rozmaitych przykrości, inni bohaterowie tracą członków rodziny i zostają z bólem nie do ukojenia. Leigh Sales zbiera tematy wszędzie. Zainteresuje ją między innymi atak terrorystyczny (zakładnicy w pewnej kawiarni), nagła powódź, zagubienie w górach, szybko postępujący nowotwór u współmałżonka, ale też atak chorego psychicznie nożownika z najbliższej rodziny czy nieszczęśliwy wypadek podczas surfowania. Autorka spotyka się z ludźmi, którzy ucierpieli w wydarzeniach bezpośrednio – albo stracili kogoś bliskiego. Czasami ich kolejne losy zaprzeczają wręcz rachunkowi prawdopodobieństwa (kiedy po jednym nieszczęściu następuje kolejne, z innej strefy). Sales nie opisuje sytuacji bez końca, a kiedy spotka się z rozmówcami – zadaje im tylko kilka konwencjonalnych lub osobistych pytań – często oczywistych. Niby – żeby zaspokoić ciekawość odbiorców, jednak brakuje tu chęci do zgłębiania tematu. Autorka bardziej zajmować się będzie podbudową naukową czy otoczką tragedii niż jej istotą. Poprzestaje na kilku komentarzach. Dba jednak też o to, żeby czytelnicy pamiętali, że jest osobą wrażliwą i empatyczną: podkreśla bez przerwy, jak trudno jej się przełamać, żeby zadać niedyskretne pytanie, albo – jak łamie jej się głos, podczas gdy naprawdę cierpiący pozostają niewzruszeni. To trochę zbędne wstawki, można by się bez nich obyć.
Bardzo mocno skupia się Leigh Sales na tym, co po drugie: na powinnościach dziennikarza, który dociera do poszkodowanego i pozwala mu opowiedzieć jego własną wersję historii. Wiele razy powraca do kwestii etyki zawodu i do własnych wyborów w obliczu czyjejś traumy. Pisze o tym tak dużo, że sprawia wrażenie, jakby chciała czytelników nauczyć zawodu. „Dzień, który zmienił wszystko” momentami wydaje się przez te przeskoki chaotyczny. Leigh Sales znajduje sporo ważnych i ciekawych wiadomości pobocznych: omawia zachowanie polityka, który niesie pokrzepienie australijskiej społeczności, przedstawia policjanta i księdza, którzy bez wahania i namysłu zapewnili wsparcie wdowie po zamordowanym i pozwolili zrozumieć, co w takiej sytuacji jest ważne. Można z tej publikacji sporo wyczytać, ale informacje i komentarze są porozrzucane, trudno na nie wpaść bez ponownego śledzenia zawartości poszczególnych rozdziałów. Leigh Sales pisze tak, by przyciągnąć odbiorców tematem i aby rozbudzić pragnienie tekstu przez zróżnicowanie kolejnych przypadków. To pozycja, która automatycznie przypomina, żeby cieszyć się każdą chwilą i doceniać to, co się ma – bo błyskawicznie można to stracić.
Wypadki
Leigh Sales wie, że w każdej chwili może zdarzyć się coś, co diametralnie zmieni egzystencję, odwróci losy człowieka i pokaże mu jego słabości. Ponadto czuje się w obowiązku przedstawiać odbiorcom wiadomości, do których sami nie dotrą. Jednocześnie nie zamierza pracować na łatkę hieny dziennikarskiej: podkreśla własną wrażliwość i delikatność, wyczulenie na krzywdę innych prezentuje niemal przesadnie. Ma też tendencję do powtarzania koszmarnego „jak już wspominałam” (czytelnicy niekoniecznie muszą cierpieć na zaniki pamięci, jeśli coś w tomie padło, to to skojarzą, a jeśli autorce zależy na zaakcentowaniu danego motywu, są lepsze metody na narrację). „Dzień, który zmienił wszystko” to opowieść biegnąca dwiema drogami.
Po pierwsze: Leigh Sales szuka ludzi poszkodowanych przez nieszczęśliwe wypadki, ataki innych, choroby lub katastrofy. Niektórzy sami doświadczają rozmaitych przykrości, inni bohaterowie tracą członków rodziny i zostają z bólem nie do ukojenia. Leigh Sales zbiera tematy wszędzie. Zainteresuje ją między innymi atak terrorystyczny (zakładnicy w pewnej kawiarni), nagła powódź, zagubienie w górach, szybko postępujący nowotwór u współmałżonka, ale też atak chorego psychicznie nożownika z najbliższej rodziny czy nieszczęśliwy wypadek podczas surfowania. Autorka spotyka się z ludźmi, którzy ucierpieli w wydarzeniach bezpośrednio – albo stracili kogoś bliskiego. Czasami ich kolejne losy zaprzeczają wręcz rachunkowi prawdopodobieństwa (kiedy po jednym nieszczęściu następuje kolejne, z innej strefy). Sales nie opisuje sytuacji bez końca, a kiedy spotka się z rozmówcami – zadaje im tylko kilka konwencjonalnych lub osobistych pytań – często oczywistych. Niby – żeby zaspokoić ciekawość odbiorców, jednak brakuje tu chęci do zgłębiania tematu. Autorka bardziej zajmować się będzie podbudową naukową czy otoczką tragedii niż jej istotą. Poprzestaje na kilku komentarzach. Dba jednak też o to, żeby czytelnicy pamiętali, że jest osobą wrażliwą i empatyczną: podkreśla bez przerwy, jak trudno jej się przełamać, żeby zadać niedyskretne pytanie, albo – jak łamie jej się głos, podczas gdy naprawdę cierpiący pozostają niewzruszeni. To trochę zbędne wstawki, można by się bez nich obyć.
Bardzo mocno skupia się Leigh Sales na tym, co po drugie: na powinnościach dziennikarza, który dociera do poszkodowanego i pozwala mu opowiedzieć jego własną wersję historii. Wiele razy powraca do kwestii etyki zawodu i do własnych wyborów w obliczu czyjejś traumy. Pisze o tym tak dużo, że sprawia wrażenie, jakby chciała czytelników nauczyć zawodu. „Dzień, który zmienił wszystko” momentami wydaje się przez te przeskoki chaotyczny. Leigh Sales znajduje sporo ważnych i ciekawych wiadomości pobocznych: omawia zachowanie polityka, który niesie pokrzepienie australijskiej społeczności, przedstawia policjanta i księdza, którzy bez wahania i namysłu zapewnili wsparcie wdowie po zamordowanym i pozwolili zrozumieć, co w takiej sytuacji jest ważne. Można z tej publikacji sporo wyczytać, ale informacje i komentarze są porozrzucane, trudno na nie wpaść bez ponownego śledzenia zawartości poszczególnych rozdziałów. Leigh Sales pisze tak, by przyciągnąć odbiorców tematem i aby rozbudzić pragnienie tekstu przez zróżnicowanie kolejnych przypadków. To pozycja, która automatycznie przypomina, żeby cieszyć się każdą chwilą i doceniać to, co się ma – bo błyskawicznie można to stracić.
wtorek, 23 czerwca 2020
Tomasz S. Markiewka: Gniew
Czarne, Wołowiec 2020.
Mechanizmy
Tomasz S. Markiewka opowiada o gniewie przez pryzmat „Dnia świra” oraz życia politycznego w Polsce po 1989 roku. Rozpoczyna opowieścią o Ameryce: pokazuje, jak w Stanach gniew przekuwa się w ruchy społeczne, manifestacje i bunty – ale też jak działa, żeby budować coś dla innych. W Polsce najczęściej gniew wiąże się z odbieraniem czegoś innym ludziom. „Gniew” to książka analizująca pewne zjawiska z perspektywy bezsilności, zniechęcenia oraz zmęczenia. W ujęciu Markiewki gniew to siła – jednak nie zawsze zostaje dobrze ukierunkowana. Autor stara się zatem nakreślić te sytuacje, które wyzwalały reakcję pewnych grup społeczeństwa – i tłumaczyć, dlaczego mogły albo nie mogły zamienić się w mechanizm prowadzący do zmiany. Gniew to potęga – jednak wiąże się również z negatywnymi emocjami. Dwa oblicza gniewu ten autor opisuje – z jednej strony to odczucie indywidualne, z drugiej – motyw pozwalający zjednoczyć się we wspólnym, radykalnym działaniu. Gniew może niszczyć i może też budować coś dobrego. Wreszcie – to gniew sprawia, że ludzie kierują się ku określonym partiom politycznym albo opowiadają się po którejś ze stron na politycznej scenie. To oznacza, że Tomasz S. Markiewka pokazuje czytelnikom trochę, jak zdobywa się władzę. Albo – dlaczego niektórzy politycy na przekór zdrowemu rozsądkowi zyskują poparcie, chociaż postępują wbrew zasadom dyplomacji lub etyki. Pewne rytmy najłatwiej wyjaśnić na rozpracowanych już scenach z USA – autor przenosi następne wyimaginowane przykłady albo tematy na konkretne momenty z nieodległej przeszłości Polski. Gniew jest dla niego przez cały czas punktem odniesienia, przez co esej okazuje się spójny i atrakcyjny dla odbiorców. Kojarzony przeważnie z chaosem – całkiem nieźle porządkuje rzeczywistość.
Frustracje Adasia Miauczyńskiego wprowadzane jako wyraz nastrojów społecznych stanowią odskocznię od gniewu w ujęciu politycznym – ten bohater (dzisiaj wykorzystywany w nadmiarze w memach) po prostu ma dość tego, co wokół niego się dzieje. Z kolei bezpiecznie autor czuje się w komentowaniu spraw zamkniętych na polskiej scenie politycznej. Analizuje między innymi przyczyny niezrozumiałej popularności Stana Tymińskiego, człowieka znikąd – albo Samoobrony, która skupiała się na retoryce gniewu, udając przed wyborcami, że chodzi o wyrażanie ich stanowiska wobec polityki. Przypomina też o sukcesie prawicy – i umiejętnym wykorzystywaniu gniewu. Czytelnicy tomu zrozumieją, czemu służy kategoria poprawności politycznej. W końcu jednak Markiewka dojdzie i do tego, co dzieje się obecnie – a wtedy stanie się bardzo ważnym głosem dla myślących czytelników. W target tych, którzy dali się przekonać retoryce opartej na gniewie na pewno nie trafi.
Nie ma w tej książce miejsca na gniew indywidualny, pozbawiony związków z życiem społecznym czy politycznym w kraju – to autora nie interesuje, on zajmuje się analizowaniem wpływu silnych emocji na postawy społeczne. Rozczytuje sztuczki rządzących – warto zatem poznać te komentarze, żeby uodpornić się na pewne zagrania i zrozumieć, do czego mogą doprowadzić. „Gniew” to tom dla sfrustrowanych, ale i dla tych, którzy nie wierzą w to, co dzieje się wokół.
Mechanizmy
Tomasz S. Markiewka opowiada o gniewie przez pryzmat „Dnia świra” oraz życia politycznego w Polsce po 1989 roku. Rozpoczyna opowieścią o Ameryce: pokazuje, jak w Stanach gniew przekuwa się w ruchy społeczne, manifestacje i bunty – ale też jak działa, żeby budować coś dla innych. W Polsce najczęściej gniew wiąże się z odbieraniem czegoś innym ludziom. „Gniew” to książka analizująca pewne zjawiska z perspektywy bezsilności, zniechęcenia oraz zmęczenia. W ujęciu Markiewki gniew to siła – jednak nie zawsze zostaje dobrze ukierunkowana. Autor stara się zatem nakreślić te sytuacje, które wyzwalały reakcję pewnych grup społeczeństwa – i tłumaczyć, dlaczego mogły albo nie mogły zamienić się w mechanizm prowadzący do zmiany. Gniew to potęga – jednak wiąże się również z negatywnymi emocjami. Dwa oblicza gniewu ten autor opisuje – z jednej strony to odczucie indywidualne, z drugiej – motyw pozwalający zjednoczyć się we wspólnym, radykalnym działaniu. Gniew może niszczyć i może też budować coś dobrego. Wreszcie – to gniew sprawia, że ludzie kierują się ku określonym partiom politycznym albo opowiadają się po którejś ze stron na politycznej scenie. To oznacza, że Tomasz S. Markiewka pokazuje czytelnikom trochę, jak zdobywa się władzę. Albo – dlaczego niektórzy politycy na przekór zdrowemu rozsądkowi zyskują poparcie, chociaż postępują wbrew zasadom dyplomacji lub etyki. Pewne rytmy najłatwiej wyjaśnić na rozpracowanych już scenach z USA – autor przenosi następne wyimaginowane przykłady albo tematy na konkretne momenty z nieodległej przeszłości Polski. Gniew jest dla niego przez cały czas punktem odniesienia, przez co esej okazuje się spójny i atrakcyjny dla odbiorców. Kojarzony przeważnie z chaosem – całkiem nieźle porządkuje rzeczywistość.
Frustracje Adasia Miauczyńskiego wprowadzane jako wyraz nastrojów społecznych stanowią odskocznię od gniewu w ujęciu politycznym – ten bohater (dzisiaj wykorzystywany w nadmiarze w memach) po prostu ma dość tego, co wokół niego się dzieje. Z kolei bezpiecznie autor czuje się w komentowaniu spraw zamkniętych na polskiej scenie politycznej. Analizuje między innymi przyczyny niezrozumiałej popularności Stana Tymińskiego, człowieka znikąd – albo Samoobrony, która skupiała się na retoryce gniewu, udając przed wyborcami, że chodzi o wyrażanie ich stanowiska wobec polityki. Przypomina też o sukcesie prawicy – i umiejętnym wykorzystywaniu gniewu. Czytelnicy tomu zrozumieją, czemu służy kategoria poprawności politycznej. W końcu jednak Markiewka dojdzie i do tego, co dzieje się obecnie – a wtedy stanie się bardzo ważnym głosem dla myślących czytelników. W target tych, którzy dali się przekonać retoryce opartej na gniewie na pewno nie trafi.
Nie ma w tej książce miejsca na gniew indywidualny, pozbawiony związków z życiem społecznym czy politycznym w kraju – to autora nie interesuje, on zajmuje się analizowaniem wpływu silnych emocji na postawy społeczne. Rozczytuje sztuczki rządzących – warto zatem poznać te komentarze, żeby uodpornić się na pewne zagrania i zrozumieć, do czego mogą doprowadzić. „Gniew” to tom dla sfrustrowanych, ale i dla tych, którzy nie wierzą w to, co dzieje się wokół.
poniedziałek, 22 czerwca 2020
Justyna Bednarek: Dusia i Psinek-Świnek. Wielka miłość
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Chwilowe zauroczenie
Justyna Bednarek wraca do Dusi i Psinka-Świnka, żeby zająć się tematem obecności drugiego człowieka w życiu każdego. Chociaż tytuł może odstraszyć małych chłopców, „Wielka miłość” to historia o przywiązaniu oraz o zazdrości. Są tu dwie opowieści w narracji podstawowej i dodatkowa – w bajce, we wnętrzu czerwonego czajnika. Autorka proponuje najmłodszym przegląd dość burzliwych wydarzeń, ale też dostęp do tajemnic dorosłych, przynajmniej niektórych. Najpierw babcia i dziadek, którzy przybywają z odsieczą, kiedy mama i tata muszą się zająć pracą – prezentują wielką miłość. Babcia ma pierścionek, który dziadek kupił jej na odpuście, kiedy jeszcze nawet nie byli zaręczeni. Chociaż nie umie i nie lubi piec, chce przygotować sernik dla swojego ukochanego. Z kolei dziadek dużo ćwiczy, żeby być w dobrym zdrowiu dla babci. Tak może wyglądać prawdziwa miłość w dojrzałym życiu. Tymczasem w przedszkolu dzieją się inne rzeczy. Pojawia się tu Klaudiusz, chłopiec, który ma najdroższe zabawki i zdobywa wszystko, czego chce. Beznamiętnie informuje Dusię, że kiedyś się z nią ożeni. Zresztą wystarczy, że coś powie, a już wszyscy realizują jego pomysły. Nie dyskutują, chociaż Klaudiusz nawet nie budzi większej sympatii. Sytuacji nie może zrozumieć Tomek, przyjaciel Dusi, czasowo porzucony. O uczuciach Tomka warto porozmawiać z maluchami. „Wielka miłość” pokazuje, jak buduje się więzi międzyludzkie. Tym razem w przedszkolu w czerwonym czajniku – podczas leżakowania – zabawki odkrywają pewną prawidłowość, która również przyda się dzieciom do analizowania otoczenia.
Jest w tej książce bardzo dużo wiadomości na temat relacji interpersonalnych, chociaż Justyna Bednarek nie rozwija przesadnie narracji. Stara się sprawiać wrażenie, jakby po prostu relacjonowała wydarzenia z przedszkola – rozgrywające się błyskawicznie. Potrafi przy tym celnie przedstawić emocje dzieci, a to dla odbiorców motyw najcenniejszy. Stawia na scenki, które trzeba będzie koniecznie wyjaśniać dzieciom, między innymi – dlaczego Dusia tak szybko i bez namysłu porzuca ukochaną zabawkę, kiedy zażyczy sobie tego jej nowy znajomy. W „Wielkiej miłości” bardzo wyraźnie widać różnice między przejściowym zauroczeniem a rzeczywistym przywiązaniem – autorka dzięki takim opowieściom wyczuli odbiorców na to, jak działać w grupie i na co raczej się nie decydować. „Wielka miłość” może też być wprowadzeniem do rozmów z dziećmi. Justyna Bednarek dyskretnie przypomina zwłaszcza rodzicom, że to, co dla nich oczywiste, niekoniecznie będzie tak samo zrozumiałe dla dzieci. Mała Dusia – oraz jej koledzy – przeżywają w niewielkiej skali to, czego w pewnym momencie doświadczy każdy kilkulatek. „Dusia i Psinek-Świnek. Wielka miłość” to prosta historyjka z przesłaniem.
Marta Kurczewska zajmuje się w tym tomiku ilustracjami. Wprowadza do nich dyskretny humor (mama na koniec świata jedzie na hulajnodze). Scenki z życia rodzinnego urzekają choćby ożywieniem maskotki Dusi. Zresztą w kolejnych obrazkach Kurczewska szuka miejsca do żartów. Specjalnie ożywia różne przedmioty, żeby rozbawić odbiorców i sprawić, że będą chcieli oglądać książkę uważnie. Zaburza Marta Kurczewska perspektywę, a do tego też – proporcje. Dzięki temu może proponować dzieciom scenki i bohaterów wyjątkowych. Tworzy świat częściowo realistyczny, a częściowo baśniowy, pełen kolorów (ale nie przejaskrawionych). Co ważne, ucieka od infantylizmu, jej obrazki mają charakter i nie męczą. Uzupełniają historię i nadają jej ton.
Chwilowe zauroczenie
Justyna Bednarek wraca do Dusi i Psinka-Świnka, żeby zająć się tematem obecności drugiego człowieka w życiu każdego. Chociaż tytuł może odstraszyć małych chłopców, „Wielka miłość” to historia o przywiązaniu oraz o zazdrości. Są tu dwie opowieści w narracji podstawowej i dodatkowa – w bajce, we wnętrzu czerwonego czajnika. Autorka proponuje najmłodszym przegląd dość burzliwych wydarzeń, ale też dostęp do tajemnic dorosłych, przynajmniej niektórych. Najpierw babcia i dziadek, którzy przybywają z odsieczą, kiedy mama i tata muszą się zająć pracą – prezentują wielką miłość. Babcia ma pierścionek, który dziadek kupił jej na odpuście, kiedy jeszcze nawet nie byli zaręczeni. Chociaż nie umie i nie lubi piec, chce przygotować sernik dla swojego ukochanego. Z kolei dziadek dużo ćwiczy, żeby być w dobrym zdrowiu dla babci. Tak może wyglądać prawdziwa miłość w dojrzałym życiu. Tymczasem w przedszkolu dzieją się inne rzeczy. Pojawia się tu Klaudiusz, chłopiec, który ma najdroższe zabawki i zdobywa wszystko, czego chce. Beznamiętnie informuje Dusię, że kiedyś się z nią ożeni. Zresztą wystarczy, że coś powie, a już wszyscy realizują jego pomysły. Nie dyskutują, chociaż Klaudiusz nawet nie budzi większej sympatii. Sytuacji nie może zrozumieć Tomek, przyjaciel Dusi, czasowo porzucony. O uczuciach Tomka warto porozmawiać z maluchami. „Wielka miłość” pokazuje, jak buduje się więzi międzyludzkie. Tym razem w przedszkolu w czerwonym czajniku – podczas leżakowania – zabawki odkrywają pewną prawidłowość, która również przyda się dzieciom do analizowania otoczenia.
Jest w tej książce bardzo dużo wiadomości na temat relacji interpersonalnych, chociaż Justyna Bednarek nie rozwija przesadnie narracji. Stara się sprawiać wrażenie, jakby po prostu relacjonowała wydarzenia z przedszkola – rozgrywające się błyskawicznie. Potrafi przy tym celnie przedstawić emocje dzieci, a to dla odbiorców motyw najcenniejszy. Stawia na scenki, które trzeba będzie koniecznie wyjaśniać dzieciom, między innymi – dlaczego Dusia tak szybko i bez namysłu porzuca ukochaną zabawkę, kiedy zażyczy sobie tego jej nowy znajomy. W „Wielkiej miłości” bardzo wyraźnie widać różnice między przejściowym zauroczeniem a rzeczywistym przywiązaniem – autorka dzięki takim opowieściom wyczuli odbiorców na to, jak działać w grupie i na co raczej się nie decydować. „Wielka miłość” może też być wprowadzeniem do rozmów z dziećmi. Justyna Bednarek dyskretnie przypomina zwłaszcza rodzicom, że to, co dla nich oczywiste, niekoniecznie będzie tak samo zrozumiałe dla dzieci. Mała Dusia – oraz jej koledzy – przeżywają w niewielkiej skali to, czego w pewnym momencie doświadczy każdy kilkulatek. „Dusia i Psinek-Świnek. Wielka miłość” to prosta historyjka z przesłaniem.
