Kropka, Warszawa 2024.
Ściąga
To tom przygotowany z myślą o Halloween, ale nadaje się jako kulturowa ciekawostka i to nie tylko dla dzieci, które lubią się bać. "Straszydła. Potwory i upiory z kultowych horrorów" to nic innego jak przegląd owoców ludzkiej wyobraźni. Mia Cassany koncentruje się na istotach, które już wkradły się do zbiorowej świadomości i istnieją także jako kulturowe odnośniki - więc ta lektura pomoże zrozumieć część skojarzeń i inspiracji. Wśród stworów i potworów inspirujących znalazły się między innymi wilkołaki, hrabia Drakula i wampiry, Frankenstein, mumie (jako stwory ożywające po śmierci i zaludniające horrory, nie jako efekt działań w starożytnym Egipcie), wiedźmy, upiór w operze, Kraken, Minotaur, Wendigo czy Meduza. Za każdym razem dzieci otrzymują krótki komentarz do wybranej postaci (ewentualnie bardzo prosty zarys fabuły) oraz zbiór ciekawostek związanych z wierzeniami lub legendami. Takie podsumowanie pomaga szybko zorientować się w przestrzeni istot z horrorów - ale nie budzi strachu, chociaż pojawiają się w książce co pewien czas przypomnienia, że prezentowane są tu postacie z wyobraźni, nieistniejące w zwykłym życiu.
"Straszydła"to wielkoformatowa książka, która ma wartość edukacyjną (trzeba poznawać omawiane tu tematy, żeby umieć poruszać się w przestrzeni kulturowej), ale i rozrywkową - bo przywraca dzieciom możliwość przeżywania zdrowego strachu w niewielkiej dawce. Mia Cassany oswaja z bohaterami horrorów, ale tylko z tymi, z którymi dzieci mogą się zetknąć - nie będzie tu stworzeń z popkultury, jedynie te z tradycji, oswojone i wręcz zwyczajne, przynajmniej z perspektywy dorosłych. Dla dzieci wciąż mogą być one odkrywcze. Co ważne, Mia Cassay nie proponuje pełnego omówienia każdej z istot - poprzestaje na naszkicowaniu sylwetki, wrzuceniu kilku zaledwie wyznaczników - tak, żeby dzieci wiedziały, jak poruszać się po świecie horrorów i nauczyły się odczytywać kody kulturowe. Taka publikacja pozwoli też na uruchamianie wyobraźni i na budzenie zainteresowania literackimi pomysłami. A ponieważ "Straszydła" to duży picture book - liczą się tu również ilustracje, które pomagają w nauce rozpoznawania stworów. "Straszydła" to proste podsumowanie istot charakterystycznych dla zbiorowej świadomości, przenoszących ukryte lęki i będących wentylem bezpieczeństwa dla ludzi. Mia Cassany nie zamierza dzieci straszyć ani męczyć zbyt poważnymi podsumowaniami - dba o to, żeby lektura była ciekawa i żeby odbiorcy mieli radość z odkrywania kolejnych postaci. Nie trzeba tej publikacji czytać linearnie, można wybierać sobie konkretnych bohaterów i przyglądać się im oraz ich inspiracjom - ale dzieci z ciekawości mogą prześledzić całość i sprawdzić, co inspirowało twórców lub jakie lęki przenosili na swoich bohaterów. To dobre wprowadzenie do opowieści popkulturowych i do późniejszych poszukiwań konkretnych treści. A ponieważ przeszczepionego na polski grunt Halloween nie da się usunąć z zabaw dzieciaków - można dzieciom pokazać źródła strasznych przebrań i wykorzystać zainteresowanie popularnymi rozrywkami do krzewienia wiedzy.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
czwartek, 31 października 2024
środa, 30 października 2024
Magdalena Kordel: Wilczy Dwór. Córka wiatrów
Znak, Kraków 2023.
Schronienie
Mit założycielski Wilczego Dworu – jako miejsca, w którym ocalenie znajdą potrzebujący – jest ładny i baśniowy, działa na wyobraźnię i pokazuje, że Magdalena Kordel nie będzie się bała mocnych rozwiązań. Zresztą w akcji, w której bliską przeszłością jest powstanie listopadowe, a na porządku dziennym strzelanie się w pojedynkach nie może być mowy o nijakości akcji. W pierwszym tomie cyklu Wilczy Dwór autorka przedstawia czytelniczkom pewien dworek i jego właścicielkę, silną, dumną i niezależną Konstancję. Konstancja wie doskonale, co robić, żeby wszyscy w jej majątku mieli się dobrze – a przynajmniej ma nadzieję, że ludzie darzą ją zaufaniem i w razie problemów wiedzą, że mogą się do niej zwrócić. Ale nawet tak mądra i dobra pani nie ma dostępu do wszystkich wiadomości – zwłaszcza kiedy za intrygi przeciwko niej bierze się nieuwzględniający praw kobiet rządca. Do Wilczego Dworu przybywają ludzie, którzy odegrali ważną rolę w przeszłości Konstancji – ale najbardziej istotna jest teraźniejszość. Trzeba być czujnym i w porę odeprzeć ewentualne ataki. Szykuje się potężne starcie – i nawet spryt niewiele pomoże, gdy w grę wchodzi pojedynek na pistolety.
Jednak ponieważ Magdalena Kordel buduje w Wilczym Dworze azyl dla wszystkich, stawia na silne rządy kobiet. Konstancja prowadzi majątek pewną ręką, a wspierana jest przez prawdziwą przyjaciółkę, ochmistrzynię Pelasię. Każda z pań ma swoje sposoby na rozwiązanie niewygodnych problemów, każda też wie, kiedy zareagować. Znajomość męskiej natury pozwala im na omijanie pułapek – i przy takim przygotowaniu mowy być nie może o klęskach. Co złe – to już zdążyło się wydarzyć, teraz pora na reperowanie świata. Przynajmniej w założeniu. Magdalena Kordel stawia na akcję mocno zakorzenioną w przeszłości – ale losy ludzi czy emocje nimi targające są uniwersalne. I to powód sukcesu, książka spodoba się fankom powieści historycznych i obyczajowych – tu nie ma zbyt wiele krwawych rozwiązań, znacznie częściej do gry wkracza humor i niespodzianki. Autorka wie, jak zaskakiwać czytelniczki i jak proponować im świat, który już nie istnieje – a jednak przyciąga i nie pozwala się odsunąć. W Wilczym Dworze rozgrywają się różne niemożliwe dzisiaj sceny – ale nie znaczy to, że czytelniczki mają do czynienia z lekturą archaiczną. „Córka wiatrów” to pierwsza część tego cyklu – i Magdalena Kordel udowadnia tu, że ma sporo do powiedzenia, jeśli chodzi o budowanie obyczajowości z dawnych czasów. Funduje czytelniczkom emocjonalną podróż w przeszłość, wypełnioną nietypowymi i bardziej dzisiaj zrozumiałymi pomysłami. Jedno jest pewne – w Wilczym Dworze schronienie mogą zyskać ci, którzy go najbardziej potrzebują i którzy nie mają dokąd uciec przed ponurą rzeczywistością. A kobiety, które rządzą, wcale nie muszą potwierdzać stereotypów o słabej płci – potrafią wykorzystywać spryt, wiedzę i umiejętności niekoniecznie dyplomatyczne – żeby zaszantażować swoich przeciwników. I ze względu na silne kobiece charaktery ta książka może się bardzo odbiorczyniom podobać.
Schronienie
Mit założycielski Wilczego Dworu – jako miejsca, w którym ocalenie znajdą potrzebujący – jest ładny i baśniowy, działa na wyobraźnię i pokazuje, że Magdalena Kordel nie będzie się bała mocnych rozwiązań. Zresztą w akcji, w której bliską przeszłością jest powstanie listopadowe, a na porządku dziennym strzelanie się w pojedynkach nie może być mowy o nijakości akcji. W pierwszym tomie cyklu Wilczy Dwór autorka przedstawia czytelniczkom pewien dworek i jego właścicielkę, silną, dumną i niezależną Konstancję. Konstancja wie doskonale, co robić, żeby wszyscy w jej majątku mieli się dobrze – a przynajmniej ma nadzieję, że ludzie darzą ją zaufaniem i w razie problemów wiedzą, że mogą się do niej zwrócić. Ale nawet tak mądra i dobra pani nie ma dostępu do wszystkich wiadomości – zwłaszcza kiedy za intrygi przeciwko niej bierze się nieuwzględniający praw kobiet rządca. Do Wilczego Dworu przybywają ludzie, którzy odegrali ważną rolę w przeszłości Konstancji – ale najbardziej istotna jest teraźniejszość. Trzeba być czujnym i w porę odeprzeć ewentualne ataki. Szykuje się potężne starcie – i nawet spryt niewiele pomoże, gdy w grę wchodzi pojedynek na pistolety.
Jednak ponieważ Magdalena Kordel buduje w Wilczym Dworze azyl dla wszystkich, stawia na silne rządy kobiet. Konstancja prowadzi majątek pewną ręką, a wspierana jest przez prawdziwą przyjaciółkę, ochmistrzynię Pelasię. Każda z pań ma swoje sposoby na rozwiązanie niewygodnych problemów, każda też wie, kiedy zareagować. Znajomość męskiej natury pozwala im na omijanie pułapek – i przy takim przygotowaniu mowy być nie może o klęskach. Co złe – to już zdążyło się wydarzyć, teraz pora na reperowanie świata. Przynajmniej w założeniu. Magdalena Kordel stawia na akcję mocno zakorzenioną w przeszłości – ale losy ludzi czy emocje nimi targające są uniwersalne. I to powód sukcesu, książka spodoba się fankom powieści historycznych i obyczajowych – tu nie ma zbyt wiele krwawych rozwiązań, znacznie częściej do gry wkracza humor i niespodzianki. Autorka wie, jak zaskakiwać czytelniczki i jak proponować im świat, który już nie istnieje – a jednak przyciąga i nie pozwala się odsunąć. W Wilczym Dworze rozgrywają się różne niemożliwe dzisiaj sceny – ale nie znaczy to, że czytelniczki mają do czynienia z lekturą archaiczną. „Córka wiatrów” to pierwsza część tego cyklu – i Magdalena Kordel udowadnia tu, że ma sporo do powiedzenia, jeśli chodzi o budowanie obyczajowości z dawnych czasów. Funduje czytelniczkom emocjonalną podróż w przeszłość, wypełnioną nietypowymi i bardziej dzisiaj zrozumiałymi pomysłami. Jedno jest pewne – w Wilczym Dworze schronienie mogą zyskać ci, którzy go najbardziej potrzebują i którzy nie mają dokąd uciec przed ponurą rzeczywistością. A kobiety, które rządzą, wcale nie muszą potwierdzać stereotypów o słabej płci – potrafią wykorzystywać spryt, wiedzę i umiejętności niekoniecznie dyplomatyczne – żeby zaszantażować swoich przeciwników. I ze względu na silne kobiece charaktery ta książka może się bardzo odbiorczyniom podobać.
wtorek, 29 października 2024
Tomasz Stawiszyński: Powrót fatum
Znak, Kraków 2024.
Zależności
Punkt wyjścia jest w tej książce taki, że przyciągnie odbiorców, bez względu na ich upodobania do gatunku. Tomasz Stawiszyński bowiem zauważa ciekawą prawidłowość: ludzie, niezależnie od tego, ku jakiej opcji się skłaniają: tłumaczeniu świata przez religię, przez naukę czy przez ezoterykę – rozmijają się ze sobą, nie mają płaszczyzny porozumienia, ale też nie szukają miejsca na dialog. W ogóle go nie podejmują. I w związku z tym, chociaż chodzi im w gruncie rzeczy o to samo – o znalezienie wytłumaczenia sensu istnienia – nie mogą się ze sobą dogadać. „Powrót fatum” to opowieść o dzisiejszym poszukiwaniu postaw i autorytetów – ale przefiltrowana przez możliwości. Upadek religii jako wzorca funkcjonowania wiąże się nie z odejściem społeczeństwa w stronę nauki, a w stronę „magii”. Niektórzy bardzo poważnie traktują wszelkiego rodzaju horoskopy, pomysły z astrologii, wróżby itp. Nie chcą jednak pogodzić się z odkryciami naukowymi – jako wyrocznię traktują wróżbitów i samozwańczych uzdrowicieli. A przecież przedstawiciele wszystkich trzech grup potrzebują najbardziej punktu oparcia, świadomości, że istnieje jakaś odgórna siła, która wszystkim kieruje i która nie pozwoli na nadejście chaosu. Im trudniej jest ludziom, tym chętniej wypatrują szansy na receptę na życie i istnienie.
Ale chociaż trójpodział książki wynika z trafnego osądu rzeczywistości, to nie jest źródłem wiedzy. W części poświęconej nauce liczy się przede wszystkim przypadek, świadomość niewiedzy, która ogólnie nie może dać pocieszenia ani spokoju, ale prowadzi do udoskonalania świata. Rozwój technologiczny wynika właśnie z pogoni za wiedzą, z uzmysłowienia sobie, że wie się wciąż za mało. W przypadku ezoteryki bardzo łatwo jest wpaść w tony krytyczne i wyśmiewać zjawisko – jednak Tomasz Stawiszyński umiejętnie operuje ironią, nie przesadza w niej, a pozwala czytelnikom samodzielnie wyciągać wnioski z lektury. Teorie okultystyczne i astrologiczne szaleństwo podważają same siebie – ale funkcjonują jako narzędzie pocieszania i tego autor nie kwestionuje. Tłumaczy dzięki odwołaniom do ezoteryki ludzką potrzebę posiadania schematu funkcjonowania – nieważne, że ów schemat nie ma racjonalnych podstaw, że się nie sprawdzi, że łatwo go podważyć albo wręcz wyśmiać – spełnia swoją rolę w pozaracjonalnej przestrzeni. Dla tych, którzy nie chcą uważać życia za przypadek (do czego przekonuje nauka) albo do działania fatum (do czego sprowadza się ezoteryka), zostaje religia. I czyta autor chrześcijaństwo jako szansę na ucieczkę od strachu. „Powrót fatum” to książka z esejami filozoficznymi, które bardzo dobrze naświetlają dzisiejszą rzeczywistość – i dzięki temu dla odbiorców będą najbardziej atrakcyjne. Można tu nie tylko sprawdzić, jakie pułapki czyhają na tych, którzy potrzebują wsparcia – ale też jak wygląda kondycja dzisiejszego społeczeństwa. Stawiszyński proponuje zestaw przemyśleń, które zachwycają trafnością i możliwością charakteryzowania współczesności. Mało tego: eseje, które Tomasz Stawiszyński proponuje, są ciekawie napisane, ta narracja ma dobry rytm – teksty funkcjonują niemal jak felietony.
Zależności
Punkt wyjścia jest w tej książce taki, że przyciągnie odbiorców, bez względu na ich upodobania do gatunku. Tomasz Stawiszyński bowiem zauważa ciekawą prawidłowość: ludzie, niezależnie od tego, ku jakiej opcji się skłaniają: tłumaczeniu świata przez religię, przez naukę czy przez ezoterykę – rozmijają się ze sobą, nie mają płaszczyzny porozumienia, ale też nie szukają miejsca na dialog. W ogóle go nie podejmują. I w związku z tym, chociaż chodzi im w gruncie rzeczy o to samo – o znalezienie wytłumaczenia sensu istnienia – nie mogą się ze sobą dogadać. „Powrót fatum” to opowieść o dzisiejszym poszukiwaniu postaw i autorytetów – ale przefiltrowana przez możliwości. Upadek religii jako wzorca funkcjonowania wiąże się nie z odejściem społeczeństwa w stronę nauki, a w stronę „magii”. Niektórzy bardzo poważnie traktują wszelkiego rodzaju horoskopy, pomysły z astrologii, wróżby itp. Nie chcą jednak pogodzić się z odkryciami naukowymi – jako wyrocznię traktują wróżbitów i samozwańczych uzdrowicieli. A przecież przedstawiciele wszystkich trzech grup potrzebują najbardziej punktu oparcia, świadomości, że istnieje jakaś odgórna siła, która wszystkim kieruje i która nie pozwoli na nadejście chaosu. Im trudniej jest ludziom, tym chętniej wypatrują szansy na receptę na życie i istnienie.
Ale chociaż trójpodział książki wynika z trafnego osądu rzeczywistości, to nie jest źródłem wiedzy. W części poświęconej nauce liczy się przede wszystkim przypadek, świadomość niewiedzy, która ogólnie nie może dać pocieszenia ani spokoju, ale prowadzi do udoskonalania świata. Rozwój technologiczny wynika właśnie z pogoni za wiedzą, z uzmysłowienia sobie, że wie się wciąż za mało. W przypadku ezoteryki bardzo łatwo jest wpaść w tony krytyczne i wyśmiewać zjawisko – jednak Tomasz Stawiszyński umiejętnie operuje ironią, nie przesadza w niej, a pozwala czytelnikom samodzielnie wyciągać wnioski z lektury. Teorie okultystyczne i astrologiczne szaleństwo podważają same siebie – ale funkcjonują jako narzędzie pocieszania i tego autor nie kwestionuje. Tłumaczy dzięki odwołaniom do ezoteryki ludzką potrzebę posiadania schematu funkcjonowania – nieważne, że ów schemat nie ma racjonalnych podstaw, że się nie sprawdzi, że łatwo go podważyć albo wręcz wyśmiać – spełnia swoją rolę w pozaracjonalnej przestrzeni. Dla tych, którzy nie chcą uważać życia za przypadek (do czego przekonuje nauka) albo do działania fatum (do czego sprowadza się ezoteryka), zostaje religia. I czyta autor chrześcijaństwo jako szansę na ucieczkę od strachu. „Powrót fatum” to książka z esejami filozoficznymi, które bardzo dobrze naświetlają dzisiejszą rzeczywistość – i dzięki temu dla odbiorców będą najbardziej atrakcyjne. Można tu nie tylko sprawdzić, jakie pułapki czyhają na tych, którzy potrzebują wsparcia – ale też jak wygląda kondycja dzisiejszego społeczeństwa. Stawiszyński proponuje zestaw przemyśleń, które zachwycają trafnością i możliwością charakteryzowania współczesności. Mało tego: eseje, które Tomasz Stawiszyński proponuje, są ciekawie napisane, ta narracja ma dobry rytm – teksty funkcjonują niemal jak felietony.
poniedziałek, 28 października 2024
Justyna Kesler: Ekipa rzeczownika. Nieprzypadkowa gra o przypadkach
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024 (gra).
Ćwiczenia z odmiany
„Ekipa rzeczownika. Nieprzypadkowa gra o przypadkach” to kolejna zabawka edukacyjna w serii ZZZ – zagraj-zrozum-zapamiętaj, w której informacje przekazuje Spryciula (uczeń z awersją do nauki) i rozmaite zwierzęta. Tu pojawia się gramatyńczyk, pies, który uwielbia masło orzechowe i odmianę przez przypadki. Gra jest dostosowana do zabiegów mnemotechnicznych, chodzi w niej o to, żeby przekonać dzieci do wykonywania ćwiczeń – granie będzie tu równoznaczne z trenowaniem odmiany wyrazów. A to w prostej linii prowadzi do sukcesów w szkole.
Żeby przykuć uwagę najmłodszych każdy przypadek zyskuje tu inny kolor tęczy – od czerwonego mianownika po fioletowy wołacz. Odbiorcy otrzymują tutaj drewnianą kostkę (do samodzielnego oklejenia) i zestaw kart. Na kartach widnieją nazwy przypadków oznaczone kolorami albo pytania do innych przypadków (również oznaczone kolorami), a do tego pojedyncze słowa – rzeczowniki, czasowniki, czasami wzbogacone o drobne dodatki (przyimki, cyfry itp.). Zdarza się, że hasła przedstawiane są w formie obrazków, bo dzięki temu od odbiorców zależeć będzie, jakie słowo podsuną i jakie będzie trzeba odmienić – to pozwoli urozmaicić grę. Dodatkowo pojawiają się tu specjalne karty: to Kafelki Gramatyńczyka – karty z nazwami przypadków i pytaniami pomocniczymi oraz… rysunkiem, który ma pomóc w zapamiętaniu sensu. Kafelki Spryciuli dzielą się na trudniejsze i łatwiejsze – łatwiejsze zawierają pytania pomocnicze, na trudniejszych można znaleźć oprócz rzeczowników także czasowniki – żeby dodać do nich odmieniony wyraz. Poza kartami pojawiają się w grze fistaszki – służące do liczenia punktów - oraz kafelki akcji (tu można dowiedzieć się, jaki ruch należy wykonać w grze). Dalsza część instrukcji zawiera podpowiedzi, jak powinny wyglądać rozgrywki w zależności od stopnia trudności i w zależności od tego, jaki efekt chce się uzyskać. Gra służy ćwiczeniu odmiany. Ma zachęcić dzieci do wytężonej pracy – tak, żeby radziły sobie z językiem polskim. Jest to publikacja, która nie służy czystej rozrywce i trudno byłoby w ogóle wyznaczyć w niej przestrzeń do czystej zabawy (chyba że za taką uznać element losowości). Największą pracę i tak wykonać muszą odbiorcy – którzy podają odpowiedzi (przyda się ktoś, kto będzie je weryfikować, przynajmniej na początku). Można oczywiście wymyślać własne zasady rozgrywek, niezależne od tego, co podaje instrukcja – tu już wiele będzie zależało od inwencji użytkowników. Dzieci otrzymują jednak cały zestaw kart, dzięki którym mogą pracować nad swoimi kompetencjami językowymi. Liczy się tu możliwość zaangażowania kogoś i motyw rywalizacji, liczy się też możliwość zwiększania stopnia trudności za sprawą kolejnych kart. Wszystko sprowadza się jednak ostatecznie do trenowania odmiany przez przypadki – tyle tylko, że zmienia się motywacja i sposób angażowania odbiorców. Gra karciana daje szansę sprawdzania umiejętności i testowania stanu wiedzy, stanowi odskocznię od programów szkolnych – więc sprawdzi się dzięki innemu spojrzeniu na naukę.
Ćwiczenia z odmiany
„Ekipa rzeczownika. Nieprzypadkowa gra o przypadkach” to kolejna zabawka edukacyjna w serii ZZZ – zagraj-zrozum-zapamiętaj, w której informacje przekazuje Spryciula (uczeń z awersją do nauki) i rozmaite zwierzęta. Tu pojawia się gramatyńczyk, pies, który uwielbia masło orzechowe i odmianę przez przypadki. Gra jest dostosowana do zabiegów mnemotechnicznych, chodzi w niej o to, żeby przekonać dzieci do wykonywania ćwiczeń – granie będzie tu równoznaczne z trenowaniem odmiany wyrazów. A to w prostej linii prowadzi do sukcesów w szkole.
Żeby przykuć uwagę najmłodszych każdy przypadek zyskuje tu inny kolor tęczy – od czerwonego mianownika po fioletowy wołacz. Odbiorcy otrzymują tutaj drewnianą kostkę (do samodzielnego oklejenia) i zestaw kart. Na kartach widnieją nazwy przypadków oznaczone kolorami albo pytania do innych przypadków (również oznaczone kolorami), a do tego pojedyncze słowa – rzeczowniki, czasowniki, czasami wzbogacone o drobne dodatki (przyimki, cyfry itp.). Zdarza się, że hasła przedstawiane są w formie obrazków, bo dzięki temu od odbiorców zależeć będzie, jakie słowo podsuną i jakie będzie trzeba odmienić – to pozwoli urozmaicić grę. Dodatkowo pojawiają się tu specjalne karty: to Kafelki Gramatyńczyka – karty z nazwami przypadków i pytaniami pomocniczymi oraz… rysunkiem, który ma pomóc w zapamiętaniu sensu. Kafelki Spryciuli dzielą się na trudniejsze i łatwiejsze – łatwiejsze zawierają pytania pomocnicze, na trudniejszych można znaleźć oprócz rzeczowników także czasowniki – żeby dodać do nich odmieniony wyraz. Poza kartami pojawiają się w grze fistaszki – służące do liczenia punktów - oraz kafelki akcji (tu można dowiedzieć się, jaki ruch należy wykonać w grze). Dalsza część instrukcji zawiera podpowiedzi, jak powinny wyglądać rozgrywki w zależności od stopnia trudności i w zależności od tego, jaki efekt chce się uzyskać. Gra służy ćwiczeniu odmiany. Ma zachęcić dzieci do wytężonej pracy – tak, żeby radziły sobie z językiem polskim. Jest to publikacja, która nie służy czystej rozrywce i trudno byłoby w ogóle wyznaczyć w niej przestrzeń do czystej zabawy (chyba że za taką uznać element losowości). Największą pracę i tak wykonać muszą odbiorcy – którzy podają odpowiedzi (przyda się ktoś, kto będzie je weryfikować, przynajmniej na początku). Można oczywiście wymyślać własne zasady rozgrywek, niezależne od tego, co podaje instrukcja – tu już wiele będzie zależało od inwencji użytkowników. Dzieci otrzymują jednak cały zestaw kart, dzięki którym mogą pracować nad swoimi kompetencjami językowymi. Liczy się tu możliwość zaangażowania kogoś i motyw rywalizacji, liczy się też możliwość zwiększania stopnia trudności za sprawą kolejnych kart. Wszystko sprowadza się jednak ostatecznie do trenowania odmiany przez przypadki – tyle tylko, że zmienia się motywacja i sposób angażowania odbiorców. Gra karciana daje szansę sprawdzania umiejętności i testowania stanu wiedzy, stanowi odskocznię od programów szkolnych – więc sprawdzi się dzięki innemu spojrzeniu na naukę.
niedziela, 27 października 2024
Steve Biddulph: Wychowywanie chłopców w XXI wieku
Rebis, Poznań 2024.
Lekcja z testosteronu
Dość archaicznie może pobrzmiewać ten tytuł poradnika – „Wychowywanie chłopców w XXI wieku” to książka przede wszystkim dla uspokojenia sumienia rodziców. Steve Biddulph nie trafi na żadne nowe programy polepszające jakość zabiegów pedagogicznych, koncentruje się za to na tym, żeby gromadzić i przedstawiać rodzicom rady – praktyczne wskazówki związane z zachowaniami wobec najmłodszych. Znajdą się tu oczywistości: chłopcom trzeba pozwolić na płacz, trzeba poświęcać im uwagę i rozmawiać, ale nie dać się zdominować. Dzieci potrzebują ustalania reguł i przestrzegania zasad – to rzeczy, których przypomnienie nie zaszkodzi. Co ciekawe, chociaż autor trochę odżegnuje się od kategoryzowania (i bardzo dystansuje w treści od podbijania stereotypów w różnicach między postawami chłopców i dziewczynek), dla własnej wygody w narracji przyjmuje, że większość chłopców zachowuje się w określony sposób. Pisze między innymi o konieczności rozładowania nadmiaru energii czy o potrzebie posiadania męskiego wzorca – jeśli nie może to być ojciec, przydałby się w bliskim otoczeniu członek rodziny lub dobry nauczyciel, który wie, jakimi metodami dotrzeć do dziecka. Nie poprzestaje Biddulph na wyliczaniu obowiązków rodziców: równie ważne stają się wzorce w szkole czy w gronie znajomych. Autor stara się tłumaczyć niektóre charakterystyczne zachowania chłopców – i naświetlać błędy związane z przebrzmiałymi już przekonaniami. Dba o to, by jego książka miała wymiar poradnika – przez cały czas stara się upraszczać lekturę, stawiać na wyliczenia i wyjaśnienia w ramkach, mnóstwo tu – mniej potrzebnych z perspektywy czytelników poszukujących wskazówek – ozdób w postaci zdjęć lub dowcipów rysunkowych. Nie ma tu zbyt długich bloków litego tekstu, zupełnie jakby autor wychodził z założenia, że to odstraszy dzisiejszych czytelników. Całość może sprawiać wrażenie chaosu, przynajmniej wizualnie – ale Steve Biddulph bardzo dba o przejrzystość przekazu i czytelność wywodów. Stale posiłkuje się też przykładami z życia wziętymi (oczywiście dobranymi tak, żeby przekonać do swoich racji czytelników) i listami od rodziców, któremu pomogły jego wcześniejsze publikacje – chce jak najpełniej ujmować tematy związane z obecnymi wyzwaniami w życiu rodziców. Nie pomija kwestii seksualności (i przypomina, że świat będzie bardziej przyjaznym miejscem, gdy odrzuci się klasyczny podział na dwie płcie, a pozwoli dzieciom być, kim chcą). Podpowiada, co zrobić, gdy dostrzeże się coś niepokojącego – i jak zapobiegać awanturom czy niepotrzebnym dyskusjom. Przypomina też o tym, że każdy powinien mieć obowiązki i czas na naukę, ale też – możliwość rozrywki i realizowania własnych pasji. W takim ujęciu nie daje się zapomnieć o żadnym z aspektów dojrzewania chłopców. Co pewien czas autor wtrąca dopowiedzenia związane albo z wychowywaniem dziewczynek, albo z podejściem mniej konwencjonalnym. Zbiera i spisuje spostrzeżenia związane z potrzebami chłopców – przerabia je na zestaw praktycznych komentarzy dla rodziców, którzy chcieliby robić wszystko jak najlepiej, ale czasami potrzebują przewodnika i pokierowania w trudnych chwilach. Oczywiście zdarza się, że autor stawia na prezentowanie sytuacji modelowych i zdaje się wierzyć, że konkretne wypowiedzi rodziców pomogą wtedy w zapobieganiu katastrofom – ale to nieodłączna część wszelkiego rodzaju wychowawczych podpowiedzi.
