Znak, Kraków 2014.
Tajemnice szpitala
Szpitalna codzienność nie jest już tematem do narzekań ani do satyrycznych drwin. Przychodzi czas na przekucie ją w literacką opowieść, która brzmieć może purenonsensownie dla postronnych, bo dla zainteresowanych – niezmiennie gorzko. Mariusz Sieniewicz szpitalną gehennę próbuje ubarwić stylem historii. Jego „Walizki hipochondryka” stale wahają się między literaturą środka a absurdem w stylu powieści Eduardo Mendozy. Poza nielegalnym handlem środkami uśmierzającymi ból, spotkaniem ze szpitalną mafią i wymianą poglądów z towarzyszem niedoli z sąsiedniego łóżka, w placówce medycznej nie dzieje się wiele. A jednak jest to miejsce rodem z sennego koszmaru, tym gorszego, że ów koszmar może w każdej chwili przerodzić się w katastrofę na jawie.
Emil Śledziennik pobyt w szpitalu urozmaica sobie nieprzerwanym monologiem wewnętrznym, bogatym w apostrofy do ukochanej (nie wiadomo, kobiety czy śmierci). Wymyślne jej określenia przywodzą skojarzenie z litaniami lub żalami, stanowią też sposób datowania kolejnych fragmentów logoreicznej wypowiedzi. Emil Śledziennik czas odmierza upływem słów: kończy, gdy zapada w sen, rozpoczyna mówić z chwilą otwarcia oczu. Nie dąży do głębszych refleksji, a natychmiastowe obserwacje przemienia w strumienie słów. Statyczne obrazki wspomaga retrospekcjami, a przez cały czas usiłuje się zdystansować od szpitalnej i boleśnie namacalnej rzeczywistości. Ucieka w stylizację – wyznania hipochondryka pełne są nie tyle prawdziwych przeżyć, co subiektywnej interpretacji tych przeżyć. W relacji bohater unika bezpośrednich ocen, ale jego stosunek emocjonalny do własnego stanu i do całego otoczenia bez trudu daje się wyczytać między wierszami.
Gdyby Śledziennik faktycznie był hipochondrykiem, nie potrafiłby przenikliwego spojrzenia skierować na codzienność w szpitalu. Tymczasem bohater koncentruje się na dostrzeżonych absurdach i… zamienia je w niemal baśniowe historie. Nagle okazuje się, że Śledziennik nie odczuwa codzienności tak, jak zwykli pacjenci. Leżenie w łóżku i czekanie na operację (powiązane z często upokarzającymi scenami) jest dla niego trampoliną do prawdziwych przygód – mimo że rozgrywających się w narracji. Owszem, apogeum opowieści ma miejsce w szpitalnym budynku i wyrywa bohatera z płaszczyzny wyobrażeń (za to czytelnikom dostarcza wrażenia groteskowości). Jednak prawdziwym mięsem jest tu narracja. Śledziennik lubi zatracać się w słowach, ceni sobie potoczyste opowieści, porywające odbiorców. Zachowywałby się bardziej jak grafoman niż jak hipochondryk, gdyby nie fakt, że jego zwierzenia są zadziwiająco melodyjne. W nieprzezroczystości tekstu tkwi jego właściwe piękno. Z takim pomysłem na formę Mariusz Sieniewicz może już szukać dowolnie błahych tematów. I tak wygra stylizacja. „Walizki hipochondryka” to popis prozatorski.
W tej książce istotny jest humor. Sytuacyjny proponuje Sieniewicz w organizacji szpitalnego życia, znacznie ciekawszy okazuje się dowcip samego języka, właściwie sztuka dla sztuki, skoro nikt nie słyszy monologującego bohatera. Unieruchomiony Śledziennik robi użytek ze zmysłu ironii: przytacza wydarzenia po to, by móc przesączyć je przez inteligentny żart. Sieniewiczowi jednak wcale nie zależy na wywoływaniu śmiechu – próbuje doprowadzić do refleksji nad życiem, znacznie głębszej niż u Emila Śledziennika. Kronika szpitalna zyskuje tutaj poetycki wymiar, a sam Śledziennik staje się wieszczem – wprawdzie tylko dla samego siebie, ale takie są prawa satyrycznych zabaw literackich, a w „Walizkach hipochondryka” rozrywka to nie wszystko.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
niedziela, 31 sierpnia 2014
Jennifer Lipsey: Uwielbiam rysować! Moja ulubiona książka do plastyki
Świat Książki, Warszawa 2014.
Wskazówki dla wszystkich
Po przejrzeniu tomiku „Uwielbiam rysować” każdy ma ochotę chwycić za ołówek i przetestować porady Jennifer Lipsey. Nieprzypadkowo ta książka zapewnia podtytułem „Moja ulubiona książka do plastyki”. Dorośli często wychodzą z założenia, że dzieci potrafią rysować – i nie zwracają uwagi na wystarczające ćwiczenie tej umiejętności. Tymczasem wystarczy odrobina pracy i wartościowych wskazówek, żeby rysunki najmłodszych naprawdę budziły podziw otoczenia. Takie wskazówki tomik „Uwielbiam rysować” zawiera.
W odróżnieniu od rozmaitych poradników dla dorosłych, tutaj nie ma szczegółowego wyliczania potrzebnych narzędzi. Ołówek, kartki i kredki – to wystarczy do wspaniałej zabawy. Autorka dzieli rozkładówki w książce. Po lewej stronie znajdują się kolejne kroki w rysowaniu danego motywu, po prawej natomiast możliwości wykorzystania gotowego rysunku w szerszym kontekście. Żeby dzieciom nie myliły się kolejne czynności, aktualnie dorysowywany fragment zaznaczany jest na różowo, a starsze elementy – na czarno. W przypadku brył autorka nie zasłania niewidocznych krawędzi, żeby najmłodszym łatwiej było zorientować się w rysunku.
Chodzi o to, by przekonać dzieci, że rysować może każdy. Jennifer Lipsey przywołuje na początku kilka zupełnie podstawowych kształtów i kresek, przekonując, że kto potrafi je narysować, ten poradzi sobie na przykład z obrazkiem przedstawiającym drzewo, wulkan, dinozaura czy psa. I rzeczywiście konsekwentnie się tej zasady trzyma – przy wykonywaniu kolejnych prac dodaje się najprostsze elementy – nierówne kółka, zakrzywione linie i proste figury geometryczne. Efekty są komiksowe – olśniewające w zestawieniu z typowymi pracami najmłodszych.
Autorka sięga po tematy najczęstsze w pracach dzieci. Uczy, jak rysować domy i kwiatki, drzewa, owady i zwierzęta, słodycze i samochody. Osobną lekcję poświęca na naukę rysowania twarzy – nie rozwodzi się nad tematem proporcji, po prostu dzieli owal na fragmenty i pokazuje, w którym miejscu znajdują się oczy, usta czy uszy – z takimi wskazówkami już każdy sobie poradzi. Przechodzi nawet do rysowania ludzi. Sylwetki buduje tu z kółek oznaczających stawy i to będzie prawdopodobnie jedyne utrudnienie w całej książce. Po pierwsze, dzieci niekoniecznie skojarzą sobie, o jakich miejscach mowa i dlaczego w rysowaniu sylwetek stawy mają tak duże znaczenie, a po drugie… tu brakuje nauki proporcji. Autorka rozmieszcza stawowe kółka jakby przypadkowo w odpowiednich miejscach, nie wyjaśnia dzieciom zasad zachowania odległości między nimi – w związku z tym tworzenie sylwetek może najmłodszym nie wychodzić tak, jak w tomiku.
„Uwielbiam rysować” to książka, która zachęca do ćwiczeń. Gdy patrzy się na proponowane przez autorkę motywy i bierze pod uwagę jej wskazówki, rysowanie przestaje być trudne, zamienia się w przyjemność i dobrą zabawę. Dzieci mają szansę olśnić rodziców i kolegów swoimi pracami, mało tego – nawet dorośli, którzy chcieliby wykonywać proste i efektowne rysunki, mogą się z tego tomiku czegoś nauczyć. U Lipsey wyzwania nie oznaczają wielkiego wysiłku, narysować można wszystko, gdy tylko pozna się podstawowe zasady. „Uwielbiam rysować” to książka kolorowa i pełna obrazków, które przekonują, że warto odrobinę poćwiczyć. Ta publikacja nie musi być traktowana jak „książka do plastyki”, chociaż bez wątpienia zawiera ciekawy kurs rysowania. Przyda się wszystkim maluchom, które nie boją się zmiany rysunkowych przyzwyczajeń i uwierzą autorce. 48 stron wydaje się niewielką objętością, ale Lipsey zmieściła na nich wszystko, czego trzeba, żeby cieszyć się udanymi pracami. Warto się w tę pozycję zaopatrzyć.
Wskazówki dla wszystkich
Po przejrzeniu tomiku „Uwielbiam rysować” każdy ma ochotę chwycić za ołówek i przetestować porady Jennifer Lipsey. Nieprzypadkowo ta książka zapewnia podtytułem „Moja ulubiona książka do plastyki”. Dorośli często wychodzą z założenia, że dzieci potrafią rysować – i nie zwracają uwagi na wystarczające ćwiczenie tej umiejętności. Tymczasem wystarczy odrobina pracy i wartościowych wskazówek, żeby rysunki najmłodszych naprawdę budziły podziw otoczenia. Takie wskazówki tomik „Uwielbiam rysować” zawiera.
W odróżnieniu od rozmaitych poradników dla dorosłych, tutaj nie ma szczegółowego wyliczania potrzebnych narzędzi. Ołówek, kartki i kredki – to wystarczy do wspaniałej zabawy. Autorka dzieli rozkładówki w książce. Po lewej stronie znajdują się kolejne kroki w rysowaniu danego motywu, po prawej natomiast możliwości wykorzystania gotowego rysunku w szerszym kontekście. Żeby dzieciom nie myliły się kolejne czynności, aktualnie dorysowywany fragment zaznaczany jest na różowo, a starsze elementy – na czarno. W przypadku brył autorka nie zasłania niewidocznych krawędzi, żeby najmłodszym łatwiej było zorientować się w rysunku.
Chodzi o to, by przekonać dzieci, że rysować może każdy. Jennifer Lipsey przywołuje na początku kilka zupełnie podstawowych kształtów i kresek, przekonując, że kto potrafi je narysować, ten poradzi sobie na przykład z obrazkiem przedstawiającym drzewo, wulkan, dinozaura czy psa. I rzeczywiście konsekwentnie się tej zasady trzyma – przy wykonywaniu kolejnych prac dodaje się najprostsze elementy – nierówne kółka, zakrzywione linie i proste figury geometryczne. Efekty są komiksowe – olśniewające w zestawieniu z typowymi pracami najmłodszych.
Autorka sięga po tematy najczęstsze w pracach dzieci. Uczy, jak rysować domy i kwiatki, drzewa, owady i zwierzęta, słodycze i samochody. Osobną lekcję poświęca na naukę rysowania twarzy – nie rozwodzi się nad tematem proporcji, po prostu dzieli owal na fragmenty i pokazuje, w którym miejscu znajdują się oczy, usta czy uszy – z takimi wskazówkami już każdy sobie poradzi. Przechodzi nawet do rysowania ludzi. Sylwetki buduje tu z kółek oznaczających stawy i to będzie prawdopodobnie jedyne utrudnienie w całej książce. Po pierwsze, dzieci niekoniecznie skojarzą sobie, o jakich miejscach mowa i dlaczego w rysowaniu sylwetek stawy mają tak duże znaczenie, a po drugie… tu brakuje nauki proporcji. Autorka rozmieszcza stawowe kółka jakby przypadkowo w odpowiednich miejscach, nie wyjaśnia dzieciom zasad zachowania odległości między nimi – w związku z tym tworzenie sylwetek może najmłodszym nie wychodzić tak, jak w tomiku.
„Uwielbiam rysować” to książka, która zachęca do ćwiczeń. Gdy patrzy się na proponowane przez autorkę motywy i bierze pod uwagę jej wskazówki, rysowanie przestaje być trudne, zamienia się w przyjemność i dobrą zabawę. Dzieci mają szansę olśnić rodziców i kolegów swoimi pracami, mało tego – nawet dorośli, którzy chcieliby wykonywać proste i efektowne rysunki, mogą się z tego tomiku czegoś nauczyć. U Lipsey wyzwania nie oznaczają wielkiego wysiłku, narysować można wszystko, gdy tylko pozna się podstawowe zasady. „Uwielbiam rysować” to książka kolorowa i pełna obrazków, które przekonują, że warto odrobinę poćwiczyć. Ta publikacja nie musi być traktowana jak „książka do plastyki”, chociaż bez wątpienia zawiera ciekawy kurs rysowania. Przyda się wszystkim maluchom, które nie boją się zmiany rysunkowych przyzwyczajeń i uwierzą autorce. 48 stron wydaje się niewielką objętością, ale Lipsey zmieściła na nich wszystko, czego trzeba, żeby cieszyć się udanymi pracami. Warto się w tę pozycję zaopatrzyć.
sobota, 30 sierpnia 2014
Richelle Mead: Serce w płomieniach
Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.
Na zawsze
Do niedawna Richelle Mead prowadziła swoje narracje z perspektywy dojrzałych emocjonalnie nastolatek, bohaterek, które potrafiły pokierować odbiorczynie przez zawiłości pierwszych silnych uczuć. W serii Akademia wampirów Rose opowiadała o swojej miłości do Dymitra i walce o niego, w Kronikach krwi narratorką została Sydney, zrównoważona i opanowana alchemiczka, której celem do niedawna było zdobywanie wiedzy przy okazji wypełniania misji. Traf jednak chciał, że Sydney zakochała się w przystojnym wampirze, Adrianie, i straciła dla niego głowę. Nie zdradzam tu żadnych fabularnych tajemnic, bo „Serce w płomieniach” to już czwarty tom nowej serii i czytelniczki doskonale znają historię zakazanego związku. Sydney dla ukochanego przełamuje kolejne granice – zdradza dawne ideały, wpajane jej przez środowisko alchemików i przygotowuje się do inicjacji seksualnej. Równolegle pracuje nad doskonaleniem swoich magicznych zdolności oraz nad formułą atramentu do magicznych tatuaży. To ostatnie ma zapewnić alchemikom wolność, którą zabiera organizacja.
W „Magii indygo” wszystko prowadziło do idealnego związku. W „Sercu w płomieniach” obraz relacji między Sydney i Adrianem jest również mocno lukrowany. Wampir cierpliwie czeka, aż jego ukochana będzie gotowa na seks, na razie czerpie radość ze wspólnie spędzanych ukradkowych chwil. Bohaterowie dobrze na siebie działają: Adrian pomaga Sydney w ograniczaniu kofeiny i rezygnacji z drakońskich diet, Sydney przekonuje Adriana do leczenia rzekomej depresji wywoływanej przez moc ducha. Sielanka trwa, a zaburza ją tylko konieczność ukrywania związku przed przyjaciółmi. Jest jeszcze wścibska młodsza siostra Sydney. „Serce w płomieniach” mniej nastawia odbiorczynie na uczucia bohaterów. Sporo miejsca w narracji zajmuje praca nad tatuażami, dla Sydney ważny jest też rozwód jej rodziców i chęć ocalenia Zoe przed losem alchemików. Mead nie skupia się na walkach, a miejsca punktów kulminacyjnych z poprzednich tomów wypełnia nowymi atrakcjami. Ograniczanie obrazu miłości nie oznacza, że czytelniczki będą słabiej reagować na opowieść.
„Serce w płomieniach” zaczyna się inaczej niż wcześniejsze książki z serii. Autorka wprowadza tu narrację z punktu widzenia Adriana – i opowieść automatycznie przenosi się ze sfery emocji na konkrety i działanie. Mimo że Adrian jest artystyczną duszą i wampirem bardzo wrażliwym, nie dorównuje Sydney czy Rose w analizach uczuć. Podwójna perspektywa jest autorce bardzo potrzebna, co okaże się z rozwojem fabuły.
Nastoletnie czytelniczki otrzymają tu odpowiedź na wiele ważnych pytań. Mead próbuje seksowi – wulgaryzowanemu przez dzisiejszą kulturę masową – nadać na nowo wartość. Owszem, idealizuje pierwszą miłość, ale pozwala Sydney dokładnie przemyśleć wszystkie argumenty i przygotować na ważny krok. Pokazuje, jak wspiera ją w tym partner. Uczy wzajemnego szacunku i zrozumienia dla potrzeb drugiej osoby.
Łatwo byłoby Kroniki krwi potraktować jak jedną z serii pop o wampirach i zakazanej miłości. Ale Mead proponuje dużo więcej: buduje cały swój świat konsekwentnie i z pomysłem, pozwala rozsmakować się w dobrej narracji i przeżywać wszelkie rozterki bohaterów. Nie brakuje tu ani humoru, ani wydarzeń wstrząsających, cieszy zmienność w akcji oraz kierunek rozwoju całego cyklu. Richelle Mead nie musi już nikomu udowadniać, że jest ciekawą pisarką: kto raz zagościł w jej świecie, nie chce go opuszczać i z niecierpliwością czeka na rozwój sytuacji. „Serce w płomieniach” to również powieść przesycona walką o tożsamość. Poza rozrywką dostarcza też materiału do przemyśleń, a jako przewodnik po uczuciach przyda się nastolatkom.
Na zawsze
Do niedawna Richelle Mead prowadziła swoje narracje z perspektywy dojrzałych emocjonalnie nastolatek, bohaterek, które potrafiły pokierować odbiorczynie przez zawiłości pierwszych silnych uczuć. W serii Akademia wampirów Rose opowiadała o swojej miłości do Dymitra i walce o niego, w Kronikach krwi narratorką została Sydney, zrównoważona i opanowana alchemiczka, której celem do niedawna było zdobywanie wiedzy przy okazji wypełniania misji. Traf jednak chciał, że Sydney zakochała się w przystojnym wampirze, Adrianie, i straciła dla niego głowę. Nie zdradzam tu żadnych fabularnych tajemnic, bo „Serce w płomieniach” to już czwarty tom nowej serii i czytelniczki doskonale znają historię zakazanego związku. Sydney dla ukochanego przełamuje kolejne granice – zdradza dawne ideały, wpajane jej przez środowisko alchemików i przygotowuje się do inicjacji seksualnej. Równolegle pracuje nad doskonaleniem swoich magicznych zdolności oraz nad formułą atramentu do magicznych tatuaży. To ostatnie ma zapewnić alchemikom wolność, którą zabiera organizacja.
