Bukowy Las, Wrocław 2013.
Papierowe życie
Nie wiem, czy J. D. Landis chciał stworzyć powieść biograficzną, historię modernistyczną czy coś z dziedziny literatury erotycznej. Sięgnął po życiorys Dagny Juel i przekształcił go w niby-obyczajówkę ze śladami podręcznikowych informacji i w założeniach stawiał na uwypuklenie relacji intymnych, najbardziej osobistych przeżyć oraz doświadczeń bohaterki książki. W praktyce postacie wyszły mu mocno papierowe i trzeba będzie sporo wysiłku ze strony czytelników, żeby po raz kolejny tchnąć w nie życie. A wszystko przez to, że Landis nie może się zdecydować, o czym – poza życiem i śmiercią Dagny – ma być jego powieść. W rezultacie odmalowuje kolejne sceny zupełnie bez przekonania, przykłada współczesną miarę do dawnych realiów i traci kontrolę nad dalszoplanowymi bohaterami, którzy zaczynają snuć się po tomie bez celu.
W „Dagny. Życie i śmierć” liczą się dwie namiętności, pieprzenie i sztuka. Landis jest najbardziej zadowolony, gdy może podprowadzać postacie pod moment scen erotycznych, ale sam się z nich wycofuje, zaledwie napomykając o cielesnych zbliżeniach, w dodatku zwykle w niezręcznej, zawieszonej między kolokwialnością i wulgarnością wersji. Niby uśmiecha się na myśl o przetasowaniach w modernistycznych związkach, ale prowadzi go to donikąd. Sensacji w sferze erotycznej szuka – i rezygnuje w połowie drogi, jakby rozczarowany, że wybrzmiewa to wszystko zbyt zwyczajnie i naturalnie. Raz próbuje odejść w stronę turpizmu czy naturalizmu – ale nie przypada mu to do gustu i rezygnuje z rozwijania wątków w tym kierunku. Co pewien czas przypomina sobie o tym, że jego bohaterowie żyli naprawdę – i kolejne fabularne przystanki opiera na biografiach. Kto się z kim gdzie spotkał i co od kogo chciał – to kanwa rozdziałów. Wypełnienie tychże rozdziałów treścią przychodzi autorowi ze sporym trudem, a i tak efekt nie wszystkich przekona. Znajomość relacji między artystami, analiza ich pism i dzieł nie wystarczy, żeby odtworzyć żywy plan z elementami fikcji. Podstawowym błędem Landisa jest brak celu. Co z tego, że naświetla on czytelnikom prawdopodobne sceny rozmów i uczuć bohaterów, skoro sceny te nie kończą się puentą i nie prowadzą do punktu kulminacyjnego. Samo życie to za mało, by zainteresować kogoś historią. Trzeba jeszcze pomysłu na zorganizowanie całości – i to się Landisowi nie udało. Postacie rozmawiają, żeby zabić czas i wypełnić czymś kolejne strony (z rzadka – by przedstawić oryginalne poglądy na temat sztuki, która co kilka stron daje o sobie znać). Nie ma w nich jednak życia, nie ma psychologicznych komplikacji, nie ma wreszcie powiązań słów i czynów. Co z tego, że Landis przekonuje o płomiennym uczuciu Dagny, skoro czytelnik nie przejmie (ba, z trudem dostrzeże) potęgi miłości lub pożądania? Wszystko jawi się tu sucho i płasko, bez fantazji, jakby Landis za bardzo bał się odejścia od źródeł i stworzenia zbyt atrakcyjnego portretu – więc i przejęcia odpowiedzialności za wizerunek Dagny w świadomości społecznej.
„Dagny” to tylko zestaw wydarzeń, niewiele znaczących scen i spotkań pozbawionych interpretacji czy indywidualności. Landis chciał wniknąć w sferę prywatną, najbardziej chronioną przed biografami – i przedstawić jej własną wersję tak, by zawładnąć wyobraźnią czytelników oraz może przybliżyć im związki z ludźmi modernizmu. Wszystkie te plany zakończyły się niepowodzeniem, bo zabawę z lektury mogą mieć przede wszystkim śledzący prawdy i fałsze, zainteresowani modernizmem odbiorcy. Klimaty artystycznej bohemy nie wytrzymały konfrontacji z dzisiejszymi realiami – i znikają w powieści, która próbuje przybliżać życiorys Dagny Juel, a jednocześnie nawiązywać do uniwersalnych prawd o uczuciach każdego człowieka.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
sobota, 31 sierpnia 2013
piątek, 30 sierpnia 2013
Barbara Park: Łamigłówki Zuźki D. Zołzik
Nasza Księgarnia, Warszawa 2013.
Zagadki dla dzieci
Dawniej łamigłówki dla dzieci cieszyły się większym zainteresowaniem najmłodszych – bo mniej było konkurencyjnych form rozrywki. Gry logiczne, wykreślanki, labirynty – wszystko to pozwalało na łączenie zabawy z ćwiczeniami dla umysłu. Dzisiejsze maluchy do takiego intelektualnego wysiłku trzeba zachęcać różnymi sposobami – na przykład dzięki odwołaniom do ich ulubionych literackich bohaterów. Barbara Park proponuje dzieciom apetyczną książkę „Łamigłówki Zuźki D. Zołzik”. Publikacja ta to nic innego jak zestaw klasycznych gier i zabaw dla dzieci – tyle że przefiltrowanych przez fabułę znanych już odbiorcom opowiadań.
Każda z ponad dwustu stron zawiera osobną zagadkę czy zadanie dla młodych odbiorców. Czasami trzeba będzie połączyć kropki, znaleźć właściwą drogę do wyjścia z labiryntu, ułożyć wyrazy z podanych słów, dorysować coś, czy porównać obrazki. Barbara Park proponuje więcej: pokazuje czytelnikom, jak w prosty sposób stworzyć mogą oryginalne opowiadanie (lub wpłynąć na treść już istniejącego przez uzupełnianie historii). Pojawią się tu szyfry i tajemnice – więc najmłodsi tym chętniej przystąpią do pracy. Co ważne, zadania ciągle się zmieniają. Większość można rozwiązywać samemu, ale pojawia się też kilka propozycji do wspólnych zabaw. Klasyczne rozrywki zyskują tu nowy wymiar – przez ciągłe odniesienia do przygód Zuźki. W krótkich opisach zadań Barbara Park zawsze przypomina o tym, co Zuźka lubi robić, na co się decyduje, czego nie cierpi – oraz o przygodach z opowiadań (z rzadka zdarza się, że uważni czytelnicy historii książkowych domyślą się rozwiązania – ale nie odbiera to przyjemności z pracy).
Zuźka jest najlepszą zachętą do podejmowania książkowych wyzwań. Bohaterka potrzebuje pomocy odbiorców, lub też poznaje coś, o czym czytelnicy nie wiedzą – i przekaże im wiedzę w rozwiązaniu zadania. Barbara Park potrafi zawsze dobrze uzasadnić polecenia dla maluchów – tak, że te nawet nie zwrócą uwagi na fakt podjęcia jakiegokolwiek wysiłku. Zwycięży ciekawość. Wszystkie odpowiedzi dzięki kluczowi łatwo zweryfikować – więc nie ma obaw, że dzieci zniechęcą się do przedstawianych zadań – zresztą do trudniejszych zawsze można wrócić.
Barbara Park nie wyznacza granic wiekowych, miesza ćwiczenia o różnym stopniu trudności: wszystko po to, by dzieci nie znudziły się pracą, a poza tym – żeby nie rezygnowały z podchodzenia do trudniejszych zadań. Obok ćwiczeń literowych widnieją tu więc zadania związane z rysowaniem, zamalowywaniem odpowiednich figur czy łączeniem kropek tak, by na końcu wyłoniła się odpowiedź na pytanie. Zagadki i zadania rozwijają zdolności manualne oraz wyobraźnię dzieci. Najmłodsi unikają nudy i przygotowują się do szkolnych obowiązków – korzyści płynące z takiej zabawy są ogromne.
Nie trzeba specjalnie zachęcać dzieci do zabawy: Zuźka D. Zołzik jest dla nich najlepszą reklamą. Bohaterka przez cały czas towarzyszy maluchom, pozwala im wejść w swój świat i jeszcze bardziej do siebie przywiązuje. Pamiętać należy, że tom wystarczy dzieciom na dość długo – nie da się szybko rozwiązać wszystkich zadań. Różnorodność zagadek sprawia z kolei, że najmłodsi nie zmęczą się łatwo, a jeśli zasmakują w łamigłówkach, mają ich do dyspozycji bardzo dużo. Barbara Park marketingowy sukces swoich opowiadań przekuła w książkę o walorach edukacyjnych i rozrywkowych. Jej publikacja przyda się dzieciom, które zaczną wkrótce naukę.
Zagadki dla dzieci
Dawniej łamigłówki dla dzieci cieszyły się większym zainteresowaniem najmłodszych – bo mniej było konkurencyjnych form rozrywki. Gry logiczne, wykreślanki, labirynty – wszystko to pozwalało na łączenie zabawy z ćwiczeniami dla umysłu. Dzisiejsze maluchy do takiego intelektualnego wysiłku trzeba zachęcać różnymi sposobami – na przykład dzięki odwołaniom do ich ulubionych literackich bohaterów. Barbara Park proponuje dzieciom apetyczną książkę „Łamigłówki Zuźki D. Zołzik”. Publikacja ta to nic innego jak zestaw klasycznych gier i zabaw dla dzieci – tyle że przefiltrowanych przez fabułę znanych już odbiorcom opowiadań.
Każda z ponad dwustu stron zawiera osobną zagadkę czy zadanie dla młodych odbiorców. Czasami trzeba będzie połączyć kropki, znaleźć właściwą drogę do wyjścia z labiryntu, ułożyć wyrazy z podanych słów, dorysować coś, czy porównać obrazki. Barbara Park proponuje więcej: pokazuje czytelnikom, jak w prosty sposób stworzyć mogą oryginalne opowiadanie (lub wpłynąć na treść już istniejącego przez uzupełnianie historii). Pojawią się tu szyfry i tajemnice – więc najmłodsi tym chętniej przystąpią do pracy. Co ważne, zadania ciągle się zmieniają. Większość można rozwiązywać samemu, ale pojawia się też kilka propozycji do wspólnych zabaw. Klasyczne rozrywki zyskują tu nowy wymiar – przez ciągłe odniesienia do przygód Zuźki. W krótkich opisach zadań Barbara Park zawsze przypomina o tym, co Zuźka lubi robić, na co się decyduje, czego nie cierpi – oraz o przygodach z opowiadań (z rzadka zdarza się, że uważni czytelnicy historii książkowych domyślą się rozwiązania – ale nie odbiera to przyjemności z pracy).
Zuźka jest najlepszą zachętą do podejmowania książkowych wyzwań. Bohaterka potrzebuje pomocy odbiorców, lub też poznaje coś, o czym czytelnicy nie wiedzą – i przekaże im wiedzę w rozwiązaniu zadania. Barbara Park potrafi zawsze dobrze uzasadnić polecenia dla maluchów – tak, że te nawet nie zwrócą uwagi na fakt podjęcia jakiegokolwiek wysiłku. Zwycięży ciekawość. Wszystkie odpowiedzi dzięki kluczowi łatwo zweryfikować – więc nie ma obaw, że dzieci zniechęcą się do przedstawianych zadań – zresztą do trudniejszych zawsze można wrócić.
Barbara Park nie wyznacza granic wiekowych, miesza ćwiczenia o różnym stopniu trudności: wszystko po to, by dzieci nie znudziły się pracą, a poza tym – żeby nie rezygnowały z podchodzenia do trudniejszych zadań. Obok ćwiczeń literowych widnieją tu więc zadania związane z rysowaniem, zamalowywaniem odpowiednich figur czy łączeniem kropek tak, by na końcu wyłoniła się odpowiedź na pytanie. Zagadki i zadania rozwijają zdolności manualne oraz wyobraźnię dzieci. Najmłodsi unikają nudy i przygotowują się do szkolnych obowiązków – korzyści płynące z takiej zabawy są ogromne.
Nie trzeba specjalnie zachęcać dzieci do zabawy: Zuźka D. Zołzik jest dla nich najlepszą reklamą. Bohaterka przez cały czas towarzyszy maluchom, pozwala im wejść w swój świat i jeszcze bardziej do siebie przywiązuje. Pamiętać należy, że tom wystarczy dzieciom na dość długo – nie da się szybko rozwiązać wszystkich zadań. Różnorodność zagadek sprawia z kolei, że najmłodsi nie zmęczą się łatwo, a jeśli zasmakują w łamigłówkach, mają ich do dyspozycji bardzo dużo. Barbara Park marketingowy sukces swoich opowiadań przekuła w książkę o walorach edukacyjnych i rozrywkowych. Jej publikacja przyda się dzieciom, które zaczną wkrótce naukę.
czwartek, 29 sierpnia 2013
Stefan Kisielewski: Felietony. Tom 2. 100 razy głową w ściany
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Gorycz i bezradność słowa
Gorzki jest autorski wybór felietonów Kisiela z lat 1945–1971, wydany teraz pod tytułem „100 razy głową w ściany” – gorzki, a przy tym mocno prowokujący. Nie znajdą tu czytelnicy oczyszczającego śmiechu, za to po raz kolejny zetkną się z ciętym piórem i inteligencją autora. Szkoda jedynie, że kolejne pokolenia czytają ten zbiór już w oderwaniu od realiów, jako zestaw gatunkowych popisów, a nie jako komentarz do rzeczywistości. Gry z cenzurą, aluzje, inspiracje – to wszystko zatraca się w dzisiejszej lekturze, o czym zresztą we wstępie z odcieniem wyższości przypomina Jan Gondowicz. Ale chociaż jedna z płaszczyzn felietonów, postawa walcząca, znika przez dezaktualizację odniesień, pozostaje zbiór tekstów, nad którymi nie sposób przejść obojętnie. Mimo że Stefan Kisielewski tym razem ze swoich wywodów wyklucza dowcip i ironię, nie chce już przysłaniać tego, co ważne, prostymi żartami, w dalszym ciągu przykuwa uwagę czytelników stylem pisania, bezpośredniością, nastawieniem na drobiazgi („rzeczy małe”), które mają ogromne znaczenie w codzienności. To wciąż uwielbiany i chętnie czytany autor.
Drugi tom felietonów stanowi silne odniesienie do życia społecznego i politycznego. Rozważania o brzemiennych w skutki decyzjach władz przenikają się tutaj z komentarzami poświęconymi ludziom sztuki i nauki. Co ciekawe, w tym środowisku Kisielewski znacznie chętniej sięga po złośliwości i drwiny, próbując przypomnieć czytelnikom, że podobny ton nie jest możliwy w przypadku tekstów agitacyjnych. Autor świadomy jest tego, że dobra satyra zawsze musi być „kontra”, rezygnuje zatem z dowcipu lekkiego i komicznego, kiedy nie może prawdziwie kąsać. Wiele razy w tomie powraca zagadnienie działalności cenzury: Kisielewski próbuje przypominać swoim odbiorcom o odgórnych ograniczeniach, nie chce się tłumaczyć, ale też uderza w poważniejsze tony zamiast walczyć śmiechem. Skąd bierze się ta postawa – chętnie wyjaśnia w tekstach. Nie oznacza to całkowitej rezygnacji z żartu, bywa, że Kisielewski ozdabia niektóre akapity humorystycznymi anegdotami, ale zaznacza niemal zawsze, że to stare dowcipy – jakby czuł się nieswojo z powodu odrzucenia frywolnych i pożądanych przez odbiorców tonów, a jednocześnie nie był przekonany do kontynuowania uśmiechniętego stylu.
Rzadko w tej książce pojawiają się felietony ściśle obyczajowe. Autora zbyt zajmują kwestie Polaków, haseł propagandowych, decyzji rządu czy dyskusji w światku artystyczno-kulturowym, by miał przyglądać się zwykłemu życiu. Wyraźnie rezygnuje też z autotematyzmu – a fragmenty, które przebijają się do całości, bywają wstrząsające – jak felieton o bezradności słowa. W dalszym ciągu teksty są dla Kisielewskiego okazją do „ćwiczenia inteligencji” i prowokowania intelektualnych potyczek, zdradzają erudycję i wprawne pióro autora, tworząc tym samym niedościgniony wzór gatunku – ale przestają być błahostkami. Sam Kisiel zrzuca czapkę błazna, zależy mu na tym, żeby ludzie zaczęli myśleć. Nie chce tworzyć drobnych interwencyjnych kawałków, uwiera go etykietka wesołka. Przez kolejne strony przebija się gorycz – tym silniejsza, że nawet zrodzone z buntu metafory czytelnicy próbują odbierać na wesoło, zaprzeczając intencjom autora. Stefan Kisielewski, prezentujący pewną bezradność (czy może tylko brak wiary w moc słowa pisanego) ma jednak wiele do powiedzenia – i mimo upływu lat oraz przemian ustrojowych warto go posłuchać. „100 razy głową w ściany” to również popis erystyczno-retoryczny, cenna lekcja pisania (i wygłaszania sądów) dla dzisiejszych dziennikarzy. Na przykładzie tej książki warto przestudiować znaczenie felietonu oraz potencjał tego gatunku w kształtowaniu opinii czy świadomości społecznej. Bez względu na zmiany Kisiela zawsze czyta się dobrze – nawet gdy czas zniszczy część przesłań i znaczeń wywodów. To po prostu styl, którego nie da się zapomnieć.
Gorycz i bezradność słowa
Gorzki jest autorski wybór felietonów Kisiela z lat 1945–1971, wydany teraz pod tytułem „100 razy głową w ściany” – gorzki, a przy tym mocno prowokujący. Nie znajdą tu czytelnicy oczyszczającego śmiechu, za to po raz kolejny zetkną się z ciętym piórem i inteligencją autora. Szkoda jedynie, że kolejne pokolenia czytają ten zbiór już w oderwaniu od realiów, jako zestaw gatunkowych popisów, a nie jako komentarz do rzeczywistości. Gry z cenzurą, aluzje, inspiracje – to wszystko zatraca się w dzisiejszej lekturze, o czym zresztą we wstępie z odcieniem wyższości przypomina Jan Gondowicz. Ale chociaż jedna z płaszczyzn felietonów, postawa walcząca, znika przez dezaktualizację odniesień, pozostaje zbiór tekstów, nad którymi nie sposób przejść obojętnie. Mimo że Stefan Kisielewski tym razem ze swoich wywodów wyklucza dowcip i ironię, nie chce już przysłaniać tego, co ważne, prostymi żartami, w dalszym ciągu przykuwa uwagę czytelników stylem pisania, bezpośredniością, nastawieniem na drobiazgi („rzeczy małe”), które mają ogromne znaczenie w codzienności. To wciąż uwielbiany i chętnie czytany autor.
Drugi tom felietonów stanowi silne odniesienie do życia społecznego i politycznego. Rozważania o brzemiennych w skutki decyzjach władz przenikają się tutaj z komentarzami poświęconymi ludziom sztuki i nauki. Co ciekawe, w tym środowisku Kisielewski znacznie chętniej sięga po złośliwości i drwiny, próbując przypomnieć czytelnikom, że podobny ton nie jest możliwy w przypadku tekstów agitacyjnych. Autor świadomy jest tego, że dobra satyra zawsze musi być „kontra”, rezygnuje zatem z dowcipu lekkiego i komicznego, kiedy nie może prawdziwie kąsać. Wiele razy w tomie powraca zagadnienie działalności cenzury: Kisielewski próbuje przypominać swoim odbiorcom o odgórnych ograniczeniach, nie chce się tłumaczyć, ale też uderza w poważniejsze tony zamiast walczyć śmiechem. Skąd bierze się ta postawa – chętnie wyjaśnia w tekstach. Nie oznacza to całkowitej rezygnacji z żartu, bywa, że Kisielewski ozdabia niektóre akapity humorystycznymi anegdotami, ale zaznacza niemal zawsze, że to stare dowcipy – jakby czuł się nieswojo z powodu odrzucenia frywolnych i pożądanych przez odbiorców tonów, a jednocześnie nie był przekonany do kontynuowania uśmiechniętego stylu.
Rzadko w tej książce pojawiają się felietony ściśle obyczajowe. Autora zbyt zajmują kwestie Polaków, haseł propagandowych, decyzji rządu czy dyskusji w światku artystyczno-kulturowym, by miał przyglądać się zwykłemu życiu. Wyraźnie rezygnuje też z autotematyzmu – a fragmenty, które przebijają się do całości, bywają wstrząsające – jak felieton o bezradności słowa. W dalszym ciągu teksty są dla Kisielewskiego okazją do „ćwiczenia inteligencji” i prowokowania intelektualnych potyczek, zdradzają erudycję i wprawne pióro autora, tworząc tym samym niedościgniony wzór gatunku – ale przestają być błahostkami. Sam Kisiel zrzuca czapkę błazna, zależy mu na tym, żeby ludzie zaczęli myśleć. Nie chce tworzyć drobnych interwencyjnych kawałków, uwiera go etykietka wesołka. Przez kolejne strony przebija się gorycz – tym silniejsza, że nawet zrodzone z buntu metafory czytelnicy próbują odbierać na wesoło, zaprzeczając intencjom autora. Stefan Kisielewski, prezentujący pewną bezradność (czy może tylko brak wiary w moc słowa pisanego) ma jednak wiele do powiedzenia – i mimo upływu lat oraz przemian ustrojowych warto go posłuchać. „100 razy głową w ściany” to również popis erystyczno-retoryczny, cenna lekcja pisania (i wygłaszania sądów) dla dzisiejszych dziennikarzy. Na przykładzie tej książki warto przestudiować znaczenie felietonu oraz potencjał tego gatunku w kształtowaniu opinii czy świadomości społecznej. Bez względu na zmiany Kisiela zawsze czyta się dobrze – nawet gdy czas zniszczy część przesłań i znaczeń wywodów. To po prostu styl, którego nie da się zapomnieć.
środa, 28 sierpnia 2013
Kasia Bulicz-Kasprzak: Nalewka zapomnienia, czyli bajka dla nieco starszych dziewczynek
WNK, Warszawa 2013.
Bajka przez łzy
Zwykle – co stało się już konwencją nawet wyśmiewaną w niektórych czytadłach – zapracowane i zabiegane bohaterki porzucają swoje zajęcia, by osiąść na wsi, z dala od wielkomiejskiego zgiełku – i tam odnajdują szczęście. Jaga ląduje na wsi, by przygotować się do nadchodzącego kresu – bo diagnoza lekarzy, rak mózgu, nie daje jej już żadnej nadziei na więcej niż cztery miesiące życia. Bohaterka rozstaje się z pracą, mieszkaniem i samochodem. Z przyjaciółmi nie, bo ich nie ma. W rozpadającej się chatce pozbawionej wygód rozpoczyna ostatni etap egzystencji. Za towarzyszy ma tylko zwierzęta – energicznego psa, ekscentrycznego kota i mysz.
Kasia Bulicz-Kasprzak postawiła na powieść-baśń, a że w serii Babie lato pojawiają się z reguły optymistyczne czytadła – zaskoczyła czytelniczki mało dodającym otuchy wstępem. Odkryła utajone lęki współczesnego świata i uniemożliwiła postaci entuzjastyczne podejście do rzeczywistości. Ale w życiu Jagi wiele rzeczy nie układało się najlepiej – bohaterka przyzwyczaiła się do tego, co zgotował jej los, nie znała za to prawdziwego szczęścia. To sposób autorki na złagodzenie żalu i wstrząsu po diagnozie. A o samej chorobie szybko się zapomina – bo w chatce na wsi dzieje się zbyt wiele, żeby Jaga miała czas na użalanie się nad sobą. Musi przecież nauczyć się żyć w nowym miejscu, nawet jeśli to tymczasowe i krótkotrwałe rozwiązanie.
„Nalewka zapomnienia” wychodzi od zmodyfikowanego schematu i odrzuca banalny wstęp. Szybko jednak autorka wprowadza odbiorczynie w temat rzadko spotykany w obyczajówkach: Jaga rozumie mowę zwierząt. Ten chwyt kojarzy się raczej z bajkami i wydaje się dość infantylny, na szczęście równocześnie z nim ujawnia się też poczucie humoru Bulicz-Kasprzak – i błyskawicznie bajkowe pomysły zostają zrównoważone przez dowcip. Trzy zwierzęce indywidualności to czynnik rozśmieszający – i nieważne już, że Jaga tłumaczy to sobie rojeniami chorego mózgu. O chorobie przez długi czas się nie pamięta.
Po przełamaniu schematu fabularnej osi czytadła Kasia Bulicz-Kasprzak bardzo chętnie wkracza w świat baśni – i przez ten gatunek filtruje dalsze, mimo wszystko realistyczne losy postaci. Posiłkuje się przy tym pomysłami niemal obowiązkowymi na przykład w komediach romantycznych, ale czyni to z ogromnym wdziękiem i nie pozwala oderwać się od lektury. Paradoksalnie wyjściowy temat rychłej śmierci bohaterki nadaje tomowi lekkości, odsuwa podejrzenia o huraoptymizm, ale nie zabiera ciepłego humoru, stale obecnego w narracji. Jaga stopniowo odsłania swoją przeszłość i reguluje ziemskie (przyziemne) sprawy, a do tego nie popada w rzewny nastrój, rozpacz czy przygnębienie. „Nalewka zapomnienia” przechodzi w bajkę, a kto zaakceptuje jej reguły, ten przyjmie już każdy pomysł autorki – choćby i był z innego świata.
„Nalewka zapomnienia” to jedna z tych powieści, które otulają jak ciepły koc, przynoszą wytchnienie i spokój, dostarczają rozrywki i prowadzą w świat bohaterki dla relaksu. Bulicz-Kasprzak pewnie wiedzie swoje postacie przez nie zawsze proste sytuacje, pamięta o wymaganiach odbiorczyń, ale nie boi się pomysłowych wyobraźniowych rozwiązań. Proponuje bajkę na dobranoc – to ten typ lektury, do którego nie każda czytelniczka chce się przyznać, ale który bywa bardzo potrzebny. Cieszy tu niesztampowe poczucie humoru, sprawna narracja, a i zgrabne przeskakiwanie między konwencjami. Warto czasami wpuścić do prawdziwego świata trochę fantazji i przekonać się, co z tego może wyniknąć. „Nalewka zapomnienia” to doskonała ilustracja takiego eksperymentu, a przy tym powieść, którą odbiorczynie pokochają. Wybacza się autorce nawet fabularne drogi na skróty: w końcu naprawdę bezcenne są proponowane przez nią przejścia od łez do śmiechu. A mysz zasługuje w ogóle na osobną powieść…
Bajka przez łzy
Zwykle – co stało się już konwencją nawet wyśmiewaną w niektórych czytadłach – zapracowane i zabiegane bohaterki porzucają swoje zajęcia, by osiąść na wsi, z dala od wielkomiejskiego zgiełku – i tam odnajdują szczęście. Jaga ląduje na wsi, by przygotować się do nadchodzącego kresu – bo diagnoza lekarzy, rak mózgu, nie daje jej już żadnej nadziei na więcej niż cztery miesiące życia. Bohaterka rozstaje się z pracą, mieszkaniem i samochodem. Z przyjaciółmi nie, bo ich nie ma. W rozpadającej się chatce pozbawionej wygód rozpoczyna ostatni etap egzystencji. Za towarzyszy ma tylko zwierzęta – energicznego psa, ekscentrycznego kota i mysz.
Kasia Bulicz-Kasprzak postawiła na powieść-baśń, a że w serii Babie lato pojawiają się z reguły optymistyczne czytadła – zaskoczyła czytelniczki mało dodającym otuchy wstępem. Odkryła utajone lęki współczesnego świata i uniemożliwiła postaci entuzjastyczne podejście do rzeczywistości. Ale w życiu Jagi wiele rzeczy nie układało się najlepiej – bohaterka przyzwyczaiła się do tego, co zgotował jej los, nie znała za to prawdziwego szczęścia. To sposób autorki na złagodzenie żalu i wstrząsu po diagnozie. A o samej chorobie szybko się zapomina – bo w chatce na wsi dzieje się zbyt wiele, żeby Jaga miała czas na użalanie się nad sobą. Musi przecież nauczyć się żyć w nowym miejscu, nawet jeśli to tymczasowe i krótkotrwałe rozwiązanie.