Marta Kurczewska zajmuje się w tym tomiku ilustracjami. Wprowadza do nich dyskretny humor (mama na koniec świata jedzie na hulajnodze). Scenki z życia rodzinnego urzekają choćby ożywieniem maskotki Dusi. Zresztą w kolejnych obrazkach Kurczewska szuka miejsca do żartów. Specjalnie ożywia różne przedmioty, żeby rozbawić odbiorców i sprawić, że będą chcieli oglądać książkę uważnie. Zaburza Marta Kurczewska perspektywę, a do tego też – proporcje. Dzięki temu może proponować dzieciom scenki i bohaterów wyjątkowych. Tworzy świat częściowo realistyczny, a częściowo baśniowy, pełen kolorów (ale nie przejaskrawionych). Co ważne, ucieka od infantylizmu, jej obrazki mają charakter i nie męczą. Uzupełniają historię i nadają jej ton.
niedziela, 21 czerwca 2020
Agnieszka Tyszka: Bajkowe lulanki
Akapit Press, Łódź 2019.
Na dobranoc
Idealnie został dobrany tytuł tego tomiku, bo Agnieszka Tyszka proponuje najmłodszym dzieciom historyjki, które staną się szybko usypiankami przed snem. „Bajkowe lulanki” to publikacja nastawiona na wyciszanie emocji, na uspokajanie dzieci po dniu wrażeń, a do tego na dostarczenie im fabuły mocno tkwiącej w wyobraźni – tak, żeby przypomnieć o roli marzeń przed snem. Autorka słynąca z kreatywności w wymyślaniu narracji dla różnych grup wiekowych, tym razem kieruje się do kilkulatków zafascynowanych bajkami i baśniami spoza realizmu. Zaludnia historie elfami i wróżkami (chociaż nie znaczy to, że trafi wyłącznie do dziewczynek, bo stara się raczej unikać cukierkowych tonów i rzewności). Czasami bohaterowie próbują popchnąć opowieść w kierunku lukru, ale wtedy zaczyna się liczyć przesłanie.
Autorka dba o to, żeby w tomiku nie zabrakło bohaterów, z którymi dzieci mogą się identyfikować. To albo bajkowe dzieci (jak Elfiątko), albo postacie wyobcowane, z jakiegoś powodu różne od otoczenia na tyle, że potrzebują wsparcia i nowych znajomych – a od nich po prostu akceptacji. Tak Agnieszka Tyszka uczy empatii, chce w małych odbiorcach tomiku budzić współczucie i prowadzić do głębokiego zrozumienia psychiki kolejnych postaci. Zresztą same sytuacje są dla dzieci w pełni zrozumiałe – ktoś się gdzieś zgubił, ktoś potrzebuje babci, a ktoś inny czuje złość, bo się boi. Pojawia się czasami strach bohaterów, innym razem tęsknota – a kiedy indziej wszyscy będą się cieszyć z nowych przyjaźni. Tego typu uczucia nadają ton opowiadaniom, Agnieszka Tyszka próbuje między innymi wytłumaczyć, skąd biorą się pewne typy zachowań – tak, żeby najmłodsi czegoś się przy okazji lektury o sobie dowiedzieli. Do tego zapewnia brak rutyny – przestrzenie, jakie kreuje, budzą ciekawość, przynajmniej u najmłodszych. Te opowiadania, które Agnieszka Tyszka proponuje w „Bajkowych lulankach”, są krótkie i mimo czasowych dylematów postaci – przynoszą ukojenie i wrażenie ciepła. Autorka tworzy świat przyjazny wszystkim, trochę w wersji mini, bo obok wróżek i elfów wprowadza tu również owady. Nad mikroskopijnymi przestrzeniami łatwiej zapanować, o czym zresztą ta autorka doskonale wie. Posługuje się tradycyjnymi elementami charakterystycznymi dla bajek, ale znajduje też nową jakość do zaprezentowania czytelnikom. Tę książeczkę można wykorzystywać niemal wyłącznie zgodnie z przeznaczeniem – to znaczy do usypiania maluchów przez prezentowanie im pojedynczych bajek na dobranoc. Starsze dzieci, te, które samodzielnie czytają, raczej szybko znudzą się fabułkami.
Ilustracjami zajmuje się tu Aleksandra Kucharska-Cybuch, która bardzo chce dostosować się do baśniowego charakteru opowiadań. Wybiera prezentowanie postaci realistycznych w bajkowych kontekstach. Są tu dwa rodzaje obrazków – jedne to dopowiedzenia szczegółów, przedstawianie detali. Drugie, pełnowymiarowe – niekiedy nawet rozkładówkowe – to już całe scenki z bajek. Kucharska-Cybuch ucieka od cukierkowych obrazków, chociaż jest w nich pewna dziecięcość. Nie ma natomiast naiwności, a wydawałoby się, że ta będzie uzasadniona. „Bajkowe lulanki” to propozycja dla tych czytelników, którzy potrzebują bajek brzmiących jak klasyczne. Tomik, który sprawdzi się jako zestaw historyjek na dobranoc – to propozycja barwna, a jednocześnie utrzymana w charakterystycznym klimacie, spójna, chociaż złożona z opowiadań samodzielnych. To też podpowiedź dla rodziców, którzy szukają dla swoich pociech czegoś sprawdzonego: autorka wie, jak budować narracje dla dzieci.
Na dobranoc
Idealnie został dobrany tytuł tego tomiku, bo Agnieszka Tyszka proponuje najmłodszym dzieciom historyjki, które staną się szybko usypiankami przed snem. „Bajkowe lulanki” to publikacja nastawiona na wyciszanie emocji, na uspokajanie dzieci po dniu wrażeń, a do tego na dostarczenie im fabuły mocno tkwiącej w wyobraźni – tak, żeby przypomnieć o roli marzeń przed snem. Autorka słynąca z kreatywności w wymyślaniu narracji dla różnych grup wiekowych, tym razem kieruje się do kilkulatków zafascynowanych bajkami i baśniami spoza realizmu. Zaludnia historie elfami i wróżkami (chociaż nie znaczy to, że trafi wyłącznie do dziewczynek, bo stara się raczej unikać cukierkowych tonów i rzewności). Czasami bohaterowie próbują popchnąć opowieść w kierunku lukru, ale wtedy zaczyna się liczyć przesłanie.
Autorka dba o to, żeby w tomiku nie zabrakło bohaterów, z którymi dzieci mogą się identyfikować. To albo bajkowe dzieci (jak Elfiątko), albo postacie wyobcowane, z jakiegoś powodu różne od otoczenia na tyle, że potrzebują wsparcia i nowych znajomych – a od nich po prostu akceptacji. Tak Agnieszka Tyszka uczy empatii, chce w małych odbiorcach tomiku budzić współczucie i prowadzić do głębokiego zrozumienia psychiki kolejnych postaci. Zresztą same sytuacje są dla dzieci w pełni zrozumiałe – ktoś się gdzieś zgubił, ktoś potrzebuje babci, a ktoś inny czuje złość, bo się boi. Pojawia się czasami strach bohaterów, innym razem tęsknota – a kiedy indziej wszyscy będą się cieszyć z nowych przyjaźni. Tego typu uczucia nadają ton opowiadaniom, Agnieszka Tyszka próbuje między innymi wytłumaczyć, skąd biorą się pewne typy zachowań – tak, żeby najmłodsi czegoś się przy okazji lektury o sobie dowiedzieli. Do tego zapewnia brak rutyny – przestrzenie, jakie kreuje, budzą ciekawość, przynajmniej u najmłodszych. Te opowiadania, które Agnieszka Tyszka proponuje w „Bajkowych lulankach”, są krótkie i mimo czasowych dylematów postaci – przynoszą ukojenie i wrażenie ciepła. Autorka tworzy świat przyjazny wszystkim, trochę w wersji mini, bo obok wróżek i elfów wprowadza tu również owady. Nad mikroskopijnymi przestrzeniami łatwiej zapanować, o czym zresztą ta autorka doskonale wie. Posługuje się tradycyjnymi elementami charakterystycznymi dla bajek, ale znajduje też nową jakość do zaprezentowania czytelnikom. Tę książeczkę można wykorzystywać niemal wyłącznie zgodnie z przeznaczeniem – to znaczy do usypiania maluchów przez prezentowanie im pojedynczych bajek na dobranoc. Starsze dzieci, te, które samodzielnie czytają, raczej szybko znudzą się fabułkami.
Ilustracjami zajmuje się tu Aleksandra Kucharska-Cybuch, która bardzo chce dostosować się do baśniowego charakteru opowiadań. Wybiera prezentowanie postaci realistycznych w bajkowych kontekstach. Są tu dwa rodzaje obrazków – jedne to dopowiedzenia szczegółów, przedstawianie detali. Drugie, pełnowymiarowe – niekiedy nawet rozkładówkowe – to już całe scenki z bajek. Kucharska-Cybuch ucieka od cukierkowych obrazków, chociaż jest w nich pewna dziecięcość. Nie ma natomiast naiwności, a wydawałoby się, że ta będzie uzasadniona. „Bajkowe lulanki” to propozycja dla tych czytelników, którzy potrzebują bajek brzmiących jak klasyczne. Tomik, który sprawdzi się jako zestaw historyjek na dobranoc – to propozycja barwna, a jednocześnie utrzymana w charakterystycznym klimacie, spójna, chociaż złożona z opowiadań samodzielnych. To też podpowiedź dla rodziców, którzy szukają dla swoich pociech czegoś sprawdzonego: autorka wie, jak budować narracje dla dzieci.
Wojciech Widłak: Wesoły Ryjek i wiosna
Media Rodzina, Poznań 2020.
Zabawy z tatą
Wesoły Ryjek tym razem proponuje swoją obecność na złe humoru, zresztą takie przeznaczenie tomiku „Wesoły Ryjek i wiosna” przybliża też Wojciech Widłak w okładkowej notce. Co ciekawe, kolejny zestaw przygód małego zabawnego prosiaczka jest znacznie bardziej „męski” niż wszystkie dotychczasowe historyjki. Bohater prawie cały czas spędza z tatą – to sprząta z nim garaż i poznaje przeznaczenie różnych narzędzi, to wybiera się na mecz piłki nożnej, to… kupuje kwiaty na przeprosiny dla mamy. Naprawia z tatą bramę, jedzie na targi książki. Mama z opowieści nie znika: bardzo się przydaje, kiedy trzeba poprawić humor pysznym omletem, uratować żółwia zalanego jogurtem albo wyrazić miłość (bo wtedy najlepiej narysować mamę z szerokim i pięknym uśmiechem). Nie ma jednak wątpliwości, że w części „Wesoły Ryjek i wiosna” mama schodzi na drugi plan. Nie jest mniej kochana, ale więcej rzeczy można zdziałać z tatą. U Wesołego Ryjka liczba postaci jest przecież bardzo ograniczona: do mamy, taty, Ryjka, żółwia przytulanki (rzadko istnieją tu jeszcze dziadkowie, przeważnie trafiają tylko do opowieści). W świecie Ryjka wszystko jest proste, znajome, swojskie i bezpieczne – Wesoły Ryjek może się zdziwić, kiedy pierwszy raz jedzie na targi książki – albo na mecz piłki nożnej jak prawdziwy kibic. Czasami bohater tłumaczy sobie po swojemu czynności, które trzeba wykonać – między innymi naprawianie bramy kojarzy z podawaniem lekarstwa choremu, dzięki czemu może wyzwolić efekt komiczny. Krótkie opowiadania cechują się ciepłem i serdecznością, ale też dowcipem. „Wesoły Ryjek i wiosna” to książka, w której dzieje się sporo – ale autor unika typowych wiosennych tematów, stawia raczej na sprawy uniwersalne. Podsuwa maluchom wyjaśnienia mniej lub bardziej skomplikowanych kwestii (osobno zajmuje się komentarzem na temat śrubokrętów i kluczy, a osobno – motywem przeprosin). Porusza zwyczajne życiowe zagadnienia: wyjaśnia, że czasami nie chce się wstawać z łóżka, a jeśli nic się nie udaje – można spróbować wysiać rzeżuchę. Mały prosiaczek sporo się dowiaduje – jego przygody będą pouczające dla odbiorców, a do tego bardzo zabawne. Często Wojciech Widłak wplata w narrację śmieszne komentarze, naiwne i urzekające w swojej prostocie. Śmiech to jeden z ważniejszych elementów w przygodach Ryjka. Wojciech Widłak nie musi nawet silić się na wymyślną fabułę – w pełni wystarczy mu umiejętność komicznego przedstawiania opowieści. Każde wydarzenie znane z codzienności także dzieciom – w odpowiedniej oprawie będzie mogło kusić. Wojciech Widłak jest mistrzem w opowiadaniu o zwyczajności w niezwyczajny sposób. W przypadku Wesołego Ryjka wykorzystuje postać małego prosiaczka do poprawiania nastroju. I to nie tylko u dzieci. Z taką lekturą najmłodsi będą przyjemnie spędzać czas, a to z kolei oznacza, że mogą sięgać po książeczkę dla ćwiczenia czytania. Przygody Ryjka śledzi się z przyjemnością, bez względu na to, czego dotyczą. Nie bez znaczenia pozostaje też strona graficzna. Agnieszka Żelewska idealnie trafiła w klimat opowieści o Wesołym Ryjku. Zaproponowała obrazki, które definiują małego bohatera, a przy tym podsycają humor. Styl dawnych polskich kreskówek, proste kształty i zdecydowane kolory – to wszystko uprzyjemnia czytanie i przywiązuje do bohatera. Agnieszka Żelewska proponuje uśmiechnięte ryjki i żółwia przytulankę w różnych sytuacjach – może się wykazać wyobraźnią i przekonać maluchy do świata bohaterów. „Wesoły Ryjek i wiosna” pod tym względem również nie zawodzi. Autor chce przekazywać dzieciom uniwersalne prawdy o życiu i jednocześnie wciągać w rzeczywistość bohatera. Wesoły Ryjek nie przerazi, nie zna agresji. Można z nim spędzić mnóstwo czasu i ani przez moment się nie nudzić.
Zabawy z tatą
Wesoły Ryjek tym razem proponuje swoją obecność na złe humoru, zresztą takie przeznaczenie tomiku „Wesoły Ryjek i wiosna” przybliża też Wojciech Widłak w okładkowej notce. Co ciekawe, kolejny zestaw przygód małego zabawnego prosiaczka jest znacznie bardziej „męski” niż wszystkie dotychczasowe historyjki. Bohater prawie cały czas spędza z tatą – to sprząta z nim garaż i poznaje przeznaczenie różnych narzędzi, to wybiera się na mecz piłki nożnej, to… kupuje kwiaty na przeprosiny dla mamy. Naprawia z tatą bramę, jedzie na targi książki. Mama z opowieści nie znika: bardzo się przydaje, kiedy trzeba poprawić humor pysznym omletem, uratować żółwia zalanego jogurtem albo wyrazić miłość (bo wtedy najlepiej narysować mamę z szerokim i pięknym uśmiechem). Nie ma jednak wątpliwości, że w części „Wesoły Ryjek i wiosna” mama schodzi na drugi plan. Nie jest mniej kochana, ale więcej rzeczy można zdziałać z tatą. U Wesołego Ryjka liczba postaci jest przecież bardzo ograniczona: do mamy, taty, Ryjka, żółwia przytulanki (rzadko istnieją tu jeszcze dziadkowie, przeważnie trafiają tylko do opowieści). W świecie Ryjka wszystko jest proste, znajome, swojskie i bezpieczne – Wesoły Ryjek może się zdziwić, kiedy pierwszy raz jedzie na targi książki – albo na mecz piłki nożnej jak prawdziwy kibic. Czasami bohater tłumaczy sobie po swojemu czynności, które trzeba wykonać – między innymi naprawianie bramy kojarzy z podawaniem lekarstwa choremu, dzięki czemu może wyzwolić efekt komiczny. Krótkie opowiadania cechują się ciepłem i serdecznością, ale też dowcipem. „Wesoły Ryjek i wiosna” to książka, w której dzieje się sporo – ale autor unika typowych wiosennych tematów, stawia raczej na sprawy uniwersalne. Podsuwa maluchom wyjaśnienia mniej lub bardziej skomplikowanych kwestii (osobno zajmuje się komentarzem na temat śrubokrętów i kluczy, a osobno – motywem przeprosin). Porusza zwyczajne życiowe zagadnienia: wyjaśnia, że czasami nie chce się wstawać z łóżka, a jeśli nic się nie udaje – można spróbować wysiać rzeżuchę. Mały prosiaczek sporo się dowiaduje – jego przygody będą pouczające dla odbiorców, a do tego bardzo zabawne. Często Wojciech Widłak wplata w narrację śmieszne komentarze, naiwne i urzekające w swojej prostocie. Śmiech to jeden z ważniejszych elementów w przygodach Ryjka. Wojciech Widłak nie musi nawet silić się na wymyślną fabułę – w pełni wystarczy mu umiejętność komicznego przedstawiania opowieści. Każde wydarzenie znane z codzienności także dzieciom – w odpowiedniej oprawie będzie mogło kusić. Wojciech Widłak jest mistrzem w opowiadaniu o zwyczajności w niezwyczajny sposób. W przypadku Wesołego Ryjka wykorzystuje postać małego prosiaczka do poprawiania nastroju. I to nie tylko u dzieci. Z taką lekturą najmłodsi będą przyjemnie spędzać czas, a to z kolei oznacza, że mogą sięgać po książeczkę dla ćwiczenia czytania. Przygody Ryjka śledzi się z przyjemnością, bez względu na to, czego dotyczą. Nie bez znaczenia pozostaje też strona graficzna. Agnieszka Żelewska idealnie trafiła w klimat opowieści o Wesołym Ryjku. Zaproponowała obrazki, które definiują małego bohatera, a przy tym podsycają humor. Styl dawnych polskich kreskówek, proste kształty i zdecydowane kolory – to wszystko uprzyjemnia czytanie i przywiązuje do bohatera. Agnieszka Żelewska proponuje uśmiechnięte ryjki i żółwia przytulankę w różnych sytuacjach – może się wykazać wyobraźnią i przekonać maluchy do świata bohaterów. „Wesoły Ryjek i wiosna” pod tym względem również nie zawodzi. Autor chce przekazywać dzieciom uniwersalne prawdy o życiu i jednocześnie wciągać w rzeczywistość bohatera. Wesoły Ryjek nie przerazi, nie zna agresji. Można z nim spędzić mnóstwo czasu i ani przez moment się nie nudzić.
sobota, 20 czerwca 2020
Terry Deary: Strrraszna historia. Krwawe rewolucje
Egmont, Warszawa 2020.
Zamachy
Terry Deary nie ustaje w prezentowaniu młodym odbiorcom ciemnych a nawet mrocznych stron historii. „Krwawe rewolucje” to kolejna publikacja w cyklu Strrraszna historia. Autor przemierza wieki, żeby sprawdzić, jakich sposobów imali się ludzie, żeby przejąć władzę albo rozprawić się z niechcianymi władcami. Ta książka to relacja komiksowa – po tę formę Terry Deary i Phillip Reeve sięgali jeszcze zanim gatunek stał się popularny. Teraz służy im do popularyzowania wiedzy czy eksponowania najbardziej krwawych momentów w dziejach. Na początku autor wprowadza rozróżnienie między rebelią i rewolucją – i to tak, że odbiorcy nie będą mieli wątpliwości w tej kwestii. Humor – a często i czarny humor – to następna metoda wspomagająca wyjaśnienia czy zapamiętywanie. Później już będą tu wykorzystywane konkretne sytuacje oraz postacie. Wszystko dobrane tak, żeby jak najłatwiej było powiązać wiadomości i rozrywkę. Deary traktuje odbiorców z powagą w tym sensie, że podaje im naprawdę dużo informacji. Ale sięga po żarty młodzieżowe, rubaszny i niski humor, często tabuizowany wśród dorosłych. Tutaj nie ma milczenia w niewygodnych momentach, nie ma też mowy o świętościach, wszystko da się skrytykować i wyśmiać.
Ale w „Krwawych rewolucjach” to nie przywoływanie elementów historii i krwawych wydarzeń najbardziej podziała na czytelników. Terry Deary nie tylko bawi się przerabianiem informacji na satyryczne popisy. Przede wszystkim uczy odbiorców samodzielnego myślenia. Czyni to przez rozbudowany system quizów, zagadek, testów, pytań i odpowiedzi. Chce, żeby czytelnicy robili użytek zarówno ze zgromadzonych wiadomości, jak i z umiejętności dedukcji. Poza tym – oczywiście – specjalnie ich rozśmiesza, myli tropy albo wprowadza absurd, żeby pokazać, że prawdziwa historia też bywa absurdalna, a już na pewno przekracza wyobrażenia. W „Krwawych rewolucjach” nie ma miejsca na szkolne wykłady – tu musi się wiele dziać. Testowanie wiedzy to nie wszystko, bo przecież Terry Deary musi przedstawiać wydarzenia i ich konsekwencje – oraz znaczenie dla kolejnych wieków. Charakterystyczne dla całej serii jest również nadawanie tempa opowieściom. Autor celowo i często zmienia formy. Czasami wykorzystuje brykowe wyliczenia i kalendaria. Znacznie częściej posługuje się fikcyjnymi dokumentami i parodiami gatunków prasowych czy listów. Narracja przetykana jest rysunkami satyrycznymi – bezpośrednio odnoszącymi się do omawianych wydarzeń. To jednak ilustracje, które naświetlają lub podkreślają absurdy decyzji politycznych. Przypominają te obrazki dowcipy uczniów – zmęczonych przyswajaniem materiału – to swobodne wariacje na tematy historyczne. Deary preferuje humor ostry i kąśliwy, lubi też zaskakiwać i prowokować. Nie podejmuje przy tym stylistyki pop, chociaż tak by się mogło wydawać po opisach książki. „Krwawe rewolucje” to spora dawka wiedzy ubranej w kostium wygłupów. W całym cyklu liczy się prześmiewczość, ale też przygotowanie informacji. Terry Deary przekazuje odbiorcom cały zestaw danych i wskazuje, jak można podchodzić do interpretowania przeszłości, zwłaszcza kiedy chce się nauczyć wyciągania wniosków i kojarzenia faktów. Zestaw wiadomości liczy się mniej niż wykorzystanie ich interpretacji do cennej lekcji. Autor w tym cyklu sięga po motyw krwawych zbrodni – wybiera tematy sensacyjne i najbardziej nośne jeśli chodzi o budzenie zainteresowania czytelników, zwłaszcza młodzieży. Nie pierwszy raz Deary tłumaczy mechanizmy funkcjonowania w dziejach – i wybrana przez niego strategia doskonale się sprawdza. Nie chodzi przecież o dokonywanie precyzyjnych analiz historycznych, a o pokazanie odbiorcom, jak traktować fakty.