W „Magii indygo” wszystko prowadziło do idealnego związku. W „Sercu w płomieniach” obraz relacji między Sydney i Adrianem jest również mocno lukrowany. Wampir cierpliwie czeka, aż jego ukochana będzie gotowa na seks, na razie czerpie radość ze wspólnie spędzanych ukradkowych chwil. Bohaterowie dobrze na siebie działają: Adrian pomaga Sydney w ograniczaniu kofeiny i rezygnacji z drakońskich diet, Sydney przekonuje Adriana do leczenia rzekomej depresji wywoływanej przez moc ducha. Sielanka trwa, a zaburza ją tylko konieczność ukrywania związku przed przyjaciółmi. Jest jeszcze wścibska młodsza siostra Sydney. „Serce w płomieniach” mniej nastawia odbiorczynie na uczucia bohaterów. Sporo miejsca w narracji zajmuje praca nad tatuażami, dla Sydney ważny jest też rozwód jej rodziców i chęć ocalenia Zoe przed losem alchemików. Mead nie skupia się na walkach, a miejsca punktów kulminacyjnych z poprzednich tomów wypełnia nowymi atrakcjami. Ograniczanie obrazu miłości nie oznacza, że czytelniczki będą słabiej reagować na opowieść.
„Serce w płomieniach” zaczyna się inaczej niż wcześniejsze książki z serii. Autorka wprowadza tu narrację z punktu widzenia Adriana – i opowieść automatycznie przenosi się ze sfery emocji na konkrety i działanie. Mimo że Adrian jest artystyczną duszą i wampirem bardzo wrażliwym, nie dorównuje Sydney czy Rose w analizach uczuć. Podwójna perspektywa jest autorce bardzo potrzebna, co okaże się z rozwojem fabuły.
Nastoletnie czytelniczki otrzymają tu odpowiedź na wiele ważnych pytań. Mead próbuje seksowi – wulgaryzowanemu przez dzisiejszą kulturę masową – nadać na nowo wartość. Owszem, idealizuje pierwszą miłość, ale pozwala Sydney dokładnie przemyśleć wszystkie argumenty i przygotować na ważny krok. Pokazuje, jak wspiera ją w tym partner. Uczy wzajemnego szacunku i zrozumienia dla potrzeb drugiej osoby.
Łatwo byłoby Kroniki krwi potraktować jak jedną z serii pop o wampirach i zakazanej miłości. Ale Mead proponuje dużo więcej: buduje cały swój świat konsekwentnie i z pomysłem, pozwala rozsmakować się w dobrej narracji i przeżywać wszelkie rozterki bohaterów. Nie brakuje tu ani humoru, ani wydarzeń wstrząsających, cieszy zmienność w akcji oraz kierunek rozwoju całego cyklu. Richelle Mead nie musi już nikomu udowadniać, że jest ciekawą pisarką: kto raz zagościł w jej świecie, nie chce go opuszczać i z niecierpliwością czeka na rozwój sytuacji. „Serce w płomieniach” to również powieść przesycona walką o tożsamość. Poza rozrywką dostarcza też materiału do przemyśleń, a jako przewodnik po uczuciach przyda się nastolatkom.
Wanda Chotomska: Leonek i lew
Muza SA, Warszawa 2014.
Odwaga
I dla dzieci, i dla ich rodziców wznowienia dawnych książek, które stały się już klasyką literatury czwartej, będą ogromną atrakcją. Wydawnictwo Muza przypomina teraz „Leonka i lwa”, pouczające i ciekawe opowiadanie Wandy Chotomskiej z akcją na pograniczu rzeczywistości i baśni. Autorka nie stroni w „Leonku i lwie” od trudnych tematów – dzisiaj zapewne część wątków zyskałaby inny kształt, ale przesłanie tomu jest ponadczasowe.
Leonek to mały chłopiec, niezbyt odważny. Zapracowuje sobie tym na pogardę Waldka, ciotecznego brata. Waldek nie lubi słabości, stale dokucza Leonkowi i zachowuje się jak typowy cwaniaczek. W tej postaci nie znajdzie się ani jeden pozytywny element – mało tego, dręczenie Leonka nie jest najgorszą rzeczą, jakiej Waldek się dopuszcza. W Waldku koncentruje się zło otoczenia – to symbol wszystkiego, czego boi się Leonek. A od Waldka nie ma ucieczki. Waldek psuje każdą radość. Leonek w cyrku dowiaduje się, że jego imię wiąże się z lwem. W konkursie rysowania kredą na asfalcie postanawia zatem stworzyć podobiznę tego pięknego zwierzęcia. Wtedy jednak niespodziewanie wydarza się coś co na zawsze zmieni Leonka. Wanda Chotomska pozwala bohaterowi dojrzeć do pewnych zachowań.
„Leonek i lew” to opowiadanie niby proste – przecież dość łatwo jest przedstawić zalęknionego chłopczyka w nieprzyjaznym otoczeniu – ale kiedy wkracza tu motyw baśniowy, zamienia się historia w piękną i niemal poetycką relację. Wszystko: brak kredy do rysowania, zielony lew, deszcz rozmywający rysunki – ma tu swoją funkcję, przydaje się do nabudowania napięcia i nadaje sens rozwiązaniu. Innymi słowy, Wanda Chotomska nawet przy pisaniu drobiazgu dla najmłodszych nie wybrała najłatwiejszej drogi fabularnej. Tu nie da się przewidzieć zakończenia, mimo że przesłanie „Leonka i lwa” odgadną od razu wszyscy. Autorka proponuje bajkę, którą chce się czytać do ostatniej strony dla sprawdzenia twórczych pomysłów.
Wanda Chotomska pisze tę książkę bardzo śpiewnym językiem. Stara się, żeby tekst czytany przez rodziców lub dziadków brzmiał jak tekst opowiadanej i wymyślanej na bieżąco bajki. Stosuje tu charakterystyczne inwersje służące podkreślaniu emocjonalności w zdaniach, stosuje też liczne wykrzyknienia, zwłaszcza na początku, żeby zdobyć i podtrzymać uwagę dzieci. Specyficzny rytm tej prozy każe wsłuchiwać się również w samą melodię tekstu, sprawia, że oddala się wrażenie zwyczajności. Bajka staje się bajką również pod względem stylistycznym. Do opowiadania Wanda Chotomska włącza też wierszyki o lwie – w ten sposób odwołuje się do zabawnych absurdalnych skojarzeń i wykorzystuje swój rymopisarski talent do ozdobienia i tak ciekawej historii.
W „Leonku i lwie” nie ma tak modnego dzisiaj chronienia małych bohaterów przed złem. Leonek przez cały czas narażony jest na docinki i złośliwości kuzyna – to jeden z przejawów braku parasola ochronnego. Drugim jest natomiast ukazanie dziecka w roli czarnego charakteru: Waldek nie zatrzymuje się na drwinach, robi znacznie gorsze rzeczy. Ale on nie funkcjonuje w tej historii jako dziecko, raczej jako uosobienie strachu, z którym Leonek musi wygrać.
„Leonek i lew” to książka mądra i ciekawa. Zawiera elementy doskonale dzieciom znane z ich własnych doświadczeń, ale i odrobinę bajkowej egzotyki. Uruchamia wyobraźnię i w każdym maluchu budzi nadzieję na szybkie pozbycie się strachu. Wanda Chotomska pokazuje dzieciom, że odwagę można znaleźć w sobie – nawet z pomocą narysowanego lwa.
Dodać trzeba, że w tomiku zachowane zostały wspaniałe ilustracje Teresy Wilbik, znane czytelnikom pierwszego wydania. Dla dzieci będzie to więc zetknięcie się z dobrą szkołą ilustrowania, a dla dorosłych sentymentalny powrót do lektur z dawnych lat.
Odwaga
I dla dzieci, i dla ich rodziców wznowienia dawnych książek, które stały się już klasyką literatury czwartej, będą ogromną atrakcją. Wydawnictwo Muza przypomina teraz „Leonka i lwa”, pouczające i ciekawe opowiadanie Wandy Chotomskiej z akcją na pograniczu rzeczywistości i baśni. Autorka nie stroni w „Leonku i lwie” od trudnych tematów – dzisiaj zapewne część wątków zyskałaby inny kształt, ale przesłanie tomu jest ponadczasowe.
Leonek to mały chłopiec, niezbyt odważny. Zapracowuje sobie tym na pogardę Waldka, ciotecznego brata. Waldek nie lubi słabości, stale dokucza Leonkowi i zachowuje się jak typowy cwaniaczek. W tej postaci nie znajdzie się ani jeden pozytywny element – mało tego, dręczenie Leonka nie jest najgorszą rzeczą, jakiej Waldek się dopuszcza. W Waldku koncentruje się zło otoczenia – to symbol wszystkiego, czego boi się Leonek. A od Waldka nie ma ucieczki. Waldek psuje każdą radość. Leonek w cyrku dowiaduje się, że jego imię wiąże się z lwem. W konkursie rysowania kredą na asfalcie postanawia zatem stworzyć podobiznę tego pięknego zwierzęcia. Wtedy jednak niespodziewanie wydarza się coś co na zawsze zmieni Leonka. Wanda Chotomska pozwala bohaterowi dojrzeć do pewnych zachowań.
„Leonek i lew” to opowiadanie niby proste – przecież dość łatwo jest przedstawić zalęknionego chłopczyka w nieprzyjaznym otoczeniu – ale kiedy wkracza tu motyw baśniowy, zamienia się historia w piękną i niemal poetycką relację. Wszystko: brak kredy do rysowania, zielony lew, deszcz rozmywający rysunki – ma tu swoją funkcję, przydaje się do nabudowania napięcia i nadaje sens rozwiązaniu. Innymi słowy, Wanda Chotomska nawet przy pisaniu drobiazgu dla najmłodszych nie wybrała najłatwiejszej drogi fabularnej. Tu nie da się przewidzieć zakończenia, mimo że przesłanie „Leonka i lwa” odgadną od razu wszyscy. Autorka proponuje bajkę, którą chce się czytać do ostatniej strony dla sprawdzenia twórczych pomysłów.
Wanda Chotomska pisze tę książkę bardzo śpiewnym językiem. Stara się, żeby tekst czytany przez rodziców lub dziadków brzmiał jak tekst opowiadanej i wymyślanej na bieżąco bajki. Stosuje tu charakterystyczne inwersje służące podkreślaniu emocjonalności w zdaniach, stosuje też liczne wykrzyknienia, zwłaszcza na początku, żeby zdobyć i podtrzymać uwagę dzieci. Specyficzny rytm tej prozy każe wsłuchiwać się również w samą melodię tekstu, sprawia, że oddala się wrażenie zwyczajności. Bajka staje się bajką również pod względem stylistycznym. Do opowiadania Wanda Chotomska włącza też wierszyki o lwie – w ten sposób odwołuje się do zabawnych absurdalnych skojarzeń i wykorzystuje swój rymopisarski talent do ozdobienia i tak ciekawej historii.
W „Leonku i lwie” nie ma tak modnego dzisiaj chronienia małych bohaterów przed złem. Leonek przez cały czas narażony jest na docinki i złośliwości kuzyna – to jeden z przejawów braku parasola ochronnego. Drugim jest natomiast ukazanie dziecka w roli czarnego charakteru: Waldek nie zatrzymuje się na drwinach, robi znacznie gorsze rzeczy. Ale on nie funkcjonuje w tej historii jako dziecko, raczej jako uosobienie strachu, z którym Leonek musi wygrać.
„Leonek i lew” to książka mądra i ciekawa. Zawiera elementy doskonale dzieciom znane z ich własnych doświadczeń, ale i odrobinę bajkowej egzotyki. Uruchamia wyobraźnię i w każdym maluchu budzi nadzieję na szybkie pozbycie się strachu. Wanda Chotomska pokazuje dzieciom, że odwagę można znaleźć w sobie – nawet z pomocą narysowanego lwa.
Dodać trzeba, że w tomiku zachowane zostały wspaniałe ilustracje Teresy Wilbik, znane czytelnikom pierwszego wydania. Dla dzieci będzie to więc zetknięcie się z dobrą szkołą ilustrowania, a dla dorosłych sentymentalny powrót do lektur z dawnych lat.
piątek, 29 sierpnia 2014
Małgorzata Szyszko-Kondej: Sześć córek
Świat Książki, Warszawa 2014.
Testament
Co jakiś czas i z różnymi zadaniami ten motyw powraca: niewierny ojciec, hulajdusza i utracjusz, rozsiewa po świecie swoje geny po to, by na łożu śmierci przypomnieć sobie o potomstwie. I zza grobu już może obserwować, jak poznają się kompletnie obce dla siebie osoby, stanowiące mimo wszystko dziwną rodzinę. W „Sześciu córkach” Małgorzaty Szyszko-Kondej ten pomysł na fabułę pojawia się w dość podstawowej wersji, bo autorka potrzebuje pretekstu do ukazania sześciu życiorysów kobiet z różnych pokoleń.
Wiktor Krasowski ma osiemdziesiąt dwa lata i właśnie żegna się z życiem. Przy jego łóżku czuwa Julia, asystentka, pielęgniarka i ostatnia kochanka. To jej przypada najtrudniejsze zadanie: musi dotrzeć do sześciu dorosłych kobiet (najstarsza ma sześćdziesiąt lat, najmłodsza dziewiętnaście), poinformować je o śmierci ojca, który dawno zniknął z ich codzienności i… przekazać listy z ostatnimi zaleceniami. Listy są dosyć krótkie, ale porady z nich wskazują na znajomość psychiki córek oraz na sporą życiową wiedzę. Wiktor nie zamierza udzielać górnolotnych napomnień o szanowaniu życia lub cieszeniu się każdą chwilą. Swoim córkom składa zaskakujące, ale też mocno konkretne propozycje. Dopiero realizacja zadań pozwoli kobietom zrozumieć przesłanie. Jeśli będą chciały spełnić życzenia zmarłego. Bo Szyszko-Kondej wcale nie zamierza prowadzić historii według listy życzeń, na wzór amerykańskich obyczajówek. Co bohaterki zrobią z wyzwaniami to ich sprawa. Tu liczy się ich rzeczywistość – obraz codzienności w zmieniających się realiach.
Autorka buduje koloryt lokalny z rozmachem – od głębokiego PRL-u, walki o ustrój i pierwszomajowych pochodów przez zwyczajność australijskich emigrantów aż po facebookową współczesność. Stara się Szyszko-Kondej ocalić tu hasła dnia, wydarzenia ważne w historii kraju i świata – dobrze połączone z prywatnymi historiami bohaterek. Jest tu stan wojenny, jest atak na WTC i śmierć Jana Pawła II – za każdym razem wydarzenie historyczne ujmuje Szyszko-Kondej z perspektywy bohaterek w różnym wieku i o różnych życiowych aspiracjach. Odmalowywanie pozaliterackiej rzeczywistości jest dla niej chwilami ważniejsze niż uzupełnianie życiorysów sześciu córek. W tej powieści odbijają się prawdziwe wydarzenia. Szyszko-Kondej jest w tym bardzo precyzyjna, zawsze usiłuje dokładnie oddać kontekst powieściowej akcji. Pisze tak, by dało się odczuć klimat historii – i to ważniejsze jest niż perypetie córek.
Bo życiorysy sześciu kobiet prezentowane są tu dość wybiórczo. Jedna pracuje w korporacji, inna doświadcza przemocy ze strony męża; autorka sięga po charakterystyczne dla czasów stereotypy i portrety. To, co ważne dla najstarszych córek, u najmłodszych nie znajdzie uznania. Międzypokoleniowych różnic nie zasypie nawet podobieństwo losu (to jest – brak ojca). Bohaterki żyją w różnych światach, a przed nimi niezwykle ważne spotkanie.
Małgorzata Szyszko-Kondej zrobiła bardzo wiele, żeby odciąć się od zwykłych obyczajówek i prostych fabularnych schematów. Docenić ją trzeba zwłaszcza za precyzję w przedstawianiu rzeczywistości postaci – wyjściowy motyw posłużył tutaj do historyczno-społeczno-kulturowego popisu. W „Sześciu córkach” rzeczywistość ulega zakrzywieniu, to, co składa się na tożsamość człowieka, powraca w reminiscencjach o gorzkim smaku. „Sześć córek” oddala się od tendencyjnych pomysłów i przewidywalnych fabuł. To powieść złożona z kilku części, gęsta, a skoncentrowana na faktach, a nie na odczuciach. Autorka ma dla swoich bohaterek życiową niespodziankę – ale i one swoimi decyzjami niejednego potrafią zaskoczyć.
Testament
Co jakiś czas i z różnymi zadaniami ten motyw powraca: niewierny ojciec, hulajdusza i utracjusz, rozsiewa po świecie swoje geny po to, by na łożu śmierci przypomnieć sobie o potomstwie. I zza grobu już może obserwować, jak poznają się kompletnie obce dla siebie osoby, stanowiące mimo wszystko dziwną rodzinę. W „Sześciu córkach” Małgorzaty Szyszko-Kondej ten pomysł na fabułę pojawia się w dość podstawowej wersji, bo autorka potrzebuje pretekstu do ukazania sześciu życiorysów kobiet z różnych pokoleń.
Wiktor Krasowski ma osiemdziesiąt dwa lata i właśnie żegna się z życiem. Przy jego łóżku czuwa Julia, asystentka, pielęgniarka i ostatnia kochanka. To jej przypada najtrudniejsze zadanie: musi dotrzeć do sześciu dorosłych kobiet (najstarsza ma sześćdziesiąt lat, najmłodsza dziewiętnaście), poinformować je o śmierci ojca, który dawno zniknął z ich codzienności i… przekazać listy z ostatnimi zaleceniami. Listy są dosyć krótkie, ale porady z nich wskazują na znajomość psychiki córek oraz na sporą życiową wiedzę. Wiktor nie zamierza udzielać górnolotnych napomnień o szanowaniu życia lub cieszeniu się każdą chwilą. Swoim córkom składa zaskakujące, ale też mocno konkretne propozycje. Dopiero realizacja zadań pozwoli kobietom zrozumieć przesłanie. Jeśli będą chciały spełnić życzenia zmarłego. Bo Szyszko-Kondej wcale nie zamierza prowadzić historii według listy życzeń, na wzór amerykańskich obyczajówek. Co bohaterki zrobią z wyzwaniami to ich sprawa. Tu liczy się ich rzeczywistość – obraz codzienności w zmieniających się realiach.
Autorka buduje koloryt lokalny z rozmachem – od głębokiego PRL-u, walki o ustrój i pierwszomajowych pochodów przez zwyczajność australijskich emigrantów aż po facebookową współczesność. Stara się Szyszko-Kondej ocalić tu hasła dnia, wydarzenia ważne w historii kraju i świata – dobrze połączone z prywatnymi historiami bohaterek. Jest tu stan wojenny, jest atak na WTC i śmierć Jana Pawła II – za każdym razem wydarzenie historyczne ujmuje Szyszko-Kondej z perspektywy bohaterek w różnym wieku i o różnych życiowych aspiracjach. Odmalowywanie pozaliterackiej rzeczywistości jest dla niej chwilami ważniejsze niż uzupełnianie życiorysów sześciu córek. W tej powieści odbijają się prawdziwe wydarzenia. Szyszko-Kondej jest w tym bardzo precyzyjna, zawsze usiłuje dokładnie oddać kontekst powieściowej akcji. Pisze tak, by dało się odczuć klimat historii – i to ważniejsze jest niż perypetie córek.