Lekcja z testosteronu
Dość archaicznie może pobrzmiewać ten tytuł poradnika – „Wychowywanie chłopców w XXI wieku” to książka przede wszystkim dla uspokojenia sumienia rodziców. Steve Biddulph nie trafi na żadne nowe programy polepszające jakość zabiegów pedagogicznych, koncentruje się za to na tym, żeby gromadzić i przedstawiać rodzicom rady – praktyczne wskazówki związane z zachowaniami wobec najmłodszych. Znajdą się tu oczywistości: chłopcom trzeba pozwolić na płacz, trzeba poświęcać im uwagę i rozmawiać, ale nie dać się zdominować. Dzieci potrzebują ustalania reguł i przestrzegania zasad – to rzeczy, których przypomnienie nie zaszkodzi. Co ciekawe, chociaż autor trochę odżegnuje się od kategoryzowania (i bardzo dystansuje w treści od podbijania stereotypów w różnicach między postawami chłopców i dziewczynek), dla własnej wygody w narracji przyjmuje, że większość chłopców zachowuje się w określony sposób. Pisze między innymi o konieczności rozładowania nadmiaru energii czy o potrzebie posiadania męskiego wzorca – jeśli nie może to być ojciec, przydałby się w bliskim otoczeniu członek rodziny lub dobry nauczyciel, który wie, jakimi metodami dotrzeć do dziecka. Nie poprzestaje Biddulph na wyliczaniu obowiązków rodziców: równie ważne stają się wzorce w szkole czy w gronie znajomych. Autor stara się tłumaczyć niektóre charakterystyczne zachowania chłopców – i naświetlać błędy związane z przebrzmiałymi już przekonaniami. Dba o to, by jego książka miała wymiar poradnika – przez cały czas stara się upraszczać lekturę, stawiać na wyliczenia i wyjaśnienia w ramkach, mnóstwo tu – mniej potrzebnych z perspektywy czytelników poszukujących wskazówek – ozdób w postaci zdjęć lub dowcipów rysunkowych. Nie ma tu zbyt długich bloków litego tekstu, zupełnie jakby autor wychodził z założenia, że to odstraszy dzisiejszych czytelników. Całość może sprawiać wrażenie chaosu, przynajmniej wizualnie – ale Steve Biddulph bardzo dba o przejrzystość przekazu i czytelność wywodów. Stale posiłkuje się też przykładami z życia wziętymi (oczywiście dobranymi tak, żeby przekonać do swoich racji czytelników) i listami od rodziców, któremu pomogły jego wcześniejsze publikacje – chce jak najpełniej ujmować tematy związane z obecnymi wyzwaniami w życiu rodziców. Nie pomija kwestii seksualności (i przypomina, że świat będzie bardziej przyjaznym miejscem, gdy odrzuci się klasyczny podział na dwie płcie, a pozwoli dzieciom być, kim chcą). Podpowiada, co zrobić, gdy dostrzeże się coś niepokojącego – i jak zapobiegać awanturom czy niepotrzebnym dyskusjom. Przypomina też o tym, że każdy powinien mieć obowiązki i czas na naukę, ale też – możliwość rozrywki i realizowania własnych pasji. W takim ujęciu nie daje się zapomnieć o żadnym z aspektów dojrzewania chłopców. Co pewien czas autor wtrąca dopowiedzenia związane albo z wychowywaniem dziewczynek, albo z podejściem mniej konwencjonalnym. Zbiera i spisuje spostrzeżenia związane z potrzebami chłopców – przerabia je na zestaw praktycznych komentarzy dla rodziców, którzy chcieliby robić wszystko jak najlepiej, ale czasami potrzebują przewodnika i pokierowania w trudnych chwilach. Oczywiście zdarza się, że autor stawia na prezentowanie sytuacji modelowych i zdaje się wierzyć, że konkretne wypowiedzi rodziców pomogą wtedy w zapobieganiu katastrofom – ale to nieodłączna część wszelkiego rodzaju wychowawczych podpowiedzi.
Ruchome bajki. Pinokio
Harperkids, Warszawa 2024.
Długi nos
Książki, które są jednocześnie zabawkami, zmuszają do innej niż standardowa lektury, cieszą się na rynku dużym uznaniem dzieci i ich rodziców, nic więc dziwnego, że pojawiają się kolejne sposoby na przyciągnięcie małych czytelników. W podcyklu Ruchome bajki przesuwane elementy stron służą lepszemu wyobrażaniu sobie fabuły – pomagają w uruchamianiu fantazji i przydają się, kiedy trzeba zapewnić skupienie malucha. „Pinokiio” to picture book z bardzo grubymi kartonowymi stronami. Bajka (przełożona w tej wersji przez Emilię Kiereś) zajmuje tylko kilka rozkładówek, mowa więc w niej wyłącznie o najważniejszych punktach fabuły – jednak zapewnia rozrywkę kilkulatkom za sprawą części stron, które można (i trzeba) przesuwać. Dzieci poznają zatem ponadczasową historię – a przy okazji bawią się książką i przekonują, że biblioteczka to źródło rozrywki. Wystrugany z drewna pajacyk ma charakterystyczną cechę: jego nos wydłuża się, gdy Pinokio kłamie. Dalej bohater ma pod górkę do szkoły (a ponieważ opuszcza lekcje, wyrastają mu ośle uszy), trafia do brzucha wieloryba, aż w końcu w magiczny sposób staje się prawdziwym chłopcem – to wystarcza, żeby dzieci przekonały się, o co chodzi w historii i zapoznały z bohaterem. Zabawa sprowadza się jednak do zmian w ilustracjach. Na okładce i w jednej z rozkładówek kłamiący Pinokio obserwuje swój nos, innym razem ruch wysuwa jego ośle uszy (co rozbawi najmłodszych, bo wyzwala nietypowy obrazek. Jest też okazja, żeby zajrzeć do wnętrza wieloryba – i tu przyda się przesunięcie elementu w książce. Nie ma tych zmian zbyt wiele, ale każda przynosi jakieś zaskoczenie i jest dla odbiorców sygnałem, że warto podjąć zabawę i sprawdzić, co kryje się na stronie. „Pinokio” to opowieść znana dorosłym – ale zapożyczona z dziecięcej przestrzeni, więc pojawiają się różne sposoby na to, by poznać fabułę. Tu funkcjonuje ona w dużym skrócie, bo znacznie ważniejsze okazują się inne aspekty tomiku. Przesuwane elementy na stronach uruchamiają koncentrację i pozwalają ćwiczyć sprawność motoryczną, zamieniają w oczach dzieci książkę w zabawkę. Nie ma tu zbyt dużo tekstu, a kolorowe ilustracje komputerowe wprawdzie wypełnione są szczegółami, ale nie na tyle, żeby rozpraszać maluchy i zniechęcać je do oglądania kolejnych stron. Tomik został przygotowany tak, żeby nie przestraszyć nikogo nawet wtedy, kiedy treści są dość mroczne – wszystko dopasowane jest do percepcji dzisiejszych dzieci. W takiej wersji „Pinokio” faktycznie może służyć bardziej jako zabawka i interaktywna propozycja niż jako metoda na poznawanie detali fabularnych – ale też i kierowana jest ta pozycja do najmłodszych dzieci, które nie dałyby sobie rady z pełnowymiarową narracją. Książka-zabawka to miły sposób na przedstawianie klasyki.
Długi nos
Książki, które są jednocześnie zabawkami, zmuszają do innej niż standardowa lektury, cieszą się na rynku dużym uznaniem dzieci i ich rodziców, nic więc dziwnego, że pojawiają się kolejne sposoby na przyciągnięcie małych czytelników. W podcyklu Ruchome bajki przesuwane elementy stron służą lepszemu wyobrażaniu sobie fabuły – pomagają w uruchamianiu fantazji i przydają się, kiedy trzeba zapewnić skupienie malucha. „Pinokiio” to picture book z bardzo grubymi kartonowymi stronami. Bajka (przełożona w tej wersji przez Emilię Kiereś) zajmuje tylko kilka rozkładówek, mowa więc w niej wyłącznie o najważniejszych punktach fabuły – jednak zapewnia rozrywkę kilkulatkom za sprawą części stron, które można (i trzeba) przesuwać. Dzieci poznają zatem ponadczasową historię – a przy okazji bawią się książką i przekonują, że biblioteczka to źródło rozrywki. Wystrugany z drewna pajacyk ma charakterystyczną cechę: jego nos wydłuża się, gdy Pinokio kłamie. Dalej bohater ma pod górkę do szkoły (a ponieważ opuszcza lekcje, wyrastają mu ośle uszy), trafia do brzucha wieloryba, aż w końcu w magiczny sposób staje się prawdziwym chłopcem – to wystarcza, żeby dzieci przekonały się, o co chodzi w historii i zapoznały z bohaterem. Zabawa sprowadza się jednak do zmian w ilustracjach. Na okładce i w jednej z rozkładówek kłamiący Pinokio obserwuje swój nos, innym razem ruch wysuwa jego ośle uszy (co rozbawi najmłodszych, bo wyzwala nietypowy obrazek. Jest też okazja, żeby zajrzeć do wnętrza wieloryba – i tu przyda się przesunięcie elementu w książce. Nie ma tych zmian zbyt wiele, ale każda przynosi jakieś zaskoczenie i jest dla odbiorców sygnałem, że warto podjąć zabawę i sprawdzić, co kryje się na stronie. „Pinokio” to opowieść znana dorosłym – ale zapożyczona z dziecięcej przestrzeni, więc pojawiają się różne sposoby na to, by poznać fabułę. Tu funkcjonuje ona w dużym skrócie, bo znacznie ważniejsze okazują się inne aspekty tomiku. Przesuwane elementy na stronach uruchamiają koncentrację i pozwalają ćwiczyć sprawność motoryczną, zamieniają w oczach dzieci książkę w zabawkę. Nie ma tu zbyt dużo tekstu, a kolorowe ilustracje komputerowe wprawdzie wypełnione są szczegółami, ale nie na tyle, żeby rozpraszać maluchy i zniechęcać je do oglądania kolejnych stron. Tomik został przygotowany tak, żeby nie przestraszyć nikogo nawet wtedy, kiedy treści są dość mroczne – wszystko dopasowane jest do percepcji dzisiejszych dzieci. W takiej wersji „Pinokio” faktycznie może służyć bardziej jako zabawka i interaktywna propozycja niż jako metoda na poznawanie detali fabularnych – ale też i kierowana jest ta pozycja do najmłodszych dzieci, które nie dałyby sobie rady z pełnowymiarową narracją. Książka-zabawka to miły sposób na przedstawianie klasyki.
sobota, 26 października 2024
Muminek. Mała Mi i dziki wiatr
Harperkids, Warszawa 2024.
Gościnność
Bardzo dynamiczna jest ta opowieść, znajduje się w niej sporo wątków – zupełnie nie jak w całej serii. „Mała Mi i dziki wiatr” to historia pełna szybkich zwrotów akcji. Nie może być zresztą inaczej, skoro katalizatorem fabuły staje się silny wiatr. W Dolinie Muminków jesienna wichura szaleje na całego i Muminek może się tylko cieszyć, że ma dach nad głową i jest bezpieczny. Inaczej rzecz ma się z Małą Mi, która bardzo chciałaby pójść i puszczać latawce na wietrze: bohaterka nie może zrozumieć, dlaczego to niebezpieczne i dlaczego Mamusia Muminka nie zgadza się na wyjście. Sytuację zmienia przybycie Gryzilepka: mały i niepozorny mieszkaniec Doliny Muminków stracił dom – zdmuchnęła go wichura. I w związku z tym szuka ratunku u Muminków. Dla wszystkich jest oczywiste, że Gryzilepek powinien tymczasowo zamieszkać z Muminkami, ale Mała Mi ma coś przeciwko: w końcu to ona musiałaby dzielić swój pokój z przybyszem. A to jej się nie uśmiecha. To dopiero początek wielkiej i groźnej przygody, która wprawdzie musi skończyć się dobrze, ale najpierw napędzi strachu czytelnikom.
„Mała Mi i dziki wiatr” to książka, która pokaże czytelnikom, że w serii znajdują się nie tylko ugrzecznione i moralizatorskie komentarze – można w niej przeżyć wiele, pojawi się sporo emocji różnego rodzaju. Mała Mi dostanie lekcję – ale przekona się na własnej skórze nie tylko o tym, dlaczego warto słuchać mamusi Muminka i nie ryzykować przy złej pogodzie wyjścia z domu. Wszyscy dowiedzą się też, dlaczego gościnność popłaca – w sytuacji, w której ktoś potrzebuje pomocy, nie wolno się wahać i odmawiać – jeśli tylko da się kogoś uratować. „Mała Mi i dziki wiatr” to książka, która spodoba się najmłodszym zwłaszcza ze względu na krnąbrność małej bohaterki – Mała Mi imponuje wielu odbiorcom swoją niegrzecznością czy łamaniem zasad – tym razem nauczka dla niej ma pokazać dzieciom, że nie zawsze samolubność popłaca, kara za nią może pojawić się bardzo szybko. Picture book w serii Muminek – na podstawie opowiadań Tove Jansson – to propozycja dla tych dzieci, które Muminki kojarzą z kreskówki i chciałyby przedłużyć możliwość przebywania w świecie z ulubionymi postaciami. Jest to również dobra zachęta do podjęcia lektury „prawdziwych” Muminków – do przejścia w świat fantazji podszytej odrobinę grozą. Bo chociaż uniwersalni bohaterowie aktualnie służą twórcom przeważnie do tego, żeby udzielać lekcji i upomnień najmłodszym, to przecież nie o to w Muminkach chodzi i nie to stało się ich największym atutem. „Mała Mi i dziki wiatr” to książka, która zbliża się do emocji, jakie zapewniają prawdziwe opowiadania Tove Jansson – warto zatem mieć tę pozycję pod ręką i sięgać po nią dla rozrywki i oswojenia dzieci z czytaniem.
Gościnność
Bardzo dynamiczna jest ta opowieść, znajduje się w niej sporo wątków – zupełnie nie jak w całej serii. „Mała Mi i dziki wiatr” to historia pełna szybkich zwrotów akcji. Nie może być zresztą inaczej, skoro katalizatorem fabuły staje się silny wiatr. W Dolinie Muminków jesienna wichura szaleje na całego i Muminek może się tylko cieszyć, że ma dach nad głową i jest bezpieczny. Inaczej rzecz ma się z Małą Mi, która bardzo chciałaby pójść i puszczać latawce na wietrze: bohaterka nie może zrozumieć, dlaczego to niebezpieczne i dlaczego Mamusia Muminka nie zgadza się na wyjście. Sytuację zmienia przybycie Gryzilepka: mały i niepozorny mieszkaniec Doliny Muminków stracił dom – zdmuchnęła go wichura. I w związku z tym szuka ratunku u Muminków. Dla wszystkich jest oczywiste, że Gryzilepek powinien tymczasowo zamieszkać z Muminkami, ale Mała Mi ma coś przeciwko: w końcu to ona musiałaby dzielić swój pokój z przybyszem. A to jej się nie uśmiecha. To dopiero początek wielkiej i groźnej przygody, która wprawdzie musi skończyć się dobrze, ale najpierw napędzi strachu czytelnikom.
„Mała Mi i dziki wiatr” to książka, która pokaże czytelnikom, że w serii znajdują się nie tylko ugrzecznione i moralizatorskie komentarze – można w niej przeżyć wiele, pojawi się sporo emocji różnego rodzaju. Mała Mi dostanie lekcję – ale przekona się na własnej skórze nie tylko o tym, dlaczego warto słuchać mamusi Muminka i nie ryzykować przy złej pogodzie wyjścia z domu. Wszyscy dowiedzą się też, dlaczego gościnność popłaca – w sytuacji, w której ktoś potrzebuje pomocy, nie wolno się wahać i odmawiać – jeśli tylko da się kogoś uratować. „Mała Mi i dziki wiatr” to książka, która spodoba się najmłodszym zwłaszcza ze względu na krnąbrność małej bohaterki – Mała Mi imponuje wielu odbiorcom swoją niegrzecznością czy łamaniem zasad – tym razem nauczka dla niej ma pokazać dzieciom, że nie zawsze samolubność popłaca, kara za nią może pojawić się bardzo szybko. Picture book w serii Muminek – na podstawie opowiadań Tove Jansson – to propozycja dla tych dzieci, które Muminki kojarzą z kreskówki i chciałyby przedłużyć możliwość przebywania w świecie z ulubionymi postaciami. Jest to również dobra zachęta do podjęcia lektury „prawdziwych” Muminków – do przejścia w świat fantazji podszytej odrobinę grozą. Bo chociaż uniwersalni bohaterowie aktualnie służą twórcom przeważnie do tego, żeby udzielać lekcji i upomnień najmłodszym, to przecież nie o to w Muminkach chodzi i nie to stało się ich największym atutem. „Mała Mi i dziki wiatr” to książka, która zbliża się do emocji, jakie zapewniają prawdziwe opowiadania Tove Jansson – warto zatem mieć tę pozycję pod ręką i sięgać po nią dla rozrywki i oswojenia dzieci z czytaniem.
piątek, 25 października 2024
Zadie Smith: Oszustwo
Znak, Kraków 2024.
Udawanie
Pani Touchet prowadzi dom znanego pisarza, pana Ainswortha, ale to jej egzystencja może bardziej nadawać się na materiał powieści. Pani Touchet bowiem wyprzedza swoje czasy pod względem obyczajowości i otwartości na wyzwania. Sekrety jej egzystencji mogłyby zainspirować niejednego. W „Oszustwie” Zadie Smith skupia się właśnie na grze pozorów i na poszukiwaniu możliwości realizacji śmiałych planów w epoce, która wyjątkowo nie sprzyja odwadze, zwłaszcza kobiet. Zadie Smith raz zajmuje się doznaniami pani Touchet, która nie widzi powodu, żeby się umartwiać – raz przygląda się życiu literackiemu. Pojawi się tu między innymi Dickens – jako autor obiecujący, ale niekoniecznie jeszcze znany. W ujęciu znajomych funkcjonuje zupełnie inaczej niż w oczach odbiorców z perspektywy czasu. Ale podstawą tej opowieści są zwyczajne i codzienne relacje, autorka pokazuje, co ewentualnie może zaangażować znudzonych bohaterów (udział w procesie sądowym to źródło ekscytacji i silniejszych emocji, podobnie jak literackie kolacje – możliwość nawiązania kontaktu z ludźmi pióra). W grze pozorów najbardziej liczy się bowiem to, co monotonne i powtarzalne. Bohaterowie zajmują się zatem utrzymywaniem innych w przekonaniu, że dokładnie realizują oczekiwania i wymogi epoki, nie wychodzą poza konwenanse i unikają ryzyka. Rzeczywistość jest naturalnie bardziej barwna – i Zadie Smith zagląda pod skórę historii, żeby rozszyfrować właściwe intencje postaci.
„Oszustwo” to powieść złożona z kolejnych „tomów” – części książki podzielone na bardzo drobne rozdziały są jednak spowalniane przez sposób prowadzenia narracji. Zadie Smith odwołuje się do rozmaitych językowych eksperymentów imitujących gwarę czy język niewykształconych ludzi, odnosi się też do ważnych społecznie tematów (między innymi pojawia się tu kwestia niewolnictwa). Retardacja w rozdziałach pomaga w zamaskowaniu drobnych wstrząsów – co pewien czas znajdzie się miejsce na powiedzenie czegoś, o czym postronni obserwatorzy z samej powieści nie mieliby szans się dowiedzieć – czytelnicy jednak zyskują dostęp do tajemnic postaci. Jest to obszerna historia, w której równocześnie może dziać się wiele – ale autorka celowo zatrzymuje się nad drobiazgami, zmusza czytelników do zwolnienia tempa. Zabiera ich do świata, który nie istnieje, wypełnionego archaicznymi z dzisiejszego punktu widzenia rozwiązaniami i decyzjami. Bardziej Zadie Smith zwraca uwagę na samą prozę niż na to, co przedstawia – buduje wielkoformatową narrację w starym stylu, ale też niewolną od ironii i od swoistej kąśliwości. Celowo odbiera czytelnikom możliwość podążania za wybraną postacią, kiedy przerzuca się na relacjonowanie egzystencji kogoś ważnego dla fabuły, ale niekoniecznie w danym momencie najbardziej pożądanego. Wszystko po to, żeby odbiorcy sami mogli sobie zdemaskować oszustów – tych, którzy trafiają przed sąd i tych, którzy mogą bezkarnie uwodzić otoczenie. W takim ujęciu zmieniają się kryteria ocen i metody odróżniania dobra od zła – w tej powieści liczy się najbardziej możliwość robienia tego, na co ma się ochotę – bez względu na realia. To, co rozgrywa się w płaszczyźnie uczuć, ale i przemyśleń pani Touchet, zyskuje ponadczasowe ujęcie.
Udawanie
Pani Touchet prowadzi dom znanego pisarza, pana Ainswortha, ale to jej egzystencja może bardziej nadawać się na materiał powieści. Pani Touchet bowiem wyprzedza swoje czasy pod względem obyczajowości i otwartości na wyzwania. Sekrety jej egzystencji mogłyby zainspirować niejednego. W „Oszustwie” Zadie Smith skupia się właśnie na grze pozorów i na poszukiwaniu możliwości realizacji śmiałych planów w epoce, która wyjątkowo nie sprzyja odwadze, zwłaszcza kobiet. Zadie Smith raz zajmuje się doznaniami pani Touchet, która nie widzi powodu, żeby się umartwiać – raz przygląda się życiu literackiemu. Pojawi się tu między innymi Dickens – jako autor obiecujący, ale niekoniecznie jeszcze znany. W ujęciu znajomych funkcjonuje zupełnie inaczej niż w oczach odbiorców z perspektywy czasu. Ale podstawą tej opowieści są zwyczajne i codzienne relacje, autorka pokazuje, co ewentualnie może zaangażować znudzonych bohaterów (udział w procesie sądowym to źródło ekscytacji i silniejszych emocji, podobnie jak literackie kolacje – możliwość nawiązania kontaktu z ludźmi pióra). W grze pozorów najbardziej liczy się bowiem to, co monotonne i powtarzalne. Bohaterowie zajmują się zatem utrzymywaniem innych w przekonaniu, że dokładnie realizują oczekiwania i wymogi epoki, nie wychodzą poza konwenanse i unikają ryzyka. Rzeczywistość jest naturalnie bardziej barwna – i Zadie Smith zagląda pod skórę historii, żeby rozszyfrować właściwe intencje postaci.
„Oszustwo” to powieść złożona z kolejnych „tomów” – części książki podzielone na bardzo drobne rozdziały są jednak spowalniane przez sposób prowadzenia narracji. Zadie Smith odwołuje się do rozmaitych językowych eksperymentów imitujących gwarę czy język niewykształconych ludzi, odnosi się też do ważnych społecznie tematów (między innymi pojawia się tu kwestia niewolnictwa). Retardacja w rozdziałach pomaga w zamaskowaniu drobnych wstrząsów – co pewien czas znajdzie się miejsce na powiedzenie czegoś, o czym postronni obserwatorzy z samej powieści nie mieliby szans się dowiedzieć – czytelnicy jednak zyskują dostęp do tajemnic postaci. Jest to obszerna historia, w której równocześnie może dziać się wiele – ale autorka celowo zatrzymuje się nad drobiazgami, zmusza czytelników do zwolnienia tempa. Zabiera ich do świata, który nie istnieje, wypełnionego archaicznymi z dzisiejszego punktu widzenia rozwiązaniami i decyzjami. Bardziej Zadie Smith zwraca uwagę na samą prozę niż na to, co przedstawia – buduje wielkoformatową narrację w starym stylu, ale też niewolną od ironii i od swoistej kąśliwości. Celowo odbiera czytelnikom możliwość podążania za wybraną postacią, kiedy przerzuca się na relacjonowanie egzystencji kogoś ważnego dla fabuły, ale niekoniecznie w danym momencie najbardziej pożądanego. Wszystko po to, żeby odbiorcy sami mogli sobie zdemaskować oszustów – tych, którzy trafiają przed sąd i tych, którzy mogą bezkarnie uwodzić otoczenie. W takim ujęciu zmieniają się kryteria ocen i metody odróżniania dobra od zła – w tej powieści liczy się najbardziej możliwość robienia tego, na co ma się ochotę – bez względu na realia. To, co rozgrywa się w płaszczyźnie uczuć, ale i przemyśleń pani Touchet, zyskuje ponadczasowe ujęcie.
czwartek, 24 października 2024
Debbie Tung: Introwertyczka w głośnym świecie
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Własne towarzystwo
Świetny młodzieżowo-dorosły komiks proponuje Debbie Tung, kiedy przedstawia skomplikowane relacje introwertyczki z otoczeniem. "Introwertyczka w głośnym świecie" to analiza tego, co przeszkadza i dręczy wycofanych ludzi - podczas gdy wszyscy uważają, że najlepsze jest spotykanie się z innymi, imprezowanie i głośne rozmowy, Debbie stroni od kolegów. Przeżywa katusze, kiedy musi gdzieś oddzwonić albo odebrać zapowiedziany telefon. Najlepsze przyjęcie to według niej to odwołane. Akumulatory Debbie ładuje pod kocem, z kubkiem ulubionej herbaty i z książką - z dala od hałaśliwych kompanów. Nie potrafi pracować w zespole: najlepiej koncentruje się jej w samotności, a dyskusje nad projektami nie mają większego sensu. Debbie od zawsze się izoluje: w dzieciństwie było to przedmiotem troski rodziców i psychologów, teraz, gdy wchodzi w dorosłość, może sama decydować o sobie - ale czuje presję, żeby zachowywać się tak, jak oczekują tego od niej inni ludzie. Rozumie ją tylko Jason. Jason jest ekstrawertykiem, nie ma problemu z nawiązywaniem kontaktów, uwielbia small talki i jest duszą każdego towarzystwa. Ale przy Debbie się wycisza, docenia jej zdolność koncentracji i szanuje potrzebę zachowania prywatności czy uciekania od świata. Podczas spotkań towarzyskich to Jason bierze na siebie ciężar konwersowania z innymi, nie irytuje się, gdy Debbie potrzebuje przestrzeni. To facet idealny i nic dziwnego, że Debbie zgadza się wyjść za niego.
"Introwertyczka w głośnym świecie" to przegląd pułapek i schematów, w jakich utykają wysoko wrażliwi. Debbie Tung upraszcza sprawę, twierdząc, że opisuje losy introwertyczki - równie dobrze mogą to być wydarzenia z życia autystki albo osoby wysoko wrażliwej - nie ma to większego znaczenia, skoro w doświadczeniach Debbie z komiksu odnajdzie się całkiem spora grupa czytelniczek. Autorka pokazuje, że każdy ma prawo do realizowania własnych potrzeb i do kształtowania życia po swojemu. Debbie jest najbardziej szczęśliwa wtedy, kiedy inni by się zanudzili - dla niej jednak samotność ma sporo uroku. Zamkniętym w sobie ludziom Debbie uświadamia, że mogą podążać za własną receptą na szczęście. Z kolei tym głośnym i hałaśliwym przypomina, że nie wszyscy podzielają ich tendencje do zawłaszczania sobie całej przestrzeni. Dla introwertyków ta lektura może być pocieszeniem, pokazuje bowiem, że ludzie są różni i wiedzą, co jest dla nich najlepsze - a wcale nie muszą realizować przy tym scenariuszy narzucanych przez innych. Debbie, chociaż próbuje się naginać do wymogów otoczenia, w końcu odważa się żyć po swojemu - i to przesłanie ważne. Debbie Tung tworzy komiks przekonujący i zabawny, sporo tu dowcipu i dobrych pomysłów, sporo trafnych obserwacji, a przy tym też - autoironii. "Introwertyczka w głośnym świecie" to propozycja wyjątkowa, zapada w pamięć i inspiruje, pokazuje skrywane często emocje i odczucia, a także przyznaje odbiorcom prawo do postępowania wbrew trendom. Jest to komiks ważny, wartościowy i przydatny zwłaszcza w procesie budowania tożsamości - Debbie Tung daje narzędzia do funkcjonowania w nieprzyjaznym społeczeństwie.