Zamachy
Terry Deary nie ustaje w prezentowaniu młodym odbiorcom ciemnych a nawet mrocznych stron historii. „Krwawe rewolucje” to kolejna publikacja w cyklu Strrraszna historia. Autor przemierza wieki, żeby sprawdzić, jakich sposobów imali się ludzie, żeby przejąć władzę albo rozprawić się z niechcianymi władcami. Ta książka to relacja komiksowa – po tę formę Terry Deary i Phillip Reeve sięgali jeszcze zanim gatunek stał się popularny. Teraz służy im do popularyzowania wiedzy czy eksponowania najbardziej krwawych momentów w dziejach. Na początku autor wprowadza rozróżnienie między rebelią i rewolucją – i to tak, że odbiorcy nie będą mieli wątpliwości w tej kwestii. Humor – a często i czarny humor – to następna metoda wspomagająca wyjaśnienia czy zapamiętywanie. Później już będą tu wykorzystywane konkretne sytuacje oraz postacie. Wszystko dobrane tak, żeby jak najłatwiej było powiązać wiadomości i rozrywkę. Deary traktuje odbiorców z powagą w tym sensie, że podaje im naprawdę dużo informacji. Ale sięga po żarty młodzieżowe, rubaszny i niski humor, często tabuizowany wśród dorosłych. Tutaj nie ma milczenia w niewygodnych momentach, nie ma też mowy o świętościach, wszystko da się skrytykować i wyśmiać.
Ale w „Krwawych rewolucjach” to nie przywoływanie elementów historii i krwawych wydarzeń najbardziej podziała na czytelników. Terry Deary nie tylko bawi się przerabianiem informacji na satyryczne popisy. Przede wszystkim uczy odbiorców samodzielnego myślenia. Czyni to przez rozbudowany system quizów, zagadek, testów, pytań i odpowiedzi. Chce, żeby czytelnicy robili użytek zarówno ze zgromadzonych wiadomości, jak i z umiejętności dedukcji. Poza tym – oczywiście – specjalnie ich rozśmiesza, myli tropy albo wprowadza absurd, żeby pokazać, że prawdziwa historia też bywa absurdalna, a już na pewno przekracza wyobrażenia. W „Krwawych rewolucjach” nie ma miejsca na szkolne wykłady – tu musi się wiele dziać. Testowanie wiedzy to nie wszystko, bo przecież Terry Deary musi przedstawiać wydarzenia i ich konsekwencje – oraz znaczenie dla kolejnych wieków. Charakterystyczne dla całej serii jest również nadawanie tempa opowieściom. Autor celowo i często zmienia formy. Czasami wykorzystuje brykowe wyliczenia i kalendaria. Znacznie częściej posługuje się fikcyjnymi dokumentami i parodiami gatunków prasowych czy listów. Narracja przetykana jest rysunkami satyrycznymi – bezpośrednio odnoszącymi się do omawianych wydarzeń. To jednak ilustracje, które naświetlają lub podkreślają absurdy decyzji politycznych. Przypominają te obrazki dowcipy uczniów – zmęczonych przyswajaniem materiału – to swobodne wariacje na tematy historyczne. Deary preferuje humor ostry i kąśliwy, lubi też zaskakiwać i prowokować. Nie podejmuje przy tym stylistyki pop, chociaż tak by się mogło wydawać po opisach książki. „Krwawe rewolucje” to spora dawka wiedzy ubranej w kostium wygłupów. W całym cyklu liczy się prześmiewczość, ale też przygotowanie informacji. Terry Deary przekazuje odbiorcom cały zestaw danych i wskazuje, jak można podchodzić do interpretowania przeszłości, zwłaszcza kiedy chce się nauczyć wyciągania wniosków i kojarzenia faktów. Zestaw wiadomości liczy się mniej niż wykorzystanie ich interpretacji do cennej lekcji. Autor w tym cyklu sięga po motyw krwawych zbrodni – wybiera tematy sensacyjne i najbardziej nośne jeśli chodzi o budzenie zainteresowania czytelników, zwłaszcza młodzieży. Nie pierwszy raz Deary tłumaczy mechanizmy funkcjonowania w dziejach – i wybrana przez niego strategia doskonale się sprawdza. Nie chodzi przecież o dokonywanie precyzyjnych analiz historycznych, a o pokazanie odbiorcom, jak traktować fakty.
Christian Tielmann: Pojazdy ratownicze
Media Rodzina, Poznań 2020.
Wnętrze radiowozu
Jak to zrobić, żeby podczas jednej wyprawy móc obejrzeć różne rodzaje pojazdów uprzywilejowanych? Dla bohaterów tomiku w serii Mądra Mysz nie ma rzeczy niemożliwych. Tym razem autorka – Christian Tielmann – zabiera małych bohaterów do warsztatu samochodowego. Ania, jej młodszy brat Marek oraz mama wybrali się na wycieczkę rowerową. O pół godziny jazdy od ich domu znajduje się warsztat mechanika Marcina Trąbki. Mężczyzna zaprosił bohaterów, bo ma u siebie kilka ciekawych pojazdów, które na pewno spodobają się dzieciom. Naprawia między innymi radiowóz, ambulans specjalistyczny, samochód dowodzenia straży pożarnej oraz wielki wóz strażacki. Każdy z tych pojazdów dzieci mogą dokładnie obejrzeć – zajrzeć do bagażnika lub usiąść za kierownicą. Mechanik opowiada o wyposażeniu oraz o przeznaczeniu poszczególnych pojazdów, co z pewnością spodoba się najmłodszym. Zaspokaja ciekawość odbiorców – bo również ich zabiera na edukacyjną ścieżkę. Tomik „Pojazdy ratownicze” w cyklu Mądra Mysz i podserii Maszyny i pojazdy trafi do kilkulatków. Umożliwia poznanie kilku ciekawostek – a ponieważ odkrywają je mali bohaterowie podczas bardzo realistycznej wizyty – odbiorcy poczują się usatysfakcjonowani lekturą. Christian Tielmann wie, czego potrzeba najmłodszym czytelnikom. Może zaprosić ich do samodzielnego czytania i przekonać, że warto zaglądać do książek. Taka lektura bardzo się przyda maluchom – nie tylko do urozmaicenia codziennych zabaw samochodzikami: mało które dziecko ma okazję zajrzenia do prawdziwego radiowozu albo wozu strażackiego – te pojazdy, które zwykle ogląda się z daleka na ulicy, tutaj funkcjonują zupełnie inaczej. Autorka miała bardzo dobry pomysł na realizację edukacyjnej historyjki. „Pojazdy ratownicze” to publikacja wartościowa i dobrze przygotowana. Niewielka – jak wszystkie tomiki w cyklu – ale wypełniona informacjami i danymi.
Jest w tej książeczce prosta opowieść – nie dzieje się praktycznie nic poza przyjazdem do warsztatu mechanika – dlatego Christian Tielmann pod koniec szykuje niespodziankę. Nie dość, że dzieci mogą powrócić do domu w kabinie lawety, to jeszcze po drodze oglądają kilka interwencji z udziałem pojazdów uprzywilejowanych: raz straż pożarna ściąga z drzewa małego kotka, w innym miejscu samochód uderzył tyłem w latarnię. Jeżdżą też karetki i samochody transportujące krew. To wszystko z kabiny lawety wydaje się jeszcze bardziej ekscytujące. Christian Tielmann wie, jak utrzymać uwagę najmłodszych – funduje im wielką edukacyjną i rozrywkową przygodę. Wizyta w warsztacie samochodowym obfituje w mocne wrażenia. W niewielkiej przestrzeni znalazło się sporo informacji. Tomik jest bogato ilustrowany. Niklas Böwer proponuje obrazki realistyczne, przedstawiane z detalami. Styl – jak w całej Mądrej Myszy – jest ujednolicony, chodzi o to, żeby różni autorzy mogli przedstawiać losy znanych bohaterów bez indywidualizowania tomików. Obrazki są bardzo kolorowe i wypełnione detalami – więc odbiorcy nie tylko czytają o tym, co znajduje się w pojeździe, ale też mogą to oglądać, dzięki czemu więcej zapamiętają. „Pojazdy ratownicze” to lektura dla kilkulatków, które lubią obserwować różne samochody i pasjonują się ciekawymi wozami. Ta publikacja urozmaica zabawy dzieci i spacery. Działa na wyobraźnię, ale również uczy.
Wnętrze radiowozu
Jak to zrobić, żeby podczas jednej wyprawy móc obejrzeć różne rodzaje pojazdów uprzywilejowanych? Dla bohaterów tomiku w serii Mądra Mysz nie ma rzeczy niemożliwych. Tym razem autorka – Christian Tielmann – zabiera małych bohaterów do warsztatu samochodowego. Ania, jej młodszy brat Marek oraz mama wybrali się na wycieczkę rowerową. O pół godziny jazdy od ich domu znajduje się warsztat mechanika Marcina Trąbki. Mężczyzna zaprosił bohaterów, bo ma u siebie kilka ciekawych pojazdów, które na pewno spodobają się dzieciom. Naprawia między innymi radiowóz, ambulans specjalistyczny, samochód dowodzenia straży pożarnej oraz wielki wóz strażacki. Każdy z tych pojazdów dzieci mogą dokładnie obejrzeć – zajrzeć do bagażnika lub usiąść za kierownicą. Mechanik opowiada o wyposażeniu oraz o przeznaczeniu poszczególnych pojazdów, co z pewnością spodoba się najmłodszym. Zaspokaja ciekawość odbiorców – bo również ich zabiera na edukacyjną ścieżkę. Tomik „Pojazdy ratownicze” w cyklu Mądra Mysz i podserii Maszyny i pojazdy trafi do kilkulatków. Umożliwia poznanie kilku ciekawostek – a ponieważ odkrywają je mali bohaterowie podczas bardzo realistycznej wizyty – odbiorcy poczują się usatysfakcjonowani lekturą. Christian Tielmann wie, czego potrzeba najmłodszym czytelnikom. Może zaprosić ich do samodzielnego czytania i przekonać, że warto zaglądać do książek. Taka lektura bardzo się przyda maluchom – nie tylko do urozmaicenia codziennych zabaw samochodzikami: mało które dziecko ma okazję zajrzenia do prawdziwego radiowozu albo wozu strażackiego – te pojazdy, które zwykle ogląda się z daleka na ulicy, tutaj funkcjonują zupełnie inaczej. Autorka miała bardzo dobry pomysł na realizację edukacyjnej historyjki. „Pojazdy ratownicze” to publikacja wartościowa i dobrze przygotowana. Niewielka – jak wszystkie tomiki w cyklu – ale wypełniona informacjami i danymi.
Jest w tej książeczce prosta opowieść – nie dzieje się praktycznie nic poza przyjazdem do warsztatu mechanika – dlatego Christian Tielmann pod koniec szykuje niespodziankę. Nie dość, że dzieci mogą powrócić do domu w kabinie lawety, to jeszcze po drodze oglądają kilka interwencji z udziałem pojazdów uprzywilejowanych: raz straż pożarna ściąga z drzewa małego kotka, w innym miejscu samochód uderzył tyłem w latarnię. Jeżdżą też karetki i samochody transportujące krew. To wszystko z kabiny lawety wydaje się jeszcze bardziej ekscytujące. Christian Tielmann wie, jak utrzymać uwagę najmłodszych – funduje im wielką edukacyjną i rozrywkową przygodę. Wizyta w warsztacie samochodowym obfituje w mocne wrażenia. W niewielkiej przestrzeni znalazło się sporo informacji. Tomik jest bogato ilustrowany. Niklas Böwer proponuje obrazki realistyczne, przedstawiane z detalami. Styl – jak w całej Mądrej Myszy – jest ujednolicony, chodzi o to, żeby różni autorzy mogli przedstawiać losy znanych bohaterów bez indywidualizowania tomików. Obrazki są bardzo kolorowe i wypełnione detalami – więc odbiorcy nie tylko czytają o tym, co znajduje się w pojeździe, ale też mogą to oglądać, dzięki czemu więcej zapamiętają. „Pojazdy ratownicze” to lektura dla kilkulatków, które lubią obserwować różne samochody i pasjonują się ciekawymi wozami. Ta publikacja urozmaica zabawy dzieci i spacery. Działa na wyobraźnię, ale również uczy.
piątek, 19 czerwca 2020
Bartosz Szczygielski: Wskazówki
Wilga, Warszawa 2020.
Czas
Bartosz Szczygielski we „Wskazówkach” odwołuje się do motywu panowania nad czasem, przynajmniej w wymiarze mikro. Bohater tomu, Maks, to chłopiec, który nie cierpi na nadmiar przyjaciół. W dodatku ma tylko tatę, jest prawie ostatnim uczniem w klasie, który nie posiada telefonu komórkowego. Prawie, bo jest jeszcze kujonka Marta, która zresztą z niezrozumiałych względów jakoś Maksa lubi. I teraz Maks w dzień wagarowicza zamierza zarobić na telefon, myjąc szyby w samochodach. Dziwnym zbiegiem okoliczności trafia do antykwariatu, a potem wchodzi w posiadanie pewnego zegarka. Przekonuje się, że kiedy cofnie jego wskazówki, może zmienić bieg wydarzeń. Nie słucha ostrzeżeń pradziadka, a sama Marta nie do końca rozumie, w czym bierze udział. Pewne jest jedno: beztroskie manipulowanie czasem nigdy nie pozostaje bez kary.
„Wskazówki” to powieść dla młodych czytelników. Wydaje się, że Bartosz Szczygielski nie ma pomysłu na konstruowanie fabuły, układa ją zatem z szeregu luźno powiązanych zdarzeń, przez to sprawia wrażenie, jakby zapomniał o poszczególnych – minionych już – motywach, kiedy tylko doprowadzą do celu. To zamienia historię w grę komputerową, zręcznościówkę bez dopracowywania zestawu wątków. Linearna historia przynosi mniej emocji niż by mogła – i jako taka automatycznie okazuje się słabsza w przekazie. Zdarza się, że „Wskazówki” gubią poszczególne motywy, coś, do czego przywiązywało się dużą wagę przez jakiś fragment narracji w pewnym momencie znika, odrzucone przez autora i kompletnie zapomniane przez bohaterów. Ważny jest też sam fakt ułatwienia sobie opowieści przez skrót – Maks bez przerwy wraca do tej samej chwili, tyle tylko, że chce naprawiać drobne błędy, które popełnia – nie korzysta z szansy na podróże w czasie z większym rozmachem. Trochę też Bartosz Szczygielski nie wie, co mógłby wyeksponować – próbuje nakreślić i dziwne relacje rodzinne (pradziadek ma swoje tajemnice, ojciec nie potrafi rozmawiać o codzienności syna), i zwykłe zasady życia społecznego (Marta to jedyna rówieśniczka zwracająca uwagę na Maksa – na pierwszy rzut oka staje się jasne, że ma mnóstwo problemów, jednak nimi autor się nie zajmuje). Gdzieś nakreśla Szczygielski niebezpieczeństwa lub obietnice wielkiej przygody – ale tego nie rozwija, zatrzymuje się na kwestii ostatniej nauczki dla Maksa, fakt, że dość rozłożystej, ale to nie wystarczy w kontekście całej książki.
„Wskazówki” zapewniają młodym czytelnikom zbiór tematów do przemyślenia, obietnicę wielkich wydarzeń czających się na progu zwyczajności. Tu, zwłaszcza na początku, można dać się wciągnąć w rzeczywistość Maksa – później przez niepewność autora w prowadzeniu opowieści ten efekt słabnie. Gdzieś tam Szczygielski chce uatrakcyjniać motywy od zawsze obecne w literaturze czwartej, przerobić na nowe, nadać im inny rytm i zamienić znaczenia. Gdyby jeszcze nie zabrakło fabularnych szlifów na koniec – autor bardziej przyciągnąłby do siebie i utrzymał odbiorców przy doświadczeniach Maksa. Nie bez znaczenia jest tu też dość minorowy klimat – Szczygielski nie próbuje nikomu dodawać otuchy czy rozśmieszać czytelników. Tu nie ma miejsca na ciepłą atmosferę – nie pasowałoby to do dylematów chłopca. Ale też Bartosz Szczygielski w pracy nad opowieścią nie przejmuje się za bardzo prawdopodobieństwem w relacjach społecznych. To, co dzieje się między Maksem i Martą istnieje bardziej w domysłach czytelników, autor pozostawia sporo miejsca na interpretacje, ale w tym gubi prawdziwość. Niby przy przejściu do fantazji nie jest mu to za bardzo potrzebne – ale jednak przydałoby się zadbanie o różne płaszczyzny historii, nie tylko o tę rozgrywającą się na pierwszym planie. „Wskazówki” to powieść, która mogłaby robić większe wrażenie, gdyby autor lepiej przemyślał kształt drogi, jaką przemierzać będą bohaterowie.
Czas
Bartosz Szczygielski we „Wskazówkach” odwołuje się do motywu panowania nad czasem, przynajmniej w wymiarze mikro. Bohater tomu, Maks, to chłopiec, który nie cierpi na nadmiar przyjaciół. W dodatku ma tylko tatę, jest prawie ostatnim uczniem w klasie, który nie posiada telefonu komórkowego. Prawie, bo jest jeszcze kujonka Marta, która zresztą z niezrozumiałych względów jakoś Maksa lubi. I teraz Maks w dzień wagarowicza zamierza zarobić na telefon, myjąc szyby w samochodach. Dziwnym zbiegiem okoliczności trafia do antykwariatu, a potem wchodzi w posiadanie pewnego zegarka. Przekonuje się, że kiedy cofnie jego wskazówki, może zmienić bieg wydarzeń. Nie słucha ostrzeżeń pradziadka, a sama Marta nie do końca rozumie, w czym bierze udział. Pewne jest jedno: beztroskie manipulowanie czasem nigdy nie pozostaje bez kary.
„Wskazówki” to powieść dla młodych czytelników. Wydaje się, że Bartosz Szczygielski nie ma pomysłu na konstruowanie fabuły, układa ją zatem z szeregu luźno powiązanych zdarzeń, przez to sprawia wrażenie, jakby zapomniał o poszczególnych – minionych już – motywach, kiedy tylko doprowadzą do celu. To zamienia historię w grę komputerową, zręcznościówkę bez dopracowywania zestawu wątków. Linearna historia przynosi mniej emocji niż by mogła – i jako taka automatycznie okazuje się słabsza w przekazie. Zdarza się, że „Wskazówki” gubią poszczególne motywy, coś, do czego przywiązywało się dużą wagę przez jakiś fragment narracji w pewnym momencie znika, odrzucone przez autora i kompletnie zapomniane przez bohaterów. Ważny jest też sam fakt ułatwienia sobie opowieści przez skrót – Maks bez przerwy wraca do tej samej chwili, tyle tylko, że chce naprawiać drobne błędy, które popełnia – nie korzysta z szansy na podróże w czasie z większym rozmachem. Trochę też Bartosz Szczygielski nie wie, co mógłby wyeksponować – próbuje nakreślić i dziwne relacje rodzinne (pradziadek ma swoje tajemnice, ojciec nie potrafi rozmawiać o codzienności syna), i zwykłe zasady życia społecznego (Marta to jedyna rówieśniczka zwracająca uwagę na Maksa – na pierwszy rzut oka staje się jasne, że ma mnóstwo problemów, jednak nimi autor się nie zajmuje). Gdzieś nakreśla Szczygielski niebezpieczeństwa lub obietnice wielkiej przygody – ale tego nie rozwija, zatrzymuje się na kwestii ostatniej nauczki dla Maksa, fakt, że dość rozłożystej, ale to nie wystarczy w kontekście całej książki.
„Wskazówki” zapewniają młodym czytelnikom zbiór tematów do przemyślenia, obietnicę wielkich wydarzeń czających się na progu zwyczajności. Tu, zwłaszcza na początku, można dać się wciągnąć w rzeczywistość Maksa – później przez niepewność autora w prowadzeniu opowieści ten efekt słabnie. Gdzieś tam Szczygielski chce uatrakcyjniać motywy od zawsze obecne w literaturze czwartej, przerobić na nowe, nadać im inny rytm i zamienić znaczenia. Gdyby jeszcze nie zabrakło fabularnych szlifów na koniec – autor bardziej przyciągnąłby do siebie i utrzymał odbiorców przy doświadczeniach Maksa. Nie bez znaczenia jest tu też dość minorowy klimat – Szczygielski nie próbuje nikomu dodawać otuchy czy rozśmieszać czytelników. Tu nie ma miejsca na ciepłą atmosferę – nie pasowałoby to do dylematów chłopca. Ale też Bartosz Szczygielski w pracy nad opowieścią nie przejmuje się za bardzo prawdopodobieństwem w relacjach społecznych. To, co dzieje się między Maksem i Martą istnieje bardziej w domysłach czytelników, autor pozostawia sporo miejsca na interpretacje, ale w tym gubi prawdziwość. Niby przy przejściu do fantazji nie jest mu to za bardzo potrzebne – ale jednak przydałoby się zadbanie o różne płaszczyzny historii, nie tylko o tę rozgrywającą się na pierwszym planie. „Wskazówki” to powieść, która mogłaby robić większe wrażenie, gdyby autor lepiej przemyślał kształt drogi, jaką przemierzać będą bohaterowie.
czwartek, 18 czerwca 2020
Justyna Bednarek: Koty i kotki
Egmont, Warszawa 2020.