„Nalewka zapomnienia” wychodzi od zmodyfikowanego schematu i odrzuca banalny wstęp. Szybko jednak autorka wprowadza odbiorczynie w temat rzadko spotykany w obyczajówkach: Jaga rozumie mowę zwierząt. Ten chwyt kojarzy się raczej z bajkami i wydaje się dość infantylny, na szczęście równocześnie z nim ujawnia się też poczucie humoru Bulicz-Kasprzak – i błyskawicznie bajkowe pomysły zostają zrównoważone przez dowcip. Trzy zwierzęce indywidualności to czynnik rozśmieszający – i nieważne już, że Jaga tłumaczy to sobie rojeniami chorego mózgu. O chorobie przez długi czas się nie pamięta.
Po przełamaniu schematu fabularnej osi czytadła Kasia Bulicz-Kasprzak bardzo chętnie wkracza w świat baśni – i przez ten gatunek filtruje dalsze, mimo wszystko realistyczne losy postaci. Posiłkuje się przy tym pomysłami niemal obowiązkowymi na przykład w komediach romantycznych, ale czyni to z ogromnym wdziękiem i nie pozwala oderwać się od lektury. Paradoksalnie wyjściowy temat rychłej śmierci bohaterki nadaje tomowi lekkości, odsuwa podejrzenia o huraoptymizm, ale nie zabiera ciepłego humoru, stale obecnego w narracji. Jaga stopniowo odsłania swoją przeszłość i reguluje ziemskie (przyziemne) sprawy, a do tego nie popada w rzewny nastrój, rozpacz czy przygnębienie. „Nalewka zapomnienia” przechodzi w bajkę, a kto zaakceptuje jej reguły, ten przyjmie już każdy pomysł autorki – choćby i był z innego świata.
„Nalewka zapomnienia” to jedna z tych powieści, które otulają jak ciepły koc, przynoszą wytchnienie i spokój, dostarczają rozrywki i prowadzą w świat bohaterki dla relaksu. Bulicz-Kasprzak pewnie wiedzie swoje postacie przez nie zawsze proste sytuacje, pamięta o wymaganiach odbiorczyń, ale nie boi się pomysłowych wyobraźniowych rozwiązań. Proponuje bajkę na dobranoc – to ten typ lektury, do którego nie każda czytelniczka chce się przyznać, ale który bywa bardzo potrzebny. Cieszy tu niesztampowe poczucie humoru, sprawna narracja, a i zgrabne przeskakiwanie między konwencjami. Warto czasami wpuścić do prawdziwego świata trochę fantazji i przekonać się, co z tego może wyniknąć. „Nalewka zapomnienia” to doskonała ilustracja takiego eksperymentu, a przy tym powieść, którą odbiorczynie pokochają. Wybacza się autorce nawet fabularne drogi na skróty: w końcu naprawdę bezcenne są proponowane przez nią przejścia od łez do śmiechu. A mysz zasługuje w ogóle na osobną powieść…
wtorek, 27 sierpnia 2013
Tańcząca Eurydyka. Anna German we wspomnieniach. Oprac. Mariola Pryzwan
Marginesy, Warszawa 2013.
Zza sceny
Na fali popularności serialu o Annie German na rynek powracają wydawnictwa związane z tą artystką – a wśród nich ciekawy i nieco albumowy zestaw wspomnień „Tańcząca Eurydyka”. Spora i ładnie wydana książka z jednej strony edytorsko wpasowuje się w biograficzne publikacje Marginesów, z drugiej natomiast uzupełnia powszechnie znane wiadomości o Annie German, wprowadzając do nich bardziej prywatne tony. Jest to zatem publikacja przygotowana dla szerokiego grona odbiorców, nie tylko tych zainteresowanych polską sceną muzyczną dawnych lat, ale także dla sezonowych fanów, czy nawet po prostu wielbicieli serialu.
Tom „Anna German we wspomnieniach” konstrukcją niespecjalnie odbiega od typowych tytułów tego rodzaju. Pojawiają się tu raczej krótkie teksty i zwierzenia bliskich piosenkarki, a obok nich – wypowiedzi osób, które z Anną German zetknęły się zaledwie kilka razy, lecz chcą coś dodać do ogólnego portretu. Z polifonii wyłania się bardzo spójny obraz wokalistki, pewne jej cechy, kompleksy czy charakterystyczne zachowania powtarzają się w niemal każdej wypowiedzi. Sprawia to, że czytelnicy uzyskają jednorodny zestaw ocen. W „Annie German we wspomnieniach” nie da się znaleźć skrajności czy szokujących zestawień. Aurę zaskoczenia może za to przynieść stopniowo i trochę hasłowo przywoływana biografia: kto nie zna życiorysu artystki, ten parę razy poczuje się tak, jakby czytał kryminał.
Autorka tomu, Mariola Pryzwan, do zestawu wspomnień rodziny i przyjaciół dołożyła jeszcze komentarze środowiska artystycznego (tu zwłaszcza interesująco rysują się plany na przyszłość czy relacje między twórcami: to odejście od schematu wspomnienia i próba wciągnięcia odbiorców w kwestie, których nie mogli poznać ze sceny). Rolę tkanki łącznej pełnią natomiast fragmenty biografii Anny German, autorstwa rosyjskiego dziennikarza Aleksandra Żygariowa. Dzięki temu odbiorcy zostają płynnie wprowadzeni w tematy, które autorzy poszczególnych wspomnień przyjmują za oczywiste i niewarte wyjaśniania kolejnym pokoleniom czytelników. Pryzwan w ten sposób zyskuje niezbędny komentarz, bogato ilustrowany także korespondencją Anny German. Pojawiają się tu bowiem fragmenty listów od piosenkarki: to najlepsza metoda zaprezentowania jej przeżyć czy przemyśleń na różnych etapach kariery.
Tom ze względu na urozmaicony dobór materiałów sprawia wrażenie obfitego w teksty i informacje – mimo że nie mógłby zastąpić prawdziwej biografii, a złożony został bardziej dla upamiętnienia niezwykłej artystki niż dla utrwalania wiedzy o niej. Dawniej mógł mieć wartość emocjonalną, teraz stanowi niezbędne uzupełnienie obiegowych wiadomości i serialowej fabuły. Czyta się go wygodnie – autorka zadbała o łagodne przejścia między tekstami i dobre uporządkowanie całości.
W sporej książce znalazło się też miejsce na materiały graficzne: mnóstwo tu fotokopii dokumentów, zdjęć, okładek płyt (wśród nich i zagranicznych projektów, nie zawsze znanych polskim fanom). Pryzwan dodała do zestawu kilka niepublikowanych wcześniej wspomnień i trochę fotografii „nieznanych w Polsce”. „Tańcząca Eurydyka. Anna German we wspomnieniach” to książka atrakcyjna dla czytelników – zarówno z uwagi na część tekstową, jak i ze względu na graficzne propozycje. Czasem melancholia przeplata się tu z bardzo delikatnym humorem, czasem całościowe spojrzenie na bohaterkę tomu przegrywa z jednym, za to silnym skojarzeniem z drobnej chwili. I to, co zwykle przyciąga czytelników do tomów wspomnieniowych, jest obecne i tutaj, w dodatku w ładnym od strony edytorskiej wydaniu. „Anna German we wspomnieniach” na szczęście nie jest gadżetem przygotowywanym na szybko ze względów marketingowych.
Zza sceny
Na fali popularności serialu o Annie German na rynek powracają wydawnictwa związane z tą artystką – a wśród nich ciekawy i nieco albumowy zestaw wspomnień „Tańcząca Eurydyka”. Spora i ładnie wydana książka z jednej strony edytorsko wpasowuje się w biograficzne publikacje Marginesów, z drugiej natomiast uzupełnia powszechnie znane wiadomości o Annie German, wprowadzając do nich bardziej prywatne tony. Jest to zatem publikacja przygotowana dla szerokiego grona odbiorców, nie tylko tych zainteresowanych polską sceną muzyczną dawnych lat, ale także dla sezonowych fanów, czy nawet po prostu wielbicieli serialu.
Tom „Anna German we wspomnieniach” konstrukcją niespecjalnie odbiega od typowych tytułów tego rodzaju. Pojawiają się tu raczej krótkie teksty i zwierzenia bliskich piosenkarki, a obok nich – wypowiedzi osób, które z Anną German zetknęły się zaledwie kilka razy, lecz chcą coś dodać do ogólnego portretu. Z polifonii wyłania się bardzo spójny obraz wokalistki, pewne jej cechy, kompleksy czy charakterystyczne zachowania powtarzają się w niemal każdej wypowiedzi. Sprawia to, że czytelnicy uzyskają jednorodny zestaw ocen. W „Annie German we wspomnieniach” nie da się znaleźć skrajności czy szokujących zestawień. Aurę zaskoczenia może za to przynieść stopniowo i trochę hasłowo przywoływana biografia: kto nie zna życiorysu artystki, ten parę razy poczuje się tak, jakby czytał kryminał.
Autorka tomu, Mariola Pryzwan, do zestawu wspomnień rodziny i przyjaciół dołożyła jeszcze komentarze środowiska artystycznego (tu zwłaszcza interesująco rysują się plany na przyszłość czy relacje między twórcami: to odejście od schematu wspomnienia i próba wciągnięcia odbiorców w kwestie, których nie mogli poznać ze sceny). Rolę tkanki łącznej pełnią natomiast fragmenty biografii Anny German, autorstwa rosyjskiego dziennikarza Aleksandra Żygariowa. Dzięki temu odbiorcy zostają płynnie wprowadzeni w tematy, które autorzy poszczególnych wspomnień przyjmują za oczywiste i niewarte wyjaśniania kolejnym pokoleniom czytelników. Pryzwan w ten sposób zyskuje niezbędny komentarz, bogato ilustrowany także korespondencją Anny German. Pojawiają się tu bowiem fragmenty listów od piosenkarki: to najlepsza metoda zaprezentowania jej przeżyć czy przemyśleń na różnych etapach kariery.
Tom ze względu na urozmaicony dobór materiałów sprawia wrażenie obfitego w teksty i informacje – mimo że nie mógłby zastąpić prawdziwej biografii, a złożony został bardziej dla upamiętnienia niezwykłej artystki niż dla utrwalania wiedzy o niej. Dawniej mógł mieć wartość emocjonalną, teraz stanowi niezbędne uzupełnienie obiegowych wiadomości i serialowej fabuły. Czyta się go wygodnie – autorka zadbała o łagodne przejścia między tekstami i dobre uporządkowanie całości.
W sporej książce znalazło się też miejsce na materiały graficzne: mnóstwo tu fotokopii dokumentów, zdjęć, okładek płyt (wśród nich i zagranicznych projektów, nie zawsze znanych polskim fanom). Pryzwan dodała do zestawu kilka niepublikowanych wcześniej wspomnień i trochę fotografii „nieznanych w Polsce”. „Tańcząca Eurydyka. Anna German we wspomnieniach” to książka atrakcyjna dla czytelników – zarówno z uwagi na część tekstową, jak i ze względu na graficzne propozycje. Czasem melancholia przeplata się tu z bardzo delikatnym humorem, czasem całościowe spojrzenie na bohaterkę tomu przegrywa z jednym, za to silnym skojarzeniem z drobnej chwili. I to, co zwykle przyciąga czytelników do tomów wspomnieniowych, jest obecne i tutaj, w dodatku w ładnym od strony edytorskiej wydaniu. „Anna German we wspomnieniach” na szczęście nie jest gadżetem przygotowywanym na szybko ze względów marketingowych.
poniedziałek, 26 sierpnia 2013
Charles Martin: Piorun i deszcz
WAM, Kraków 2013.
Kowboj i obrońca
Charles Martin w „Piorunie i deszczu” pozostaje sobą pod względem tematów i upodobań narracyjnych, ale rezygnuje – na szczęście – z oklepanych schematów i proponuje rytm zupełnie inny niż w poprzednich powieściach. Sprawia to, że jego najnowsza książka dostarcza rozrywki (a i wzruszeń, bo autorowi zawsze zależy na wyciskaniu łez z oczu czytelników), a przy tym nie jest tak boleśnie przewidywalna jak poprzednie fabuły.
Powracają tu motywy dla Martina bardzo typowe: akcja rozgrywa się z dala od zgiełku wielkich miast, na odludnych terenach Ameryki. W pobliżu przepływa rzeka (o symbolice tego motywu wiedzą już wszyscy czytelnicy Martina), bohater to twardziel o dobrym sercu i ze skomplikowaną przeszłością; pojawia się też skrzywdzona kobieta i dziecko, które trzeba uchronić przed niebezpieczeństwami. Jest tu kilka scen walk, z których bohater tylko cudem wychodzi cało. Wszystko natomiast zostało utrzymane w konwencji westernu oraz… romansu psychologicznego. To coś dla miłośników czarno-białych obrazków i nagromadzenia sentymentów.
Ty jest strażnikiem Teksasu. Z powodu odniesionych ran przeszedł na emeryturę i zamierza zająć się wychowywaniem syna i rozwodem z żoną. Pewnego dnia – i oczywiście, jak to u Martina bywa, w dramatycznych okolicznościach – trafia na kobietę z córką. Obie uciekają od złej przeszłości i bardzo potrzebują pomocy. Ty postanawia zaopiekować się nimi, a ta decyzja oznacza, że powróci do życia strażnika. Z sylwetką obrońcy skontrastowana została postać małej Hope. Dziewczynka skrzywdzona przez byłego partnera matki jest dojrzała nad wiek, ale też wciąż bardzo naiwna i bezbronna. Opowiada historię z własnej perspektywy – przedstawiając ją w listach do Boga. Sporo rozumie, wie o sprawach, o których nie mają pojęcia dorośli, a dodatkowo jako jedyna wierzy w sens gorących próśb i modlitw. W tej dziecięcej kreacji nie ma tonu kaznodziejskiego, jest za to wzruszająca moc nadziei. Mała Hope kocha Kowboja – i daje świadectwo swojego przywiązania.
Charles Martin nie rezygnuje też z achronologicznej narracji. Tym razem rozdziały przedstawiające powieściową teraźniejszość przeplata krótkimi skokami do przeszłych wydarzeń, nie każe czytelnikom zastanawiać się nad podróżami w czasie, ale dokładnie oznacza kolejne wyprawy. W ten sposób może spowolnić proces odsłaniania tajemnic, a także sugerować nieujawniane dotąd sekrety. Martin wykorzystuje również charakterystyczne dla siebie metody budowania napięcia, wie dobrze, jak przedstawiać zbliżające się niebezpieczeństwo. Za to kiedy dochodzi już do dramatycznych scen, wydaje się, że przesadza: musi wprawdzie wypełnić konwencję westernowych walk i starć, w których nie ma litości – a jednocześnie momentami zapomina o ograniczeniach, które sam na bohaterów sprowadza. Pamięta o psychologicznych konwencjach strzelanin, ale Ty jest poza nimi, to powieściowy superbohater.
Superbohater bezbronny w obliczu uczuć do kobiet. Pod warstewką akcji czają się bowiem w tej powieści problemy w związku. Ty został zdradzony przez żonę, a małżeństwo ostatecznie rozbiły jej psychiczne komplikacje – ale bohater przez cały czas próbuje myślami wrócić do przeszłości i odbudować to, co zniszczone. Mimo odniesionych w małżeństwie ran wierzy, że wszystko uda się jeszcze naprawić. Tym samym niespodziewana obecność Sam z córką nie oznacza prostego przełożenia na zalążek romantycznej przygody. Zgodnie z westernową konwencją w poznawaniu dobra i zła nie ma półcieni – ale w warstwie psychologicznej ukrywa się mnóstwo rozmaitych tonów. Dla tych, którzy czytali poprzednie książki Martina, ta nie będzie żadnym zaskoczeniem – ale znaczna poprawa w lekturze wynika z zarzucenia kopiowanego dotąd konstrukcyjnego szkieletu.
Kowboj i obrońca
Charles Martin w „Piorunie i deszczu” pozostaje sobą pod względem tematów i upodobań narracyjnych, ale rezygnuje – na szczęście – z oklepanych schematów i proponuje rytm zupełnie inny niż w poprzednich powieściach. Sprawia to, że jego najnowsza książka dostarcza rozrywki (a i wzruszeń, bo autorowi zawsze zależy na wyciskaniu łez z oczu czytelników), a przy tym nie jest tak boleśnie przewidywalna jak poprzednie fabuły.
Powracają tu motywy dla Martina bardzo typowe: akcja rozgrywa się z dala od zgiełku wielkich miast, na odludnych terenach Ameryki. W pobliżu przepływa rzeka (o symbolice tego motywu wiedzą już wszyscy czytelnicy Martina), bohater to twardziel o dobrym sercu i ze skomplikowaną przeszłością; pojawia się też skrzywdzona kobieta i dziecko, które trzeba uchronić przed niebezpieczeństwami. Jest tu kilka scen walk, z których bohater tylko cudem wychodzi cało. Wszystko natomiast zostało utrzymane w konwencji westernu oraz… romansu psychologicznego. To coś dla miłośników czarno-białych obrazków i nagromadzenia sentymentów.
Ty jest strażnikiem Teksasu. Z powodu odniesionych ran przeszedł na emeryturę i zamierza zająć się wychowywaniem syna i rozwodem z żoną. Pewnego dnia – i oczywiście, jak to u Martina bywa, w dramatycznych okolicznościach – trafia na kobietę z córką. Obie uciekają od złej przeszłości i bardzo potrzebują pomocy. Ty postanawia zaopiekować się nimi, a ta decyzja oznacza, że powróci do życia strażnika. Z sylwetką obrońcy skontrastowana została postać małej Hope. Dziewczynka skrzywdzona przez byłego partnera matki jest dojrzała nad wiek, ale też wciąż bardzo naiwna i bezbronna. Opowiada historię z własnej perspektywy – przedstawiając ją w listach do Boga. Sporo rozumie, wie o sprawach, o których nie mają pojęcia dorośli, a dodatkowo jako jedyna wierzy w sens gorących próśb i modlitw. W tej dziecięcej kreacji nie ma tonu kaznodziejskiego, jest za to wzruszająca moc nadziei. Mała Hope kocha Kowboja – i daje świadectwo swojego przywiązania.
Charles Martin nie rezygnuje też z achronologicznej narracji. Tym razem rozdziały przedstawiające powieściową teraźniejszość przeplata krótkimi skokami do przeszłych wydarzeń, nie każe czytelnikom zastanawiać się nad podróżami w czasie, ale dokładnie oznacza kolejne wyprawy. W ten sposób może spowolnić proces odsłaniania tajemnic, a także sugerować nieujawniane dotąd sekrety. Martin wykorzystuje również charakterystyczne dla siebie metody budowania napięcia, wie dobrze, jak przedstawiać zbliżające się niebezpieczeństwo. Za to kiedy dochodzi już do dramatycznych scen, wydaje się, że przesadza: musi wprawdzie wypełnić konwencję westernowych walk i starć, w których nie ma litości – a jednocześnie momentami zapomina o ograniczeniach, które sam na bohaterów sprowadza. Pamięta o psychologicznych konwencjach strzelanin, ale Ty jest poza nimi, to powieściowy superbohater.
Superbohater bezbronny w obliczu uczuć do kobiet. Pod warstewką akcji czają się bowiem w tej powieści problemy w związku. Ty został zdradzony przez żonę, a małżeństwo ostatecznie rozbiły jej psychiczne komplikacje – ale bohater przez cały czas próbuje myślami wrócić do przeszłości i odbudować to, co zniszczone. Mimo odniesionych w małżeństwie ran wierzy, że wszystko uda się jeszcze naprawić. Tym samym niespodziewana obecność Sam z córką nie oznacza prostego przełożenia na zalążek romantycznej przygody. Zgodnie z westernową konwencją w poznawaniu dobra i zła nie ma półcieni – ale w warstwie psychologicznej ukrywa się mnóstwo rozmaitych tonów. Dla tych, którzy czytali poprzednie książki Martina, ta nie będzie żadnym zaskoczeniem – ale znaczna poprawa w lekturze wynika z zarzucenia kopiowanego dotąd konstrukcyjnego szkieletu.
niedziela, 25 sierpnia 2013
Dodie Smith: Zdobywam zamek
Świat Książki, Warszawa 2013.
Czar klasyki
„Zdobywam zamek” Dodie Smith to jeszcze jedna z powieści, które z literatury dla młodzieży przeszły do klasyki i rozpalają wciąż wyobraźnię czytelniczek – bez względu na kompletną zmianę obyczajów i niemal całkowity brak instrukcji co do zasad panujących w otoczeniu bohaterki. Ale jest to powieść zbudowana na ogromnych emocjach, w warstwie romansowej wręcz awanturnicza, a ciekawa i oryginalna w sferze codziennej egzystencji. Wielkie uczucia nawiązują bezpośrednio do dziewiętnastowiecznych narracji, Dodie Smith nieco je odświeża, ale tylko na tyle, by uzyskać nowy obraz siedemnastoletniej zakochanej dziewczyny. W 1948 roku ten tom musiał być powrotem do bezpiecznego świata sprzed wojny – teraz cieszy staroświeckością fabuły i świeżością języka w tłumaczeniu.
Cassandra ma siedemnaście lat i jest bardzo naiwna w kontaktach z płcią przeciwną. Mieszka z rodziną w starym zamku i doskwiera jej wielka bieda. Pewnego dnia razem z siostrą, Rose, poznaje właścicieli zamku. W dwóch przystojnych braciach można się zakochać. Można też próbować ich uwieść z wyrachowania, by raz na zawsze pożegnać się z ubóstwem. Dla Rose spotkanie zamienia się w okazję, dla Cassandry jest prawdziwą lekcją życia.
Rodzina bohaterki składa się z oryginałów i dziwaków. Ojciec dawno temu napisał genialną książkę, ale od tamtej pory nie potrafi wrócić do literatury, macocha jest modelką, która chętnie pozuje różnym artystom. Brat Cassandry pełni do czasu dalekoplanową rolę, a sługa i przyjaciel rodziny podkochuje się w nastolatce. Atmosfera starego zamku przekłada się na nietypowe relacje między jego mieszkańcami i nadaje tomowi kolorytu – zwłaszcza że mimo schematów w fabule, trudno domyślić się, jakie będą wybory postaci. Smith zdecydowała się na bardzo mocno zarysowane charaktery jako swojego rodzaju ratunek przed konwencją i odgórnymi zasadami. To, że bohaterowie wiedzą, jak należy postąpić, nie znaczy jeszcze, że dostosują się do reguł.
Cassandra jest naiwna w kontaktach z mężczyznami, ale przejawia wysoką świadomość literacką. Opisuje wydarzenia w swoim pamiętniku, cały czas podkreślając konieczność pracy nad stylem czy odpowiedniego dawkowania napięcia. Odsłania przed odbiorczyniami kulisy warsztatu, nie tylko wprowadza czytelniczki bardzo głęboko w swoje sekretne myśli i odczucia, ale jeszcze przypomina im o zasadach konstruowania udanych opowieści. Metaliterackość nie wybija z rytmu lektury, zwłaszcza że Cassandra pochodzi przecież z rodziny o literackich talentach i ma prawo interesować się budową dobrych tekstów.
Chociaż powtórzenie realiów z tomu nie byłoby już możliwe, książka cały czas będzie wzbudzać zainteresowanie, szczególnie u wielbicielek romantycznych i idealizowanych „staroświeckich” historii. Gęsta i zmysłowa narracja uprzyjemnia lekturę i pozwala się cieszyć nienowoczesnym rozwojem akcji. „Zdobywam zamek” to wielowątkowa powieść-baśń, pomysł na historię, która przetrwa lata w pamięci odbiorców – a jednocześnie wyzwanie rzucane poppublikacjom. Wierzyć się nie chce, że świat, który nie istnieje, może do dzisiaj tak silnie działać na czytelniczki: „Zdobywam zamek” niezaprzeczalnie wiąże się z przyjemnością lekturową, mimo że większość rozwiązań fabularnych nie ma przełożenia na dzisiejsze życie nastolatek.
Czar klasyki
„Zdobywam zamek” Dodie Smith to jeszcze jedna z powieści, które z literatury dla młodzieży przeszły do klasyki i rozpalają wciąż wyobraźnię czytelniczek – bez względu na kompletną zmianę obyczajów i niemal całkowity brak instrukcji co do zasad panujących w otoczeniu bohaterki. Ale jest to powieść zbudowana na ogromnych emocjach, w warstwie romansowej wręcz awanturnicza, a ciekawa i oryginalna w sferze codziennej egzystencji. Wielkie uczucia nawiązują bezpośrednio do dziewiętnastowiecznych narracji, Dodie Smith nieco je odświeża, ale tylko na tyle, by uzyskać nowy obraz siedemnastoletniej zakochanej dziewczyny. W 1948 roku ten tom musiał być powrotem do bezpiecznego świata sprzed wojny – teraz cieszy staroświeckością fabuły i świeżością języka w tłumaczeniu.
Cassandra ma siedemnaście lat i jest bardzo naiwna w kontaktach z płcią przeciwną. Mieszka z rodziną w starym zamku i doskwiera jej wielka bieda. Pewnego dnia razem z siostrą, Rose, poznaje właścicieli zamku. W dwóch przystojnych braciach można się zakochać. Można też próbować ich uwieść z wyrachowania, by raz na zawsze pożegnać się z ubóstwem. Dla Rose spotkanie zamienia się w okazję, dla Cassandry jest prawdziwą lekcją życia.
Rodzina bohaterki składa się z oryginałów i dziwaków. Ojciec dawno temu napisał genialną książkę, ale od tamtej pory nie potrafi wrócić do literatury, macocha jest modelką, która chętnie pozuje różnym artystom. Brat Cassandry pełni do czasu dalekoplanową rolę, a sługa i przyjaciel rodziny podkochuje się w nastolatce. Atmosfera starego zamku przekłada się na nietypowe relacje między jego mieszkańcami i nadaje tomowi kolorytu – zwłaszcza że mimo schematów w fabule, trudno domyślić się, jakie będą wybory postaci. Smith zdecydowała się na bardzo mocno zarysowane charaktery jako swojego rodzaju ratunek przed konwencją i odgórnymi zasadami. To, że bohaterowie wiedzą, jak należy postąpić, nie znaczy jeszcze, że dostosują się do reguł.
Cassandra jest naiwna w kontaktach z mężczyznami, ale przejawia wysoką świadomość literacką. Opisuje wydarzenia w swoim pamiętniku, cały czas podkreślając konieczność pracy nad stylem czy odpowiedniego dawkowania napięcia. Odsłania przed odbiorczyniami kulisy warsztatu, nie tylko wprowadza czytelniczki bardzo głęboko w swoje sekretne myśli i odczucia, ale jeszcze przypomina im o zasadach konstruowania udanych opowieści. Metaliterackość nie wybija z rytmu lektury, zwłaszcza że Cassandra pochodzi przecież z rodziny o literackich talentach i ma prawo interesować się budową dobrych tekstów.
Chociaż powtórzenie realiów z tomu nie byłoby już możliwe, książka cały czas będzie wzbudzać zainteresowanie, szczególnie u wielbicielek romantycznych i idealizowanych „staroświeckich” historii. Gęsta i zmysłowa narracja uprzyjemnia lekturę i pozwala się cieszyć nienowoczesnym rozwojem akcji. „Zdobywam zamek” to wielowątkowa powieść-baśń, pomysł na historię, która przetrwa lata w pamięci odbiorców – a jednocześnie wyzwanie rzucane poppublikacjom. Wierzyć się nie chce, że świat, który nie istnieje, może do dzisiaj tak silnie działać na czytelniczki: „Zdobywam zamek” niezaprzeczalnie wiąże się z przyjemnością lekturową, mimo że większość rozwiązań fabularnych nie ma przełożenia na dzisiejsze życie nastolatek.
sobota, 24 sierpnia 2013
Helen Brown: Koty i córki robią tylko to, co chcą
WNK, Warszawa 2013.
Więzi i rany
Helen Brown udowadnia odbiorczyniom, że życie każdego człowieka może być materiałem na książkę. Sama przedstawia już drugą autobiograficzną opowieść, którą poza miłością do kotów chce zwrócić uwagę czytelniczek między innymi na kwestie zdrowotne czy te związane z wychowywaniem dorastających dzieci. „Koty i córki” to książka, która jest bardzo szczerym zwierzeniem, a opiera się na prawdziwych i życiowych emocjach – chociaż doświadczenia, do których czasem się odnosi, nie należą do częstych – zwłaszcza gdy chodzi o chęć zostania buddyjską mniszką.