Bo życiorysy sześciu kobiet prezentowane są tu dość wybiórczo. Jedna pracuje w korporacji, inna doświadcza przemocy ze strony męża; autorka sięga po charakterystyczne dla czasów stereotypy i portrety. To, co ważne dla najstarszych córek, u najmłodszych nie znajdzie uznania. Międzypokoleniowych różnic nie zasypie nawet podobieństwo losu (to jest – brak ojca). Bohaterki żyją w różnych światach, a przed nimi niezwykle ważne spotkanie.
Małgorzata Szyszko-Kondej zrobiła bardzo wiele, żeby odciąć się od zwykłych obyczajówek i prostych fabularnych schematów. Docenić ją trzeba zwłaszcza za precyzję w przedstawianiu rzeczywistości postaci – wyjściowy motyw posłużył tutaj do historyczno-społeczno-kulturowego popisu. W „Sześciu córkach” rzeczywistość ulega zakrzywieniu, to, co składa się na tożsamość człowieka, powraca w reminiscencjach o gorzkim smaku. „Sześć córek” oddala się od tendencyjnych pomysłów i przewidywalnych fabuł. To powieść złożona z kilku części, gęsta, a skoncentrowana na faktach, a nie na odczuciach. Autorka ma dla swoich bohaterek życiową niespodziankę – ale i one swoimi decyzjami niejednego potrafią zaskoczyć.
czwartek, 28 sierpnia 2014
Izabela Sowa: Powrót
Znak, Kraków 2014.
Test codzienności
Izabela Sowa daleko odeszła od prostych romansideł i obyczajówek, którymi zaistniała na rynku literatury rozrywkowej. Udowadnia to „Powrotem”, przemyślaną opowieścią kierowaną w stronę literatury środka i podejmującą tematy istotne dla pokolenia dzisiejszych trzydziestolatków. Jej Dorotka wykonuje tatuaże. Wróciła właśnie do kraju i usiłuje się odnaleźć w tej rzeczywistości, której absurdów nawet by nie dostrzegała bez wyjazdu. Problemy zmieniają skalę, wielki świat i wielkie możliwości zawężają się do grzebania na działce dawno już niemodnych futrzanych części garderoby starszego pokolenia. Przedziwne pogrzeby definiują teraz Dorotkę i przypominają o naturalnym upadku ideałów.
Ale bohaterka nie narzeka. Izabela Sowa nie zamierza po raz kolejny przytaczać ogranych argumentów i rozważań na temat zderzenia artystycznych aspiracji tatuażystki ze sztampowymi zamówieniami jej klientów. Dorotka wyraźnie oddziela pracę zarobkową od dawnych i nikomu niepotrzebnych ambicji. Spełnia życzenia klientów i zupełnie nie myśli o swoich. Zresztą Dorotka nie ma czasu na powielanie stereotypowych postaw artystów, znieczuliła się na marzenia. Żyje i szuka sposobu na to życie, ale nie dla niej przemijające mody i proste rozrywki. Izabela Sowa pokazuje bohaterkę, która nie może do końca znaleźć swojego miejsca.
W Polsce wszystko jest swojskie i znane, a emigracyjna tęsknota za zwyczajami, które na miejscu drażnią i męczą wydaje się przesadzona. Dorotka to, co oswojone, odkrywa na nowo – teraz, gdy ma już porównanie z życiem za granicą, wszystkiego musi doświadczać mocniej. Na jej decyzje wpływ mają nie tylko osobiste doświadczenia wywoływane kolejno z pamięci. Dorotka przypomina sobie między innymi postawy babci, trzykrotnie zamężnej (o każdym swoim mężu nestorka mówi po nazwisku), prowadzi niebezpiecznie głębokie (to jest obnażające niewygodne prawdy) rozmowy z klientami, którzy próbują wbrew woli bohaterki wprowadzać bardziej koleżeńskie relacje. Chociaż emigracja była dla Dorotki formą ucieczki, teraz już nie da się uciec od siebie. Zwłaszcza gdy w otoczeniu nawarstwiają się kolejne nonsensy.
Dorotka to postać, która potrzebuje jasnych reguł i konkretnych definicji. Bez nich błądzi. I tak cały wielki świat i szereg niezrealizowanych możliwości zacieśnia się do granic zapuszczonej działki. Ale w czasie podróży po Europie Dorotka nauczyła się obojętności. Emocjonalne reakcje na zaobserwowane nietypowe zjawiska, choćby nie wiadomo jak prawdziwe, spotkałyby się zawsze z niezrozumieniem i urazą. Wyćwiczoną starannie obojętność Dorotka zatem pielęgnuje i wszczepia tym, którzy próbują się do niej zbliżyć.
„Powrót” jest opowieścią, która rezygnuje z oczywistych scenariuszy na rzecz lekko refleksyjnej diagnozy. Izabela Sowa nie stara się na siłę urozmaicać codzienności bohaterki, sięga zaledwie po kilka nietypowych zajęć, które zapewniają wrażenie egzotyki – dzięki temu inaczej wybrzmiewa wizja rzeczywistości wokół Dorotki. Sowa posługuje się zgrabnym stylem – zapewnia tym samym kreowanie przyjaznej przestrzeni w samej historii. Dorotka nie ma przed sobą ani wielkich wyzwań, ani trudnych postanowień. Może urządzić sobie życie bez oglądania się na innych, jeśli tylko będzie umiała to zrobić. Izabela Sowa stawia na zwyczajność rodzącą się z niezwykłości – i podbudowuje to rytmem swojej prozy. „Powrót” to opowieść o powracaniu do starych kolein i obserwowaniu na nowo tego, co kiedyś było oswojone. Ta książka pokazuje, jak długą drogę przeszła Izabela Sowa jako autorka – warto więc zmierzyć się z próbą charakteryzowania nieubarwianej zwyczajności.
Test codzienności
Izabela Sowa daleko odeszła od prostych romansideł i obyczajówek, którymi zaistniała na rynku literatury rozrywkowej. Udowadnia to „Powrotem”, przemyślaną opowieścią kierowaną w stronę literatury środka i podejmującą tematy istotne dla pokolenia dzisiejszych trzydziestolatków. Jej Dorotka wykonuje tatuaże. Wróciła właśnie do kraju i usiłuje się odnaleźć w tej rzeczywistości, której absurdów nawet by nie dostrzegała bez wyjazdu. Problemy zmieniają skalę, wielki świat i wielkie możliwości zawężają się do grzebania na działce dawno już niemodnych futrzanych części garderoby starszego pokolenia. Przedziwne pogrzeby definiują teraz Dorotkę i przypominają o naturalnym upadku ideałów.
Ale bohaterka nie narzeka. Izabela Sowa nie zamierza po raz kolejny przytaczać ogranych argumentów i rozważań na temat zderzenia artystycznych aspiracji tatuażystki ze sztampowymi zamówieniami jej klientów. Dorotka wyraźnie oddziela pracę zarobkową od dawnych i nikomu niepotrzebnych ambicji. Spełnia życzenia klientów i zupełnie nie myśli o swoich. Zresztą Dorotka nie ma czasu na powielanie stereotypowych postaw artystów, znieczuliła się na marzenia. Żyje i szuka sposobu na to życie, ale nie dla niej przemijające mody i proste rozrywki. Izabela Sowa pokazuje bohaterkę, która nie może do końca znaleźć swojego miejsca.
W Polsce wszystko jest swojskie i znane, a emigracyjna tęsknota za zwyczajami, które na miejscu drażnią i męczą wydaje się przesadzona. Dorotka to, co oswojone, odkrywa na nowo – teraz, gdy ma już porównanie z życiem za granicą, wszystkiego musi doświadczać mocniej. Na jej decyzje wpływ mają nie tylko osobiste doświadczenia wywoływane kolejno z pamięci. Dorotka przypomina sobie między innymi postawy babci, trzykrotnie zamężnej (o każdym swoim mężu nestorka mówi po nazwisku), prowadzi niebezpiecznie głębokie (to jest obnażające niewygodne prawdy) rozmowy z klientami, którzy próbują wbrew woli bohaterki wprowadzać bardziej koleżeńskie relacje. Chociaż emigracja była dla Dorotki formą ucieczki, teraz już nie da się uciec od siebie. Zwłaszcza gdy w otoczeniu nawarstwiają się kolejne nonsensy.
Dorotka to postać, która potrzebuje jasnych reguł i konkretnych definicji. Bez nich błądzi. I tak cały wielki świat i szereg niezrealizowanych możliwości zacieśnia się do granic zapuszczonej działki. Ale w czasie podróży po Europie Dorotka nauczyła się obojętności. Emocjonalne reakcje na zaobserwowane nietypowe zjawiska, choćby nie wiadomo jak prawdziwe, spotkałyby się zawsze z niezrozumieniem i urazą. Wyćwiczoną starannie obojętność Dorotka zatem pielęgnuje i wszczepia tym, którzy próbują się do niej zbliżyć.
„Powrót” jest opowieścią, która rezygnuje z oczywistych scenariuszy na rzecz lekko refleksyjnej diagnozy. Izabela Sowa nie stara się na siłę urozmaicać codzienności bohaterki, sięga zaledwie po kilka nietypowych zajęć, które zapewniają wrażenie egzotyki – dzięki temu inaczej wybrzmiewa wizja rzeczywistości wokół Dorotki. Sowa posługuje się zgrabnym stylem – zapewnia tym samym kreowanie przyjaznej przestrzeni w samej historii. Dorotka nie ma przed sobą ani wielkich wyzwań, ani trudnych postanowień. Może urządzić sobie życie bez oglądania się na innych, jeśli tylko będzie umiała to zrobić. Izabela Sowa stawia na zwyczajność rodzącą się z niezwykłości – i podbudowuje to rytmem swojej prozy. „Powrót” to opowieść o powracaniu do starych kolein i obserwowaniu na nowo tego, co kiedyś było oswojone. Ta książka pokazuje, jak długą drogę przeszła Izabela Sowa jako autorka – warto więc zmierzyć się z próbą charakteryzowania nieubarwianej zwyczajności.
środa, 27 sierpnia 2014
Wojciech Cejrowski: Wyspa na prerii
Zysk i S-ka, Poznań 2014.
Azyl
Gdzieś na prerii, z dala od ludzi i od cywilizacji, znajduje się mały drewniany domek, który skrzypi na wietrze. Właściciel tego domku uznawany jest przez okolicę za niepoczytalnego: podobno przebywa na zwolnieniu warunkowym, a w ogóle to codziennie rzuca krzesłem. Wystarczy, żeby trzymać się od jego azylu z daleka. Zresztą tu każdy ma broń i może wykorzystać ją do powitania niechcianych gości. Wojciech Cejrowski tym razem zaprasza czytelników do „Wyspy na prerii”. To książka długo wyczekiwana po dwóch tomach o Gringo i chociaż tematycznie zupełnie inna, to jednak humorem dorównująca tamtym bestsellerowym publikacjom.
WC jako młody chłopak zdobywa domek na prerii (wraz z ranczem). Żeby nikt nie miał wątpliwości co do prawa własności, zdobywa go trzykrotnie. Po dwóch dekadach powraca na prerię w Arizonie, by tu wieść spokojne i proste życie. Jedyną rozrywkę stanowią wizyty w lokalnym barze i próby zorganizowania sobie egzystencji w nowym miejscu. WC zaopatruje się w starego mustanga i skrzynkę na listy, próbuje też przywabić do obejścia kojoty. Siada na porczu w drewnianym, podgryzanym przez termita, krześle (którym uprzednio rzuca) i siedzi. Ale „Wyspa na prerii” nie składa się z zapisu takich siedzeń. Po pierwsze, Cejrowski zwraca uwagę na rozmaite absurdy, z którymi się najpierw zetknął (najlepszy okazuje się powrót do szkoły podstawowej) i przedstawia szereg zdziwień związanych z życiem na prerii. Prerii nie da się nauczyć ani oswoić, nie da się przed nią przestrzec. Preria jest nieprzewidywalna tak samo jak dżungla, a szeryf mocno wierzy, że skoro WC poradził sobie w dżungli, to i tutaj nie zginie. Na kompletnym odludziu zapowiedź przygody może oznaczać błysk: na prerii błyszczy się tylko broń lub kły drapieżników; atrakcji dostarcza wychodek pozbawiony tylnej ściany. A kiedy dość już samotności, autor wychodzi do baru. Dla miejscowych jest znowu Gringo, tym razem to pseudonim, który podaje, bo nikt nie jest w stanie poprawnie wymówić jego imienia. Bar to także miejsce ciekawostek, a już na pewno – barwnych opowieści. WC dzięki temu może przedstawić cały przegląd miejscowych dziwaków. Zestawia ich z zasadami życia w Stanach, wyraźnie akcentując zwyczaje, które mu się podobają. Tu nie ma czasu na myślenie o samotności – zwłaszcza że to samotność upragniona i zaplanowana.
Cejrowski przyzwyczaja odbiorców do ironicznej i kąśliwej narracji. Nie rezygnuje z niej w „Wyspie na prerii”. Chociaż nie ma tu stałego zagrożenia, adrenaliny będzie sporo, podobnie jak specyficznego humoru. Ten tom zapewnia czytelnikom azyl od codziennego kieratu: tu życie toczy się niespiesznie, nie ma nużących obowiązków, a problemy można przy odrobinie kreatywności oddalić. Dla autora ta opowieść to okazja do narracyjnych popisów i zabaw. Cejrowski dba o wątki spoza praktycznych aspektów mieszkania na prerii – odwołuje się do metafizyki (znaki od nieżyjącego ojca), żeby ubarwić i tak już barwną historię – ale też żeby oddalić ją od standardowych książek podróżniczych. Stara się wpływać na wyobraźnię czytelników (potem podsyca ją też zdjęciami z pustkowia). Wreszcie wskrzesza Helenę Trojańską, zgryźliwą „tłumaczkę” ujawniającą się w sarkastycznych przypisach. Wszystko to sprawia, że lektura staje się lekka i nasycona anegdotami. Wojciech Cejrowski po raz kolejny odwołuje się do marzeń wielu odbiorców. Tym razem jednak marzenie o wiecznej przygodzie zastępuje marzeniem o wolności – od cywilizacji, od nieakceptowanych praw, od męczącej obecności innych. „Wyspa na prerii” to tom długo oczekiwany, książka, która nie zawiedzie odbiorców. To publikacja zabawna, interesująca i pełna zestawień ze stereotypowymi obrazkami z westernów. Cejrowski znów porywa czytelników do świata, o którym ci nawet nie odważyliby się myśleć.
Azyl
Gdzieś na prerii, z dala od ludzi i od cywilizacji, znajduje się mały drewniany domek, który skrzypi na wietrze. Właściciel tego domku uznawany jest przez okolicę za niepoczytalnego: podobno przebywa na zwolnieniu warunkowym, a w ogóle to codziennie rzuca krzesłem. Wystarczy, żeby trzymać się od jego azylu z daleka. Zresztą tu każdy ma broń i może wykorzystać ją do powitania niechcianych gości. Wojciech Cejrowski tym razem zaprasza czytelników do „Wyspy na prerii”. To książka długo wyczekiwana po dwóch tomach o Gringo i chociaż tematycznie zupełnie inna, to jednak humorem dorównująca tamtym bestsellerowym publikacjom.
WC jako młody chłopak zdobywa domek na prerii (wraz z ranczem). Żeby nikt nie miał wątpliwości co do prawa własności, zdobywa go trzykrotnie. Po dwóch dekadach powraca na prerię w Arizonie, by tu wieść spokojne i proste życie. Jedyną rozrywkę stanowią wizyty w lokalnym barze i próby zorganizowania sobie egzystencji w nowym miejscu. WC zaopatruje się w starego mustanga i skrzynkę na listy, próbuje też przywabić do obejścia kojoty. Siada na porczu w drewnianym, podgryzanym przez termita, krześle (którym uprzednio rzuca) i siedzi. Ale „Wyspa na prerii” nie składa się z zapisu takich siedzeń. Po pierwsze, Cejrowski zwraca uwagę na rozmaite absurdy, z którymi się najpierw zetknął (najlepszy okazuje się powrót do szkoły podstawowej) i przedstawia szereg zdziwień związanych z życiem na prerii. Prerii nie da się nauczyć ani oswoić, nie da się przed nią przestrzec. Preria jest nieprzewidywalna tak samo jak dżungla, a szeryf mocno wierzy, że skoro WC poradził sobie w dżungli, to i tutaj nie zginie. Na kompletnym odludziu zapowiedź przygody może oznaczać błysk: na prerii błyszczy się tylko broń lub kły drapieżników; atrakcji dostarcza wychodek pozbawiony tylnej ściany. A kiedy dość już samotności, autor wychodzi do baru. Dla miejscowych jest znowu Gringo, tym razem to pseudonim, który podaje, bo nikt nie jest w stanie poprawnie wymówić jego imienia. Bar to także miejsce ciekawostek, a już na pewno – barwnych opowieści. WC dzięki temu może przedstawić cały przegląd miejscowych dziwaków. Zestawia ich z zasadami życia w Stanach, wyraźnie akcentując zwyczaje, które mu się podobają. Tu nie ma czasu na myślenie o samotności – zwłaszcza że to samotność upragniona i zaplanowana.
Cejrowski przyzwyczaja odbiorców do ironicznej i kąśliwej narracji. Nie rezygnuje z niej w „Wyspie na prerii”. Chociaż nie ma tu stałego zagrożenia, adrenaliny będzie sporo, podobnie jak specyficznego humoru. Ten tom zapewnia czytelnikom azyl od codziennego kieratu: tu życie toczy się niespiesznie, nie ma nużących obowiązków, a problemy można przy odrobinie kreatywności oddalić. Dla autora ta opowieść to okazja do narracyjnych popisów i zabaw. Cejrowski dba o wątki spoza praktycznych aspektów mieszkania na prerii – odwołuje się do metafizyki (znaki od nieżyjącego ojca), żeby ubarwić i tak już barwną historię – ale też żeby oddalić ją od standardowych książek podróżniczych. Stara się wpływać na wyobraźnię czytelników (potem podsyca ją też zdjęciami z pustkowia). Wreszcie wskrzesza Helenę Trojańską, zgryźliwą „tłumaczkę” ujawniającą się w sarkastycznych przypisach. Wszystko to sprawia, że lektura staje się lekka i nasycona anegdotami. Wojciech Cejrowski po raz kolejny odwołuje się do marzeń wielu odbiorców. Tym razem jednak marzenie o wiecznej przygodzie zastępuje marzeniem o wolności – od cywilizacji, od nieakceptowanych praw, od męczącej obecności innych. „Wyspa na prerii” to tom długo oczekiwany, książka, która nie zawiedzie odbiorców. To publikacja zabawna, interesująca i pełna zestawień ze stereotypowymi obrazkami z westernów. Cejrowski znów porywa czytelników do świata, o którym ci nawet nie odważyliby się myśleć.
wtorek, 26 sierpnia 2014
Katarzyna Zyskowska-Ignaciak: Nie lubię kotów
WNK, Warszawa 2014.