Przygoda
Pierwszy poziom cyklu Czytam sobie to raczej proste czytanki, na których najmłodsi odbiorcy mają po prostu ćwiczyć rozpoznawanie liter i łączenie ich w słowa. Ale żeby przekonać dzieci do tego rodzaju wysiłku, warto się postarać – podsunąć im coś więcej niż proste opisy. Justyna Bednarek w tomiku „Koty i kotki” prezentuje prawdziwą przygodę kocich bohaterów – pełną adrenaliny i… wyobraźni. Bohaterami historyjki są koty, Bazyli oraz Cyryl. Trochę nawiązuje to do Filemona i Bonifacego, Bazyli ma ochotę na psoty i wycieczki, a Cyryl najchętniej spędzałby czas na drzemkach na parapecie. Daje się jednak namówić na wyprawę. Nad stawem, na który koty wybierają się w nadziei na ryby, jest dziurawa kładka – w dziurę wpada Bazyli.
„Koty i kotki” to tomik, w którym autorka stara się zaangażować dzieci w lekturę przez niespodzianki i sam bieg wydarzeń. Budzi ciekawość za sprawą celu wyprawy kotów, a później – przez dramatyczne chwile, kiedy Bazyli próbuje wydostać się z wody. Bednarek szuka odkrywczych, bardziej oryginalnych tematów, nieoczywistych – żeby dzieci przedwcześnie nie rezygnowały z lektury i żeby nie mogły przewidzieć kierunku rozwoju fabuły (co do finału – wszyscy się domyślają, że jest miejsce tylko na happy end, ale jak tego autorka dokona – to już inna rzecz). „Koty i kotki” to zatem wielka przygoda bohaterów, którzy tylko z pozoru mają nudne życie.
Justyna Bednarek nawiązuje tutaj do tradycji literatury czwartej, dba też o to, żeby dzieci otrzymały nowe dla siebie treści – żeby istniał ważny powód sięgania po lekturę, nie tylko lekcja czytania. Jednak mimo całej zabawy, dla autorki również zajmującej, trzeba też podporządkować się wymogom cyklu dotyczącym podstawowych głosek (między innymi). A to oznacza, że czasami trzeba zrezygnować ze słów zrozumiałych dla dzieci (a zawierających dwuznaki, zmiękczenia czy głoski spoza podstawy). W związku z tym zwyczajna dziura w moście przerabia się – ze szkodą dla opowieści, stylu i sensu na „otworek”. To zmienia i klimat historyjki, i wymowę samej sceny – odbiera jej dramaturgię i sprawia dziwne wrażenie, jakby autorka nie do końca wprawnie posługiwała się językiem polskim. Justyna Bednarek (albo jej redakcja) nie zawsze znajduje najszczęśliwsze synonimy, co wpływa potem na ocenę nie tyle samej książeczki co sensowności założeń cyklu. Może warto czasami odstępować od reguł, żeby uzyskać lepszy lekturowy efekt. Pytanie, czy lepiej posługiwać się matematycznymi surowymi wytycznymi, tracąc na jakości stylu – czy też szukać wymyślnych synonimów odstraszających dzieci, kosztem zrozumiałości.
Justyna Bednarek uruchamia też wyobraźnię, wprowadza w bajce rozwiązanie magiczne – wtedy, gdy najbardziej potrzeba ratunku (wcześniej mówiące koty nikogo nie zdziwią, bo przecież w bajkach i zabawach z przytulankami to zupełnie naturalne). Magda Kozieł-Nowak uzupełnia tę historyjkę dynamicznymi ilustracjami. Wykorzystuje picturebookową stylistykę do popisu graficznego – przedstawia odbiorcom swoje umiejętności w opowiadaniu ciekawej historii obrazkami, różnicuje charaktery postaci i może też obrazkami zachęcać do przyglądania się tekstowi. Na pierwszym poziomie serii Czytam sobie liczy się połączenie słów i obrazu, dzieci będą w równym stopniu zwracać uwagę na obie te warstwy tomiku – a to dlatego, że potrzebują odpoczynku od żmudnego literowania. „Koty i kotki” to zaproszenie do czytania – ale nie tylko dla tych dzieci, które lubią zabawy z kotami. Także maluchy szukające przygód odnajdą się tutaj bez przeszkód i dowiedzą się, że warto czytać dla przyjemności.
Przygoda
Pierwszy poziom cyklu Czytam sobie to raczej proste czytanki, na których najmłodsi odbiorcy mają po prostu ćwiczyć rozpoznawanie liter i łączenie ich w słowa. Ale żeby przekonać dzieci do tego rodzaju wysiłku, warto się postarać – podsunąć im coś więcej niż proste opisy. Justyna Bednarek w tomiku „Koty i kotki” prezentuje prawdziwą przygodę kocich bohaterów – pełną adrenaliny i… wyobraźni. Bohaterami historyjki są koty, Bazyli oraz Cyryl. Trochę nawiązuje to do Filemona i Bonifacego, Bazyli ma ochotę na psoty i wycieczki, a Cyryl najchętniej spędzałby czas na drzemkach na parapecie. Daje się jednak namówić na wyprawę. Nad stawem, na który koty wybierają się w nadziei na ryby, jest dziurawa kładka – w dziurę wpada Bazyli.
„Koty i kotki” to tomik, w którym autorka stara się zaangażować dzieci w lekturę przez niespodzianki i sam bieg wydarzeń. Budzi ciekawość za sprawą celu wyprawy kotów, a później – przez dramatyczne chwile, kiedy Bazyli próbuje wydostać się z wody. Bednarek szuka odkrywczych, bardziej oryginalnych tematów, nieoczywistych – żeby dzieci przedwcześnie nie rezygnowały z lektury i żeby nie mogły przewidzieć kierunku rozwoju fabuły (co do finału – wszyscy się domyślają, że jest miejsce tylko na happy end, ale jak tego autorka dokona – to już inna rzecz). „Koty i kotki” to zatem wielka przygoda bohaterów, którzy tylko z pozoru mają nudne życie.
Justyna Bednarek nawiązuje tutaj do tradycji literatury czwartej, dba też o to, żeby dzieci otrzymały nowe dla siebie treści – żeby istniał ważny powód sięgania po lekturę, nie tylko lekcja czytania. Jednak mimo całej zabawy, dla autorki również zajmującej, trzeba też podporządkować się wymogom cyklu dotyczącym podstawowych głosek (między innymi). A to oznacza, że czasami trzeba zrezygnować ze słów zrozumiałych dla dzieci (a zawierających dwuznaki, zmiękczenia czy głoski spoza podstawy). W związku z tym zwyczajna dziura w moście przerabia się – ze szkodą dla opowieści, stylu i sensu na „otworek”. To zmienia i klimat historyjki, i wymowę samej sceny – odbiera jej dramaturgię i sprawia dziwne wrażenie, jakby autorka nie do końca wprawnie posługiwała się językiem polskim. Justyna Bednarek (albo jej redakcja) nie zawsze znajduje najszczęśliwsze synonimy, co wpływa potem na ocenę nie tyle samej książeczki co sensowności założeń cyklu. Może warto czasami odstępować od reguł, żeby uzyskać lepszy lekturowy efekt. Pytanie, czy lepiej posługiwać się matematycznymi surowymi wytycznymi, tracąc na jakości stylu – czy też szukać wymyślnych synonimów odstraszających dzieci, kosztem zrozumiałości.
Justyna Bednarek uruchamia też wyobraźnię, wprowadza w bajce rozwiązanie magiczne – wtedy, gdy najbardziej potrzeba ratunku (wcześniej mówiące koty nikogo nie zdziwią, bo przecież w bajkach i zabawach z przytulankami to zupełnie naturalne). Magda Kozieł-Nowak uzupełnia tę historyjkę dynamicznymi ilustracjami. Wykorzystuje picturebookową stylistykę do popisu graficznego – przedstawia odbiorcom swoje umiejętności w opowiadaniu ciekawej historii obrazkami, różnicuje charaktery postaci i może też obrazkami zachęcać do przyglądania się tekstowi. Na pierwszym poziomie serii Czytam sobie liczy się połączenie słów i obrazu, dzieci będą w równym stopniu zwracać uwagę na obie te warstwy tomiku – a to dlatego, że potrzebują odpoczynku od żmudnego literowania. „Koty i kotki” to zaproszenie do czytania – ale nie tylko dla tych dzieci, które lubią zabawy z kotami. Także maluchy szukające przygód odnajdą się tutaj bez przeszkód i dowiedzą się, że warto czytać dla przyjemności.
środa, 17 czerwca 2020
Chris Ferrie, Cara Florance: Fizyka jądrowa dla maluchów
Media Rodzina, Poznań 2020.
W jądrze atomu
Pojawiła się bardzo zabawna moda, naturalna konsekwencja podsycania edukacyjnego charakteru publikacji dla dzieci jako uzasadnienia ich wydawania. Autorzy tworzą cykle nawiązujące tytułami i tematyką do motywów dotąd uznawanych za zbyt trudne dla kilkulatków, a nawet nastolatków. Teraz maluchom, które nawet nie znają jeszcze liter, przedstawia się między innymi… podstawy fizyki jądrowej. Tak postępują Chris Ferrie i Cara Florance. „Fizyka jądrowa dla maluchów” to kartonowy picture book, jeden z obecnych na rynku tomików idealnych dla ambitnych rodziców: bo przecież żaden kilkulatek nie wskaże takiego zagadnienia jako czegoś dla siebie. Autorzy wychodzą przy takich historyjkach ze słusznego założenia, że skoro i tak dzieci dopiero poznają świat i pochłaniają szereg ciekawostek z różnych dziedzin, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby pokazać im też bardziej zaawansowane tematy. Cel jest jeden: w przyszłości dzieci nie będą się bać haseł, które dzisiaj przyprawiać mogą o gęsią skórkę dorosłych – nie uczących się na takich lekturach. „Fizyka jądrowa dla maluchów” to ciekawy start. Być może z podobnymi książeczkami nie będzie w przyszłości problemu z brakiem ścisłowców na rynku pracy. To się okaże, ale na pewno nie zaszkodzi.
Chris Ferrie i Cara Florance wybierają bezpieczne rozwiązanie i w swoim picture booku nie wchodzą w meandry fabularne. Jedyny ukłon w stronę dzieci to przerobienie protonów i neutronów na piłki. Dalej odbiorcy będą musieli wykazać się dość sporą wyobraźnią i umiejętnością myślenia abstrakcyjnego. Bo jeśli jeszcze kilkulatki pojmą zasadę odpychania się piłek lub „neutralizowania” tego zjawiska, to już w przypadku jądra atomu i uwalniania energii trudno będzie im odczytać przełożenie informacji na dziecięcą codzienność. Oszem, można się przekonać, że da się zrozumieć fizykę jądrową – ale odbiorcy niekoniecznie znajdą w tym coś dla siebie. Zwłaszcza że autorzy bardzo ograniczają stronę graficzną. Każda rozkładówka to jednozdaniowe komentarze dotyczące zachowania protonów i neutronów. Za to w ilustracjach dzieje się niewiele. Białe tło stron nie będzie rozpraszać maluchów, ale też nie przyciągnie ich uwagi. W centralnym punkcie każdej strony znajduje się albo „piłka” (pojedynczy proton lub neutron), albo ich zlepek – i to powtarzany na kolejnych kartkach. Przez to tomik staje się nieco statyczny, nie kusi tak bardzo, jakby mógł. Jeśli zestawić brak ciekawych rozwiązań graficznych (oferuje się dzieciom proste kształty i żadnej akcji) ze statyczną narracją – opisami, których nie da się przełożyć na obserwacje z życia wzięte (bo piłeczki to za mało), nie ma czynnika, który skusi najmłodszych. Bo sam tytuł będzie raczej wabikiem na rodziców niż na dzieci, które nie potrafią jeszcze samodzielnie czytać. W tym wypadku ciekawsze są notki o autorach niż sama zawartość książeczki. Ale liczy się otwieranie rynku, stopniowe przyzwyczajanie czytelników (w tym wypadku raczej dorosłych kupujących pierwsze książeczki dla swoich pociech), a nie efekt. Dzieci i tak nie kierują się racjonalnymi względami, gdy wybierają ulubione lektury – być może jakiś maluch zafascynuje się opowieścią o fizyce jądrowej. Z kolei dorośli poza uleganiem modzie mogą tutaj docenić estetykę (fakt, że całość jest czysta, nieprzeładowana treściami i starannie przygotowana). Podobne publikacje mają ułatwiać kształcenie. Cris Ferrie i Cara Florance jasno pokazują, że nie ma się czego bać. Dla kilkulatków to może być po prostu ciekawa przygoda – spotkanie z tematem, który do niedawna kompletnie nie miał wstępu do literatury czwartej.
W jądrze atomu
Pojawiła się bardzo zabawna moda, naturalna konsekwencja podsycania edukacyjnego charakteru publikacji dla dzieci jako uzasadnienia ich wydawania. Autorzy tworzą cykle nawiązujące tytułami i tematyką do motywów dotąd uznawanych za zbyt trudne dla kilkulatków, a nawet nastolatków. Teraz maluchom, które nawet nie znają jeszcze liter, przedstawia się między innymi… podstawy fizyki jądrowej. Tak postępują Chris Ferrie i Cara Florance. „Fizyka jądrowa dla maluchów” to kartonowy picture book, jeden z obecnych na rynku tomików idealnych dla ambitnych rodziców: bo przecież żaden kilkulatek nie wskaże takiego zagadnienia jako czegoś dla siebie. Autorzy wychodzą przy takich historyjkach ze słusznego założenia, że skoro i tak dzieci dopiero poznają świat i pochłaniają szereg ciekawostek z różnych dziedzin, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby pokazać im też bardziej zaawansowane tematy. Cel jest jeden: w przyszłości dzieci nie będą się bać haseł, które dzisiaj przyprawiać mogą o gęsią skórkę dorosłych – nie uczących się na takich lekturach. „Fizyka jądrowa dla maluchów” to ciekawy start. Być może z podobnymi książeczkami nie będzie w przyszłości problemu z brakiem ścisłowców na rynku pracy. To się okaże, ale na pewno nie zaszkodzi.
Chris Ferrie i Cara Florance wybierają bezpieczne rozwiązanie i w swoim picture booku nie wchodzą w meandry fabularne. Jedyny ukłon w stronę dzieci to przerobienie protonów i neutronów na piłki. Dalej odbiorcy będą musieli wykazać się dość sporą wyobraźnią i umiejętnością myślenia abstrakcyjnego. Bo jeśli jeszcze kilkulatki pojmą zasadę odpychania się piłek lub „neutralizowania” tego zjawiska, to już w przypadku jądra atomu i uwalniania energii trudno będzie im odczytać przełożenie informacji na dziecięcą codzienność. Oszem, można się przekonać, że da się zrozumieć fizykę jądrową – ale odbiorcy niekoniecznie znajdą w tym coś dla siebie. Zwłaszcza że autorzy bardzo ograniczają stronę graficzną. Każda rozkładówka to jednozdaniowe komentarze dotyczące zachowania protonów i neutronów. Za to w ilustracjach dzieje się niewiele. Białe tło stron nie będzie rozpraszać maluchów, ale też nie przyciągnie ich uwagi. W centralnym punkcie każdej strony znajduje się albo „piłka” (pojedynczy proton lub neutron), albo ich zlepek – i to powtarzany na kolejnych kartkach. Przez to tomik staje się nieco statyczny, nie kusi tak bardzo, jakby mógł. Jeśli zestawić brak ciekawych rozwiązań graficznych (oferuje się dzieciom proste kształty i żadnej akcji) ze statyczną narracją – opisami, których nie da się przełożyć na obserwacje z życia wzięte (bo piłeczki to za mało), nie ma czynnika, który skusi najmłodszych. Bo sam tytuł będzie raczej wabikiem na rodziców niż na dzieci, które nie potrafią jeszcze samodzielnie czytać. W tym wypadku ciekawsze są notki o autorach niż sama zawartość książeczki. Ale liczy się otwieranie rynku, stopniowe przyzwyczajanie czytelników (w tym wypadku raczej dorosłych kupujących pierwsze książeczki dla swoich pociech), a nie efekt. Dzieci i tak nie kierują się racjonalnymi względami, gdy wybierają ulubione lektury – być może jakiś maluch zafascynuje się opowieścią o fizyce jądrowej. Z kolei dorośli poza uleganiem modzie mogą tutaj docenić estetykę (fakt, że całość jest czysta, nieprzeładowana treściami i starannie przygotowana). Podobne publikacje mają ułatwiać kształcenie. Cris Ferrie i Cara Florance jasno pokazują, że nie ma się czego bać. Dla kilkulatków to może być po prostu ciekawa przygoda – spotkanie z tematem, który do niedawna kompletnie nie miał wstępu do literatury czwartej.
wtorek, 16 czerwca 2020
Izabela Morska: Znikanie. Proza jak zastrzyk w serce
Znak, Kraków 2019.
Śledztwo szpitalne
To jest proza przejmująca, a Izabela Morska – kiedyś znana jako Izabela Filipiak – proponuje połączenie literatury chorobowej, reportażu uczestniczącego i… traktatu filozoficznego. Co więcej, znajdują się tu również elementy zwracające uwagę na problemy homoseksualistów w nietolerancyjnym społeczeństwie. Jest tajemnicza przypadłość, dramatyczna walka o zdrowie i godność, jest krytyka służby zdrowia. Jest niemal pełna analiza przeżyć i przemyśleń kogoś pozostawionego samemu sobie w obliczu cierpienia i strachu. Historia przenosi odbiorców o prawie dekadę wstecz i opiera się na precyzyjnie prowadzonych zapiskach autorki. Wszystko zaczyna się od bólu dłoni: Izabela Morska rejestruje swoje odczucia i podejmowane w związku z nimi działania. Chce dowiedzieć się, co jest przyczyną bólu, a co za tym idzie – jaki przyjąć sposób leczenia. Problemy się mnożą: liczy się przecież czas, stan autorki ciągle się pogarsza, a na wizytę u lekarza trzeba długo czekać. Izabela Morska wykonuje też – na własną rękę i oczywiście prywatnie – kolejne badania, żeby wykluczyć lub potwierdzić możliwe choroby. Wyprzedaje domowe skarby – choćby pierścionki, które jej matka chciała ocalić – ale także biblioteczkę. Przeprowadza się do domku w ogrodzie znajomych, żeby oszczędzać (chociaż jeszcze nie wie, jak poradzi sobie w zimie z ogrzewaniem). Nie może pracować, więc im dłużej utrzymuje się ten stan nieznanej choroby – w tym gorszej sytuacji się znajduje. W pewnym momencie funkcjonuje już tylko przez godzinę dziennie i dalej nie wiadomo, co jej jest.
Izabela Morska pisze o swoim szczęśliwym związku z Leą May – ale tuż przed chorobą ukochana wyjeżdża i jest wielką nieobecną. Bohaterka tomu od czasu do czasu może liczyć na pomoc znajomych, podwiezienie do lekarza czy rozmowę. Przeważnie jednak działa sama, nawet jeśli źle się czuje. Musi znaleźć w sobie siły na wyprawy do lekarzy i do szpitali, na absurdalne czasem rozmowy z lekarzami (skoro badania nic nie wykazują, to może problem leży w psychice?). Wreszcie – sama szkoli się z medycyny, szuka informacji na własną rękę. Aż w końcu trafia na właściwy trop. Ona – a nie lekarze. Nie jest to wiadomość podtrzymująca na duchu.
Na początku autorka zajmuje się objawami tajemniczej choroby i konsekwencjami jej w zwykłym życiu. Skupiona na sobie dość rzadko przechodzi do pobocznych kwestii. Kiedy zdrowieje, stopniowo rozstaje się z chęcią komentowania własnego stanu zdrowia, a szkoda, przydałby się silniejszy zastrzyk optymizmu, skoro się udało. Wtedy szuka między innymi miejsca pacjenta w rodzimej służbie zdrowia, sprawdza też, jak zewnętrzne informacje o homofobii mogły wpływać na organizm chorej – tu też rozwija wątki o nietolerancji, odchodząc od sedna literatury chorobowej. Jest w tomie Izabela Morska bardzo drobiazgowa. Opowiada o postawach lekarzy i o zachowaniach innych pacjentek na salach szpitalnych – to przerabia na bardziej uogólniane opisy na temat postaw chorych. Wymienia rozczarowania i pułapki, komentuje zwłaszcza te momenty, w których czuła się bezsilna wobec systemu. Przy okazji rzuca poważne oskarżenia: znajomi, którzy regularnie (albo wręcz przesadnie często) się badali, w decydujących momentach – przy pierwszych symptomach choroby nowotworowej – byli odsyłani do domu z zaleceniem odpoczynku. Po paru miesiącach dowiadywali się, że trafili właśnie do lekarza zbyt późno. Kto zostanie potraktowany jak mięso armatnie, a kto wygra życie? W tym kraju to chory musi zatroszczyć się o siebie. Izabela Morska dodaje sił w trudnej walce – jej proza jest nie tylko atrakcyjna i poruszająca, ale też krzepi.
Śledztwo szpitalne
To jest proza przejmująca, a Izabela Morska – kiedyś znana jako Izabela Filipiak – proponuje połączenie literatury chorobowej, reportażu uczestniczącego i… traktatu filozoficznego. Co więcej, znajdują się tu również elementy zwracające uwagę na problemy homoseksualistów w nietolerancyjnym społeczeństwie. Jest tajemnicza przypadłość, dramatyczna walka o zdrowie i godność, jest krytyka służby zdrowia. Jest niemal pełna analiza przeżyć i przemyśleń kogoś pozostawionego samemu sobie w obliczu cierpienia i strachu. Historia przenosi odbiorców o prawie dekadę wstecz i opiera się na precyzyjnie prowadzonych zapiskach autorki. Wszystko zaczyna się od bólu dłoni: Izabela Morska rejestruje swoje odczucia i podejmowane w związku z nimi działania. Chce dowiedzieć się, co jest przyczyną bólu, a co za tym idzie – jaki przyjąć sposób leczenia. Problemy się mnożą: liczy się przecież czas, stan autorki ciągle się pogarsza, a na wizytę u lekarza trzeba długo czekać. Izabela Morska wykonuje też – na własną rękę i oczywiście prywatnie – kolejne badania, żeby wykluczyć lub potwierdzić możliwe choroby. Wyprzedaje domowe skarby – choćby pierścionki, które jej matka chciała ocalić – ale także biblioteczkę. Przeprowadza się do domku w ogrodzie znajomych, żeby oszczędzać (chociaż jeszcze nie wie, jak poradzi sobie w zimie z ogrzewaniem). Nie może pracować, więc im dłużej utrzymuje się ten stan nieznanej choroby – w tym gorszej sytuacji się znajduje. W pewnym momencie funkcjonuje już tylko przez godzinę dziennie i dalej nie wiadomo, co jej jest.