Własne towarzystwo
Świetny młodzieżowo-dorosły komiks proponuje Debbie Tung, kiedy przedstawia skomplikowane relacje introwertyczki z otoczeniem. "Introwertyczka w głośnym świecie" to analiza tego, co przeszkadza i dręczy wycofanych ludzi - podczas gdy wszyscy uważają, że najlepsze jest spotykanie się z innymi, imprezowanie i głośne rozmowy, Debbie stroni od kolegów. Przeżywa katusze, kiedy musi gdzieś oddzwonić albo odebrać zapowiedziany telefon. Najlepsze przyjęcie to według niej to odwołane. Akumulatory Debbie ładuje pod kocem, z kubkiem ulubionej herbaty i z książką - z dala od hałaśliwych kompanów. Nie potrafi pracować w zespole: najlepiej koncentruje się jej w samotności, a dyskusje nad projektami nie mają większego sensu. Debbie od zawsze się izoluje: w dzieciństwie było to przedmiotem troski rodziców i psychologów, teraz, gdy wchodzi w dorosłość, może sama decydować o sobie - ale czuje presję, żeby zachowywać się tak, jak oczekują tego od niej inni ludzie. Rozumie ją tylko Jason. Jason jest ekstrawertykiem, nie ma problemu z nawiązywaniem kontaktów, uwielbia small talki i jest duszą każdego towarzystwa. Ale przy Debbie się wycisza, docenia jej zdolność koncentracji i szanuje potrzebę zachowania prywatności czy uciekania od świata. Podczas spotkań towarzyskich to Jason bierze na siebie ciężar konwersowania z innymi, nie irytuje się, gdy Debbie potrzebuje przestrzeni. To facet idealny i nic dziwnego, że Debbie zgadza się wyjść za niego.
"Introwertyczka w głośnym świecie" to przegląd pułapek i schematów, w jakich utykają wysoko wrażliwi. Debbie Tung upraszcza sprawę, twierdząc, że opisuje losy introwertyczki - równie dobrze mogą to być wydarzenia z życia autystki albo osoby wysoko wrażliwej - nie ma to większego znaczenia, skoro w doświadczeniach Debbie z komiksu odnajdzie się całkiem spora grupa czytelniczek. Autorka pokazuje, że każdy ma prawo do realizowania własnych potrzeb i do kształtowania życia po swojemu. Debbie jest najbardziej szczęśliwa wtedy, kiedy inni by się zanudzili - dla niej jednak samotność ma sporo uroku. Zamkniętym w sobie ludziom Debbie uświadamia, że mogą podążać za własną receptą na szczęście. Z kolei tym głośnym i hałaśliwym przypomina, że nie wszyscy podzielają ich tendencje do zawłaszczania sobie całej przestrzeni. Dla introwertyków ta lektura może być pocieszeniem, pokazuje bowiem, że ludzie są różni i wiedzą, co jest dla nich najlepsze - a wcale nie muszą realizować przy tym scenariuszy narzucanych przez innych. Debbie, chociaż próbuje się naginać do wymogów otoczenia, w końcu odważa się żyć po swojemu - i to przesłanie ważne. Debbie Tung tworzy komiks przekonujący i zabawny, sporo tu dowcipu i dobrych pomysłów, sporo trafnych obserwacji, a przy tym też - autoironii. "Introwertyczka w głośnym świecie" to propozycja wyjątkowa, zapada w pamięć i inspiruje, pokazuje skrywane często emocje i odczucia, a także przyznaje odbiorcom prawo do postępowania wbrew trendom. Jest to komiks ważny, wartościowy i przydatny zwłaszcza w procesie budowania tożsamości - Debbie Tung daje narzędzia do funkcjonowania w nieprzyjaznym społeczeństwie.
środa, 23 października 2024
Cezary Harasimowicz: Chłopiec z lasu
Agora, Warszawa 2024.
Rozłąka
Cezary Harasimowicz w zespole z ilustratorką, Martą Kurczewską, sięga po trudne tematy i przekuwa je w dobre opowieści dla najmłodszych. "Chłopiec z lasu" to komentarz do sytuacji uchodźców, którzy utknęli na granicy i cierpią z powodu zimna, głodu i chorób. Ale Harasinowicz nie sięga po dziennikarskie komentarze, dostosowuje historię do percepcji dzieci i do ich emocji. Nie zajmuje się opisywaniem powodów migracji ani płotem na granicy. To się nie liczy - zupełnie inaczej niż historia pewnego dziurawego buta i pewnego zziębniętego samotnego chłopca. Bohaterką, która prowadzi odbiorców, jest Ala. Ala to dziewczynka zamknięta w sobie (zresztą ze względu na swoją inność i dziwność trafia do psychologa). Ala nie umie się odnaleźć w społeczności - nie dogaduje się najlepiej z dziećmi w klasie, za to świetnie porozumiewa się z różnymi przedmiotami: mówią do niej rzeczy z otoczenia, niekoniecznie te, które zwykle wchodzą w dialog z maluchami, jak maskotki. Ala znajduje rozmówców w przedmiotach nieożywionych - i tym rekompensuje sobie brak relacji z rówieśnikami (albo relacje nieudane, jak z Andżelą). Ala boi się wielu rzeczy, najbardziej ciemności, ale próbuje to przewalczyć. Jej tata pracuje w lesie, więc dziewczynka co pewien czas musi do niego chodzić z zupą w termosie. Traktuje te wyprawy jako okazję do pokonywania lęku. Nie wie jeszcze, że to początek prawdziwej przygody.
Kiedy Ala spotyka zagubionego chłopca, nie ma pojęcia, co robić. Jednak dzięki własnej wrażliwości lub nadwrażliwości może działać instynktownie - jeśli sama nie lubi przytulania, nie musi serwować tego obcemu chłopcu. Jeśli nie chce rozmawiać - nie musi (co motywuje też bariera językowa). Może za to obmyślić plan ratunkowy i odrobinę uprzyjemnić los nieznajomego. Ala w lesie tworzy azyl dla istoty jak ona zagubionej. Ona jednak może liczyć na pomoc rodziców, tymczasem rodzice chłopca zostali za wielkim płotem. Las - ogromny i straszny - bywa nie tylko przekleństwem, ale i schronieniem. Relacja dwojga dzieci odsuwanych od swoich społeczności rozwija się, jednak w pewnym momencie wymagać będzie interwencji i to nie tylko dorosłych. Cezary Harasimowicz skupia się na emocjach bohaterów i na działaniach, które prowadzą do rozwiązania problemu - nie tłumaczy dzieciom zbyt wiele, nie skupia się na powodach kryzysu. Koncentruje się na dramacie dziecka rozłączonego z rodzicami - i to pozwala mu na opowiedzenie historii charakterystycznej dla dzisiejszych czasów, za to przenikającej do świata dzieci ze spraw dorosłych. Harasimowicz nie wykorzystuje prawdziwych dramatów do tworzenia fabuły, jednak inspiruje się rzeczywistością pozaliteracką, bo wie, że to tematy, które w jakiś sposób trafią do świadomości najmłodszych. Przenosi środek ciężkości na dzieci - bo tylko tak może zaangażować w fabułę. Uczy wrażliwości, a może po prostu uruchamia empatię w kilkulatkach - "Chłopiec z lasu" to publikacja wzruszająca i poruszająca, uruchamiająca silne uczucia w odbiorcach.
Rozłąka
Cezary Harasimowicz w zespole z ilustratorką, Martą Kurczewską, sięga po trudne tematy i przekuwa je w dobre opowieści dla najmłodszych. "Chłopiec z lasu" to komentarz do sytuacji uchodźców, którzy utknęli na granicy i cierpią z powodu zimna, głodu i chorób. Ale Harasinowicz nie sięga po dziennikarskie komentarze, dostosowuje historię do percepcji dzieci i do ich emocji. Nie zajmuje się opisywaniem powodów migracji ani płotem na granicy. To się nie liczy - zupełnie inaczej niż historia pewnego dziurawego buta i pewnego zziębniętego samotnego chłopca. Bohaterką, która prowadzi odbiorców, jest Ala. Ala to dziewczynka zamknięta w sobie (zresztą ze względu na swoją inność i dziwność trafia do psychologa). Ala nie umie się odnaleźć w społeczności - nie dogaduje się najlepiej z dziećmi w klasie, za to świetnie porozumiewa się z różnymi przedmiotami: mówią do niej rzeczy z otoczenia, niekoniecznie te, które zwykle wchodzą w dialog z maluchami, jak maskotki. Ala znajduje rozmówców w przedmiotach nieożywionych - i tym rekompensuje sobie brak relacji z rówieśnikami (albo relacje nieudane, jak z Andżelą). Ala boi się wielu rzeczy, najbardziej ciemności, ale próbuje to przewalczyć. Jej tata pracuje w lesie, więc dziewczynka co pewien czas musi do niego chodzić z zupą w termosie. Traktuje te wyprawy jako okazję do pokonywania lęku. Nie wie jeszcze, że to początek prawdziwej przygody.
Kiedy Ala spotyka zagubionego chłopca, nie ma pojęcia, co robić. Jednak dzięki własnej wrażliwości lub nadwrażliwości może działać instynktownie - jeśli sama nie lubi przytulania, nie musi serwować tego obcemu chłopcu. Jeśli nie chce rozmawiać - nie musi (co motywuje też bariera językowa). Może za to obmyślić plan ratunkowy i odrobinę uprzyjemnić los nieznajomego. Ala w lesie tworzy azyl dla istoty jak ona zagubionej. Ona jednak może liczyć na pomoc rodziców, tymczasem rodzice chłopca zostali za wielkim płotem. Las - ogromny i straszny - bywa nie tylko przekleństwem, ale i schronieniem. Relacja dwojga dzieci odsuwanych od swoich społeczności rozwija się, jednak w pewnym momencie wymagać będzie interwencji i to nie tylko dorosłych. Cezary Harasimowicz skupia się na emocjach bohaterów i na działaniach, które prowadzą do rozwiązania problemu - nie tłumaczy dzieciom zbyt wiele, nie skupia się na powodach kryzysu. Koncentruje się na dramacie dziecka rozłączonego z rodzicami - i to pozwala mu na opowiedzenie historii charakterystycznej dla dzisiejszych czasów, za to przenikającej do świata dzieci ze spraw dorosłych. Harasimowicz nie wykorzystuje prawdziwych dramatów do tworzenia fabuły, jednak inspiruje się rzeczywistością pozaliteracką, bo wie, że to tematy, które w jakiś sposób trafią do świadomości najmłodszych. Przenosi środek ciężkości na dzieci - bo tylko tak może zaangażować w fabułę. Uczy wrażliwości, a może po prostu uruchamia empatię w kilkulatkach - "Chłopiec z lasu" to publikacja wzruszająca i poruszająca, uruchamiająca silne uczucia w odbiorcach.
wtorek, 22 października 2024
Pádraig Kenny: Zrostek
Kropka, Warszawa 2024.
Siła przyjaźni
Pádraig Kenny stawia na czytelne nawiązanie do popkultury: Frankenstein jest tu oczywistą inspiracją i powodem do zastanowienia się nad etycznymi wyborami czy kierunkami nauki i eksperymentów. "Zrostek" to młodzieżowa powieść, w której liczy się właśnie lawirowanie między dobrem i złem, życiem i śmiercią - i wynaturzeniami w oczach innych. Zrostek to stworzenie - niby człowiek, ale pozszywany z różnych elementów, wskrzeszony przez profesora. Ten bohater ma samoświadomość, ale nie do końca wie, kim jest naprawdę i jak powinien się definiować. Nie jest mu to za bardzo potrzebne, skoro mieszka w zamku i może nawet spędzać noce w klatce. Profesor dba o Zrostka, wie, co robić, żeby nie stała mu się krzywda. W końcu sam go stworzył, więc chce go chronić i nie pozwoli na wyjście do ludzi - którzy z pewnością nie doceniliby wagi eksperymentu i chcieli pozbyć się dziwadła. Zrostek nie jest jedynym stworzeniem powołanym do istnienia. Obok niego w zamku mieszka Henryk - olbrzym, ale poczciwy. Chociaż Henryk jest bardziej porywczy i przez swoje gabaryty także bardziej niebezpieczny - i on faktycznie musi mieszkać w klatce, a za sprawą informacji udzielanych prze profesora - przyjmuje do wiadomości, że nie wolno mu oddalać się od krat. Henryk jest właściwie więźniem - nie tylko w klatce, to także stan jego umysłu. Układ sił zmienia się w momencie odkrycia śmierci profesora. Na zamek przybywa kolejny badacz, który zamierza do bardziej niecnych celów wykorzystywać dziwne stworzenia. Zrostek nie może się na to zgodzić: chociaż jest sztucznym tworem, jego emocje i uczucia są bardzo ludzkie - a to oznacza, że bohater uświadamia sobie, jak rzeczywistość nie powinna wyglądać. Musi uratować siebie i swojego przyjaciela - co nie będzie łatwe, skoro nie zna świata poza zamkiem i nie powinien pokazywać się ludziom. "Zrostek" to powieść, która bazuje na cudzym pomyśle - inspiracja jest tu bardzo silna i wręcz nakierowuje fabułę na konkretne wydarzenia. Niezależnie jednak od akcji, pełnej wyzwań i czasem dość trudnych tematów - bo w końcu nie zawsze spotyka się w literaturze czwartej tak mocno wyeksponowane kwestie etyczne - tu najbardziej liczy się empatia. Uczucia, które pojawiają się w codzienności Zrostka, nie muszą być silnie zakorzeniane w rzeczywistości bohatera, ważne jest to, że pasują do tego, co znają odbiorcy. Dzięki temu będzie można uruchamiać emocje podczas lektury - i trafiać do kolejnych grup czytelników zafascynowanych motywami gotyckimi w powieściach. Jest "Zrostek" książką ciekawą ze względu na odejście od schematów - ale też specyficzną, trzeba odbiorców zainteresowanych historią fantastyczną, spoza typowych fabuł. Zrostek jest bohaterem nietypowym, więc przyciągnie zwłaszcza tych czytelników, którzy potrzebują ucieczki w świat wyobraźni, a nie w realizm.
Siła przyjaźni
Pádraig Kenny stawia na czytelne nawiązanie do popkultury: Frankenstein jest tu oczywistą inspiracją i powodem do zastanowienia się nad etycznymi wyborami czy kierunkami nauki i eksperymentów. "Zrostek" to młodzieżowa powieść, w której liczy się właśnie lawirowanie między dobrem i złem, życiem i śmiercią - i wynaturzeniami w oczach innych. Zrostek to stworzenie - niby człowiek, ale pozszywany z różnych elementów, wskrzeszony przez profesora. Ten bohater ma samoświadomość, ale nie do końca wie, kim jest naprawdę i jak powinien się definiować. Nie jest mu to za bardzo potrzebne, skoro mieszka w zamku i może nawet spędzać noce w klatce. Profesor dba o Zrostka, wie, co robić, żeby nie stała mu się krzywda. W końcu sam go stworzył, więc chce go chronić i nie pozwoli na wyjście do ludzi - którzy z pewnością nie doceniliby wagi eksperymentu i chcieli pozbyć się dziwadła. Zrostek nie jest jedynym stworzeniem powołanym do istnienia. Obok niego w zamku mieszka Henryk - olbrzym, ale poczciwy. Chociaż Henryk jest bardziej porywczy i przez swoje gabaryty także bardziej niebezpieczny - i on faktycznie musi mieszkać w klatce, a za sprawą informacji udzielanych prze profesora - przyjmuje do wiadomości, że nie wolno mu oddalać się od krat. Henryk jest właściwie więźniem - nie tylko w klatce, to także stan jego umysłu. Układ sił zmienia się w momencie odkrycia śmierci profesora. Na zamek przybywa kolejny badacz, który zamierza do bardziej niecnych celów wykorzystywać dziwne stworzenia. Zrostek nie może się na to zgodzić: chociaż jest sztucznym tworem, jego emocje i uczucia są bardzo ludzkie - a to oznacza, że bohater uświadamia sobie, jak rzeczywistość nie powinna wyglądać. Musi uratować siebie i swojego przyjaciela - co nie będzie łatwe, skoro nie zna świata poza zamkiem i nie powinien pokazywać się ludziom. "Zrostek" to powieść, która bazuje na cudzym pomyśle - inspiracja jest tu bardzo silna i wręcz nakierowuje fabułę na konkretne wydarzenia. Niezależnie jednak od akcji, pełnej wyzwań i czasem dość trudnych tematów - bo w końcu nie zawsze spotyka się w literaturze czwartej tak mocno wyeksponowane kwestie etyczne - tu najbardziej liczy się empatia. Uczucia, które pojawiają się w codzienności Zrostka, nie muszą być silnie zakorzeniane w rzeczywistości bohatera, ważne jest to, że pasują do tego, co znają odbiorcy. Dzięki temu będzie można uruchamiać emocje podczas lektury - i trafiać do kolejnych grup czytelników zafascynowanych motywami gotyckimi w powieściach. Jest "Zrostek" książką ciekawą ze względu na odejście od schematów - ale też specyficzną, trzeba odbiorców zainteresowanych historią fantastyczną, spoza typowych fabuł. Zrostek jest bohaterem nietypowym, więc przyciągnie zwłaszcza tych czytelników, którzy potrzebują ucieczki w świat wyobraźni, a nie w realizm.
poniedziałek, 21 października 2024
Kai Lüftner: Zawieruszek. Baśń skandynawska
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Przyjaźń
Baśnie dzisiaj cieszą się mniejszą popularnością niż jeszcze kilka dekad temu: dzisiaj dzieci wybierają częściej historie, które mają przewidywalny przebieg. I w tej konkurencji „Zawieruszek. Baśń skandynawska” wygra na pewno – nie da się bowiem wymyślić, jak rozwinie się fabuła tomiku. Pięknie ilustrowana przez Emilię Dziubak książka daje do myślenia i uwrażliwia dzieci na samotność. Bohaterowie tej historii to para staruszków. Mieszkają oni z daleka od innych ludzi, niespecjalnie też próbują się socjalizować: mają siebie i to im do szczęścia wystarczy. Jednak pewnego dnia spotykają w lesie małego chłopca. Pięciolatek trafia do ich domu i pomaga w rozmaitych zadaniach i czynnościach. Przejmuje część obowiązków staruszków i dojrzewa na ich oczach. Dostaje imię – Vilmar – i swoją obecnością umila czas bohaterom. Nie ma tu dialogów: wszystko dzieje się w narracji i w zapośredniczonej opowieści, a to, czego słowa nie dadzą rady przekazać, przenoszą obrazy. Vilmar znajduje schronienie i rodzinę – tyle tylko, że wcale tego nie potrzebuje. Jest ktoś, kto ma pojęcie o jego właściwym pochodzeniu i w odpowiednim momencie podsunie lekturę wyjaśniającą wszystko. Vilmar będzie musiał wyruszyć w swoją podróż – opuścić gościnny dom i staruszków, którzy podzielili się z nim wszystkim, co mieli. I wbrew pozorom taki kierunek akcji nie przygnębia, nie budzi też lęku. Żeby zrozumieć istnienie Vilmara, trzeba będzie przyjrzeć się mitologii i wierzeniom skandynawskim – to z kolei przyniesie w efekcie zrozumienie dla bohatera, który wcale nie musi (a może nawet nie powinien) spędzać czasu pod dachem, niezależnie od uczuć, jakie łączą go z domownikami. Vilmarowi na żadnym etapie rozwoju nie dzieje się krzywda, a jeśli zaangażował się emocjonalnie i chciałby wracać do gościnnego domu – nie ma przeszkód, może to robić. Dzięki temu też dziadkowie nie będą tak bardzo tęsknić. Kai Lüftner unika w ogóle mówienia o emocjach i uczuciach – wprawdzie wiadomo, że bohaterowie nie mogą funkcjonować jako obojętni sobie, ale dzięki akcji, która zostaje zapośredniczona w opowieści, nie ma problemu z bólem rozstania.
Jest to książka ciekawa: atrakcyjna od strony fabularnej dzięki nieczęsto spotykanym rozwiązaniom – i za sprawą strony graficznej. Emilia Dziubak stawia tu na realizm i nie boi się tego, co coraz rzadziej spotykane w literaturze czwartej – proponuje pejzaże często pozbawione ludzi. Nie ucieka w infantylizm, nawet jeśli wyposaża swoich bohaterów w sympatyczne miny. Urzeka odbiorców za sprawą wypełnionych szczegółami grafik. „Zawieruszek” to lektura dla młodszych i starszych odbiorców. Dzieci z pewnością odkryją w niej historię o dojrzewaniu i o samodzielności, dorośli z kolei docenią to, co Emilia Dziubak przygotowuje: zresztą publikacje ilustrowane przez tę autorkę zawsze cieszą się zainteresowaniem szerokiego grona odbiorców. „Zawieruszek” przedstawia niezwykłą, klimatyczną historię. Jest to propozycja, która wzruszy i zabierze dzieci do innego, nieznanego świata.
Przyjaźń
Baśnie dzisiaj cieszą się mniejszą popularnością niż jeszcze kilka dekad temu: dzisiaj dzieci wybierają częściej historie, które mają przewidywalny przebieg. I w tej konkurencji „Zawieruszek. Baśń skandynawska” wygra na pewno – nie da się bowiem wymyślić, jak rozwinie się fabuła tomiku. Pięknie ilustrowana przez Emilię Dziubak książka daje do myślenia i uwrażliwia dzieci na samotność. Bohaterowie tej historii to para staruszków. Mieszkają oni z daleka od innych ludzi, niespecjalnie też próbują się socjalizować: mają siebie i to im do szczęścia wystarczy. Jednak pewnego dnia spotykają w lesie małego chłopca. Pięciolatek trafia do ich domu i pomaga w rozmaitych zadaniach i czynnościach. Przejmuje część obowiązków staruszków i dojrzewa na ich oczach. Dostaje imię – Vilmar – i swoją obecnością umila czas bohaterom. Nie ma tu dialogów: wszystko dzieje się w narracji i w zapośredniczonej opowieści, a to, czego słowa nie dadzą rady przekazać, przenoszą obrazy. Vilmar znajduje schronienie i rodzinę – tyle tylko, że wcale tego nie potrzebuje. Jest ktoś, kto ma pojęcie o jego właściwym pochodzeniu i w odpowiednim momencie podsunie lekturę wyjaśniającą wszystko. Vilmar będzie musiał wyruszyć w swoją podróż – opuścić gościnny dom i staruszków, którzy podzielili się z nim wszystkim, co mieli. I wbrew pozorom taki kierunek akcji nie przygnębia, nie budzi też lęku. Żeby zrozumieć istnienie Vilmara, trzeba będzie przyjrzeć się mitologii i wierzeniom skandynawskim – to z kolei przyniesie w efekcie zrozumienie dla bohatera, który wcale nie musi (a może nawet nie powinien) spędzać czasu pod dachem, niezależnie od uczuć, jakie łączą go z domownikami. Vilmarowi na żadnym etapie rozwoju nie dzieje się krzywda, a jeśli zaangażował się emocjonalnie i chciałby wracać do gościnnego domu – nie ma przeszkód, może to robić. Dzięki temu też dziadkowie nie będą tak bardzo tęsknić. Kai Lüftner unika w ogóle mówienia o emocjach i uczuciach – wprawdzie wiadomo, że bohaterowie nie mogą funkcjonować jako obojętni sobie, ale dzięki akcji, która zostaje zapośredniczona w opowieści, nie ma problemu z bólem rozstania.
Jest to książka ciekawa: atrakcyjna od strony fabularnej dzięki nieczęsto spotykanym rozwiązaniom – i za sprawą strony graficznej. Emilia Dziubak stawia tu na realizm i nie boi się tego, co coraz rzadziej spotykane w literaturze czwartej – proponuje pejzaże często pozbawione ludzi. Nie ucieka w infantylizm, nawet jeśli wyposaża swoich bohaterów w sympatyczne miny. Urzeka odbiorców za sprawą wypełnionych szczegółami grafik. „Zawieruszek” to lektura dla młodszych i starszych odbiorców. Dzieci z pewnością odkryją w niej historię o dojrzewaniu i o samodzielności, dorośli z kolei docenią to, co Emilia Dziubak przygotowuje: zresztą publikacje ilustrowane przez tę autorkę zawsze cieszą się zainteresowaniem szerokiego grona odbiorców. „Zawieruszek” przedstawia niezwykłą, klimatyczną historię. Jest to propozycja, która wzruszy i zabierze dzieci do innego, nieznanego świata.
niedziela, 20 października 2024
Jen Beagin: Szwajcara
Czarne, Wołowiec 2024.
Związek
To powieść inna niż wszystkie, wolna od schematów, chociaż przecież realizująca odwieczny schemat o miłości, zauroczeniu i pożądaniu. Jen Beagin nie sięga po oczywistości, woli komplikacje płynące z charakterów niż z fabuły i mylne tropy. I tym właśnie może sportretować swoje bohaterki. Greta to bohaterka wypalona. Nie znajduje w sobie żadnej pasji, nie walczy z wyzwaniami codzienności, po potężnym życiowym kryzysie ucieka do domu, który udostępniła jej przyjaciółka i nie ma zamiaru nawet pozbywać się gniazda pszczół, które znajduje się w kuchni. Greta bierze to, co przynosi jej los. Jest najlepszym tłem dla wyzwolonej i odważnej Szwajcary, kobiety, która mogłaby funkcjonować jako symbol seksu i obiekt pożądania wszystkich, niezależnie od płci. Szwajcara ma problemy w życiu erotycznym, dlatego zgłasza się do terapeuty i opowiada mu o swoich doświadczeniach. Rozmowy, które prowadzi, są nagrywane - a ich spisywaniem zajmuje się Greta. W ten sposób zyskuje dostęp do tajemnic i kłamstw przedstawianych przez Szwajcarę. Stopniowo zakochuje się w rezolutnej kobiecie - a kiedy trafia do jej życia, może też znaleźć własne odzwierciedlenie w opowieściach z gabinetu seksuologa. I tak w podwójnej narracji Jen Beagin prezentuje historię zauroczeń i rozczarowań, które przychodzą po sobie, bo to z nich właśnie, a nie z idealizowanych wzruszeń, składa się zwyczajność. Bohaterki mogą próbować zawiłej relacji, w której nie zawsze uwzględniają obecność osób trzecich - w końcu liczy się dążenie do niemożliwego, a nie budowanie pełnowartościowego związku ze wszystkimi jego konsekwencjami. Beagin bawi się w studium fascynacji i zauroczenia, w analizę projekcji rzeczywistości - tu właśnie oderwanie od scenariuszowych kolein ma rację bytu i jest źródłem nawet fałszywej nadziei.
Ta opowieść prowadzona jest w dwóch stylach - jeden to klasyczna narracja, dzięki której odbiorcy mogą towarzyszyć bohaterkom i poznawać ich potrzeby. Jednak znacznie ważniejsze stają się zapiski z rozmów Szwajcary z terapeutą - zwierzenia właściwe i te kreowane, prowadzące do budowania własnego obrazu. Ten obraz podlega podwojonej ocenie: z jednej strony przygląda się mu fachowiec, który ma za zadanie zachować bezstronność. Z drugiej - Greta, mocno zaangażowana w relację, której uczestniczką się staje. Szwajcara jest uosobieniem wolności, ale jako taka też ma swoje zmartwienia i dylematy, nie ze wszystkim da sobie radę. Z kolei Greta przekonuje się, o jakie wartości jest zdolna zawalczyć wbrew wszystkiemu. Jest w tej pełnej niedopowiedzeń i zmysłowości historii sporo różnych odcieni humoru. "Szwajcara" to propozycja nietypowa i przeznaczona dla odbiorców znużonych zwykłymi fabułami - tu bardziej nawet niż akcja liczą się portrety psychologiczne bohaterek oraz sposób ich prezentowania. Przykuwa uwagę sam styl narracji, decyzja, która pociąga za sobą konieczność oddania czytelnikom części pracy związanej z odszyfrowywaniem emocji. I dzięki temu ta powieść stanie się dla wielu atrakcyjnym wyzwaniem lekturowym.