Przegrani
To pokolenie jest stracone. Niczego nie osiągnie, niczego nie stworzy. Zdolne jest tylko do niekończących się imprez i przygodnego seksu. Nie zbuduje trwałych związków, nie zdobędzie prawdziwych przyjaciół. W tym pokoleniu wszystko jest powierzchowne, tymczasowe i bylejakie. W „Nie lubię kotów” Katarzyna Zyskowska-Ignaciak przygląda się zmarnowanym szansom i nieprzemyślanym decyzjom dzisiejszych trzydziestoparolatków. Sprawdza, jak ukształtowały ich realia i modne systemy antywartości. Sześciu osobom przygląda się w chwilach życiowych przełomów, wiedząc, że uzyskanie stabilizacji przyjdzie im z wielkim trudem.
W sześciu portretach odzwierciedlają się stereotypowe cechy młodych ludzi i takie też warunki ich egzystencji. Wojtka wysyła autorka na emigrację zarobkową, co oznacza rozłąkę z żoną i dzieckiem (widzą się raz w tygodniu, w weekendy). Karolinie każe usunąć niechcianą ciążę. Dagmara pozwala sobą manipulować w nadziei, że zrealizuje dzięki temu swoje marzenie o wydaniu książki. Konrad uzależnia się od twardych narkotyków, Daniel ma kompleksy z powodu ojca. Malina zanurza się w wirtualny świat i tam tworzy swoje-nieswoje życie od nowa, na pokaz. W „Nie lubię kotów” nikt nie przyzna się do tego, że jest mu ciężko, wszystkim doskwiera samotność, a losy bohaterów są nie do pozazdroszczenia. Pozory tworzone dla innych przestają mieć znaczenie, Zyskowska-Ignaciak dociera do najgłębszych traum i zmartwień, które nie znajdą łatwego rozwiązania. Tu każdy z bohaterów niszczy sobie życie w inny sposób – i nikt nie potrafi zatrzymać niebezpieczeństwa. Postacie są jak marionetki, zamiast walczyć o przyszłość, miotają się bezradnie, dążąc do autodestrukcji.
W mrocznym obrazie pokolenia sporo jest też niewygodnych prawd. Zyskowska-Ignaciak wykorzystuje wyostrzone scenki po to, by postawić pesymistyczną diagnozę. Dla trzydziestolatków z jej książki rodzina nie ma żadnego znaczenia, tu bardzo łatwo rozbija się związki, żeby dać upust chwilowemu i nagłemu pożądaniu. Bohaterowie uciekają od odpowiedzialności, nie pasuje im życie spokojne i przewidywalne. Podstawową wartością staje się pieniądz. Każdy chce mieć więcej i z tego powodu godzi się na przerażające niekiedy ustępstwa. Nikt nie wybiera honoru czy choćby spokoju sumienia, kiedy alternatywą jest zarobek. W „Nie lubię kotów” kupić można wszystko. Zwłaszcza człowieka.
Książka została podzielona na sześć części i prezentuje sześć odrębnych historii, za każdym razem z punktu widzenia innej postaci. Jednak bohaterowie znają się ze sobą i wchodzą w rozmaite wzajemne relacje, których sens naświetla dopiero lektura całości. Dzięki przeskakiwaniu między postaciami może autorka dokładniej przyjrzeć się nie tylko motywacjom, ale i ich konsekwencjom u innych. Chociaż sześcioro ludzi żyje w psychologicznej samotności, to obecność odtrącanych bliskich podsyca świadomość wyizolowania. I nawet ucieczki są tu zawsze pozorne – bo dobrych rozwiązań nie będzie, dopóki bohaterowie nie zmienią gruntownie swojego podejścia do życia. W „Nie lubię kotów” świat to tylko gra pozorów, fałsz spotykany na każdym kroku uniemożliwia stworzenie czegoś trwałego. Autorka prowadzi więc narrację bardzo gorzką, ale też i bardzo celną. Proponuje czytelnikom poważne ostrzeżenie – bo na ratunek dla postaci pogrążonych w obłudzie jest już za późno. Z drogi, którą wybrali, właściwie nie ma ucieczki. Zyskowska-Ignaciak szczerości szuka w ciemnych stronach wiecznej zabawy. Obrazuje piekło, jakie ludzie tworzą sobie na własne życzenie i kompletnie bezrefleksyjnie. „Nie lubię kotów” to powieść psychologiczna z ważnymi spostrzeżeniami na temat dzisiejszego społeczeństwa.
Przegrani
To pokolenie jest stracone. Niczego nie osiągnie, niczego nie stworzy. Zdolne jest tylko do niekończących się imprez i przygodnego seksu. Nie zbuduje trwałych związków, nie zdobędzie prawdziwych przyjaciół. W tym pokoleniu wszystko jest powierzchowne, tymczasowe i bylejakie. W „Nie lubię kotów” Katarzyna Zyskowska-Ignaciak przygląda się zmarnowanym szansom i nieprzemyślanym decyzjom dzisiejszych trzydziestoparolatków. Sprawdza, jak ukształtowały ich realia i modne systemy antywartości. Sześciu osobom przygląda się w chwilach życiowych przełomów, wiedząc, że uzyskanie stabilizacji przyjdzie im z wielkim trudem.
W sześciu portretach odzwierciedlają się stereotypowe cechy młodych ludzi i takie też warunki ich egzystencji. Wojtka wysyła autorka na emigrację zarobkową, co oznacza rozłąkę z żoną i dzieckiem (widzą się raz w tygodniu, w weekendy). Karolinie każe usunąć niechcianą ciążę. Dagmara pozwala sobą manipulować w nadziei, że zrealizuje dzięki temu swoje marzenie o wydaniu książki. Konrad uzależnia się od twardych narkotyków, Daniel ma kompleksy z powodu ojca. Malina zanurza się w wirtualny świat i tam tworzy swoje-nieswoje życie od nowa, na pokaz. W „Nie lubię kotów” nikt nie przyzna się do tego, że jest mu ciężko, wszystkim doskwiera samotność, a losy bohaterów są nie do pozazdroszczenia. Pozory tworzone dla innych przestają mieć znaczenie, Zyskowska-Ignaciak dociera do najgłębszych traum i zmartwień, które nie znajdą łatwego rozwiązania. Tu każdy z bohaterów niszczy sobie życie w inny sposób – i nikt nie potrafi zatrzymać niebezpieczeństwa. Postacie są jak marionetki, zamiast walczyć o przyszłość, miotają się bezradnie, dążąc do autodestrukcji.
W mrocznym obrazie pokolenia sporo jest też niewygodnych prawd. Zyskowska-Ignaciak wykorzystuje wyostrzone scenki po to, by postawić pesymistyczną diagnozę. Dla trzydziestolatków z jej książki rodzina nie ma żadnego znaczenia, tu bardzo łatwo rozbija się związki, żeby dać upust chwilowemu i nagłemu pożądaniu. Bohaterowie uciekają od odpowiedzialności, nie pasuje im życie spokojne i przewidywalne. Podstawową wartością staje się pieniądz. Każdy chce mieć więcej i z tego powodu godzi się na przerażające niekiedy ustępstwa. Nikt nie wybiera honoru czy choćby spokoju sumienia, kiedy alternatywą jest zarobek. W „Nie lubię kotów” kupić można wszystko. Zwłaszcza człowieka.
Książka została podzielona na sześć części i prezentuje sześć odrębnych historii, za każdym razem z punktu widzenia innej postaci. Jednak bohaterowie znają się ze sobą i wchodzą w rozmaite wzajemne relacje, których sens naświetla dopiero lektura całości. Dzięki przeskakiwaniu między postaciami może autorka dokładniej przyjrzeć się nie tylko motywacjom, ale i ich konsekwencjom u innych. Chociaż sześcioro ludzi żyje w psychologicznej samotności, to obecność odtrącanych bliskich podsyca świadomość wyizolowania. I nawet ucieczki są tu zawsze pozorne – bo dobrych rozwiązań nie będzie, dopóki bohaterowie nie zmienią gruntownie swojego podejścia do życia. W „Nie lubię kotów” świat to tylko gra pozorów, fałsz spotykany na każdym kroku uniemożliwia stworzenie czegoś trwałego. Autorka prowadzi więc narrację bardzo gorzką, ale też i bardzo celną. Proponuje czytelnikom poważne ostrzeżenie – bo na ratunek dla postaci pogrążonych w obłudzie jest już za późno. Z drogi, którą wybrali, właściwie nie ma ucieczki. Zyskowska-Ignaciak szczerości szuka w ciemnych stronach wiecznej zabawy. Obrazuje piekło, jakie ludzie tworzą sobie na własne życzenie i kompletnie bezrefleksyjnie. „Nie lubię kotów” to powieść psychologiczna z ważnymi spostrzeżeniami na temat dzisiejszego społeczeństwa.
poniedziałek, 25 sierpnia 2014
Lucy Dillon: Policz do stu
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Chwytanie dnia
Gina musi uporządkować swoje życie. Za sobą ma wciąż bolesne wspomnienia pierwszej szalonej miłości, wygraną walkę z rakiem piersi oraz rozstanie z mężem – który dzielnie trwał przy kobiecie w chorobie, by zaraz potem zrobić dziecko innej. Gina jeszcze nie umie uporać się z przeszłością, ale robi ku temu pierwszy krok. Nieco z przymusu: w nowym i kusząco pustym mieszkaniu ledwo mieszczą się pudła z jej rzeczami. Bohaterka podejmuje więc niezwykłą decyzję: zostawi sobie tylko sto rzeczy, bez których nie wyobraża sobie dalszego życia, a resztę odda, wyrzuci lub sprzeda. W ten sposób pozbędzie się też demonów z przeszłości, a złe wspomnienia nie zagracą jej psychiki. Kobieta przystępuje do działania, równolegle zajmując się projektem remontowym domu, o którym kiedyś marzyła.
Struktura w „Policz do stu” przypomina zalecenia z warsztatów kreatywnego pisania. Lucy Dillon wydobywa z zakamarków pamięci i pudeł kolejne przedmioty, które wywołują silne wspomnienia lub wzruszenia i pozwalają nakreślić świat bohaterki oraz charaktery jej bliskich. Z częścią rzeczy wiążą się opowieści o małżeństwie ze Stuartem, z częścią – przyjaźń z Naomi. Przy okazji też Gina powraca myślami do nieudanych relacji z matką. Silnie odczuwa własną samotność, chociaż powinna być szczęśliwa – żyje i może zacząć wszystko od nowa. Jednak dopiero wtedy, gdy pozałatwia niedokończone sprawy z przeszłości, poczuje się w pełni wolna. A do tego jeszcze długa droga. Autorka nie każe czytelniczkom śledzić stu przedmiotów – jest ich tylko kilka, inaczej łatwo byłoby się znudzić fabułą. Gina zestawia to, co było, z aktualnymi zmartwieniami. Sprawdza, jak zniszczyło się jej małżeństwo i wyjawia traumy związane z dramatycznym zakończeniem pierwszego poważnego związku. Pozbywanie się zbędnych przedmiotów traktuje jak terapię. Stopniowo jej uwagę zaczyna od przeszłości odwracać Nick, klient, który ma wraz z żoną zamieszkać w wymarzonym remontowanym przez firmę Giny domu.
Dużo miejsca w „Policz do stu” zajmuje rak. Choroba Giny zmieniła wiele nie tylko w niej samej. Wszyscy muszą nauczyć się żyć z diagnozą oraz okazywać wsparcie bez niepotrzebnych sentymentów. Gina, która przeszła koszmar chemioterapii unika huraoptymizmu, nie ukrywa, z jak dużym cierpieniem wiązało się leczenie. W wielu powieściach obyczajowych obecnie rak się pojawia jako element zmieniający kierunek fabuły, tutaj staje się dużo ważniejszy, wręcz momentami niewygodny. Lucy Dillon nie pozwala uciec od tematu budzącego lęk. Z jednej strony trochę sama straszy (musi w jakiś sposób zachęcać do regularnych badań), z drugiej jest jej to potrzebne do przesłania powieści. Gina uczy się, jak wykorzystywać każdą chwilę, nie chce już odkładać szczęścia na później, ani zamartwiać się emocjonalnymi kwestiami. W obliczu choroby wszystkie codzienne dylematy stają się nieważne, trzeba cieszyć się życiem i korzystać z każdej szansy na spełnianie nawet najbardziej śmiałych marzeń.
„Policz do stu” to nie powieść, którą dałoby się określić jako emocjonalną przytulankę. To nie pocieszacz czy dawka taniego optymizmu. Ta powieść jest książką ciepłą, za to nieprzesadnie lukrowaną – szczęście nie ma w niej oczywistego wymiaru. Niespiesznie rozwijana akcja pozwala przyjrzeć się prawdziwym wartościom w życiu. Lucy Dillon uczy, jak doceniać małe radości i jak odmienić swoją egzystencję. W jej „Policz do stu” nie ma zbędnych sentymentów – nawet kiedy bohaterowie uczestniczą w scenach jak z filmu. Ta autorka proponuje odejście od zwyczajnych scenariuszy poczytnych powieści – czym zainteresuje wielbicielki nietypowych fabuł.
Chwytanie dnia
Gina musi uporządkować swoje życie. Za sobą ma wciąż bolesne wspomnienia pierwszej szalonej miłości, wygraną walkę z rakiem piersi oraz rozstanie z mężem – który dzielnie trwał przy kobiecie w chorobie, by zaraz potem zrobić dziecko innej. Gina jeszcze nie umie uporać się z przeszłością, ale robi ku temu pierwszy krok. Nieco z przymusu: w nowym i kusząco pustym mieszkaniu ledwo mieszczą się pudła z jej rzeczami. Bohaterka podejmuje więc niezwykłą decyzję: zostawi sobie tylko sto rzeczy, bez których nie wyobraża sobie dalszego życia, a resztę odda, wyrzuci lub sprzeda. W ten sposób pozbędzie się też demonów z przeszłości, a złe wspomnienia nie zagracą jej psychiki. Kobieta przystępuje do działania, równolegle zajmując się projektem remontowym domu, o którym kiedyś marzyła.
Struktura w „Policz do stu” przypomina zalecenia z warsztatów kreatywnego pisania. Lucy Dillon wydobywa z zakamarków pamięci i pudeł kolejne przedmioty, które wywołują silne wspomnienia lub wzruszenia i pozwalają nakreślić świat bohaterki oraz charaktery jej bliskich. Z częścią rzeczy wiążą się opowieści o małżeństwie ze Stuartem, z częścią – przyjaźń z Naomi. Przy okazji też Gina powraca myślami do nieudanych relacji z matką. Silnie odczuwa własną samotność, chociaż powinna być szczęśliwa – żyje i może zacząć wszystko od nowa. Jednak dopiero wtedy, gdy pozałatwia niedokończone sprawy z przeszłości, poczuje się w pełni wolna. A do tego jeszcze długa droga. Autorka nie każe czytelniczkom śledzić stu przedmiotów – jest ich tylko kilka, inaczej łatwo byłoby się znudzić fabułą. Gina zestawia to, co było, z aktualnymi zmartwieniami. Sprawdza, jak zniszczyło się jej małżeństwo i wyjawia traumy związane z dramatycznym zakończeniem pierwszego poważnego związku. Pozbywanie się zbędnych przedmiotów traktuje jak terapię. Stopniowo jej uwagę zaczyna od przeszłości odwracać Nick, klient, który ma wraz z żoną zamieszkać w wymarzonym remontowanym przez firmę Giny domu.
Dużo miejsca w „Policz do stu” zajmuje rak. Choroba Giny zmieniła wiele nie tylko w niej samej. Wszyscy muszą nauczyć się żyć z diagnozą oraz okazywać wsparcie bez niepotrzebnych sentymentów. Gina, która przeszła koszmar chemioterapii unika huraoptymizmu, nie ukrywa, z jak dużym cierpieniem wiązało się leczenie. W wielu powieściach obyczajowych obecnie rak się pojawia jako element zmieniający kierunek fabuły, tutaj staje się dużo ważniejszy, wręcz momentami niewygodny. Lucy Dillon nie pozwala uciec od tematu budzącego lęk. Z jednej strony trochę sama straszy (musi w jakiś sposób zachęcać do regularnych badań), z drugiej jest jej to potrzebne do przesłania powieści. Gina uczy się, jak wykorzystywać każdą chwilę, nie chce już odkładać szczęścia na później, ani zamartwiać się emocjonalnymi kwestiami. W obliczu choroby wszystkie codzienne dylematy stają się nieważne, trzeba cieszyć się życiem i korzystać z każdej szansy na spełnianie nawet najbardziej śmiałych marzeń.
„Policz do stu” to nie powieść, którą dałoby się określić jako emocjonalną przytulankę. To nie pocieszacz czy dawka taniego optymizmu. Ta powieść jest książką ciepłą, za to nieprzesadnie lukrowaną – szczęście nie ma w niej oczywistego wymiaru. Niespiesznie rozwijana akcja pozwala przyjrzeć się prawdziwym wartościom w życiu. Lucy Dillon uczy, jak doceniać małe radości i jak odmienić swoją egzystencję. W jej „Policz do stu” nie ma zbędnych sentymentów – nawet kiedy bohaterowie uczestniczą w scenach jak z filmu. Ta autorka proponuje odejście od zwyczajnych scenariuszy poczytnych powieści – czym zainteresuje wielbicielki nietypowych fabuł.
niedziela, 24 sierpnia 2014
Katarzyna Bajerowicz: Mrówkowy blok rysunkowy
Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.
Ćwiczenia z mrowiska
Mrówki z książki „Opowiem ci, mamo, co robią mrówki” są rewelacyjne – jeśli ktoś jeszcze ich nie widział, powinien jak najszybciej nadrobić zaległości, i to bez względu na wiek. Na fali zainteresowania komiksowoowadzim światem Katarzyna Bajerowicz stworzyła „Mrówkowy blok rysunkowy”, tomik z zadaniami dla najmłodszych. Nie jest to jednak zestaw standardowych i tradycyjnych łamigłówek, a przegląd przedstawicieli fascynującego świata owadów. Każda strona – formatem, fakturą i grubością przypominająca blok rysunkowy – zawiera oddzielne zadanie dla najmłodszych. Rozpoczyna się od kursu rysowania komiksowej mrówki, a potem…
Na nieparzystych stronach pojawiają się na miniaturowych obrazkach inni przedstawiciele owadziego świata, czasem znani – jak paź królowej czy komarzyca, innym razem dość egzotyczni. Tych bohaterów trzeba przerysować w dużej wersji na kartce. Żeby nie byli zupełnie anonimowi, Katarzyna Bajerowicz prezentuje o nich jednoakapitowe ciekawostki – naprawdę intrygujące i dzieciom niemal niedostępne. Parzyste strony to z kolei miejsce na mrówkowe zadania. Jest tu dosłownie kilka łamigłówek w starym stylu – gra w połącz kropki, kolorowanie elementów oznaczonych danym symbolem czy szlaczki. O wiele więcej jest poleceń kreatywnych. Dzieci mają na przykład zaprojektować wzór kubka, znaki drogowe dla mrówek, a nawet… mrówkowy papier toaletowy. Uzupełniają mrówkowe spiżarnie i proponują grafiki do czytanych przez mrówki książek. Pomysłów autorka ma bez liku, a wśród nich także bardzo podchwytliwe. Proponuje na przykład, żeby dorysować mrówkom brakujące pary odnóży. To oznacza, że dzieci muszą najpierw je policzyć, a potem ćwiczyć liczenie na każdej balującej mrówce. Dorysowywanie wzorów na skrzydle motyla ćwiczy zdolności manualne – takich poleceń z ukrytym drugim dnem jest tu wiele. Katarzyna Bajerowicz pomysłowo przygotowuje maluchy do szkolnych obowiązków. Przy okazji wciąż przedstawia interesujące fakty z życia mrówek – kogo wcześniej ucieszył widok mrówki na sedesie, ten teraz otrzyma wyjaśnienia dotyczące organizacji przestrzeni w mrowisku. Edukacja wiąże się tu z prawdziwą zabawą, a książka przyniesie dzieciom wiele radości.