Helen przeżywa trudne chwile. Jej córka wyjeżdża na Sri Lankę, by tom – pod okiem pewnego mnicha – medytować w klasztorze. Kompletnie nie zwraca uwagi na fakt, że na Sri Lance robi się coraz bardziej niebezpiecznie. Tymczasem rutynowe badania wykazały u Helen zmiany nowotworowe w piersi. Kobieta musi przejść operację, nagle dowiaduje się, jak kruche jest życie. W jej egzystencji pojawia się jednak pewien kot, Jonasz, który nie pozwala o sobie zapomnieć, domaga się ciągłej uwagi i pomaga rozwiązywać problemy (a sam tworzy nowe).
„Koty i córki robią tylko to, co chcą” to powieść, którą czyta się inaczej niż zwykłe fabularne historie. Przede wszystkim Helen Brown szczerze prezentuje swoje codzienne – i coraz większe problemy. Martwi się decyzjami córki, przygotowuje się do świętowania ślubu syna. Męża portretuje najbardziej ostrożnie – jako niezbędne wsparcie. Podstawowym tematem staje się natomiast nowy kot i jego nietypowe przyzwyczajenia oraz pomysły. Helen Brown chętnie przygląda się zwierzęciu i trafnie opisuje jego zajęcia. Narracja dotycząca Jonasza jest bardzo obrazowa, łatwo zwizualizować sobie bohatera tomu. W „Kotach i córkach” nie ma jednak prostego zachwytu nad czworonogiem, rozczulania się nad jego mądrością czy pomysłowością. Helen Brown nie chce występować z pozycji kociary, stać ją na dystans i uważne analizowanie zachowań pupila. W jej ujęciu mieszkanie z kotem to poza szczęśliwymi chwilami także cały szereg zmartwień, które wymagają sporego zastanowienia nad dalszym mieszkaniem z kotem.
Autorka pokazuje czytelniczkom dylematy matki, która pragnie szczęścia dla swoich dzieci, a jednocześnie jest świadoma, że nie może im niczego nakazać. Lydia uczy Helen mądrej miłości i wyrozumiałości – sama wciąż poszukuje własnej drogi, czym wystawia cierpliwość matki na ogromną próbę. Dwa tematy – kot i córka – nie przysłaniają strachu związanego z chorobą nowotworową. Helen próbuje zadziałać na czytelniczki podprogowo: nie przypomina ciągle o konieczności badania się, ale zwraca uwagę na fakt, że gdyby zwlekała z mammografią, miałaby niewielkie szanse na opowiedzenie swojej historii. Pisze o strachu i bólu – oraz rekonstrukcji piersi – ale nie jest przy tym męcząco natarczywa. Rak dodaje historii dramatyzmu – przynajmniej z punktu widzenia konstrukcyjnego, nie jest natomiast tematem przytłaczającym.
Helen wciąż powraca do swoich doświadczeń – także tych związanych z pisaniem książki, staje się przez to coraz bliższa czytelniczkom. Funkcjonuje jako nietypowa bohaterka: wiadomo, że jej przeżycia nie muszą układać się w fabularną historię, a jednak proponuje odbiorczyniom pozamykane wątki i obserwacje z perspektywy czasu. Widać w tomie bardzo staranne opracowanie redakcyjne – zarówno pod kątem doboru tematów, jak i uczuć, które autorka chce w odbiorczyniach wywołać. Dzięki temu książka „Koty i córki” może powtórzyć sukces opowieści „Kleo i ja” – a dla ludzi, którzy kochają koty, będzie to pozycja obowiązkowa. Nadaje się też na lekką i rozrywkową lekturę – mimo że porusza zagadnienia ważne i czasem niemal przygnębiające.
Więzi i rany
Helen Brown udowadnia odbiorczyniom, że życie każdego człowieka może być materiałem na książkę. Sama przedstawia już drugą autobiograficzną opowieść, którą poza miłością do kotów chce zwrócić uwagę czytelniczek między innymi na kwestie zdrowotne czy te związane z wychowywaniem dorastających dzieci. „Koty i córki” to książka, która jest bardzo szczerym zwierzeniem, a opiera się na prawdziwych i życiowych emocjach – chociaż doświadczenia, do których czasem się odnosi, nie należą do częstych – zwłaszcza gdy chodzi o chęć zostania buddyjską mniszką.
Helen przeżywa trudne chwile. Jej córka wyjeżdża na Sri Lankę, by tom – pod okiem pewnego mnicha – medytować w klasztorze. Kompletnie nie zwraca uwagi na fakt, że na Sri Lance robi się coraz bardziej niebezpiecznie. Tymczasem rutynowe badania wykazały u Helen zmiany nowotworowe w piersi. Kobieta musi przejść operację, nagle dowiaduje się, jak kruche jest życie. W jej egzystencji pojawia się jednak pewien kot, Jonasz, który nie pozwala o sobie zapomnieć, domaga się ciągłej uwagi i pomaga rozwiązywać problemy (a sam tworzy nowe).
„Koty i córki robią tylko to, co chcą” to powieść, którą czyta się inaczej niż zwykłe fabularne historie. Przede wszystkim Helen Brown szczerze prezentuje swoje codzienne – i coraz większe problemy. Martwi się decyzjami córki, przygotowuje się do świętowania ślubu syna. Męża portretuje najbardziej ostrożnie – jako niezbędne wsparcie. Podstawowym tematem staje się natomiast nowy kot i jego nietypowe przyzwyczajenia oraz pomysły. Helen Brown chętnie przygląda się zwierzęciu i trafnie opisuje jego zajęcia. Narracja dotycząca Jonasza jest bardzo obrazowa, łatwo zwizualizować sobie bohatera tomu. W „Kotach i córkach” nie ma jednak prostego zachwytu nad czworonogiem, rozczulania się nad jego mądrością czy pomysłowością. Helen Brown nie chce występować z pozycji kociary, stać ją na dystans i uważne analizowanie zachowań pupila. W jej ujęciu mieszkanie z kotem to poza szczęśliwymi chwilami także cały szereg zmartwień, które wymagają sporego zastanowienia nad dalszym mieszkaniem z kotem.
Autorka pokazuje czytelniczkom dylematy matki, która pragnie szczęścia dla swoich dzieci, a jednocześnie jest świadoma, że nie może im niczego nakazać. Lydia uczy Helen mądrej miłości i wyrozumiałości – sama wciąż poszukuje własnej drogi, czym wystawia cierpliwość matki na ogromną próbę. Dwa tematy – kot i córka – nie przysłaniają strachu związanego z chorobą nowotworową. Helen próbuje zadziałać na czytelniczki podprogowo: nie przypomina ciągle o konieczności badania się, ale zwraca uwagę na fakt, że gdyby zwlekała z mammografią, miałaby niewielkie szanse na opowiedzenie swojej historii. Pisze o strachu i bólu – oraz rekonstrukcji piersi – ale nie jest przy tym męcząco natarczywa. Rak dodaje historii dramatyzmu – przynajmniej z punktu widzenia konstrukcyjnego, nie jest natomiast tematem przytłaczającym.
Helen wciąż powraca do swoich doświadczeń – także tych związanych z pisaniem książki, staje się przez to coraz bliższa czytelniczkom. Funkcjonuje jako nietypowa bohaterka: wiadomo, że jej przeżycia nie muszą układać się w fabularną historię, a jednak proponuje odbiorczyniom pozamykane wątki i obserwacje z perspektywy czasu. Widać w tomie bardzo staranne opracowanie redakcyjne – zarówno pod kątem doboru tematów, jak i uczuć, które autorka chce w odbiorczyniach wywołać. Dzięki temu książka „Koty i córki” może powtórzyć sukces opowieści „Kleo i ja” – a dla ludzi, którzy kochają koty, będzie to pozycja obowiązkowa. Nadaje się też na lekką i rozrywkową lekturę – mimo że porusza zagadnienia ważne i czasem niemal przygnębiające.
piątek, 23 sierpnia 2013
Michael Neale: Rzeka
WAM, Kraków 2013.
Filozofia rzeki
Michael Neale mocno wpatruje się w symbolikę powieści Charlesa Martina, właściwie wydobywa z jego książki jeden mocny wątek i z niego układa swoją historię. Bezimienna Rzeka staje się tu istotą o boskich prawach i nieograniczonym wpływie na ludzi, którym udowadnia ich słabości i bezradność w obliczu żywiołu. Rzeka karmi, daje zawód i życie, pozwala odpocząć, ale też bezlitośnie zabija. Okazuje się centrum istnienia i nieistnienia dla bohaterów, którzy nie znają egzystencji innej niż proste, surowe życie w zgodzie z naturą.
Kilkuletni Gabriel jest świadkiem, jak w Rzece ginie jego ukochany ojciec. Trauma nie pozwala chłopcu nawet zbliżać się do wody – dopiero czas dojrzewania przynosi tak potrzebne zmiany. Bohater na nowo poznaje Rzekę i próbuje ją zrozumieć. Spory wpływ mają na niego również refleksyjne zapiski ojca i dziadka – pamiętniki związane z istotą Rzeki. Gabriel śledzi je, a za namową kolegów i pięknej dziewczyny uczy się przełamywania swojego strachu.
„Rzeka” jest dość prostą powieścią o trudach dojrzewania – chociaż skonstruowaną inaczej niż typowa Bildungsroman. Przede wszystkim czytelnicy śledzą egzystencję bohatera od najmłodszych lat nie w retrospekcyjnych migawkach, a w konkretnych i opatrywanych datami rozdziałach. W ten sposób poznają chronologicznie najważniejsze elementy życiorysu powiązane z Rzeką na różnych etapach egzystencji postaci. Rzeka przez cały czas istnieje – i to również w świadomości czytelników. Wiążą się z nią rozmaite doświadczenia i odkrycia. Rzeka uzupełnia przejścia na kolejne poziomy dojrzewania, ale jest też w stanie zablokować rozwój, gdy respekt zamieni się w paniczny strach przed jej potęgą. Rzeka pomaga, ale może też sporo utrudnić. Rzece trzeba zaufać.
Gabriel musi wybaczyć Rzece utratę ojca – a późniejsze wydarzenia zrekompensują mu trudne dzieciństwo. Gdy bohater nauczy się na nowo kochać Rzekę tak, jak robili to jego przodkowie, przestanie cierpieć z powodu codziennych przykrości. Rzeka jest potężna – o jej mocy świadczą kolejne wydarzenia, które prowokuje – a także spostrzeżenia z pamiętników.
Trochę to naiwny zabieg, że Gabriel wpada na odpowiednie zdania z rękopisu ojca dokładnie wtedy, gdy jest mu potrzebna jakaś wskazówka. Same notatki brzmią bardzo wzniośle, są przepełnione filozoficznymi uwagami na temat siły Rzeki i trudno właściwie szukać w nich tego, co powinno być osią każdego pamiętnika – czyli faktów i wydarzeń istotnych dla autora zapisków. Neale w ten sposób wykłada swoim odbiorcom znaczenie Rzeki i rozbudowuje symboliczno-metaforyczną warstwę tomu, ale nie jest w tym zbytnio przekonujący. Pamiętniki mają też rekompensować przedwczesną utratę ojca, ale byłyby o wiele bardziej intymne (więc i znaczące dla bohatera), gdyby nie przesada w kreśleniu ich celu.
Mimo zamiarów komplikowania egzystencji postaci, Michael Neale prowadzi Gabriela po dość prostej drodze. Stosowane przez niego chwyty okazują się oczywiste dla całej konstrukcji powieści, decyzje bohaterów naturalnie wypływają z ogranych schematów. Pod względem konstrukcji fabularnej „Rzeka” to powieść dla mniej wymagających czytelników. Oczywistości autor maskuje natomiast atmosferą – miejscami uroczystą, miejscami podniosłą, wzruszeniami i sentymentalizmem. Chce wyciskać łzy z oczu – ale uda mu się to tylko w przypadku naprawdę zaangażowanych w lekturę odbiorców. „Rzeka” nie dostarczy adrenaliny czy niepokoju, przewidziana została jako lektura spokojna i stonowana, kierowana do tych, którzy lubią się powzruszać przy opowieści o walce z przeciwnościami losu.
Filozofia rzeki
Michael Neale mocno wpatruje się w symbolikę powieści Charlesa Martina, właściwie wydobywa z jego książki jeden mocny wątek i z niego układa swoją historię. Bezimienna Rzeka staje się tu istotą o boskich prawach i nieograniczonym wpływie na ludzi, którym udowadnia ich słabości i bezradność w obliczu żywiołu. Rzeka karmi, daje zawód i życie, pozwala odpocząć, ale też bezlitośnie zabija. Okazuje się centrum istnienia i nieistnienia dla bohaterów, którzy nie znają egzystencji innej niż proste, surowe życie w zgodzie z naturą.
Kilkuletni Gabriel jest świadkiem, jak w Rzece ginie jego ukochany ojciec. Trauma nie pozwala chłopcu nawet zbliżać się do wody – dopiero czas dojrzewania przynosi tak potrzebne zmiany. Bohater na nowo poznaje Rzekę i próbuje ją zrozumieć. Spory wpływ mają na niego również refleksyjne zapiski ojca i dziadka – pamiętniki związane z istotą Rzeki. Gabriel śledzi je, a za namową kolegów i pięknej dziewczyny uczy się przełamywania swojego strachu.
„Rzeka” jest dość prostą powieścią o trudach dojrzewania – chociaż skonstruowaną inaczej niż typowa Bildungsroman. Przede wszystkim czytelnicy śledzą egzystencję bohatera od najmłodszych lat nie w retrospekcyjnych migawkach, a w konkretnych i opatrywanych datami rozdziałach. W ten sposób poznają chronologicznie najważniejsze elementy życiorysu powiązane z Rzeką na różnych etapach egzystencji postaci. Rzeka przez cały czas istnieje – i to również w świadomości czytelników. Wiążą się z nią rozmaite doświadczenia i odkrycia. Rzeka uzupełnia przejścia na kolejne poziomy dojrzewania, ale jest też w stanie zablokować rozwój, gdy respekt zamieni się w paniczny strach przed jej potęgą. Rzeka pomaga, ale może też sporo utrudnić. Rzece trzeba zaufać.
Gabriel musi wybaczyć Rzece utratę ojca – a późniejsze wydarzenia zrekompensują mu trudne dzieciństwo. Gdy bohater nauczy się na nowo kochać Rzekę tak, jak robili to jego przodkowie, przestanie cierpieć z powodu codziennych przykrości. Rzeka jest potężna – o jej mocy świadczą kolejne wydarzenia, które prowokuje – a także spostrzeżenia z pamiętników.
Trochę to naiwny zabieg, że Gabriel wpada na odpowiednie zdania z rękopisu ojca dokładnie wtedy, gdy jest mu potrzebna jakaś wskazówka. Same notatki brzmią bardzo wzniośle, są przepełnione filozoficznymi uwagami na temat siły Rzeki i trudno właściwie szukać w nich tego, co powinno być osią każdego pamiętnika – czyli faktów i wydarzeń istotnych dla autora zapisków. Neale w ten sposób wykłada swoim odbiorcom znaczenie Rzeki i rozbudowuje symboliczno-metaforyczną warstwę tomu, ale nie jest w tym zbytnio przekonujący. Pamiętniki mają też rekompensować przedwczesną utratę ojca, ale byłyby o wiele bardziej intymne (więc i znaczące dla bohatera), gdyby nie przesada w kreśleniu ich celu.
Mimo zamiarów komplikowania egzystencji postaci, Michael Neale prowadzi Gabriela po dość prostej drodze. Stosowane przez niego chwyty okazują się oczywiste dla całej konstrukcji powieści, decyzje bohaterów naturalnie wypływają z ogranych schematów. Pod względem konstrukcji fabularnej „Rzeka” to powieść dla mniej wymagających czytelników. Oczywistości autor maskuje natomiast atmosferą – miejscami uroczystą, miejscami podniosłą, wzruszeniami i sentymentalizmem. Chce wyciskać łzy z oczu – ale uda mu się to tylko w przypadku naprawdę zaangażowanych w lekturę odbiorców. „Rzeka” nie dostarczy adrenaliny czy niepokoju, przewidziana została jako lektura spokojna i stonowana, kierowana do tych, którzy lubią się powzruszać przy opowieści o walce z przeciwnościami losu.
czwartek, 22 sierpnia 2013
Samantha Wilde: Mama w czterech ścianach
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Po porodzie
Samantha Wilde to kolejna autorka, która chce odnaleźć się w literaturze „macierzyńskiej” – wśród powieści traktujących o dylematach młodych matek. Trochę wpatrzona jest w wyznania Jill Smokler, ale próbuje iść o krok dalej i stworzyć nie dziennik z pierwszego roku życia dziecka, a fabularyzowaną historię obyczajową z odpowiednio rozmieszczonymi punktami kulminacyjnymi, ze skokami napięcia i przewrotnym humorem. Jej „Mama w czterech ścianach” mniej przypomina intymne zwierzenia matek, bardziej kieruje się natomiast w stronę historii walk owych matek o zachowanie tożsamości.
Bohaterka tomu, Joy, właśnie wydała na świat dziecko i ze zdumieniem odkrywa, że nie ma już ani chwili czasu dla siebie. Nie dba o własny wygląd, chodzi w porozciąganych dresach i bez przerwy musi karmić synka piersią, przez co jej sutki osiągają monstrualne rozmiary. Mąż Joy nie chce pomagać w domu: uważa, że kobieta wszystko zrobi lepiej, a poza tym – przez całe dni nie ma żadnych obowiązków. Joy, która ze względu na mężowskie zamiłowanie do ekologii, ręcznie pierze tetrowe pieluchy, ma już dość leniwego małżonka, despotycznej teściowej, a nawet własnej matki, która po raz czwarty wychodzi za mąż. W dodatku odezwał się do niej dawny chłopak…
„Mama w czterech ścianach” spisywana jest trochę według reguł powieści macierzyńskich, ale – rzecz ciekawa – Samantha Wilde skupia się nie na dziecku, a na matce. Stara się nie rozćwierkiwać nad maleństwem, w spostrzeżeniach Joy nie ma ani grama czułości czy szczebiotu – jest za to mnóstwo złośliwej ironii i prób wyjścia poza stereotyp. Dziecko staje się źródłem frustracji: owszem, wzbudza miłość i dumę rodzicielską, ale Joy nie ma zamiaru rezygnować z siebie. Całą energię i uwagę próbuje bohaterka skierować na zewnątrz, co nie jest proste, zwłaszcza kiedy pamięta się o typowym obrazku młodej matki. Wilde pokazuje walkę kobiety – walkę o własną tożsamość, o emocje i o prawo do szczęścia mimo przerażającej odpowiedzialności za małą istotę.
Joy przede wszystkim z dużym dystansem traktuje własne ciało. Od początku wyśmiewa pociążowe zmiany, a rejestr jej zażaleń obejmuje nie tylko galaretowaty i wielki brzuch, ale i pokiereszowaną macicę, ogromne sutki i poszerzony tyłek. Wręcz obsesyjnie powraca bohaterka do krytykowania tych partii siebie, jakby kąśliwą ironią miała zamiar zagłuszyć wszelkie sentymenty. Istnieje również możliwość przyciągnięcia w ten sposób do siebie większej grupy odbiorczyń. Joy w monologach zatrzymuje się czasem na granicy wulgarności, ale robi to dlatego, by zaproponować przeciwieństwo wobec słodkich i szczebiotliwych wyznań młodych mam, a prawdopodobnie również po to, by nie zatracić siebie i własnej tożsamości. Po porodzie świat zamyka się na dziecku – tego Joy ze wszystkich sił próbuje uniknąć.
Wyznania młodej matki są dla Wilde pretekstem do stworzenia powieści obyczajowej, rozrywkowego czytadła nie tylko dla mam. Joy wplątuje się w wiele sytuacji niemal stereotypowych, ale zawsze zaostrzających fabułę prostych relacji – prowadzi zwyczajne życie, tyle że obserwuje je z perspektywy niedawnej traumy. Wydarzenia momentami przypominają te z amerykańskich sitcomów, więc miłośniczki tego typu rozrywki również będą podczas lektury usatysfakcjonowane. Ważne, że powieść nie zalicza się do nurtu macierzyńskich wspomnień (choć nie traci przez to walorów intymnego zwierzenia), a autorka szuka dla siebie miejsca na półce z rozrywkowymi czytadłami.
Po porodzie
Samantha Wilde to kolejna autorka, która chce odnaleźć się w literaturze „macierzyńskiej” – wśród powieści traktujących o dylematach młodych matek. Trochę wpatrzona jest w wyznania Jill Smokler, ale próbuje iść o krok dalej i stworzyć nie dziennik z pierwszego roku życia dziecka, a fabularyzowaną historię obyczajową z odpowiednio rozmieszczonymi punktami kulminacyjnymi, ze skokami napięcia i przewrotnym humorem. Jej „Mama w czterech ścianach” mniej przypomina intymne zwierzenia matek, bardziej kieruje się natomiast w stronę historii walk owych matek o zachowanie tożsamości.
Bohaterka tomu, Joy, właśnie wydała na świat dziecko i ze zdumieniem odkrywa, że nie ma już ani chwili czasu dla siebie. Nie dba o własny wygląd, chodzi w porozciąganych dresach i bez przerwy musi karmić synka piersią, przez co jej sutki osiągają monstrualne rozmiary. Mąż Joy nie chce pomagać w domu: uważa, że kobieta wszystko zrobi lepiej, a poza tym – przez całe dni nie ma żadnych obowiązków. Joy, która ze względu na mężowskie zamiłowanie do ekologii, ręcznie pierze tetrowe pieluchy, ma już dość leniwego małżonka, despotycznej teściowej, a nawet własnej matki, która po raz czwarty wychodzi za mąż. W dodatku odezwał się do niej dawny chłopak…
„Mama w czterech ścianach” spisywana jest trochę według reguł powieści macierzyńskich, ale – rzecz ciekawa – Samantha Wilde skupia się nie na dziecku, a na matce. Stara się nie rozćwierkiwać nad maleństwem, w spostrzeżeniach Joy nie ma ani grama czułości czy szczebiotu – jest za to mnóstwo złośliwej ironii i prób wyjścia poza stereotyp. Dziecko staje się źródłem frustracji: owszem, wzbudza miłość i dumę rodzicielską, ale Joy nie ma zamiaru rezygnować z siebie. Całą energię i uwagę próbuje bohaterka skierować na zewnątrz, co nie jest proste, zwłaszcza kiedy pamięta się o typowym obrazku młodej matki. Wilde pokazuje walkę kobiety – walkę o własną tożsamość, o emocje i o prawo do szczęścia mimo przerażającej odpowiedzialności za małą istotę.
Joy przede wszystkim z dużym dystansem traktuje własne ciało. Od początku wyśmiewa pociążowe zmiany, a rejestr jej zażaleń obejmuje nie tylko galaretowaty i wielki brzuch, ale i pokiereszowaną macicę, ogromne sutki i poszerzony tyłek. Wręcz obsesyjnie powraca bohaterka do krytykowania tych partii siebie, jakby kąśliwą ironią miała zamiar zagłuszyć wszelkie sentymenty. Istnieje również możliwość przyciągnięcia w ten sposób do siebie większej grupy odbiorczyń. Joy w monologach zatrzymuje się czasem na granicy wulgarności, ale robi to dlatego, by zaproponować przeciwieństwo wobec słodkich i szczebiotliwych wyznań młodych mam, a prawdopodobnie również po to, by nie zatracić siebie i własnej tożsamości. Po porodzie świat zamyka się na dziecku – tego Joy ze wszystkich sił próbuje uniknąć.
Wyznania młodej matki są dla Wilde pretekstem do stworzenia powieści obyczajowej, rozrywkowego czytadła nie tylko dla mam. Joy wplątuje się w wiele sytuacji niemal stereotypowych, ale zawsze zaostrzających fabułę prostych relacji – prowadzi zwyczajne życie, tyle że obserwuje je z perspektywy niedawnej traumy. Wydarzenia momentami przypominają te z amerykańskich sitcomów, więc miłośniczki tego typu rozrywki również będą podczas lektury usatysfakcjonowane. Ważne, że powieść nie zalicza się do nurtu macierzyńskich wspomnień (choć nie traci przez to walorów intymnego zwierzenia), a autorka szuka dla siebie miejsca na półce z rozrywkowymi czytadłami.
środa, 21 sierpnia 2013
Isabel Abedi: Lola gotuje
Nasza Księgarnia, Warszawa 2013.
Życiowe przygody
Bardziej konserwatywnym rodzicom Lola mogłaby się wydawać postacią kontrowersyjną, chociaż przy dzisiejszych tendencjach do przełamywania tabu w literaturze czwartej i tak łagodnie wprowadza w dorosłe życie. Isabel Abedi jest jednak gwarancją atrakcyjnej i nietuzinkowej fabuły, atrakcyjnego dla odbiorców stylu oraz całej masy ciekawostek. W tomie „Lola gotuje” odwołuje się do modnego zagadnienia kulinarnych telewizyjnych show – ale to tylko podstawa obfitującej w nacechowane emocjonalnie wydarzenia akcji. Wokół Loli dzieje się mnóstwo: kilkuletnia ciotka Lisbeth szykuje się do kolejnego ślubu, mama przyjaciółki musi opiekować się nastoletnim chłopakiem, który wybitnie działa na nerwy Loli i Raszce. A w szkolnym projekcie Lola trafia do grupy z największymi wrogami – ma przygotować kolację dla kilku osób i zaimponować im wiedzą, umiejętnościami, czy… wystrojem domu. Do tego Lola chciałaby wrócić do swojego dawnego chłopaka.
Kontrowersje tkwią w szczegółach. Pojawiają się motywy nietolerancji i uprzedzeń rasowych, wątek pierwszej miesiączki, szkolny mobbing, kryzys tożsamości… Bohaterka bardzo uważnie śledzi to, co dzieje się wokół niej i to, co dotąd należało do świata dorosłych. Wszystko przekłada na język zrozumiały dla odbiorców, przybliża im kolejne informacje tak, by czytelnicy nie zorientowali się że chłoną wiedzę. Ale i tak u Loli najważniejsze są życiowe przygody. To system naczyń połączonych: dziewczyna nawet nie dostrzega zależności, ale jedne decyzje i rozwiązania rzutują na następne. Nie ma tu jednoznacznych opinii i przewidywalnych schematów, a przeżycia postaci bywają ekstremalne. Czasami Isabel Abedi nie ma litości dla nastolatków – i tym właśnie seria o Loli różni się od standardowych powieści pop. Tu akcja jest głębsza i pełniejsza, chociaż niekiedy też bardziej drażniąca. Abedi prowokuje młodych odbiorców, lubi to i potrafi zainteresować oryginalnymi kierunkami rozwoju opowieści. Widać, że ufa czytelnikom, kieruje swoją historię do ludzi myślących, a przy okazji uświadamia im parę prawd z gatunku przykrych. Tymczasem Lola odkrywa uroki i trudy gotowania, kilka porad przywołuje, by zachęcić do eksperymentowania w kuchni. Trochę też przybliża kulturę Brazylii – ze względu na fakt, że jej papai jest Brazylijczykiem. W efekcie Abedi sporo uczy swoich odbiorców, ale przynosi im też dużo rozrywki.
Lola gotuje. A poza tym angażuje się w rozwiązywanie problemów przyjaciół, aktywnie uczestniczy w życiu rodzinnym, chodzi do szkoły i obserwuje zachowania kolegów. Ze wszystkiego wyciąga wnioski, ale nie da rady przewidzieć wielu katastrof i klęsk – tym ciekawsza będzie lektura. Z tak impulsywną bohaterką nie można się nudzić. Tom „Lola gotuje” jest rodzajem odpowiedzi autorki na literackie mody: Abedi wzorzec poppowieści przerabia po swojemu, tak, żeby zmieścić w nim jak najbardziej urozmaicone wątki. Nie chce męczyć się przy tworzeniu modnej lektury, a dąży do uszlachetnienia punktu wyjścia i dobrze jej to wychodzi. Abedi zresztą znana jest z ciekawych pomysłów fabularnych i literatury rozrywkowej dalekiej od sztampy.