Izabela Morska pisze o swoim szczęśliwym związku z Leą May – ale tuż przed chorobą ukochana wyjeżdża i jest wielką nieobecną. Bohaterka tomu od czasu do czasu może liczyć na pomoc znajomych, podwiezienie do lekarza czy rozmowę. Przeważnie jednak działa sama, nawet jeśli źle się czuje. Musi znaleźć w sobie siły na wyprawy do lekarzy i do szpitali, na absurdalne czasem rozmowy z lekarzami (skoro badania nic nie wykazują, to może problem leży w psychice?). Wreszcie – sama szkoli się z medycyny, szuka informacji na własną rękę. Aż w końcu trafia na właściwy trop. Ona – a nie lekarze. Nie jest to wiadomość podtrzymująca na duchu.
Na początku autorka zajmuje się objawami tajemniczej choroby i konsekwencjami jej w zwykłym życiu. Skupiona na sobie dość rzadko przechodzi do pobocznych kwestii. Kiedy zdrowieje, stopniowo rozstaje się z chęcią komentowania własnego stanu zdrowia, a szkoda, przydałby się silniejszy zastrzyk optymizmu, skoro się udało. Wtedy szuka między innymi miejsca pacjenta w rodzimej służbie zdrowia, sprawdza też, jak zewnętrzne informacje o homofobii mogły wpływać na organizm chorej – tu też rozwija wątki o nietolerancji, odchodząc od sedna literatury chorobowej. Jest w tomie Izabela Morska bardzo drobiazgowa. Opowiada o postawach lekarzy i o zachowaniach innych pacjentek na salach szpitalnych – to przerabia na bardziej uogólniane opisy na temat postaw chorych. Wymienia rozczarowania i pułapki, komentuje zwłaszcza te momenty, w których czuła się bezsilna wobec systemu. Przy okazji rzuca poważne oskarżenia: znajomi, którzy regularnie (albo wręcz przesadnie często) się badali, w decydujących momentach – przy pierwszych symptomach choroby nowotworowej – byli odsyłani do domu z zaleceniem odpoczynku. Po paru miesiącach dowiadywali się, że trafili właśnie do lekarza zbyt późno. Kto zostanie potraktowany jak mięso armatnie, a kto wygra życie? W tym kraju to chory musi zatroszczyć się o siebie. Izabela Morska dodaje sił w trudnej walce – jej proza jest nie tylko atrakcyjna i poruszająca, ale też krzepi.
poniedziałek, 15 czerwca 2020
Jarosław Iwaszkiewicz: Droga. Proza i wiersze
Iskry, Warszawa 2020.
Spojrzenie
Imponujący tom „Droga. Proza i wiersze” to kolejny sposób Iskier na przypomnienie oraz spopularyzowanie twórczości Jarosława Iwaszkiewicza. Książka to ponad tysiąc stron opowiadań i skromny – ale przekrojowy – wybór wierszy dla uzupełnienia opowieści o literackiej wrażliwości autora. Jest to wydanie popularyzatorskie, a gromadzi opowiadania najbardziej charakterystyczne i znane (między innymi „Matka Joanna od Aniołów”, „Panny z Wilka”, „Brzezina”), te, w których przewijają się motywy autobiograficzne, opowiadania „szokujące” (z wątkami homoerotycznymi), czy w ogóle zapiski na podstawie odbywanych podróży krajowych czy zagranicznych. W rzadka pobrzmiewają w tej prozie odwołania historyczne albo widoczne są nawiązania do modnych nurtów literackich, Iwaszkiewicz nie lubi wypełniać schematów, może się natomiast nimi inspirować, żeby powiedzieć coś po swojemu, coś, co ma wstrząsnąć czytelnikami, wybić ich ze strefy komfortu i zmusić do myślenia.
Chociaż zmieniają się sposoby prowadzenia opowieści – powrót do literackiej przeszłości widoczny jest zwłaszcza w kształcie narracji, bo nie w poszukiwaniu form – to Jarosław Iwaszkiewicz do dzisiaj będzie na czytelnikach robić duże wrażenie. Dzieje się tak za sprawą pomysłów i odkrywczych puent, unikania oczywistości i przewidywalności. Ten autor sięga najchętniej po „mocne” tematy, które realizuje bez rutyny. Obecna jest tu śmierć – zapowiadana długo, taka, która przyjdzie nawet mimo idealnych powodów do cieszenia się życiem, co czyni ją – teraz – jeszcze bardziej okrutną. Obecna jest miłość, która ma wiele wizerunków i nie zawsze dotyczy relacji damsko-męskich. Tutaj Iwaszkiewicz operuje konwencjami, które uniemożliwiają realizację śmiałych marzeń. Rozczarowanie, przemilczenie uczuć czy brak szans na ich spełnienie – to z reguły nauczki wymierzane bohaterom, prztyczki od losu i okoliczności. Dyplomacja zabija porozumienie i na zawsze pozbawia niewinności, a śmierć to przeszkoda ostateczna w osiągnięciu szczęścia. Obecna jest tu wreszcie wiara, która modyfikuje zachowania w sposób nieraz trudny do przewidzenia, raczej nie pomaga w znalezieniu drogi do własnej satysfakcji.
W tekstach opartych na faktach Jarosław Iwaszkiewicz wykazuje się i spostrzegawczością, i ogromną precyzją w odnotowywaniu kolejnych detali – utwory można wręcz potraktować jako przewodnik literacki, są barwne, wypełnione szczegółami i przefiltrowane przez wrażliwość artysty. To atuty rzadko spotykane w prozie w takim stężeniu. W tomie „Droga” podróżnicze opowieści zaledwie szkicują umiejętności autora, czytelników jednak przekonają, dlaczego warto sięgnąć po inne dzieła Iwaszkiewicza. „Droga” może zatem stać się swoistą reklamą, zachętą do lektury. Pokazuje to, co u Iwaszkiewicza cenne – umiejętność konstruowania opowiadań długich i wypełnionych nie tylko akcją, ale również cennymi obserwacjami charakterologicznymi. To wybór pism, które mogą ponownie zwrócić uwagę na twórcę. Co ciekawe, swoimi wierszami obecnie Iwaszkiewicz nie przyciąga aż tak bardzo, widać w nich spojrzenie prozaika. Kunszt formalny i sprawność w układaniu wersów są tu matematyczne, ale nie wiersze zapadają w pamięć, a długie opowiadania. „Droga” to przypomnienie znanego pisarza w kolejnym wyborze – tak, by Iwaszkiewicz dalej mógł funkcjonować na rynku wydawniczym.
Spojrzenie
Imponujący tom „Droga. Proza i wiersze” to kolejny sposób Iskier na przypomnienie oraz spopularyzowanie twórczości Jarosława Iwaszkiewicza. Książka to ponad tysiąc stron opowiadań i skromny – ale przekrojowy – wybór wierszy dla uzupełnienia opowieści o literackiej wrażliwości autora. Jest to wydanie popularyzatorskie, a gromadzi opowiadania najbardziej charakterystyczne i znane (między innymi „Matka Joanna od Aniołów”, „Panny z Wilka”, „Brzezina”), te, w których przewijają się motywy autobiograficzne, opowiadania „szokujące” (z wątkami homoerotycznymi), czy w ogóle zapiski na podstawie odbywanych podróży krajowych czy zagranicznych. W rzadka pobrzmiewają w tej prozie odwołania historyczne albo widoczne są nawiązania do modnych nurtów literackich, Iwaszkiewicz nie lubi wypełniać schematów, może się natomiast nimi inspirować, żeby powiedzieć coś po swojemu, coś, co ma wstrząsnąć czytelnikami, wybić ich ze strefy komfortu i zmusić do myślenia.
Chociaż zmieniają się sposoby prowadzenia opowieści – powrót do literackiej przeszłości widoczny jest zwłaszcza w kształcie narracji, bo nie w poszukiwaniu form – to Jarosław Iwaszkiewicz do dzisiaj będzie na czytelnikach robić duże wrażenie. Dzieje się tak za sprawą pomysłów i odkrywczych puent, unikania oczywistości i przewidywalności. Ten autor sięga najchętniej po „mocne” tematy, które realizuje bez rutyny. Obecna jest tu śmierć – zapowiadana długo, taka, która przyjdzie nawet mimo idealnych powodów do cieszenia się życiem, co czyni ją – teraz – jeszcze bardziej okrutną. Obecna jest miłość, która ma wiele wizerunków i nie zawsze dotyczy relacji damsko-męskich. Tutaj Iwaszkiewicz operuje konwencjami, które uniemożliwiają realizację śmiałych marzeń. Rozczarowanie, przemilczenie uczuć czy brak szans na ich spełnienie – to z reguły nauczki wymierzane bohaterom, prztyczki od losu i okoliczności. Dyplomacja zabija porozumienie i na zawsze pozbawia niewinności, a śmierć to przeszkoda ostateczna w osiągnięciu szczęścia. Obecna jest tu wreszcie wiara, która modyfikuje zachowania w sposób nieraz trudny do przewidzenia, raczej nie pomaga w znalezieniu drogi do własnej satysfakcji.
W tekstach opartych na faktach Jarosław Iwaszkiewicz wykazuje się i spostrzegawczością, i ogromną precyzją w odnotowywaniu kolejnych detali – utwory można wręcz potraktować jako przewodnik literacki, są barwne, wypełnione szczegółami i przefiltrowane przez wrażliwość artysty. To atuty rzadko spotykane w prozie w takim stężeniu. W tomie „Droga” podróżnicze opowieści zaledwie szkicują umiejętności autora, czytelników jednak przekonają, dlaczego warto sięgnąć po inne dzieła Iwaszkiewicza. „Droga” może zatem stać się swoistą reklamą, zachętą do lektury. Pokazuje to, co u Iwaszkiewicza cenne – umiejętność konstruowania opowiadań długich i wypełnionych nie tylko akcją, ale również cennymi obserwacjami charakterologicznymi. To wybór pism, które mogą ponownie zwrócić uwagę na twórcę. Co ciekawe, swoimi wierszami obecnie Iwaszkiewicz nie przyciąga aż tak bardzo, widać w nich spojrzenie prozaika. Kunszt formalny i sprawność w układaniu wersów są tu matematyczne, ale nie wiersze zapadają w pamięć, a długie opowiadania. „Droga” to przypomnienie znanego pisarza w kolejnym wyborze – tak, by Iwaszkiewicz dalej mógł funkcjonować na rynku wydawniczym.
POMYSŁOWNIK #1
POMYSŁOWNIK
Gdzieś na początku powinny się znaleźć dwa banały, jeden gorszy od drugiego przynajmniej z perspektywy tych ludzi którzy lubią sobie tłumaczyć brak inwencji niedostatkami talentu. Po pierwsze: nie ma czegoś takiego jak „talent”, który przychodzi znikąd i umożliwia zabłyśnięcie bez choćby minimalnego wysiłku. Po drugie – ćwiczenie czyni mistrza. Jedno z drugim wiąże się bardzo wyraźnie i daje się prosto wytłumaczyć. „Talent” w powszechnym mniemaniu dotyczy tego, co robi się z przyjemnością, a najczęściej też z rezultatami lepszymi niż u znajomych. Jeśli coś robi się z przyjemnością – nie zauważa się z reguły czasu poświęcanego na ćwiczenia. Które z kolei zamieniają się w dobrą zabawę. Psuje to złudzenia? Fakt, wygodniej byłoby uwierzyć w magiczną różdżkę, palec Boży albo natchnienie – przyjęcie do wiadomości, że trzeba popracować, żeby odnosić sukcesy w jakiejkolwiek artystycznej (i nie tylko…) dziedzinie, boli.
Pocieszające jest jednak to, że podjąć wysiłek, żeby odkryć w sobie nieznane dotąd umiejętności, można w każdym wieku, a w erze internetu także bezkosztowo, jeśli chodzi o finanse. Nie przyjdzie to łatwo, za to może przynieść ciekawe i satysfakcjonujące efekty. A że społeczeństwo mocno się już rozleniwiło – z przepisu na sukces skorzysta niewielu. Niestety, bo kreatywność i nieszablonowe myślenie to nie tylko sposób na zrobienie olśniewającej kariery, ale i na uprzyjemnienie codzienności.
Pierwszy krok do rozwijania wyobraźni? Dużo czytać – zakrzykną tradycjonaliści. I owszem, mają rację, chociaż dotyczy to najbardziej najmłodszych. Kilkulatki wychowywane bez wstrętu do lektur poradzą sobie w przyszłości. Co jednak, jeśli ominęło się już ten wiek? Czytać dla przyjemności, jasne, nie słowniki, chyba że ktoś akurat bardzo lubi. Ćwiczeń na kreatywność jest mnóstwo, wiele z nich sprawdza się jako idealne sposoby na natychmiastowe zaśnięcie, można więc upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Skoro dla przyjemności się czyta, to z obowiązku należy trochę popisać. Ale – uwaga – nie tak, żeby móc się później chwalić znajomym stworzonym właśnie trzynastotomowym dziełem lub obrazkiem do powieszenia na lodówce. Pisanie w celu rozwijania wyobraźni nie ma nic wspólnego z artyzmem. To raczej ciężka praca. Ciężka – bo nużąca, czasochłonna i pozbawiona natychmiastowego wglądu w efekty. A co się pisze? Słowa. Pojedyncze. W zależności od ćwiczenia, które się właśnie wybrało. Rzeczownik na każdą kolejną literę alfabetu. Idzie gładko? No to wykluczamy nazwy własne i zwierzęta. Jeśli dalej jest za łatwo – wykluczamy z listy jeszcze wszystko to, co da się zjeść. Sami ustalamy sobie reguły, ale przed rozpoczęciem ćwiczenia, potem trzeba się już męczyć. To zadanie, które nie ma końca: wymień dwadzieścia kolorów. Trzydzieści owoców. Sto imion męskich. Pięćdziesiąt zawodów. I tak dalej. Mechanizm prosty: wyliczanka, nie musimy robić nic więcej. Tyle że nie wolno korzystać z żadnych ściąg ani protez. Ba, rozglądać się nie można, żeby nie wpaść na coś, co powinno siedzieć w głowie. Słowniki można było sobie jednak poczytać dla przyjemności, internet to coś, o czym trzeba na czas tego ćwiczenia zapomnieć. Łatwiejsze niż klasówki w szkole? Najpierw spróbuj, ocenisz po fakcie.
Co daje tak dziwne ćwiczenie poza chęcią natychmiastowego udania się na drzemkę? Zbija z tropu. Spycha mózg z utartych i wygodnych szlaków. Kto będzie uczciwie wykonywać to ćwiczenie – w kolejnych jego wariantach – zorientuje się, że nawet jeśli uda się kilka czy kilkanaście pozycji wpisać niemal odruchowo, i tak w pewnym momencie pojawi się blokada. Im więcej takich blokad uda się samodzielnie pokonać (a w końcu się uda, nawet jeśli po ciągnących się w nieskończoność minutach pustki w głowie i zwątpieniu we własne kompetencje językowe), tym lepiej: efekty pojawią się przy okazji rozwiązywania nawet złożonych problemów, wymyślania nowych rozwiązań i szukania sobie miejsca niekoniecznie w artystycznym światku. Co ciekawe, takie ćwiczenie nie tylko pozwala rozwijać kreatywność – ma też skutki uboczne. Można je zastosować, gdy wystąpi osławiona „blokada twórcza”, to jest kiedy nie umiemy wprowadzić żadnego sensownego rozwiązania nurtującej nas kwestii. W takim wypadku przeważnie nawet nie doprowadza się do końca samego wyliczenia – już w trakcie zapisywania odpowiedzi umysł może odruchowo podsunąć odpowiednie wskazówki. Znudzony wymyślaniem pięćdziesięciu gatunków zielonych warzyw podpowie, jak zabudować ścianę w kuchni.
Wyliczanki idą już idealnie?
Włącz stoper.
Gdzieś na początku powinny się znaleźć dwa banały, jeden gorszy od drugiego przynajmniej z perspektywy tych ludzi którzy lubią sobie tłumaczyć brak inwencji niedostatkami talentu. Po pierwsze: nie ma czegoś takiego jak „talent”, który przychodzi znikąd i umożliwia zabłyśnięcie bez choćby minimalnego wysiłku. Po drugie – ćwiczenie czyni mistrza. Jedno z drugim wiąże się bardzo wyraźnie i daje się prosto wytłumaczyć. „Talent” w powszechnym mniemaniu dotyczy tego, co robi się z przyjemnością, a najczęściej też z rezultatami lepszymi niż u znajomych. Jeśli coś robi się z przyjemnością – nie zauważa się z reguły czasu poświęcanego na ćwiczenia. Które z kolei zamieniają się w dobrą zabawę. Psuje to złudzenia? Fakt, wygodniej byłoby uwierzyć w magiczną różdżkę, palec Boży albo natchnienie – przyjęcie do wiadomości, że trzeba popracować, żeby odnosić sukcesy w jakiejkolwiek artystycznej (i nie tylko…) dziedzinie, boli.
Pocieszające jest jednak to, że podjąć wysiłek, żeby odkryć w sobie nieznane dotąd umiejętności, można w każdym wieku, a w erze internetu także bezkosztowo, jeśli chodzi o finanse. Nie przyjdzie to łatwo, za to może przynieść ciekawe i satysfakcjonujące efekty. A że społeczeństwo mocno się już rozleniwiło – z przepisu na sukces skorzysta niewielu. Niestety, bo kreatywność i nieszablonowe myślenie to nie tylko sposób na zrobienie olśniewającej kariery, ale i na uprzyjemnienie codzienności.
Pierwszy krok do rozwijania wyobraźni? Dużo czytać – zakrzykną tradycjonaliści. I owszem, mają rację, chociaż dotyczy to najbardziej najmłodszych. Kilkulatki wychowywane bez wstrętu do lektur poradzą sobie w przyszłości. Co jednak, jeśli ominęło się już ten wiek? Czytać dla przyjemności, jasne, nie słowniki, chyba że ktoś akurat bardzo lubi. Ćwiczeń na kreatywność jest mnóstwo, wiele z nich sprawdza się jako idealne sposoby na natychmiastowe zaśnięcie, można więc upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Skoro dla przyjemności się czyta, to z obowiązku należy trochę popisać. Ale – uwaga – nie tak, żeby móc się później chwalić znajomym stworzonym właśnie trzynastotomowym dziełem lub obrazkiem do powieszenia na lodówce. Pisanie w celu rozwijania wyobraźni nie ma nic wspólnego z artyzmem. To raczej ciężka praca. Ciężka – bo nużąca, czasochłonna i pozbawiona natychmiastowego wglądu w efekty. A co się pisze? Słowa. Pojedyncze. W zależności od ćwiczenia, które się właśnie wybrało. Rzeczownik na każdą kolejną literę alfabetu. Idzie gładko? No to wykluczamy nazwy własne i zwierzęta. Jeśli dalej jest za łatwo – wykluczamy z listy jeszcze wszystko to, co da się zjeść. Sami ustalamy sobie reguły, ale przed rozpoczęciem ćwiczenia, potem trzeba się już męczyć. To zadanie, które nie ma końca: wymień dwadzieścia kolorów. Trzydzieści owoców. Sto imion męskich. Pięćdziesiąt zawodów. I tak dalej. Mechanizm prosty: wyliczanka, nie musimy robić nic więcej. Tyle że nie wolno korzystać z żadnych ściąg ani protez. Ba, rozglądać się nie można, żeby nie wpaść na coś, co powinno siedzieć w głowie. Słowniki można było sobie jednak poczytać dla przyjemności, internet to coś, o czym trzeba na czas tego ćwiczenia zapomnieć. Łatwiejsze niż klasówki w szkole? Najpierw spróbuj, ocenisz po fakcie.
Co daje tak dziwne ćwiczenie poza chęcią natychmiastowego udania się na drzemkę? Zbija z tropu. Spycha mózg z utartych i wygodnych szlaków. Kto będzie uczciwie wykonywać to ćwiczenie – w kolejnych jego wariantach – zorientuje się, że nawet jeśli uda się kilka czy kilkanaście pozycji wpisać niemal odruchowo, i tak w pewnym momencie pojawi się blokada. Im więcej takich blokad uda się samodzielnie pokonać (a w końcu się uda, nawet jeśli po ciągnących się w nieskończoność minutach pustki w głowie i zwątpieniu we własne kompetencje językowe), tym lepiej: efekty pojawią się przy okazji rozwiązywania nawet złożonych problemów, wymyślania nowych rozwiązań i szukania sobie miejsca niekoniecznie w artystycznym światku. Co ciekawe, takie ćwiczenie nie tylko pozwala rozwijać kreatywność – ma też skutki uboczne. Można je zastosować, gdy wystąpi osławiona „blokada twórcza”, to jest kiedy nie umiemy wprowadzić żadnego sensownego rozwiązania nurtującej nas kwestii. W takim wypadku przeważnie nawet nie doprowadza się do końca samego wyliczenia – już w trakcie zapisywania odpowiedzi umysł może odruchowo podsunąć odpowiednie wskazówki. Znudzony wymyślaniem pięćdziesięciu gatunków zielonych warzyw podpowie, jak zabudować ścianę w kuchni.
Wyliczanki idą już idealnie?
Włącz stoper.
niedziela, 14 czerwca 2020
Josef H. Reichholf: Motyle. Opowieści o wymierających gatunkach
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2020.
Piękno owadów
Kiedy badacz chce się podzielić obiektem swojej pracy, który jest jednocześnie nieustającym źródłem fascynacji i zachwytów, potrafi przyciągnąć szerokie grono czytelników. Być może niewiele osób chciałoby zajrzeć do książki popularnonaukowej o motylach, gdyby nie jej osobisty charakter. Josef H. Reichholf jednak poza opowieściami o zwyczajach owadów, daje czytelnikom pewien wgląd we własne życie – i karierę naukową. Nie jest uczonym, który lubi przesiadywać w laboratorium albo za biurkiem, wybrał sobie zajęcie, które umożliwia mu stały kontakt z przyrodą. Ale w trakcie kolejnych lat badań nad motylami zaobserwował coś, co może zastanowiło też już amatorów spacerów po łąkach: liczebność owadów widocznie i gwałtownie maleje. Gatunki, które dawniej były pospolite, dzisiaj trudno spotkać. Motyle nie mają żadnego znaczenia dla gospodarki, nie podporządkowują się celom człowieka. Są niezależne – a przez to mało kto chciałby o nie zawalczyć. Reichholf próbuje zatem przekazać odbiorcom jak najwięcej wiadomości oraz emocji, które pozwolą uruchomić empatię wobec owadów.