„Mrówkowy blok rysunkowy” został pomyślany tak, by można go było zabierać wszędzie – do szkoły, na spacer i na urodziny ciotki. Ta książka ma bowiem dołączoną bardzo grubą tekturę, która pełni rolę podkładki. Dzieci dzięki temu rysować będą mogły w każdych okolicznościach. Taka podkładka zabezpiecza też tomik przed zbyt szybkim zniszczeniem. Połączenie bloku rysunkowego, zeszytu ćwiczeń, ciekawostek i kreatywnych zadań dla maluchów to świetny pomysł – z pewnością urozmaici zabawy najmłodszych i pozwoli im wracać do ulubionej lektury. Bajerowicz i tutaj nie rezygnuje z humoru – mrówki na obrazkach są zabawne i sympatyczne, co zachęca do działania.
Tomik wymyślony dla dzieci został bardzo starannie przygotowany. To nie prosty zestaw zagadek, które szybko się znudzą, a publikacja, która nawet po uzupełnieniu o rysunki i rozwiązania zagadek dalej będzie przydatna i ciekawa. Katarzyna Bajerowicz sprawi, że dzieci na spacerze szukać będą nowych owadów, a w domu – ćwiczyć kreślenie równych linii i wzorków. Mrówki przydadzą się zatem w przyszłości podczas odrabiania zadań domowych, a teraz dostarczą rozrywki całej rodzinie. „Mrówkowy blok rysunkowy” to nie tylko pomysłowy dodatek do tomu. „Opowiem ci, mamo, co robią mrówki” – ale i prawdziwa rysunkowa przygoda dla dzieci.
Ćwiczenia z mrowiska
Mrówki z książki „Opowiem ci, mamo, co robią mrówki” są rewelacyjne – jeśli ktoś jeszcze ich nie widział, powinien jak najszybciej nadrobić zaległości, i to bez względu na wiek. Na fali zainteresowania komiksowoowadzim światem Katarzyna Bajerowicz stworzyła „Mrówkowy blok rysunkowy”, tomik z zadaniami dla najmłodszych. Nie jest to jednak zestaw standardowych i tradycyjnych łamigłówek, a przegląd przedstawicieli fascynującego świata owadów. Każda strona – formatem, fakturą i grubością przypominająca blok rysunkowy – zawiera oddzielne zadanie dla najmłodszych. Rozpoczyna się od kursu rysowania komiksowej mrówki, a potem…
Na nieparzystych stronach pojawiają się na miniaturowych obrazkach inni przedstawiciele owadziego świata, czasem znani – jak paź królowej czy komarzyca, innym razem dość egzotyczni. Tych bohaterów trzeba przerysować w dużej wersji na kartce. Żeby nie byli zupełnie anonimowi, Katarzyna Bajerowicz prezentuje o nich jednoakapitowe ciekawostki – naprawdę intrygujące i dzieciom niemal niedostępne. Parzyste strony to z kolei miejsce na mrówkowe zadania. Jest tu dosłownie kilka łamigłówek w starym stylu – gra w połącz kropki, kolorowanie elementów oznaczonych danym symbolem czy szlaczki. O wiele więcej jest poleceń kreatywnych. Dzieci mają na przykład zaprojektować wzór kubka, znaki drogowe dla mrówek, a nawet… mrówkowy papier toaletowy. Uzupełniają mrówkowe spiżarnie i proponują grafiki do czytanych przez mrówki książek. Pomysłów autorka ma bez liku, a wśród nich także bardzo podchwytliwe. Proponuje na przykład, żeby dorysować mrówkom brakujące pary odnóży. To oznacza, że dzieci muszą najpierw je policzyć, a potem ćwiczyć liczenie na każdej balującej mrówce. Dorysowywanie wzorów na skrzydle motyla ćwiczy zdolności manualne – takich poleceń z ukrytym drugim dnem jest tu wiele. Katarzyna Bajerowicz pomysłowo przygotowuje maluchy do szkolnych obowiązków. Przy okazji wciąż przedstawia interesujące fakty z życia mrówek – kogo wcześniej ucieszył widok mrówki na sedesie, ten teraz otrzyma wyjaśnienia dotyczące organizacji przestrzeni w mrowisku. Edukacja wiąże się tu z prawdziwą zabawą, a książka przyniesie dzieciom wiele radości.
„Mrówkowy blok rysunkowy” został pomyślany tak, by można go było zabierać wszędzie – do szkoły, na spacer i na urodziny ciotki. Ta książka ma bowiem dołączoną bardzo grubą tekturę, która pełni rolę podkładki. Dzieci dzięki temu rysować będą mogły w każdych okolicznościach. Taka podkładka zabezpiecza też tomik przed zbyt szybkim zniszczeniem. Połączenie bloku rysunkowego, zeszytu ćwiczeń, ciekawostek i kreatywnych zadań dla maluchów to świetny pomysł – z pewnością urozmaici zabawy najmłodszych i pozwoli im wracać do ulubionej lektury. Bajerowicz i tutaj nie rezygnuje z humoru – mrówki na obrazkach są zabawne i sympatyczne, co zachęca do działania.
Tomik wymyślony dla dzieci został bardzo starannie przygotowany. To nie prosty zestaw zagadek, które szybko się znudzą, a publikacja, która nawet po uzupełnieniu o rysunki i rozwiązania zagadek dalej będzie przydatna i ciekawa. Katarzyna Bajerowicz sprawi, że dzieci na spacerze szukać będą nowych owadów, a w domu – ćwiczyć kreślenie równych linii i wzorków. Mrówki przydadzą się zatem w przyszłości podczas odrabiania zadań domowych, a teraz dostarczą rozrywki całej rodzinie. „Mrówkowy blok rysunkowy” to nie tylko pomysłowy dodatek do tomu. „Opowiem ci, mamo, co robią mrówki” – ale i prawdziwa rysunkowa przygoda dla dzieci.
Stefania Szuchowa: Przygoda z małpką
Muza SA, Warszawa 2014.
Zguba
Przygoda wcale nie musi oznaczać egzotyki – mocnych wrażeń dostarcza też najbliższe otoczenie. Stefania Szuchowa pół wieku temu postawiła na zwyczajność, która dzieciom przynosiła sporo emocji. Teraz Muza wznawia „Przygodę z małpką”, a w zalewie tomików licencyjnych ten urzeka ciepłem i mądrym przesłaniem. Autorka koncentruje się w nim na opowiedzeniu bardzo prostej historyjki w sposób, który z pewnością zaintryguje małych odbiorców.
Adaś zwany Dudusiem wybiera się ze starszą siostrą na wycieczkę do lasu. Dzieci wesoło się bawią, urządzają sobie także piknik na pniach drzew, a w końcu zaczynają zbierać leśne skarby. Stefania Szuchowa dość szczegółowo omawia czas spędzony na łonie natury, jakby chciała miejskim maluchom przypomnieć, jakie rozrywki czekają poza domem. Co ciekawe, tomik, który powstał w 1960 roku, dziś znów może zyskać przez to na aktualności – teraz kilkulatki czas wolą spędzać przed telewizorami i komputerami. Szuchowa nieco urozmaica monotonną codzienność: wyprawa do lasu i oglądanie wiewiórek to zabawa obiecująca. Małpka, która pojawia się nawet w tytule, jest ukochaną maskotką Dudusia i jako taka zasługuje na towarzyszenie chłopcu w wyprawie. Odegra jeszcze swoją rolę, której najmłodsi odbiorcy nie odgadną zbyt wcześnie.
Duduś nie wie, jak się nazywa, nie potrafi też powiedzieć, gdzie mieszka. Kiedy gubi się na peronie, przeżywa emocje diametralnie różniące się od tych w lesie. Na szczęście siostra wie, co zrobić – inaczej nawet sympatyczny policjant nie mógłby pomóc. Ten motyw z „Przygody z małpką” może zmotywować dzieci do zapamiętywania podstawowych danych. Na pewno stanie się też pretekstem do obowiązkowej rozmowy o bezpieczeństwie. Rodzice łatwiej wytłumaczą pociechom, co te mają zrobić, gdyby się zgubiły i do kogo zwrócić się z prośbą o pomoc. Zmieniają się czasy, ale „Przygoda z małpką” pod tym względem jest wciąż aktualna.
Chociaż w niektórych momentach fabuły ta historyjka wydaje się odrobinę archaiczna, narracja spodoba się dzieciom. Przedstawia bowiem świat im bliski, mimo odmiennych zwyczajów i zachowań. Dzisiaj też każdy maluch ma swoją przytulankę i każdy boi się rozłąki z bliskimi, choćby na krótką chwilę. Okazuje się w lekturze po latach, że Stefania Szuchowa postawiła nie tyle na ponadczasowy temat, co na ponadczasowe uczucia. Dla bohaterów ma zresztą dużo serdeczności, co przejawia się w sposobie prowadzenia opowieści. Autorka chce imitować bajkę opowiadaną na dobranoc, bliską życia – to jest odartą z elementów fantazji czy baśniowości. Taka przygoda zdarzyć się może każdemu, a że dobrze się kończy – nie napędzi małym odbiorcom zbyt dużego strachu, przekona ich za to do uważności.
Ten tomik przyciąga uwagę świetnymi ilustracjami Janiny Krzemińskiej. Dziś w pozycjach z literatury czwartej często można spotkać duże postacie o wyrazistych kształtach i z żywymi kolorami, a Krzemińska ten styl preferuje. Tyle że nie ma szansy na komputerowe wygładzanie kolorów czy faktur, co wypada na korzyść książeczki. Ilustracje są tu starannie dopracowane, widać w nich duszę, a i pomysł na warstwę graficzną całości. „Przygoda z małpką” nie tylko przypomina czar dawniej wydawanych tomików dla dzieci: pokazuje też całą precyzję wykonania – tu prosta historia z jednej strony angażuje uwagę najmłodszych ze względu na doświadczenia czteroletniego bohatera, a z drugiej zachęca do śledzenia wydarzeń za sprawą bajecznie kolorowych, bajkowo-realistycznych obrazków. Cieszy fakt, że pod szyldem „Muzeum Książki Dziecięcej poleca” powracają w Muzie dla najmłodszych publikacje sprzed dekad – w prawie niezmienionej formie.
Zguba
Przygoda wcale nie musi oznaczać egzotyki – mocnych wrażeń dostarcza też najbliższe otoczenie. Stefania Szuchowa pół wieku temu postawiła na zwyczajność, która dzieciom przynosiła sporo emocji. Teraz Muza wznawia „Przygodę z małpką”, a w zalewie tomików licencyjnych ten urzeka ciepłem i mądrym przesłaniem. Autorka koncentruje się w nim na opowiedzeniu bardzo prostej historyjki w sposób, który z pewnością zaintryguje małych odbiorców.
Adaś zwany Dudusiem wybiera się ze starszą siostrą na wycieczkę do lasu. Dzieci wesoło się bawią, urządzają sobie także piknik na pniach drzew, a w końcu zaczynają zbierać leśne skarby. Stefania Szuchowa dość szczegółowo omawia czas spędzony na łonie natury, jakby chciała miejskim maluchom przypomnieć, jakie rozrywki czekają poza domem. Co ciekawe, tomik, który powstał w 1960 roku, dziś znów może zyskać przez to na aktualności – teraz kilkulatki czas wolą spędzać przed telewizorami i komputerami. Szuchowa nieco urozmaica monotonną codzienność: wyprawa do lasu i oglądanie wiewiórek to zabawa obiecująca. Małpka, która pojawia się nawet w tytule, jest ukochaną maskotką Dudusia i jako taka zasługuje na towarzyszenie chłopcu w wyprawie. Odegra jeszcze swoją rolę, której najmłodsi odbiorcy nie odgadną zbyt wcześnie.
Duduś nie wie, jak się nazywa, nie potrafi też powiedzieć, gdzie mieszka. Kiedy gubi się na peronie, przeżywa emocje diametralnie różniące się od tych w lesie. Na szczęście siostra wie, co zrobić – inaczej nawet sympatyczny policjant nie mógłby pomóc. Ten motyw z „Przygody z małpką” może zmotywować dzieci do zapamiętywania podstawowych danych. Na pewno stanie się też pretekstem do obowiązkowej rozmowy o bezpieczeństwie. Rodzice łatwiej wytłumaczą pociechom, co te mają zrobić, gdyby się zgubiły i do kogo zwrócić się z prośbą o pomoc. Zmieniają się czasy, ale „Przygoda z małpką” pod tym względem jest wciąż aktualna.
Chociaż w niektórych momentach fabuły ta historyjka wydaje się odrobinę archaiczna, narracja spodoba się dzieciom. Przedstawia bowiem świat im bliski, mimo odmiennych zwyczajów i zachowań. Dzisiaj też każdy maluch ma swoją przytulankę i każdy boi się rozłąki z bliskimi, choćby na krótką chwilę. Okazuje się w lekturze po latach, że Stefania Szuchowa postawiła nie tyle na ponadczasowy temat, co na ponadczasowe uczucia. Dla bohaterów ma zresztą dużo serdeczności, co przejawia się w sposobie prowadzenia opowieści. Autorka chce imitować bajkę opowiadaną na dobranoc, bliską życia – to jest odartą z elementów fantazji czy baśniowości. Taka przygoda zdarzyć się może każdemu, a że dobrze się kończy – nie napędzi małym odbiorcom zbyt dużego strachu, przekona ich za to do uważności.
Ten tomik przyciąga uwagę świetnymi ilustracjami Janiny Krzemińskiej. Dziś w pozycjach z literatury czwartej często można spotkać duże postacie o wyrazistych kształtach i z żywymi kolorami, a Krzemińska ten styl preferuje. Tyle że nie ma szansy na komputerowe wygładzanie kolorów czy faktur, co wypada na korzyść książeczki. Ilustracje są tu starannie dopracowane, widać w nich duszę, a i pomysł na warstwę graficzną całości. „Przygoda z małpką” nie tylko przypomina czar dawniej wydawanych tomików dla dzieci: pokazuje też całą precyzję wykonania – tu prosta historia z jednej strony angażuje uwagę najmłodszych ze względu na doświadczenia czteroletniego bohatera, a z drugiej zachęca do śledzenia wydarzeń za sprawą bajecznie kolorowych, bajkowo-realistycznych obrazków. Cieszy fakt, że pod szyldem „Muzeum Książki Dziecięcej poleca” powracają w Muzie dla najmłodszych publikacje sprzed dekad – w prawie niezmienionej formie.
sobota, 23 sierpnia 2014
Szkolne przygody Mikołajka
Znak, Kraków 2014.
Przygody najbliższe
Mikołajek w wersji dla najmłodszych ma się bardzo dobrze, choć niektórzy mogą się zżymać na tego typu przetrawianie dobrej literatury. Owszem, w oczach dorosłych fanów duetu Sempé-Goscinny dziecięce przeróbki opowiastek nie mają czaru pierwowzoru. Ale maluchom bez wątpienia się spodobają. „Szkolne przygody Mikołajka” to tom apetyczny, bardzo obszerny – zawiera aż jedenaście historyjek, w tym jedną dość rozbudowaną. Wszystkie bajki powstały tu na kanwie odcinków animowanego serialu dla najmłodszych, są więc w pewnym sensie podwójnie zapożyczane. Maluchy otrzymają z tą książką wizję zabaw ze szkolnymi kolegami, klasowych sprzeczek i komicznych nieporozumień.
Mikołajek nie należy do najlepszych uczniów. To oczywiście spotyka się z krytyką rodziców, którzy mogą za złe oceny wyznaczać straszne kary – na przykład zakazać gry w piłkę. Piękny to świat, w którym nie ma jeszcze mowy o grze na komputerach, a telewizor mają nieliczni. Mikołajek zna czar beztroskiej zabawy. Od czasu do czasu zadaje się też z dziewczynkami – urocza Jadwinia z sąsiedztwa potrzebuje pomocy w opiece nad lalką, a Ludeczka skłonna jest do podchwycenia każdego wybryku, nawet do ucieczki z domu. Mały bohater dowiaduje się, jak to jest być pupilkiem pani, przynosi do domu kotka i szuka w ziemi szkieletu dinozaura. Przygody czają się wszędzie – w szkole i na podwórku, na klasowej wycieczce do lasu i na stołówce. Część z nich prowokują dorośli: tata i sąsiad zachowują się jak dzieci, gdy chcą przygotować film o piratach. Ojcowie, którzy dopchają się do zabawek swoich synów (na przykład do elektrycznych kolejek) są już straceni dla świata. A broją przy tym, jakby byli małymi chłopcami. Nie różnią się wtedy wcale od Mikołajka i jego kolegów.
W paczce są same indywidualności. Między innymi Alcest, który ciągle je, Kleofas mający najgorsze oceny, waleczny Euzebiusz, kujon Ananiasz, czy syn policjanta, Rufus. Ich znane wszystkim cechy raz po raz wyciągane są w narracji na światło dzienne, ku uciesze małych odbiorców. Bo w świecie Mikołajka, przynajmniej tym dla najmłodszych, nie ma zupełnie miejsca na półcienie. Każde opowiadanie ma wyrazistą oś fabularną i nastawienie na dzianie się, każde prowadzi do komicznej puenty. Każde też przesycone jest dowcipami sytuacyjnymi, tak, by maluchy otrzymały rzetelną porcję dobrej rozrywki. Tu prawie nie ma humoru słownego, a aluzje i niedomówienia pojawiają się dosyć rzadko, tak, aby nie zakłócać dzieciom odbioru samej akcji. Opowiadania zamieniają się w dynamiczne bajki obyczajowe, które muszą spodobać się najmłodszym – mimo kulturowych i czasowych różnic.