Dzieje się w tomie „Lola gotuje” bardzo wiele. Autorka przeskakuje od wydarzenia do wydarzenia, część opowieści zapowiada, inne traktuje jako zagadkę i świadomie odkłada w czasie ich rozstrzygnięcie. Lola egzystuje bardzo intensywnie, przygody same ją znajdują, a dziewczyna dzielnie stawia im czoła. Wszystko to przedstawione jest w udanej narracji. Wprawdzie Lola ma swoje dziwactwa (między innymi w chwilach podekscytowania swędzi ją głowa), ale da się lubić – zwłaszcza że nie jest wzorem do naśladowania, a zupełnie zwyczajną nastolatką, która marzy o miłości, chce być lubiana, ale zdarza się jej podpadać rodzicom i kolegom. Dziewczyna przedstawia swoje doświadczenia z humorem (chociaż nie sili się na nieustanne żarty, to bardziej autoironia), relacjonuje codzienność bez popadania w patetyczne tony, a kiedy już przedstawia przykre fakty, potrafi je odpowiednio tonować. Jej opowieść przypomina nieco pamiętnik, którego autorka zdaje sobie sprawę ze znaczenia rozkładu punktów kulminacyjnych. I chociaż w życiu Loli dzieje się mnóstwo dziwnych spraw, sama bohaterka mimo wszystko jawi się bardzo prawdziwie.
Życiowe przygody
Bardziej konserwatywnym rodzicom Lola mogłaby się wydawać postacią kontrowersyjną, chociaż przy dzisiejszych tendencjach do przełamywania tabu w literaturze czwartej i tak łagodnie wprowadza w dorosłe życie. Isabel Abedi jest jednak gwarancją atrakcyjnej i nietuzinkowej fabuły, atrakcyjnego dla odbiorców stylu oraz całej masy ciekawostek. W tomie „Lola gotuje” odwołuje się do modnego zagadnienia kulinarnych telewizyjnych show – ale to tylko podstawa obfitującej w nacechowane emocjonalnie wydarzenia akcji. Wokół Loli dzieje się mnóstwo: kilkuletnia ciotka Lisbeth szykuje się do kolejnego ślubu, mama przyjaciółki musi opiekować się nastoletnim chłopakiem, który wybitnie działa na nerwy Loli i Raszce. A w szkolnym projekcie Lola trafia do grupy z największymi wrogami – ma przygotować kolację dla kilku osób i zaimponować im wiedzą, umiejętnościami, czy… wystrojem domu. Do tego Lola chciałaby wrócić do swojego dawnego chłopaka.
Kontrowersje tkwią w szczegółach. Pojawiają się motywy nietolerancji i uprzedzeń rasowych, wątek pierwszej miesiączki, szkolny mobbing, kryzys tożsamości… Bohaterka bardzo uważnie śledzi to, co dzieje się wokół niej i to, co dotąd należało do świata dorosłych. Wszystko przekłada na język zrozumiały dla odbiorców, przybliża im kolejne informacje tak, by czytelnicy nie zorientowali się że chłoną wiedzę. Ale i tak u Loli najważniejsze są życiowe przygody. To system naczyń połączonych: dziewczyna nawet nie dostrzega zależności, ale jedne decyzje i rozwiązania rzutują na następne. Nie ma tu jednoznacznych opinii i przewidywalnych schematów, a przeżycia postaci bywają ekstremalne. Czasami Isabel Abedi nie ma litości dla nastolatków – i tym właśnie seria o Loli różni się od standardowych powieści pop. Tu akcja jest głębsza i pełniejsza, chociaż niekiedy też bardziej drażniąca. Abedi prowokuje młodych odbiorców, lubi to i potrafi zainteresować oryginalnymi kierunkami rozwoju opowieści. Widać, że ufa czytelnikom, kieruje swoją historię do ludzi myślących, a przy okazji uświadamia im parę prawd z gatunku przykrych. Tymczasem Lola odkrywa uroki i trudy gotowania, kilka porad przywołuje, by zachęcić do eksperymentowania w kuchni. Trochę też przybliża kulturę Brazylii – ze względu na fakt, że jej papai jest Brazylijczykiem. W efekcie Abedi sporo uczy swoich odbiorców, ale przynosi im też dużo rozrywki.
Lola gotuje. A poza tym angażuje się w rozwiązywanie problemów przyjaciół, aktywnie uczestniczy w życiu rodzinnym, chodzi do szkoły i obserwuje zachowania kolegów. Ze wszystkiego wyciąga wnioski, ale nie da rady przewidzieć wielu katastrof i klęsk – tym ciekawsza będzie lektura. Z tak impulsywną bohaterką nie można się nudzić. Tom „Lola gotuje” jest rodzajem odpowiedzi autorki na literackie mody: Abedi wzorzec poppowieści przerabia po swojemu, tak, żeby zmieścić w nim jak najbardziej urozmaicone wątki. Nie chce męczyć się przy tworzeniu modnej lektury, a dąży do uszlachetnienia punktu wyjścia i dobrze jej to wychodzi. Abedi zresztą znana jest z ciekawych pomysłów fabularnych i literatury rozrywkowej dalekiej od sztampy.
Dzieje się w tomie „Lola gotuje” bardzo wiele. Autorka przeskakuje od wydarzenia do wydarzenia, część opowieści zapowiada, inne traktuje jako zagadkę i świadomie odkłada w czasie ich rozstrzygnięcie. Lola egzystuje bardzo intensywnie, przygody same ją znajdują, a dziewczyna dzielnie stawia im czoła. Wszystko to przedstawione jest w udanej narracji. Wprawdzie Lola ma swoje dziwactwa (między innymi w chwilach podekscytowania swędzi ją głowa), ale da się lubić – zwłaszcza że nie jest wzorem do naśladowania, a zupełnie zwyczajną nastolatką, która marzy o miłości, chce być lubiana, ale zdarza się jej podpadać rodzicom i kolegom. Dziewczyna przedstawia swoje doświadczenia z humorem (chociaż nie sili się na nieustanne żarty, to bardziej autoironia), relacjonuje codzienność bez popadania w patetyczne tony, a kiedy już przedstawia przykre fakty, potrafi je odpowiednio tonować. Jej opowieść przypomina nieco pamiętnik, którego autorka zdaje sobie sprawę ze znaczenia rozkładu punktów kulminacyjnych. I chociaż w życiu Loli dzieje się mnóstwo dziwnych spraw, sama bohaterka mimo wszystko jawi się bardzo prawdziwie.
wtorek, 20 sierpnia 2013
Charles Dickens: Wielkie nadzieje
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Opowieść kompletna
Dziś rzadko tworzy się historie rozbudowane tak jak dziewiętnastowieczne powieści. Otrzymujemy raczej wycinek z życia bohatera niż przejście przez kolejne etapy jego egzystencji, a wiadomości z wcześniejszych i późniejszych niż czas akcji wydarzeń dostarczane są w formie szczątkowej. A jednak wielkie powieści sprzed wieku wciąż cieszą się popularnością: między innymi ze względu na bardzo staranne analizowanie doświadczeń postaci. Ale i z uwagi na obecność wielkich namiętności i wzruszeń – silnych, a przecież pozbawionych tak modnego obecnie erotycznego wabika.
„Wielkie nadzieje” Dickensa to powieść, którą przypomina się odbiorcom ze względu na wchodzący na ekrany film. Przy okazji zainteresowania obrazem łatwiej bowiem przyciągnąć masową publiczność do lektury. A „Wielkie nadzieje” to w końcu książka gęsta i sycąca. Chociaż zmieniają się realia, język uczuć jest uniwersalny – na nim opierać się będzie związek z bohaterem.
Pip, którego odbiorcy poznają jako małego chłopca, jest sierotą skazanym na łaskę chimerycznej siostry oraz prawdziwą przyjaźń poczciwego szwagra – kowala. Wypadki z jego wolnego od sielanki z dzieciństwa rzutują na całe dorosłe życie. Pewnego dnia Pip otrzymuje szansę na poprawę własnego losu. Musi tylko opuścić niegościnny dom siostry i kształcić się na prawdziwego dżentelmena. Dobroduszny chłopak nie wie, że staje się zabawką w rękach rozkapryszonej damy, a za pozornie szczęśliwe zrządzenie losu przyjdzie mu kiedyś zapłacić. W „Wielkich nadziejach” ważne są rozmaite intrygi i doświadczenia nakazujące konkretne wybory. Od przeszłości nigdy nie da się uciec.
Tym, co charakterystyczne dawniej, a dziś nie do pomyślenia w powieściach, jest stopniowe rozwijanie się życiorysu bohatera. Dzieciństwo nie jest niezbędną migawką, zajmuje sporo miejsca i prezentowane jest bardzo szczegółowo – bo tylko szczerą opowieścią o sobie może Pip przedstawić się czytelnikom i sprawić, że właściwie zinterpretują oni późniejsze wydarzenia. Tom składa się z całej serii punktów kulminacyjnych, nie prowadzi do jednego wybuchu: uwaga czytelników wciąż jest przykuwana do fabuły raz za sprawą kryminalnych, raz sercowych wydarzeń. Dickens dobrze operuje chwytami zapewniającymi stałe zaangażowanie czytelników.
Kusi w „Wielkich nadziejach” również dopracowanie detali. Każdy obrazek, który jawi się oczom Pipa, zaprezentowany zostaje ze szczegółami, co podbija realność scenek i sprawia, że czytelnicy chętniej zagłębiają się w świat bohatera. Ów brak pośpiechu może być również dzisiaj wielkim atutem powieści, zwłaszcza dla tych odbiorców, którzy nie przepadają za uproszczeniami masowej literatury rozrywkowej. Nie ma sensu koncentrowanie się na trafnym i plastycznym języku narracji – w końcu o Dickensie każdy słyszał.
Książka wydana została jak popularne czytadła – na okładce ozdabiają ją kadry z filmu (i filmowa stopka). Druk, papier i okładka zostały dobrane tak, by publikację można było zabrać w wakacyjną podróż – to dobre rozwiązanie, „Wielkie nadzieje” tym razem nie mogą być ozdobą biblioteczek, a służyć do czytania jak najszerszemu gronu odbiorców. Miło będzie, jeśli okaże się, że zabiegi z dziedziny pop zachęcą do upowszechniania klasyki literatury pięknej i obudzą zainteresowanie dziełami Dickensa. Zwłaszcza że zatrzymane w fabule emocje i doznania nie ulegają osłabieniu pod wpływem czasu.
Opowieść kompletna
Dziś rzadko tworzy się historie rozbudowane tak jak dziewiętnastowieczne powieści. Otrzymujemy raczej wycinek z życia bohatera niż przejście przez kolejne etapy jego egzystencji, a wiadomości z wcześniejszych i późniejszych niż czas akcji wydarzeń dostarczane są w formie szczątkowej. A jednak wielkie powieści sprzed wieku wciąż cieszą się popularnością: między innymi ze względu na bardzo staranne analizowanie doświadczeń postaci. Ale i z uwagi na obecność wielkich namiętności i wzruszeń – silnych, a przecież pozbawionych tak modnego obecnie erotycznego wabika.
„Wielkie nadzieje” Dickensa to powieść, którą przypomina się odbiorcom ze względu na wchodzący na ekrany film. Przy okazji zainteresowania obrazem łatwiej bowiem przyciągnąć masową publiczność do lektury. A „Wielkie nadzieje” to w końcu książka gęsta i sycąca. Chociaż zmieniają się realia, język uczuć jest uniwersalny – na nim opierać się będzie związek z bohaterem.
Pip, którego odbiorcy poznają jako małego chłopca, jest sierotą skazanym na łaskę chimerycznej siostry oraz prawdziwą przyjaźń poczciwego szwagra – kowala. Wypadki z jego wolnego od sielanki z dzieciństwa rzutują na całe dorosłe życie. Pewnego dnia Pip otrzymuje szansę na poprawę własnego losu. Musi tylko opuścić niegościnny dom siostry i kształcić się na prawdziwego dżentelmena. Dobroduszny chłopak nie wie, że staje się zabawką w rękach rozkapryszonej damy, a za pozornie szczęśliwe zrządzenie losu przyjdzie mu kiedyś zapłacić. W „Wielkich nadziejach” ważne są rozmaite intrygi i doświadczenia nakazujące konkretne wybory. Od przeszłości nigdy nie da się uciec.
Tym, co charakterystyczne dawniej, a dziś nie do pomyślenia w powieściach, jest stopniowe rozwijanie się życiorysu bohatera. Dzieciństwo nie jest niezbędną migawką, zajmuje sporo miejsca i prezentowane jest bardzo szczegółowo – bo tylko szczerą opowieścią o sobie może Pip przedstawić się czytelnikom i sprawić, że właściwie zinterpretują oni późniejsze wydarzenia. Tom składa się z całej serii punktów kulminacyjnych, nie prowadzi do jednego wybuchu: uwaga czytelników wciąż jest przykuwana do fabuły raz za sprawą kryminalnych, raz sercowych wydarzeń. Dickens dobrze operuje chwytami zapewniającymi stałe zaangażowanie czytelników.
Kusi w „Wielkich nadziejach” również dopracowanie detali. Każdy obrazek, który jawi się oczom Pipa, zaprezentowany zostaje ze szczegółami, co podbija realność scenek i sprawia, że czytelnicy chętniej zagłębiają się w świat bohatera. Ów brak pośpiechu może być również dzisiaj wielkim atutem powieści, zwłaszcza dla tych odbiorców, którzy nie przepadają za uproszczeniami masowej literatury rozrywkowej. Nie ma sensu koncentrowanie się na trafnym i plastycznym języku narracji – w końcu o Dickensie każdy słyszał.
Książka wydana została jak popularne czytadła – na okładce ozdabiają ją kadry z filmu (i filmowa stopka). Druk, papier i okładka zostały dobrane tak, by publikację można było zabrać w wakacyjną podróż – to dobre rozwiązanie, „Wielkie nadzieje” tym razem nie mogą być ozdobą biblioteczek, a służyć do czytania jak najszerszemu gronu odbiorców. Miło będzie, jeśli okaże się, że zabiegi z dziedziny pop zachęcą do upowszechniania klasyki literatury pięknej i obudzą zainteresowanie dziełami Dickensa. Zwłaszcza że zatrzymane w fabule emocje i doznania nie ulegają osłabieniu pod wpływem czasu.
poniedziałek, 19 sierpnia 2013
Piers Anthony: Ogrze, ogrze
Nasza Księgarnia, Warszawa 2013.
Podróż do siebie
Kolejne historie z fantastycznego Xanthu rozgrywają się według jednego scenariusza, wypełnianego coraz to nowszymi treściami. Zwykle bohaterowie, którzy wkraczają w wiek dojrzewania lub muszą coś zrobić ze swoim życiem, wyruszają w oryginalnym towarzystwie na długą i pełną niebezpieczeństw wyprawę. Podczas niej dowiadują się, jak dziwne czasem istoty zamieszkują Xanth, rozwiązują swoje problemy, omijają pułapki, nawiązują niezwykłe przyjaźnie i dążą do samopoznania. Dotarcie do celu otwiera nowy etap w życiu postaci, przypomina też o najważniejszych wartościach. Pozwala pokonać strach i stanowi o wewnętrznej sile, dotąd nieujawnianej.
Tom „Ogrze, ogrze” również skonstruowany jest według schematów powieści drogi. Tandy, nastoletnia córka nimfy, boi się demona, który zamierza ją zgwałcić. Dziewczyna za radą czarodzieja wyrusza w podróż, by znaleźć sobie męża i obrońcę. Razem z nią ma się wybrać ogr Grzmot – istota niezbyt inteligentna, za to niepozbawiona siły. Ogr pragnie uzyskać odpowiedź na swoje pytanie, jednak nie potrafi tego pytania zadać. Do tak dziwnej pary w drodze dołączają kolejne pokrzywdzone istoty płci pięknej, reprezentujące jednak różne gatunki zamieszkujące Xanth. Wszystkie potrzebują pomocy i siły dobrodusznego ogra. Żeby ten poradził sobie z dominującymi przedstawicielkami żeńskiego rodu, niespodziewanie zyskuje inteligencję. Teraz już bez trudu zapanować może nad towarzystwem. A gra toczy się o bardzo wysoką stawkę: można nawet stracić duszę…
Chociaż Piers Anthony posługuje się scenariuszowym schematem powieści drogi po raz kolejny, nie można narzekać na jego rozwiązania. Istotą Xanthu jest to, że każde żyjące w nim stworzenie posiada inny rodzaj daru, unikalny talent. Pełno tu również roślin o określonych magicznych właściwościach – bogactwo gatunków flory i fauny wydaje się być niewyczerpane, zatem trudno o powtarzalne motywy czy zabiegi. Autor przez cały czas popisuje się baśniową wyobraźnią i gatunkowo-magiczna zabawa dostarcza mu więcej rozrywki niż komplikowanie losów bohaterów. Na każdym kroku niejednorodną ekipę z ogrem na czele spotykają rozmaite niebezpieczeństwa, wszędzie czają się zagrożenia. Żeby wyjść cało z opresji trzeba sprytu, inteligencji, czasem siły, a przede wszystkim zaufania reszcie grupy.
Nie ulega wątpliwości, że wybór towarzystwa pozwolił autorowi na humorystyczne popisy. Ironia i dowcip – między innymi na płaszczyźnie damsko-męskiej to cechy charakterystyczne dla narracji z Xanthu. Nie zabraknie ich i tutaj. Autor bardzo wyraźnie dzieli świat pod kątem stereotypów związanych z płcią, pozwala sobie na delikatną kpinę z typowych zachowań (kobiecych i męskich), sprawia, że bohaterowie nie są obojętni na swoje wdzięki, chociaż zwykle sobie tego nie uświadamiają. Dyskretna zabawa tymi motywami dodaje pikanterii całej narracji i przyciąga czytelników, jest też dowodem na poczucie humoru autora, który bez problemów może budować pomost między gatunkami w oparciu o to, co znane jego czytelnikom.
Zresztą żart jako taki to również wyznacznik Xanthu, a zarazem siła powieści z serii. Funkcjonuje nie tylko w narracji: istnieje zawsze obok podstawowego nurtu wydarzeń, uzupełniając go i wzbogacając. W krainie całkowicie zrodzonej w wyobraźni okazuje się niezbędnym punktem odniesienia i dotyczy zarówno samoświadomości postaci, jak i sytuacji, w które wplątuje je autor. Nie ma w tomie nachalnych i wymuszanych żartów, wszystko roztapia się w narracji, zaostrzając jej smak. Xanth staje się miejscem nie tylko rządzonym przez magię, ale też dyktowanym przez humor.
W opowieściach o tej krainie wrogowie są zawsze rozproszeni – celem staje się natomiast walka z własnymi słabościami. Bohaterowie dążą do odkrycia ważnych prawd, przemiana odbywa się w nich samych – ale dla malowniczości widowiska całość zyskuje kształt awanturniczej opowieści pełnej niezwykłych przygód. To relacje między postaciami są ważniejsze niż sposób pokonania kolejnej przeszkody – Piers Anthony wie o tym bardzo dobrze, więc mimo upływu czasu jego książki się nie starzeją – w dalszym ciągu mogą być doceniane i chętnie czytane.
Podróż do siebie
Kolejne historie z fantastycznego Xanthu rozgrywają się według jednego scenariusza, wypełnianego coraz to nowszymi treściami. Zwykle bohaterowie, którzy wkraczają w wiek dojrzewania lub muszą coś zrobić ze swoim życiem, wyruszają w oryginalnym towarzystwie na długą i pełną niebezpieczeństw wyprawę. Podczas niej dowiadują się, jak dziwne czasem istoty zamieszkują Xanth, rozwiązują swoje problemy, omijają pułapki, nawiązują niezwykłe przyjaźnie i dążą do samopoznania. Dotarcie do celu otwiera nowy etap w życiu postaci, przypomina też o najważniejszych wartościach. Pozwala pokonać strach i stanowi o wewnętrznej sile, dotąd nieujawnianej.
Tom „Ogrze, ogrze” również skonstruowany jest według schematów powieści drogi. Tandy, nastoletnia córka nimfy, boi się demona, który zamierza ją zgwałcić. Dziewczyna za radą czarodzieja wyrusza w podróż, by znaleźć sobie męża i obrońcę. Razem z nią ma się wybrać ogr Grzmot – istota niezbyt inteligentna, za to niepozbawiona siły. Ogr pragnie uzyskać odpowiedź na swoje pytanie, jednak nie potrafi tego pytania zadać. Do tak dziwnej pary w drodze dołączają kolejne pokrzywdzone istoty płci pięknej, reprezentujące jednak różne gatunki zamieszkujące Xanth. Wszystkie potrzebują pomocy i siły dobrodusznego ogra. Żeby ten poradził sobie z dominującymi przedstawicielkami żeńskiego rodu, niespodziewanie zyskuje inteligencję. Teraz już bez trudu zapanować może nad towarzystwem. A gra toczy się o bardzo wysoką stawkę: można nawet stracić duszę…
Chociaż Piers Anthony posługuje się scenariuszowym schematem powieści drogi po raz kolejny, nie można narzekać na jego rozwiązania. Istotą Xanthu jest to, że każde żyjące w nim stworzenie posiada inny rodzaj daru, unikalny talent. Pełno tu również roślin o określonych magicznych właściwościach – bogactwo gatunków flory i fauny wydaje się być niewyczerpane, zatem trudno o powtarzalne motywy czy zabiegi. Autor przez cały czas popisuje się baśniową wyobraźnią i gatunkowo-magiczna zabawa dostarcza mu więcej rozrywki niż komplikowanie losów bohaterów. Na każdym kroku niejednorodną ekipę z ogrem na czele spotykają rozmaite niebezpieczeństwa, wszędzie czają się zagrożenia. Żeby wyjść cało z opresji trzeba sprytu, inteligencji, czasem siły, a przede wszystkim zaufania reszcie grupy.
Nie ulega wątpliwości, że wybór towarzystwa pozwolił autorowi na humorystyczne popisy. Ironia i dowcip – między innymi na płaszczyźnie damsko-męskiej to cechy charakterystyczne dla narracji z Xanthu. Nie zabraknie ich i tutaj. Autor bardzo wyraźnie dzieli świat pod kątem stereotypów związanych z płcią, pozwala sobie na delikatną kpinę z typowych zachowań (kobiecych i męskich), sprawia, że bohaterowie nie są obojętni na swoje wdzięki, chociaż zwykle sobie tego nie uświadamiają. Dyskretna zabawa tymi motywami dodaje pikanterii całej narracji i przyciąga czytelników, jest też dowodem na poczucie humoru autora, który bez problemów może budować pomost między gatunkami w oparciu o to, co znane jego czytelnikom.
Zresztą żart jako taki to również wyznacznik Xanthu, a zarazem siła powieści z serii. Funkcjonuje nie tylko w narracji: istnieje zawsze obok podstawowego nurtu wydarzeń, uzupełniając go i wzbogacając. W krainie całkowicie zrodzonej w wyobraźni okazuje się niezbędnym punktem odniesienia i dotyczy zarówno samoświadomości postaci, jak i sytuacji, w które wplątuje je autor. Nie ma w tomie nachalnych i wymuszanych żartów, wszystko roztapia się w narracji, zaostrzając jej smak. Xanth staje się miejscem nie tylko rządzonym przez magię, ale też dyktowanym przez humor.
W opowieściach o tej krainie wrogowie są zawsze rozproszeni – celem staje się natomiast walka z własnymi słabościami. Bohaterowie dążą do odkrycia ważnych prawd, przemiana odbywa się w nich samych – ale dla malowniczości widowiska całość zyskuje kształt awanturniczej opowieści pełnej niezwykłych przygód. To relacje między postaciami są ważniejsze niż sposób pokonania kolejnej przeszkody – Piers Anthony wie o tym bardzo dobrze, więc mimo upływu czasu jego książki się nie starzeją – w dalszym ciągu mogą być doceniane i chętnie czytane.
niedziela, 18 sierpnia 2013
Anna Klara Majewska: Rok na Majorce
Wielka Litera, Warszawa 2013.
Szukanie siebie
„Rok na Majorce” Anny Klary Majewskiej to propozycja w sam raz na lato: pełna słońca i egzotyki opowieść o poszukiwaniu sposobu na życie nie włącza się do nurtu modnych czytadeł. Autorka woli iść własną drogą, stawia na oryginalne charaktery wokół swojej bohaterki, Magdy, posługuje się lekką ironią i nie zapowiada, co przyniesie przyszłość. Wiadomo jedynie, że – jak zwykle w odrobinę optymistycznych obyczajówkach – na pewnym etapie życia pojawi się wytęsknione szczęście. Ale jaką formę przybierze, to już niespodzianka dla czytelniczek.
Magda po rozwodzie mogła zostać hrabiną i dać upust swojemu uzależnieniu od drogich butów. Staje się jednak singielką, która syna chce wychować na obywatela świata. Trafia na Majorkę i próbuje tam ułożyć sobie życie, ale na rynku nie ma pracy dla architektów. Przypadkiem Magda znajduje możliwość zarabiania na utrzymanie, chociaż jej nowa praca – poniżej kwalifikacji i ambicji – nie zadowala wymagającej matki. Tyle że Magda nie ma zbyt wielkiego wyboru. Na szczęście zawsze może liczyć na przyjaciół – międzynarodowe towarzystwo zapewnia jej rozrywkę i wsparcie w trudnych chwilach.
Anna Klara Majewska od początku stara się stworzyć powieść gęstą i pełną egzotycznych szczegółów. Od pierwszych stron wprowadza czytelniczki w obcy dla nich świat i próbuje zaaklimatyzować razem z bohaterką. Tworzy dla niej kontekst bardzo przekonujący, a do tego też nowy dla większości odbiorczyń, więc siłą rzeczy i ciekawy. Magda nie traci z oczu rzeczywistości na Majorce, chociaż absorbują ją też jej prywatne sprawy i problemy. Majewska nawet nie stara się podporządkowywać jednych tematów innym – proponuje czytelniczkom wszystko naraz i bez specjalnego hierarchizowania. Chodzi o to, żeby jak najpełniej ująć życie bohaterki – mimo że dla niej samej chwilami ciężkie, dla odbiorczyń to źródło ucieczki od stresów. Oczywiście część rozrywek zapewniają międzykulturowe różnice, a także językowe nieporozumienia – Majewska dobiera towarzystwo tak, by charaktery tłumaczyć przynajmniej trochę narodowościami, albo – by jeszcze bardziej zróżnicować postacie pojawiające się w tomie. Ważne, żeby przez cały czas coś się działo, naokoło bohaterki i w jej psychice. Momentami wydaje się nawet, że autorka proponuje za dużo wrażeń, ale szybko można się odnaleźć w nowej przestrzeni.
„Rok na Majorce to obyczajówka, która nie znosi powtarzalności i nudy. Tu przez cały czas trzeba na coś czekać i przygotowywać się na kolejne pomysły Anny Klary Majewskiej. Oddalenie od rodzimych realiów sprawia, że czytelniczki mogą poczuć się trochę wyobcowane – ale chodzi też o to, by unikać najłatwiejszych dróg rozrywki i popularnych rozwiązań.
Majewska sporą część akcji opiera na dialogach – i to właśnie w tych dialogach umieszcza charakterystyki postaci. Dobrze radzi sobie także z operowaniem obcojęzycznymi zwrotami, z których czasem buduje tożsamość postaci. Jest w tym przekonująca i widać, że po pierwsze, zna miejsce, o którym pisze, a po drugie – dobrze się bawi, powracając tam. Rezygnuje z fabularnych schematów, czy też, może, dzięki egzotycznej otoczce, modyfikuje je tak, by odbiorczyniom wydawało się, że zyskują zupełnie nową, a przez to i atrakcyjną historię. „Rok na Majorce” to przyjemna lektura, niekiedy wymykająca się łatwym ocenom, innym razem przygotowywana tak, by schlebiała masowym gustom. Z pewnością jest to obyczajówka pozbawiona sielskości lecz ciepła, za to pełna akcji i nieprzewidywalnych gestów postaci z różnych krajów.
Szukanie siebie
„Rok na Majorce” Anny Klary Majewskiej to propozycja w sam raz na lato: pełna słońca i egzotyki opowieść o poszukiwaniu sposobu na życie nie włącza się do nurtu modnych czytadeł. Autorka woli iść własną drogą, stawia na oryginalne charaktery wokół swojej bohaterki, Magdy, posługuje się lekką ironią i nie zapowiada, co przyniesie przyszłość. Wiadomo jedynie, że – jak zwykle w odrobinę optymistycznych obyczajówkach – na pewnym etapie życia pojawi się wytęsknione szczęście. Ale jaką formę przybierze, to już niespodzianka dla czytelniczek.
Magda po rozwodzie mogła zostać hrabiną i dać upust swojemu uzależnieniu od drogich butów. Staje się jednak singielką, która syna chce wychować na obywatela świata. Trafia na Majorkę i próbuje tam ułożyć sobie życie, ale na rynku nie ma pracy dla architektów. Przypadkiem Magda znajduje możliwość zarabiania na utrzymanie, chociaż jej nowa praca – poniżej kwalifikacji i ambicji – nie zadowala wymagającej matki. Tyle że Magda nie ma zbyt wielkiego wyboru. Na szczęście zawsze może liczyć na przyjaciół – międzynarodowe towarzystwo zapewnia jej rozrywkę i wsparcie w trudnych chwilach.