„Motyle. Opowieści o wymierających gatunkach” to nie tylko zestaw wiadomości o zwyczajach tych owadów, pasożytach, jakie im zagrażają, cyklu życiowym, o „dziwactwach” (motyle spijające jad martwej ropuchy przypominają, że warto zawsze pochylić się nad tym, co niewytłumaczalne). Autor prowadzi odbiorców przez własną historię: pierwsze amatorskie obserwacje i wyliczenia, hobby, które następnie zamieniło się w pracę naukową. Przypomina sobie własne wyrzuty sumienia po przyszpileniu jednego schwytanego osobnika, uczy, jak przygotować narzędzie do łapania motyli nocą tak, by nie zrobić im krzywdy i po przeliczeniu wypuścić na wolność. Umożliwia czytelnikom rozczulanie się nad tymi motylami, które z jakiegoś względu pozwoliły się dotknąć. Dzieli się czasem danymi – ale nie po to, by prowadzić statystyki, a żeby uświadomić odbiorcom, że kolejne gatunki wymierają i trzeba jak najszybciej podjąć działania, by je ocalić. Uczy wreszcie miłości do motyli – wyczula na otoczenie, sprawia, że ma się ochotę od razu ruszyć na świeże powietrze i sprawdzić, jakie motyle zobaczy się na najbliższym spłachetku trawy. Czasami rozbawia (pojedynek z motylem, wygrany, naturalnie, przez owada), innym razem przypomina, jak trudno jest robić zdjęcia tym owadom. Nie boi się przyznawać do niewiedzy lub do pytań, które sobie zadawał, wprowadza wątpliwości. Z każdą kwestią bardziej wciąga w ten świat.
Osobny temat stanowi tu ekologia. To działalność człowieka doprowadziła do wymarcia wielu pięknych owadów. Reichholf odwołuje się tutaj do szkodliwych chemicznych oprysków, ale też do mniej oczywistych zagrożeń dla motyli: tłumaczy, dlaczego nie ma sensu koszenie polan na terenach przy lasach albo przy drogach. Pokazuje, jak dążenie do wygody przez człowieka ogranicza przestrzeń do życia innym stworzeniom. Próbuje działać na emocje odbiorców, chociaż też przedstawia im racjonalne argumenty. Liczy w książce na to, że uda mu się czytelników przekonać do podziwiania motyli – a kiedy sami uznają, że w dzieciństwie mogli oglądać znacznie więcej owadów niż teraz – zastanowią się nad lekturą raz jeszcze.
„Motyle” to tom stworzony z pasji, co po pierwsze sprawia, że zamienia się w popularyzatorską opowieść dla szerokiego grona odbiorców, a po drugie – zwraca uwagę na serię #nauka: tu można spotkać wyjątkowe lektury, po każdą warto sięgnąć.
Piękno owadów
Kiedy badacz chce się podzielić obiektem swojej pracy, który jest jednocześnie nieustającym źródłem fascynacji i zachwytów, potrafi przyciągnąć szerokie grono czytelników. Być może niewiele osób chciałoby zajrzeć do książki popularnonaukowej o motylach, gdyby nie jej osobisty charakter. Josef H. Reichholf jednak poza opowieściami o zwyczajach owadów, daje czytelnikom pewien wgląd we własne życie – i karierę naukową. Nie jest uczonym, który lubi przesiadywać w laboratorium albo za biurkiem, wybrał sobie zajęcie, które umożliwia mu stały kontakt z przyrodą. Ale w trakcie kolejnych lat badań nad motylami zaobserwował coś, co może zastanowiło też już amatorów spacerów po łąkach: liczebność owadów widocznie i gwałtownie maleje. Gatunki, które dawniej były pospolite, dzisiaj trudno spotkać. Motyle nie mają żadnego znaczenia dla gospodarki, nie podporządkowują się celom człowieka. Są niezależne – a przez to mało kto chciałby o nie zawalczyć. Reichholf próbuje zatem przekazać odbiorcom jak najwięcej wiadomości oraz emocji, które pozwolą uruchomić empatię wobec owadów.
„Motyle. Opowieści o wymierających gatunkach” to nie tylko zestaw wiadomości o zwyczajach tych owadów, pasożytach, jakie im zagrażają, cyklu życiowym, o „dziwactwach” (motyle spijające jad martwej ropuchy przypominają, że warto zawsze pochylić się nad tym, co niewytłumaczalne). Autor prowadzi odbiorców przez własną historię: pierwsze amatorskie obserwacje i wyliczenia, hobby, które następnie zamieniło się w pracę naukową. Przypomina sobie własne wyrzuty sumienia po przyszpileniu jednego schwytanego osobnika, uczy, jak przygotować narzędzie do łapania motyli nocą tak, by nie zrobić im krzywdy i po przeliczeniu wypuścić na wolność. Umożliwia czytelnikom rozczulanie się nad tymi motylami, które z jakiegoś względu pozwoliły się dotknąć. Dzieli się czasem danymi – ale nie po to, by prowadzić statystyki, a żeby uświadomić odbiorcom, że kolejne gatunki wymierają i trzeba jak najszybciej podjąć działania, by je ocalić. Uczy wreszcie miłości do motyli – wyczula na otoczenie, sprawia, że ma się ochotę od razu ruszyć na świeże powietrze i sprawdzić, jakie motyle zobaczy się na najbliższym spłachetku trawy. Czasami rozbawia (pojedynek z motylem, wygrany, naturalnie, przez owada), innym razem przypomina, jak trudno jest robić zdjęcia tym owadom. Nie boi się przyznawać do niewiedzy lub do pytań, które sobie zadawał, wprowadza wątpliwości. Z każdą kwestią bardziej wciąga w ten świat.
Osobny temat stanowi tu ekologia. To działalność człowieka doprowadziła do wymarcia wielu pięknych owadów. Reichholf odwołuje się tutaj do szkodliwych chemicznych oprysków, ale też do mniej oczywistych zagrożeń dla motyli: tłumaczy, dlaczego nie ma sensu koszenie polan na terenach przy lasach albo przy drogach. Pokazuje, jak dążenie do wygody przez człowieka ogranicza przestrzeń do życia innym stworzeniom. Próbuje działać na emocje odbiorców, chociaż też przedstawia im racjonalne argumenty. Liczy w książce na to, że uda mu się czytelników przekonać do podziwiania motyli – a kiedy sami uznają, że w dzieciństwie mogli oglądać znacznie więcej owadów niż teraz – zastanowią się nad lekturą raz jeszcze.
„Motyle” to tom stworzony z pasji, co po pierwsze sprawia, że zamienia się w popularyzatorską opowieść dla szerokiego grona odbiorców, a po drugie – zwraca uwagę na serię #nauka: tu można spotkać wyjątkowe lektury, po każdą warto sięgnąć.
Bing na tropie. Szukaj i znajdź
Egmont, Warszawa 2020.
Ślady codzienności
Bohater kreskówki dla maluchów, królik Bing, to postać znakomita do tego, by zmusić najmłodszych do pracy umysłowej i ćwiczenia spostrzegawczości. Duży zeszyt „Bing na tropie. Szukaj i znajdź” to obrazkowa wyszukiwanka połączona z ewentualną lekcją czytania i liczenia. Oparta na banalnym schemacie związanym z picture bookami. Bing został tu zaprezentowany w różnych momentach dnia, w różnych okolicznościach i często z przyjaciółmi. Wybiera się między innymi na spacer do parku, by ziarnem nakarmić ptaki, idzie do sklepu, bawi się samochodzikami, przygotowuje koktajl, urządza koncert, bierze kąpiel. To rytm znany małym odbiorcom, u Binga nie dzieje się nic nadzwyczajnego, co najwyżej można jeszcze znaleźć inspirację na temat tego, jak spędzać czas ze znajomymi.
Każde miejsce, do jakiego trafia Bing, opatrzone zostaje krótkim komentarzem – charakterystyką aktualnego zadania wykonywanego przez bohatera. To rodzaj narracji, którą dawniej snuliby rodzice pragnący poprowadzić prostą opowiastkę dla dzieci w oparciu o rysunki. Nie znajdzie się w tych komentarzach nic odkrywczego ani zaskakującego – ot, zwykły opis działań bohatera (ewentualnie też informacja na temat jego towarzysza). W komentarzu znajdzie się również miejsce na drobne dialogi, emocjonalne wykrzyknienia lub wtrącenia kierowane do odbiorców, tak, żeby poczuli się włączeni w akcję. Bo książeczka zawiera zadania dla nich – i trzeba wypracować zaangażowanie dzieci, żeby przekonać do realizowania kolejnych zadań.
Każda rozkładówka jest stworzona z krótkiej narracji, jednoakapitowego komentarza – oraz wielkoformatowej ilustracji. Fakt, że to komputerowa grafika – z uproszczonego serialu animowanego – nie będzie dzieciom przeszkadzał, podobnie jak trójwymiarowość: seria o króliku Bingu to zaprzeczenie dawnych kreskówek, tu tworzy się iluzję przestrzeni oraz eliminuje z tła elementy, które mogłyby rozpraszać uwagę. Dodatkowo każda rozkładówka ma zadanie „szukaj i znajdź”: kilka drobiazgów znajdujących się na dużym obrazku, przedstawionych graficznie i nazwanych w podpisach. Nie należy to zadanie do szczególnie skomplikowanych i poradzą sobie z nim nawet te maluchy, które nigdy dotąd nie bawiły się w wyszukiwanki. Uproszczenia mogą nawet zniechęcić do pracy najmłodszych – nie wymagają bowiem żadnego wysiłku. Nawet jeśli trzeba wskazać więcej niż jeden przedmiot (na przykład cztery żołędzie) – to wszystkie będą leżeć w jednym miejscu, przeważnie na pierwszym planie, żeby na pewno odbiorca poradził sobie z takim zadaniem i w żaden sposób się do niego nie zniechęcił. Jeśli chce się zwiększyć stopień trudności, warto wykorzystać dodatkowe przedmioty dla każdej strony (zamieszczone na końcu książki), albo skorzystać z podpowiedzi rodziców. To bardzo dobry sposób na zatrzymanie przy publikacji dzieci na trochę dłużej – i na operowanie stopniem trudności.
„Bing na tropie. Szukaj i znajdź” to gadżetowa książeczka wykorzystująca modę i upodobanie do wyszukiwanek. Bing to bohater, który nie musi dokonywać wielkich czynów – wystarczy, że funkcjonuje w swojej normalności i własnymi postawami podpowiada odbiorcom, co mogą zrobić i czym się zajmować w wolnych chwilach. Ta pozycja kierowana jest tylko do kilkulatków – nie ma punktu zaczepienia dla starszych odbiorców, ani grafiki, ani treści, ani powtarzalność zadań nie mają charakteru wielopłaszczyznowego. Bing to bohater bardzo naiwny, jako taki przypadnie do gustu wyłącznie najmłodszym.
Ślady codzienności
Bohater kreskówki dla maluchów, królik Bing, to postać znakomita do tego, by zmusić najmłodszych do pracy umysłowej i ćwiczenia spostrzegawczości. Duży zeszyt „Bing na tropie. Szukaj i znajdź” to obrazkowa wyszukiwanka połączona z ewentualną lekcją czytania i liczenia. Oparta na banalnym schemacie związanym z picture bookami. Bing został tu zaprezentowany w różnych momentach dnia, w różnych okolicznościach i często z przyjaciółmi. Wybiera się między innymi na spacer do parku, by ziarnem nakarmić ptaki, idzie do sklepu, bawi się samochodzikami, przygotowuje koktajl, urządza koncert, bierze kąpiel. To rytm znany małym odbiorcom, u Binga nie dzieje się nic nadzwyczajnego, co najwyżej można jeszcze znaleźć inspirację na temat tego, jak spędzać czas ze znajomymi.
Każde miejsce, do jakiego trafia Bing, opatrzone zostaje krótkim komentarzem – charakterystyką aktualnego zadania wykonywanego przez bohatera. To rodzaj narracji, którą dawniej snuliby rodzice pragnący poprowadzić prostą opowiastkę dla dzieci w oparciu o rysunki. Nie znajdzie się w tych komentarzach nic odkrywczego ani zaskakującego – ot, zwykły opis działań bohatera (ewentualnie też informacja na temat jego towarzysza). W komentarzu znajdzie się również miejsce na drobne dialogi, emocjonalne wykrzyknienia lub wtrącenia kierowane do odbiorców, tak, żeby poczuli się włączeni w akcję. Bo książeczka zawiera zadania dla nich – i trzeba wypracować zaangażowanie dzieci, żeby przekonać do realizowania kolejnych zadań.
Każda rozkładówka jest stworzona z krótkiej narracji, jednoakapitowego komentarza – oraz wielkoformatowej ilustracji. Fakt, że to komputerowa grafika – z uproszczonego serialu animowanego – nie będzie dzieciom przeszkadzał, podobnie jak trójwymiarowość: seria o króliku Bingu to zaprzeczenie dawnych kreskówek, tu tworzy się iluzję przestrzeni oraz eliminuje z tła elementy, które mogłyby rozpraszać uwagę. Dodatkowo każda rozkładówka ma zadanie „szukaj i znajdź”: kilka drobiazgów znajdujących się na dużym obrazku, przedstawionych graficznie i nazwanych w podpisach. Nie należy to zadanie do szczególnie skomplikowanych i poradzą sobie z nim nawet te maluchy, które nigdy dotąd nie bawiły się w wyszukiwanki. Uproszczenia mogą nawet zniechęcić do pracy najmłodszych – nie wymagają bowiem żadnego wysiłku. Nawet jeśli trzeba wskazać więcej niż jeden przedmiot (na przykład cztery żołędzie) – to wszystkie będą leżeć w jednym miejscu, przeważnie na pierwszym planie, żeby na pewno odbiorca poradził sobie z takim zadaniem i w żaden sposób się do niego nie zniechęcił. Jeśli chce się zwiększyć stopień trudności, warto wykorzystać dodatkowe przedmioty dla każdej strony (zamieszczone na końcu książki), albo skorzystać z podpowiedzi rodziców. To bardzo dobry sposób na zatrzymanie przy publikacji dzieci na trochę dłużej – i na operowanie stopniem trudności.
„Bing na tropie. Szukaj i znajdź” to gadżetowa książeczka wykorzystująca modę i upodobanie do wyszukiwanek. Bing to bohater, który nie musi dokonywać wielkich czynów – wystarczy, że funkcjonuje w swojej normalności i własnymi postawami podpowiada odbiorcom, co mogą zrobić i czym się zajmować w wolnych chwilach. Ta pozycja kierowana jest tylko do kilkulatków – nie ma punktu zaczepienia dla starszych odbiorców, ani grafiki, ani treści, ani powtarzalność zadań nie mają charakteru wielopłaszczyznowego. Bing to bohater bardzo naiwny, jako taki przypadnie do gustu wyłącznie najmłodszym.
sobota, 13 czerwca 2020
Jarek Skurzyński: Zrolowany wrześniowy Vogue
Korporacja Ha!art, Kraków 2020.
Poszukiwania
Radek jest za bardzo wyrozumiały. Albo na niczym mu nie zależy. W obu przypadkach jego nonszalanckie zachowanie to przeszkoda w budowaniu związku – wysyła sygnały, że na niczym mu nie zależy. Zresztą z bohaterem tomu „Zrolowany wrześniowy Vogue” rozstał się kilka miesięcy temu i teraz pozostaje w przyjaźni, mogąc do woli uruchamiać sarkazm. Zwłaszcza kiedy obserwuje, jakie błędy popełnia jego były już partner w poszukiwaniu szczęścia w miłości. „Zrolowany wrześniowy Vogue” to powieść gejowska, bardzo udana, chociaż krótka. Nasycenie emocji jest tu na tyle duże, by zaangażować czytelników i przekonać ich do śledzenia perypetii okołomiłosnych. Bohater książki przeżywa właśnie potężne zauroczenie – jeśli będzie kochać bardziej, przegra już na starcie. A od początku tomu wydaje się jasne, że Michałowi zależy jednak mniej. Przystojniak poznany w klubie wydaje się być niewrażliwy na sercowe dylematy – a już na pewno nie analizuje przesadnie każdego gestu drugiej strony. Przechodzi do porządku dziennego nad tym, co się dzieje.
Bohater, któremu nie ułożyło się z Radkiem, w pewnym momencie podejmuje decyzję o wyjeździe do pracy do Anglii. Tam może też prowadzić życie towarzyskie – w lokalnych barach szukać chłopaka. Kolejne spotkania wiążą się z rozczarowaniami, dopóki nie odezwie się Michał. Z nim można przynajmniej próbować budować związek – to nie facet na jedną noc. Inna rzecz, że potrzeba jeszcze wspólnoty poglądów i podobnego podejścia do życia, żeby mogło się udać. W tej powieści obyczajowa akcja toczy się bardzo szybko – mimo że dotyczy przede wszystkim relacji towarzyskich. Autor proponuje migawki z poszukiwania szczęścia w ujęciu bohatera. Ten jest czasem zdystansowany, ucieka od sentymentów i próbuje nie pokazywać po sobie słabości. Tylko przy Radku może być naprawdę sobą. Opowieść o tęsknocie za bliskością – i o substytutach dobrego związku – trafia do krótkich rozdziałów. Zdarza się, że Jarek Skurzyński posługuje się tylko dialogami, innym razem pozwala bohaterowi na odsłanianie przed czytelnikami największych tajemnic. Zawsze jednak dba o to, żeby kolejne fragmenty powieści były po coś – albo żeby tłumaczyły powody zachowań, albo – żeby przedstawiały drogę, którą postać musi przejść. Silnie puentowane i idealnie przemyślane są te historie, a to sprawia, że „Zrolowany wrześniowy Vogue” to lektura bardzo udana. Nie zrobi kariery jako powieść gejowska, za to może się podobać szerokiemu gronu odbiorców ze względu na prawdziwość uczuć. Skurzyński jest w stanie precyzyjnie nakreślać psychikę postaci, wytyczyć zasady postępowania i wyjaśnić je odbiorcom.
Zgryźliwy humor (a czasami wręcz śmiech przez łzy) pozwala uniknąć sentymentalizmu. Jarek Skurzyński daleki jest od szukania wzruszeń – o wiele bardziej zależy mu na szczerości czy na przekonywaniu czytelników do racji bohaterów. Nie upiększa, a jednocześnie wciąga w piękno – w czystość uczucia. Ucieka od konwencji literatury porno, nie chce, żeby miłość homoseksualna kojarzyła się wyłącznie z zaspokajaniem popędu płciowego – tłumaczy też, ile zależy od psychiki. Tu nie ma ukrywania się ze swoimi uczuciami, nawet cynizm nie zasłania prawdziwych intencji. Jarek Skurzyński tworzy sugestywną prozę, która może się podobać czytelnikom. To zupełnie zwyczajne życie, z rozmaitymi wyzwaniami i problemami. Fakt, że wiąże się z szukaniem partnerów tej samej płci nie jest tu żadną sensacją i także dlatego Skurzyński może do siebie przekonać.
Poszukiwania
Radek jest za bardzo wyrozumiały. Albo na niczym mu nie zależy. W obu przypadkach jego nonszalanckie zachowanie to przeszkoda w budowaniu związku – wysyła sygnały, że na niczym mu nie zależy. Zresztą z bohaterem tomu „Zrolowany wrześniowy Vogue” rozstał się kilka miesięcy temu i teraz pozostaje w przyjaźni, mogąc do woli uruchamiać sarkazm. Zwłaszcza kiedy obserwuje, jakie błędy popełnia jego były już partner w poszukiwaniu szczęścia w miłości. „Zrolowany wrześniowy Vogue” to powieść gejowska, bardzo udana, chociaż krótka. Nasycenie emocji jest tu na tyle duże, by zaangażować czytelników i przekonać ich do śledzenia perypetii okołomiłosnych. Bohater książki przeżywa właśnie potężne zauroczenie – jeśli będzie kochać bardziej, przegra już na starcie. A od początku tomu wydaje się jasne, że Michałowi zależy jednak mniej. Przystojniak poznany w klubie wydaje się być niewrażliwy na sercowe dylematy – a już na pewno nie analizuje przesadnie każdego gestu drugiej strony. Przechodzi do porządku dziennego nad tym, co się dzieje.
Bohater, któremu nie ułożyło się z Radkiem, w pewnym momencie podejmuje decyzję o wyjeździe do pracy do Anglii. Tam może też prowadzić życie towarzyskie – w lokalnych barach szukać chłopaka. Kolejne spotkania wiążą się z rozczarowaniami, dopóki nie odezwie się Michał. Z nim można przynajmniej próbować budować związek – to nie facet na jedną noc. Inna rzecz, że potrzeba jeszcze wspólnoty poglądów i podobnego podejścia do życia, żeby mogło się udać. W tej powieści obyczajowa akcja toczy się bardzo szybko – mimo że dotyczy przede wszystkim relacji towarzyskich. Autor proponuje migawki z poszukiwania szczęścia w ujęciu bohatera. Ten jest czasem zdystansowany, ucieka od sentymentów i próbuje nie pokazywać po sobie słabości. Tylko przy Radku może być naprawdę sobą. Opowieść o tęsknocie za bliskością – i o substytutach dobrego związku – trafia do krótkich rozdziałów. Zdarza się, że Jarek Skurzyński posługuje się tylko dialogami, innym razem pozwala bohaterowi na odsłanianie przed czytelnikami największych tajemnic. Zawsze jednak dba o to, żeby kolejne fragmenty powieści były po coś – albo żeby tłumaczyły powody zachowań, albo – żeby przedstawiały drogę, którą postać musi przejść. Silnie puentowane i idealnie przemyślane są te historie, a to sprawia, że „Zrolowany wrześniowy Vogue” to lektura bardzo udana. Nie zrobi kariery jako powieść gejowska, za to może się podobać szerokiemu gronu odbiorców ze względu na prawdziwość uczuć. Skurzyński jest w stanie precyzyjnie nakreślać psychikę postaci, wytyczyć zasady postępowania i wyjaśnić je odbiorcom.