Przyjazny dzieciom świat Mikołajka ozdobiony jest kadrami z kreskówki. Na małych obrazkach prezentują się bohaterowie w trójwymiarze – i chociaż dla fanów „prawdziwego” Mikołajka to nieodmiennie szok, dzieci przyzwyczajone do telewizyjnej bajki tym chętniej zasiądą do lektury. Tutaj stawia się przede wszystkim na wydarzenia, komizm wydobywany bezpośrednio z akcji jest dla dzieci nagrodą. W związku z tym i obrazki zachowują dynamiczny charakter całości: są dodatkową zachętą do czytania. A że nie pierwszy to tomik z przygodami „przerobionego” Mikołajka, dzieci dobrze już wiedzą, czego mogą się spodziewać. Otrzymają tom pełen ciekawych przygód, oryginalnych, a przy tym bliskich ich własnym spostrzeżeniom. Mikołajek to dobry towarzysz codziennych zabaw, a jego pomysły sprawiają, że nie sposób odłożyć tę publikację. Dzieci, które rozpoczną spotkanie z Mikołajkiem od jego uproszczonej wersji, mogą w przyszłości bez przeszkód powrócić do klasyki. „Szalone przygody Mikołajka” to sporo radości dla najmłodszych. Nie można tego przecenić.
Przygody najbliższe
Mikołajek w wersji dla najmłodszych ma się bardzo dobrze, choć niektórzy mogą się zżymać na tego typu przetrawianie dobrej literatury. Owszem, w oczach dorosłych fanów duetu Sempé-Goscinny dziecięce przeróbki opowiastek nie mają czaru pierwowzoru. Ale maluchom bez wątpienia się spodobają. „Szkolne przygody Mikołajka” to tom apetyczny, bardzo obszerny – zawiera aż jedenaście historyjek, w tym jedną dość rozbudowaną. Wszystkie bajki powstały tu na kanwie odcinków animowanego serialu dla najmłodszych, są więc w pewnym sensie podwójnie zapożyczane. Maluchy otrzymają z tą książką wizję zabaw ze szkolnymi kolegami, klasowych sprzeczek i komicznych nieporozumień.
Mikołajek nie należy do najlepszych uczniów. To oczywiście spotyka się z krytyką rodziców, którzy mogą za złe oceny wyznaczać straszne kary – na przykład zakazać gry w piłkę. Piękny to świat, w którym nie ma jeszcze mowy o grze na komputerach, a telewizor mają nieliczni. Mikołajek zna czar beztroskiej zabawy. Od czasu do czasu zadaje się też z dziewczynkami – urocza Jadwinia z sąsiedztwa potrzebuje pomocy w opiece nad lalką, a Ludeczka skłonna jest do podchwycenia każdego wybryku, nawet do ucieczki z domu. Mały bohater dowiaduje się, jak to jest być pupilkiem pani, przynosi do domu kotka i szuka w ziemi szkieletu dinozaura. Przygody czają się wszędzie – w szkole i na podwórku, na klasowej wycieczce do lasu i na stołówce. Część z nich prowokują dorośli: tata i sąsiad zachowują się jak dzieci, gdy chcą przygotować film o piratach. Ojcowie, którzy dopchają się do zabawek swoich synów (na przykład do elektrycznych kolejek) są już straceni dla świata. A broją przy tym, jakby byli małymi chłopcami. Nie różnią się wtedy wcale od Mikołajka i jego kolegów.
W paczce są same indywidualności. Między innymi Alcest, który ciągle je, Kleofas mający najgorsze oceny, waleczny Euzebiusz, kujon Ananiasz, czy syn policjanta, Rufus. Ich znane wszystkim cechy raz po raz wyciągane są w narracji na światło dzienne, ku uciesze małych odbiorców. Bo w świecie Mikołajka, przynajmniej tym dla najmłodszych, nie ma zupełnie miejsca na półcienie. Każde opowiadanie ma wyrazistą oś fabularną i nastawienie na dzianie się, każde prowadzi do komicznej puenty. Każde też przesycone jest dowcipami sytuacyjnymi, tak, by maluchy otrzymały rzetelną porcję dobrej rozrywki. Tu prawie nie ma humoru słownego, a aluzje i niedomówienia pojawiają się dosyć rzadko, tak, aby nie zakłócać dzieciom odbioru samej akcji. Opowiadania zamieniają się w dynamiczne bajki obyczajowe, które muszą spodobać się najmłodszym – mimo kulturowych i czasowych różnic.
Przyjazny dzieciom świat Mikołajka ozdobiony jest kadrami z kreskówki. Na małych obrazkach prezentują się bohaterowie w trójwymiarze – i chociaż dla fanów „prawdziwego” Mikołajka to nieodmiennie szok, dzieci przyzwyczajone do telewizyjnej bajki tym chętniej zasiądą do lektury. Tutaj stawia się przede wszystkim na wydarzenia, komizm wydobywany bezpośrednio z akcji jest dla dzieci nagrodą. W związku z tym i obrazki zachowują dynamiczny charakter całości: są dodatkową zachętą do czytania. A że nie pierwszy to tomik z przygodami „przerobionego” Mikołajka, dzieci dobrze już wiedzą, czego mogą się spodziewać. Otrzymają tom pełen ciekawych przygód, oryginalnych, a przy tym bliskich ich własnym spostrzeżeniom. Mikołajek to dobry towarzysz codziennych zabaw, a jego pomysły sprawiają, że nie sposób odłożyć tę publikację. Dzieci, które rozpoczną spotkanie z Mikołajkiem od jego uproszczonej wersji, mogą w przyszłości bez przeszkód powrócić do klasyki. „Szalone przygody Mikołajka” to sporo radości dla najmłodszych. Nie można tego przecenić.
Angelo Petrosino: Obietnice i kłamstwa
Akapit Press, Łódź 2014.
Zaufanie
Każdy nastolatek prędzej czy później chce wywalczyć od rodziców więcej wolności. Valentina, chociaż dosyć dojrzała i realizująca (nieświadomie) wszelkie zalecenia pedagogów, nie jest tutaj wyjątkiem. Nawet jeśli dziecko dobrze czuje się w granicach wyznaczonych przez dorosłych, wpływ rówieśników robi swoje. A to prosta droga do kłopotów.
Valentina ma swoją paczkę przyjaciół. Wie, na kogo może liczyć i martwi się o Malikę (której brat nie pozwala na zupełnie niewinne koleżeńskie spotkania). z problemów zwierza się przybranej siostrze, a z rodzicami ma szansę porozmawiać niemal o wszystkim. To sytuacja wręcz wymarzona i wydawałoby się, że nastolatka jest już rozsądna i dzięki mądremu wsparciu rodziny nie będzie popełniać głupstw. Ale bohaterowie tomiku „Obietnice i kłamstwa” bardzo chcą udowodnić sobie własną dorosłość. Okazją do tego ma być koncert, który skończy się późno w nocy. Wystarczyłoby poprosić rodziców o odwiezienie do domów, by problem zniknął. Jednak Valentina i spółka chcą tym razem zupełnie samodzielnie zażyć nocnej rozrywki. Nie uzyskaliby zgody na taki wypad, więc układają plan: okłamią rodziców, że zostają na noc u przyjaciół. Do tego momentu wszystko idzie świetnie, jeśli nie liczyć wyrzutów sumienia co bardziej prawdomównych dzieci. Ale podekscytowanie w związku ze zbliżającą się pierwszą „dorosłą” imprezą oraz lojalność wobec paczki to czynniki, które przebijają wszystko. Angelo Petrosino znajdzie tu zrozumienie wśród czytelników – nikt w podobnej sytuacji nie myśli o konsekwencjach nieuczciwego zachowania. Petrosino realizuje też czarny sen rodziców i wizje z ich przestróg. Nie musi już tłumaczyć powodów, dla których nastolatki nie powinny poruszać się po mieście w środku nocy bez opieki. Nawet, jeśli uważają, że są już bardzo dorosłe.
W „Obietnicach i kłamstwach” autor dość dokładnie zajmuje się tematem relacji z rodzicami. Pokazuje źródła międzypokoleniowych konfliktów i argumenty obu stron. Stara się nie opowiadać po stronie dorosłych (to robi za niego fabuła), ale wnika w psychikę nastolatków i dokładnie prezentuje typowe spostrzeżenia, które muszą paść w grupie rówieśników. A że odwołuje się do zjawiska znanego wszystkim odbiorcom, zyskuje bardzo na wiarygodności. „Obietnice i kłamstwa”, chociaż nieco tendencyjne pod względem fabularnym, będą też dla młodych czytelników odzwierciedleniem ich własnych uwag.
Oczywiście osobnym tematem staje się różnicowanie stopnia surowości rodziców. Przed niektórymi trzeba trzymać rzecz w tajemnicy, innym można się bez lęku przyznać do wszystkiego. nów pojawia się tu także zagadnienie praw kobiet w rodzinie muzułmańskiej: Malika ma bardzo postępowych i wyrozumiałych rodziców, za to brata agresywnego i niebezpiecznego – nikt nie umie sobie poradzić z jego podejściem do „tradycji”. To motyw, który zacznie w końcu irytować czytelniczki nieprzyzwyczajone do zakazów ze strony rodzeństwa. Petrosino każe się więc zastanowić nad różnicami kulturowymi. W „Obietnicach i kłamstwach” typowa przestroga zostaje ziszczona – bohaterowie muszą się więc zmierzyć również z nadszarpniętym zaufaniem rodziców. Jest to temat ważny dla młodych ludzi, więc i książka z popserii okaże się przydatna w budowaniu porozumienia. Nie sądzę, żeby Petrosino odwiódł kogokolwiek od podobnych planów, ale przynajmniej zmusi odbiorców do zastanowienia się nad ryzykownymi pomysłami.
Zaufanie
Każdy nastolatek prędzej czy później chce wywalczyć od rodziców więcej wolności. Valentina, chociaż dosyć dojrzała i realizująca (nieświadomie) wszelkie zalecenia pedagogów, nie jest tutaj wyjątkiem. Nawet jeśli dziecko dobrze czuje się w granicach wyznaczonych przez dorosłych, wpływ rówieśników robi swoje. A to prosta droga do kłopotów.
Valentina ma swoją paczkę przyjaciół. Wie, na kogo może liczyć i martwi się o Malikę (której brat nie pozwala na zupełnie niewinne koleżeńskie spotkania). z problemów zwierza się przybranej siostrze, a z rodzicami ma szansę porozmawiać niemal o wszystkim. To sytuacja wręcz wymarzona i wydawałoby się, że nastolatka jest już rozsądna i dzięki mądremu wsparciu rodziny nie będzie popełniać głupstw. Ale bohaterowie tomiku „Obietnice i kłamstwa” bardzo chcą udowodnić sobie własną dorosłość. Okazją do tego ma być koncert, który skończy się późno w nocy. Wystarczyłoby poprosić rodziców o odwiezienie do domów, by problem zniknął. Jednak Valentina i spółka chcą tym razem zupełnie samodzielnie zażyć nocnej rozrywki. Nie uzyskaliby zgody na taki wypad, więc układają plan: okłamią rodziców, że zostają na noc u przyjaciół. Do tego momentu wszystko idzie świetnie, jeśli nie liczyć wyrzutów sumienia co bardziej prawdomównych dzieci. Ale podekscytowanie w związku ze zbliżającą się pierwszą „dorosłą” imprezą oraz lojalność wobec paczki to czynniki, które przebijają wszystko. Angelo Petrosino znajdzie tu zrozumienie wśród czytelników – nikt w podobnej sytuacji nie myśli o konsekwencjach nieuczciwego zachowania. Petrosino realizuje też czarny sen rodziców i wizje z ich przestróg. Nie musi już tłumaczyć powodów, dla których nastolatki nie powinny poruszać się po mieście w środku nocy bez opieki. Nawet, jeśli uważają, że są już bardzo dorosłe.
W „Obietnicach i kłamstwach” autor dość dokładnie zajmuje się tematem relacji z rodzicami. Pokazuje źródła międzypokoleniowych konfliktów i argumenty obu stron. Stara się nie opowiadać po stronie dorosłych (to robi za niego fabuła), ale wnika w psychikę nastolatków i dokładnie prezentuje typowe spostrzeżenia, które muszą paść w grupie rówieśników. A że odwołuje się do zjawiska znanego wszystkim odbiorcom, zyskuje bardzo na wiarygodności. „Obietnice i kłamstwa”, chociaż nieco tendencyjne pod względem fabularnym, będą też dla młodych czytelników odzwierciedleniem ich własnych uwag.
Oczywiście osobnym tematem staje się różnicowanie stopnia surowości rodziców. Przed niektórymi trzeba trzymać rzecz w tajemnicy, innym można się bez lęku przyznać do wszystkiego. nów pojawia się tu także zagadnienie praw kobiet w rodzinie muzułmańskiej: Malika ma bardzo postępowych i wyrozumiałych rodziców, za to brata agresywnego i niebezpiecznego – nikt nie umie sobie poradzić z jego podejściem do „tradycji”. To motyw, który zacznie w końcu irytować czytelniczki nieprzyzwyczajone do zakazów ze strony rodzeństwa. Petrosino każe się więc zastanowić nad różnicami kulturowymi. W „Obietnicach i kłamstwach” typowa przestroga zostaje ziszczona – bohaterowie muszą się więc zmierzyć również z nadszarpniętym zaufaniem rodziców. Jest to temat ważny dla młodych ludzi, więc i książka z popserii okaże się przydatna w budowaniu porozumienia. Nie sądzę, żeby Petrosino odwiódł kogokolwiek od podobnych planów, ale przynajmniej zmusi odbiorców do zastanowienia się nad ryzykownymi pomysłami.
piątek, 22 sierpnia 2014
Joanna Nadin: Penny z Piekła Rodem. Wypadki i wpadki
Akapit Press, Łódź 2014.
Niechcący
O Penny z Piekła Rodem słyszeli już chyba wszyscy, a jeżeli nie słyszeli, to usłyszą niedługo. Ta bohaterka przyciąga kłopoty jak magnes i jest prawdziwym utrapieniem dla dorosłych, podobnie jak jej najlepszy sprawdzony przyjaciel Kosmo. Tyle że Kosmo ma wyrozumiałą i wyzwoloną mamę, która wierzy w wolność i samorealizację i jest bardziej kłopototwórcza niż Kosmo – a Penny po prostu nie zastanawia się nad konsekwencjami swoich pomysłów. Stąd biorą się kolejne „Wypadki i wpadki” – taki tytuł ma najnowszy tomik z trzema przygodami Penny.
Rozbrykana dziewczynka i tym razem nie uniknie kłopotów. Najpierw bierze udział w szkolnym konkursie talentów – zamierza pokazać sztuczkę magiczną i przepiłować zamkniętą w skrzyni koleżankę. Sztuczka się udaje, ale skrzynia nie chce się z powrotem otworzyć, więc szkołę czekają niespodziewane atrakcje w postaci przybycia straży pożarnej. Oczywiście wszystko jest winą Penny. Mała bohaterka chce też kupić mamie prezent urodzinowy, nie ma jednak pieniędzy, a wszystkie próby ich zarobienia kończą się niepowodzeniem. Penny zależy na upatrzonym prezencie, obmyśla zatem tort marzeń. W ostatniej historyjce klasa Penny wybiera się na wycieczkę do muzeum: nietrudno przewidzieć, że i tu Penny coś zbroi, zupełnie mimo woli, jak zwykle.
Dzieci uwielbiają Penny, bo to bohaterka nieobliczalna. Każdy jej pomysł obowiązkowo prowadzi do katastrofy, a rozmiarów katastrof nie sposób przewidzieć. Penny nic sobie nie robi z porażek, zwłaszcza że każda prowadzi do śmiechu odbiorców (nie ma tu więc mowy o przewinieniach naprawdę poważnych, raczej o niegroźnych ostatecznie wybrykach urwisowatej dziewczynki). Działa z rozmachem, a wszystkiemu w jej oczach winni są dorośli. Bo to dorośli ustalają dziwne zasady, których trzeba przestrzegać – i nie zgadzają się pomóc w realizacji ciekawych pomysłów. Nic dziwnego, że dzieci muszą działać same i sojuszników szukać wśród kilkulatków.
Penny to czysta żywiołowość, entuzjazm i energia. Ta bohaterka aż kipi od nietuzinkowych pomysłów, zawsze znajduje coś do zrobienia i nigdy się nie nudzi. Zwykle ma zresztą dobre intencje – nie chce przyciągać kłopotów, zamierza osiągnąć wymarzony cel. A że jej nie wychodzi tak, jakby chciała – na tym polega urok tych dynamicznych opowiadań. Penny bez przerwy zaskakuje odbiorców: cieszyć będzie wiele zmian akcji, ale i bogata wyobraźnia autorki, przyczyniającej się do coraz to nowych spektakularnych katastrof.
Nawet sposób prowadzenia narracji jest tu ekspresyjny. Penny opowiada o swoich przygodach, raz po raz wplatając w nie zwroty zasłyszane od dorosłych, co wyczuć można łatwo dzięki wprowadzeniu rozróżnień w czcionce. Hasła zapożyczane są tu wpisywane wersalikami, co służy ironicznemu podkreśleniu – a i urozmaiceniu strony graficznej książki. Joanna Nadin robi wszystko, żeby dzieci nie nudziły się przy lekturze i żeby pokochały czytanie. Efekt ten osiąga, bo maluchy, które raz spotkały się z historyjkami o Penny, chcą więcej dowcipnych opowiadań. To oznacza, że popseria Penny z Piekła Rodem sprawdza się jako rozrywka, ale wspomaga również naukę czytania. Nadin pokazuje dzieciom, że przy książce można się świetnie bawić. Jej bohaterka to strzał w dziesiątkę dla kilkulatków.
Niechcący
O Penny z Piekła Rodem słyszeli już chyba wszyscy, a jeżeli nie słyszeli, to usłyszą niedługo. Ta bohaterka przyciąga kłopoty jak magnes i jest prawdziwym utrapieniem dla dorosłych, podobnie jak jej najlepszy sprawdzony przyjaciel Kosmo. Tyle że Kosmo ma wyrozumiałą i wyzwoloną mamę, która wierzy w wolność i samorealizację i jest bardziej kłopototwórcza niż Kosmo – a Penny po prostu nie zastanawia się nad konsekwencjami swoich pomysłów. Stąd biorą się kolejne „Wypadki i wpadki” – taki tytuł ma najnowszy tomik z trzema przygodami Penny.
Rozbrykana dziewczynka i tym razem nie uniknie kłopotów. Najpierw bierze udział w szkolnym konkursie talentów – zamierza pokazać sztuczkę magiczną i przepiłować zamkniętą w skrzyni koleżankę. Sztuczka się udaje, ale skrzynia nie chce się z powrotem otworzyć, więc szkołę czekają niespodziewane atrakcje w postaci przybycia straży pożarnej. Oczywiście wszystko jest winą Penny. Mała bohaterka chce też kupić mamie prezent urodzinowy, nie ma jednak pieniędzy, a wszystkie próby ich zarobienia kończą się niepowodzeniem. Penny zależy na upatrzonym prezencie, obmyśla zatem tort marzeń. W ostatniej historyjce klasa Penny wybiera się na wycieczkę do muzeum: nietrudno przewidzieć, że i tu Penny coś zbroi, zupełnie mimo woli, jak zwykle.