Anna Klara Majewska od początku stara się stworzyć powieść gęstą i pełną egzotycznych szczegółów. Od pierwszych stron wprowadza czytelniczki w obcy dla nich świat i próbuje zaaklimatyzować razem z bohaterką. Tworzy dla niej kontekst bardzo przekonujący, a do tego też nowy dla większości odbiorczyń, więc siłą rzeczy i ciekawy. Magda nie traci z oczu rzeczywistości na Majorce, chociaż absorbują ją też jej prywatne sprawy i problemy. Majewska nawet nie stara się podporządkowywać jednych tematów innym – proponuje czytelniczkom wszystko naraz i bez specjalnego hierarchizowania. Chodzi o to, żeby jak najpełniej ująć życie bohaterki – mimo że dla niej samej chwilami ciężkie, dla odbiorczyń to źródło ucieczki od stresów. Oczywiście część rozrywek zapewniają międzykulturowe różnice, a także językowe nieporozumienia – Majewska dobiera towarzystwo tak, by charaktery tłumaczyć przynajmniej trochę narodowościami, albo – by jeszcze bardziej zróżnicować postacie pojawiające się w tomie. Ważne, żeby przez cały czas coś się działo, naokoło bohaterki i w jej psychice. Momentami wydaje się nawet, że autorka proponuje za dużo wrażeń, ale szybko można się odnaleźć w nowej przestrzeni.
„Rok na Majorce to obyczajówka, która nie znosi powtarzalności i nudy. Tu przez cały czas trzeba na coś czekać i przygotowywać się na kolejne pomysły Anny Klary Majewskiej. Oddalenie od rodzimych realiów sprawia, że czytelniczki mogą poczuć się trochę wyobcowane – ale chodzi też o to, by unikać najłatwiejszych dróg rozrywki i popularnych rozwiązań.
Majewska sporą część akcji opiera na dialogach – i to właśnie w tych dialogach umieszcza charakterystyki postaci. Dobrze radzi sobie także z operowaniem obcojęzycznymi zwrotami, z których czasem buduje tożsamość postaci. Jest w tym przekonująca i widać, że po pierwsze, zna miejsce, o którym pisze, a po drugie – dobrze się bawi, powracając tam. Rezygnuje z fabularnych schematów, czy też, może, dzięki egzotycznej otoczce, modyfikuje je tak, by odbiorczyniom wydawało się, że zyskują zupełnie nową, a przez to i atrakcyjną historię. „Rok na Majorce” to przyjemna lektura, niekiedy wymykająca się łatwym ocenom, innym razem przygotowywana tak, by schlebiała masowym gustom. Z pewnością jest to obyczajówka pozbawiona sielskości lecz ciepła, za to pełna akcji i nieprzewidywalnych gestów postaci z różnych krajów.
sobota, 17 sierpnia 2013
TeatRyle (Poznań): Kubusiowe granie
TeatRyle (Poznań)
na scenie: Mariola i Marcin Ryl-Krystianowscy
Energia Puchatka
Można nie pamiętać, jakie przygody miewał Kubuś Puchatek w disneyowskich kreskówkach – ale pomysły Milne’a znają bez wątpienia wszyscy. TeatRylom udało się przenieść je na teatralne deski bez zniekształceń idei, za to z uwypuklonym humorem i stale podbijanym tempem. Mieszkańcy Stumilowego Lasu mieszczą się w jednej walizce i są zwykłymi maskotkami – ale w ujęciu TeatRyli ożywają natychmiast. Mariola i Marcin Ryl-Krystianowscy wybrali krótkie i wyraziste scenki, żeby przypomnieć dzieciom to, co w przygodach Kubusia Puchatka najciekawsze. Znalazły się tu zatem między innymi wyprawa na biegun, lekcja pływania Maleństwa, zakradanie się do pszczół po miód, urodziny Kłapouchego czy porwanie Maleństwa – wszystko dzieje się błyskawicznie, co nadaje przedstawieniu bardzo dynamicznego charakteru.
Tak szybkie zmiany w pewnym stopniu potęgowane są licznymi piosenkami. „Kubusiowe granie” TeatRyli to spektakl bardzo rozśpiewany – muzyka pozwala a przechodzenie od opowieści do opowieści, przypomina też o książkowych rymowankach Puchatka. W ten sposób dzieci otrzymują w znanej fabułce coś, czego nie da im lektura; mogą również uświadomić sobie, jak wiele muzycznych akcentów funkcjonuje w samej książce. Śpiewanki są krótkie – w sam raz na tyle, by przynieść chwilę wytchnienia po galopującej akcji, by nie pozwolić dziecku na oderwanie uwagi od bajki i by poczuć sympatię do bohaterów. Umilają oglądanie spektaklu i są bardzo przyjemnym przerywnikiem – zwłaszcza że aktorzy śpiewają ładnie i ciekawie interpretują tekst.
„Kubusiowe granie” umożliwia Ryl-Krystianowskim rozmaite okołotekstowe i aktorskie zabawy. Miś przyczepiony do balonika wznosi się naprawdę wysoko (bo Mariola wchodzi na krzesło), więc kiedy spada, zostaje kilka razy przerzucony z rąk do rąk (TeatRyle znalazły prosty i efektowny sposób na odzwierciedlenie słownych zabiegów z bajki). Pszczele etiudki Marcina wywołują uśmiech dzieci. Zdarza się Ryl-Krystianowskim nieco zmienić pierwotne brzmienie tekstu – przy odkryciu bieguna pojawia się nawet lekki sarkazm. Ale najlepsze staje się w przedstawieniu podwajanie ról. Maskotki nie pozwalają na bogatą gestykulację czy mimikę, więc aktorzy dodają te cechy do czystej obecności pluszaków na scenie. I tak kiedy Mariola w roli Mamy Kangurzycy kąpie i szoruje Prosiaczka w wanience, Marcin tuż obok wykonuje ruchy pływaka i topielca na przemian. Kiedy Kłapouchy i Prosiaczek zaglądają do baryłki po miodzie, aktorzy prezentują maluchom ich miny. Zresztą miny zasługują na osobny komentarz – warto wspomnieć choćby Prosiaczka-Marcina, który wręcza Kłapouchemu skrawek balonik. Dalej jest równie zabawnie. Gdy Krzyś Marcin strzela z dubeltówki w balonik i trafia w Puchatka, Mariola-Kubuś na przemian masuje raz misia, raz siebie. Uciechę mają widzowie – a podwojenie ról kojarzy się bardziej ze zbliżeniami kamery niż z rozwarstwieniem postaci. Tu nawet przesada zyskuje uzasadnienie – przerysowane gesty są komiczne, ale nie męczą oglądających – i też zostały starannie dopracowane (Krzyś, zapytany, jak widać Puchatka z dołu, zbiega ze sceny w publiczność i kuca, żeby dokładniej ocenić sytuację).
Stary zegar i portret Krzysia na ścianie, kilka rekwizytów, wieszak, walizka i stolik – to wystarcza, żeby zbudować przestrzeń wyobraźniową, pełną bajkowych i dowcipnych przygód. Ryl-Krystianowscy wybrali fragmenty powieści żywe, dynamiczne i zabawne. Odrzucili narrację na rzecz rozmów między bohaterami, a w zamian za to wzbogacili historię o ponadprzeciętne poczucie humoru. Ze swoimi pomysłami świetnie wpasowali się w konwencję prozy Milne’a, nie tracąc przy tym własnego charakteru. Ulubieńców dzieci zaprezentowali bez zarzutu.
na scenie: Mariola i Marcin Ryl-Krystianowscy
Energia Puchatka
Można nie pamiętać, jakie przygody miewał Kubuś Puchatek w disneyowskich kreskówkach – ale pomysły Milne’a znają bez wątpienia wszyscy. TeatRylom udało się przenieść je na teatralne deski bez zniekształceń idei, za to z uwypuklonym humorem i stale podbijanym tempem. Mieszkańcy Stumilowego Lasu mieszczą się w jednej walizce i są zwykłymi maskotkami – ale w ujęciu TeatRyli ożywają natychmiast. Mariola i Marcin Ryl-Krystianowscy wybrali krótkie i wyraziste scenki, żeby przypomnieć dzieciom to, co w przygodach Kubusia Puchatka najciekawsze. Znalazły się tu zatem między innymi wyprawa na biegun, lekcja pływania Maleństwa, zakradanie się do pszczół po miód, urodziny Kłapouchego czy porwanie Maleństwa – wszystko dzieje się błyskawicznie, co nadaje przedstawieniu bardzo dynamicznego charakteru.
Tak szybkie zmiany w pewnym stopniu potęgowane są licznymi piosenkami. „Kubusiowe granie” TeatRyli to spektakl bardzo rozśpiewany – muzyka pozwala a przechodzenie od opowieści do opowieści, przypomina też o książkowych rymowankach Puchatka. W ten sposób dzieci otrzymują w znanej fabułce coś, czego nie da im lektura; mogą również uświadomić sobie, jak wiele muzycznych akcentów funkcjonuje w samej książce. Śpiewanki są krótkie – w sam raz na tyle, by przynieść chwilę wytchnienia po galopującej akcji, by nie pozwolić dziecku na oderwanie uwagi od bajki i by poczuć sympatię do bohaterów. Umilają oglądanie spektaklu i są bardzo przyjemnym przerywnikiem – zwłaszcza że aktorzy śpiewają ładnie i ciekawie interpretują tekst.
„Kubusiowe granie” umożliwia Ryl-Krystianowskim rozmaite okołotekstowe i aktorskie zabawy. Miś przyczepiony do balonika wznosi się naprawdę wysoko (bo Mariola wchodzi na krzesło), więc kiedy spada, zostaje kilka razy przerzucony z rąk do rąk (TeatRyle znalazły prosty i efektowny sposób na odzwierciedlenie słownych zabiegów z bajki). Pszczele etiudki Marcina wywołują uśmiech dzieci. Zdarza się Ryl-Krystianowskim nieco zmienić pierwotne brzmienie tekstu – przy odkryciu bieguna pojawia się nawet lekki sarkazm. Ale najlepsze staje się w przedstawieniu podwajanie ról. Maskotki nie pozwalają na bogatą gestykulację czy mimikę, więc aktorzy dodają te cechy do czystej obecności pluszaków na scenie. I tak kiedy Mariola w roli Mamy Kangurzycy kąpie i szoruje Prosiaczka w wanience, Marcin tuż obok wykonuje ruchy pływaka i topielca na przemian. Kiedy Kłapouchy i Prosiaczek zaglądają do baryłki po miodzie, aktorzy prezentują maluchom ich miny. Zresztą miny zasługują na osobny komentarz – warto wspomnieć choćby Prosiaczka-Marcina, który wręcza Kłapouchemu skrawek balonik. Dalej jest równie zabawnie. Gdy Krzyś Marcin strzela z dubeltówki w balonik i trafia w Puchatka, Mariola-Kubuś na przemian masuje raz misia, raz siebie. Uciechę mają widzowie – a podwojenie ról kojarzy się bardziej ze zbliżeniami kamery niż z rozwarstwieniem postaci. Tu nawet przesada zyskuje uzasadnienie – przerysowane gesty są komiczne, ale nie męczą oglądających – i też zostały starannie dopracowane (Krzyś, zapytany, jak widać Puchatka z dołu, zbiega ze sceny w publiczność i kuca, żeby dokładniej ocenić sytuację).
Stary zegar i portret Krzysia na ścianie, kilka rekwizytów, wieszak, walizka i stolik – to wystarcza, żeby zbudować przestrzeń wyobraźniową, pełną bajkowych i dowcipnych przygód. Ryl-Krystianowscy wybrali fragmenty powieści żywe, dynamiczne i zabawne. Odrzucili narrację na rzecz rozmów między bohaterami, a w zamian za to wzbogacili historię o ponadprzeciętne poczucie humoru. Ze swoimi pomysłami świetnie wpasowali się w konwencję prozy Milne’a, nie tracąc przy tym własnego charakteru. Ulubieńców dzieci zaprezentowali bez zarzutu.
piątek, 16 sierpnia 2013
Pat Petrie: Komunikacja w pracy z dziećmi i młodzieżą. Wprowadzenie do pedagogiki społecznej
Zysk i S-ka, Poznań 2013.
Rozmowy
Tom Pat Petrie jest prostą publikacją popularnonaukową z zakresu pedagogiki społecznej. Stworzony został podobnie jak prace naukowe w konstrukcji i sposobie uporządkowania zagadnień, mieści w sobie również rozwiązania z poradników pop (w prostych podsumowaniach i wyodrębnianiu najważniejszych punktów rozdziału), ma i elementy skryptu dla studentów oraz podpowiedzi dla osób, które pracują z dziećmi. Książka przygotowana została tak, by skorzystać z niej mogli przede wszystkim nauczyciele nauczania początkowego, opiekunowie ze żłobków i przedszkoli, wychowawcy czy pracownicy domów dziecka, natomiast część wskazówek przyda się też rodzicom. Dodatkowo Pat Petrie uczy też, jak przeprowadzać obserwacje zachowań komunikacyjnych, uwrażliwiając odbiorców na kwestie szczególnie dzisiaj akcentowane (ochrona danych osobowych czy temat kontaktu cielesnego, zachowanie wobec obserwowanych dzieci, a nawet sposób prowadzenia notatek) – ten aspekt tomu może wydawać się przesadzony, ale nie ulega wątpliwości, że Petrie chce uniknąć nieporozumień i konfliktów, a przy tym zdaje sobie sprawę z utrudnień w wykonywaniu pracy.
Tom poświęcony jest różnym aspektom rozmów z dziećmi (oraz ich rodzicami). W przejrzystych rozdziałach autorka zajmuje się sposobami słuchania i oczekiwanymi reakcjami, odczytywaniem gestów niemowląt, zachowaniami słuchającego, metodami odczytywania przekazywanych treści, pytaniami ułatwiającymi rozmowę, radzeniem sobie z krytyką i konfliktami, komunikowaniem się w większych grupach czy zasadami poufności – część informacji może się wydać oczywista, jednak Petrie z nich nie rezygnuje. Wynika to z jednej strony z konstrukcji tomu, w którym nawet powszechnie znane twierdzenia znajdują miejsce, a ich brak zaburzyłby porządek wywodu, z drugiej strony natomiast – z dość szerokiego grona odbiorców. Petrie nie zamierza tworzyć książki naukowej dla garstki wybranych, chce za to pomóc w pracy z dziećmi wszystkim zainteresowanym. Swoim czytelnikom zapewnia więc również podstawy tematu.
„Komunikacja w pracy z dziećmi i młodzieżą” zawiera wskazówki dla potencjalnych obserwatorów (to rodzaj praktycznego wyłożenia metod badawczych), ale znacznie więcej jest tu ćwiczeń dla pracujących z dziećmi. Petrie tworzy szeregi scenek, w których odbiorcy mają wczuć się w rolę dyskutanta i twórczo rozwiązywać problemy dzieci – autorka nie tylko uwrażliwia w ten sposób na określone sytuacje, ale też podpowiada, co zrobić, by komunikacja była bardziej efektywna. Ułatwia odczytywanie wysyłanych przez dziecko sygnałów i pokazuje, jak nie zniechęcać do rozmowy (czyli – jak nie robić sobie wrogów z rozmówców). Jej porady mogą się przydać zwłaszcza w delikatnych sytuacjach. Autorka chętnie korzysta z formy wyliczeń, podsuwa tematy do refleksji i scenki do praktycznych ćwiczeń, a każdy rozdział kończy skrótowym podsumowaniem, tak, aby korzystanie z książki okazało się dla odbiorców jak najbardziej przyjazne.
Napisana przystępnym językiem publikacja zaledwie zarysowuje najważniejsze zagadnienia z zakresu komunikacji, ale stawia na ich przydatność. Pat Petrie nie odwołuje się do psychologicznych terminów, nie analizuje też przeprowadzanych w przeszłości eksperymentów: zostawia w książce tylko przydatne wskazówki i uwagi, które ulepszyć mogą porozumienie. „Komunikacja w pracy z dziećmi i młodzieżą” przygotowana została tak, by jak najwięcej czerpali z niej pedagodzy – ale właściwie każdy, kto ma kontakt z dziećmi, może się czegoś z niej dowiedzieć. Natomiast pogłębionych wiadomości z tego zakresu szukać należy w innych publikacjach.
Rozmowy
Tom Pat Petrie jest prostą publikacją popularnonaukową z zakresu pedagogiki społecznej. Stworzony został podobnie jak prace naukowe w konstrukcji i sposobie uporządkowania zagadnień, mieści w sobie również rozwiązania z poradników pop (w prostych podsumowaniach i wyodrębnianiu najważniejszych punktów rozdziału), ma i elementy skryptu dla studentów oraz podpowiedzi dla osób, które pracują z dziećmi. Książka przygotowana została tak, by skorzystać z niej mogli przede wszystkim nauczyciele nauczania początkowego, opiekunowie ze żłobków i przedszkoli, wychowawcy czy pracownicy domów dziecka, natomiast część wskazówek przyda się też rodzicom. Dodatkowo Pat Petrie uczy też, jak przeprowadzać obserwacje zachowań komunikacyjnych, uwrażliwiając odbiorców na kwestie szczególnie dzisiaj akcentowane (ochrona danych osobowych czy temat kontaktu cielesnego, zachowanie wobec obserwowanych dzieci, a nawet sposób prowadzenia notatek) – ten aspekt tomu może wydawać się przesadzony, ale nie ulega wątpliwości, że Petrie chce uniknąć nieporozumień i konfliktów, a przy tym zdaje sobie sprawę z utrudnień w wykonywaniu pracy.
Tom poświęcony jest różnym aspektom rozmów z dziećmi (oraz ich rodzicami). W przejrzystych rozdziałach autorka zajmuje się sposobami słuchania i oczekiwanymi reakcjami, odczytywaniem gestów niemowląt, zachowaniami słuchającego, metodami odczytywania przekazywanych treści, pytaniami ułatwiającymi rozmowę, radzeniem sobie z krytyką i konfliktami, komunikowaniem się w większych grupach czy zasadami poufności – część informacji może się wydać oczywista, jednak Petrie z nich nie rezygnuje. Wynika to z jednej strony z konstrukcji tomu, w którym nawet powszechnie znane twierdzenia znajdują miejsce, a ich brak zaburzyłby porządek wywodu, z drugiej strony natomiast – z dość szerokiego grona odbiorców. Petrie nie zamierza tworzyć książki naukowej dla garstki wybranych, chce za to pomóc w pracy z dziećmi wszystkim zainteresowanym. Swoim czytelnikom zapewnia więc również podstawy tematu.
„Komunikacja w pracy z dziećmi i młodzieżą” zawiera wskazówki dla potencjalnych obserwatorów (to rodzaj praktycznego wyłożenia metod badawczych), ale znacznie więcej jest tu ćwiczeń dla pracujących z dziećmi. Petrie tworzy szeregi scenek, w których odbiorcy mają wczuć się w rolę dyskutanta i twórczo rozwiązywać problemy dzieci – autorka nie tylko uwrażliwia w ten sposób na określone sytuacje, ale też podpowiada, co zrobić, by komunikacja była bardziej efektywna. Ułatwia odczytywanie wysyłanych przez dziecko sygnałów i pokazuje, jak nie zniechęcać do rozmowy (czyli – jak nie robić sobie wrogów z rozmówców). Jej porady mogą się przydać zwłaszcza w delikatnych sytuacjach. Autorka chętnie korzysta z formy wyliczeń, podsuwa tematy do refleksji i scenki do praktycznych ćwiczeń, a każdy rozdział kończy skrótowym podsumowaniem, tak, aby korzystanie z książki okazało się dla odbiorców jak najbardziej przyjazne.
Napisana przystępnym językiem publikacja zaledwie zarysowuje najważniejsze zagadnienia z zakresu komunikacji, ale stawia na ich przydatność. Pat Petrie nie odwołuje się do psychologicznych terminów, nie analizuje też przeprowadzanych w przeszłości eksperymentów: zostawia w książce tylko przydatne wskazówki i uwagi, które ulepszyć mogą porozumienie. „Komunikacja w pracy z dziećmi i młodzieżą” przygotowana została tak, by jak najwięcej czerpali z niej pedagodzy – ale właściwie każdy, kto ma kontakt z dziećmi, może się czegoś z niej dowiedzieć. Natomiast pogłębionych wiadomości z tego zakresu szukać należy w innych publikacjach.
czwartek, 15 sierpnia 2013
Studia z neurologopedii. Red. Iwona Nowakowska-Kempna, Danuta Pluta-Wojciechowska
WAM, Kraków 2013.
Zaburzenia mowy
„Studia z neurologopedii” to wielowymiarowy zbiór szkiców (czasem o charakterze naukowym, czasem – rzadziej – popularyzatorskim) poświęcony zaburzeniom mowy oraz pracy z osobami, które mają problemy z komunikacją. Autorzy zajmują się zagadnieniami od strony teorii oraz praktyki, niektórzy proponują wręcz studium prowadzonych przypadków lub udostępniają wyniki badań, podsuwają pomysły na ćwiczenia z pacjentami bądź wykorzystują krótsze teksty na autoprezentację i analizę osiągnięć własnych pracowni. Tom, który ułożony jest na kształt publikacji pokonferencyjnych, wieńczą recenzje kilku prac z dziedziny studiów neurologopedycznych – to ukłon w stronę czytelników zajmujących się tematem i podpowiedź, o co warto poszerzyć lekturę. Wszystko to sprawia, że książka przeznaczona jest przede wszystkim dla znawców tematu i nie można uwag z niej stosować w codziennym – zwyczajnym – komunikowaniu się z chorym.
Autorów interesują przypadki poważnych zaburzeń mowy: odwołują się zatem do autyzmu oraz zespołu Aspergera, badają uszkodzenia mózgu, przyglądają się również konsekwencjom urazów czaszki w procesie komunikowania się. Za każdym razem przedstawiają listy zachowań chorych, wykazy trudności, szeroko rozbudowane cechy chorób: nie chodzi tutaj o proste przełożenie na codzienność charakterystycznych postaw i metod pracy, raczej o wskazanie elementów znaczących z punktu widzenia logopedów. To prowadzi do poszukiwania odpowiednich i skutecznych metod terapii. W drugiej części tomu pojawiają się propozycje rozwiązań praktycznych, między innymi rehabilitacji osób z mózgowym porażeniem dziecięcym czy jąkających się – oraz pacjentów dotkniętych afazją. W kolejnej części książki przedstawiane są analizy konkretnych przypadków: tu autorzy dążą do wyciągania ogólnych wniosków, ale najpierw, krok po kroku, prezentują zadania dla chorych, ich postępy (lub trudności podczas wykonywania ćwiczeń) i cele pracy. Przyjęty tu kompozycyjny kierunek umożliwia lepsze scharakteryzowanie zadań neurologopedii i wyzwań stojących przed specjalistami.
Odbiorcy zaczerpną z tej książki wiedzę na temat neurologopedii – ale zwykły czytelnik nie byłby w stanie przekuć informacji z tomu na praktykę, na przykład porozumiewanie się z chorymi ze swojego otoczenia. To publikacja ściśle naukowa, kierowana do specjalistów i dla nich cenna – chociaż pamiętać należy, że większość artykułów przygotowywanych jako wystąpienia i prezentacje badań z konieczności ma charakter skrótowego przeglądu. W samych tekstach daje się wyczuć dążenie do skrótu i przejrzystych schematów: stąd bardzo częste formy wyliczeń i punktów, wyróżnień co ważniejszych informacji czy tabel. Nie uprości to lektury przypadkowym odbiorcom zainteresowanym tematem: dyskurs naukowy to styl, który obowiązuje we wszystkich tekstach, bez względu na dział i autorów.
„Studia z neurologopedii” pokazują, jak ogromny obszar badawczy związany jest z chorobami i uszkodzeniami mózgu i ich rolą w procesie komunikowania się. Nie znajdzie się tu zestawów prostych ćwiczeń i podpowiedzi, jak trenować z chorymi – badacze dążą natomiast do wymiany opinii i osiągnięć, poszukują ważnych dla rozwoju tej dziedziny nauki wniosków. Chcą wskazywać zadania i cele neurologopedii, ale książka służy im również jako forum wymiany opinii. Takie publikacje nie znajdą się nigdy w kręgu powszechnych zainteresowań, natomiast zawierają cenne wskazówki dla specjalistów. Dla zwykłych odbiorców ważne mogą być za to ciekawe ze względu na ustalenia „bazowe”, związane z umiejętnościami i ograniczeniami chorych.
Zaburzenia mowy
„Studia z neurologopedii” to wielowymiarowy zbiór szkiców (czasem o charakterze naukowym, czasem – rzadziej – popularyzatorskim) poświęcony zaburzeniom mowy oraz pracy z osobami, które mają problemy z komunikacją. Autorzy zajmują się zagadnieniami od strony teorii oraz praktyki, niektórzy proponują wręcz studium prowadzonych przypadków lub udostępniają wyniki badań, podsuwają pomysły na ćwiczenia z pacjentami bądź wykorzystują krótsze teksty na autoprezentację i analizę osiągnięć własnych pracowni. Tom, który ułożony jest na kształt publikacji pokonferencyjnych, wieńczą recenzje kilku prac z dziedziny studiów neurologopedycznych – to ukłon w stronę czytelników zajmujących się tematem i podpowiedź, o co warto poszerzyć lekturę. Wszystko to sprawia, że książka przeznaczona jest przede wszystkim dla znawców tematu i nie można uwag z niej stosować w codziennym – zwyczajnym – komunikowaniu się z chorym.
Autorów interesują przypadki poważnych zaburzeń mowy: odwołują się zatem do autyzmu oraz zespołu Aspergera, badają uszkodzenia mózgu, przyglądają się również konsekwencjom urazów czaszki w procesie komunikowania się. Za każdym razem przedstawiają listy zachowań chorych, wykazy trudności, szeroko rozbudowane cechy chorób: nie chodzi tutaj o proste przełożenie na codzienność charakterystycznych postaw i metod pracy, raczej o wskazanie elementów znaczących z punktu widzenia logopedów. To prowadzi do poszukiwania odpowiednich i skutecznych metod terapii. W drugiej części tomu pojawiają się propozycje rozwiązań praktycznych, między innymi rehabilitacji osób z mózgowym porażeniem dziecięcym czy jąkających się – oraz pacjentów dotkniętych afazją. W kolejnej części książki przedstawiane są analizy konkretnych przypadków: tu autorzy dążą do wyciągania ogólnych wniosków, ale najpierw, krok po kroku, prezentują zadania dla chorych, ich postępy (lub trudności podczas wykonywania ćwiczeń) i cele pracy. Przyjęty tu kompozycyjny kierunek umożliwia lepsze scharakteryzowanie zadań neurologopedii i wyzwań stojących przed specjalistami.
Odbiorcy zaczerpną z tej książki wiedzę na temat neurologopedii – ale zwykły czytelnik nie byłby w stanie przekuć informacji z tomu na praktykę, na przykład porozumiewanie się z chorymi ze swojego otoczenia. To publikacja ściśle naukowa, kierowana do specjalistów i dla nich cenna – chociaż pamiętać należy, że większość artykułów przygotowywanych jako wystąpienia i prezentacje badań z konieczności ma charakter skrótowego przeglądu. W samych tekstach daje się wyczuć dążenie do skrótu i przejrzystych schematów: stąd bardzo częste formy wyliczeń i punktów, wyróżnień co ważniejszych informacji czy tabel. Nie uprości to lektury przypadkowym odbiorcom zainteresowanym tematem: dyskurs naukowy to styl, który obowiązuje we wszystkich tekstach, bez względu na dział i autorów.
„Studia z neurologopedii” pokazują, jak ogromny obszar badawczy związany jest z chorobami i uszkodzeniami mózgu i ich rolą w procesie komunikowania się. Nie znajdzie się tu zestawów prostych ćwiczeń i podpowiedzi, jak trenować z chorymi – badacze dążą natomiast do wymiany opinii i osiągnięć, poszukują ważnych dla rozwoju tej dziedziny nauki wniosków. Chcą wskazywać zadania i cele neurologopedii, ale książka służy im również jako forum wymiany opinii. Takie publikacje nie znajdą się nigdy w kręgu powszechnych zainteresowań, natomiast zawierają cenne wskazówki dla specjalistów. Dla zwykłych odbiorców ważne mogą być za to ciekawe ze względu na ustalenia „bazowe”, związane z umiejętnościami i ograniczeniami chorych.