Związek
To powieść inna niż wszystkie, wolna od schematów, chociaż przecież realizująca odwieczny schemat o miłości, zauroczeniu i pożądaniu. Jen Beagin nie sięga po oczywistości, woli komplikacje płynące z charakterów niż z fabuły i mylne tropy. I tym właśnie może sportretować swoje bohaterki. Greta to bohaterka wypalona. Nie znajduje w sobie żadnej pasji, nie walczy z wyzwaniami codzienności, po potężnym życiowym kryzysie ucieka do domu, który udostępniła jej przyjaciółka i nie ma zamiaru nawet pozbywać się gniazda pszczół, które znajduje się w kuchni. Greta bierze to, co przynosi jej los. Jest najlepszym tłem dla wyzwolonej i odważnej Szwajcary, kobiety, która mogłaby funkcjonować jako symbol seksu i obiekt pożądania wszystkich, niezależnie od płci. Szwajcara ma problemy w życiu erotycznym, dlatego zgłasza się do terapeuty i opowiada mu o swoich doświadczeniach. Rozmowy, które prowadzi, są nagrywane - a ich spisywaniem zajmuje się Greta. W ten sposób zyskuje dostęp do tajemnic i kłamstw przedstawianych przez Szwajcarę. Stopniowo zakochuje się w rezolutnej kobiecie - a kiedy trafia do jej życia, może też znaleźć własne odzwierciedlenie w opowieściach z gabinetu seksuologa. I tak w podwójnej narracji Jen Beagin prezentuje historię zauroczeń i rozczarowań, które przychodzą po sobie, bo to z nich właśnie, a nie z idealizowanych wzruszeń, składa się zwyczajność. Bohaterki mogą próbować zawiłej relacji, w której nie zawsze uwzględniają obecność osób trzecich - w końcu liczy się dążenie do niemożliwego, a nie budowanie pełnowartościowego związku ze wszystkimi jego konsekwencjami. Beagin bawi się w studium fascynacji i zauroczenia, w analizę projekcji rzeczywistości - tu właśnie oderwanie od scenariuszowych kolein ma rację bytu i jest źródłem nawet fałszywej nadziei.
Ta opowieść prowadzona jest w dwóch stylach - jeden to klasyczna narracja, dzięki której odbiorcy mogą towarzyszyć bohaterkom i poznawać ich potrzeby. Jednak znacznie ważniejsze stają się zapiski z rozmów Szwajcary z terapeutą - zwierzenia właściwe i te kreowane, prowadzące do budowania własnego obrazu. Ten obraz podlega podwojonej ocenie: z jednej strony przygląda się mu fachowiec, który ma za zadanie zachować bezstronność. Z drugiej - Greta, mocno zaangażowana w relację, której uczestniczką się staje. Szwajcara jest uosobieniem wolności, ale jako taka też ma swoje zmartwienia i dylematy, nie ze wszystkim da sobie radę. Z kolei Greta przekonuje się, o jakie wartości jest zdolna zawalczyć wbrew wszystkiemu. Jest w tej pełnej niedopowiedzeń i zmysłowości historii sporo różnych odcieni humoru. "Szwajcara" to propozycja nietypowa i przeznaczona dla odbiorców znużonych zwykłymi fabułami - tu bardziej nawet niż akcja liczą się portrety psychologiczne bohaterek oraz sposób ich prezentowania. Przykuwa uwagę sam styl narracji, decyzja, która pociąga za sobą konieczność oddania czytelnikom części pracy związanej z odszyfrowywaniem emocji. I dzięki temu ta powieść stanie się dla wielu atrakcyjnym wyzwaniem lekturowym.
Wodne przygody. Liczby / Na wsi
Harperkids, Warszawa 2024.
Odsłanianie druku
Książeczki z serii, która w zasadzie nie powinna nikogo zaskakiwać, są przygotowywane tak, żeby przynosić najmłodszym ciekawe rozwiązania. W efekcie Wodne przygody – cykl tomików do malowania wodą – to edukacyjna rozrywka, która nie znudzi się zbyt szybko, nawet kiedy dzieci odkryją już „mechanizm” magii. Na kartonowych stronach część obrazków została zaklejona białym papierem. Do każdego tomiku dołączony jest pędzelek – tak, żeby odbiorcy nie musieli szukać własnych narzędzi, gdy zechcą skorzystać z książki. Wystarczy zamoczyć pędzelek w wodzie i „pomalować” rysunek, żeby zaklejone miejsca ujawniły swój kolor – a po wyschnięciu obrazków zabawa zacznie się od początku, tyle że teraz już ze świadomością dzieci, jaki kolor pojawi się na ilustracji. Zasada prosta, zabawy sporo: i w serii ukazują się właśnie dwa kolejne tomiki. „Liczby” i „Na wsi”, umożliwiające nie tylko śledzenie obrazków, ale też aktywne korzystanie z książeczek.
„Liczby” to – jak łatwo się domyślić – lekcja liczenia. Na każdej rozkładówce pojawiają się dwie cyfry z odpowiadającymi im bohaterami lub przedmiotami z rysunku. Należy nie tylko pokazać na palcach określone liczby, ale też wskazać bohaterów i policzyć ich na ilustracjach. Polecenia nie są powtarzane na każdej stronie, ale odbiorcy odruchowo powinni wiedzieć, czego się od nich oczekuje: dolny margines to miejsce na prezentację liczby i detalu, który należy wskazać. Można to zrobić i bez malowania – w końcu biały papier docięty jest do odpowiednich konturów i czasami nawet zasłania tylko fragment jakiegoś stworzenia – jednak pokrywanie wodą obszarów na stronie uczy koordynacji wzrokowo-ruchowej, a poza tym może być po prostu przyjemne dla małych odbiorców (a nie generuje bałaganu, jak to bywa w przypadku malowania prawdziwymi farbami). W tomiku „Na wsi” zasada malowania pozostaje bez zmian, natomiast inaczej wygląda kwestia rozkładówek. Tutaj obrazki przedstawiają typowe wiejskie pejzaże i zajęcia, miejsca, zwierzęta gospodarskie itp. – i żeby nie było wątpliwości, kto jest kim, pojawiają się podpisy pod odpowiednimi fragmentami obrazków (automatycznie można zatem wykorzystywać książkę do prezentowania dziecku liter i do wstępnej nauki czytania, jeśli akurat maluch przejawia tym zainteresowanie). Do tego wprowadzane są zadania dla najmłodszych – i te zadania bywają mocno urozmaicone, a czasem uzależnione od wyników malowania wodą (nie da się pokazać na stronie żółtych ptaszków, skoro wszystkie ptaszki zaklejone są białym papierem!). Czasami trzeba wskazać albo policzyć wybrane zwierzęta – ale nie oznacza to, że rozkładówki są ich pełne – twórcy tomiku postarali się o to, żeby na ilustracjach działo się znacznie więcej niż w poleceniu i to odwraca uwagę od właściwego celu zadania (kiedy dziecko ma policzyć gęsi, na pierwszym planie znajduje się przyczepka z owcami – i to wielkie wyzwanie, żeby skupić się na właściwym gatunku). Zdarza się też, że obrazki mają urocze detale do pokolorowania: jak maleńkie rumieńce na policzkach bohaterów. Można to przeoczyć, więc jeśli dzieci uważnie wykonają swoje zadania, będą miały przyjemną niespodziankę. W ten sposób twórcy cyklu pokazują, że nie brakuje im wyobraźni i świadomości, co dzieci lubią najbardziej w książeczkach interaktywnych – proponują zabawkę, która ma aspekty edukacyjne, ale dostarczy mnóstwo rozrywki.
Odsłanianie druku
Książeczki z serii, która w zasadzie nie powinna nikogo zaskakiwać, są przygotowywane tak, żeby przynosić najmłodszym ciekawe rozwiązania. W efekcie Wodne przygody – cykl tomików do malowania wodą – to edukacyjna rozrywka, która nie znudzi się zbyt szybko, nawet kiedy dzieci odkryją już „mechanizm” magii. Na kartonowych stronach część obrazków została zaklejona białym papierem. Do każdego tomiku dołączony jest pędzelek – tak, żeby odbiorcy nie musieli szukać własnych narzędzi, gdy zechcą skorzystać z książki. Wystarczy zamoczyć pędzelek w wodzie i „pomalować” rysunek, żeby zaklejone miejsca ujawniły swój kolor – a po wyschnięciu obrazków zabawa zacznie się od początku, tyle że teraz już ze świadomością dzieci, jaki kolor pojawi się na ilustracji. Zasada prosta, zabawy sporo: i w serii ukazują się właśnie dwa kolejne tomiki. „Liczby” i „Na wsi”, umożliwiające nie tylko śledzenie obrazków, ale też aktywne korzystanie z książeczek.
„Liczby” to – jak łatwo się domyślić – lekcja liczenia. Na każdej rozkładówce pojawiają się dwie cyfry z odpowiadającymi im bohaterami lub przedmiotami z rysunku. Należy nie tylko pokazać na palcach określone liczby, ale też wskazać bohaterów i policzyć ich na ilustracjach. Polecenia nie są powtarzane na każdej stronie, ale odbiorcy odruchowo powinni wiedzieć, czego się od nich oczekuje: dolny margines to miejsce na prezentację liczby i detalu, który należy wskazać. Można to zrobić i bez malowania – w końcu biały papier docięty jest do odpowiednich konturów i czasami nawet zasłania tylko fragment jakiegoś stworzenia – jednak pokrywanie wodą obszarów na stronie uczy koordynacji wzrokowo-ruchowej, a poza tym może być po prostu przyjemne dla małych odbiorców (a nie generuje bałaganu, jak to bywa w przypadku malowania prawdziwymi farbami). W tomiku „Na wsi” zasada malowania pozostaje bez zmian, natomiast inaczej wygląda kwestia rozkładówek. Tutaj obrazki przedstawiają typowe wiejskie pejzaże i zajęcia, miejsca, zwierzęta gospodarskie itp. – i żeby nie było wątpliwości, kto jest kim, pojawiają się podpisy pod odpowiednimi fragmentami obrazków (automatycznie można zatem wykorzystywać książkę do prezentowania dziecku liter i do wstępnej nauki czytania, jeśli akurat maluch przejawia tym zainteresowanie). Do tego wprowadzane są zadania dla najmłodszych – i te zadania bywają mocno urozmaicone, a czasem uzależnione od wyników malowania wodą (nie da się pokazać na stronie żółtych ptaszków, skoro wszystkie ptaszki zaklejone są białym papierem!). Czasami trzeba wskazać albo policzyć wybrane zwierzęta – ale nie oznacza to, że rozkładówki są ich pełne – twórcy tomiku postarali się o to, żeby na ilustracjach działo się znacznie więcej niż w poleceniu i to odwraca uwagę od właściwego celu zadania (kiedy dziecko ma policzyć gęsi, na pierwszym planie znajduje się przyczepka z owcami – i to wielkie wyzwanie, żeby skupić się na właściwym gatunku). Zdarza się też, że obrazki mają urocze detale do pokolorowania: jak maleńkie rumieńce na policzkach bohaterów. Można to przeoczyć, więc jeśli dzieci uważnie wykonają swoje zadania, będą miały przyjemną niespodziankę. W ten sposób twórcy cyklu pokazują, że nie brakuje im wyobraźni i świadomości, co dzieci lubią najbardziej w książeczkach interaktywnych – proponują zabawkę, która ma aspekty edukacyjne, ale dostarczy mnóstwo rozrywki.
sobota, 19 października 2024
Grażyna Bąkiewicz: Jak Tadeusz Kościuszko chciał ratować Polskę
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Sekrety podróży
Ilcia się boi. Wszystkiego, czego tylko można się bać. Ilcia wręcz słynie z tego, że nie wykrzesze z siebie ani odrobiny odwagi. Nic więc dziwnego, że dzieci w klasie niekoniecznie chcą się z nią zadawać. Ilcia – jak wszyscy uczniowie z klasy pana Cebuli – ma jednak pewną supermoc, którą zyskała po wybuchu błyskacza. I w związku z tym może razem z innymi podróżować w przeszłość i odkrywać zagadki związane z historią. Pan Cebula wyremontował stare ławki, a teraz zadaje dzieciom pytania i problemy do rozwiązania – po czym wysyła je właśnie w owych ławkach do dawnych czasów, żeby samodzielnie szukały odpowiedzi i wyjaśnień. Ilcia razem ze swoją klasą (dobrze już odbiorcom znaną, bo za każdym razem przygody relacjonuje inny z kolegów) ma dowiedzieć się, jak Tadeusz Kościuszko chciał ratować Polskę.
Za każdym razem dzieci pracują w grupach (Grażyna Bąkiewicz wykorzystuje powieści także do tego, by pokazywać społeczne relacje i różne problemy czy wyzwania, przed jakimi stają najmłodsi w grupie rówieśników), wspólnie muszą podejmować decyzje co do zdjęcia osłony (przez to mogą stać się widzialni dla ludzi z dawnych czasów), wspólnie też stawiają czoła wyzwaniom historycznym, dzielą się obowiązkami i zadaniami, czasem też się rozdzielają, żeby zwiększyć szansę znalezienia odpowiedzi na pytania pana Cebuli. Ale konieczność pracy w zespole oznacza też, że trzeba konfrontować się z własnymi słabościami i niekoniecznie lubianymi kolegami. Ilcia trafia do drużyny z tymi, z którymi spotkać by się nie chciała, na szczęście zyskuje nieoczekiwanie sojuszniczkę – przekonuje się, że razem raźniej i do tego łatwiej jest walczyć z lękami. Ilcia nie rozmawia z rówieśnikami – przynajmniej niezbyt często – i nikt nie wie, że pasjonują ją loty w przeszłość. Bohaterka bardzo chciałaby odkryć ich tajemnicę, zbadać je i dowiedzieć się, jak to jest możliwe, że ławki w klasie pana Cebuli mogą przenosić do dawnych czasów. Chociaż inni uczniowie przeważnie samego lotu nie lubią, Ilcia najchętniej skakałaby po stuleciach, za każdym razem uważnie obserwując wszystko, co da się zmierzyć i sprawdzić. Grażyna Bąkiewicz pokazuje, że i ta bohaterka jest wartościowa, nawet jeśli sama w siebie nie wierzy – ma prawdziwą pasję i zadatki na uczoną. Każdy z bohaterów-narratorów w serii dowiaduje się czegoś o sobie dzięki przygodom na lekcjach historii. Ale odbiorcy otrzymują też (na równi z postaciami) potężną dawkę wiedzy o wydarzeniach historycznych. To dzieje się za sprawą obserwowania i wyciągania wniosków z tego, co dzieje się w przeszłości, ale też i dzięki krótkim skryptowym wręcz komiksom – Grażyna Bąkiewicz nie przepisuje podręczników, a pozwala dzieciom samodzielnie wyciągać wnioski (ewentualnie trochę je nakierowuje na właściwy trop), Artur Nowicki dodaje mnemotechniczne zabawy rysunkowe i komentarze, które łatwo się przyswaja. W efekcie cała seria zasługuje na uwagę i brawa – „Jak Tadeusz Kościuszko chciał ratować Polskę” to kolejna bardzo udana propozycja w tym cyklu.
Sekrety podróży
Ilcia się boi. Wszystkiego, czego tylko można się bać. Ilcia wręcz słynie z tego, że nie wykrzesze z siebie ani odrobiny odwagi. Nic więc dziwnego, że dzieci w klasie niekoniecznie chcą się z nią zadawać. Ilcia – jak wszyscy uczniowie z klasy pana Cebuli – ma jednak pewną supermoc, którą zyskała po wybuchu błyskacza. I w związku z tym może razem z innymi podróżować w przeszłość i odkrywać zagadki związane z historią. Pan Cebula wyremontował stare ławki, a teraz zadaje dzieciom pytania i problemy do rozwiązania – po czym wysyła je właśnie w owych ławkach do dawnych czasów, żeby samodzielnie szukały odpowiedzi i wyjaśnień. Ilcia razem ze swoją klasą (dobrze już odbiorcom znaną, bo za każdym razem przygody relacjonuje inny z kolegów) ma dowiedzieć się, jak Tadeusz Kościuszko chciał ratować Polskę.
Za każdym razem dzieci pracują w grupach (Grażyna Bąkiewicz wykorzystuje powieści także do tego, by pokazywać społeczne relacje i różne problemy czy wyzwania, przed jakimi stają najmłodsi w grupie rówieśników), wspólnie muszą podejmować decyzje co do zdjęcia osłony (przez to mogą stać się widzialni dla ludzi z dawnych czasów), wspólnie też stawiają czoła wyzwaniom historycznym, dzielą się obowiązkami i zadaniami, czasem też się rozdzielają, żeby zwiększyć szansę znalezienia odpowiedzi na pytania pana Cebuli. Ale konieczność pracy w zespole oznacza też, że trzeba konfrontować się z własnymi słabościami i niekoniecznie lubianymi kolegami. Ilcia trafia do drużyny z tymi, z którymi spotkać by się nie chciała, na szczęście zyskuje nieoczekiwanie sojuszniczkę – przekonuje się, że razem raźniej i do tego łatwiej jest walczyć z lękami. Ilcia nie rozmawia z rówieśnikami – przynajmniej niezbyt często – i nikt nie wie, że pasjonują ją loty w przeszłość. Bohaterka bardzo chciałaby odkryć ich tajemnicę, zbadać je i dowiedzieć się, jak to jest możliwe, że ławki w klasie pana Cebuli mogą przenosić do dawnych czasów. Chociaż inni uczniowie przeważnie samego lotu nie lubią, Ilcia najchętniej skakałaby po stuleciach, za każdym razem uważnie obserwując wszystko, co da się zmierzyć i sprawdzić. Grażyna Bąkiewicz pokazuje, że i ta bohaterka jest wartościowa, nawet jeśli sama w siebie nie wierzy – ma prawdziwą pasję i zadatki na uczoną. Każdy z bohaterów-narratorów w serii dowiaduje się czegoś o sobie dzięki przygodom na lekcjach historii. Ale odbiorcy otrzymują też (na równi z postaciami) potężną dawkę wiedzy o wydarzeniach historycznych. To dzieje się za sprawą obserwowania i wyciągania wniosków z tego, co dzieje się w przeszłości, ale też i dzięki krótkim skryptowym wręcz komiksom – Grażyna Bąkiewicz nie przepisuje podręczników, a pozwala dzieciom samodzielnie wyciągać wnioski (ewentualnie trochę je nakierowuje na właściwy trop), Artur Nowicki dodaje mnemotechniczne zabawy rysunkowe i komentarze, które łatwo się przyswaja. W efekcie cała seria zasługuje na uwagę i brawa – „Jak Tadeusz Kościuszko chciał ratować Polskę” to kolejna bardzo udana propozycja w tym cyklu.
piątek, 18 października 2024
Minecraft. Rocznik 2025
Harperkids, Warszawa 2024.
Przegląd ciekawostek
Roczniki Minecrafta to okazja do zareklamowania gry, która cieszy się ogromnym uznaniem najmłodszych odbiorców – ale też szansa na prezentację nowości, pomysłów i możliwości tkwiących w kolejnych rozgrywkach. To ważne, bo nie wszyscy gracze mogą śledzić aktualizacje i nowinki – a dzięki corocznemu przypomnieniu o dokonaniach programistów łatwiej jest znaleźć coś dla siebie. Tym razem jest jeszcze okazja do świętowania: gra obchodzi swoje piętnaste urodziny. To sprawia, że jeszcze prościej jest dotrzeć do czytelników i stworzyć kolejny gadżet towarzyszący grze. „Minecraft. Rocznik 2025” to wielkoformatowy i bogato ilustrowany album, w którym każdy znajdzie coś dla siebie – kolejne rozkładówki są prezentacją różnych pomysłów, możliwości, nowinek i usprawnień w grze. Można przyglądać się nowym mobom albo sprawdzać, jak krok po kroku zbudować coś w świecie Minecrafta. Można skorzystać z podpowiedzi na granie i na korzystanie z udogodnień czy nieznanych szerzej funkcji w grze – można też wymyślać własne rozwiązania tylko na bazie tych gotowych. Książka wręcz zmusza odbiorców do kreatywności – nawet jeśli ktoś będzie wzorował się na podawanych tu wskazówkach, nie musi realizować ich dokładnie, może potraktować jako inspirację, przynajmniej w pewnych aspektach. Dzieci dowiedzą się, jakie moby będą im zagrażać i jakie wydadzą się sympatyczne, a tym razem też twórcy gry podzielą się swoimi ulubionymi motywami z Minecrafta. Ten zabieg nie tylko ma wypełnić miejsce na stronie: jest również okazją do przedstawienia autorów i programistów, ludzi, którzy nie muszą być anonimowi dla odbiorców, chociaż zwykle pozostają w cieniu. Wzmianki o ulubionych detalach także pełnią funkcję reklamy – pozwalają na skierowanie odbiorców w odpowiednie miejsca gry i zachęcenie ich do twórczego korzystania z platformy Minecrafta.
Każda rozkładówka przyjmuje tu inny temat, drobne rozdziały przenoszą uwagę odbiorców na kolejne punkty gry i kolejne jej aspekty. Komentarze tekstowe sprowadzają się do niewielkich, przeważnie jednoakapitowych podpowiedzi – tak, żeby łatwiej korzystać z książki i żeby błyskawicznie przenosić się do komputerowej rozrywki. Ważną rolę pełnią tu ilustracje, które nie tylko zachęcają do grania, ale przynoszą też pejzaże z charakterystycznego dla Minecrafta kwadratowego (czy też sześcianowego) świata. Ten rodzaj rozrywki jest przeważnie akceptowany przez dorosłych – Minecraft rozwija dzieci i pomaga w uruchamianiu kreatywności, wymaga nie biernego uczestniczenia w grze, a samodzielnego myślenia i wyciągania logicznych wniosków – narracja jest tu oparta na typowych zręcznościówkach, a jednak Minecraft to coś więcej niż zwykła gra. Z tego też względu gadżetowe publikacje związane z nią cieszą się przeważnie dużym powodzeniem – funkcjonują jako poradniki i jako reklamy wymyślonego świata, zawierają cały szereg przydatnych wskazówek. Takie książki trafiają do zainteresowanych tematem, a ci nie powinni być rozczarowani prezentacją gry i zadaniami, jakie wyznaczy im publikacja. Minecraft to gra, która zyskała ogromną renomę i nie starzeje się mimo upływu czasu i dużej konkurencji – i dlatego też pozycja jej poświęcona spotka się z żywymi reakcjami odbiorców.
Przegląd ciekawostek
Roczniki Minecrafta to okazja do zareklamowania gry, która cieszy się ogromnym uznaniem najmłodszych odbiorców – ale też szansa na prezentację nowości, pomysłów i możliwości tkwiących w kolejnych rozgrywkach. To ważne, bo nie wszyscy gracze mogą śledzić aktualizacje i nowinki – a dzięki corocznemu przypomnieniu o dokonaniach programistów łatwiej jest znaleźć coś dla siebie. Tym razem jest jeszcze okazja do świętowania: gra obchodzi swoje piętnaste urodziny. To sprawia, że jeszcze prościej jest dotrzeć do czytelników i stworzyć kolejny gadżet towarzyszący grze. „Minecraft. Rocznik 2025” to wielkoformatowy i bogato ilustrowany album, w którym każdy znajdzie coś dla siebie – kolejne rozkładówki są prezentacją różnych pomysłów, możliwości, nowinek i usprawnień w grze. Można przyglądać się nowym mobom albo sprawdzać, jak krok po kroku zbudować coś w świecie Minecrafta. Można skorzystać z podpowiedzi na granie i na korzystanie z udogodnień czy nieznanych szerzej funkcji w grze – można też wymyślać własne rozwiązania tylko na bazie tych gotowych. Książka wręcz zmusza odbiorców do kreatywności – nawet jeśli ktoś będzie wzorował się na podawanych tu wskazówkach, nie musi realizować ich dokładnie, może potraktować jako inspirację, przynajmniej w pewnych aspektach. Dzieci dowiedzą się, jakie moby będą im zagrażać i jakie wydadzą się sympatyczne, a tym razem też twórcy gry podzielą się swoimi ulubionymi motywami z Minecrafta. Ten zabieg nie tylko ma wypełnić miejsce na stronie: jest również okazją do przedstawienia autorów i programistów, ludzi, którzy nie muszą być anonimowi dla odbiorców, chociaż zwykle pozostają w cieniu. Wzmianki o ulubionych detalach także pełnią funkcję reklamy – pozwalają na skierowanie odbiorców w odpowiednie miejsca gry i zachęcenie ich do twórczego korzystania z platformy Minecrafta.
Każda rozkładówka przyjmuje tu inny temat, drobne rozdziały przenoszą uwagę odbiorców na kolejne punkty gry i kolejne jej aspekty. Komentarze tekstowe sprowadzają się do niewielkich, przeważnie jednoakapitowych podpowiedzi – tak, żeby łatwiej korzystać z książki i żeby błyskawicznie przenosić się do komputerowej rozrywki. Ważną rolę pełnią tu ilustracje, które nie tylko zachęcają do grania, ale przynoszą też pejzaże z charakterystycznego dla Minecrafta kwadratowego (czy też sześcianowego) świata. Ten rodzaj rozrywki jest przeważnie akceptowany przez dorosłych – Minecraft rozwija dzieci i pomaga w uruchamianiu kreatywności, wymaga nie biernego uczestniczenia w grze, a samodzielnego myślenia i wyciągania logicznych wniosków – narracja jest tu oparta na typowych zręcznościówkach, a jednak Minecraft to coś więcej niż zwykła gra. Z tego też względu gadżetowe publikacje związane z nią cieszą się przeważnie dużym powodzeniem – funkcjonują jako poradniki i jako reklamy wymyślonego świata, zawierają cały szereg przydatnych wskazówek. Takie książki trafiają do zainteresowanych tematem, a ci nie powinni być rozczarowani prezentacją gry i zadaniami, jakie wyznaczy im publikacja. Minecraft to gra, która zyskała ogromną renomę i nie starzeje się mimo upływu czasu i dużej konkurencji – i dlatego też pozycja jej poświęcona spotka się z żywymi reakcjami odbiorców.
czwartek, 17 października 2024
Lindsay Turnbull: Biologia. Opowieść o życiu
Rebis, Poznań 2024.
Wszystko
Lindsay Turnbull wie, jak przekonać dorosłych do nadrabiania wiedzy ze szkoły. Podstawy biologii przedstawia w obszernym, ale bardzo ciekawie przygotowanym tomie "Biologia. Opowieść o życiu". To publikacja, która będzie nie tylko świetnym przypomnieniem i podsumowaniem wiadomości o różnych aspektach życia na Ziemi, ale też atrakcyjną lekturą dla szerokiego grona odbiorców. Bo Lindsay Turnbull zajmuje się popularyzowaniem wiedzy i przekonywaniem czytelników, że warto zająć się zgłębianiem ciekawostek związanych z żywymi organizmami. Dla autorki to biologia jest podstawą nauki - przeprowadza odbiorców przez różne tematy od pojedynczych komórek (i genomów) po rośliny i zwierzęta. Ale wybiera zagadnienia, które uświadomią czytelnikom, jak wiele odkryć w dziedzinie biologii czeka i jak wiele zostało już opisane. Autorka przekłada te odkrycia na język popularnonaukowy, zachęca do śledzenia wywodów przez lekkość narracji. Tłumaczy między innymi, na czym polega ewolucja i jak poszczególne organizmy dostosowują się do funkcjonowania na Ziemi, przygląda się rozmnażaniu (sprawdza, co jest potrzebne poszczególnym istotom, żeby móc wydać na świat potomstwo), wraca na poziom atomów, żeby dowiedzieć się, skąd bierze się energia do funkcjonowania. Nie zabraknie tu i rozważań na temat ekologii. "Biologia. Opowieść o życiu" to zatem nie tylko opis bakterii, roślin i zwierząt czy ludzi - ale pełnowartościowe i szeroko zakrojone ujęcie zagadnienia. Biologia faktycznie w takim ujęciu wypada fascynująco - każdy, kto choćby zerknie do tego tomu, szybko da się uwieść autorce i wciągnie się w przegląd wiadomości. Bo też i Turnbull ma zamiar zaangażować czytelników - proponuje im wręcz filmowe scenki, przekłada na wyobraźnię zbiorową to, co dzieje się najczęściej w świecie przyrody. Dzięki temu jest w stanie trafić do większych kręgów odbiorców, przede wszystkim do tych, którzy nie interesowali się biologią. Teraz mają szansę nadrobić zaległości i już bez presji płynącej ze szkolnych obowiązków przeanalizować dane. "Biologia. Opowieść o życiu" to nie podręcznik, chociaż mnóstwo tu wiadomości i wyjaśnień - można potraktować ten tom jako sposób na uzupełnienie wiedzy. Ale przede wszystkim to lektura potoczysta i przyjemna - książka, po którą można sięgać dla zaspokojenia ciekawości. Lindsay Turnbull wie, jak sprzedawać wiedzę. Kto będzie zainteresowany pogłębianiem danych - może skorzystać ze specjalnie przygotowanej bibliografii. Jednak jeśli ktoś chce mieć po prostu podstawową orientację w tematach związanych z biologią, może potraktować tę publikację jako rodzaj skryptu. Jest tu nieobojętna narracja - autorka przesyca tekst humorem i nadaje mu lekkości dzięki atrakcyjnym pozanaukowym wstawkom, wie też, jak tłumaczyć pojęcia i jak zapanować nad pamięcią odbiorców - mnemotechniczne sztuczki pojawiają się tu przy prezentowaniu kolejnych definicji i komentarzy.
"Biologia. Opowieść o życiu" to książka przydatna i warta uwagi. Przygotowana tak, żeby nie zniechęcić czytelników schematami ani naiwnością: autorka łączy umiejętność gawędziarską z pasją i możliwością krzewienia wiedzy - to połączenie okazuje się bardzo udane. Jeśli zatem ktoś chce się przekonać, dlaczego biologia powinna stać się nauką XXI wieku (i w jaki sposób koresponduje z innymi dziedzinami wiedzy), może tu znaleźć odpowiedzi.