Dzieci uwielbiają Penny, bo to bohaterka nieobliczalna. Każdy jej pomysł obowiązkowo prowadzi do katastrofy, a rozmiarów katastrof nie sposób przewidzieć. Penny nic sobie nie robi z porażek, zwłaszcza że każda prowadzi do śmiechu odbiorców (nie ma tu więc mowy o przewinieniach naprawdę poważnych, raczej o niegroźnych ostatecznie wybrykach urwisowatej dziewczynki). Działa z rozmachem, a wszystkiemu w jej oczach winni są dorośli. Bo to dorośli ustalają dziwne zasady, których trzeba przestrzegać – i nie zgadzają się pomóc w realizacji ciekawych pomysłów. Nic dziwnego, że dzieci muszą działać same i sojuszników szukać wśród kilkulatków.
Penny to czysta żywiołowość, entuzjazm i energia. Ta bohaterka aż kipi od nietuzinkowych pomysłów, zawsze znajduje coś do zrobienia i nigdy się nie nudzi. Zwykle ma zresztą dobre intencje – nie chce przyciągać kłopotów, zamierza osiągnąć wymarzony cel. A że jej nie wychodzi tak, jakby chciała – na tym polega urok tych dynamicznych opowiadań. Penny bez przerwy zaskakuje odbiorców: cieszyć będzie wiele zmian akcji, ale i bogata wyobraźnia autorki, przyczyniającej się do coraz to nowych spektakularnych katastrof.
Nawet sposób prowadzenia narracji jest tu ekspresyjny. Penny opowiada o swoich przygodach, raz po raz wplatając w nie zwroty zasłyszane od dorosłych, co wyczuć można łatwo dzięki wprowadzeniu rozróżnień w czcionce. Hasła zapożyczane są tu wpisywane wersalikami, co służy ironicznemu podkreśleniu – a i urozmaiceniu strony graficznej książki. Joanna Nadin robi wszystko, żeby dzieci nie nudziły się przy lekturze i żeby pokochały czytanie. Efekt ten osiąga, bo maluchy, które raz spotkały się z historyjkami o Penny, chcą więcej dowcipnych opowiadań. To oznacza, że popseria Penny z Piekła Rodem sprawdza się jako rozrywka, ale wspomaga również naukę czytania. Nadin pokazuje dzieciom, że przy książce można się świetnie bawić. Jej bohaterka to strzał w dziesiątkę dla kilkulatków.
Divdlo PIKI: Paskudarium
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
Niegrzeczność w cenie
Na małych ochotnikach z widowni trzeba sprawdzić, jak działają urządzenia wynalezione przez profesora Samojada, specjalistę do spraw nieposłuszeństwa wśród dzieci. Kiedy Katka Aulitisová poprawia fryzurę dziewczynki z publiczności, zabawnie kicha, udając, że sterczący kucyk łaskocze ją w nos. Bo dla słowackiego teatru PIKI wszystko jest okazją do aktorskich etiud, wprowadzających w bajkowy świat. Aktorzy wykazują się nie tylko wyczuleniem na absurdy (których w opowieści nie zabraknie), ale też chęcią do nieustającej zabawy. Nie dają po sobie poznać, że galop przez Muzeum nieposłusznych dzieci może kosztować sporo wysiłku. Wydają się przez to jeszcze bardziej bajkowi, zupełnie oderwani od codzienności.
Profesor Samojad prowadził badania nad niegrzecznością i zgromadził kilka ciekawych historii ku przestrodze. Kolejne opowieści, dalekie od dzisiejszych kanonów poprawności politycznej, otwierają przed maluchami wizję świata pozbawionego zasad. Tu dzieci obowiązkowo są niegrzeczne, a ich rodzice obowiązkowo troskliwi i nadopiekuńczy. Wybrykom nie ma końca… aż do prześmiewczego finału. Ania na przykład nie lubi się myć. Uwielbia za to tarzać się po ziemi. Lalkowa Ania ze sznurkowymi włosami do złudzenia przypomina mopa. Rodzice na próżno starają się kąpać Anię i układać do snu: od razu po obudzeniu dziewczynka na nowo rozpoczyna harce w błocie i kurzu. Inaczej ma się rzecz z leniwym i rozkapryszonym chłopczykiem, który uwielbia jeść i chce, żeby rodzice bez przerwy bawili się z nim w konika. Tu lalka przypomina nieco poduszkę wypychaną jedzeniem na oczach dzieci. Szerokie usta (zamykane na zamek błyskawiczny) pomagają w uwiarygodnieniu rozdzierających krzyków. To dziecko jest spokojne tylko wtedy, kiedy śpi. Nie pomaga ani wojskowa dyscyplina, ani próby wychowawcze podejmowane przez coraz bardziej zmęczonych rodziców. Trzecią bohaterką jest Wierka, która dłubała w nosie jeszcze przed urodzeniem i nic nie robi sobie z ostrzeżeń, że będzie miała nos jak ogórek. Wady, które doskonale znają wszystkie dzieci, ulegają tutaj skarykaturalizowaniu i wyolbrzymieniu. Przeciwko nieprzestrzeganiu higieny protestuje dyrektorka szkoły, olbrzymi nos przez kichanie wywołuje największe trzęsienie ziemi w historii. Do puent opowieści o niegrzecznych dzieciach wkrada się absurd. Baśniowe finały dalekie są od cukierkowych (Ania na przykład trafia do chlewika), wywołują za to śmiech dzięki oderwaniu od realności. Kary za złe zachowanie są tu dotkliwe, ale też niepoważne, na małe paskudy spogląda się tu z przymrużeniem oka. Dydaktyzm wykorzystywany jest do budzenia komizmu i nie wiąże się z typowymi lekcjami dobrego wychowania, przez co sam w sobie staje się intrygujący.
Paskudarium jest bajką niezwykle dynamiczną. Na scenie roi się od postaci, wciąż zmieniają się scenki w ramach poszczególnych opowieści. Brudna Ania siedzi w klasie z kolegami, by za chwilę pani dyrektor wezwała na poważną rozmowę jej rodziców. Wierkę ma uratować specjalista od dłubania i grzebania jako takiego. Rodziców Antosia próbuje zdyscyplinować wojskowy. Przeobrażenia dokonują się błyskawicznie i bezpośrednio na scenie: Katka Aulitisová i L’ubomir Piktor jednocześnie animują lalki (najmłodszych bohaterów), wcielają się w rodziców i dodają dalszoplanowe postacie (ogromna pani dyrektor to dwa rękawy i okulary). Można mówić, że na scenie było tylko dwoje aktorów, i tak nikt w to nie uwierzy.
Doskonale wymyślona scenografia zostaje ograna w każdym szczególe. Zastawka w formie szafki może być pomnikiem Samojada i salą muzealną, domem i panią dyrektor, szkolną salą i pomieszczeniem do USG. Schodki z balustradami nie służą tylko do sugerowania zmiany poziomów. Zamienią się w szkolne ławki czy chlewik, przydadzą się jako stolik. Górna część funkcjonuje też jako ekran, co najlepiej sprawdza się w piosence o pewnym głodomorze: PIKI przewraca kolejne strony podczas ballady wykorzystującej czarny humor i w prosty a niezwykle efektowny sposób zamienia się w zrozpaczonych rodziców żarłoka, w pisarza czy potwory. Dzieci zupełnie przy okazji otrzymują przegląd technik teatralnych.
Słowackie piosenki i polskie dialogi pełne żartów (także słownych!) wypełniają Paskudarium: dla dzieci i dla dorosłych wszystko jest tu czytelne, bo bazuje na ogromnych emocjach i równie wielkim humorze. Katka i L’ubo wykorzystują też stereotypowe postawy, by dobrze oddać charaktery postaci. Każdy gest jest tu dokładnie przemyślany i wiernie przekazany (co najlepiej widać w portretach rodziców). I z tej całej pracy aktorów odbiorcy nie będą sobie zdawać sprawy, tak bardzo pochłonie ich Paskudarium.
Niegrzeczność w cenie
Na małych ochotnikach z widowni trzeba sprawdzić, jak działają urządzenia wynalezione przez profesora Samojada, specjalistę do spraw nieposłuszeństwa wśród dzieci. Kiedy Katka Aulitisová poprawia fryzurę dziewczynki z publiczności, zabawnie kicha, udając, że sterczący kucyk łaskocze ją w nos. Bo dla słowackiego teatru PIKI wszystko jest okazją do aktorskich etiud, wprowadzających w bajkowy świat. Aktorzy wykazują się nie tylko wyczuleniem na absurdy (których w opowieści nie zabraknie), ale też chęcią do nieustającej zabawy. Nie dają po sobie poznać, że galop przez Muzeum nieposłusznych dzieci może kosztować sporo wysiłku. Wydają się przez to jeszcze bardziej bajkowi, zupełnie oderwani od codzienności.
Profesor Samojad prowadził badania nad niegrzecznością i zgromadził kilka ciekawych historii ku przestrodze. Kolejne opowieści, dalekie od dzisiejszych kanonów poprawności politycznej, otwierają przed maluchami wizję świata pozbawionego zasad. Tu dzieci obowiązkowo są niegrzeczne, a ich rodzice obowiązkowo troskliwi i nadopiekuńczy. Wybrykom nie ma końca… aż do prześmiewczego finału. Ania na przykład nie lubi się myć. Uwielbia za to tarzać się po ziemi. Lalkowa Ania ze sznurkowymi włosami do złudzenia przypomina mopa. Rodzice na próżno starają się kąpać Anię i układać do snu: od razu po obudzeniu dziewczynka na nowo rozpoczyna harce w błocie i kurzu. Inaczej ma się rzecz z leniwym i rozkapryszonym chłopczykiem, który uwielbia jeść i chce, żeby rodzice bez przerwy bawili się z nim w konika. Tu lalka przypomina nieco poduszkę wypychaną jedzeniem na oczach dzieci. Szerokie usta (zamykane na zamek błyskawiczny) pomagają w uwiarygodnieniu rozdzierających krzyków. To dziecko jest spokojne tylko wtedy, kiedy śpi. Nie pomaga ani wojskowa dyscyplina, ani próby wychowawcze podejmowane przez coraz bardziej zmęczonych rodziców. Trzecią bohaterką jest Wierka, która dłubała w nosie jeszcze przed urodzeniem i nic nie robi sobie z ostrzeżeń, że będzie miała nos jak ogórek. Wady, które doskonale znają wszystkie dzieci, ulegają tutaj skarykaturalizowaniu i wyolbrzymieniu. Przeciwko nieprzestrzeganiu higieny protestuje dyrektorka szkoły, olbrzymi nos przez kichanie wywołuje największe trzęsienie ziemi w historii. Do puent opowieści o niegrzecznych dzieciach wkrada się absurd. Baśniowe finały dalekie są od cukierkowych (Ania na przykład trafia do chlewika), wywołują za to śmiech dzięki oderwaniu od realności. Kary za złe zachowanie są tu dotkliwe, ale też niepoważne, na małe paskudy spogląda się tu z przymrużeniem oka. Dydaktyzm wykorzystywany jest do budzenia komizmu i nie wiąże się z typowymi lekcjami dobrego wychowania, przez co sam w sobie staje się intrygujący.
Paskudarium jest bajką niezwykle dynamiczną. Na scenie roi się od postaci, wciąż zmieniają się scenki w ramach poszczególnych opowieści. Brudna Ania siedzi w klasie z kolegami, by za chwilę pani dyrektor wezwała na poważną rozmowę jej rodziców. Wierkę ma uratować specjalista od dłubania i grzebania jako takiego. Rodziców Antosia próbuje zdyscyplinować wojskowy. Przeobrażenia dokonują się błyskawicznie i bezpośrednio na scenie: Katka Aulitisová i L’ubomir Piktor jednocześnie animują lalki (najmłodszych bohaterów), wcielają się w rodziców i dodają dalszoplanowe postacie (ogromna pani dyrektor to dwa rękawy i okulary). Można mówić, że na scenie było tylko dwoje aktorów, i tak nikt w to nie uwierzy.
Doskonale wymyślona scenografia zostaje ograna w każdym szczególe. Zastawka w formie szafki może być pomnikiem Samojada i salą muzealną, domem i panią dyrektor, szkolną salą i pomieszczeniem do USG. Schodki z balustradami nie służą tylko do sugerowania zmiany poziomów. Zamienią się w szkolne ławki czy chlewik, przydadzą się jako stolik. Górna część funkcjonuje też jako ekran, co najlepiej sprawdza się w piosence o pewnym głodomorze: PIKI przewraca kolejne strony podczas ballady wykorzystującej czarny humor i w prosty a niezwykle efektowny sposób zamienia się w zrozpaczonych rodziców żarłoka, w pisarza czy potwory. Dzieci zupełnie przy okazji otrzymują przegląd technik teatralnych.
Słowackie piosenki i polskie dialogi pełne żartów (także słownych!) wypełniają Paskudarium: dla dzieci i dla dorosłych wszystko jest tu czytelne, bo bazuje na ogromnych emocjach i równie wielkim humorze. Katka i L’ubo wykorzystują też stereotypowe postawy, by dobrze oddać charaktery postaci. Każdy gest jest tu dokładnie przemyślany i wiernie przekazany (co najlepiej widać w portretach rodziców). I z tej całej pracy aktorów odbiorcy nie będą sobie zdawać sprawy, tak bardzo pochłonie ich Paskudarium.
czwartek, 21 sierpnia 2014
René Goscinny, Jean-Jacques Sempé: Mikołajek
Nasza Księgarnia, Warszawa 2014 (wznowienie).
Najwyższy poziom humoru
Mikołajek powraca! W przepięknie wydanej serii kolekcjonerskiej, która ucieszy i dzieci, i dorosłych, Mikołajek w świetnym tłumaczeniu Toli Markuszewicz i Elżbiety Staniszkis ma szansę zagościć w biblioteczkach młodszych i starszych czytelników. Bo ten niesforny uczeń, powołany do istnienia sześć dekad temu (50 lat temu przedstawiony polskim czytelnikom), jest w swoich pomysłach i psotach uniwersalny: to uosobienie beztroskiego dzieciństwa oraz wyjątkowego niezrozumienia dla świata dorosłych, to kwintesencja absurdu i wyśmienita rozrywka. Mikołajek zadziwia swoim (nieco naiwnym) postrzeganiem rzeczywistości i zawsze punktuje różnice między spojrzeniem dziecka i dorosłego na te same kwestie. Mikołajek nie rozumie, dlaczego pani nauczycielka i pan dyrektor załamują nad jego klasą ręce, kiedy coś zbroi, przestaje szaleć, żeby mama nie miała pretensji, a najlepsze zabawy polegają zawsze na biciu się z kolegami. Mikołajek to chodząca niewinność (przynajmniej w jego własnym mniemaniu), dowód na kolorowe dzieciństwo tak bardzo odmienne od dorosłości.
Mikołajek otoczony jest ożywionymi stereotypami. Wśród jego kolegów znajduje się pupilek pani (którego nie zawsze wolno bić, bo nosi okulary), syn bogacza Gotfryd czy wiecznie jedzący Alcest. Pojedyncze cechy dzieci wpływają na bieg wydarzeń właśnie wtedy, gdy akcja przyspiesza – potęgują wówczas niezamierzony chaos, a pośrednio też komizm. Dzięki temu afery zyskują na logiczności: wiadomo, że jeśli ktoś poślizgnie się na kanapce Alcesta, to Alcest będzie mieć pretensje o marnowanie jego jedzenia. Indywidualne cechy ubarwiają też bójki i kłótnie, jakich wśród kolegów Mikołajka nigdy nie brakuje. Przecież chłopcy muszą się wyszaleć, a poza drobnymi wybrykami są grzeczni. Tyle tylko, że drobne wybryki wypełniają im cały czas.
„Mikołajek” zawiera dziewiętnaście krótkich opowiadań, których akcja rozgrywa się raz w szkole, raz w domu i pokazuje, co potrafią wymyślić dzieci. Mikołajek udaje się między innymi z wizytą do Ananiasza i przekonuje się, że i u klasowego pupilka można się ciekawie bawić, ucieka z domu, pali cygaro i przygotowuje piękny bukiet dla mamy. Młody wiek wiele razy pomaga mu w osiągnięciu celu – mały chłopiec rozczula dorosłych, a do tego inaczej postrzega rzeczywistość. Różnice w ocenie sytuacji wychodzą często na korzyść Mikołajka – a że dziecko nie jest wyrachowane a szczere i naiwne – puenty historii mogą cieszyć.
Bo „Mikołajek” to przede wszystkim wspaniały popis humoru w narracji. Świat widziany przez małego bohatera rysuje się liczbą niewinnych zdziwień. Dobre intencje z reguły nie idą w parze z czynami, a Mikołajek i jego koledzy zawsze ściągają na siebie kłopoty. Nie ma na nich sposobu, bo dziecięce figle wygrywają za każdym razem z podstępami dorosłych. Siłą „Mikołajka” jest dowcip, śmiech w czystej formie, absurd tworzony na granicy dzieciństwa i dorosłości. Doświadczenia Mikołajka są typowe dla wielu maluchów (i to mimo przesunięcia w czasie i przestrzeni), ale ujęte w sposób wyczulony na śmiech. Każda historyjka zawiera kilka płaszczyzn dowcipu, dzięki któremu „Mikołajka” inaczej odbierać będą dzieci, a inaczej dorośli. Od tych opowiadań nie chce się odrywać – Mikołajek zapewnia powrót do sielskiego dzieciństwa, czystą radość i rozrywkę w najlepszym gatunku. Fakt, że powracają tu oryginalne ilustracje sprawia, że nie da się od lektury oderwać: rysunki „zbiorowe” na długo przyciągają wzrok. „Mikołajek” to jakość niezaprzeczalna, tomik na poprawę humoru. Przy tej lekturze śmiech jest nieunikniony – a to dzięki kondensowaniu przygód bohatera w krótkich i przesyconych żartami historyjkach. „Mikołajek” to tomik dla każdego, kto chce się szczerze pośmiać.
Najwyższy poziom humoru
Mikołajek powraca! W przepięknie wydanej serii kolekcjonerskiej, która ucieszy i dzieci, i dorosłych, Mikołajek w świetnym tłumaczeniu Toli Markuszewicz i Elżbiety Staniszkis ma szansę zagościć w biblioteczkach młodszych i starszych czytelników. Bo ten niesforny uczeń, powołany do istnienia sześć dekad temu (50 lat temu przedstawiony polskim czytelnikom), jest w swoich pomysłach i psotach uniwersalny: to uosobienie beztroskiego dzieciństwa oraz wyjątkowego niezrozumienia dla świata dorosłych, to kwintesencja absurdu i wyśmienita rozrywka. Mikołajek zadziwia swoim (nieco naiwnym) postrzeganiem rzeczywistości i zawsze punktuje różnice między spojrzeniem dziecka i dorosłego na te same kwestie. Mikołajek nie rozumie, dlaczego pani nauczycielka i pan dyrektor załamują nad jego klasą ręce, kiedy coś zbroi, przestaje szaleć, żeby mama nie miała pretensji, a najlepsze zabawy polegają zawsze na biciu się z kolegami. Mikołajek to chodząca niewinność (przynajmniej w jego własnym mniemaniu), dowód na kolorowe dzieciństwo tak bardzo odmienne od dorosłości.