środa, 14 sierpnia 2013
Nicky Pellegrino: Rzymska przygoda
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Marzenia
Nicky Pellegrino jest autorką, której narracji warto zaufać. Karmi czytelniczki ciepłymi włoskimi obyczajówkami, w których szczęściu poświęca tyle samo miejsca co jedzeniu. Zmysłowa w tekście, nie przekracza granic kiczu ani harlequinowego romansu – proponuje powieści w lekko nowoczesnym tonie. Dzieje się tak dlatego, że Pellegrino wierzy w sprawdzone rozwiązania i nie kieruje się literackimi modami. Dla niej najważniejsza jest powieściowa magia możliwa do uzyskania tylko wtedy, gdy bohaterowie staną się bliscy czytelniczkom. A bliscy będą wyłącznie dzięki wspólnocie przeżyć, bez względu na fabułę i zwyczaje. Tym sposobem „Rzymska przygoda” wprowadzi odbiorczynie w kulisy wielkiego świata, oddalonego od zwykłego życia, a jednocześnie bardzo do owego życia zbliżanego.
Serafina i jej dwie siostry są córkami włoskiej prostytutki i jeśli nie wymyślą sobie własnych sposobów na zarabianie pieniędzy, czeka je los matki. Serafina nie zamierza czekać na to, co przyniesie los. Kiedy próbuje pomóc młodszej siostrze w karierze muzycznej, trafia do Mario Lanzy, sławnego śpiewaka i aktora. Zatrudniona jako guwernantka i pomoc domowa ma szansę poznać od kulis życie rodziny podziwianego artysty, a przy tym uciec od przypisywanego jej losu. Jako służąca, dostrzega ciemną stronę sławy. Sama też musi wybierać między pracą i własnym szczęściem.
Akcja powieści rozgrywa się w latach 50., ale dla Nicky Pellegrino bardziej istotne są ponadczasowe doświadczenia. Tym razem jednak czerpie z biografii Lanzy, odwzorowując wątki z pracy nad filmem „Arrivederci Roma”, szczegóły z pobytu rodziny artysty w Rzymie. Tak rzeczywistość splata się z fikcją: do tej drugiej należy między innymi Serafina oraz szef kuchni zatrudniany u aktora. Bohaterka z pewną czcią obserwuje swojego chlebodawcę i nawet kiedy nie może przymykać oka na jego zachowania, powstrzymuje się od negatywnych ocen. Mario Lanza jest tu zatem prezentowany z łagodnym i nieco sentymentalnym uwielbieniem, które tak pasuje do wybieranych przez Pellegrino narracji. Serafina z kolei to typ dziewczyny skromnej, pracowitej i dobrej, pragnącej uniknąć losu, na jaki skazuje bieda. Autorka wzięła bohaterów niczym ze scenariusza prezentowanego w tomie filmu – ale poprowadziła ich innymi drogami.
Tym, co „Rzymską przygodę” wyróżnia wśród obyczajówek, jest zamiłowanie do kultury jedzenia. Pellegrino potrafi w samych opisach rozkoszować się niezwykłymi smakami, z tej rozkoszy czyni swój znak firmowy. Poza tym jednak wkłada w usta bohaterów refleksje nad znaczeniem posiłków w codziennym życiu. W „Rzymskiej przygodzie” widać, jak zaburzenia psychiczne natychmiast odbijają się na menu. A przecież w najmniejszym nawet stopniu nie jest to powieść kulinarna, zarzucana przepisami czy skonkretyzowana na procesie przyrządzania potraw. Smak to dodatek do fabuły – utrzymanej w stylu dawnych klimatycznych obyczajówek: bez prób szokowania czy przekraczania granic dobrego wychowania.
Bohaterowie „Rzymskiej przygody” wydają się zawsze bliscy odbiorcom: intensywnie przeżywają życie, unikając wielkich słów i dróg na skróty. Składnikiem równie ważnym dla lektury jest także szczerość fabularna – tu zadanie autorki polega na poprowadzeniu akcji w sposób bajkowy, ale prawdopodobny – oraz na nadaniu opowieści charakterystycznego rytmu. Zestawienie tego, za co książki Pellegrino kochają czytelniczki, udało się i tym razem, mimo przejścia do zupełnie innego świata i całkiem nowych problemów.
Marzenia
Nicky Pellegrino jest autorką, której narracji warto zaufać. Karmi czytelniczki ciepłymi włoskimi obyczajówkami, w których szczęściu poświęca tyle samo miejsca co jedzeniu. Zmysłowa w tekście, nie przekracza granic kiczu ani harlequinowego romansu – proponuje powieści w lekko nowoczesnym tonie. Dzieje się tak dlatego, że Pellegrino wierzy w sprawdzone rozwiązania i nie kieruje się literackimi modami. Dla niej najważniejsza jest powieściowa magia możliwa do uzyskania tylko wtedy, gdy bohaterowie staną się bliscy czytelniczkom. A bliscy będą wyłącznie dzięki wspólnocie przeżyć, bez względu na fabułę i zwyczaje. Tym sposobem „Rzymska przygoda” wprowadzi odbiorczynie w kulisy wielkiego świata, oddalonego od zwykłego życia, a jednocześnie bardzo do owego życia zbliżanego.
Serafina i jej dwie siostry są córkami włoskiej prostytutki i jeśli nie wymyślą sobie własnych sposobów na zarabianie pieniędzy, czeka je los matki. Serafina nie zamierza czekać na to, co przyniesie los. Kiedy próbuje pomóc młodszej siostrze w karierze muzycznej, trafia do Mario Lanzy, sławnego śpiewaka i aktora. Zatrudniona jako guwernantka i pomoc domowa ma szansę poznać od kulis życie rodziny podziwianego artysty, a przy tym uciec od przypisywanego jej losu. Jako służąca, dostrzega ciemną stronę sławy. Sama też musi wybierać między pracą i własnym szczęściem.
Akcja powieści rozgrywa się w latach 50., ale dla Nicky Pellegrino bardziej istotne są ponadczasowe doświadczenia. Tym razem jednak czerpie z biografii Lanzy, odwzorowując wątki z pracy nad filmem „Arrivederci Roma”, szczegóły z pobytu rodziny artysty w Rzymie. Tak rzeczywistość splata się z fikcją: do tej drugiej należy między innymi Serafina oraz szef kuchni zatrudniany u aktora. Bohaterka z pewną czcią obserwuje swojego chlebodawcę i nawet kiedy nie może przymykać oka na jego zachowania, powstrzymuje się od negatywnych ocen. Mario Lanza jest tu zatem prezentowany z łagodnym i nieco sentymentalnym uwielbieniem, które tak pasuje do wybieranych przez Pellegrino narracji. Serafina z kolei to typ dziewczyny skromnej, pracowitej i dobrej, pragnącej uniknąć losu, na jaki skazuje bieda. Autorka wzięła bohaterów niczym ze scenariusza prezentowanego w tomie filmu – ale poprowadziła ich innymi drogami.
Tym, co „Rzymską przygodę” wyróżnia wśród obyczajówek, jest zamiłowanie do kultury jedzenia. Pellegrino potrafi w samych opisach rozkoszować się niezwykłymi smakami, z tej rozkoszy czyni swój znak firmowy. Poza tym jednak wkłada w usta bohaterów refleksje nad znaczeniem posiłków w codziennym życiu. W „Rzymskiej przygodzie” widać, jak zaburzenia psychiczne natychmiast odbijają się na menu. A przecież w najmniejszym nawet stopniu nie jest to powieść kulinarna, zarzucana przepisami czy skonkretyzowana na procesie przyrządzania potraw. Smak to dodatek do fabuły – utrzymanej w stylu dawnych klimatycznych obyczajówek: bez prób szokowania czy przekraczania granic dobrego wychowania.
Bohaterowie „Rzymskiej przygody” wydają się zawsze bliscy odbiorcom: intensywnie przeżywają życie, unikając wielkich słów i dróg na skróty. Składnikiem równie ważnym dla lektury jest także szczerość fabularna – tu zadanie autorki polega na poprowadzeniu akcji w sposób bajkowy, ale prawdopodobny – oraz na nadaniu opowieści charakterystycznego rytmu. Zestawienie tego, za co książki Pellegrino kochają czytelniczki, udało się i tym razem, mimo przejścia do zupełnie innego świata i całkiem nowych problemów.
wtorek, 13 sierpnia 2013
Iwona Chmielewska: Cztery strony czasu
Media Rodzina, Poznań 2013.
Przemijanie
Jest zegar. Pokazuje godziny na cztery strony świata – i to od stuleci. Z okien czterech mieszkań na wskazówki spoglądają różni ludzie. Każdy ma swoje zmartwienia i troski, nadzieje i marzenia, plany na przyszłość oraz wspomnienia. Czas płynie, zmieniają się pokolenia, a zegar na ratuszu toruńskim przypomina o wieczności i przemijaniu. Iwona Chmielewska postanowiła opowiedzieć najmłodszym, jak wygląda wymiana pokoleń – i przy okazji nieco oswoić ich z trudnym zagadnieniem śmierci.
W „Czterech stronach czasu” raz na sto lat, począwszy od 1500 roku, zagląda się wraz z autorką do czterech miejsc w czterech mieszkaniach. Kuchnia, pracownia, pokój dzieci i salon to odwiedzane pomieszczenia. W każdym widać ludzi: czasem przygotowują się do ważnych uroczystości, pracują lub słuchają bajek. Zmieniają się ich narodowości, obyczaje i zadania, niezmienna pozostaje codzienność, bo autorce zależy na tym, żeby uchwycić zwyczajność ludzi w różnych wiekach. Ładnie prezentuje upływ czasu: ktoś, kto właśnie się narodził, po kilku stronach powraca jako pradziadek, niekiedy już tylko we wspomnieniach, a jedynie nieliczni pozostają na długo w pamięci potomnych – wśród nich jest Mikołaj Kopernik. Każdy człowiek ma inne plany na życie – ale też inne możliwości realizowania zamierzeń.
Za każdym razem Iwona Chmielewska zagląda do czterech pomieszczeń i niezbyt długie akapity poświęca poszczególnym postaciom. Gdy rozstaje się z danym wiekiem, tłumaczy ogólnie, co będzie się działo przez najbliższe stulecie. Nie tylko bardzo przyspiesza opowieść, ale też oddala się od konkretnych bohaterów, aby udowodnić maluchom, że nie ma znaczenia egzystencja jednostki, wielka historia wygląda inaczej niż przeżycia każdego człowieka z osobna. Tym samym uzyskuje opowieść mocno filozoficzną, a do tego inną od typowych fabularnych bajek. Tutaj nikt nie zdąży przywiązać się do bohatera – i dobrze, bo ten trwać będzie jedynie przez moment, zniknie z przerzucaną kartką.
Chmielewska nie tłumaczy, dlaczego czas płynie, ani – na czym polega przemijanie. Nie tłumaczy tego dosłownie, po prostu przygląda się kolejnym wiekom, jakby próbowała na chwilę wstrzelić się w klimat nowej opowiastki. Zwraca uwagę na codzienne problemy mieszkańców, przechodząc od jednostki do ogółu: kiedy mówi o konkretnych postaciach, ich dążenia stają się priorytetowe. Kiedy ujmuje ludzi z szerszej perspektywy, podkreśla trudy egzystencji, pogarszające się za sprawą zewnętrznych czynników warunki życia, ale mówi o tym z pewną dozą pokory i sprawia wrażenie pogodzonej z losem. Tu nie ma miejsca na walkę z tym, co nie zmieniało się przez wieki. Punkt odniesienia w postaci starego zegara pozwala łatwiej zaakceptować niewygodne prawdy. W „Czterech stronach czasu” człowiek wcale nie jest najważniejszy.
Ilustracje Iwony Chmielewskiej utrzymane są w estetyce dominującej w określonych wiekach, jeśli chodzi o twarze bohaterów. Postacie wtrącane zostają w kontekst wyobraźni autorki i prezentowane dzięki kolejnym kolażowym scenkom. W grze faktur sprawdzają się przełamania klasycznych kompozycji. Warto też zwrócić uwagę na specyficzną – i już typową dla Chmielewskiej – kolorystykę tomu. Zgaszone barwy i powtarzanie niektórych kolorów to sposób na nadanie książce spójności. „Cztery strony czasu” – najpierw przedstawiane dzieciom w Korei Południowej – są tomem oryginalnym, o ważnym przesłaniu i niełatwym temacie, ciekawie zrealizowanym.
Przemijanie
Jest zegar. Pokazuje godziny na cztery strony świata – i to od stuleci. Z okien czterech mieszkań na wskazówki spoglądają różni ludzie. Każdy ma swoje zmartwienia i troski, nadzieje i marzenia, plany na przyszłość oraz wspomnienia. Czas płynie, zmieniają się pokolenia, a zegar na ratuszu toruńskim przypomina o wieczności i przemijaniu. Iwona Chmielewska postanowiła opowiedzieć najmłodszym, jak wygląda wymiana pokoleń – i przy okazji nieco oswoić ich z trudnym zagadnieniem śmierci.
W „Czterech stronach czasu” raz na sto lat, począwszy od 1500 roku, zagląda się wraz z autorką do czterech miejsc w czterech mieszkaniach. Kuchnia, pracownia, pokój dzieci i salon to odwiedzane pomieszczenia. W każdym widać ludzi: czasem przygotowują się do ważnych uroczystości, pracują lub słuchają bajek. Zmieniają się ich narodowości, obyczaje i zadania, niezmienna pozostaje codzienność, bo autorce zależy na tym, żeby uchwycić zwyczajność ludzi w różnych wiekach. Ładnie prezentuje upływ czasu: ktoś, kto właśnie się narodził, po kilku stronach powraca jako pradziadek, niekiedy już tylko we wspomnieniach, a jedynie nieliczni pozostają na długo w pamięci potomnych – wśród nich jest Mikołaj Kopernik. Każdy człowiek ma inne plany na życie – ale też inne możliwości realizowania zamierzeń.
Za każdym razem Iwona Chmielewska zagląda do czterech pomieszczeń i niezbyt długie akapity poświęca poszczególnym postaciom. Gdy rozstaje się z danym wiekiem, tłumaczy ogólnie, co będzie się działo przez najbliższe stulecie. Nie tylko bardzo przyspiesza opowieść, ale też oddala się od konkretnych bohaterów, aby udowodnić maluchom, że nie ma znaczenia egzystencja jednostki, wielka historia wygląda inaczej niż przeżycia każdego człowieka z osobna. Tym samym uzyskuje opowieść mocno filozoficzną, a do tego inną od typowych fabularnych bajek. Tutaj nikt nie zdąży przywiązać się do bohatera – i dobrze, bo ten trwać będzie jedynie przez moment, zniknie z przerzucaną kartką.
Chmielewska nie tłumaczy, dlaczego czas płynie, ani – na czym polega przemijanie. Nie tłumaczy tego dosłownie, po prostu przygląda się kolejnym wiekom, jakby próbowała na chwilę wstrzelić się w klimat nowej opowiastki. Zwraca uwagę na codzienne problemy mieszkańców, przechodząc od jednostki do ogółu: kiedy mówi o konkretnych postaciach, ich dążenia stają się priorytetowe. Kiedy ujmuje ludzi z szerszej perspektywy, podkreśla trudy egzystencji, pogarszające się za sprawą zewnętrznych czynników warunki życia, ale mówi o tym z pewną dozą pokory i sprawia wrażenie pogodzonej z losem. Tu nie ma miejsca na walkę z tym, co nie zmieniało się przez wieki. Punkt odniesienia w postaci starego zegara pozwala łatwiej zaakceptować niewygodne prawdy. W „Czterech stronach czasu” człowiek wcale nie jest najważniejszy.
Ilustracje Iwony Chmielewskiej utrzymane są w estetyce dominującej w określonych wiekach, jeśli chodzi o twarze bohaterów. Postacie wtrącane zostają w kontekst wyobraźni autorki i prezentowane dzięki kolejnym kolażowym scenkom. W grze faktur sprawdzają się przełamania klasycznych kompozycji. Warto też zwrócić uwagę na specyficzną – i już typową dla Chmielewskiej – kolorystykę tomu. Zgaszone barwy i powtarzanie niektórych kolorów to sposób na nadanie książce spójności. „Cztery strony czasu” – najpierw przedstawiane dzieciom w Korei Południowej – są tomem oryginalnym, o ważnym przesłaniu i niełatwym temacie, ciekawie zrealizowanym.
poniedziałek, 12 sierpnia 2013
Elżbieta Wojnarowska: Okularnica
WAM, Kraków 2013.
Cena miłości
Miłość to uczucie, które usprawiedliwia wszystkie, nawet najbardziej sprzeczne z rozsądkiem zachowania. Elżbieta Wojnarowska w swojej powieści dla młodzieży „Okularnica” to miłość czyni prawdziwą bohaterką. Co ważne, w żaden sposób nie uwzniośla tematu i nie idealizuje go. Miłość to u niej ciągłe narażanie się na cierpienia i rozpacz, uczucie niewiarygodnie trudne i niemal nieosiągalne. Nic dziwnego, skoro to historia o trójce nastolatków. Bury, Kaśka i Zuza przeżywać będą rozterki wieku dojrzewania.
Kaśka nie może dogadać się z matką. Brak wsparcia ze strony rodzicielki osłabia dziewczynę psychicznie. Społeczny ostracyzm zapewnia jej natomiast bieda. Kaśka nie pasuje do rówieśników, w klasie przydaje się tylko do odrabiania zadań z matematyki. Niewidzialna i brzydka okularnica znajduje jednak bliższą koleżankę w Zuzie. To za jej sprawą Zuza zbliży się do Burego, w którym z kolei Kaśka podkochuje się rozpaczliwie i bezsensownie. Zuza musi się spieszyć, a Kaśka nie ma szans na realizację swoich marzeń. A pozostaje jeszcze szkoła i konieczność przygotowania przedstawienia, które wydobędzie na światło dzienne najskrytsze emocje.
Wojnarowska nie stroni od silnych uczuć i wstrząsających wydarzeń. Nie oszczędza swoich bohaterów, sprowadzając na nich upokorzenia, próby samobójcze, wykluczenie ze szkolnej społeczności, zazdrość i wykroczenia przeciwko przyjaźni, a obok tego jeszcze bolesny brak porozumienia z rodzicami. W „Okularnicy” akcja biegnie od wstrząsu do wstrząsu, a każdy kolejny może być jeszcze bardziej silny. Tu zdarzyć się może wszystko, bo autorka składa parasol ochronny już w pierwszych scenach.
„Okularnica” to powieść bardzo mocno podbudowywana siłą wewnętrznych przeżyć bohaterów. Kaśka jest zakochana bez wzajemności. Wie, jak nieodwzajemniona miłość niszczyła jej matkę. Chce się uchronić przed huśtawkami nastrojów i uzależnieniem od obecności czy uwagi chłopaka, który na tak wielkie uczucie nie zasługuje, ale jest bezradna wobec własnych pragnień. Elżbieta Wojnarowska zresztą bez wahania przechodzi od miłości do nienawiści i, co ciekawe, nie znajduje żadnego powodu, który pozwoliłby przerwać destrukcyjne stany. Miłość jest tak silna, że nie daje się przerwać. To oznacza, że przynosi coraz to nowe cierpienia, zwłaszcza kiedy ktoś inny osiąga wymarzone szczęście. Kaśka próbuje zwrócić na siebie uwagę obiektu uczuć, ale rozpaczliwe są jej zachowania, a desperacja odbiera umiejętność logicznego myślenia. W związku z tym, chociaż część czytelniczek może solidaryzować się z bohaterką w jej przeżyciach, część będzie zdumiona łatwą rezygnacją z honoru czy choćby zwykłego instynktu samozachowawczego. A jednak melancholii w książce nie przekreśla prawdziwość uczuć. Z tego względu „Okularnica” powinna się cieszyć uznaniem młodzieży.
To trudna powieść o trudnych relacjach – ale dobrze napisana i mimo minorowych tonów niezniechęcająca do świata bohaterów. Ważna także ze względu na omijanie typowych w pophistoriach cukierkowych scenariuszy. Dla nastolatek przekarmionych serialowymi fabułami „Okularnica” może stać się miłą odskocznią. Autorka nie próbuje upiększać życia bohaterce, wręcz przeciwnie – robi wszystko, by ją złamać i udowodnić jej słaby charakter. Ta walka na kartach książki przekonać powinna myślące nastolatki.
Cena miłości
Miłość to uczucie, które usprawiedliwia wszystkie, nawet najbardziej sprzeczne z rozsądkiem zachowania. Elżbieta Wojnarowska w swojej powieści dla młodzieży „Okularnica” to miłość czyni prawdziwą bohaterką. Co ważne, w żaden sposób nie uwzniośla tematu i nie idealizuje go. Miłość to u niej ciągłe narażanie się na cierpienia i rozpacz, uczucie niewiarygodnie trudne i niemal nieosiągalne. Nic dziwnego, skoro to historia o trójce nastolatków. Bury, Kaśka i Zuza przeżywać będą rozterki wieku dojrzewania.
Kaśka nie może dogadać się z matką. Brak wsparcia ze strony rodzicielki osłabia dziewczynę psychicznie. Społeczny ostracyzm zapewnia jej natomiast bieda. Kaśka nie pasuje do rówieśników, w klasie przydaje się tylko do odrabiania zadań z matematyki. Niewidzialna i brzydka okularnica znajduje jednak bliższą koleżankę w Zuzie. To za jej sprawą Zuza zbliży się do Burego, w którym z kolei Kaśka podkochuje się rozpaczliwie i bezsensownie. Zuza musi się spieszyć, a Kaśka nie ma szans na realizację swoich marzeń. A pozostaje jeszcze szkoła i konieczność przygotowania przedstawienia, które wydobędzie na światło dzienne najskrytsze emocje.
Wojnarowska nie stroni od silnych uczuć i wstrząsających wydarzeń. Nie oszczędza swoich bohaterów, sprowadzając na nich upokorzenia, próby samobójcze, wykluczenie ze szkolnej społeczności, zazdrość i wykroczenia przeciwko przyjaźni, a obok tego jeszcze bolesny brak porozumienia z rodzicami. W „Okularnicy” akcja biegnie od wstrząsu do wstrząsu, a każdy kolejny może być jeszcze bardziej silny. Tu zdarzyć się może wszystko, bo autorka składa parasol ochronny już w pierwszych scenach.
„Okularnica” to powieść bardzo mocno podbudowywana siłą wewnętrznych przeżyć bohaterów. Kaśka jest zakochana bez wzajemności. Wie, jak nieodwzajemniona miłość niszczyła jej matkę. Chce się uchronić przed huśtawkami nastrojów i uzależnieniem od obecności czy uwagi chłopaka, który na tak wielkie uczucie nie zasługuje, ale jest bezradna wobec własnych pragnień. Elżbieta Wojnarowska zresztą bez wahania przechodzi od miłości do nienawiści i, co ciekawe, nie znajduje żadnego powodu, który pozwoliłby przerwać destrukcyjne stany. Miłość jest tak silna, że nie daje się przerwać. To oznacza, że przynosi coraz to nowe cierpienia, zwłaszcza kiedy ktoś inny osiąga wymarzone szczęście. Kaśka próbuje zwrócić na siebie uwagę obiektu uczuć, ale rozpaczliwe są jej zachowania, a desperacja odbiera umiejętność logicznego myślenia. W związku z tym, chociaż część czytelniczek może solidaryzować się z bohaterką w jej przeżyciach, część będzie zdumiona łatwą rezygnacją z honoru czy choćby zwykłego instynktu samozachowawczego. A jednak melancholii w książce nie przekreśla prawdziwość uczuć. Z tego względu „Okularnica” powinna się cieszyć uznaniem młodzieży.
To trudna powieść o trudnych relacjach – ale dobrze napisana i mimo minorowych tonów niezniechęcająca do świata bohaterów. Ważna także ze względu na omijanie typowych w pophistoriach cukierkowych scenariuszy. Dla nastolatek przekarmionych serialowymi fabułami „Okularnica” może stać się miłą odskocznią. Autorka nie próbuje upiększać życia bohaterce, wręcz przeciwnie – robi wszystko, by ją złamać i udowodnić jej słaby charakter. Ta walka na kartach książki przekonać powinna myślące nastolatki.
niedziela, 11 sierpnia 2013
Agnieszka Błotnicka: Tamtego lata nad Sekwaną
WNK, Warszawa 2013.
Romans prawniczki
Marzenia bohaterek obyczajowych powieści tym się różnią od marzeń zwykłych kobiet, że te pierwsze z reguły spełnią się w niezbyt odległej przyszłości, nawet jeśli nic nie zapowiadałoby szczęścia. „Tamtego lata nad Sekwaną” Agnieszki Błotnickiej to opowieść osnuta na podstawie najbardziej chyba popularnego marzenia jednoczącego odbiorczynie – wokół spokoju i stabilizacji w udanym związku. Tego chciałaby Monika Grosz, czterdziestoletnia prawniczka. Od przeszło dwóch dekad jest w związku z Wojtkiem. Na początku szaleństwa i czas namiętności pozwalał wierzyć we wspaniałą przyszłość. Od jakiegoś czasu jednak Monika nie czuje się u boku męża najlepiej, a świadomość jego ciągłych zdrad nie poprawia sytuacji. Kiedy więc kobieta zyskuje szansę służbowego wyjazdu do Paryża, wyrusza – śladami dawnej miłości – pozostawiając za sobą kłopoty.
Agnieszka Błotnicka stawia na naturalność akcji. I rytm, i kolejne wydarzenia, podporządkowane są prawdopodobnym sytuacjom oraz scenom. Autorka niczego nie przyspiesza i nigdy nie nagina faktów do potrzeb fabuły – a raczej nie korzysta z przywileju demiurga. W związku z tym rozwój sytuacji jest mniej dynamiczny, za to bardziej prawdziwy. Żeby odrobinę podbarwić temat sercowych perypetii bohaterki, Błotnicka wprowadza quasi-kryminalne tło – Monika jako prawniczka rzeczywiście umożliwia czytelnikom zaangażowanie się w sprawę. Co ciekawe, autorka wybrała tu motyw bardzo aktualny – a związany z tworzeniem i rujnowaniem wizerunku na portalu społecznościowym. Jest to wciąż zagadnienie świeże i atrakcyjne – chociaż tu nie angażuje odbiorców tak, jak motyw podstawowy, czyli paryski romans i kryzys małżeństwa.
Błotnicka pisze powieść bardzo zachowawczą. Temperatura uczuć nie osiąga skrajnych wartości, mimo że bohaterowie przeżywają początki wielkich zmian. Wydaje się, że autorka niezbyt wierzy w prezentowane sceny – za to daje próbkę zmysłowej narracji w obrazku z jedzeniem wyimaginowanych ciastek. To rozbudza czytelnicze apetyty (i to wbrew pozorom wcale nie na powieść erotyczną, po prostu na intensywność opisów). Błotnicka udowodniła, że potrafi – musiałaby ten rytm jeszcze przenieść na całą książkę. Chyba że już w założeniu miała to być historia letnia o płomiennym romansie.
W paryskich pejzażach stosunkowo niewiele jest kolorytu lokalnego: owszem, dba autorka o topografię i o język prowadzonych na miejscu rozmów, ale czasami chciałoby się poczuć klimat jeszcze w pozatekstowej warstwie. Tymczasem narracyjna obojętność utrudnia to zadanie, Błotnicka szuka rozwiązań jedynie w treści, całkowicie pochłania ją prowadzenie dwóch równoległych wątków – prawniczego i romansowego. Wszystko dzieje się tu i teraz (jeśli nie liczyć wspomnieniowych migawek na początku), bohaterowie nie mają bardzo skomplikowanej przeszłości. To najprawdopodobniej dlatego, że lektura powinna być szybka i niewymagająca wysiłku: wakacyjne czytadło o walorach wyłącznie rozrywkowych. Agnieszka Błotnicka już kilka razy udowodniła, że wyobraźnię posiada bogatą i jest w stanie tworzyć atrakcyjne historie. Tu skupiła się przede wszystkim na jednokierunkowych emocjach, przez co staje się bardziej przewidywalna. Dla miłośniczek romansowych fabuł to wystarczy, ale w tomie „Tamtego lata nad Sekwaną” przydałoby się trochę bardziej nasycić emocjami samą narrację – tak, żeby nie brzmiała jak sprawozdanie.