Wszystko
Lindsay Turnbull wie, jak przekonać dorosłych do nadrabiania wiedzy ze szkoły. Podstawy biologii przedstawia w obszernym, ale bardzo ciekawie przygotowanym tomie "Biologia. Opowieść o życiu". To publikacja, która będzie nie tylko świetnym przypomnieniem i podsumowaniem wiadomości o różnych aspektach życia na Ziemi, ale też atrakcyjną lekturą dla szerokiego grona odbiorców. Bo Lindsay Turnbull zajmuje się popularyzowaniem wiedzy i przekonywaniem czytelników, że warto zająć się zgłębianiem ciekawostek związanych z żywymi organizmami. Dla autorki to biologia jest podstawą nauki - przeprowadza odbiorców przez różne tematy od pojedynczych komórek (i genomów) po rośliny i zwierzęta. Ale wybiera zagadnienia, które uświadomią czytelnikom, jak wiele odkryć w dziedzinie biologii czeka i jak wiele zostało już opisane. Autorka przekłada te odkrycia na język popularnonaukowy, zachęca do śledzenia wywodów przez lekkość narracji. Tłumaczy między innymi, na czym polega ewolucja i jak poszczególne organizmy dostosowują się do funkcjonowania na Ziemi, przygląda się rozmnażaniu (sprawdza, co jest potrzebne poszczególnym istotom, żeby móc wydać na świat potomstwo), wraca na poziom atomów, żeby dowiedzieć się, skąd bierze się energia do funkcjonowania. Nie zabraknie tu i rozważań na temat ekologii. "Biologia. Opowieść o życiu" to zatem nie tylko opis bakterii, roślin i zwierząt czy ludzi - ale pełnowartościowe i szeroko zakrojone ujęcie zagadnienia. Biologia faktycznie w takim ujęciu wypada fascynująco - każdy, kto choćby zerknie do tego tomu, szybko da się uwieść autorce i wciągnie się w przegląd wiadomości. Bo też i Turnbull ma zamiar zaangażować czytelników - proponuje im wręcz filmowe scenki, przekłada na wyobraźnię zbiorową to, co dzieje się najczęściej w świecie przyrody. Dzięki temu jest w stanie trafić do większych kręgów odbiorców, przede wszystkim do tych, którzy nie interesowali się biologią. Teraz mają szansę nadrobić zaległości i już bez presji płynącej ze szkolnych obowiązków przeanalizować dane. "Biologia. Opowieść o życiu" to nie podręcznik, chociaż mnóstwo tu wiadomości i wyjaśnień - można potraktować ten tom jako sposób na uzupełnienie wiedzy. Ale przede wszystkim to lektura potoczysta i przyjemna - książka, po którą można sięgać dla zaspokojenia ciekawości. Lindsay Turnbull wie, jak sprzedawać wiedzę. Kto będzie zainteresowany pogłębianiem danych - może skorzystać ze specjalnie przygotowanej bibliografii. Jednak jeśli ktoś chce mieć po prostu podstawową orientację w tematach związanych z biologią, może potraktować tę publikację jako rodzaj skryptu. Jest tu nieobojętna narracja - autorka przesyca tekst humorem i nadaje mu lekkości dzięki atrakcyjnym pozanaukowym wstawkom, wie też, jak tłumaczyć pojęcia i jak zapanować nad pamięcią odbiorców - mnemotechniczne sztuczki pojawiają się tu przy prezentowaniu kolejnych definicji i komentarzy.
"Biologia. Opowieść o życiu" to książka przydatna i warta uwagi. Przygotowana tak, żeby nie zniechęcić czytelników schematami ani naiwnością: autorka łączy umiejętność gawędziarską z pasją i możliwością krzewienia wiedzy - to połączenie okazuje się bardzo udane. Jeśli zatem ktoś chce się przekonać, dlaczego biologia powinna stać się nauką XXI wieku (i w jaki sposób koresponduje z innymi dziedzinami wiedzy), może tu znaleźć odpowiedzi.
środa, 16 października 2024
Ewa Podleś: Pops i Boti uczą angielskiego. Zwierzęta domowe. Zawody
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Zajęcie
Kolejna przygoda, w którą angażują się Pops i Boti, trochę zaskakuje w kontekście książeczki dla dzieci. Oto bowiem bohaterowie muszą pomóc koledze Popsa, robotowi, który potrzebuje stałego zajęcia. Szuka pracy, ale nie wie za bardzo, jak się to robi. Pops i Boti mają mu ułatwić zadanie: wspólnie przeglądają ogłoszenia z ofertami pracy i wybierają najlepszą posadę. I tak wszyscy trafiają do Hotelu pod Mruczącym Kocem, żeby przekonać się, jakimi zwierzętami będzie się opiekować w ramach swoich zajęć robot. Ale zanim dostanie pracę, musi nie tylko poznać wszystkich podopiecznych, ale jeszcze przygotować plakat z portretami zwierząt. Przy pomocy Popsa i Boti radzi sobie i z tym wyzwaniem – jest wymarzonym kandydatem na stanowisko opiekuna zwierząt.
Książeczka ma oswajać dzieci z angielskimi słówkami, w tym wypadku Ewa Podleś wybrała dwa obszerne tematy – zwierzęta domowe i zawody. Oczywiście nie prezentuje niekończących się list, a jedynie kilka propozycji haseł, które zapadną dzieciom w pamięć albo za sprawą nazw ukochanych domowych pupili, albo – za sprawą dziecięcych marzeń o pracy w przyszłości. Można też zrobić sobie powtórkę z liczenia czy z kolorów – to coś, co pojawiało się w poprzednich tomikach, a tutaj funkcjonuje jako przyjemne i bezstresowe przywołanie już utrwalonych wiadomości. Pops i Boti muszą trafić do odpowiedniego domku (w tym celu – przejść labirynt razem z odbiorcami), wykonać dziesięć skoków, żeby w końcu móc przyjrzeć się wybranym tematom. Prezentacja zwierząt odbywa się na kilka sposobów: o każdym opowiada przyszły pracodawca, a ponadto można przypomnieć sobie nazwy przy rysowaniu plakatu. Z kolei ogłoszenia o pracę i album ze wspomnieniami pozwalają poznawać i utrwalać nazwy zawodów. Po sczytaniu kodu QR można posłuchać książki po angielsku, co również jest wartościowym dodatkiem i pozwala oswajać dzieci z językiem.
W całym tym tomiku jest tylko jeden problem – i to nie w warstwie angielskiej. Przyszły pracodawca przyjaciela Popsa to robot, który mówi wyłącznie do rymu – i, niestety, robi to mocno grafomańsko, owszem, jest kilka ciekawych i trafionych współbrzmień, ale też mnóstwo gramatycznych – i bez nich znacznie lepiej wypadałaby całość. Zwłaszcza że nacisk kładzie się tu jednak na naukę angielskich słówek a nie na śledzenie narracji. Książka utrzymana jest w charakterze komiksowym, dymki umożliwiają skrócenie do minimum narracji, rzecz rozgrywa się w dialogach między bohaterami – i w samych rysunkach. Autorka decyduje się na wyliczenia, kiedy trzeba wprowadzać kolejne hasła po angielsku – i w przypadku ogłoszeń o pracę zapewnia rozrywkę dorosłym, którzy będą czytać książeczkę ze swoimi pociechami. Pops i Boti to bohaterowie sympatyczni i przyjaźnie nastawieni do wszystkich – mogą kojarzyć się pozytywnie i dzięki temu dzieci będą śledzić ich doświadczenia bez lęku czy adrenaliny, skupią się za to na tym, co w serii najważniejsze – czyli na poznawaniu nowych angielskich słówek.
Zajęcie
Kolejna przygoda, w którą angażują się Pops i Boti, trochę zaskakuje w kontekście książeczki dla dzieci. Oto bowiem bohaterowie muszą pomóc koledze Popsa, robotowi, który potrzebuje stałego zajęcia. Szuka pracy, ale nie wie za bardzo, jak się to robi. Pops i Boti mają mu ułatwić zadanie: wspólnie przeglądają ogłoszenia z ofertami pracy i wybierają najlepszą posadę. I tak wszyscy trafiają do Hotelu pod Mruczącym Kocem, żeby przekonać się, jakimi zwierzętami będzie się opiekować w ramach swoich zajęć robot. Ale zanim dostanie pracę, musi nie tylko poznać wszystkich podopiecznych, ale jeszcze przygotować plakat z portretami zwierząt. Przy pomocy Popsa i Boti radzi sobie i z tym wyzwaniem – jest wymarzonym kandydatem na stanowisko opiekuna zwierząt.
Książeczka ma oswajać dzieci z angielskimi słówkami, w tym wypadku Ewa Podleś wybrała dwa obszerne tematy – zwierzęta domowe i zawody. Oczywiście nie prezentuje niekończących się list, a jedynie kilka propozycji haseł, które zapadną dzieciom w pamięć albo za sprawą nazw ukochanych domowych pupili, albo – za sprawą dziecięcych marzeń o pracy w przyszłości. Można też zrobić sobie powtórkę z liczenia czy z kolorów – to coś, co pojawiało się w poprzednich tomikach, a tutaj funkcjonuje jako przyjemne i bezstresowe przywołanie już utrwalonych wiadomości. Pops i Boti muszą trafić do odpowiedniego domku (w tym celu – przejść labirynt razem z odbiorcami), wykonać dziesięć skoków, żeby w końcu móc przyjrzeć się wybranym tematom. Prezentacja zwierząt odbywa się na kilka sposobów: o każdym opowiada przyszły pracodawca, a ponadto można przypomnieć sobie nazwy przy rysowaniu plakatu. Z kolei ogłoszenia o pracę i album ze wspomnieniami pozwalają poznawać i utrwalać nazwy zawodów. Po sczytaniu kodu QR można posłuchać książki po angielsku, co również jest wartościowym dodatkiem i pozwala oswajać dzieci z językiem.
W całym tym tomiku jest tylko jeden problem – i to nie w warstwie angielskiej. Przyszły pracodawca przyjaciela Popsa to robot, który mówi wyłącznie do rymu – i, niestety, robi to mocno grafomańsko, owszem, jest kilka ciekawych i trafionych współbrzmień, ale też mnóstwo gramatycznych – i bez nich znacznie lepiej wypadałaby całość. Zwłaszcza że nacisk kładzie się tu jednak na naukę angielskich słówek a nie na śledzenie narracji. Książka utrzymana jest w charakterze komiksowym, dymki umożliwiają skrócenie do minimum narracji, rzecz rozgrywa się w dialogach między bohaterami – i w samych rysunkach. Autorka decyduje się na wyliczenia, kiedy trzeba wprowadzać kolejne hasła po angielsku – i w przypadku ogłoszeń o pracę zapewnia rozrywkę dorosłym, którzy będą czytać książeczkę ze swoimi pociechami. Pops i Boti to bohaterowie sympatyczni i przyjaźnie nastawieni do wszystkich – mogą kojarzyć się pozytywnie i dzięki temu dzieci będą śledzić ich doświadczenia bez lęku czy adrenaliny, skupią się za to na tym, co w serii najważniejsze – czyli na poznawaniu nowych angielskich słówek.
wtorek, 15 października 2024
Hervé Tullet: Rysorączka
Babaryba, Warszawa 2024.
Gryzmoły
Hervé Tullet to autor, który nie boi się eksperymentowania i zachęcania dzieci do eksperymentowania - poszukuje w książkach dla najmłodszych sposobów na wyrażanie siebie i na korzystanie z wyobraźni, najlepszym dowodem tego jest "Rysorączka". W odróżnieniu od różnych publikacji rysowankowych, w "Rysorączce" nie trzeba używać narzędzi do malowania i rysowania - można wykonywać polecenia dosłownie i potraktować książkę jak brudnopis, ale można po prostu wyobrażać sobie to, co autor każe zrobić - i sprawdzać efekty na następnej stronie. Jest tu nawiązanie do tomiku "Naciśnij mnie": znowu trzeba pocierać i naciskać kropki w określonych kolorach, ale tym razem - po to, żeby uzyskaną w ten sposób barwę nakładać na różne miejsca rozkładówki. I teraz: jeśli ktoś wolałby widzieć efekty działań, bo na przykład nie jest w stanie wyobrażać ich sobie, powinien postępować tak, jak nakazuje narracja. Wystarczy odrobina farby i brak strachu przed pobrudzeniem się, żeby tworzyć. Ale jeśli ktoś nie ma ochoty, czasu albo warunków na zabawę przyborami do malowania, może zostać przy samym czytaniu. Znów odwrócenie strony pokazuje, co powinny dzieci uzyskać (wszystko jedno, w wyobraźni czy na kartce). I na gotowym efekcie działań można bawić się dalej i wprowadzać do rysunku kolejne elementy. Tullet najpierw oswaja dzieci z tworzeniem, pokazuje im kropki, kreski i bazgrołki pozbawione większego sensu i celu - trzeba przyzwyczaić się do tworzenia i do styczności z farbami (w końcu do malowania używa się palców). Następny krok to już przejście poziom wyżej: dzieci przekonają się, że wyćwiczonymi przed chwilą zachowaniami mogą wypełniać kontury rysunków. I to wypełnianie dalekie jest od standardowych kolorowanek: pozwala trenować wyobraźnię i zmienić sposób patrzenia - nagle okazuje się bowiem, że nie ma jednego dobrego sposobu na pokolorowanie obrazka, a jeden abstrakcyjny wzór pasować może do różnych konturów. W ten sposób Hervé Tullet zdobywa sobie uznanie najmłodszych i pokazuje im, jak ważna jest sztuka w codziennym życiu. Tutaj można dać upust kreatywności albo odkryć w sobie pokłady twórczego myślenia. Można też zwyczajnie bawić się książką - kiedy bez farby będzie się łączyło kolejne kropki. U tego autora zwyczajność staje się odkrywcza, a pomysły urzekają swoją prostotą. Z pewnością do tak przygotowanej lektury każdy będzie chciał się dołączyć, a że książka jest utrzymana w tonie zwrotu do czytelnika - łatwo będzie dzieciom przekonać się do takich propozycji. Co ważne, mimo nastawienia na radosną twórczość i nieskrępowanej swobody ilustracyjnej nie ma tutaj wymyślnych grafik - znowu autor stawia na to, co najprostsze - kropki w trzech kolorach, gryzmoły bez ładu i składu, które następnie można wykorzystać jako wzorki i ozdoby kolejnych rysunków. Hervé Tullet otwiera dzieci, pokazuje im, że można na różne sposoby ilustrować i bawić się pomysłami. Zaprasza do pracy, w której nie ma złych rozwiązań albo nieudanych propozycji.
Gryzmoły
Hervé Tullet to autor, który nie boi się eksperymentowania i zachęcania dzieci do eksperymentowania - poszukuje w książkach dla najmłodszych sposobów na wyrażanie siebie i na korzystanie z wyobraźni, najlepszym dowodem tego jest "Rysorączka". W odróżnieniu od różnych publikacji rysowankowych, w "Rysorączce" nie trzeba używać narzędzi do malowania i rysowania - można wykonywać polecenia dosłownie i potraktować książkę jak brudnopis, ale można po prostu wyobrażać sobie to, co autor każe zrobić - i sprawdzać efekty na następnej stronie. Jest tu nawiązanie do tomiku "Naciśnij mnie": znowu trzeba pocierać i naciskać kropki w określonych kolorach, ale tym razem - po to, żeby uzyskaną w ten sposób barwę nakładać na różne miejsca rozkładówki. I teraz: jeśli ktoś wolałby widzieć efekty działań, bo na przykład nie jest w stanie wyobrażać ich sobie, powinien postępować tak, jak nakazuje narracja. Wystarczy odrobina farby i brak strachu przed pobrudzeniem się, żeby tworzyć. Ale jeśli ktoś nie ma ochoty, czasu albo warunków na zabawę przyborami do malowania, może zostać przy samym czytaniu. Znów odwrócenie strony pokazuje, co powinny dzieci uzyskać (wszystko jedno, w wyobraźni czy na kartce). I na gotowym efekcie działań można bawić się dalej i wprowadzać do rysunku kolejne elementy. Tullet najpierw oswaja dzieci z tworzeniem, pokazuje im kropki, kreski i bazgrołki pozbawione większego sensu i celu - trzeba przyzwyczaić się do tworzenia i do styczności z farbami (w końcu do malowania używa się palców). Następny krok to już przejście poziom wyżej: dzieci przekonają się, że wyćwiczonymi przed chwilą zachowaniami mogą wypełniać kontury rysunków. I to wypełnianie dalekie jest od standardowych kolorowanek: pozwala trenować wyobraźnię i zmienić sposób patrzenia - nagle okazuje się bowiem, że nie ma jednego dobrego sposobu na pokolorowanie obrazka, a jeden abstrakcyjny wzór pasować może do różnych konturów. W ten sposób Hervé Tullet zdobywa sobie uznanie najmłodszych i pokazuje im, jak ważna jest sztuka w codziennym życiu. Tutaj można dać upust kreatywności albo odkryć w sobie pokłady twórczego myślenia. Można też zwyczajnie bawić się książką - kiedy bez farby będzie się łączyło kolejne kropki. U tego autora zwyczajność staje się odkrywcza, a pomysły urzekają swoją prostotą. Z pewnością do tak przygotowanej lektury każdy będzie chciał się dołączyć, a że książka jest utrzymana w tonie zwrotu do czytelnika - łatwo będzie dzieciom przekonać się do takich propozycji. Co ważne, mimo nastawienia na radosną twórczość i nieskrępowanej swobody ilustracyjnej nie ma tutaj wymyślnych grafik - znowu autor stawia na to, co najprostsze - kropki w trzech kolorach, gryzmoły bez ładu i składu, które następnie można wykorzystać jako wzorki i ozdoby kolejnych rysunków. Hervé Tullet otwiera dzieci, pokazuje im, że można na różne sposoby ilustrować i bawić się pomysłami. Zaprasza do pracy, w której nie ma złych rozwiązań albo nieudanych propozycji.
poniedziałek, 14 października 2024
Katarzyna Bednarczykówna: Masz się łasić. Mobbing w Polsce
Czarne, Wołowiec 2024.
Cena pracy
Po tę publikację powinni sięgnąć wszyscy. Zestaw historii, które niekoniecznie podniosą na duchu, za to uświadomią, dlaczego nie wolno zaciskać zębów i wytrzymywać w pracy, w której zwierzchnik wykorzystuje swoją przewagę i niszczy pracownika. Katarzyna Bednarczykówna w „Masz się łasić. Mobbing w Polsce” dociera do bohaterów, którzy różnią się od siebie wiekiem, zawodami i doświadczeniami, ale przeważnie połączeni są złymi wspomnieniami dotyczącymi szefów-terrorystów. Jedni swoich praw dochodzą w sądach, drudzy próbują podratować zszargane zdrowie, jeszcze inni zrezygnowali z zawodu, który uwielbiali – tylko dlatego, że ktoś postanowił pokazać im swoją siłę. Dzisiaj o mobbingu mówi się dużo i głośno, a w tomie pojawia się nawet wzmianka na temat wykorzystywania zjawiska w drugą stronę – przez pracownika, który próbuje wpłynąć na pracodawcę – ale z reguły historie dotyczą rozmaitych przypadków nękania. Dla czytelników to przegląd absurdów, jakie można przeżywać w miejscu pracy (i na jakie do czasu można się godzić). Autorka nie pozostawia wątpliwości: mobbing sam z siebie się nie skończy, trzeba działać, żeby uratować siebie. Jak działać – to już inna kwestia, bo w każdej z historii droga do finału wygląda inaczej. Katarzyna Bednarczykówna nie musi dzisiaj tłumaczyć, czym jest mobbing i jak wpływa na psychikę – wszystko staje się jasne podczas lektury. Odbiera złudzenia odbiorcom: nie ma ani bezpiecznych zawodów, ani bezpiecznych umów – jeśli ktoś trafi na toksycznego szefa, będzie musiał zebrać dowody i mieć w sobie odwagę, żeby zaprotestować. W takiej sytuacji najlepiej sprawdzają się bliscy zapewniający wsparcie – i o takich przypadkach też autorka opowie. „Masz się łasić” to zestaw sytuacji, które same w sobie mogą się wydawać czasem przerysowane albo przesadzone – jednak tak właśnie wygląda doprowadzanie do ostateczności i unikanie konfrontacji czy podejmowania decyzji, kiedy jeszcze sprawa się zaczyna. Ale Katarzyna Bednarczykówna nie da odbiorcom dobrego rozwiązania, nie istnieje jedna metoda poradzenia sobie z problemem mobbingu. Liczy raczej na uświadamianie społeczeństwa: pracowników w kwestii ich praw, a pracodawców – w związku z organizacją warunków pracy. Ponieważ autorka wybiera barwne przypadki i rozmawia z osobami, które chcą podzielić się swoimi historiami, udaje jej się stworzyć książkę wypełnioną wartkimi reportażami. Jest tu mnóstwo interesujących zagadnień, ale też i przerażających scen – w zależności od tego, jakie doświadczenia mają sami odbiorcy, będą zwracać uwagę na różne aspekty lektury. Autorka przeważnie oddaje głos ofiarom, nie komentuje ich ocen: liczą się mocne opowieści. To uzyskuje – wydaje się wręcz, że bez większego trudu. W ludziach jest silna potrzeba podzielenia się swoimi dramatami i ostrzeżenia innych. Jeśli doda się do tego dobrą narrację i wyczucie puent, a to autorka ma, przepis na sukces reportażowy jest już przygotowany. „Masz się łasić” to wizja piekła, w jakie można wpaść, kiedy na swojej drodze ma się osobę pozbawioną empatii, za to skłonną do nadużywania władzy. Jest to przestroga i świadectwo relacji, które można mieć w miejscu pracy – i na które zgadzać się absolutnie nie wolno, choćby walka miała trwać długo. Co ważne: Katarzyna Bednarczykówna nie obiecuje sukcesów błyskawicznych ani rozwiązań zgodnych z oczekiwaniami. Stawia na indywidualne wyznania.
Cena pracy
Po tę publikację powinni sięgnąć wszyscy. Zestaw historii, które niekoniecznie podniosą na duchu, za to uświadomią, dlaczego nie wolno zaciskać zębów i wytrzymywać w pracy, w której zwierzchnik wykorzystuje swoją przewagę i niszczy pracownika. Katarzyna Bednarczykówna w „Masz się łasić. Mobbing w Polsce” dociera do bohaterów, którzy różnią się od siebie wiekiem, zawodami i doświadczeniami, ale przeważnie połączeni są złymi wspomnieniami dotyczącymi szefów-terrorystów. Jedni swoich praw dochodzą w sądach, drudzy próbują podratować zszargane zdrowie, jeszcze inni zrezygnowali z zawodu, który uwielbiali – tylko dlatego, że ktoś postanowił pokazać im swoją siłę. Dzisiaj o mobbingu mówi się dużo i głośno, a w tomie pojawia się nawet wzmianka na temat wykorzystywania zjawiska w drugą stronę – przez pracownika, który próbuje wpłynąć na pracodawcę – ale z reguły historie dotyczą rozmaitych przypadków nękania. Dla czytelników to przegląd absurdów, jakie można przeżywać w miejscu pracy (i na jakie do czasu można się godzić). Autorka nie pozostawia wątpliwości: mobbing sam z siebie się nie skończy, trzeba działać, żeby uratować siebie. Jak działać – to już inna kwestia, bo w każdej z historii droga do finału wygląda inaczej. Katarzyna Bednarczykówna nie musi dzisiaj tłumaczyć, czym jest mobbing i jak wpływa na psychikę – wszystko staje się jasne podczas lektury. Odbiera złudzenia odbiorcom: nie ma ani bezpiecznych zawodów, ani bezpiecznych umów – jeśli ktoś trafi na toksycznego szefa, będzie musiał zebrać dowody i mieć w sobie odwagę, żeby zaprotestować. W takiej sytuacji najlepiej sprawdzają się bliscy zapewniający wsparcie – i o takich przypadkach też autorka opowie. „Masz się łasić” to zestaw sytuacji, które same w sobie mogą się wydawać czasem przerysowane albo przesadzone – jednak tak właśnie wygląda doprowadzanie do ostateczności i unikanie konfrontacji czy podejmowania decyzji, kiedy jeszcze sprawa się zaczyna. Ale Katarzyna Bednarczykówna nie da odbiorcom dobrego rozwiązania, nie istnieje jedna metoda poradzenia sobie z problemem mobbingu. Liczy raczej na uświadamianie społeczeństwa: pracowników w kwestii ich praw, a pracodawców – w związku z organizacją warunków pracy. Ponieważ autorka wybiera barwne przypadki i rozmawia z osobami, które chcą podzielić się swoimi historiami, udaje jej się stworzyć książkę wypełnioną wartkimi reportażami. Jest tu mnóstwo interesujących zagadnień, ale też i przerażających scen – w zależności od tego, jakie doświadczenia mają sami odbiorcy, będą zwracać uwagę na różne aspekty lektury. Autorka przeważnie oddaje głos ofiarom, nie komentuje ich ocen: liczą się mocne opowieści. To uzyskuje – wydaje się wręcz, że bez większego trudu. W ludziach jest silna potrzeba podzielenia się swoimi dramatami i ostrzeżenia innych. Jeśli doda się do tego dobrą narrację i wyczucie puent, a to autorka ma, przepis na sukces reportażowy jest już przygotowany. „Masz się łasić” to wizja piekła, w jakie można wpaść, kiedy na swojej drodze ma się osobę pozbawioną empatii, za to skłonną do nadużywania władzy. Jest to przestroga i świadectwo relacji, które można mieć w miejscu pracy – i na które zgadzać się absolutnie nie wolno, choćby walka miała trwać długo. Co ważne: Katarzyna Bednarczykówna nie obiecuje sukcesów błyskawicznych ani rozwiązań zgodnych z oczekiwaniami. Stawia na indywidualne wyznania.
niedziela, 13 października 2024
Elin Hilderbrand: Para idealna
Poradnia K, Poznań 2024.
Kształt szczęścia
Celeste zaczyna się jąkać. Dorosła kobieta, która nigdy nie miała problemów z wysławianiem się, teraz ma problem z wypowiedzeniem choćby jednego słowa. Zwłaszcza kiedy rozmawia ze swoim narzeczonym Benjim albo z jego rodziną. Celeste ma teraz sporo zmartwień: jej mama poważnie zachorowała i jej stan może się tylko pogarszać, bohaterka nie wie, jak poradzi sobie ze stratą, na razie próbuje wykorzystać każdą wspólną chwilę i wypracować miłe wspomnienia. Ponadto zaraz wychodzi za mąż, stresy ma więc na porządku dziennym. Jednak nie są to takie stresy, jakich można by się spodziewać w przedślubnym rozgardiaszu. Oto bowiem Celeste orientuje się, że nie kocha swojego przyszłego męża i nie chce dzielić z nim życia. A przecież wszystko miało przebiegać baśniowo: wielka miłość, w którą przerodziło się przypadkowe spotkanie, bajecznie bogaty ukochany, spełnianie marzeń. Celeste decyduje się powiedzieć tak przede wszystkim ze względu na mamę: chce ją zadowolić, ale też przekonać, że nie zostanie sama, będzie miała opiekę i dom. Im bliżej dnia ślubu, tym bardziej się denerwuje – nie może przyznać się do swoich uczuć nawet najlepszej przyjaciółce, przecież nikt nie uwierzy, że można dobrowolnie zrezygnować z dostatniego i spokojnego życia i kochającego mężczyzny. Celeste nie może się zdecydować na żaden radykalny krok, ale rzeczywistość decyduje za nią: w przeddzień ślubu umiera jedna z druhen. A to oznacza, że uroczystość należy odwołać.
Śledczy dążą do zrozumienia, co się właściwie stało, są tego też ciekawi goście i matka pana młodego, autorka kryminałów. Z biegiem czasu okazuje się, że wszyscy mieli różne motywy, żeby pozbawić kogoś życia, a poza tym za fasadą szczęścia skrywa się mnóstwo brzydkich sekretów. W „Parze idealnej” właściwie nie ma miejsca na pary idealne – nawet te o wieloletnim stażu, gotowe pójść za sobą w ogień, niosą mroczne tajemnice i podważają wiarę w drugiego człowieka. Elin Hilderbrand nie zamierza tworzyć sielskich obrazków o przewidywalnym przebiegu. Stawia na szereg niespodzianek i mylenie tropów. Zaprasza czytelników do kolejnych domów, prezentuje rozbieżności między oczekiwaniami i prawdziwym życiem. Informuje o zdradach i o rozczarowaniach, przedstawia motywacje i koszty nadszarpniętego zaufania. Celeste jest bardzo naiwna i wrażliwa – i w związku z tym boryka się z wyrzutami sumienia, których nie mają inni bohaterowie. A przecież ludzie są zdolni do różnych uczynków, także tych najbardziej niegodziwych – w imię własnego dobra. Ta powieść bazuje na wielogłosowym śledztwie, na sprawdzaniu alibi i na rozszyfrowywaniu zagadek. Jest gęsta i wypełniona ważnymi pytaniami. Liczy się nie to, co wybierze bohaterka, ale jaką drogę przechodzi, żeby odkryć, czego naprawdę chce. „Para idealna” to książka, w której narracja poprowadzona jest z pomysłem. Autorka zaskakuje czytelników poprowadzeniem kryminalnej intrygi i całą otoczką romansowo-obyczajową – wykazuje się znajomością ludzkich charakterów, przynajmniej trafnie ocenia te najbardziej wyraziste. Będzie zatem Hilderbrand przyciągać sylwetkami bohaterów i ich doświadczeniami życiowymi. Dużo się tu w przeszłości wydarzyło, a każda relacja pozostawia swoje piętno na ludziach. To powieść dla czytelników, którzy chcą odskoczni od lekkich romansów i prostych komentarzy dotyczących zdrady.