Zgryźliwy humor (a czasami wręcz śmiech przez łzy) pozwala uniknąć sentymentalizmu. Jarek Skurzyński daleki jest od szukania wzruszeń – o wiele bardziej zależy mu na szczerości czy na przekonywaniu czytelników do racji bohaterów. Nie upiększa, a jednocześnie wciąga w piękno – w czystość uczucia. Ucieka od konwencji literatury porno, nie chce, żeby miłość homoseksualna kojarzyła się wyłącznie z zaspokajaniem popędu płciowego – tłumaczy też, ile zależy od psychiki. Tu nie ma ukrywania się ze swoimi uczuciami, nawet cynizm nie zasłania prawdziwych intencji. Jarek Skurzyński tworzy sugestywną prozę, która może się podobać czytelnikom. To zupełnie zwyczajne życie, z rozmaitymi wyzwaniami i problemami. Fakt, że wiąże się z szukaniem partnerów tej samej płci nie jest tu żadną sensacją i także dlatego Skurzyński może do siebie przekonać.
piątek, 12 czerwca 2020
Rachel E. Carter Czarny Mag. Ostatnia walka
Foksal, Warszawa 2020.
Zemsta
Potrzebne jest mocne uderzenie na zakończenie serii o Czarnym Magu – a to dlatego, że Rachel E. Carter próbuje oderwać się od typowo dziewczyńskich lektur, a przynajmniej zasugerować, że może tworzyć dla obu płci. Jednak nieważne, jak wiele walk każe staczać bohaterom i ile krwi rozleje – fabułę opiera na emocjach Ryiah i przez to chłopaków nie przekona tak do końca. W „Ostatniej walce” autorka eksponuje motyw zdrady i hołdowania właściwym wartościom. Ryiah na początku książki bierze (zapowiadany już) ślub z Darrenem – tyle tylko, że już wie: nie może być z ukochanym szczera. Odkryła coś strasznego w związku z krajem. Nie chce, żeby Darren musiał wybierać między obowiązkami a miłością – jednak ukrywanie czegoś przed najbliższymi nigdy nie prowadzi do niczego dobrego. Ryiah też zdaje sobie z tego sprawę. Podjęła pewną decyzję – i już nie ustąpi, choćby miało ją to doprowadzić do śmierci. W tej powieści Carter wykorzystuje upór obojga bohaterów – porównywalny, tym bardziej też zacięty będzie ich pojedynek. Miłość i czułość błyskawicznie przeradzają się w nienawiść, Ryiah i Darren potrafią krzywdzić się wzajemnie i to bez skrupułów, a zachowania, jakie wybierają, wydają się być z gatunku niewybaczalnych w żadnym związku – nawet tym opartym na fantastycznych mocach. Wszystko po to, żeby czytelnicy uwierzyli, że z tej drogi nie ma już odwrotu i że to naprawdę koniec. Fakt, że szykuje autorka rozwiązanie impasu, nikogo nie zaskoczy, jednak zbyt dużo już w tej fantastyce robi się idealizmu pod publiczkę. W efekcie przestaje się zwracać uwagę na to, jak przebiega rytm walk – bo i tak musi zdarzyć się cud, żeby bohaterowie mogli ze sobą porozmawiać. Kiedy daliby radę wszystko sobie wyjaśnić, nie byłoby powieściowego napięcia – na szczęście są zbyt zajęci pielęgnowaniem złości. Powraca Rachel E. Carter trochę do pierwszego tomu, przypomina o lubianych wtedy bohaterach i opowiada, jak zachowali się po latach, w kryzysie Ry i Darrena. Bliźniak Ryiah i jej najlepsza przyjaciółka piszą już własną historię, ale nie opuszczą Ry w potrzebie. Ścierają się w tej relacji losy jednostki i interesy państwa. Trzeba znaleźć sposób na rozwiązanie problemów rebeliantów i zdrad, sprawić, by rządy przynosiły coś dobrego dla społeczeństwa. „Ostatnia walka” oznacza wiele starć i potyczek, bitwy na śmierć i życie cechują się olbrzymią brutalnością, a kiedy wydaje się, że bohaterowie już więcej cierpienia nie zniosą – pojawia się nowy cykl tortur. Jednocześnie dla autorki wystarczającym katalizatorem fabuły staje się miłość. Ryiah i Darren próbują się wzajemnie wykończyć, ale kiedy do głosu dochodzą ich prawdziwe uczucia – widać, że dalej im na sobie zależy. Tyle tylko, że taka motywacja niekoniecznie zaspokoi ciekawość czytelników: coraz trudniej w trakcie lektury pamiętać o tym, że to miłość musi zwyciężyć.
„Ostatnia walka” to powieść, w której na daleki plan schodzą sprawy królestwa, liczy się wyłącznie ranienie drugiej strony spowodowane silnym – i uzasadnionym – rozczarowaniem, w zestawieniu z pragnieniem uratowania przez autorkę uczucia i przeznaczenia. Rachel E. Carter przechodzi również do przyjaźni, nakreśla relacje towarzyskie w grupie, którą po wielu perypetiach odtwarza. Wyraźny jest tutaj kontrast między marzeniami i rzeczywistością. Pragnienie stworzenia zwyczajnej rodziny stoi przecież w sprzeczności z wyrównywaniem rachunków i zadawaniem śmiertelnych ran. „Ostatnia walka” to jednak powieść, w której nie ma czasu na uzasadnianie motywacji albo szukanie prawdopodobieństwa. Rachel E. Carter unika już przekonywania odbiorców, wie, że w ostatnim tomie cyklu nie musi ich do siebie przywiązywać.
Zemsta
Potrzebne jest mocne uderzenie na zakończenie serii o Czarnym Magu – a to dlatego, że Rachel E. Carter próbuje oderwać się od typowo dziewczyńskich lektur, a przynajmniej zasugerować, że może tworzyć dla obu płci. Jednak nieważne, jak wiele walk każe staczać bohaterom i ile krwi rozleje – fabułę opiera na emocjach Ryiah i przez to chłopaków nie przekona tak do końca. W „Ostatniej walce” autorka eksponuje motyw zdrady i hołdowania właściwym wartościom. Ryiah na początku książki bierze (zapowiadany już) ślub z Darrenem – tyle tylko, że już wie: nie może być z ukochanym szczera. Odkryła coś strasznego w związku z krajem. Nie chce, żeby Darren musiał wybierać między obowiązkami a miłością – jednak ukrywanie czegoś przed najbliższymi nigdy nie prowadzi do niczego dobrego. Ryiah też zdaje sobie z tego sprawę. Podjęła pewną decyzję – i już nie ustąpi, choćby miało ją to doprowadzić do śmierci. W tej powieści Carter wykorzystuje upór obojga bohaterów – porównywalny, tym bardziej też zacięty będzie ich pojedynek. Miłość i czułość błyskawicznie przeradzają się w nienawiść, Ryiah i Darren potrafią krzywdzić się wzajemnie i to bez skrupułów, a zachowania, jakie wybierają, wydają się być z gatunku niewybaczalnych w żadnym związku – nawet tym opartym na fantastycznych mocach. Wszystko po to, żeby czytelnicy uwierzyli, że z tej drogi nie ma już odwrotu i że to naprawdę koniec. Fakt, że szykuje autorka rozwiązanie impasu, nikogo nie zaskoczy, jednak zbyt dużo już w tej fantastyce robi się idealizmu pod publiczkę. W efekcie przestaje się zwracać uwagę na to, jak przebiega rytm walk – bo i tak musi zdarzyć się cud, żeby bohaterowie mogli ze sobą porozmawiać. Kiedy daliby radę wszystko sobie wyjaśnić, nie byłoby powieściowego napięcia – na szczęście są zbyt zajęci pielęgnowaniem złości. Powraca Rachel E. Carter trochę do pierwszego tomu, przypomina o lubianych wtedy bohaterach i opowiada, jak zachowali się po latach, w kryzysie Ry i Darrena. Bliźniak Ryiah i jej najlepsza przyjaciółka piszą już własną historię, ale nie opuszczą Ry w potrzebie. Ścierają się w tej relacji losy jednostki i interesy państwa. Trzeba znaleźć sposób na rozwiązanie problemów rebeliantów i zdrad, sprawić, by rządy przynosiły coś dobrego dla społeczeństwa. „Ostatnia walka” oznacza wiele starć i potyczek, bitwy na śmierć i życie cechują się olbrzymią brutalnością, a kiedy wydaje się, że bohaterowie już więcej cierpienia nie zniosą – pojawia się nowy cykl tortur. Jednocześnie dla autorki wystarczającym katalizatorem fabuły staje się miłość. Ryiah i Darren próbują się wzajemnie wykończyć, ale kiedy do głosu dochodzą ich prawdziwe uczucia – widać, że dalej im na sobie zależy. Tyle tylko, że taka motywacja niekoniecznie zaspokoi ciekawość czytelników: coraz trudniej w trakcie lektury pamiętać o tym, że to miłość musi zwyciężyć.
„Ostatnia walka” to powieść, w której na daleki plan schodzą sprawy królestwa, liczy się wyłącznie ranienie drugiej strony spowodowane silnym – i uzasadnionym – rozczarowaniem, w zestawieniu z pragnieniem uratowania przez autorkę uczucia i przeznaczenia. Rachel E. Carter przechodzi również do przyjaźni, nakreśla relacje towarzyskie w grupie, którą po wielu perypetiach odtwarza. Wyraźny jest tutaj kontrast między marzeniami i rzeczywistością. Pragnienie stworzenia zwyczajnej rodziny stoi przecież w sprzeczności z wyrównywaniem rachunków i zadawaniem śmiertelnych ran. „Ostatnia walka” to jednak powieść, w której nie ma czasu na uzasadnianie motywacji albo szukanie prawdopodobieństwa. Rachel E. Carter unika już przekonywania odbiorców, wie, że w ostatnim tomie cyklu nie musi ich do siebie przywiązywać.
czwartek, 11 czerwca 2020
Marta Guzowska: Detektywi z Tajemniczej 5. Zagadka ducha Chopina
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Zaginiony list
Zwiedzanie starego dworku, w dodatku z rozbrykanymi dzieciakami, nigdy nie pasuje do młodzieżowych planów wakacyjnych. Wycieczka do Żelazowej Woli to sposób mamy na pozbycie się ukochanych pociech – przynajmniej na chwilę. Mama potrzebuje czasu na dopracowanie doktoratu, z radością zatem wysyła dzieci na wycieczkę ze stryjem i kuzynami. Piotrek i Anka oraz Jaga ze szczurem Sherlockiem to detektywi z Tajemniczej 5. Felek i Franek to dzieciaki, których rolą tym razem jest wprowadzanie chaosu (co w odpowiednim momencie może się stać katalizatorem akcji) – nie biorą jednak udziału w śledczych zajęciach. A Marta Guzowska znów proponuje ciekawe wydarzenie. Tym razem w dworku dzieje się coś dziwnego. Bohaterowie nie mogą zwiedzić miejsca z przewodnikiem, stryjek musi porozmawiać z szefem i załatwić swoje sprawy, a konserwatorka zabytków i dyrektorka próbują rozwiązać zagadkę z ostatniej chwili. Z budynku ginie manuskrypt: list z życzeniami urodzinowymi dla ojca Fryderyka Chopina – podpisany przez jego dzieci. Atmosferę poza upałem podgrzewa fakt, że dyrektorka i konserwatorka są przekonane, że ów manuskrypt porwał duch. Do tej pory miał czasami objawiać się w dworku, ale był raczej nieszkodliwy, a przynajmniej – nie doprowadzał do gubienia cennych eksponatów. Ponieważ Franek i Felek są zajęci sobą, a ich tata rozmawia z szefem, mali detektywi mają trochę czasu na przeprowadzenie swojego śledztwa. Rozmawiają przede wszystkim z panią Olą, konserwatorką, która czuje się winna – to ona wyszła ze swojego mikroskopijnego gabinetu – w celach prywatnych – i nie zamknęła drzwi na klucz. Wystarczył moment, żeby list zniknął z jej biurka. Dzieci wiedzą, jak zadawać pytania. Nie chcą wierzyć w ducha, za to starannie odnotowują kolejne informacje i wyciągają z nich wnioski. Tak, żeby dowiedzieć się, co naprawdę się stało i kto zabrał dokument – a także w jakim celu. To wskazówka dla odbiorców, lekcja logicznego myślenia i przenikliwości.
Marta Guzowska pisze swoją serię o dziecięcych detektywach tak, żeby mocno zaangażować w akcję odbiorców. Jej pomysł na cykl obejmuje między innymi pytania zadawane w odpowiednim momencie i kierowane do odbiorców. Najczęściej to prośby o motywowanie przekonań bohaterów (tłumaczenie ich stwierdzeń) albo pytania o przyczyny wygłaszanych przez nich opinii. To sprawdzian z uważności – oraz z umiejętności wyciągania wniosków. Zwykle bowiem wystarczy dokładnie przeczytać rozdział, czasem wykazać się minimalnym talentem do dedukcji. Można podążać za bohaterami i przejmować ich tok myślenia, ale w pewnych momentach poczuć się na równi z nimi detektywami. Jeśli komuś nie uda się udzielić odpowiedzi – nic straconego, bo już następna strona, początek nowego rozdziału, oznaczać będzie odpowiedź razem z uzasadnieniem. Dzięki temu Marta Guzowska unika infantylności tak częstej w detektywistycznych historiach dla dzieci. Może przez to zaangażować odbiorców w opowieść. Dokłada do niej kilka wyjaśnień nie tylko słownikowych – jeśli w śledztwie bohaterów pojawi się trudniejsza kwestia, autorka odpowiednio ją skomentuje. Wszystko bez szkolnych wykładów i podręcznikowej wiedzy, w atmosferze zabawy, a czasem – wśród sporów i komplikacji między postaciami. „Detektywi z Tajemniczej 5. Zagadka ducha Chopina” to zgrabna krótka opowiastka zilustrowana świetnie przez Agatę Raczyńską. To znakomita odpowiedź na mody w literaturze czwartej – powieści detektywistyczne dostarczają nie tylko lekturowej rozrywki i z tego względu cieszą się sporym powodzeniem. Umożliwiają dzieciom ściganie się z bohaterami w śledztwach i dają też szansę na ćwiczenie sprawności umysłowej. To błyskawiczna i atrakcyjna dla dzieci historia.
Zaginiony list
Zwiedzanie starego dworku, w dodatku z rozbrykanymi dzieciakami, nigdy nie pasuje do młodzieżowych planów wakacyjnych. Wycieczka do Żelazowej Woli to sposób mamy na pozbycie się ukochanych pociech – przynajmniej na chwilę. Mama potrzebuje czasu na dopracowanie doktoratu, z radością zatem wysyła dzieci na wycieczkę ze stryjem i kuzynami. Piotrek i Anka oraz Jaga ze szczurem Sherlockiem to detektywi z Tajemniczej 5. Felek i Franek to dzieciaki, których rolą tym razem jest wprowadzanie chaosu (co w odpowiednim momencie może się stać katalizatorem akcji) – nie biorą jednak udziału w śledczych zajęciach. A Marta Guzowska znów proponuje ciekawe wydarzenie. Tym razem w dworku dzieje się coś dziwnego. Bohaterowie nie mogą zwiedzić miejsca z przewodnikiem, stryjek musi porozmawiać z szefem i załatwić swoje sprawy, a konserwatorka zabytków i dyrektorka próbują rozwiązać zagadkę z ostatniej chwili. Z budynku ginie manuskrypt: list z życzeniami urodzinowymi dla ojca Fryderyka Chopina – podpisany przez jego dzieci. Atmosferę poza upałem podgrzewa fakt, że dyrektorka i konserwatorka są przekonane, że ów manuskrypt porwał duch. Do tej pory miał czasami objawiać się w dworku, ale był raczej nieszkodliwy, a przynajmniej – nie doprowadzał do gubienia cennych eksponatów. Ponieważ Franek i Felek są zajęci sobą, a ich tata rozmawia z szefem, mali detektywi mają trochę czasu na przeprowadzenie swojego śledztwa. Rozmawiają przede wszystkim z panią Olą, konserwatorką, która czuje się winna – to ona wyszła ze swojego mikroskopijnego gabinetu – w celach prywatnych – i nie zamknęła drzwi na klucz. Wystarczył moment, żeby list zniknął z jej biurka. Dzieci wiedzą, jak zadawać pytania. Nie chcą wierzyć w ducha, za to starannie odnotowują kolejne informacje i wyciągają z nich wnioski. Tak, żeby dowiedzieć się, co naprawdę się stało i kto zabrał dokument – a także w jakim celu. To wskazówka dla odbiorców, lekcja logicznego myślenia i przenikliwości.
Marta Guzowska pisze swoją serię o dziecięcych detektywach tak, żeby mocno zaangażować w akcję odbiorców. Jej pomysł na cykl obejmuje między innymi pytania zadawane w odpowiednim momencie i kierowane do odbiorców. Najczęściej to prośby o motywowanie przekonań bohaterów (tłumaczenie ich stwierdzeń) albo pytania o przyczyny wygłaszanych przez nich opinii. To sprawdzian z uważności – oraz z umiejętności wyciągania wniosków. Zwykle bowiem wystarczy dokładnie przeczytać rozdział, czasem wykazać się minimalnym talentem do dedukcji. Można podążać za bohaterami i przejmować ich tok myślenia, ale w pewnych momentach poczuć się na równi z nimi detektywami. Jeśli komuś nie uda się udzielić odpowiedzi – nic straconego, bo już następna strona, początek nowego rozdziału, oznaczać będzie odpowiedź razem z uzasadnieniem. Dzięki temu Marta Guzowska unika infantylności tak częstej w detektywistycznych historiach dla dzieci. Może przez to zaangażować odbiorców w opowieść. Dokłada do niej kilka wyjaśnień nie tylko słownikowych – jeśli w śledztwie bohaterów pojawi się trudniejsza kwestia, autorka odpowiednio ją skomentuje. Wszystko bez szkolnych wykładów i podręcznikowej wiedzy, w atmosferze zabawy, a czasem – wśród sporów i komplikacji między postaciami. „Detektywi z Tajemniczej 5. Zagadka ducha Chopina” to zgrabna krótka opowiastka zilustrowana świetnie przez Agatę Raczyńską. To znakomita odpowiedź na mody w literaturze czwartej – powieści detektywistyczne dostarczają nie tylko lekturowej rozrywki i z tego względu cieszą się sporym powodzeniem. Umożliwiają dzieciom ściganie się z bohaterami w śledztwach i dają też szansę na ćwiczenie sprawności umysłowej. To błyskawiczna i atrakcyjna dla dzieci historia.
Zofia Stanecka: Basia i piknik
Egmont, Warszawa 2020.
Bańki w lesie
W codzienności małej Basi sporo jest obowiązków, ale też dość dużo przyjemności. Mała bohaterka często po prostu ma na co czekać i uczy się cierpliwości. Tym razem zanosi się na kolejną rozrywkę: szkoła Basi organizuje piknik dla całych rodzin. Haczyk tkwi w tym, że rodzice mają przygotować smakołyki dla wszystkich – to powód, dla którego mama Basi cieszy się nieco miej niż sama bohaterka. W przyrządzenie potraw angażuje się jednak cała rodzina – a tata smaży naleśniki, które – w dodatkowej porcji – wszyscy chętnie zjedzą na kolację. Piknik to szansa na zabawę, a dla Basi też niezwykłe wydarzenie. Dziewczynka nie wie przecież jeszcze, co robi się na leśnych piknikach – przekona się, że czeka ją mnóstwo zabawy. A razem z Basią dowiedzą się tego mali czytelnicy. „Basia i piknik” to historyjka rozrywkowa. Dzieci obserwują zaskrońca w trawie i przygotowują miejsce do robienia kotletów z błota. Do tego maluchy mogą nauczyć się puszczania ogromnych baniek mydlanych (kiedy ta sztuczka Basi nie wychodzi, bohaterka ma zły humor i piknik przestaje się jej podobać – wystarczy jednak, że ktoś podpowie jej, co zrobić – pierwszy sukces całkowicie odmienia nastawienie, co jest bardzo typowe dla kilkulatków). Na pikniku nie do końca podoba się tacie, który musi dźwigać ciężkie pakunki do lasu (ale już kiedy będzie mógł się zrelaksować, wszystko wróci do normy). Janek boi się, że w lesie spotka same maluchy – lecz znajdzie rozrywki dla siebie bez trudu. Basi wyjątkowo nie chce się jeść – woli testować kolejne niespodzianki, biegać i sprawdzać, co porabiają jej przyjaciele. Zofia Stanecka wie, że aby utrzymać odbiorców przy lekturze, musi pokazać im jak najwięcej ciekawych szczegółów. Tak też robi, z każdą stroną przybywa ciekawostek. Na pikniku znajdą coś dla siebie zwolennicy aktywnego wypoczynku, ale i ci, którzy wolą kontemplację i bezruch. Można też podpatrzyć różne rodzaje rozrywek. Do tego piknik to okazja do spróbowania różnych przysmaków, sprawdzających się w plenerowych warunkach. Autorka proponuje nawet element zaskoczenia: w ferworze zabaw Basia orientuje się, że zgubiła gdzieś ukochaną maskotkę, Miśka Zdziśka – poszukiwania w narracji trwają krótko i nie są intensywne, bo też i problem nie może wybić się na pierwszy plan. Zofia Stanecka dodaje humorystyczny rodzinny finał – scenka wyzwalająca uśmiech stanowi zgrabne zakończenie historyjki.