Romans prawniczki
Marzenia bohaterek obyczajowych powieści tym się różnią od marzeń zwykłych kobiet, że te pierwsze z reguły spełnią się w niezbyt odległej przyszłości, nawet jeśli nic nie zapowiadałoby szczęścia. „Tamtego lata nad Sekwaną” Agnieszki Błotnickiej to opowieść osnuta na podstawie najbardziej chyba popularnego marzenia jednoczącego odbiorczynie – wokół spokoju i stabilizacji w udanym związku. Tego chciałaby Monika Grosz, czterdziestoletnia prawniczka. Od przeszło dwóch dekad jest w związku z Wojtkiem. Na początku szaleństwa i czas namiętności pozwalał wierzyć we wspaniałą przyszłość. Od jakiegoś czasu jednak Monika nie czuje się u boku męża najlepiej, a świadomość jego ciągłych zdrad nie poprawia sytuacji. Kiedy więc kobieta zyskuje szansę służbowego wyjazdu do Paryża, wyrusza – śladami dawnej miłości – pozostawiając za sobą kłopoty.
Agnieszka Błotnicka stawia na naturalność akcji. I rytm, i kolejne wydarzenia, podporządkowane są prawdopodobnym sytuacjom oraz scenom. Autorka niczego nie przyspiesza i nigdy nie nagina faktów do potrzeb fabuły – a raczej nie korzysta z przywileju demiurga. W związku z tym rozwój sytuacji jest mniej dynamiczny, za to bardziej prawdziwy. Żeby odrobinę podbarwić temat sercowych perypetii bohaterki, Błotnicka wprowadza quasi-kryminalne tło – Monika jako prawniczka rzeczywiście umożliwia czytelnikom zaangażowanie się w sprawę. Co ciekawe, autorka wybrała tu motyw bardzo aktualny – a związany z tworzeniem i rujnowaniem wizerunku na portalu społecznościowym. Jest to wciąż zagadnienie świeże i atrakcyjne – chociaż tu nie angażuje odbiorców tak, jak motyw podstawowy, czyli paryski romans i kryzys małżeństwa.
Błotnicka pisze powieść bardzo zachowawczą. Temperatura uczuć nie osiąga skrajnych wartości, mimo że bohaterowie przeżywają początki wielkich zmian. Wydaje się, że autorka niezbyt wierzy w prezentowane sceny – za to daje próbkę zmysłowej narracji w obrazku z jedzeniem wyimaginowanych ciastek. To rozbudza czytelnicze apetyty (i to wbrew pozorom wcale nie na powieść erotyczną, po prostu na intensywność opisów). Błotnicka udowodniła, że potrafi – musiałaby ten rytm jeszcze przenieść na całą książkę. Chyba że już w założeniu miała to być historia letnia o płomiennym romansie.
W paryskich pejzażach stosunkowo niewiele jest kolorytu lokalnego: owszem, dba autorka o topografię i o język prowadzonych na miejscu rozmów, ale czasami chciałoby się poczuć klimat jeszcze w pozatekstowej warstwie. Tymczasem narracyjna obojętność utrudnia to zadanie, Błotnicka szuka rozwiązań jedynie w treści, całkowicie pochłania ją prowadzenie dwóch równoległych wątków – prawniczego i romansowego. Wszystko dzieje się tu i teraz (jeśli nie liczyć wspomnieniowych migawek na początku), bohaterowie nie mają bardzo skomplikowanej przeszłości. To najprawdopodobniej dlatego, że lektura powinna być szybka i niewymagająca wysiłku: wakacyjne czytadło o walorach wyłącznie rozrywkowych. Agnieszka Błotnicka już kilka razy udowodniła, że wyobraźnię posiada bogatą i jest w stanie tworzyć atrakcyjne historie. Tu skupiła się przede wszystkim na jednokierunkowych emocjach, przez co staje się bardziej przewidywalna. Dla miłośniczek romansowych fabuł to wystarczy, ale w tomie „Tamtego lata nad Sekwaną” przydałoby się trochę bardziej nasycić emocjami samą narrację – tak, żeby nie brzmiała jak sprawozdanie.
sobota, 10 sierpnia 2013
Iwona Skrzypczak: Bo we mnie jest ex
Zysk i S-ka, Poznań 2013.
Bez zahamowań
Chick lit od seksu do seksu. Tak wygląda „Bo we mnie jest ex” Iwony Skrzypczak. To lektura dla czytelniczek, którym wciąż mało scen erotycznych, ale opisywanych szybko i bez przemilczeń. Bohaterka lubi „ostre rżnięcie”, więc co kilka stron kończy w sypialni – i zwierza się zarówno ze swoich podniet, jak i z tego, że lubi fundować partnerom seks oralny. Zdecydowanie nie jest to propozycja dla romantycznych idealistek czy wielbicielek wakacyjnych czytadeł. Skrzypczak w centrum swojego świata umieszcza seks bez ograniczeń. Przez to nie ma zbyt dużo czasu na tworzenie fabuły historii.
Scenariusz, jakim się posługuje, daleki jest od bestsellerowych obyczajówek. To, co przyczynia się czasem do stworzenia węzła fabularnego, tu stanowi powszechnie znany fakt – i trudno byłoby uwierzyć, że łączy się z jakimikolwiek rozterkami. Dwudziestodziewięcioletnia bohaterka zakończyła właśnie niezdający egzaminu romans na odległość z Piotrek, mieszkańcem Londynu. Chwilę później na imprezie poznała Maxa, gwiazdę rocka, i szybko wdała się w oparty na pożądaniu związek, burzliwy i chaotyczny. Jednak gdy Piotr przypomniał o sobie, kobieta zaczęła sypiać z nim i z Maxem – chociaż tylko jeden wiedział o niewygodnym układzie.
„Bo we mnie jest ex” to historia miłosnego trójkąta, nastawiona na cielesne przyjemności i ucieczkę od poważniejszych psychologicznych tematów, a nawet od trudów zwyczajnego życia. Jedyne zmartwienie bohaterki wiąże się z niewiedzą, na którego partnera ostatecznie się zdecydować – więc na razie nie przejmuje się niczym i beztrosko korzysta z uroków obu. Jeśli dzieje się w tej książce cokolwiek, to tylko po to, by bohaterka zaraz mogła wskoczyć do czyjegoś łóżka. Na te momenty autorka czeka z utęsknieniem – i wyżywa się na nich, nie pozostawiając nic wyobraźni odbiorczyń. Daje jej się we znaki brak odpowiedniej do prezentowania powieściowych scen terminologii, ale kompletnie się tym nie przejmuje, sądząc zapewne, że szał usprawiedliwi wszelkie niedoskonałości. W odróżnieniu od typowych czytadeł z erotyczną wkładką, Iwona Skrzypczak z czasem zaczyna przekraczać granice wulgarności w opisach.
Takie wrażenie ma się na pewno również za sprawą niestandardowej kreacji bohaterki. Kobieta nie budzi cieplejszych uczuć ze względu na niezbyt uczciwe postępowanie w stosunku do partnerów. Motyw zdrady zwykle stanowi źródło rozterek i silnych emocji – tu bohaterka z premedytacją wykorzystuje dwóch mężczyzn i nie zastanawia się nad etyczną stroną takiego zachowania. Czytelniczki nie mają pola do domysłów, bo bigamia bohaterki nie stanowi żadnej tajemnicy. Odarty z romantyzmu seks staje się celem życia kobiety, ale perspektywa, którą przyjmuje autorka, nie przynosi uzasadnienia dla takiej postawy. Inaczej mówiąc: to bohaterka wyjęta z protego chick litu czy obyczajówki i wtrącona w kontekst historii pornograficznej bez świadomości zmiany kontekstu. Wydaje jej się, że znajduje się w popularnym czytadle, tymczasem wkroczyła już prawie w świat taniego porno. Zapewne Iwona Skrzypczak próbowała w ten sposób rzucić wyzwanie konwencjom literackim oraz społecznym stereotypom – ale zabrakło w jej fabule prawdziwości psychologicznej postaci i choćby szczątkowego ocieplenia wizerunku któregokolwiek z bohaterów. Wyrachowanie i obłuda mogą tu przerażać. Sam temat zasługuje na uwagę, ale realizacja mocno go przysłania.
Bez zahamowań
Chick lit od seksu do seksu. Tak wygląda „Bo we mnie jest ex” Iwony Skrzypczak. To lektura dla czytelniczek, którym wciąż mało scen erotycznych, ale opisywanych szybko i bez przemilczeń. Bohaterka lubi „ostre rżnięcie”, więc co kilka stron kończy w sypialni – i zwierza się zarówno ze swoich podniet, jak i z tego, że lubi fundować partnerom seks oralny. Zdecydowanie nie jest to propozycja dla romantycznych idealistek czy wielbicielek wakacyjnych czytadeł. Skrzypczak w centrum swojego świata umieszcza seks bez ograniczeń. Przez to nie ma zbyt dużo czasu na tworzenie fabuły historii.
Scenariusz, jakim się posługuje, daleki jest od bestsellerowych obyczajówek. To, co przyczynia się czasem do stworzenia węzła fabularnego, tu stanowi powszechnie znany fakt – i trudno byłoby uwierzyć, że łączy się z jakimikolwiek rozterkami. Dwudziestodziewięcioletnia bohaterka zakończyła właśnie niezdający egzaminu romans na odległość z Piotrek, mieszkańcem Londynu. Chwilę później na imprezie poznała Maxa, gwiazdę rocka, i szybko wdała się w oparty na pożądaniu związek, burzliwy i chaotyczny. Jednak gdy Piotr przypomniał o sobie, kobieta zaczęła sypiać z nim i z Maxem – chociaż tylko jeden wiedział o niewygodnym układzie.
„Bo we mnie jest ex” to historia miłosnego trójkąta, nastawiona na cielesne przyjemności i ucieczkę od poważniejszych psychologicznych tematów, a nawet od trudów zwyczajnego życia. Jedyne zmartwienie bohaterki wiąże się z niewiedzą, na którego partnera ostatecznie się zdecydować – więc na razie nie przejmuje się niczym i beztrosko korzysta z uroków obu. Jeśli dzieje się w tej książce cokolwiek, to tylko po to, by bohaterka zaraz mogła wskoczyć do czyjegoś łóżka. Na te momenty autorka czeka z utęsknieniem – i wyżywa się na nich, nie pozostawiając nic wyobraźni odbiorczyń. Daje jej się we znaki brak odpowiedniej do prezentowania powieściowych scen terminologii, ale kompletnie się tym nie przejmuje, sądząc zapewne, że szał usprawiedliwi wszelkie niedoskonałości. W odróżnieniu od typowych czytadeł z erotyczną wkładką, Iwona Skrzypczak z czasem zaczyna przekraczać granice wulgarności w opisach.
Takie wrażenie ma się na pewno również za sprawą niestandardowej kreacji bohaterki. Kobieta nie budzi cieplejszych uczuć ze względu na niezbyt uczciwe postępowanie w stosunku do partnerów. Motyw zdrady zwykle stanowi źródło rozterek i silnych emocji – tu bohaterka z premedytacją wykorzystuje dwóch mężczyzn i nie zastanawia się nad etyczną stroną takiego zachowania. Czytelniczki nie mają pola do domysłów, bo bigamia bohaterki nie stanowi żadnej tajemnicy. Odarty z romantyzmu seks staje się celem życia kobiety, ale perspektywa, którą przyjmuje autorka, nie przynosi uzasadnienia dla takiej postawy. Inaczej mówiąc: to bohaterka wyjęta z protego chick litu czy obyczajówki i wtrącona w kontekst historii pornograficznej bez świadomości zmiany kontekstu. Wydaje jej się, że znajduje się w popularnym czytadle, tymczasem wkroczyła już prawie w świat taniego porno. Zapewne Iwona Skrzypczak próbowała w ten sposób rzucić wyzwanie konwencjom literackim oraz społecznym stereotypom – ale zabrakło w jej fabule prawdziwości psychologicznej postaci i choćby szczątkowego ocieplenia wizerunku któregokolwiek z bohaterów. Wyrachowanie i obłuda mogą tu przerażać. Sam temat zasługuje na uwagę, ale realizacja mocno go przysłania.
piątek, 9 sierpnia 2013
Larry Young, Brian Alexander: Chemia między nami. Miłość, seks i naukowe podstawy przyciągania
PWN, Warszawa 2013.
O miłości inaczej
Powieściopisarze skupiają się na potędze flirtu i grze zmysłów. Zwykli ludzie namiętność tłumaczą prywatnymi zauroczeniami bez racjonalnych podstaw. A badacze i uczeni szukają wyjaśnień w chemii i biologii. Niewiele z ich odkryć trafia do powszechnej świadomości, tymczasem zdarza się, że drogi do wyjaśnień i opisy eksperymentów mogą być równie atrakcyjne co same wnioski. Dla ciekawych tajemnicy pożądania ukazuje się tom „Chemia między nami” – przegląd wpływu hormonów na zachowania oraz sprawdzanie, jak funkcjonuje mózg zakochanego. Uwaga: tom pełny jest naukowych nazw i opisów testów na zwierzętach, ale w stylu momentami wpadają autorzy w rytm felietonowej gawędy.
„Chemia między nami” rozpoczyna się od ekstremalnego może przykładu hermafrodytyzmu i zagadnień płciowości – nie tylko tej związanej z psychiką i wychowaniem, ale i z niespodziankami ciała. W dalszej części tomu autorzy przyglądają się między innymi skłonnościom seksualnym, wpływowi owulacji na ochotę na seks, uzależnieniu od przyjemności, fetyszom, instynktowi macierzyńskiemu, temu, jakie znaczenie mają duże penisy lub duże piersi, zaborczości mężczyzn, niewierności i całemu szeregowi innych zagadnień związanych z zachowaniami seksualnymi. Związki widziane tym razem nie od strony psychologicznej dostarczają sporej liczby niespodziewanych wiadomości, ale i wyjaśnień części zachowań partnerów. Tu nie ma miejsca na romantyczne westchnienia i na historie rodem z powieści, wszystko rozgrywa się przy odpowiednim stymulowaniu mózgu i wiąże się z określonymi hormonami. Larry Young i Brian Alexander nie chcą jednak obalać mitów, powszechne przekonania nie są dla nich punktem odniesienia. Autorzy nie muszą zatem krytykować stereotypów, zajmują się innym obszarem nauki, obszarem, który zainteresowanym zagadnieniem międzyludzkiej „chemii” musi się spodobać.
Ale żeby potwierdzać tezy o zachowaniach ludzkiego mózgu, badacze przeprowadzają badania na zwierzętach. Nie tylko obserwują konkretne gatunki, których postawy mogą przypominać ludzkie zwyczaje, ale i potrafią ingerować w ich przedstawicieli, na przykład podając różne dawki hormonów i oceniając rezultaty. To nie przypadnie do gustu miłośnikom zwierząt, natomiast może potwierdzać dokonania uczonych – i rozjaśniać kwestie z interpersonalnych kontaktów. To ważne, bo każda omawiana sytuacja daje się bez trudu przełożyć na codzienność odbiorców, pomaga w przeanalizowaniu społecznych (lub mających społeczne konsekwencje) zachowań. Odbiorcy uzyskają odpowiedzi na pytania dotyczące tendencji do zdrady czy wzmożonej ochoty na seks – dalekie od fabularnych scenariuszy i pobudzających wyobraźnię schematów. „Chemia między nami” nie należy do lektur prostych – zwłaszcza że nie podpiera się teoriami psychologicznymi.
Jednak w całej książce utrzymuje się rytm narracji popularnonaukowej. Wpływ na to ma bez wątpienia bliska odbiorcom tematyka i możliwość zweryfikowania obiegowych sądów. Zdarza się autorom zażartować, zwykle dzięki przełożeniu zwyczajów ludzi na zwierzęce realia. Nadaje to tomowi lekkości, ale przecież z uwagi na oryginalne podejście do zagadnienia książka nie potrzebuje narracyjnych sztuczek, by podobać się czytelnikom. „Chemia między nami” to oryginalne podejście do miłości, zestaw uwag i twierdzeń, które pozwolą odbiorcom zweryfikować własne postawy, a czasem też znaleźć wytłumaczenie dla rozmaitych reakcji. Young i Alexander nie pozostawiają miejsca na wątpliwości i stają się przewodnikami po trudnym świecie „chemii” romansów.
O miłości inaczej
Powieściopisarze skupiają się na potędze flirtu i grze zmysłów. Zwykli ludzie namiętność tłumaczą prywatnymi zauroczeniami bez racjonalnych podstaw. A badacze i uczeni szukają wyjaśnień w chemii i biologii. Niewiele z ich odkryć trafia do powszechnej świadomości, tymczasem zdarza się, że drogi do wyjaśnień i opisy eksperymentów mogą być równie atrakcyjne co same wnioski. Dla ciekawych tajemnicy pożądania ukazuje się tom „Chemia między nami” – przegląd wpływu hormonów na zachowania oraz sprawdzanie, jak funkcjonuje mózg zakochanego. Uwaga: tom pełny jest naukowych nazw i opisów testów na zwierzętach, ale w stylu momentami wpadają autorzy w rytm felietonowej gawędy.
„Chemia między nami” rozpoczyna się od ekstremalnego może przykładu hermafrodytyzmu i zagadnień płciowości – nie tylko tej związanej z psychiką i wychowaniem, ale i z niespodziankami ciała. W dalszej części tomu autorzy przyglądają się między innymi skłonnościom seksualnym, wpływowi owulacji na ochotę na seks, uzależnieniu od przyjemności, fetyszom, instynktowi macierzyńskiemu, temu, jakie znaczenie mają duże penisy lub duże piersi, zaborczości mężczyzn, niewierności i całemu szeregowi innych zagadnień związanych z zachowaniami seksualnymi. Związki widziane tym razem nie od strony psychologicznej dostarczają sporej liczby niespodziewanych wiadomości, ale i wyjaśnień części zachowań partnerów. Tu nie ma miejsca na romantyczne westchnienia i na historie rodem z powieści, wszystko rozgrywa się przy odpowiednim stymulowaniu mózgu i wiąże się z określonymi hormonami. Larry Young i Brian Alexander nie chcą jednak obalać mitów, powszechne przekonania nie są dla nich punktem odniesienia. Autorzy nie muszą zatem krytykować stereotypów, zajmują się innym obszarem nauki, obszarem, który zainteresowanym zagadnieniem międzyludzkiej „chemii” musi się spodobać.
Ale żeby potwierdzać tezy o zachowaniach ludzkiego mózgu, badacze przeprowadzają badania na zwierzętach. Nie tylko obserwują konkretne gatunki, których postawy mogą przypominać ludzkie zwyczaje, ale i potrafią ingerować w ich przedstawicieli, na przykład podając różne dawki hormonów i oceniając rezultaty. To nie przypadnie do gustu miłośnikom zwierząt, natomiast może potwierdzać dokonania uczonych – i rozjaśniać kwestie z interpersonalnych kontaktów. To ważne, bo każda omawiana sytuacja daje się bez trudu przełożyć na codzienność odbiorców, pomaga w przeanalizowaniu społecznych (lub mających społeczne konsekwencje) zachowań. Odbiorcy uzyskają odpowiedzi na pytania dotyczące tendencji do zdrady czy wzmożonej ochoty na seks – dalekie od fabularnych scenariuszy i pobudzających wyobraźnię schematów. „Chemia między nami” nie należy do lektur prostych – zwłaszcza że nie podpiera się teoriami psychologicznymi.
Jednak w całej książce utrzymuje się rytm narracji popularnonaukowej. Wpływ na to ma bez wątpienia bliska odbiorcom tematyka i możliwość zweryfikowania obiegowych sądów. Zdarza się autorom zażartować, zwykle dzięki przełożeniu zwyczajów ludzi na zwierzęce realia. Nadaje to tomowi lekkości, ale przecież z uwagi na oryginalne podejście do zagadnienia książka nie potrzebuje narracyjnych sztuczek, by podobać się czytelnikom. „Chemia między nami” to oryginalne podejście do miłości, zestaw uwag i twierdzeń, które pozwolą odbiorcom zweryfikować własne postawy, a czasem też znaleźć wytłumaczenie dla rozmaitych reakcji. Young i Alexander nie pozostawiają miejsca na wątpliwości i stają się przewodnikami po trudnym świecie „chemii” romansów.
czwartek, 8 sierpnia 2013
Agnieszka Ginko: Tutlandia
Media Rodzina, Poznań 2013.
Inna rzeczywistość
Niejednego malucha Agnieszka Ginko do „Tutlandii” przekona. Niejednemu rodzicowi uświadomi, jak różnie dzieci mogą postrzegać otoczenie – i do jak oryginalnych wniosków potrafią dochodzić, kiedy tylko pozostawi się je bez wyjaśnień na krótką chwilę. W Tutlandii Tutka i Tutek żyją razem z mamusią i tatusiem. Wszystko jest tu zwyczajne: czasami rodzina wychodzi na spacer lub do teatru, czasami przyjeżdża kuzynka, czasami tatuś musi wyjechać do pracy, kiedy brakuje pieniędzy. Powtarzane co rano i co wieczór rytuały zapewniają poczucie bezpieczeństwa, rodzeństwo niekiedy się kłóci, ale wiadomo, że Tutek bardzo kocha Tutkę (nawet mówi do niej „Szyszko” i codziennie straszy). Nic wielkiego, żadnych spektakularnych wyczynów czy dużych wrażeń. A jednak ta codzienność okazuje się bardzo ciekawa, przede wszystkim dlatego, że widziana jest oczami najmłodszej bohaterki, Tutki.
Tutka nie potrafi jeszcze mówić pełnymi zdaniami, a kiedy wpada jej do głowy jakaś myśl, dziewczynka zatrzymuje się, bo tak najłatwiej coś pojąć. Bohaterka posługuje się swoistym kodem dla wtajemniczonych, rodzina zawsze rozumie jej intencje, więc Tutka nie musi się martwić. Na razie jeszcze wszystko nazywa po swojemu i nie może kłócić się z bratem, który dość cierpliwie wyjaśnia jej zawiłości świata – dzięki temu otoczenie Tutki wyda się tak fascynujące wszystkim, którzy przystąpią do lektury. W „Tutlandii” najbardziej oczywiste sceny nabierają nowego wymiaru. Można się z kimś nie zgadzać i być pewnym jego sympatii, bo w rodzinie Tutków króluje miłość. Zmartwieniom da się zaradzić, a rzeczywistość nigdy nie przynosi radykalnych zmian, bo nawet kiedy mama próbuje schudnąć, uda jej się odzyskać wygodny do przytulania brzuch. Ginko proponuje dzieciom świat bezpieczny i przyjazny. Przy opisywaniu go, zawsze uwzględnia psychikę dzieci. Nie popada w tony infantylne, nawet kiedy kuzynka staje się zynką i ma zrobić coś miłego – wręcz przeciwnie, jest coś uroczego i wzruszającego w rzeczywistości według Tutki. Nie ma tu strachu i cierpienia, nie ma krzywd i przykrości. Pojawia się za to reinterpretacja świata. I to zjawisko, które urzeknie małych odbiorców i ich rodziców. Agnieszka Ginko pokazuje, jak oglądać otoczenie z perspektywy dziecka, zachowując przy tym i rodzaj filozoficznej głębi w spostrzeżeniach, i delikatny komizm, i urok nowości oraz odkryć. Udowadnia też dorosłym, że da się pisać o najmłodszych bez ucieczki w banał, seplenienie i nadmierną prostotę. Tutka cieszy i nie budzi zastrzeżeń, jest bardzo przyjemnym dziecięcym bohaterem – alternatywą dla niej są przecież zwykle bezmyślne istoty dodawane jako tło do przygód starszych dzieci. Tu kilkulatka jest najważniejsza.
Ewa Poklewska-Koziełło, która zilustrowała tę historię, łączy z kolei w kresce z jednej strony dziecięcy sposób rysowania, z drugiej natomiast pomysły Butenki. Komiksowe rysunki mają zwykle zaburzoną perspektywę, przypominają o swojej rysunkowości czasem przez niby przypadkowe gryzmoły tworzące włosy bohaterów, czasem przez brak kolorowego wypełnienia konkretnego elementu. Ilustratorka używa równocześnie różnych technik, tworząc przyjemne dla oka zestawienia. Dobrze pasuje to do historii postrzeganej przez malucha: tu nie ma miejsca na skomplikowane formy, rytm obrazków powtarza rytm narracji i udanie go komentuje. Dzięki ilustracjom Ewy Poklewskiej-Koziełło świat Tutlandii okazuje się pełny i przekonujący, przy całej prostocie również bardzo atrakcyjny. „Tutlandia” to bajka-niebajka, która trafi do maluchów, a rodzicom pozwoli odkryć sekrety dziecięcego świata. Ta drobna historia – a właściwie zestaw miniopowiadań – ma ogromny urok.
Inna rzeczywistość
Niejednego malucha Agnieszka Ginko do „Tutlandii” przekona. Niejednemu rodzicowi uświadomi, jak różnie dzieci mogą postrzegać otoczenie – i do jak oryginalnych wniosków potrafią dochodzić, kiedy tylko pozostawi się je bez wyjaśnień na krótką chwilę. W Tutlandii Tutka i Tutek żyją razem z mamusią i tatusiem. Wszystko jest tu zwyczajne: czasami rodzina wychodzi na spacer lub do teatru, czasami przyjeżdża kuzynka, czasami tatuś musi wyjechać do pracy, kiedy brakuje pieniędzy. Powtarzane co rano i co wieczór rytuały zapewniają poczucie bezpieczeństwa, rodzeństwo niekiedy się kłóci, ale wiadomo, że Tutek bardzo kocha Tutkę (nawet mówi do niej „Szyszko” i codziennie straszy). Nic wielkiego, żadnych spektakularnych wyczynów czy dużych wrażeń. A jednak ta codzienność okazuje się bardzo ciekawa, przede wszystkim dlatego, że widziana jest oczami najmłodszej bohaterki, Tutki.
Tutka nie potrafi jeszcze mówić pełnymi zdaniami, a kiedy wpada jej do głowy jakaś myśl, dziewczynka zatrzymuje się, bo tak najłatwiej coś pojąć. Bohaterka posługuje się swoistym kodem dla wtajemniczonych, rodzina zawsze rozumie jej intencje, więc Tutka nie musi się martwić. Na razie jeszcze wszystko nazywa po swojemu i nie może kłócić się z bratem, który dość cierpliwie wyjaśnia jej zawiłości świata – dzięki temu otoczenie Tutki wyda się tak fascynujące wszystkim, którzy przystąpią do lektury. W „Tutlandii” najbardziej oczywiste sceny nabierają nowego wymiaru. Można się z kimś nie zgadzać i być pewnym jego sympatii, bo w rodzinie Tutków króluje miłość. Zmartwieniom da się zaradzić, a rzeczywistość nigdy nie przynosi radykalnych zmian, bo nawet kiedy mama próbuje schudnąć, uda jej się odzyskać wygodny do przytulania brzuch. Ginko proponuje dzieciom świat bezpieczny i przyjazny. Przy opisywaniu go, zawsze uwzględnia psychikę dzieci. Nie popada w tony infantylne, nawet kiedy kuzynka staje się zynką i ma zrobić coś miłego – wręcz przeciwnie, jest coś uroczego i wzruszającego w rzeczywistości według Tutki. Nie ma tu strachu i cierpienia, nie ma krzywd i przykrości. Pojawia się za to reinterpretacja świata. I to zjawisko, które urzeknie małych odbiorców i ich rodziców. Agnieszka Ginko pokazuje, jak oglądać otoczenie z perspektywy dziecka, zachowując przy tym i rodzaj filozoficznej głębi w spostrzeżeniach, i delikatny komizm, i urok nowości oraz odkryć. Udowadnia też dorosłym, że da się pisać o najmłodszych bez ucieczki w banał, seplenienie i nadmierną prostotę. Tutka cieszy i nie budzi zastrzeżeń, jest bardzo przyjemnym dziecięcym bohaterem – alternatywą dla niej są przecież zwykle bezmyślne istoty dodawane jako tło do przygód starszych dzieci. Tu kilkulatka jest najważniejsza.