Kształt szczęścia
Celeste zaczyna się jąkać. Dorosła kobieta, która nigdy nie miała problemów z wysławianiem się, teraz ma problem z wypowiedzeniem choćby jednego słowa. Zwłaszcza kiedy rozmawia ze swoim narzeczonym Benjim albo z jego rodziną. Celeste ma teraz sporo zmartwień: jej mama poważnie zachorowała i jej stan może się tylko pogarszać, bohaterka nie wie, jak poradzi sobie ze stratą, na razie próbuje wykorzystać każdą wspólną chwilę i wypracować miłe wspomnienia. Ponadto zaraz wychodzi za mąż, stresy ma więc na porządku dziennym. Jednak nie są to takie stresy, jakich można by się spodziewać w przedślubnym rozgardiaszu. Oto bowiem Celeste orientuje się, że nie kocha swojego przyszłego męża i nie chce dzielić z nim życia. A przecież wszystko miało przebiegać baśniowo: wielka miłość, w którą przerodziło się przypadkowe spotkanie, bajecznie bogaty ukochany, spełnianie marzeń. Celeste decyduje się powiedzieć tak przede wszystkim ze względu na mamę: chce ją zadowolić, ale też przekonać, że nie zostanie sama, będzie miała opiekę i dom. Im bliżej dnia ślubu, tym bardziej się denerwuje – nie może przyznać się do swoich uczuć nawet najlepszej przyjaciółce, przecież nikt nie uwierzy, że można dobrowolnie zrezygnować z dostatniego i spokojnego życia i kochającego mężczyzny. Celeste nie może się zdecydować na żaden radykalny krok, ale rzeczywistość decyduje za nią: w przeddzień ślubu umiera jedna z druhen. A to oznacza, że uroczystość należy odwołać.
Śledczy dążą do zrozumienia, co się właściwie stało, są tego też ciekawi goście i matka pana młodego, autorka kryminałów. Z biegiem czasu okazuje się, że wszyscy mieli różne motywy, żeby pozbawić kogoś życia, a poza tym za fasadą szczęścia skrywa się mnóstwo brzydkich sekretów. W „Parze idealnej” właściwie nie ma miejsca na pary idealne – nawet te o wieloletnim stażu, gotowe pójść za sobą w ogień, niosą mroczne tajemnice i podważają wiarę w drugiego człowieka. Elin Hilderbrand nie zamierza tworzyć sielskich obrazków o przewidywalnym przebiegu. Stawia na szereg niespodzianek i mylenie tropów. Zaprasza czytelników do kolejnych domów, prezentuje rozbieżności między oczekiwaniami i prawdziwym życiem. Informuje o zdradach i o rozczarowaniach, przedstawia motywacje i koszty nadszarpniętego zaufania. Celeste jest bardzo naiwna i wrażliwa – i w związku z tym boryka się z wyrzutami sumienia, których nie mają inni bohaterowie. A przecież ludzie są zdolni do różnych uczynków, także tych najbardziej niegodziwych – w imię własnego dobra. Ta powieść bazuje na wielogłosowym śledztwie, na sprawdzaniu alibi i na rozszyfrowywaniu zagadek. Jest gęsta i wypełniona ważnymi pytaniami. Liczy się nie to, co wybierze bohaterka, ale jaką drogę przechodzi, żeby odkryć, czego naprawdę chce. „Para idealna” to książka, w której narracja poprowadzona jest z pomysłem. Autorka zaskakuje czytelników poprowadzeniem kryminalnej intrygi i całą otoczką romansowo-obyczajową – wykazuje się znajomością ludzkich charakterów, przynajmniej trafnie ocenia te najbardziej wyraziste. Będzie zatem Hilderbrand przyciągać sylwetkami bohaterów i ich doświadczeniami życiowymi. Dużo się tu w przeszłości wydarzyło, a każda relacja pozostawia swoje piętno na ludziach. To powieść dla czytelników, którzy chcą odskoczni od lekkich romansów i prostych komentarzy dotyczących zdrady.
Hervé Tullet
Babaryba, Warszawa 2023.
Kropki
Nie trzeba wiele, żeby dobrze się bawić. Udowadnia to Hervé Tullet w kolejnych interaktywnych tomikach dla najmłodszych. "Naciśnij mnie" to książka nietypowa, bo po polsku i po francusku. Na każdej rozkładówce znajduje się zadanie dla dziecka - właściwa część, rysunek z polskim podpisem na parzystej, a francuski tekst na nieparzystej stronie. To oznacza, że tomik można wykorzystywać i do kształtowania dwujęzyczności u najmłodszych, i do oswajania z innym językiem - albo po prostu skupić się na ćwiczeniach dla najmłodszych. Warstwa graficzna to kropki w trzech kolorach. Żółte, niebieskie i czerwone, multiplikowane, zmniejszane i zwiększane - nic więcej tu nie będzie. A jednak dla dzieci ma Tullet propozycję serii zabaw, które pozwolą inaczej niż zwykle spojrzeć na książki.
Każda strona to bowiem zadanie dla maluchów. Zadanie proste: trzeba nacisnąć albo potrzeć jakąś kropkę, czasami klasnąć, a czasami przekręcić książkę. Niby nic, ale przewrócenie kartki zapewnia natychmiastowy efekt działań: kropki zmieniają kolory albo kopiują się, spadają na jedną stronę albo rosną. To wyzwanie, bo dzieci nie wiedzą, co stanie się, kiedy zrealizują polecenie. Nagrodą tymczasem jest zaskoczenie i możliwość kontynuowania zabawy. Przy okazji tomik ćwiczy sprawność manualną dzieci i sprawdza, czy rozumieją proste polecenia. Od czasu do czasu można też przetestować zdolności matematyczne - a dokładniej proste liczenie kilku elementów - i rozpoznawanie kolorów. I tyle - a jednak Tullet wie, że taka rozrywka szybko się dzieciom nie znudzi. Zwłaszcza że po każdym dobrze wykonanym zadaniu czeka je odpowiedni komentarz - autor wplata do narracji rozmaite pochwały i okrzyki radości. Jeśli taki tomik będą czytać dorośli swojemu dziecku - zyskują szansę włączenia się do zabawy i dopingowania pociechy. Mogą przy tym obserwować jej zachowania i reakcje na kolejne polecenia. Dzieci za to mają tu gotowy kolejny zestaw atrakcji: nagród za dobrze wykonane zadania. Wprawdzie sprowadzają się one tylko do wyrazów uznania, ale to i tak sporo. Przy minimalnym wysiłku (naciskanie i pocieranie kropek nie generuje zbyt wiele energii i nie wymaga dużo siły, a pozwala rozładować emocje) można zatem odnieść spory sukces. Hervé Tullet sam sprawia wrażenie, jakby się dobrze bawił. "Naciśnij mnie" to książka, która zamienia się w zabawkę i umożliwia kreatywny rozwój dziecka - to propozycja urzekająca minimalizmem i dobrym pomysłem. Dzieci będą usatysfakcjonowane takimi wyzwaniami i przekonają się do lektur. Okazuje się, że nie trzeba przekombinowanych publikacji i prześcigania się w dostarczaniu dzieciom informacji - najprostsze kolorowe kropki to zaproszenie do zabawy w najlepszym gatunku. Tullet wie dobrze, jak tworzyć dla dzieci i jak rozwijać ich wyobraźnię - tutaj decyduje się na prostotę, która urzeka i która przynosi możliwość uruchomienia fantazji dziecka. Przypomina o tym, co istotne w zabawach najmłodszych: odrzuca drogie gadżety i reklamowane produkcje, uświadamiając i dorosłym, i ich pociechom, że wszystko bazuje tak naprawdę na wyobraźni.
Kropki
Nie trzeba wiele, żeby dobrze się bawić. Udowadnia to Hervé Tullet w kolejnych interaktywnych tomikach dla najmłodszych. "Naciśnij mnie" to książka nietypowa, bo po polsku i po francusku. Na każdej rozkładówce znajduje się zadanie dla dziecka - właściwa część, rysunek z polskim podpisem na parzystej, a francuski tekst na nieparzystej stronie. To oznacza, że tomik można wykorzystywać i do kształtowania dwujęzyczności u najmłodszych, i do oswajania z innym językiem - albo po prostu skupić się na ćwiczeniach dla najmłodszych. Warstwa graficzna to kropki w trzech kolorach. Żółte, niebieskie i czerwone, multiplikowane, zmniejszane i zwiększane - nic więcej tu nie będzie. A jednak dla dzieci ma Tullet propozycję serii zabaw, które pozwolą inaczej niż zwykle spojrzeć na książki.
Każda strona to bowiem zadanie dla maluchów. Zadanie proste: trzeba nacisnąć albo potrzeć jakąś kropkę, czasami klasnąć, a czasami przekręcić książkę. Niby nic, ale przewrócenie kartki zapewnia natychmiastowy efekt działań: kropki zmieniają kolory albo kopiują się, spadają na jedną stronę albo rosną. To wyzwanie, bo dzieci nie wiedzą, co stanie się, kiedy zrealizują polecenie. Nagrodą tymczasem jest zaskoczenie i możliwość kontynuowania zabawy. Przy okazji tomik ćwiczy sprawność manualną dzieci i sprawdza, czy rozumieją proste polecenia. Od czasu do czasu można też przetestować zdolności matematyczne - a dokładniej proste liczenie kilku elementów - i rozpoznawanie kolorów. I tyle - a jednak Tullet wie, że taka rozrywka szybko się dzieciom nie znudzi. Zwłaszcza że po każdym dobrze wykonanym zadaniu czeka je odpowiedni komentarz - autor wplata do narracji rozmaite pochwały i okrzyki radości. Jeśli taki tomik będą czytać dorośli swojemu dziecku - zyskują szansę włączenia się do zabawy i dopingowania pociechy. Mogą przy tym obserwować jej zachowania i reakcje na kolejne polecenia. Dzieci za to mają tu gotowy kolejny zestaw atrakcji: nagród za dobrze wykonane zadania. Wprawdzie sprowadzają się one tylko do wyrazów uznania, ale to i tak sporo. Przy minimalnym wysiłku (naciskanie i pocieranie kropek nie generuje zbyt wiele energii i nie wymaga dużo siły, a pozwala rozładować emocje) można zatem odnieść spory sukces. Hervé Tullet sam sprawia wrażenie, jakby się dobrze bawił. "Naciśnij mnie" to książka, która zamienia się w zabawkę i umożliwia kreatywny rozwój dziecka - to propozycja urzekająca minimalizmem i dobrym pomysłem. Dzieci będą usatysfakcjonowane takimi wyzwaniami i przekonają się do lektur. Okazuje się, że nie trzeba przekombinowanych publikacji i prześcigania się w dostarczaniu dzieciom informacji - najprostsze kolorowe kropki to zaproszenie do zabawy w najlepszym gatunku. Tullet wie dobrze, jak tworzyć dla dzieci i jak rozwijać ich wyobraźnię - tutaj decyduje się na prostotę, która urzeka i która przynosi możliwość uruchomienia fantazji dziecka. Przypomina o tym, co istotne w zabawach najmłodszych: odrzuca drogie gadżety i reklamowane produkcje, uświadamiając i dorosłym, i ich pociechom, że wszystko bazuje tak naprawdę na wyobraźni.
sobota, 12 października 2024
Monika Filipina: Moja pasja. Kosmos
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Spoglądanie w niebo
Wycieczka do planetarium to świetny moment, żeby rozbudzić w maluchach zainteresowanie kosmosem. Monika Filipina przychodzi z pomocą wszystkim tym dzieciom, które zafascynowały się galaktykami, gwiazdami i planetami – i proponuje edukacyjny picture book poświęcony tej tematyce. Zresztą w tomiku „Kosmos” właśnie od wycieczki do planetarium zaczyna się cała przygoda. Autorka w zwięzły sposób wyjaśnia dzieciom, czym są galaktyki, wszechświat, planety i czarna dziura, nazywa i charakteryzuje (jednym zdaniem) kolejne planety, opowiada, czym są meteory i jak wyglądają teleskopy czy pojazdy, które można spotkać w kosmosie. Podpowiada dzieciom, jak mogą zbudować własną rakietę, a tym, którzy marzą o karierze astronautów mówi, jaki trening powinni przejść. Do tego zestaw zabaw i zadań: labirynty, wyszukiwanki, porównywanie obrazków – wszystko to, co sprawdzone w książkach dla najmłodszych i co zmusza do pozalekturowego wysiłku, a przy okazji zabawy. „Kosmos” to książka ładnie ilustrowana i przede wszystkim to właśnie obrazy mają przykuwać uwagę dzieci – to na nich widać gwiazdozbiory i zorzę polarną, a także kolejne sondy czy pojazdy kosmiczne. Ta publikacja może być powodem do rozbudzenia zainteresowania dzieci kosmosem. Karykaturalne portrety odbrązowią badaczy i astronautów, a zabawne miny planet przydadzą się jako czynnik mnemotechniczny.
Monika Filipina nie pogłębia wiadomości na temat kosmosu. Raczej wybiera proste ciekawostki, zajawki i wzmianki, dzięki którym może przekierować uwagę dzieci na tematy związane z kosmosem. Może odpowiedzieć na parę pytań (ale równie wiele – wyzwolić, co nakłoni dzieci do dalszych poszukiwań, być może z pomocą dorosłych). Liczy się tu dobra zabawa pod pretekstem poznawania kosmosu i zjawisk, które widać z Ziemi gołym okiem, a które z kosmosem się wiążą. Najmłodsi nie zmęczą się tutaj ani czytaniem, ani nadmiernie naukowym podejściem do tematu – autorka decyduje się na proste frazy i bardzo krótkie komentarze w formie podpisów – większą część rozkładówki zajmują obrazki, ale to właśnie one mają za zadanie przekonać dzieci do lektury i bez wątpienia tak się właśnie stanie. Monika Filipina oswaja z kilkoma pojęciami, sugeruje, że kosmos może być ciekawy i nawet dorosłym zapewni wiele atrakcji. Książka nadaje się do oglądania i do porównywania widoków z tym, co pojawia się na nocnym niebie – służy jednak również do ćwiczenia spostrzegawczości i do zapewniania rozrywki najmłodszym. W połączeniu picture book edukacyjny nacisk kładziony jest na pierwszy człon. Na grafikach łączy się komiksowy charakter postaci i malowniczość – ta książka świetnie nada się do czytania i oglądania przed snem ze względu na stonowane barwy i malarskość. Monika Filipina sięga do podstawowych marzeń najmłodszych i oferuje im prawdziwą przygodę związaną z zabawami w astronautów – w bardzo ładnej publikacji. „Kosmos” to książka, która rzuca się w oczy i sugeruje, że zapewni dostęp do tajemnic wszechświata. Odsłania wprawdzie tylko malutki wycinek kosmosu – ale to wystarczy, żeby przyciągnąć dzieci.
Spoglądanie w niebo
Wycieczka do planetarium to świetny moment, żeby rozbudzić w maluchach zainteresowanie kosmosem. Monika Filipina przychodzi z pomocą wszystkim tym dzieciom, które zafascynowały się galaktykami, gwiazdami i planetami – i proponuje edukacyjny picture book poświęcony tej tematyce. Zresztą w tomiku „Kosmos” właśnie od wycieczki do planetarium zaczyna się cała przygoda. Autorka w zwięzły sposób wyjaśnia dzieciom, czym są galaktyki, wszechświat, planety i czarna dziura, nazywa i charakteryzuje (jednym zdaniem) kolejne planety, opowiada, czym są meteory i jak wyglądają teleskopy czy pojazdy, które można spotkać w kosmosie. Podpowiada dzieciom, jak mogą zbudować własną rakietę, a tym, którzy marzą o karierze astronautów mówi, jaki trening powinni przejść. Do tego zestaw zabaw i zadań: labirynty, wyszukiwanki, porównywanie obrazków – wszystko to, co sprawdzone w książkach dla najmłodszych i co zmusza do pozalekturowego wysiłku, a przy okazji zabawy. „Kosmos” to książka ładnie ilustrowana i przede wszystkim to właśnie obrazy mają przykuwać uwagę dzieci – to na nich widać gwiazdozbiory i zorzę polarną, a także kolejne sondy czy pojazdy kosmiczne. Ta publikacja może być powodem do rozbudzenia zainteresowania dzieci kosmosem. Karykaturalne portrety odbrązowią badaczy i astronautów, a zabawne miny planet przydadzą się jako czynnik mnemotechniczny.
Monika Filipina nie pogłębia wiadomości na temat kosmosu. Raczej wybiera proste ciekawostki, zajawki i wzmianki, dzięki którym może przekierować uwagę dzieci na tematy związane z kosmosem. Może odpowiedzieć na parę pytań (ale równie wiele – wyzwolić, co nakłoni dzieci do dalszych poszukiwań, być może z pomocą dorosłych). Liczy się tu dobra zabawa pod pretekstem poznawania kosmosu i zjawisk, które widać z Ziemi gołym okiem, a które z kosmosem się wiążą. Najmłodsi nie zmęczą się tutaj ani czytaniem, ani nadmiernie naukowym podejściem do tematu – autorka decyduje się na proste frazy i bardzo krótkie komentarze w formie podpisów – większą część rozkładówki zajmują obrazki, ale to właśnie one mają za zadanie przekonać dzieci do lektury i bez wątpienia tak się właśnie stanie. Monika Filipina oswaja z kilkoma pojęciami, sugeruje, że kosmos może być ciekawy i nawet dorosłym zapewni wiele atrakcji. Książka nadaje się do oglądania i do porównywania widoków z tym, co pojawia się na nocnym niebie – służy jednak również do ćwiczenia spostrzegawczości i do zapewniania rozrywki najmłodszym. W połączeniu picture book edukacyjny nacisk kładziony jest na pierwszy człon. Na grafikach łączy się komiksowy charakter postaci i malowniczość – ta książka świetnie nada się do czytania i oglądania przed snem ze względu na stonowane barwy i malarskość. Monika Filipina sięga do podstawowych marzeń najmłodszych i oferuje im prawdziwą przygodę związaną z zabawami w astronautów – w bardzo ładnej publikacji. „Kosmos” to książka, która rzuca się w oczy i sugeruje, że zapewni dostęp do tajemnic wszechświata. Odsłania wprawdzie tylko malutki wycinek kosmosu – ale to wystarczy, żeby przyciągnąć dzieci.
piątek, 11 października 2024
Clive Gifford: Ale dziwne! Atlas hysiów, bzików i innych osobliwości
Kropka, Warszawa 2024.
Co zaskakuje
Clive Gifford sięga po kolejny zestaw atrakcji, osobliwości i dziwactw, żeby zachęcić dzieci do czytania książek. "Ale dziwne! Atlas hysiów, bzików i innych osobliwości" to wielkoformatowa publikacja, która przyciąga uwagę także ogromem kolorów i ilustracji. Picture book edukacyjny zachęca małych czytelników do odbywania na razie literackich podróży - i do otwierania się na różne kultury, zjawiska, wydarzenia i ciekawostki. Podróż została podzielona na kontynenty, a każdy kontynent to zestaw innych opowieści. Na mapach przedstawiających kształt wybranych krajów lub regionów na kolejnych kontynentach pojawiają się komentarze - jednoakapitowe, a czasem w ogóle jedno- lub dwuzdaniowe. Ponumerowane i wyposażone w adres - nazwę miejsca. Dzięki temu można będzie łatwiej je zlokalizować albo wykorzystać jako pretekst do tworzenia wyszukiwankowych zagadek dla dziecka. Ciekawostki geograficzne i socjologiczne to tylko wprowadzenie do dalszych komentarzy. Clive Gifford wybiera przeróżne tematy i czasy - może powiedzieć, czym wyróżnia się dany region, z czym się kojarzy, co stało się w nim w dalekiej przeszłości, albo jakie święto odbywa się tu co roku. Zagląda do charakterystycznych przybytków kultury, sprawdza atrakcje turystyczne lub wynalazki. I tak dzieci dowiedzą się między innymi, gdzie działają babcie, które tworzą grafiiti, gdzie fryzjer stoi na głowie, strzygąc swoich klientów, gdzie jest drzewo warte pół miliona dolarów, gdzie zgubił się słoń morski (i co go spotkało). Ogromną siłą tej publikacji jest absolutny brak przewidywalności: jedynym wspólnym elementem jest terytorium, na jakim pojawiają się konkretne ciekawostki. Poza tym nic nie łączy kolejnych komentarzy. Gifford stara się za każdym razem przekonać dzieci, że warto czytać dla rozrywki i z ciekawości - pozwala poznać świat inaczej, niż to zwykle bywa. Nie ma tu wiadomości, które przydadzą się w szkole i które zastąpią podręczniki - Clive Gifford wręcz ucieka od podręcznikowej i przydatnej wiedzy, dzieli się za to odkryciami, które nie mają szans przebić się do powszechnej wiedzy, chociaż czasami mogą funkcjonować jako wzmianki z przewodników. Odbiorcy mogą być zaskoczeni, że czasem to jeden człowiek lub jedno zwierzę staje się przyczyną odwiedzin w wybranym miejscu - przekonają się jednak dzięki temu, że nie ma znaczenia, gdzie się mieszka i kim się jest, zawsze można dokonać czegoś wyjątkowego i czegoś, co zapisze się w świadomości ludzi.
"Ale dziwne" to książka bogato ilustrowana. Tracy Worrall zajmuje się tu stroną graficzną i stara się, żeby oprócz map czytelnicy mieli też inny wabik lekturowy - taką funkcję pełnią drobne ilustracje, rysunki dodawane na prawach podpisów. Mogą ułatwić zapamiętywanie ciekawostek albo przykuwać wzrok, działają też jako ozdoba. "Ale dziwne" to książka dla dzieci ciekawych świata, kolejna publikacja, która pokazuje, że w ramach picture booków edukacyjnych nie ma miejsca na nudę i na powtarzanie raz sprawdzonych rozwiązań - można każdy temat przekuć na ciekawą lekturę. Dzieciom może spodobać się zwłaszcza zestaw ciekawostek, jakich nie znajdą nigdzie indziej. A to, co dziwne i nietypowe, przyciąga najbardziej.
Co zaskakuje
Clive Gifford sięga po kolejny zestaw atrakcji, osobliwości i dziwactw, żeby zachęcić dzieci do czytania książek. "Ale dziwne! Atlas hysiów, bzików i innych osobliwości" to wielkoformatowa publikacja, która przyciąga uwagę także ogromem kolorów i ilustracji. Picture book edukacyjny zachęca małych czytelników do odbywania na razie literackich podróży - i do otwierania się na różne kultury, zjawiska, wydarzenia i ciekawostki. Podróż została podzielona na kontynenty, a każdy kontynent to zestaw innych opowieści. Na mapach przedstawiających kształt wybranych krajów lub regionów na kolejnych kontynentach pojawiają się komentarze - jednoakapitowe, a czasem w ogóle jedno- lub dwuzdaniowe. Ponumerowane i wyposażone w adres - nazwę miejsca. Dzięki temu można będzie łatwiej je zlokalizować albo wykorzystać jako pretekst do tworzenia wyszukiwankowych zagadek dla dziecka. Ciekawostki geograficzne i socjologiczne to tylko wprowadzenie do dalszych komentarzy. Clive Gifford wybiera przeróżne tematy i czasy - może powiedzieć, czym wyróżnia się dany region, z czym się kojarzy, co stało się w nim w dalekiej przeszłości, albo jakie święto odbywa się tu co roku. Zagląda do charakterystycznych przybytków kultury, sprawdza atrakcje turystyczne lub wynalazki. I tak dzieci dowiedzą się między innymi, gdzie działają babcie, które tworzą grafiiti, gdzie fryzjer stoi na głowie, strzygąc swoich klientów, gdzie jest drzewo warte pół miliona dolarów, gdzie zgubił się słoń morski (i co go spotkało). Ogromną siłą tej publikacji jest absolutny brak przewidywalności: jedynym wspólnym elementem jest terytorium, na jakim pojawiają się konkretne ciekawostki. Poza tym nic nie łączy kolejnych komentarzy. Gifford stara się za każdym razem przekonać dzieci, że warto czytać dla rozrywki i z ciekawości - pozwala poznać świat inaczej, niż to zwykle bywa. Nie ma tu wiadomości, które przydadzą się w szkole i które zastąpią podręczniki - Clive Gifford wręcz ucieka od podręcznikowej i przydatnej wiedzy, dzieli się za to odkryciami, które nie mają szans przebić się do powszechnej wiedzy, chociaż czasami mogą funkcjonować jako wzmianki z przewodników. Odbiorcy mogą być zaskoczeni, że czasem to jeden człowiek lub jedno zwierzę staje się przyczyną odwiedzin w wybranym miejscu - przekonają się jednak dzięki temu, że nie ma znaczenia, gdzie się mieszka i kim się jest, zawsze można dokonać czegoś wyjątkowego i czegoś, co zapisze się w świadomości ludzi.
"Ale dziwne" to książka bogato ilustrowana. Tracy Worrall zajmuje się tu stroną graficzną i stara się, żeby oprócz map czytelnicy mieli też inny wabik lekturowy - taką funkcję pełnią drobne ilustracje, rysunki dodawane na prawach podpisów. Mogą ułatwić zapamiętywanie ciekawostek albo przykuwać wzrok, działają też jako ozdoba. "Ale dziwne" to książka dla dzieci ciekawych świata, kolejna publikacja, która pokazuje, że w ramach picture booków edukacyjnych nie ma miejsca na nudę i na powtarzanie raz sprawdzonych rozwiązań - można każdy temat przekuć na ciekawą lekturę. Dzieciom może spodobać się zwłaszcza zestaw ciekawostek, jakich nie znajdą nigdzie indziej. A to, co dziwne i nietypowe, przyciąga najbardziej.
czwartek, 10 października 2024
Mathilde Dellatre-Josse: Wszy. Rodzinne przeprowadzki z głowy na głowę
Harperkids, Warszawa 2024.
Zabawa z pasożytami
Piotruś jest bystry i zabawny. Jest też trochę zmęczony ciągłymi przeprowadzkami – ma wrażenie, że bez przerwy trzeba się pakować, zbierać liczne rodzeństwo i kuzynostwo (łącznie z tym, które jeszcze nie przyszło na świat, ale istnieje już w postaci jajeczek), czuwać nad dobytkiem i uczyć się nowego miejsca tylko po to, by za moment wszystko zaczynać od początku. Piotruś ma tego dosyć, chętnie osiadłby gdzieś na stałe, ale to wiąże się z rozmaitymi problemami i wyzwaniami. Bo Piotruś (nazwisko: Wszołek) to wesz, musi prowadzić koczowniczy tryb życia. Nawet gdyby znalazł idealny dom, wkrótce zostanie z niego wyrzucony. Mathilde Dellatre-Josse postanawia oswoić najmłodszych odbiorców (i przy okazji ich rodziców, chociaż tomik kierowany jest do dzieci powyżej czwartego roku życia: to zrozumiałe, że maluchom książeczkę czytać mogą dorośli) z tematem, który wciąż wyzwala silne emocje, a którego nie da się właściwie uniknąć. Autorka przede wszystkim odczarowuje temat wszy jako pasożytów lęgnących się w brudzie i ubóstwie: wszy mogą trafić na każdą głowę, a kiedy pojawią się w domu, dobrze jest przejrzeć głowy wszystkich domowników, niezależnie od ich wieku i społecznych relacji. Trzeba używać specjalnych preparatów i wyczesywać wszy gęstym grzebieniem – ale nie wiąże się to z żadnym stresem czy bólem. Może zatem autorka przygotowywać odbiorców na konieczną kurację i ograniczać ich stres. Może też zająć się przedstawianiem tematu w sposób oryginalny i z humorem. Piotruś pokazuje, jak ludzkie działania wyglądają z perspektywy wszy – tu nie liczą się intencje żywiciela, a jedynie efekty jego działań dla najmniejszych stworzonek. Nie zabraknie tablic edukacyjnych, przedstawiania faktycznego wyglądu wszy i gnid, informacji na temat działań wszy (dlaczego po ukąszeniu człowiek się drapie). Wszystko pojawia się w wartkiej narracji przedstawianej przez bohatera, który, jak sam podkreśla, został podrasowany w swoim wyglądzie, zamieniony na kreskówkową, bajkową postać – po to, żeby nie wzbudzać obrzydzenia, a zachęcić odbiorców do śledzenia historyjki. Przede wszystkim Piotruś obala mity na temat wszy i wszawicy. Poza tym pomaga w wytłumaczeniu dzieciom pewnych zjawisk i działań. To tomik edukacyjny, dzięki któremu maluchom łatwiej będzie zrozumieć, dlaczego muszą poddawać się niekoniecznie lubianym zabiegom: myciu głowy czy czesaniu włosów. Nawet jeśli bajkowe wszy wypadają dość sympatycznie, nie są mile widzianymi gośćmi na głowach kolejnych żywicieli. A przenoszą się szybko i ciągle – mapa mieszkań Piotrusia pomoże to sobie uzmysłowić. Humor pojawia się w tej książce nie tylko w warstwie narracji (jest czynnikiem łagodzącym stres i dość mocno wpływającym na przyswajanie elementów edukacyjnych), ale i w ilustracjach – książka to wielkoformatowy picture book, który przyciąga wzrok za sprawą ciekawie odmalowanych bohaterów. Dowcipne komentarze pod rysunkami zachęcają do lektury i rozśmieszają dzieci, automatycznie zmniejszając strach przed wszawicą. Dla dorosłych to przypomnienie o zjawisku, które dotyka wiele dzieci w wieku przedszkolnym i które wciąż jeszcze momentami wiąże się ze społecznym ostracyzmem – a przecież wystarczy niewiele, żeby pozbyć się problemu. Po takiej lekturze nikt nie będzie już demonizować wszawicy.