Zofia Stanecka może w przygodach Basi zająć się lżejszymi kwestiami, skoro ma podserię Basia i przyjaciele – tam sięga po psychologiczne komplikacje. W opowieściach o małej Basi liczą się teraz drobne wskazówki postępowania z upartymi maluchami. Autorka kieruje się jednocześnie do dzieci, którym wyznacza zasady i którym tłumaczy, czego i dlaczego nie wolno robić, i do rodziców – tym podpowiada, jak postępować z pociechami i na co na pewno nie pozwalać. Stanecka pisze z ogromną wprawą, przyciąga do opowieści o Basi kilkulatki – przede wszystkim dzięki prawdziwości. Marianna Oklejak ozdabia te historyjki rysunkami naiwnymi, dziecięcymi w duchu, zabawnymi i przyciągającymi uwagę. „Basia i piknik” to kolejna książeczka w bestsellerowej serii – autorka udowadnia, że pomysłów jej nie brakuje i że umie zaangażować w czytanie najmłodszych. Kolorowy tomik oznacza spotkanie z ulubioną bohaterką, która nie jest idealna: to dziecko, które czasami irytuje, czasami też popełnia błędy. Niektórych rzeczy nie rozumie, bywa, że naraża się na gniew rodziców. „Basia i piknik” przynosi dzieciom rozrywkę, ale potrafi też tłumaczyć świat. Taki cykl bardzo się przydaje.
Bańki w lesie
W codzienności małej Basi sporo jest obowiązków, ale też dość dużo przyjemności. Mała bohaterka często po prostu ma na co czekać i uczy się cierpliwości. Tym razem zanosi się na kolejną rozrywkę: szkoła Basi organizuje piknik dla całych rodzin. Haczyk tkwi w tym, że rodzice mają przygotować smakołyki dla wszystkich – to powód, dla którego mama Basi cieszy się nieco miej niż sama bohaterka. W przyrządzenie potraw angażuje się jednak cała rodzina – a tata smaży naleśniki, które – w dodatkowej porcji – wszyscy chętnie zjedzą na kolację. Piknik to szansa na zabawę, a dla Basi też niezwykłe wydarzenie. Dziewczynka nie wie przecież jeszcze, co robi się na leśnych piknikach – przekona się, że czeka ją mnóstwo zabawy. A razem z Basią dowiedzą się tego mali czytelnicy. „Basia i piknik” to historyjka rozrywkowa. Dzieci obserwują zaskrońca w trawie i przygotowują miejsce do robienia kotletów z błota. Do tego maluchy mogą nauczyć się puszczania ogromnych baniek mydlanych (kiedy ta sztuczka Basi nie wychodzi, bohaterka ma zły humor i piknik przestaje się jej podobać – wystarczy jednak, że ktoś podpowie jej, co zrobić – pierwszy sukces całkowicie odmienia nastawienie, co jest bardzo typowe dla kilkulatków). Na pikniku nie do końca podoba się tacie, który musi dźwigać ciężkie pakunki do lasu (ale już kiedy będzie mógł się zrelaksować, wszystko wróci do normy). Janek boi się, że w lesie spotka same maluchy – lecz znajdzie rozrywki dla siebie bez trudu. Basi wyjątkowo nie chce się jeść – woli testować kolejne niespodzianki, biegać i sprawdzać, co porabiają jej przyjaciele. Zofia Stanecka wie, że aby utrzymać odbiorców przy lekturze, musi pokazać im jak najwięcej ciekawych szczegółów. Tak też robi, z każdą stroną przybywa ciekawostek. Na pikniku znajdą coś dla siebie zwolennicy aktywnego wypoczynku, ale i ci, którzy wolą kontemplację i bezruch. Można też podpatrzyć różne rodzaje rozrywek. Do tego piknik to okazja do spróbowania różnych przysmaków, sprawdzających się w plenerowych warunkach. Autorka proponuje nawet element zaskoczenia: w ferworze zabaw Basia orientuje się, że zgubiła gdzieś ukochaną maskotkę, Miśka Zdziśka – poszukiwania w narracji trwają krótko i nie są intensywne, bo też i problem nie może wybić się na pierwszy plan. Zofia Stanecka dodaje humorystyczny rodzinny finał – scenka wyzwalająca uśmiech stanowi zgrabne zakończenie historyjki.
Zofia Stanecka może w przygodach Basi zająć się lżejszymi kwestiami, skoro ma podserię Basia i przyjaciele – tam sięga po psychologiczne komplikacje. W opowieściach o małej Basi liczą się teraz drobne wskazówki postępowania z upartymi maluchami. Autorka kieruje się jednocześnie do dzieci, którym wyznacza zasady i którym tłumaczy, czego i dlaczego nie wolno robić, i do rodziców – tym podpowiada, jak postępować z pociechami i na co na pewno nie pozwalać. Stanecka pisze z ogromną wprawą, przyciąga do opowieści o Basi kilkulatki – przede wszystkim dzięki prawdziwości. Marianna Oklejak ozdabia te historyjki rysunkami naiwnymi, dziecięcymi w duchu, zabawnymi i przyciągającymi uwagę. „Basia i piknik” to kolejna książeczka w bestsellerowej serii – autorka udowadnia, że pomysłów jej nie brakuje i że umie zaangażować w czytanie najmłodszych. Kolorowy tomik oznacza spotkanie z ulubioną bohaterką, która nie jest idealna: to dziecko, które czasami irytuje, czasami też popełnia błędy. Niektórych rzeczy nie rozumie, bywa, że naraża się na gniew rodziców. „Basia i piknik” przynosi dzieciom rozrywkę, ale potrafi też tłumaczyć świat. Taki cykl bardzo się przydaje.
środa, 10 czerwca 2020
Grzegorz Gortat: Morze. Odpływ
Media Rodzina, Poznań 2020.
Wspomnienie
Grzegorz Gortat uwielbia historie z psychologicznego mroku, chce, żeby jego czytelnicy zastanawiali się nad kwestiami nurtującymi bohaterów. Nie zapomina o wprowadzaniu odrobiny nadziei – ratunku dla postaci wtedy, kiedy inne rozwiązania zawiodły. „Morze. Odpływ” to drobna powieść o odwadze i tchórzostwie – i o konsekwencjach małych wyborów. Dzisiaj Patryk jest nastolatkiem złamanym. Od roku nie musi nic robić, rodzice niczego od niego nie wymagają, starają się nawet unikać uwag. Pozbawienie nastolatka granic to marzenie każdego młodego człowieka – i prosta droga do odebrania mu poczucia stabilizacji. Ale w przypadku Patryka dorośli kompletnie nie wiedzą, jak się zachować. Czują się winni – i wybierają najgorszą z możliwych reakcji, czyli ucieczkę od przeszłości.
Koszmar zaczyna się na plaży, Patryk i jego rodzice są świadkami wielkiego dramatu. Głowa rodziny sensownie ocenia sytuację i nie rusza na pomoc ze straceńczą misją. Wybiera życie zamiast nieskutecznej już w założeniu brawury – i nawet jeśli chwilę później już tego żałuje, to jednak przyjdzie mu się mierzyć ze znacznie poważniejszymi komplikacjami. Wystarczy drobny konflikt i przykry zbieg okoliczności, żeby jedna katastrofa pociągnęła za sobą kolejną – i tym razem ucierpi ten, kto nie zgadzał się z wcześniejszą decyzją, Patryk.
Odbiorcy poznają Patryka jako chłopca, który nawet latem chodzi w koszuli z długimi rękawami. Każdy dzień wakacji bohater spędza w muzeum – ma bilet ważny do końca ekspozycji i zna już pracowników, chociaż nie zamierza z nimi zbyt długo rozmawiać. Patryk interesuje się sztuką, przyciągają go obrazy o tematyce morskiej. Kiedyś sam rysował, później jednak spalił swoje prace, a teraz chce wcielić w życie pewien plan. Poświęca sporo czasu i energii, żeby opracować każdy jego etap – i nie wzbudzić podejrzeń. Skryty nastolatek nie wie jednak, że całkiem łatwo może go rozszyfrować ktoś z zewnątrz, niezaangażowany emocjonalnie, za to mający sporo czasu i niechęć do skupiania się na własnych problemach. Grzegorz Gortat pokazuje, jak działa psychika, jeśli ktoś nie otrzyma odpowiedniego wsparcia. Patryk nie powie nikomu, co go dręczy – a brak fachowców, którym mógłby się zwierzyć, prowadzi do pogłębiania problemu. Autor zwraca uwagę na to, że komuś z zewnątrz łatwiej opowiedzieć o nawet poważnych zmartwieniach, bez obciążeń emocjonalnych.
Jest w tej powieści, poza wyjściowym koszmarem z przeszłości, trochę sensacji oraz wręcz filmowe sceny wzruszające. Pojawia się nieoczekiwana i trudna przyjaźń, porozumienie, jakiego nikt by się nie spodziewał. Na długo rodzice Patryka schodzą z pola widzenia – nie są potrzebni, a pewne jest też, że nie zdziałaliby nic w sprawie syna. Grzegorz Gortat trochę ostrzega przed nieszczęściem i ekstremalnymi krokami, nastolatkom jednak pokazuje, że zawsze warto poszukiwać alternatywy, zamiast stawiać wszystko na jedną kartę. Patryk przekonuje się, jak różne oblicza może mieć odwaga albo strach – nie wszystko jest tu oczywiste i nie wszystko da się jednoznacznie oceniać. Ludzie popełniają błędy – nieważne, czy to dorośli, czy dzieci. Proste prawdy Gortat skład we wciągającą opowieść. „Morze. Odpływ” to niewielki tomik, który zrobi spore wrażenie – książka wypełniona silnymi uczuciami oraz reakcjami często wręcz przerysowanymi po to, żeby łatwiej było dotrzeć do odbiorców. Proponuje autor mocną prozę – swój pomysł na tom realizuje tak, żeby uciec od naiwności i zapewnić odbiorcom dużą dawkę przeżyć.
Wspomnienie
Grzegorz Gortat uwielbia historie z psychologicznego mroku, chce, żeby jego czytelnicy zastanawiali się nad kwestiami nurtującymi bohaterów. Nie zapomina o wprowadzaniu odrobiny nadziei – ratunku dla postaci wtedy, kiedy inne rozwiązania zawiodły. „Morze. Odpływ” to drobna powieść o odwadze i tchórzostwie – i o konsekwencjach małych wyborów. Dzisiaj Patryk jest nastolatkiem złamanym. Od roku nie musi nic robić, rodzice niczego od niego nie wymagają, starają się nawet unikać uwag. Pozbawienie nastolatka granic to marzenie każdego młodego człowieka – i prosta droga do odebrania mu poczucia stabilizacji. Ale w przypadku Patryka dorośli kompletnie nie wiedzą, jak się zachować. Czują się winni – i wybierają najgorszą z możliwych reakcji, czyli ucieczkę od przeszłości.
Koszmar zaczyna się na plaży, Patryk i jego rodzice są świadkami wielkiego dramatu. Głowa rodziny sensownie ocenia sytuację i nie rusza na pomoc ze straceńczą misją. Wybiera życie zamiast nieskutecznej już w założeniu brawury – i nawet jeśli chwilę później już tego żałuje, to jednak przyjdzie mu się mierzyć ze znacznie poważniejszymi komplikacjami. Wystarczy drobny konflikt i przykry zbieg okoliczności, żeby jedna katastrofa pociągnęła za sobą kolejną – i tym razem ucierpi ten, kto nie zgadzał się z wcześniejszą decyzją, Patryk.
Odbiorcy poznają Patryka jako chłopca, który nawet latem chodzi w koszuli z długimi rękawami. Każdy dzień wakacji bohater spędza w muzeum – ma bilet ważny do końca ekspozycji i zna już pracowników, chociaż nie zamierza z nimi zbyt długo rozmawiać. Patryk interesuje się sztuką, przyciągają go obrazy o tematyce morskiej. Kiedyś sam rysował, później jednak spalił swoje prace, a teraz chce wcielić w życie pewien plan. Poświęca sporo czasu i energii, żeby opracować każdy jego etap – i nie wzbudzić podejrzeń. Skryty nastolatek nie wie jednak, że całkiem łatwo może go rozszyfrować ktoś z zewnątrz, niezaangażowany emocjonalnie, za to mający sporo czasu i niechęć do skupiania się na własnych problemach. Grzegorz Gortat pokazuje, jak działa psychika, jeśli ktoś nie otrzyma odpowiedniego wsparcia. Patryk nie powie nikomu, co go dręczy – a brak fachowców, którym mógłby się zwierzyć, prowadzi do pogłębiania problemu. Autor zwraca uwagę na to, że komuś z zewnątrz łatwiej opowiedzieć o nawet poważnych zmartwieniach, bez obciążeń emocjonalnych.
Jest w tej powieści, poza wyjściowym koszmarem z przeszłości, trochę sensacji oraz wręcz filmowe sceny wzruszające. Pojawia się nieoczekiwana i trudna przyjaźń, porozumienie, jakiego nikt by się nie spodziewał. Na długo rodzice Patryka schodzą z pola widzenia – nie są potrzebni, a pewne jest też, że nie zdziałaliby nic w sprawie syna. Grzegorz Gortat trochę ostrzega przed nieszczęściem i ekstremalnymi krokami, nastolatkom jednak pokazuje, że zawsze warto poszukiwać alternatywy, zamiast stawiać wszystko na jedną kartę. Patryk przekonuje się, jak różne oblicza może mieć odwaga albo strach – nie wszystko jest tu oczywiste i nie wszystko da się jednoznacznie oceniać. Ludzie popełniają błędy – nieważne, czy to dorośli, czy dzieci. Proste prawdy Gortat skład we wciągającą opowieść. „Morze. Odpływ” to niewielki tomik, który zrobi spore wrażenie – książka wypełniona silnymi uczuciami oraz reakcjami często wręcz przerysowanymi po to, żeby łatwiej było dotrzeć do odbiorców. Proponuje autor mocną prozę – swój pomysł na tom realizuje tak, żeby uciec od naiwności i zapewnić odbiorcom dużą dawkę przeżyć.
wtorek, 9 czerwca 2020
Marek Hłasko: Piękni dwudziestoletni
Iskry, Warszawa 2020.
Wspomnienia
Iskry konsekwentnie rozbudowują swój cykl z tekstami Marka Hłaski i mają sporą szansę na pokonanie słynnej czarno-białej serii. Nie tylko za sprawą jakości wydania, ale i jego kompaktowości. Niewielkie i charakterystyczne tomy przypominają o tej literaturze. Przyciągnięcie czytelników przez przedstawianie nieznanych pism Hłaski czy tekstów o charakterze autobiograficznym zwróciło uwagę na wydawnictwo – które teraz przypominać może klasykę nie tylko uczniom.
„Piękni dwudziestoletni” to literatura funkcjonująca między innymi za sprawą treści – sławna i stale obecna nawet w języku potocznym, co oznacza, że po prostu trzeba tę książkę znać. A skoro pojawia się ponownie na rynku – jest okazja, żeby wrócić do czytania historii przedstawianych przez Hłaskę. I, jak przypomina w bardzo krótkim wstępie Radosław Młynarczyk, można do lektury podejść na różne sposoby. Uwierzyć Hłasce i potraktować tekst jako faktyczne wyznania, przyjąć, że wszystko jest fikcją i nie trzeba klucza do wyłuskiwania prawdy, albo szukać śladów rzeczywistości w wyobraźniowych i literackich popisach. Możliwości jest parę, jednak z punktu widzenia dzisiejszych czytelników najważniejsze może być to, że „Piękni dwudziestoletni” to przede wszystkim zestaw znakomicie zaprezentowanych anegdot. Marek Hłasko wie, co zrobić, żeby rozbawić i zaintrygować odbiorców – i korzysta z tych umiejętności bez wahania, wszystko dla stworzenia oryginalnych opowieści. W tej książce pojawiają się pomysły nietypowe, choćby kwestia przepisania produkcyjniaka, bawi się autor stylizacjami na filmy w konwencji westernów. Pisze o spotkaniach ze znanymi ludźmi, o sytuacji między literatami, o więzieniu i o niezawodnych sposobach na podryw. Przypomina sprawdzone dowcipy, kiedy akurat dobrze pasują do rzeczywistości, a przeżycia – bez względu na to czy faktyczne czy dobrze wymyślone – zgrabnie obudowuje humorem tak, by podstawowym czynnikiem przyciągającym do książki był śmiech (i żeby dystans automatycznie wskazywał na jego, twórcy, stanowisko) – z chwilą, gdy przebrzmiały już towarzyskie czy społeczne historie eksponowane przez autora, zostaje komizm jako powód sięgania po tom. „Piękni dwudziestoletni” to również zestaw bezkompromisowych obserwacji psychologicznych. Chociaż Marek Hłasko udaje błazenadę i przerysowuje kolejne historie, zdradza się też z umiejętnością oceniania charakterów – i celowo wykorzystywany dystans niewiele tu zmienia. Z jednej strony podziwia się zatem w „Pięknych dwudziestoletnich” precyzję (czasami objawiającą się w satyrze i karykaturach), z drugiej – umiejętność fantazjowania, zamieniania nawet ponurych wydarzeń w przygodę. Ta książka składa się z migawek, nie jest ani obrazem pokolenia, ani autobiografią, wymyka się klasyfikacjom. Spodoba się tym odbiorcom, którzy unikają historii fabularnych i fikcji – tu liczą się relacje międzyludzkie oraz metody radzenia sobie w sytuacjach ekstremalnych. Marek Hłasko na różne sposoby przyciąga czytelników do tej lektury – podstawowym składnikiem okazuje się możliwość zajrzenia za kulisy egzystencji pisarza, sprawdzenia, co wpływało na jego wybory. Kto zechce, może tę pozycję czytać w zupełnym oderwaniu od kontekstu – życia literackiego i przemian społecznych (a także życiorysu samego Hłaski) – ale autor chce prowadzić swoją relację tak, żeby mylić tropy. Bawi się doskonale i umożliwia to samo czytelnikom. Mimo silnego zakorzenienia tomu w czasach PRL-u ta publikacja się nie starzeje – zmienia tylko rodzaj wpływu wywieranego na odbiorców. Marek Hłasko ma sporo pomysłów na opowieści, wprowadza tu mnóstwo motywów i umiejętnie je ze sobą łączy. W efekcie „Piękni dwudziestoletni” to nie tylko przypomnienie klasyki.
Wspomnienia
Iskry konsekwentnie rozbudowują swój cykl z tekstami Marka Hłaski i mają sporą szansę na pokonanie słynnej czarno-białej serii. Nie tylko za sprawą jakości wydania, ale i jego kompaktowości. Niewielkie i charakterystyczne tomy przypominają o tej literaturze. Przyciągnięcie czytelników przez przedstawianie nieznanych pism Hłaski czy tekstów o charakterze autobiograficznym zwróciło uwagę na wydawnictwo – które teraz przypominać może klasykę nie tylko uczniom.
„Piękni dwudziestoletni” to literatura funkcjonująca między innymi za sprawą treści – sławna i stale obecna nawet w języku potocznym, co oznacza, że po prostu trzeba tę książkę znać. A skoro pojawia się ponownie na rynku – jest okazja, żeby wrócić do czytania historii przedstawianych przez Hłaskę. I, jak przypomina w bardzo krótkim wstępie Radosław Młynarczyk, można do lektury podejść na różne sposoby. Uwierzyć Hłasce i potraktować tekst jako faktyczne wyznania, przyjąć, że wszystko jest fikcją i nie trzeba klucza do wyłuskiwania prawdy, albo szukać śladów rzeczywistości w wyobraźniowych i literackich popisach. Możliwości jest parę, jednak z punktu widzenia dzisiejszych czytelników najważniejsze może być to, że „Piękni dwudziestoletni” to przede wszystkim zestaw znakomicie zaprezentowanych anegdot. Marek Hłasko wie, co zrobić, żeby rozbawić i zaintrygować odbiorców – i korzysta z tych umiejętności bez wahania, wszystko dla stworzenia oryginalnych opowieści. W tej książce pojawiają się pomysły nietypowe, choćby kwestia przepisania produkcyjniaka, bawi się autor stylizacjami na filmy w konwencji westernów. Pisze o spotkaniach ze znanymi ludźmi, o sytuacji między literatami, o więzieniu i o niezawodnych sposobach na podryw. Przypomina sprawdzone dowcipy, kiedy akurat dobrze pasują do rzeczywistości, a przeżycia – bez względu na to czy faktyczne czy dobrze wymyślone – zgrabnie obudowuje humorem tak, by podstawowym czynnikiem przyciągającym do książki był śmiech (i żeby dystans automatycznie wskazywał na jego, twórcy, stanowisko) – z chwilą, gdy przebrzmiały już towarzyskie czy społeczne historie eksponowane przez autora, zostaje komizm jako powód sięgania po tom. „Piękni dwudziestoletni” to również zestaw bezkompromisowych obserwacji psychologicznych. Chociaż Marek Hłasko udaje błazenadę i przerysowuje kolejne historie, zdradza się też z umiejętnością oceniania charakterów – i celowo wykorzystywany dystans niewiele tu zmienia. Z jednej strony podziwia się zatem w „Pięknych dwudziestoletnich” precyzję (czasami objawiającą się w satyrze i karykaturach), z drugiej – umiejętność fantazjowania, zamieniania nawet ponurych wydarzeń w przygodę. Ta książka składa się z migawek, nie jest ani obrazem pokolenia, ani autobiografią, wymyka się klasyfikacjom. Spodoba się tym odbiorcom, którzy unikają historii fabularnych i fikcji – tu liczą się relacje międzyludzkie oraz metody radzenia sobie w sytuacjach ekstremalnych. Marek Hłasko na różne sposoby przyciąga czytelników do tej lektury – podstawowym składnikiem okazuje się możliwość zajrzenia za kulisy egzystencji pisarza, sprawdzenia, co wpływało na jego wybory. Kto zechce, może tę pozycję czytać w zupełnym oderwaniu od kontekstu – życia literackiego i przemian społecznych (a także życiorysu samego Hłaski) – ale autor chce prowadzić swoją relację tak, żeby mylić tropy. Bawi się doskonale i umożliwia to samo czytelnikom. Mimo silnego zakorzenienia tomu w czasach PRL-u ta publikacja się nie starzeje – zmienia tylko rodzaj wpływu wywieranego na odbiorców. Marek Hłasko ma sporo pomysłów na opowieści, wprowadza tu mnóstwo motywów i umiejętnie je ze sobą łączy. W efekcie „Piękni dwudziestoletni” to nie tylko przypomnienie klasyki.
Subskrybuj:
Posty (Atom)