Ewa Poklewska-Koziełło, która zilustrowała tę historię, łączy z kolei w kresce z jednej strony dziecięcy sposób rysowania, z drugiej natomiast pomysły Butenki. Komiksowe rysunki mają zwykle zaburzoną perspektywę, przypominają o swojej rysunkowości czasem przez niby przypadkowe gryzmoły tworzące włosy bohaterów, czasem przez brak kolorowego wypełnienia konkretnego elementu. Ilustratorka używa równocześnie różnych technik, tworząc przyjemne dla oka zestawienia. Dobrze pasuje to do historii postrzeganej przez malucha: tu nie ma miejsca na skomplikowane formy, rytm obrazków powtarza rytm narracji i udanie go komentuje. Dzięki ilustracjom Ewy Poklewskiej-Koziełło świat Tutlandii okazuje się pełny i przekonujący, przy całej prostocie również bardzo atrakcyjny. „Tutlandia” to bajka-niebajka, która trafi do maluchów, a rodzicom pozwoli odkryć sekrety dziecięcego świata. Ta drobna historia – a właściwie zestaw miniopowiadań – ma ogromny urok.
środa, 7 sierpnia 2013
Koncert Jaromira Nohavicy (Katowice, 4 sierpnia 2013)
Przyjaciel
„Ja chcę śpiewać dla pani, a nie dla pani telefonu” – powiedział Jaromir Nohavica do nagrywającej go podczas koncertu fanki. Nie ma problemów ze znalezieniem utworów czeskiego barda na płytach czy w internecie – a atmosfery z koncertu, czyli wspólnego święta, i tak nie da się utrwalić na żadnym nośniku… poza pamięcią. Moda na Nohavicę nie przemija: ludzie spragnieni są pieśni o głębokich przesłaniach, lirycznej zadumy nad życiem i miłością oraz mądrego żartu. A może spragnieni są samego Nohavicy, swojskiego i sympatycznego Czecha. Filozoficzne refleksje i ciekawe dowcipy funkcjonują w jego tekstach, a że autor stale sięga po niebanalne (i niewyeksploatowane) skojarzenia, wciąż imponuje słuchaczom. Zestawia ulotną chwilę z życia jednostki z kosmosem i wiecznością, pokazuje przekleństwa i atuty najbardziej pożądanych emocji, w piosenkowych zwierzeniach znajduje miejsce na zaskoczenie, smutek, zabawę i szczerość uczuć. Fenomen Nohavicy trwa – a każdy fan musi sam odpowiedzieć sobie na pytanie, co najbardziej w utworach Czecha ceni.
Nohavica zdobywa rzesze wielbicieli jako artysta i jako człowiek. Na scenie umiejętnie łączy obie te role. Charyzmę podbudowuje nieprzystającym do wizerunku gwiazdy skromnym sposobem bycia. Istnieje nie jako niedostępny mistrz, a jako przyjaciel każdego widza z osobna, zwyczajny facet z sąsiedztwa, który w świetle reflektorów pozostaje sobą. Nie ma w jego postawie pozowania na idola, nie ma żadnego poczucia wyższości w stosunku do innych ludzi. Zna swoje słabości, z szacunkiem odnosi się do tradycji (część publiczności kupił między innymi wyznaniem, że jego biała koszula to ukłon w stronę dziadków, którzy w ten właśnie sposób ubierali się w święto). Prosty styl bycia dobrze koresponduje z naturalnymi przesłaniami pieśni – i porywa miliony słuchaczy. Nohavica nie kłamie, śpiewa o tym, co najważniejsze dla niego – jako człowieka, obywatela, a także małej cząstki wszechświata, może nieco bardziej niż inni świadomej przemijalności.
Ale nie jest to twórca anonimowy. Zdaje sobie sprawę z wrażenia, jakie wywołuje na odbiorcach – i bez wahania wychodzi naprzeciw oczekiwaniom. Zdarza się, że wchodzi w dialog z publicznością, rzuca autoironiczne komentarze, żartuje z fotografów. W piosenkach osiąga maksimum tonów konfesyjnych – więc w niby-konferansjerce może sobie pozwolić na każde wyznanie. Tym razem oświadczył, że chce przede wszystkim śpiewać a nie mówić: chociaż i tak nie zabrakło zabawnych łączników między piosenkami. Rzekome ograniczenie międzypiosenkowych wynurzeń spowodowane było także obecnością akompaniatora, Roberta Kuśmierskiego. Nohavica starał się nie dominować na scenie i nie przysłaniać swoją sławą znakomitego muzyka. Kuśmierski dyskretnie towarzyszył czeskiemu bardowi, jakby dla odbiorców miał być tylko dodatkiem do Nohavicy – ale gdy zaczynał grać, ujawniała się także muzyczna maestria utworów, doskonale znane wszystkim piosenki wybrzmiewały zupełnie inaczej. Dotąd bardziej interesowały słuchaczy tekstowe przesłania i uwagi wplatane w zwykłe-niezwykłe historie. Robert Kuśmierski pomaga jednak zwrócić uwagę na piękno samych kompozycji. Świetnie dopełniał pomysły Jaromira Nohavicy. Wystarczy go posłuchać, by przekonać się, że idealnie sprawdza się w tym repertuarze, jako akompaniator i przyjaciel.
Tym razem nie było zbyt wiele improwizacji w dobieraniu piosenek: Nohavica ułożył koncert z evergreenów, utworów z ostatniej płyty oraz drobnych żartów muzyczno-tekstowych, lekko tylko modyfikując założenia podczas występu. "Po czymś smutnym pora na coś mniej smutnego" - tłumaczył. - "Jak w życiu". Wiele było zatem pieśni, które publiczność zna na pamięć, kilka takich, które ma szansę poznać za sprawą mediów. Nohavica większość utworów zaśpiewał po czesku – co zupełnie nie przeszkadzało jego fanom, spragnionym raczej spotkania z artystą-przyjacielem niż konkretnych pieśni. I chociaż był to koncert bardziej oficjalny niż kameralny (w przypadku Jarka Nohavicy kameralny koncert na 700 widzów to norma), nikt nie wyszedł z niego zawiedziony.
„Ja chcę śpiewać dla pani, a nie dla pani telefonu” – powiedział Jaromir Nohavica do nagrywającej go podczas koncertu fanki. Nie ma problemów ze znalezieniem utworów czeskiego barda na płytach czy w internecie – a atmosfery z koncertu, czyli wspólnego święta, i tak nie da się utrwalić na żadnym nośniku… poza pamięcią. Moda na Nohavicę nie przemija: ludzie spragnieni są pieśni o głębokich przesłaniach, lirycznej zadumy nad życiem i miłością oraz mądrego żartu. A może spragnieni są samego Nohavicy, swojskiego i sympatycznego Czecha. Filozoficzne refleksje i ciekawe dowcipy funkcjonują w jego tekstach, a że autor stale sięga po niebanalne (i niewyeksploatowane) skojarzenia, wciąż imponuje słuchaczom. Zestawia ulotną chwilę z życia jednostki z kosmosem i wiecznością, pokazuje przekleństwa i atuty najbardziej pożądanych emocji, w piosenkowych zwierzeniach znajduje miejsce na zaskoczenie, smutek, zabawę i szczerość uczuć. Fenomen Nohavicy trwa – a każdy fan musi sam odpowiedzieć sobie na pytanie, co najbardziej w utworach Czecha ceni.
Nohavica zdobywa rzesze wielbicieli jako artysta i jako człowiek. Na scenie umiejętnie łączy obie te role. Charyzmę podbudowuje nieprzystającym do wizerunku gwiazdy skromnym sposobem bycia. Istnieje nie jako niedostępny mistrz, a jako przyjaciel każdego widza z osobna, zwyczajny facet z sąsiedztwa, który w świetle reflektorów pozostaje sobą. Nie ma w jego postawie pozowania na idola, nie ma żadnego poczucia wyższości w stosunku do innych ludzi. Zna swoje słabości, z szacunkiem odnosi się do tradycji (część publiczności kupił między innymi wyznaniem, że jego biała koszula to ukłon w stronę dziadków, którzy w ten właśnie sposób ubierali się w święto). Prosty styl bycia dobrze koresponduje z naturalnymi przesłaniami pieśni – i porywa miliony słuchaczy. Nohavica nie kłamie, śpiewa o tym, co najważniejsze dla niego – jako człowieka, obywatela, a także małej cząstki wszechświata, może nieco bardziej niż inni świadomej przemijalności.
Ale nie jest to twórca anonimowy. Zdaje sobie sprawę z wrażenia, jakie wywołuje na odbiorcach – i bez wahania wychodzi naprzeciw oczekiwaniom. Zdarza się, że wchodzi w dialog z publicznością, rzuca autoironiczne komentarze, żartuje z fotografów. W piosenkach osiąga maksimum tonów konfesyjnych – więc w niby-konferansjerce może sobie pozwolić na każde wyznanie. Tym razem oświadczył, że chce przede wszystkim śpiewać a nie mówić: chociaż i tak nie zabrakło zabawnych łączników między piosenkami. Rzekome ograniczenie międzypiosenkowych wynurzeń spowodowane było także obecnością akompaniatora, Roberta Kuśmierskiego. Nohavica starał się nie dominować na scenie i nie przysłaniać swoją sławą znakomitego muzyka. Kuśmierski dyskretnie towarzyszył czeskiemu bardowi, jakby dla odbiorców miał być tylko dodatkiem do Nohavicy – ale gdy zaczynał grać, ujawniała się także muzyczna maestria utworów, doskonale znane wszystkim piosenki wybrzmiewały zupełnie inaczej. Dotąd bardziej interesowały słuchaczy tekstowe przesłania i uwagi wplatane w zwykłe-niezwykłe historie. Robert Kuśmierski pomaga jednak zwrócić uwagę na piękno samych kompozycji. Świetnie dopełniał pomysły Jaromira Nohavicy. Wystarczy go posłuchać, by przekonać się, że idealnie sprawdza się w tym repertuarze, jako akompaniator i przyjaciel.
Tym razem nie było zbyt wiele improwizacji w dobieraniu piosenek: Nohavica ułożył koncert z evergreenów, utworów z ostatniej płyty oraz drobnych żartów muzyczno-tekstowych, lekko tylko modyfikując założenia podczas występu. "Po czymś smutnym pora na coś mniej smutnego" - tłumaczył. - "Jak w życiu". Wiele było zatem pieśni, które publiczność zna na pamięć, kilka takich, które ma szansę poznać za sprawą mediów. Nohavica większość utworów zaśpiewał po czesku – co zupełnie nie przeszkadzało jego fanom, spragnionym raczej spotkania z artystą-przyjacielem niż konkretnych pieśni. I chociaż był to koncert bardziej oficjalny niż kameralny (w przypadku Jarka Nohavicy kameralny koncert na 700 widzów to norma), nikt nie wyszedł z niego zawiedziony.
Andrzej Zieliński: Skandaliści w koronach. Łotry, rozpustnicy i głupcy na polskim tronie
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Królewskie sensacje
W szkolnych programach historii królom Polski poświęca się tak naprawdę niewiele uwagi. Liczy się przede wszystkim tworzenie, pozytywne działanie i niemal legenda dobrych władców. W ogólnikowych wiadomościach nie ma miejsca na sensacyjne detale – zresztą najmłodszym w powszechnej opinii taka akurat wiedza nie jest do niczego potrzebna. W efekcie odległa przeszłość Polski jawi się bardziej jako lekko nostalgiczny zbiór bajek niż przegląd realnych wydarzeń – a dystans czasowy i kulturowy jeszcze pogłębiają to wrażenie. Dorośli, jeśli nie są pasjonatami historii, z królami mają do czynienia jedynie na banknotach i nie zastanawiają się zwykle, jakie sekrety skrywają biografie koronowanych głów. Dla zainteresowanych skandalikami Andrzej Zieliński przygotował krótki przegląd niechlubnych występków rządzących. W miniesejach z tomu „Skandaliści w koronach. Łotry, rozpustnicy i głupcy na polskim tronie” analizuje zachowania królów, źródła i próby tuszowania niektórych wyczynów przez kronikarzy. Wskazuje drobne i większe grzeszki władców i ciemną stronę rządzenia Polską. Skupia się nie na tym, by oczerniać królów, ale by pokazać czytelnikom, że sensacje wokół tronu rozgrywały się także w polskich realiach.
Co ciekawe, we wstępie zaznacza autor, że spotkał się z zarzutami pozbawiania młodzieży wzorów do naśladowania, co brzmi raczej kuriozalnie. Jednak widać u Zielińskiego ton mocno polemiczny wobec tych, którzy gloryfikują koronowane głowy. Wydaje mi się, że to cicha walka bardziej z literaturą niż z historykami – w końcu obrazy ku pokrzepieniu serc to domena tej pierwszej – ale nie wykluczam też marketingowych chwytów: w końcu wytykanie wad władcom to rodzaj wentylu bezpieczeństwa dla poddanych (i całych społeczeństw). Zieliński demitologizuje królów, ale do nich nie zniechęca: odległość czasowa sprawia, że czyta się tę książkę jako ciekawostkę, nie okazję do krytykowania monarchów. Historie niekiedy kryminalne przeplatają się z odmienną obyczajowością i coś, co dawniej szokować nie mogło, dziś okazuje się często przyczyną zdziwienia czy niedowierzania. Lektura pozwoli zajrzeć na królewskie dwory od kulis, sprawdzić, jak wypełniali swoje obowiązki dziejopisarze oraz co musieli wiedzieć ludzie. Tym razem nie uda się zatuszować niecnych występków.
Pora zatem zapytać, o jakich występkach mowa. Andrzej Zieliński sprawdza między innymi wierność władców oraz zabiegi stosowane dla zdobycia korony, stosunki z papieżami, kupowanie koron, klątwy, orientację seksualną władców (obala przy okazji narosłe przez wieki mity), zemsty i wiarołomstwo, choroby weneryczne. Podaje tez kilka legend i listę tych, którzy chcieli dokonać zamachu na króla. Niektórym władcom zarzuca bezmyślność, innym kierowanie się własnymi potrzebami a nie dobrem kraju. Wynajduje ciekawostki i historyczne smaczki i ogólnie pokazuje, że historia koronowanych głów w Polsce, chociaż bardzo odległa, może okazać się bliska za sprawą zwykłych ludzkich słabości.
„Skandaliści w koronach” to zestaw królewskich słabości w pigułce. Andrzej Zieliński rozprawia się tu z mitami na temat władców, czasem niechęć do pewnych zachowań przenosi też na czasy współczesne. Pisze lekko i nie pozbawia odbiorców własnych komentarzy, zamienia się w przewodnika poszukującego sensaci, ale jednocześnie przez cały czas pamięta, że wymowę tych sensacji osłabia czas. Lektura nie może wzbudzić silnych emocji – mimo że faktycznie część postaw królów i ich otoczenia zasługiwałaby na potężną krytykę. To bardziej rozrywka, przynajmniej dla zwykłych odbiorców. Pokazuje historię żywą i pełną tajemnic, a nie pomnikową i ugładzaną przez szkolne programy. Zawiera zbiór ciekawostek opisanych barwnie i bez moralizatorskiego tonu. Warto zajrzeć do tej książki, by przekonać się, jak wielowymiarowe mogą stać się wizerunki władców.
Królewskie sensacje
W szkolnych programach historii królom Polski poświęca się tak naprawdę niewiele uwagi. Liczy się przede wszystkim tworzenie, pozytywne działanie i niemal legenda dobrych władców. W ogólnikowych wiadomościach nie ma miejsca na sensacyjne detale – zresztą najmłodszym w powszechnej opinii taka akurat wiedza nie jest do niczego potrzebna. W efekcie odległa przeszłość Polski jawi się bardziej jako lekko nostalgiczny zbiór bajek niż przegląd realnych wydarzeń – a dystans czasowy i kulturowy jeszcze pogłębiają to wrażenie. Dorośli, jeśli nie są pasjonatami historii, z królami mają do czynienia jedynie na banknotach i nie zastanawiają się zwykle, jakie sekrety skrywają biografie koronowanych głów. Dla zainteresowanych skandalikami Andrzej Zieliński przygotował krótki przegląd niechlubnych występków rządzących. W miniesejach z tomu „Skandaliści w koronach. Łotry, rozpustnicy i głupcy na polskim tronie” analizuje zachowania królów, źródła i próby tuszowania niektórych wyczynów przez kronikarzy. Wskazuje drobne i większe grzeszki władców i ciemną stronę rządzenia Polską. Skupia się nie na tym, by oczerniać królów, ale by pokazać czytelnikom, że sensacje wokół tronu rozgrywały się także w polskich realiach.
Co ciekawe, we wstępie zaznacza autor, że spotkał się z zarzutami pozbawiania młodzieży wzorów do naśladowania, co brzmi raczej kuriozalnie. Jednak widać u Zielińskiego ton mocno polemiczny wobec tych, którzy gloryfikują koronowane głowy. Wydaje mi się, że to cicha walka bardziej z literaturą niż z historykami – w końcu obrazy ku pokrzepieniu serc to domena tej pierwszej – ale nie wykluczam też marketingowych chwytów: w końcu wytykanie wad władcom to rodzaj wentylu bezpieczeństwa dla poddanych (i całych społeczeństw). Zieliński demitologizuje królów, ale do nich nie zniechęca: odległość czasowa sprawia, że czyta się tę książkę jako ciekawostkę, nie okazję do krytykowania monarchów. Historie niekiedy kryminalne przeplatają się z odmienną obyczajowością i coś, co dawniej szokować nie mogło, dziś okazuje się często przyczyną zdziwienia czy niedowierzania. Lektura pozwoli zajrzeć na królewskie dwory od kulis, sprawdzić, jak wypełniali swoje obowiązki dziejopisarze oraz co musieli wiedzieć ludzie. Tym razem nie uda się zatuszować niecnych występków.
Pora zatem zapytać, o jakich występkach mowa. Andrzej Zieliński sprawdza między innymi wierność władców oraz zabiegi stosowane dla zdobycia korony, stosunki z papieżami, kupowanie koron, klątwy, orientację seksualną władców (obala przy okazji narosłe przez wieki mity), zemsty i wiarołomstwo, choroby weneryczne. Podaje tez kilka legend i listę tych, którzy chcieli dokonać zamachu na króla. Niektórym władcom zarzuca bezmyślność, innym kierowanie się własnymi potrzebami a nie dobrem kraju. Wynajduje ciekawostki i historyczne smaczki i ogólnie pokazuje, że historia koronowanych głów w Polsce, chociaż bardzo odległa, może okazać się bliska za sprawą zwykłych ludzkich słabości.
„Skandaliści w koronach” to zestaw królewskich słabości w pigułce. Andrzej Zieliński rozprawia się tu z mitami na temat władców, czasem niechęć do pewnych zachowań przenosi też na czasy współczesne. Pisze lekko i nie pozbawia odbiorców własnych komentarzy, zamienia się w przewodnika poszukującego sensaci, ale jednocześnie przez cały czas pamięta, że wymowę tych sensacji osłabia czas. Lektura nie może wzbudzić silnych emocji – mimo że faktycznie część postaw królów i ich otoczenia zasługiwałaby na potężną krytykę. To bardziej rozrywka, przynajmniej dla zwykłych odbiorców. Pokazuje historię żywą i pełną tajemnic, a nie pomnikową i ugładzaną przez szkolne programy. Zawiera zbiór ciekawostek opisanych barwnie i bez moralizatorskiego tonu. Warto zajrzeć do tej książki, by przekonać się, jak wielowymiarowe mogą stać się wizerunki władców.
wtorek, 6 sierpnia 2013
Adharanand Finn: Dogonić Kenijczyków. Sekrety najszybszych ludzi na świecie
Galaktyka, Łódź 2013.
Tajemnica biegania
„Urodzeni biegacze” dali początek odłamowi literatury sportowej dotyczącej udziału w maratonach i przełamywania własnych ograniczeń. Z reguły w tomach poświęconych bieganiu chodzi o jedno – o nieustanną walkę z ciałem i umysłem, zmuszanie się do ekstremalnego wysiłku i o zwycięstwa – jeśli nie w wyścigach, to chociaż w prywatnych potyczkach ze sobą. Ale Adharanand Finn, kolejny zainspirowany tomem McDougalla, przyznaje się do innych motywacji niż większość czerpiących satysfakcję z biegania. On chce wybrać się do Kenii – wylęgarni najlepszych maratończyków – dzięki wspólnym treningom zdobyć sekret efektywnego pokonywania tras – i sprzedać ów sekret zainteresowanym. Do takiej postawy otwarcie się w tomie przyznaje. Wyrusza więc z żoną i małymi dziećmi na półroczny kurs biegania.
Finnowi nie zależy na wygrywaniu maratonów, ale sam biega i próbuje sprawdzać przydatność porad nowych znajomych. Dla niego celem staje się nie tyle przekraczanie linii mety na pierwszym miejscu, co poprawianie rekordów życiowych po latach zarzuconego treningu. Nie pasjonuje go samo bieganie, więc i opisów tras będzie tu odpowiednio mniej. Autor raczej zajmuje pozycję obserwatora, chociaż jego książka przypomina reportaż uczestniczący. Finn skupia się na procesach szkoleniowych, sprawdza, jak wyglądają treningi, kiedy się zaczynają i czym właściwie jest bieganie w kulturze Kenijczyków. Próbuje zgromadzić i przeanalizować potencjalne źródła sukcesów, rozmawia z zawodnikami, porównuje zwyczaje. Sam biega z nimi, choć nie traktuje tego jako jedynego sposobu na życie. A ponieważ mniej koncentruje się na przyjemności pokonywania maratonów, ma czas, by uważnie rozejrzeć się wokół – i dokładniej opisać to wszystko, co umyka wpatrzonym wyłącznie w trasy maratonów. Zagląda do kenijskich szkół i jest świadkiem wyścigów dzieci, pyta o diety i o motywy biegania, sprawdza proporcje między treningami i odpoczynkiem. Zajmuje się testowaniem koncepcji biegania naturalnego, a przy tym kompletuje drużynę na jeden z maratonów. Ukazuje świat odmienny od tego, który znają jego odbiorcy: tu jeden z maratończyków przemierza trasę w pożyczonych za dużych szortach, które przez cały bieg musi trzymać, tu sukces w sporcie jest przepustką do lepszego życia. Tu bieganiu trzeba się poświęcić bez reszty. Finnowi stale przybywa notatek pod hasłem „tajemnice” – ale wśród sekretów treningu Kenijczyków coraz trudniej znaleźć mu dominujący element, który mógłby odpowiadać za sportowe wyczyny i osiągnięcia.
Finn mniej opowiada o procesie biegania i samych wyścigach, więcej o życiu przez sześć miesięcy w Kenii. Niby stara się odnaleźć złotodajne wiadomości, ale kolejne tezy prowadzą go na manowce. Autor zaczyna zatem opowiadać o kolegach z drużyny, indywidualnościach i ludziach skrytych oraz nieśmiałych. Przedstawia kenijskich biegaczy, którzy samodzielnie nie wdarliby się do świata mediów. Tło ich spektakularnych sukcesów w żaden sposób nie może imponować zwykłym ciekawskim podglądaczom ani też przygodnym biegaczom. A jednak posmak egzotyki to najlepsze, co Finn przynosi – poza ogromem sportowych obserwacji praktycznie nie do powtórzenia poza Afryką.
„Dogonić Kenijczyków” czerpie z poprzednich publikacji o bieganiu, a jednocześnie wyraźnie się od nich odcina, bo dla autora przestaje być ważny udział w maratonach i osiąganie wysokich lokat, a na pierwszy plan wychodzą za to niemedialne walki ze słabościami podczas treningów. Autor przemierza trasy, z których helikoptery muszą przeganiać lwy – ale zyskuje znacznie więcej niż satysfakcję z biegania. W nieuchwytnych rodzajach przeżyć odnajduje sens sportu i rywalizacji. Ważne, że w książce nie ma scenariusza filmu familijnego (uporczywej walki i zwycięstwa w ostatniej sekundzie) – kiedy zmienia się cel, tom automatycznie staje się atrakcyjnym uzupełnieniem serii o bieganiu, a dodatkowo umożliwia weryfikowanie stereotypów na temat kenijskich maratończyków. Na półce z literaturą sportową książka Finna plasuje się bliżej tematycznych poradników, ale zawiera też zestaw atrakcyjnych dla odbiorców prywatnych przeżyć.
Tajemnica biegania
„Urodzeni biegacze” dali początek odłamowi literatury sportowej dotyczącej udziału w maratonach i przełamywania własnych ograniczeń. Z reguły w tomach poświęconych bieganiu chodzi o jedno – o nieustanną walkę z ciałem i umysłem, zmuszanie się do ekstremalnego wysiłku i o zwycięstwa – jeśli nie w wyścigach, to chociaż w prywatnych potyczkach ze sobą. Ale Adharanand Finn, kolejny zainspirowany tomem McDougalla, przyznaje się do innych motywacji niż większość czerpiących satysfakcję z biegania. On chce wybrać się do Kenii – wylęgarni najlepszych maratończyków – dzięki wspólnym treningom zdobyć sekret efektywnego pokonywania tras – i sprzedać ów sekret zainteresowanym. Do takiej postawy otwarcie się w tomie przyznaje. Wyrusza więc z żoną i małymi dziećmi na półroczny kurs biegania.
Finnowi nie zależy na wygrywaniu maratonów, ale sam biega i próbuje sprawdzać przydatność porad nowych znajomych. Dla niego celem staje się nie tyle przekraczanie linii mety na pierwszym miejscu, co poprawianie rekordów życiowych po latach zarzuconego treningu. Nie pasjonuje go samo bieganie, więc i opisów tras będzie tu odpowiednio mniej. Autor raczej zajmuje pozycję obserwatora, chociaż jego książka przypomina reportaż uczestniczący. Finn skupia się na procesach szkoleniowych, sprawdza, jak wyglądają treningi, kiedy się zaczynają i czym właściwie jest bieganie w kulturze Kenijczyków. Próbuje zgromadzić i przeanalizować potencjalne źródła sukcesów, rozmawia z zawodnikami, porównuje zwyczaje. Sam biega z nimi, choć nie traktuje tego jako jedynego sposobu na życie. A ponieważ mniej koncentruje się na przyjemności pokonywania maratonów, ma czas, by uważnie rozejrzeć się wokół – i dokładniej opisać to wszystko, co umyka wpatrzonym wyłącznie w trasy maratonów. Zagląda do kenijskich szkół i jest świadkiem wyścigów dzieci, pyta o diety i o motywy biegania, sprawdza proporcje między treningami i odpoczynkiem. Zajmuje się testowaniem koncepcji biegania naturalnego, a przy tym kompletuje drużynę na jeden z maratonów. Ukazuje świat odmienny od tego, który znają jego odbiorcy: tu jeden z maratończyków przemierza trasę w pożyczonych za dużych szortach, które przez cały bieg musi trzymać, tu sukces w sporcie jest przepustką do lepszego życia. Tu bieganiu trzeba się poświęcić bez reszty. Finnowi stale przybywa notatek pod hasłem „tajemnice” – ale wśród sekretów treningu Kenijczyków coraz trudniej znaleźć mu dominujący element, który mógłby odpowiadać za sportowe wyczyny i osiągnięcia.
Finn mniej opowiada o procesie biegania i samych wyścigach, więcej o życiu przez sześć miesięcy w Kenii. Niby stara się odnaleźć złotodajne wiadomości, ale kolejne tezy prowadzą go na manowce. Autor zaczyna zatem opowiadać o kolegach z drużyny, indywidualnościach i ludziach skrytych oraz nieśmiałych. Przedstawia kenijskich biegaczy, którzy samodzielnie nie wdarliby się do świata mediów. Tło ich spektakularnych sukcesów w żaden sposób nie może imponować zwykłym ciekawskim podglądaczom ani też przygodnym biegaczom. A jednak posmak egzotyki to najlepsze, co Finn przynosi – poza ogromem sportowych obserwacji praktycznie nie do powtórzenia poza Afryką.
„Dogonić Kenijczyków” czerpie z poprzednich publikacji o bieganiu, a jednocześnie wyraźnie się od nich odcina, bo dla autora przestaje być ważny udział w maratonach i osiąganie wysokich lokat, a na pierwszy plan wychodzą za to niemedialne walki ze słabościami podczas treningów. Autor przemierza trasy, z których helikoptery muszą przeganiać lwy – ale zyskuje znacznie więcej niż satysfakcję z biegania. W nieuchwytnych rodzajach przeżyć odnajduje sens sportu i rywalizacji. Ważne, że w książce nie ma scenariusza filmu familijnego (uporczywej walki i zwycięstwa w ostatniej sekundzie) – kiedy zmienia się cel, tom automatycznie staje się atrakcyjnym uzupełnieniem serii o bieganiu, a dodatkowo umożliwia weryfikowanie stereotypów na temat kenijskich maratończyków. Na półce z literaturą sportową książka Finna plasuje się bliżej tematycznych poradników, ale zawiera też zestaw atrakcyjnych dla odbiorców prywatnych przeżyć.
Subskrybuj:
Posty (Atom)