Zabawa z pasożytami
Piotruś jest bystry i zabawny. Jest też trochę zmęczony ciągłymi przeprowadzkami – ma wrażenie, że bez przerwy trzeba się pakować, zbierać liczne rodzeństwo i kuzynostwo (łącznie z tym, które jeszcze nie przyszło na świat, ale istnieje już w postaci jajeczek), czuwać nad dobytkiem i uczyć się nowego miejsca tylko po to, by za moment wszystko zaczynać od początku. Piotruś ma tego dosyć, chętnie osiadłby gdzieś na stałe, ale to wiąże się z rozmaitymi problemami i wyzwaniami. Bo Piotruś (nazwisko: Wszołek) to wesz, musi prowadzić koczowniczy tryb życia. Nawet gdyby znalazł idealny dom, wkrótce zostanie z niego wyrzucony. Mathilde Dellatre-Josse postanawia oswoić najmłodszych odbiorców (i przy okazji ich rodziców, chociaż tomik kierowany jest do dzieci powyżej czwartego roku życia: to zrozumiałe, że maluchom książeczkę czytać mogą dorośli) z tematem, który wciąż wyzwala silne emocje, a którego nie da się właściwie uniknąć. Autorka przede wszystkim odczarowuje temat wszy jako pasożytów lęgnących się w brudzie i ubóstwie: wszy mogą trafić na każdą głowę, a kiedy pojawią się w domu, dobrze jest przejrzeć głowy wszystkich domowników, niezależnie od ich wieku i społecznych relacji. Trzeba używać specjalnych preparatów i wyczesywać wszy gęstym grzebieniem – ale nie wiąże się to z żadnym stresem czy bólem. Może zatem autorka przygotowywać odbiorców na konieczną kurację i ograniczać ich stres. Może też zająć się przedstawianiem tematu w sposób oryginalny i z humorem. Piotruś pokazuje, jak ludzkie działania wyglądają z perspektywy wszy – tu nie liczą się intencje żywiciela, a jedynie efekty jego działań dla najmniejszych stworzonek. Nie zabraknie tablic edukacyjnych, przedstawiania faktycznego wyglądu wszy i gnid, informacji na temat działań wszy (dlaczego po ukąszeniu człowiek się drapie). Wszystko pojawia się w wartkiej narracji przedstawianej przez bohatera, który, jak sam podkreśla, został podrasowany w swoim wyglądzie, zamieniony na kreskówkową, bajkową postać – po to, żeby nie wzbudzać obrzydzenia, a zachęcić odbiorców do śledzenia historyjki. Przede wszystkim Piotruś obala mity na temat wszy i wszawicy. Poza tym pomaga w wytłumaczeniu dzieciom pewnych zjawisk i działań. To tomik edukacyjny, dzięki któremu maluchom łatwiej będzie zrozumieć, dlaczego muszą poddawać się niekoniecznie lubianym zabiegom: myciu głowy czy czesaniu włosów. Nawet jeśli bajkowe wszy wypadają dość sympatycznie, nie są mile widzianymi gośćmi na głowach kolejnych żywicieli. A przenoszą się szybko i ciągle – mapa mieszkań Piotrusia pomoże to sobie uzmysłowić. Humor pojawia się w tej książce nie tylko w warstwie narracji (jest czynnikiem łagodzącym stres i dość mocno wpływającym na przyswajanie elementów edukacyjnych), ale i w ilustracjach – książka to wielkoformatowy picture book, który przyciąga wzrok za sprawą ciekawie odmalowanych bohaterów. Dowcipne komentarze pod rysunkami zachęcają do lektury i rozśmieszają dzieci, automatycznie zmniejszając strach przed wszawicą. Dla dorosłych to przypomnienie o zjawisku, które dotyka wiele dzieci w wieku przedszkolnym i które wciąż jeszcze momentami wiąże się ze społecznym ostracyzmem – a przecież wystarczy niewiele, żeby pozbyć się problemu. Po takiej lekturze nikt nie będzie już demonizować wszawicy.
środa, 9 października 2024
Magdalena Kordel: Wilczy Dwór. Tom II. Narodziny wilczycy
Znak, Kraków 2024.
Obrona
Magdalena Kordel udowadnia, że intrygi i emocje są ponadczasowe – nie ma znaczenia, w jakich okolicznościach i w jakich momentach historycznych przyszło postaciom funkcjonować: zawsze muszą dbać o własne dobro i o pomyślność swoich bliskich. Przekonuje się o tym Konstancja, niedawno owdowiała właścicielka Wilczego Dworu. Konstancja mogła polegać na mężu, ale nie była skazana wyłącznie na opiekę – kompani dziadka obdarzonego wielką fantazją nauczyli ją, jak radzić sobie w różnych sytuacjach. Chociaż jest połowa XIX wieku, Konstancji nie gorszą ani brzydkie słowa wymykające się czasem służbie, ani wieści o typowo męskich zajęciach i rozrywkach – przywykła do takich dzięki swoim opiekunom. Z kolei kobiety z rodu nauczyły ją, jak wykorzystywać kobiece atuty: urodę, wdzięk, seksapil (chociaż tego akurat się nie nazywa, Magdalena Kordel doskonale o tym wie), flirt i niedopowiedzenia. Dzięki temu Konstancja może uratować dwór. A jest przed czym ratować: z jednej strony sąsiad, który szuka łatwych łupów, niezbyt lojalny i niezbyt uczciwy: nie zawaha się przed niczym, zwłaszcza kiedy za przeciwnika ma pozornie słabą kobietę. Z drugiej strony stara ciotka, która planuje przejęcie majątku dzięki sercowym perypetiom: szczególnie zależy jej na tym, żeby zapewnić byt pewnemu członkowi swojej rodziny. A to najłatwiej osiągnąć przez ożenek. Ciotka chodzi po dworze i przelicza wszystko na pieniądze.
Konstancja, chociaż bez męża, nie pozostaje jednak bez opieki. Ma przy sobie przyjaciółkę i służącą Pelasię a także mrukliwego lokaja Hieronima – ta dwójka doskonale wie, czego potrzeba ludziom i dworowi. Ale to Konstancja obmyśla najważniejsze intrygi. Wspierana – odrobinę – przez pomoc z zaświatów, kobiety z rodu, które mogą podsuwać wskazówki i znaki. Magdalena Kordel umiejętnie łączy pokazywanie obyczajowości – zwłaszcza w sferze konwenansów i wykraczania poza nie – oraz odrobiny oniryczności w minimalnym a krzepiącym wsparciu przodków. Sama Konstancja niemal na oczach czytelniczek (a już na pewno na oczach swoich rozmówców) dokonuje metamorfoz – przeobrażenia mogą uświadomić, jak wielkimi mocami dysponują kobiety świadome swoich atutów. Magdalena Kordel w „Narodzinach wilczycy” tworzy pean na cześć inteligentnych kobiet – Konstancja zmienia rodzaje używanego oręża w zależności od tego, do kogo i z czym akurat się zwraca. Uświadamia odbiorczyniom, że z najtrudniejszej sytuacji bywają wyjścia oryginalne i warte wysiłku. Fakt, że może liczyć na ludzi z dworu, dodaje bohaterce sił – i pokazuje, jak ważna jest współpraca i porozumienie. „Narodziny wilczycy” to obraz z przeszłości – który jednak, poza płynącymi z patriarchalnych przekonań kombinacjami, wydaje się bardzo współczesny. Magdalena Kordel i tym razem jest w stanie urzec czytelniczki, podsunąć im zupełnie inną niż dotychczasowe lekturę – i dzięki drugiemu tomowi cyklu bardziej nawet zaprzyjaźnić z główną bohaterką. Konstancja bowiem daje się tu poznać z bardzo ciekawej strony, jako kobieta, która musi podjąć walkę z podstępnym wrogiem, żeby ocalić dom i ludzi. I to w połączeniu ze środkami, które przy tym zadaniu stosuje, wypada najbardziej barwnie. Sama Magdalena Kordel ucieka od schematów i zapewnia sobie publiczność do trzeciego tomu cyklu. Po takim finale - nie ma wyjścia, trzeba czekać na kolejną część.
Obrona
Magdalena Kordel udowadnia, że intrygi i emocje są ponadczasowe – nie ma znaczenia, w jakich okolicznościach i w jakich momentach historycznych przyszło postaciom funkcjonować: zawsze muszą dbać o własne dobro i o pomyślność swoich bliskich. Przekonuje się o tym Konstancja, niedawno owdowiała właścicielka Wilczego Dworu. Konstancja mogła polegać na mężu, ale nie była skazana wyłącznie na opiekę – kompani dziadka obdarzonego wielką fantazją nauczyli ją, jak radzić sobie w różnych sytuacjach. Chociaż jest połowa XIX wieku, Konstancji nie gorszą ani brzydkie słowa wymykające się czasem służbie, ani wieści o typowo męskich zajęciach i rozrywkach – przywykła do takich dzięki swoim opiekunom. Z kolei kobiety z rodu nauczyły ją, jak wykorzystywać kobiece atuty: urodę, wdzięk, seksapil (chociaż tego akurat się nie nazywa, Magdalena Kordel doskonale o tym wie), flirt i niedopowiedzenia. Dzięki temu Konstancja może uratować dwór. A jest przed czym ratować: z jednej strony sąsiad, który szuka łatwych łupów, niezbyt lojalny i niezbyt uczciwy: nie zawaha się przed niczym, zwłaszcza kiedy za przeciwnika ma pozornie słabą kobietę. Z drugiej strony stara ciotka, która planuje przejęcie majątku dzięki sercowym perypetiom: szczególnie zależy jej na tym, żeby zapewnić byt pewnemu członkowi swojej rodziny. A to najłatwiej osiągnąć przez ożenek. Ciotka chodzi po dworze i przelicza wszystko na pieniądze.
Konstancja, chociaż bez męża, nie pozostaje jednak bez opieki. Ma przy sobie przyjaciółkę i służącą Pelasię a także mrukliwego lokaja Hieronima – ta dwójka doskonale wie, czego potrzeba ludziom i dworowi. Ale to Konstancja obmyśla najważniejsze intrygi. Wspierana – odrobinę – przez pomoc z zaświatów, kobiety z rodu, które mogą podsuwać wskazówki i znaki. Magdalena Kordel umiejętnie łączy pokazywanie obyczajowości – zwłaszcza w sferze konwenansów i wykraczania poza nie – oraz odrobiny oniryczności w minimalnym a krzepiącym wsparciu przodków. Sama Konstancja niemal na oczach czytelniczek (a już na pewno na oczach swoich rozmówców) dokonuje metamorfoz – przeobrażenia mogą uświadomić, jak wielkimi mocami dysponują kobiety świadome swoich atutów. Magdalena Kordel w „Narodzinach wilczycy” tworzy pean na cześć inteligentnych kobiet – Konstancja zmienia rodzaje używanego oręża w zależności od tego, do kogo i z czym akurat się zwraca. Uświadamia odbiorczyniom, że z najtrudniejszej sytuacji bywają wyjścia oryginalne i warte wysiłku. Fakt, że może liczyć na ludzi z dworu, dodaje bohaterce sił – i pokazuje, jak ważna jest współpraca i porozumienie. „Narodziny wilczycy” to obraz z przeszłości – który jednak, poza płynącymi z patriarchalnych przekonań kombinacjami, wydaje się bardzo współczesny. Magdalena Kordel i tym razem jest w stanie urzec czytelniczki, podsunąć im zupełnie inną niż dotychczasowe lekturę – i dzięki drugiemu tomowi cyklu bardziej nawet zaprzyjaźnić z główną bohaterką. Konstancja bowiem daje się tu poznać z bardzo ciekawej strony, jako kobieta, która musi podjąć walkę z podstępnym wrogiem, żeby ocalić dom i ludzi. I to w połączeniu ze środkami, które przy tym zadaniu stosuje, wypada najbardziej barwnie. Sama Magdalena Kordel ucieka od schematów i zapewnia sobie publiczność do trzeciego tomu cyklu. Po takim finale - nie ma wyjścia, trzeba czekać na kolejną część.
wtorek, 8 października 2024
Joanna Zielewska: Glukozowy zawrót głowy
Ringier Axel Springer, Warszawa 2024.
Dieta
Joanna Zielewska nie przychodzi do odbiorców z żadnym nowatorskim programem żywieniowym, owszem, dystansuje się od niektórych zaleceń modnych teraz lub przed momentem – ale znacznie chętniej wykorzystuje poszczególne składniki z różnych programów żywieniowych, żeby zaproponować własne rozwiązania – plan na miesiąc. Stosowanie się do tych propozycji ma pozwolić na przeprogramowanie organizmu – przyzwyczajenie go do zdrowszego odżywiania się i usunięcie zachcianek na coś słodkiego (bez rezygnowania z deserów). W efekcie da się tę książkę potraktować jako publikację kulinarną, zestaw podpowiedzi, co przygotować na śniadanie, obiad i kolację, kiedy nie ma się już pomysłu na codzienny jadłospis. Joanna Zielewska stawia raczej na narrację poradnikową niż na naukowe wywody, nie karmi czytelników kolejnymi badaniami i odkryciami – sięga po rozmaite inspiracje i wybiera z nich coś dla siebie, żeby w efekcie stworzyć zestaw wskazówek dla czytelników, którzy chcą ograniczyć cukier w codziennej diecie. Wprowadza wyjaśnienia (kiedy z czego rezygnować i co w jaki sposób wprowadzać do posiłków), ale są one dość krótkie i, jak to zwykle w podobnych publikacjach bywa, przekonają wyłącznie już przekonanych. A to oznacza, że najczęściej eksploatowaną warstwą tomu „Glukozowy zawrót głowy” będzie część kulinarna. Autorka stawia przed odbiorcami „dodatkowe wyzwania” na tydzień – bo i dlaczego nie spróbować wprowadzenia zdrowych nawyków – ale nie szuka motywacji czy argumentów za zmianą trybu życia. To mniej istotny fragment opowieści. Najbardziej liczą się nowe posiłki i na nie pomysł ma. Są tu przepisy oryginalne i apetyczne, o różnym stopniu skomplikowania (co ważne – często składniki dotyczą jednej lub dwóch porcji, podwajane są wtedy, gdy danie można zamrozić albo łatwiej przygotować w większej ilości), a efektowne. Można znaleźć albo nowe smaki, albo propozycje modyfikacji znanych dań – i nie tylko popracować nad swoim uzależnieniem od cukru, ale też zastąpić czymś nowym dotychczas przygotowywane posiłki.
Chociaż jest to książka poradnikowa, liczba zdjęć i grafik przypomina w niej publikacje albumowe – autorka zdaje sobie sprawę, że w ten sposób łatwiej jej będzie przyciągnąć uwagę czytelników i zachęcić do wypróbowania konkretnych przepisów. Same przepisy z kolei są pisane najprościej – kierowane są do ludzi, którzy nie znaleźli się w kuchni pierwszy raz i raczej radzą sobie z przyrządzaniem zwykłych posiłków. To pozwala na stosowanie pewnych skrótów i na unikanie wyjaśniania oczywistości – dzięki czemu będzie więcej miejsca na kolejne przepisy. „Glukozowy zawrót głowy” to poradnik dla odbiorców szukających szybkiego i przydatnego, niewymyślnego zestawu dań do codziennych posiłków – po tę książkę sięga się dla praktycznych wskazówek i to nawet bez względu na problemy z cukrem (lub ich brak): można ją po prostu potraktować jako poradnik kulinarny ze wstępem dotyczącym spożywania cukru.
Dieta
Joanna Zielewska nie przychodzi do odbiorców z żadnym nowatorskim programem żywieniowym, owszem, dystansuje się od niektórych zaleceń modnych teraz lub przed momentem – ale znacznie chętniej wykorzystuje poszczególne składniki z różnych programów żywieniowych, żeby zaproponować własne rozwiązania – plan na miesiąc. Stosowanie się do tych propozycji ma pozwolić na przeprogramowanie organizmu – przyzwyczajenie go do zdrowszego odżywiania się i usunięcie zachcianek na coś słodkiego (bez rezygnowania z deserów). W efekcie da się tę książkę potraktować jako publikację kulinarną, zestaw podpowiedzi, co przygotować na śniadanie, obiad i kolację, kiedy nie ma się już pomysłu na codzienny jadłospis. Joanna Zielewska stawia raczej na narrację poradnikową niż na naukowe wywody, nie karmi czytelników kolejnymi badaniami i odkryciami – sięga po rozmaite inspiracje i wybiera z nich coś dla siebie, żeby w efekcie stworzyć zestaw wskazówek dla czytelników, którzy chcą ograniczyć cukier w codziennej diecie. Wprowadza wyjaśnienia (kiedy z czego rezygnować i co w jaki sposób wprowadzać do posiłków), ale są one dość krótkie i, jak to zwykle w podobnych publikacjach bywa, przekonają wyłącznie już przekonanych. A to oznacza, że najczęściej eksploatowaną warstwą tomu „Glukozowy zawrót głowy” będzie część kulinarna. Autorka stawia przed odbiorcami „dodatkowe wyzwania” na tydzień – bo i dlaczego nie spróbować wprowadzenia zdrowych nawyków – ale nie szuka motywacji czy argumentów za zmianą trybu życia. To mniej istotny fragment opowieści. Najbardziej liczą się nowe posiłki i na nie pomysł ma. Są tu przepisy oryginalne i apetyczne, o różnym stopniu skomplikowania (co ważne – często składniki dotyczą jednej lub dwóch porcji, podwajane są wtedy, gdy danie można zamrozić albo łatwiej przygotować w większej ilości), a efektowne. Można znaleźć albo nowe smaki, albo propozycje modyfikacji znanych dań – i nie tylko popracować nad swoim uzależnieniem od cukru, ale też zastąpić czymś nowym dotychczas przygotowywane posiłki.
Chociaż jest to książka poradnikowa, liczba zdjęć i grafik przypomina w niej publikacje albumowe – autorka zdaje sobie sprawę, że w ten sposób łatwiej jej będzie przyciągnąć uwagę czytelników i zachęcić do wypróbowania konkretnych przepisów. Same przepisy z kolei są pisane najprościej – kierowane są do ludzi, którzy nie znaleźli się w kuchni pierwszy raz i raczej radzą sobie z przyrządzaniem zwykłych posiłków. To pozwala na stosowanie pewnych skrótów i na unikanie wyjaśniania oczywistości – dzięki czemu będzie więcej miejsca na kolejne przepisy. „Glukozowy zawrót głowy” to poradnik dla odbiorców szukających szybkiego i przydatnego, niewymyślnego zestawu dań do codziennych posiłków – po tę książkę sięga się dla praktycznych wskazówek i to nawet bez względu na problemy z cukrem (lub ich brak): można ją po prostu potraktować jako poradnik kulinarny ze wstępem dotyczącym spożywania cukru.
poniedziałek, 7 października 2024
Chanel Cleeton: French kissed
Harper Collins, Warszawa 2024.
Z biblioteki
Fleur studiuje – ale nie ma naukowych ambicji. Zresztą niespecjalnie stara się o wyższe wykształcenie, raczej udaje jej się cudem zaliczać kolejne przedmioty i lata. Obecnie znajduje się pod ścianą: musi zyskać zaliczenie z zajęć, które leżą poza sferą jej zainteresowań. Fleur nie zamierza przejmować się nadmiernie edukacją, liczy się dla niej moda. Także towarzysko nie odnosi zbyt wielkich sukcesów – chociaż akurat tu mogłaby sobie nieźle poradzić. Jednak po tym, jak jej były chłopak rozesłał znajomym nagie zdjęcia Fleur, dziewczyna nie ma już ochoty nawiązywać bliższych kontaktów z kimkolwiek z uczelni. Bohaterka ma też pewien sekret, który ją kształtuje i który nie pozostaje bez znaczenia w kolejnych życiowych wyborach. Fleur jest powszechnie uznawana za śliczną ale niezbyt inteligentną – i nie zależy jej na zmianie tego stanu rzeczy. Inaczej jest z Maksem – ten chłopak to nerd, całymi dniami się uczy, spędza czas w bibliotece, bo wie, że tylko w ten sposób będzie się mógł wyrwać ze swojego środowiska i zacząć lepsze życie niż to, które planował dla niego surowy ojciec. Max nie zwraca uwagi na innych ludzi, przynajmniej takie odnosi się wrażenie. Fleur spotykała się kiedyś z jego najlepszym przyjacielem i już na pierwszym roku Max wyrobił sobie o niej opinię, a do tego nadał jej przezwisko, które dość mocno Fleur ubodło. Max z reguły nie przejmuje się zdaniem innych, pozostaje na uboczu. I nikt by nie przypuszczał, że tę parę coś może połączyć. Tymczasem „French kissed” to właśnie romans young adult osnuty na tym, co wydaje się niemożliwe.
Bohaterowie prowadzą narrację na przemian i dzielą się najskrytszymi przemyśleniami o sobie nawzajem. To pozwala czytelnikom na wyrobienie sobie opinii na temat ich relacji i przyszłości – bo związek się rozwija i, wbrew pozorom, nie jest jednostronny: Fleur też może pomóc w ważnych biznesowych sprawach, nawet jeśli o szczegółach nie ma pojęcia. Autorka tak prowadzi fabułę, żeby pokazać, że każdy jest wartościowy i każdy ma inne mocne strony – przeciwieństwa mogą się uzupełniać i fascynować. Oczywiście jest w tym sporo naiwności, od początku wiadomo, że bohaterowie pokonają wszystkie trudności i będą ze sobą, ale Chanel Cleeton sprawnie prowadzi narrację i potrafi zaangażować czytelniczki w opowieść. Funduje im realizację marzenia o wielkiej miłości, która pokona wszystkie przeszkody – i całkiem przyjemną powieść rozrywkową. Tak naprawdę kwestie związane z uczelnią i przygotowywaniem pracy semestralnej to przykrywka, którą Cleeton bardzo szybko porzuca – potrzebuje jej wyłącznie do tego, żeby bohaterowie zaczęli ze sobą rozmawiać i żeby zwrócili na siebie uwagę – później już sprawy nabierają tempa bez względu na zewnętrzne okoliczności, a Chanel Cleeton może się przerzucić na prezentowanie zestawu emocji i reakcji na drugą osobę. Nakreśla narodziny uczucia, które wymyka się schematom – i zapewnia czytelniczki, że nie ma problemów nie do pokonania. „French kissed” to książka, w której mnóstwo jest detali w portretowaniu uczucia, co przekona zwłaszcza te odbiorczynie, które lubią podglądać niespieszne narodziny szczęścia.
Z biblioteki
Fleur studiuje – ale nie ma naukowych ambicji. Zresztą niespecjalnie stara się o wyższe wykształcenie, raczej udaje jej się cudem zaliczać kolejne przedmioty i lata. Obecnie znajduje się pod ścianą: musi zyskać zaliczenie z zajęć, które leżą poza sferą jej zainteresowań. Fleur nie zamierza przejmować się nadmiernie edukacją, liczy się dla niej moda. Także towarzysko nie odnosi zbyt wielkich sukcesów – chociaż akurat tu mogłaby sobie nieźle poradzić. Jednak po tym, jak jej były chłopak rozesłał znajomym nagie zdjęcia Fleur, dziewczyna nie ma już ochoty nawiązywać bliższych kontaktów z kimkolwiek z uczelni. Bohaterka ma też pewien sekret, który ją kształtuje i który nie pozostaje bez znaczenia w kolejnych życiowych wyborach. Fleur jest powszechnie uznawana za śliczną ale niezbyt inteligentną – i nie zależy jej na zmianie tego stanu rzeczy. Inaczej jest z Maksem – ten chłopak to nerd, całymi dniami się uczy, spędza czas w bibliotece, bo wie, że tylko w ten sposób będzie się mógł wyrwać ze swojego środowiska i zacząć lepsze życie niż to, które planował dla niego surowy ojciec. Max nie zwraca uwagi na innych ludzi, przynajmniej takie odnosi się wrażenie. Fleur spotykała się kiedyś z jego najlepszym przyjacielem i już na pierwszym roku Max wyrobił sobie o niej opinię, a do tego nadał jej przezwisko, które dość mocno Fleur ubodło. Max z reguły nie przejmuje się zdaniem innych, pozostaje na uboczu. I nikt by nie przypuszczał, że tę parę coś może połączyć. Tymczasem „French kissed” to właśnie romans young adult osnuty na tym, co wydaje się niemożliwe.
Bohaterowie prowadzą narrację na przemian i dzielą się najskrytszymi przemyśleniami o sobie nawzajem. To pozwala czytelnikom na wyrobienie sobie opinii na temat ich relacji i przyszłości – bo związek się rozwija i, wbrew pozorom, nie jest jednostronny: Fleur też może pomóc w ważnych biznesowych sprawach, nawet jeśli o szczegółach nie ma pojęcia. Autorka tak prowadzi fabułę, żeby pokazać, że każdy jest wartościowy i każdy ma inne mocne strony – przeciwieństwa mogą się uzupełniać i fascynować. Oczywiście jest w tym sporo naiwności, od początku wiadomo, że bohaterowie pokonają wszystkie trudności i będą ze sobą, ale Chanel Cleeton sprawnie prowadzi narrację i potrafi zaangażować czytelniczki w opowieść. Funduje im realizację marzenia o wielkiej miłości, która pokona wszystkie przeszkody – i całkiem przyjemną powieść rozrywkową. Tak naprawdę kwestie związane z uczelnią i przygotowywaniem pracy semestralnej to przykrywka, którą Cleeton bardzo szybko porzuca – potrzebuje jej wyłącznie do tego, żeby bohaterowie zaczęli ze sobą rozmawiać i żeby zwrócili na siebie uwagę – później już sprawy nabierają tempa bez względu na zewnętrzne okoliczności, a Chanel Cleeton może się przerzucić na prezentowanie zestawu emocji i reakcji na drugą osobę. Nakreśla narodziny uczucia, które wymyka się schematom – i zapewnia czytelniczki, że nie ma problemów nie do pokonania. „French kissed” to książka, w której mnóstwo jest detali w portretowaniu uczucia, co przekona zwłaszcza te odbiorczynie, które lubią podglądać niespieszne narodziny szczęścia.
niedziela, 6 października 2024
Marta Guzowska: Zagadka diabła Boruty
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Złodziej w ciemności
Przeważnie dzieci nie chcą chodzić po muzeach. Nudzi je to i męczy, nie kojarzy się z niczym atrakcyjnym. Marta Guzowska zmienia to podejście - a zmienia pomysłowo, wciągając małych czytelników w wielkie i niewyjaśnione przygody nie z tego świata. Seria Detektywi z Tajemniczej 5 doczekała się swojej "paranormalnej" kontynuacji - Detektywi z Tajemniczej 5 kontra duchy. Oczywiście nie chodzi tu ani o straszenie dzieci, ani o wprowadzanie do ich umysłów skojarzeń z zaświatami - Marta Guzowska sięga po stare polskie legendy i wierzenia, których pozostałości daje się czasami spotkać w kulturze. Dzieli się tym za sprawą młodych detektywów: Anka, Piotrek i najmłodsza Jaga chętnie podróżują z którymś z dorosłych i sprawdzają, co jest do odkrycia w miejscach, do których trafiają. Tym razem intryguje ich zamek w Łęczycy. Najpierw Jaga sprawdza, czy naprawdę diabeł mógł zostawić odciski palców na murze kolegiaty w Tumie. Później jednak wszyscy zajmują się zagadką diabła Boruty. W lokalnym muzeum trwa właśnie konkurs na najlepsze diabelskie przebranie, a poza tym... prawdziwa zagadka detektywistyczna, której raczej nikt nie mógłby przewidzieć. Pogoda nie sprzyja zwiedzaniu, więc liczba podejrzanych szybko się ogranicza. Najcenniejszym eksponatem w muzeum jest denar, piękna moneta z dawnych czasów - i to właśnie ten eksponat znika, gdy na skutek burzy następuje chwilowa ciemność. Brak prądu umożliwił komuś dokonanie zuchwałej kradzieży. W dodatku razem z monetą znika posąg jednego z diabłów, którymi wypełniona była sala - o ile srebrny krążek całkiem łatwo byłoby schować, o tyle już figurę - niekoniecznie. Trzeba zatem przeprowadzić śledztwo. Jaga ze wszystkich sił stara się pomóc bratu. Chociaż nie wszystko z rozmów dorosłych rozumie, ale zawsze może dopytać o znaczenia trudnych wyrazów - Marta Guzowska w ten sposób edukuje najmłodszych czytelników, wprowadza do ich słowników nowe pojęcia i zwroty, dzieli się też wiedzą na temat powiedzeń z diabłami - co wiąże się z tematem powieści. To dodatkowy walor historii - nie pierwszej przecież.
Dzieci przyzwyczaiły się już zapewne do serii i do rozwiązań stosowanych przez autorkę. Marta Guzowska chce nie tylko uczyć czytelników o historii i lokalnych atrakcjach. Zmusza też odbiorców do logicznego myślenia i do zabawy w detektywów. Wiele rozdziałów kończy wątpliwościami albo pytaniami. To moment, w którym czytelnicy mogą włączyć się do zabawy i nie dać wyprzedzić bohaterom - jeśli znajdą wyjaśnienie, sprawdzą swoje siły (nie trzeba daleko szukać, bo autorka podsuwa trzy możliwe rozwiązania) i będą usatysfakcjonowani własną pracą. Jeśli nie uda im się odgadnąć, o co chodzi, następny rozdział w pierwszym akapicie przyniesie odpowiednie wyjaśnienia. W ten sposób odbiorcy sami mogą zdecydować, czy zależy im na uczestniczeniu w akcji, czy wolą pozostać biernymi obserwatorami.
Marta Guzowska dzięki tej serii pokazuje czytelnikom, jak ciekawa i barwna jest polska tradycja, przekonuje, że warto bawić się w detektywów i uświadamia odbiorcom, że po książki sięga się dla rozrywki.
Złodziej w ciemności
Przeważnie dzieci nie chcą chodzić po muzeach. Nudzi je to i męczy, nie kojarzy się z niczym atrakcyjnym. Marta Guzowska zmienia to podejście - a zmienia pomysłowo, wciągając małych czytelników w wielkie i niewyjaśnione przygody nie z tego świata. Seria Detektywi z Tajemniczej 5 doczekała się swojej "paranormalnej" kontynuacji - Detektywi z Tajemniczej 5 kontra duchy. Oczywiście nie chodzi tu ani o straszenie dzieci, ani o wprowadzanie do ich umysłów skojarzeń z zaświatami - Marta Guzowska sięga po stare polskie legendy i wierzenia, których pozostałości daje się czasami spotkać w kulturze. Dzieli się tym za sprawą młodych detektywów: Anka, Piotrek i najmłodsza Jaga chętnie podróżują z którymś z dorosłych i sprawdzają, co jest do odkrycia w miejscach, do których trafiają. Tym razem intryguje ich zamek w Łęczycy. Najpierw Jaga sprawdza, czy naprawdę diabeł mógł zostawić odciski palców na murze kolegiaty w Tumie. Później jednak wszyscy zajmują się zagadką diabła Boruty. W lokalnym muzeum trwa właśnie konkurs na najlepsze diabelskie przebranie, a poza tym... prawdziwa zagadka detektywistyczna, której raczej nikt nie mógłby przewidzieć. Pogoda nie sprzyja zwiedzaniu, więc liczba podejrzanych szybko się ogranicza. Najcenniejszym eksponatem w muzeum jest denar, piękna moneta z dawnych czasów - i to właśnie ten eksponat znika, gdy na skutek burzy następuje chwilowa ciemność. Brak prądu umożliwił komuś dokonanie zuchwałej kradzieży. W dodatku razem z monetą znika posąg jednego z diabłów, którymi wypełniona była sala - o ile srebrny krążek całkiem łatwo byłoby schować, o tyle już figurę - niekoniecznie. Trzeba zatem przeprowadzić śledztwo. Jaga ze wszystkich sił stara się pomóc bratu. Chociaż nie wszystko z rozmów dorosłych rozumie, ale zawsze może dopytać o znaczenia trudnych wyrazów - Marta Guzowska w ten sposób edukuje najmłodszych czytelników, wprowadza do ich słowników nowe pojęcia i zwroty, dzieli się też wiedzą na temat powiedzeń z diabłami - co wiąże się z tematem powieści. To dodatkowy walor historii - nie pierwszej przecież.
Dzieci przyzwyczaiły się już zapewne do serii i do rozwiązań stosowanych przez autorkę. Marta Guzowska chce nie tylko uczyć czytelników o historii i lokalnych atrakcjach. Zmusza też odbiorców do logicznego myślenia i do zabawy w detektywów. Wiele rozdziałów kończy wątpliwościami albo pytaniami. To moment, w którym czytelnicy mogą włączyć się do zabawy i nie dać wyprzedzić bohaterom - jeśli znajdą wyjaśnienie, sprawdzą swoje siły (nie trzeba daleko szukać, bo autorka podsuwa trzy możliwe rozwiązania) i będą usatysfakcjonowani własną pracą. Jeśli nie uda im się odgadnąć, o co chodzi, następny rozdział w pierwszym akapicie przyniesie odpowiednie wyjaśnienia. W ten sposób odbiorcy sami mogą zdecydować, czy zależy im na uczestniczeniu w akcji, czy wolą pozostać biernymi obserwatorami.
Marta Guzowska dzięki tej serii pokazuje czytelnikom, jak ciekawa i barwna jest polska tradycja, przekonuje, że warto bawić się w detektywów i uświadamia odbiorcom, że po książki sięga się dla rozrywki.
Bluey. Bob Wielkouch
Harperkids, Warszawa 2024.
W ekranie
Bardzo dobry pomysł pojawia się w przygodzie Blue i Bingo – dwie siostry mają okazję pobawić się z Bobem. Bob to pacynka, przekazywana kolejnym dzieciom w szkole. Wydawałoby się, że Bob nie wniesie nic ciekawego w egzystencję bohaterów, jednak ta pacynka ma swoje zadanie do wykonania. Bob nie jest prawdziwy: działa tylko wtedy, kiedy ktoś podłoży mu głos (i tym samym dowolnie przez siebie wybrane treści), nie ożywa – jak czasem maskotki w bajkach – istnieje jako zabawka dla nieprawdziwych postaci. Ale w tym wszystkim Bob ma misję. Przechodzi z rodziny do rodziny i rozrywki z jego udziałem należy dokumentować na zdjęciach. To ciekawe zadanie, które nie pozwala odrzucić pacynki czy zignorować pracy domowej. Może się odbiorcom spodobać także ze względu na interaktywny charakter i na kreatywność. Ale kiedy Bob trafia do Bingo, przekonuje się, że nie ma u niej nic ciekawego do zrobienia. Przeważnie czas upływa małym psiakom na oglądaniu bajek. Nawet gry komputerowe nie mogą za bardzo odciągnąć bohaterów od wpatrywania się w szklany ekran. Bob jako gość w domu Bingo i Blue bardzo się nudzi. Liczy na to, że w końcu uda się zrobić razem coś twórczego – ale to wydaje się nie do osiągnięcia. Dzieci bardziej niż zabawka interesuje śledzenie wymyślonych przygód, które podaje się im bez szans na samodzielne rozrywki. I tu Bob może być pomocny: utrwalenie na zdjęciach jego przygód związanych z oglądaniem bajek nawet dla najbardziej uzależnionych od telewizora dzieci wygląda na potężną nudę. A przecież Bingo nic innego nie robi. Trzeba zapewnić Bobowi rozrywkę. „Bob Wielkouch” to malutka książka z serii Bluey, o przygodach kreskówkowej bohaterki (jest w tym pewna ironia, że krytyce podlega tutaj stałe oglądanie animowanych bajek przez najmłodszych – skoro to historia osnuta na motywach scenariusza do takiej bajki). To historyjka picturebookowa, więcej tu obrazków niż tekstu, a sam tekst jest ograniczany i sprowadzany do najważniejszych kwestii, tak, żeby dzieci mogły albo samodzielnie czytać i ćwiczyć tę sztukę, albo słuchać tekstu czytanego przez rodziców – i nie pogubić się w opowieści. „Bob Wielkouch” to jednak historia, w której najważniejsze jest przesłanie – to, czego dowiadują się o sobie dzieci, które nagle mogą spojrzeć z zewnątrz na siebie i samodzielnie wysnuć wnioski na temat własnego zachowania. To znacznie lepsze niż pouczanie czy wprowadzanie systemu nakazów i zakazów dla pociech – każdy w końcu chciałby, żeby inni zazdrościli mu rozrywek i pomysłów: a tego nie da się osiągnąć, żyjąc cudzym życiem bohatera z bajki. Dzieci powinny wziąć przykład z Blue i Bingo, które po nauczce, jaką dostały od Boba, angażują się w uatrakcyjnianie swojej codzienności i mogą na tym sporo zyskać. „Bob Wielkouch” to książeczka, która uświadamia małym czytelnikom to wszystko, czego niekoniecznie samodzielnie się domyślą.
W ekranie
Bardzo dobry pomysł pojawia się w przygodzie Blue i Bingo – dwie siostry mają okazję pobawić się z Bobem. Bob to pacynka, przekazywana kolejnym dzieciom w szkole. Wydawałoby się, że Bob nie wniesie nic ciekawego w egzystencję bohaterów, jednak ta pacynka ma swoje zadanie do wykonania. Bob nie jest prawdziwy: działa tylko wtedy, kiedy ktoś podłoży mu głos (i tym samym dowolnie przez siebie wybrane treści), nie ożywa – jak czasem maskotki w bajkach – istnieje jako zabawka dla nieprawdziwych postaci. Ale w tym wszystkim Bob ma misję. Przechodzi z rodziny do rodziny i rozrywki z jego udziałem należy dokumentować na zdjęciach. To ciekawe zadanie, które nie pozwala odrzucić pacynki czy zignorować pracy domowej. Może się odbiorcom spodobać także ze względu na interaktywny charakter i na kreatywność. Ale kiedy Bob trafia do Bingo, przekonuje się, że nie ma u niej nic ciekawego do zrobienia. Przeważnie czas upływa małym psiakom na oglądaniu bajek. Nawet gry komputerowe nie mogą za bardzo odciągnąć bohaterów od wpatrywania się w szklany ekran. Bob jako gość w domu Bingo i Blue bardzo się nudzi. Liczy na to, że w końcu uda się zrobić razem coś twórczego – ale to wydaje się nie do osiągnięcia. Dzieci bardziej niż zabawka interesuje śledzenie wymyślonych przygód, które podaje się im bez szans na samodzielne rozrywki. I tu Bob może być pomocny: utrwalenie na zdjęciach jego przygód związanych z oglądaniem bajek nawet dla najbardziej uzależnionych od telewizora dzieci wygląda na potężną nudę. A przecież Bingo nic innego nie robi. Trzeba zapewnić Bobowi rozrywkę. „Bob Wielkouch” to malutka książka z serii Bluey, o przygodach kreskówkowej bohaterki (jest w tym pewna ironia, że krytyce podlega tutaj stałe oglądanie animowanych bajek przez najmłodszych – skoro to historia osnuta na motywach scenariusza do takiej bajki). To historyjka picturebookowa, więcej tu obrazków niż tekstu, a sam tekst jest ograniczany i sprowadzany do najważniejszych kwestii, tak, żeby dzieci mogły albo samodzielnie czytać i ćwiczyć tę sztukę, albo słuchać tekstu czytanego przez rodziców – i nie pogubić się w opowieści. „Bob Wielkouch” to jednak historia, w której najważniejsze jest przesłanie – to, czego dowiadują się o sobie dzieci, które nagle mogą spojrzeć z zewnątrz na siebie i samodzielnie wysnuć wnioski na temat własnego zachowania. To znacznie lepsze niż pouczanie czy wprowadzanie systemu nakazów i zakazów dla pociech – każdy w końcu chciałby, żeby inni zazdrościli mu rozrywek i pomysłów: a tego nie da się osiągnąć, żyjąc cudzym życiem bohatera z bajki. Dzieci powinny wziąć przykład z Blue i Bingo, które po nauczce, jaką dostały od Boba, angażują się w uatrakcyjnianie swojej codzienności i mogą na tym sporo zyskać. „Bob Wielkouch” to książeczka, która uświadamia małym czytelnikom to wszystko, czego niekoniecznie samodzielnie się domyślą.
sobota, 5 października 2024
Ashley Poston: Siedem lat wstecz
Gorzka Czekolada, Media Rodzina, Poznań 2024.
Mieszkanie z zasadami
Clementine jest redaktorką, zajmuje się promocją książek w niewielkim ale prężnie działającym wydawnictwie, czeka ją w niedalekiej przyszłości awans. Jednak na razie traci radość życia. Po samobójczej śmierci ukochanej ciotki bohaterka nie potrafi się pozbierać, a sytuacja jest tym trudniejsza, że Clementine była z nią bardzo związana. To ciotka nauczyła Clementine spontaniczności i radości życia, to ciotka zapewniła jej schronienie w postaci mieszkania. To ciotka wreszcie wpoiła jej kilka zasad dotyczących funkcjonowania w rzeczywistości. A teraz wszystko rozpłynęło się we wspomnieniach, które bolą. Clementine nie potrafi się pozbierać. Tymczasem mieszkanie skrywa wielką tajemnicę: potrafi przenosić ludzi w czasie.
I tak Clementine wiedzie dwa życia. Jedno – to wypełnione troskami i niedawnymi dramatami. Bohaterka wie dobrze, że musi sama uporać się z dręczącymi ją demonami, ale nie ma na tyle siły, żeby stawić im czoła, przynajmniej jeszcze nie teraz. Zawsze może liczyć na swoje przyjaciółki zatrudnione w tej samej redakcji – one wiedzą, kiedy potrzebne jest ich wsparcie i trochę wina. One też potrafią bez trudu rozpoznać, kiedy Clementine się zakocha – doskonale się przecież znają. A na horyzoncie pojawia się pewien autor, o którego warto zawalczyć, żeby zapewnić sobie miejsce na księgarskich półkach i w świadomości odbiorców. Clementine nie ma czasu, żeby się tym przejmować: we własnym mieszkaniu odkrywa obecność wyjątkowo przystojnego mężczyzny. Ów mężczyzna nadaje Clementine pseudonim Lemon, dzieli się tajemnicami życia i gotowania i zapewnia sporo atrakcji zmysłowych. Trochę czasu minie, zanim Clementine zrozumie, że skoki w czasie zawdzięcza miejscu – ale to dla czytelniczek nie będzie żadną niespodzianką. Jak zwykle u Ashley Poston, rzeczy nie do wyjaśnienia trzeba po prostu przyjąć, żeby dobrze się bawić fabułą. Autorka nie przejmuje się wydarzeniami spoza sfery racjonalnej – wykorzystuje je do budowania płomiennego romansu w starym stylu. Stawia na wspólne doświadczanie rzeczywistości – nawet poza granicami czasu.
Clementine poznaje mężczyznę sprzed siedmiu lat i spotyka go w swojej teraźniejszości, żeby skonfrontować prawdy o przystojnym towarzyszu i przekonać się, czy naprawdę zasługuje on na wielkie uczucie. Ale nie musi non stop zajmować się analizą swoich doświadczeń, to nie ma znaczenia w obliczu relacji, która rozwija się na oczach czytelniczek. Jest „Siedem lat wstecz” propozycją, która pod kątem fabuły obchodzi stereotypowe miłosne scenariusze – autorce zależy na oryginalności w tym, co oryginalne być nie może – decyduje się zatem na rozwiązania pozarozumowe, żeby wytłumaczyć porozumienie dusz czy międzyludzkie kontakty. „Siedem lat wstecz” to powieść lekka mimo komplikacji w życiorysach postaci – jest w tym sporo goryczy, przeżywana żałoba, niewyjaśnione sprawy z przeszłości, są tajemnice bliskich i powody desperackiego kroku, są żale po czyjejś decyzji – a jednak przy tym wszystkim autorka wie, jak zaintrygować czytelniczki, jak zachęcić je do śledzenia losów Clementine i do kibicowania jej w każdej podejmowanej decyzji. „Siedem lat wstecz” to powieść obyczajowa z elementami fantastyki i romansu, połączona z powieścią psychologiczną – to studium utraty i narodzin uczucia wbrew wszystkiemu.
Mieszkanie z zasadami
Clementine jest redaktorką, zajmuje się promocją książek w niewielkim ale prężnie działającym wydawnictwie, czeka ją w niedalekiej przyszłości awans. Jednak na razie traci radość życia. Po samobójczej śmierci ukochanej ciotki bohaterka nie potrafi się pozbierać, a sytuacja jest tym trudniejsza, że Clementine była z nią bardzo związana. To ciotka nauczyła Clementine spontaniczności i radości życia, to ciotka zapewniła jej schronienie w postaci mieszkania. To ciotka wreszcie wpoiła jej kilka zasad dotyczących funkcjonowania w rzeczywistości. A teraz wszystko rozpłynęło się we wspomnieniach, które bolą. Clementine nie potrafi się pozbierać. Tymczasem mieszkanie skrywa wielką tajemnicę: potrafi przenosić ludzi w czasie.
I tak Clementine wiedzie dwa życia. Jedno – to wypełnione troskami i niedawnymi dramatami. Bohaterka wie dobrze, że musi sama uporać się z dręczącymi ją demonami, ale nie ma na tyle siły, żeby stawić im czoła, przynajmniej jeszcze nie teraz. Zawsze może liczyć na swoje przyjaciółki zatrudnione w tej samej redakcji – one wiedzą, kiedy potrzebne jest ich wsparcie i trochę wina. One też potrafią bez trudu rozpoznać, kiedy Clementine się zakocha – doskonale się przecież znają. A na horyzoncie pojawia się pewien autor, o którego warto zawalczyć, żeby zapewnić sobie miejsce na księgarskich półkach i w świadomości odbiorców. Clementine nie ma czasu, żeby się tym przejmować: we własnym mieszkaniu odkrywa obecność wyjątkowo przystojnego mężczyzny. Ów mężczyzna nadaje Clementine pseudonim Lemon, dzieli się tajemnicami życia i gotowania i zapewnia sporo atrakcji zmysłowych. Trochę czasu minie, zanim Clementine zrozumie, że skoki w czasie zawdzięcza miejscu – ale to dla czytelniczek nie będzie żadną niespodzianką. Jak zwykle u Ashley Poston, rzeczy nie do wyjaśnienia trzeba po prostu przyjąć, żeby dobrze się bawić fabułą. Autorka nie przejmuje się wydarzeniami spoza sfery racjonalnej – wykorzystuje je do budowania płomiennego romansu w starym stylu. Stawia na wspólne doświadczanie rzeczywistości – nawet poza granicami czasu.
Clementine poznaje mężczyznę sprzed siedmiu lat i spotyka go w swojej teraźniejszości, żeby skonfrontować prawdy o przystojnym towarzyszu i przekonać się, czy naprawdę zasługuje on na wielkie uczucie. Ale nie musi non stop zajmować się analizą swoich doświadczeń, to nie ma znaczenia w obliczu relacji, która rozwija się na oczach czytelniczek. Jest „Siedem lat wstecz” propozycją, która pod kątem fabuły obchodzi stereotypowe miłosne scenariusze – autorce zależy na oryginalności w tym, co oryginalne być nie może – decyduje się zatem na rozwiązania pozarozumowe, żeby wytłumaczyć porozumienie dusz czy międzyludzkie kontakty. „Siedem lat wstecz” to powieść lekka mimo komplikacji w życiorysach postaci – jest w tym sporo goryczy, przeżywana żałoba, niewyjaśnione sprawy z przeszłości, są tajemnice bliskich i powody desperackiego kroku, są żale po czyjejś decyzji – a jednak przy tym wszystkim autorka wie, jak zaintrygować czytelniczki, jak zachęcić je do śledzenia losów Clementine i do kibicowania jej w każdej podejmowanej decyzji. „Siedem lat wstecz” to powieść obyczajowa z elementami fantastyki i romansu, połączona z powieścią psychologiczną – to studium utraty i narodzin uczucia wbrew wszystkiemu.
piątek, 4 października 2024
Lucy Score, Claire Kingsley: Gin Fling
Helion, Editio Red, Gliwice 2024.
Rodzina
W Bootleg Springs wszyscy powinni być szczęśliwi. Chociaż nie zawsze są. Przyrodnie rodzeństwo Jonaha na przykład ciągle mierzy się z demonami przeszłości: najprawdopodobniej to ich ojciec popełnił morderstwo, pozbawił życia nastolatkę. Miejscowi nie chcą zapomnieć o tragedii, tym bardziej, że zagadka kryminalna nie została jeszcze rozwiązana. Niby wszystkie tropy wskazują winnego, a jednak coś się nie zgadza. Jonah czuje się też przytłoczony winą ojca - nie tylko za sprawą genów, ale też przez atmosferę małego miasteczka. Poza tym w Bootleg Springs dzieje się wiele, ale już w płaszczyźnie obyczajowej. Przede wszystkim Scarlett zależy na tym, żeby wszyscy byli szczęśliwi i znaleźli swoją drugą połówkę. To Scarlett dopasowuje do siebie ludzi i wymyśla intrygi, które mają im pomóc w uzmysłowieniu sobie silnych uczuć. To ona umieszcza Jonaha w jednym domku z Shelby.
Jonah to przystojny mężczyzna, który prowadzi siłownię ku uciesze starszych mieszkanek Bootleg Springs. Zawsze miło popatrzeć na dobrze zbudowanego młodzieńca, który jest w dodatku obdarzony poczuciem humoru. Jonah powoli poznaje specyfikę miasteczka i przekonuje się, że miejscowi nie dadzą mu spokoju. Sam zapuszcza tu korzenie i coraz lepiej i pewniej czuje się w otoczeniu przyrodnich braci. Dowiaduje się, czym jest solidarność rodów i uświadamia sobie, że w każdej chwili będzie mógł liczyć na swoich bliskich. Shelby tymczasem chwilowo przynajmniej ucieka od rodziny. Nie chce się przyznać, że lekarze wykryli u niej poważną chorobę - tak zresztą było zawsze, Shelby ukrywała przed rodzicami własne traumy i problemy - żeby ich nie martwić. Nie wie jednak, że Bootleg Springs nikogo nie pozostawi bez wsparcia.
Toczy się ta opowieść - jak w każdym obecnie romansie, a już na pewno każdej powieści young adult - dwutorowo, bohaterowie, którzy zostaną parą, na przemian relacjonują wydarzenia i swoje uczucia. Powoli rozwija się między nimi pożądanie - a wspólne przeżycia prowadzą też do rozkwitu miłości. Ale przecież o to chodzi: wszyscy w Bootleg Springs muszą znaleźć swoje szczęście. Lucy Score i Claire Kingsley nie zatrzymują się jednak - na szczęście - wyłącznie na przewidywalnym (chociaż gorącym i ciekawie rozwijanym) romansie. Proponują też sprawy kryminalne - coś, co stało się wyznacznikiem pisarstwa Lucy Score, pojawia się i tutaj. Małe miasteczko i wielka kryminalna tajemnica z przeszłości wiążą się z realnym obecnym zagrożeniem. Shelby może się przekonać, że niebezpieczeństwo kryje się bardzo blisko - i nawet czujność może jej nie uchronić przed dramatem. A ponieważ komuś na niej zależy, w sprawę zaangażuje się więcej ludzi. Intryga kryminalna przyciągnie szerokie grono czytelników - czytelniczki z kolei będą się skupiać na kwestii uczuć. Jak zawsze u Lucy Score można tu liczyć na pomysłowy rozwój akcji i udane opisy, nawet jeśli ktoś zna już schemat, według którego konstruowane są kolejne książki, z pewnością chętnie zajrzy i do tej części Tajemniczego miasteczka Bootleg Springs. Śledzenie przygód bohaterów, którzy mają się ku sobie, ale muszą też ponaprawiać własne prywatne sprawy to czysta całkiem ambitna rozrywka w dobrym gatunku - "Gin Fling" to książka, która z pewnością przypadnie do gustu odbiorcom ceniącym sobie różne gatunki książek rozrywkowych.
Rodzina
W Bootleg Springs wszyscy powinni być szczęśliwi. Chociaż nie zawsze są. Przyrodnie rodzeństwo Jonaha na przykład ciągle mierzy się z demonami przeszłości: najprawdopodobniej to ich ojciec popełnił morderstwo, pozbawił życia nastolatkę. Miejscowi nie chcą zapomnieć o tragedii, tym bardziej, że zagadka kryminalna nie została jeszcze rozwiązana. Niby wszystkie tropy wskazują winnego, a jednak coś się nie zgadza. Jonah czuje się też przytłoczony winą ojca - nie tylko za sprawą genów, ale też przez atmosferę małego miasteczka. Poza tym w Bootleg Springs dzieje się wiele, ale już w płaszczyźnie obyczajowej. Przede wszystkim Scarlett zależy na tym, żeby wszyscy byli szczęśliwi i znaleźli swoją drugą połówkę. To Scarlett dopasowuje do siebie ludzi i wymyśla intrygi, które mają im pomóc w uzmysłowieniu sobie silnych uczuć. To ona umieszcza Jonaha w jednym domku z Shelby.
Jonah to przystojny mężczyzna, który prowadzi siłownię ku uciesze starszych mieszkanek Bootleg Springs. Zawsze miło popatrzeć na dobrze zbudowanego młodzieńca, który jest w dodatku obdarzony poczuciem humoru. Jonah powoli poznaje specyfikę miasteczka i przekonuje się, że miejscowi nie dadzą mu spokoju. Sam zapuszcza tu korzenie i coraz lepiej i pewniej czuje się w otoczeniu przyrodnich braci. Dowiaduje się, czym jest solidarność rodów i uświadamia sobie, że w każdej chwili będzie mógł liczyć na swoich bliskich. Shelby tymczasem chwilowo przynajmniej ucieka od rodziny. Nie chce się przyznać, że lekarze wykryli u niej poważną chorobę - tak zresztą było zawsze, Shelby ukrywała przed rodzicami własne traumy i problemy - żeby ich nie martwić. Nie wie jednak, że Bootleg Springs nikogo nie pozostawi bez wsparcia.
Toczy się ta opowieść - jak w każdym obecnie romansie, a już na pewno każdej powieści young adult - dwutorowo, bohaterowie, którzy zostaną parą, na przemian relacjonują wydarzenia i swoje uczucia. Powoli rozwija się między nimi pożądanie - a wspólne przeżycia prowadzą też do rozkwitu miłości. Ale przecież o to chodzi: wszyscy w Bootleg Springs muszą znaleźć swoje szczęście. Lucy Score i Claire Kingsley nie zatrzymują się jednak - na szczęście - wyłącznie na przewidywalnym (chociaż gorącym i ciekawie rozwijanym) romansie. Proponują też sprawy kryminalne - coś, co stało się wyznacznikiem pisarstwa Lucy Score, pojawia się i tutaj. Małe miasteczko i wielka kryminalna tajemnica z przeszłości wiążą się z realnym obecnym zagrożeniem. Shelby może się przekonać, że niebezpieczeństwo kryje się bardzo blisko - i nawet czujność może jej nie uchronić przed dramatem. A ponieważ komuś na niej zależy, w sprawę zaangażuje się więcej ludzi. Intryga kryminalna przyciągnie szerokie grono czytelników - czytelniczki z kolei będą się skupiać na kwestii uczuć. Jak zawsze u Lucy Score można tu liczyć na pomysłowy rozwój akcji i udane opisy, nawet jeśli ktoś zna już schemat, według którego konstruowane są kolejne książki, z pewnością chętnie zajrzy i do tej części Tajemniczego miasteczka Bootleg Springs. Śledzenie przygód bohaterów, którzy mają się ku sobie, ale muszą też ponaprawiać własne prywatne sprawy to czysta całkiem ambitna rozrywka w dobrym gatunku - "Gin Fling" to książka, która z pewnością przypadnie do gustu odbiorcom ceniącym sobie różne gatunki książek rozrywkowych.
Subskrybuj:
Posty (Atom)