Mikołajek otoczony jest ożywionymi stereotypami. Wśród jego kolegów znajduje się pupilek pani (którego nie zawsze wolno bić, bo nosi okulary), syn bogacza Gotfryd czy wiecznie jedzący Alcest. Pojedyncze cechy dzieci wpływają na bieg wydarzeń właśnie wtedy, gdy akcja przyspiesza – potęgują wówczas niezamierzony chaos, a pośrednio też komizm. Dzięki temu afery zyskują na logiczności: wiadomo, że jeśli ktoś poślizgnie się na kanapce Alcesta, to Alcest będzie mieć pretensje o marnowanie jego jedzenia. Indywidualne cechy ubarwiają też bójki i kłótnie, jakich wśród kolegów Mikołajka nigdy nie brakuje. Przecież chłopcy muszą się wyszaleć, a poza drobnymi wybrykami są grzeczni. Tyle tylko, że drobne wybryki wypełniają im cały czas.
„Mikołajek” zawiera dziewiętnaście krótkich opowiadań, których akcja rozgrywa się raz w szkole, raz w domu i pokazuje, co potrafią wymyślić dzieci. Mikołajek udaje się między innymi z wizytą do Ananiasza i przekonuje się, że i u klasowego pupilka można się ciekawie bawić, ucieka z domu, pali cygaro i przygotowuje piękny bukiet dla mamy. Młody wiek wiele razy pomaga mu w osiągnięciu celu – mały chłopiec rozczula dorosłych, a do tego inaczej postrzega rzeczywistość. Różnice w ocenie sytuacji wychodzą często na korzyść Mikołajka – a że dziecko nie jest wyrachowane a szczere i naiwne – puenty historii mogą cieszyć.
Bo „Mikołajek” to przede wszystkim wspaniały popis humoru w narracji. Świat widziany przez małego bohatera rysuje się liczbą niewinnych zdziwień. Dobre intencje z reguły nie idą w parze z czynami, a Mikołajek i jego koledzy zawsze ściągają na siebie kłopoty. Nie ma na nich sposobu, bo dziecięce figle wygrywają za każdym razem z podstępami dorosłych. Siłą „Mikołajka” jest dowcip, śmiech w czystej formie, absurd tworzony na granicy dzieciństwa i dorosłości. Doświadczenia Mikołajka są typowe dla wielu maluchów (i to mimo przesunięcia w czasie i przestrzeni), ale ujęte w sposób wyczulony na śmiech. Każda historyjka zawiera kilka płaszczyzn dowcipu, dzięki któremu „Mikołajka” inaczej odbierać będą dzieci, a inaczej dorośli. Od tych opowiadań nie chce się odrywać – Mikołajek zapewnia powrót do sielskiego dzieciństwa, czystą radość i rozrywkę w najlepszym gatunku. Fakt, że powracają tu oryginalne ilustracje sprawia, że nie da się od lektury oderwać: rysunki „zbiorowe” na długo przyciągają wzrok. „Mikołajek” to jakość niezaprzeczalna, tomik na poprawę humoru. Przy tej lekturze śmiech jest nieunikniony – a to dzięki kondensowaniu przygód bohatera w krótkich i przesyconych żartami historyjkach. „Mikołajek” to tomik dla każdego, kto chce się szczerze pośmiać.
środa, 20 sierpnia 2014
Ola Trzeciecka: Jamnik z Kluskami
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Syneczek
O baśniowym związku i wymarzonej wielkiej miłości mowy tu nie ma. Anka łapie sobie męża z niedostatkami urody (niski wzrost), za to o ugruntowanej pozycji społecznej (dobrze zarabiający chirurg). Zależy jej tylko na wyrwaniu się z obskurnej kawalerki, którą dzieli z przyjaciółką. W związku z tym godzi się na poświęcenia, a do niechcianego przez obie strony ślubu doprowadza właściwie prostym szantażem. Kara w postaci relacji ukochanego z mamusią przychodzi natychmiast. Tom Oli Trzecieckiej „Jamnik z Kluskami” to historia ku rozrywce i przestrodze, wyostrzona i satyryczna, bo nikt o zdrowych zmysłach nie wytrzymałby w podobnym związku. Mało tego – nikt z własnej woli by się w niego nie wpakował.
Doktor Adam Klusek rolę kobiety postrzega jednoznacznie, za co z miejsca naraziłby się już nie tylko feministkom. Ponadto żadna wybranka nie dorównałaby jego cudownej mamusi. Tylko mamusia (malująca sobie brwi kredką na czole) zasługuje na szacunek i hołd. Mamusia to jedyna osoba, z której opinią należy się liczyć. Anka wychodzi za Piotrusia Pana, nie zdając sobie sprawy, że odtąd mamusia Klusek będzie próbowała nią rządzić. Przy zdrowych zmysłach utrzymuje bohaterkę znaleziony podczas spaceru niezwykle inteligentny jamnik oraz lekko zwariowana przyjaciółka, która dalej poluje na faceta.
Anka to bohaterka spoza kanonu czytadeł. Właściwie nie powinna budzić sympatii odbiorczyń – w końcu doskonale wiedziała, jaki los czeka ją u boku zakompleksionego i niereformowalnego maminsynka, a chociaż nie dostrzegała w Klusku żadnych zalet, to ona nalegała na ślub. Jednak Ola Trzeciecka tak prowadzi opowieść, by Anka wyglądała w niej na ofiarę spółki syneczek i mamusia – i stopniowo wywalczała sobie wolność. Owszem, tym, który został w osobie Adasia Kluska sportretowany, nie wypada zachęcająco i zasługuje na wyśmianie (co też autorka konsekwentnie czyni), ale niezrozumiałe jest zaangażowanie Anki w związek od początku bez przyszłości. Samodzielna, zaradna, obdarzona poczuciem humoru bohaterka mogłaby z łatwością zdobyć serce dowolnego supermana. Co ciekawe, jej podejście do małżeństwa (i łapania mężów) Trzeciecka jeszcze raz przywołuje. Nie wiadomo, na ile to projekcja przekonań autorki, a na ile konsekwencja w kreowaniu charakteru – Anka bardzo wyróżnia się spośród bohaterek literackich, z których każda walczy o wolność, ale żadna nie pakuje się z własnej woli w związek tak bardzo (i tak otwarcie) toksyczny.
Niezależnie od życiowych wyborów Anki, „Jamnik z Kluskami” okazuje się lekturą prześmiewczą i pełną gagów. Gdyby Trzeciecka sportretowała tu prawdziwe życie, mogłoby budzić jedynie przerażenie i grozę. Ale że autorka ucieka w satyrę, wszystkie chwyty stają się dozwolone. I tak Ance dni upływają na wyśmiewaniu kolejnych pomysłów mikrego Adasia i jego pozbawionej gustu mamusi. Anka, pomijając wyjściowe motywacje, to jedyna w miarę normalna w tym gronie, stąd bierze się sympatia do niej. A Trzeciecka, chociaż przez cały czas przesadza i karykaturalizuje, robi to z wielkim wdziękiem. I tak wiadomo, że nie ma tu nic trwałego, małżeństwo to nie więzienie a plan na uzyskanie stabilizacji, dozwolone są zatem wszelkie głupoty, jakie bohaterce się zamarzą. „Jamnik z Kluskami” trochę nawiązuje do chicklitów, a trochę naigrawa się z optymistycznych scenariuszy ciepłych obyczajówek. Wygoda i spokój są nudne, o czym Trzeciecka wie – znacznie więcej rozrywki dostarczają jej ciągłe konflikty i potyczki. Tych w codzienności Anki nie zabraknie, a że bohaterka nie przeżywa żadnych przykrości – bo od Adasia i mamusi umiejętnie się dystansuje – nie trzeba jej współczuć. Dzięki temu dynamiczna historia może bawić.
Syneczek
O baśniowym związku i wymarzonej wielkiej miłości mowy tu nie ma. Anka łapie sobie męża z niedostatkami urody (niski wzrost), za to o ugruntowanej pozycji społecznej (dobrze zarabiający chirurg). Zależy jej tylko na wyrwaniu się z obskurnej kawalerki, którą dzieli z przyjaciółką. W związku z tym godzi się na poświęcenia, a do niechcianego przez obie strony ślubu doprowadza właściwie prostym szantażem. Kara w postaci relacji ukochanego z mamusią przychodzi natychmiast. Tom Oli Trzecieckiej „Jamnik z Kluskami” to historia ku rozrywce i przestrodze, wyostrzona i satyryczna, bo nikt o zdrowych zmysłach nie wytrzymałby w podobnym związku. Mało tego – nikt z własnej woli by się w niego nie wpakował.
Doktor Adam Klusek rolę kobiety postrzega jednoznacznie, za co z miejsca naraziłby się już nie tylko feministkom. Ponadto żadna wybranka nie dorównałaby jego cudownej mamusi. Tylko mamusia (malująca sobie brwi kredką na czole) zasługuje na szacunek i hołd. Mamusia to jedyna osoba, z której opinią należy się liczyć. Anka wychodzi za Piotrusia Pana, nie zdając sobie sprawy, że odtąd mamusia Klusek będzie próbowała nią rządzić. Przy zdrowych zmysłach utrzymuje bohaterkę znaleziony podczas spaceru niezwykle inteligentny jamnik oraz lekko zwariowana przyjaciółka, która dalej poluje na faceta.
Anka to bohaterka spoza kanonu czytadeł. Właściwie nie powinna budzić sympatii odbiorczyń – w końcu doskonale wiedziała, jaki los czeka ją u boku zakompleksionego i niereformowalnego maminsynka, a chociaż nie dostrzegała w Klusku żadnych zalet, to ona nalegała na ślub. Jednak Ola Trzeciecka tak prowadzi opowieść, by Anka wyglądała w niej na ofiarę spółki syneczek i mamusia – i stopniowo wywalczała sobie wolność. Owszem, tym, który został w osobie Adasia Kluska sportretowany, nie wypada zachęcająco i zasługuje na wyśmianie (co też autorka konsekwentnie czyni), ale niezrozumiałe jest zaangażowanie Anki w związek od początku bez przyszłości. Samodzielna, zaradna, obdarzona poczuciem humoru bohaterka mogłaby z łatwością zdobyć serce dowolnego supermana. Co ciekawe, jej podejście do małżeństwa (i łapania mężów) Trzeciecka jeszcze raz przywołuje. Nie wiadomo, na ile to projekcja przekonań autorki, a na ile konsekwencja w kreowaniu charakteru – Anka bardzo wyróżnia się spośród bohaterek literackich, z których każda walczy o wolność, ale żadna nie pakuje się z własnej woli w związek tak bardzo (i tak otwarcie) toksyczny.
Niezależnie od życiowych wyborów Anki, „Jamnik z Kluskami” okazuje się lekturą prześmiewczą i pełną gagów. Gdyby Trzeciecka sportretowała tu prawdziwe życie, mogłoby budzić jedynie przerażenie i grozę. Ale że autorka ucieka w satyrę, wszystkie chwyty stają się dozwolone. I tak Ance dni upływają na wyśmiewaniu kolejnych pomysłów mikrego Adasia i jego pozbawionej gustu mamusi. Anka, pomijając wyjściowe motywacje, to jedyna w miarę normalna w tym gronie, stąd bierze się sympatia do niej. A Trzeciecka, chociaż przez cały czas przesadza i karykaturalizuje, robi to z wielkim wdziękiem. I tak wiadomo, że nie ma tu nic trwałego, małżeństwo to nie więzienie a plan na uzyskanie stabilizacji, dozwolone są zatem wszelkie głupoty, jakie bohaterce się zamarzą. „Jamnik z Kluskami” trochę nawiązuje do chicklitów, a trochę naigrawa się z optymistycznych scenariuszy ciepłych obyczajówek. Wygoda i spokój są nudne, o czym Trzeciecka wie – znacznie więcej rozrywki dostarczają jej ciągłe konflikty i potyczki. Tych w codzienności Anki nie zabraknie, a że bohaterka nie przeżywa żadnych przykrości – bo od Adasia i mamusi umiejętnie się dystansuje – nie trzeba jej współczuć. Dzięki temu dynamiczna historia może bawić.
wtorek, 19 sierpnia 2014
Ilona Maria Hilliges: Boginka
Świat Książki, Warszawa 2014.
Samopoznanie
Po śmierci matki Wiktoria musi wziąć się za siebie. Pozbyć się nadwagi, otworzyć na nowe związki z mężczyznami i zacząć żyć pełnią życia – bo statystycznie zostały jej jeszcze tylko trzy dekady. Podczas przygotowań do sprzedaży domu odkrywa w papierach na strychu cząstkę prawdy o swojej przeszłości. Żeby dowiedzieć się, kim naprawdę jest, wyrusza w podróż do Nigerii. Tam spotyka się ze swoją nieznaną dotąd ciotką i stopniowo zanurza się w przeszłość. Za sobą zostawia niesatysfakcjonującą pracę w Niemczech, księgarza, który właśnie zwrócił na nią uwagę, a nawet córkę, która wreszcie znalazła dla niej chwilę czasu. Wiktoria udaje się tam, gdzie może poznać rodzinną tajemnicę. Nie ma jednak pojęcia, z jakimi prawdami przyjdzie jej się zmierzyć.
Ilona Maria Hilliges w „Bogince” motyw rozpoczynania nowego życia przekształca w sposób, który daleki jest od stereotypów i zwyczajnych fabuł. Wiktoria nie buduje swojej przyszłości, wprost przeciwnie – zatrzymuje rozwój wydarzeń i udaje się na wyprawę, która otworzy przed nią przeszłość. Tylko bowiem z odzyskaną tożsamością będzie mogła zawalczyć o szczęście. Despotyczna matka nie żyje, więc nie da rady przeciwstawić się śmiałym planom, a pozostali bliscy są wobec Wiktorii bardzo wyrozumiali, kibicują jej i wspierają. Ale sama Afryka również nie przypomina literackiego obrazu kontynentu, egzotycznego i utrwalanego zawsze w podobny sposób. W „Bogince” bowiem przestrzenie Nigerii stanowią tylko tło dla wielkiej wewnętrznej podróży.
Ciotka Wiktorii staje się surową przewodniczką nie tyle po otoczeniu, co po technikach samopoznania. Cierpliwie tłumaczy bohaterce, jak odkrywać własne pragnienia i co oznacza słuchanie przeczuć. Wyzwala to, co w cywilizacji tłumione, uczy Wiktorię odnalezienia w życiu harmonii i równowagi. Zdradza sekrety psychologicznych sztuczek zatrzymanych w prostych przekonaniach, odwołuje się do mądrości ludowych, żeby znaleźć rozwiązania rozmaitych bolączek. Nagle okazuje się, że kluczowa jest akceptacja własnego ciała i duszy – to prowadzi do ograniczenia problemów zdrowotnych. Wiktoria spędza z krewną kilka tygodni, podczas których zderza swoje dotychczasowe przekonania z lokalnymi obrzędami i zwyczajami. W tej części powieść bardzo zwalnia tempo, staje się raczej filozoficzna i nastawiona na refleksję – chociaż zawarte w długich rozmowach przekonania odnoszą się do bohaterki, dadzą też sporo do myślenia odbiorczyniom zagubionym w dzisiejszym świecie.
„Boginka” ma ramę kompozycyjną z obyczajówki, ale już wypełnienie tej ramy nie należy do typowych. Bohaterce udaje się przeżyć coś trudnego do wytłumaczenia, wartościowego i ważnego – ale poza odkrywaniem tajemnic własnego wnętrza czeka ją jeszcze rozwiązanie rodzinnego sekretu. Autorka pamięta o budowaniu nastroju książki przez przywoływanie zagadek i niewyjaśnionych przeczuć – to dobrze się sprawdza w zestawieniu z Afryką, ale też w konstruowaniu narracji. Hilliges pisze ciekawie – i to bez względu na proponowane treści. Owszem, czasami dialogi służą jej wyraźnie jako źródło wiadomości dla odbiorców (postacie przerzucają się wówczas trochę zbyt sztucznie brzmiącymi kwestiami), ale w samej historii jest magnetyzujący pomysł i oderwanie od powieściowych schematów – a to elementy, które nastawią do lektury pozytywnie. „Boginka” jest inna niż znane afrykańskie opowieści, a przez to też zajmująca i atrakcyjna dla czytelników. I nawet zmiany tempa w fabule nie będą tutaj przeszkodą – bo przekazywanie lokalnych mądrości ma tu dobrze określony cel.
Samopoznanie
Po śmierci matki Wiktoria musi wziąć się za siebie. Pozbyć się nadwagi, otworzyć na nowe związki z mężczyznami i zacząć żyć pełnią życia – bo statystycznie zostały jej jeszcze tylko trzy dekady. Podczas przygotowań do sprzedaży domu odkrywa w papierach na strychu cząstkę prawdy o swojej przeszłości. Żeby dowiedzieć się, kim naprawdę jest, wyrusza w podróż do Nigerii. Tam spotyka się ze swoją nieznaną dotąd ciotką i stopniowo zanurza się w przeszłość. Za sobą zostawia niesatysfakcjonującą pracę w Niemczech, księgarza, który właśnie zwrócił na nią uwagę, a nawet córkę, która wreszcie znalazła dla niej chwilę czasu. Wiktoria udaje się tam, gdzie może poznać rodzinną tajemnicę. Nie ma jednak pojęcia, z jakimi prawdami przyjdzie jej się zmierzyć.
Ilona Maria Hilliges w „Bogince” motyw rozpoczynania nowego życia przekształca w sposób, który daleki jest od stereotypów i zwyczajnych fabuł. Wiktoria nie buduje swojej przyszłości, wprost przeciwnie – zatrzymuje rozwój wydarzeń i udaje się na wyprawę, która otworzy przed nią przeszłość. Tylko bowiem z odzyskaną tożsamością będzie mogła zawalczyć o szczęście. Despotyczna matka nie żyje, więc nie da rady przeciwstawić się śmiałym planom, a pozostali bliscy są wobec Wiktorii bardzo wyrozumiali, kibicują jej i wspierają. Ale sama Afryka również nie przypomina literackiego obrazu kontynentu, egzotycznego i utrwalanego zawsze w podobny sposób. W „Bogince” bowiem przestrzenie Nigerii stanowią tylko tło dla wielkiej wewnętrznej podróży.
Ciotka Wiktorii staje się surową przewodniczką nie tyle po otoczeniu, co po technikach samopoznania. Cierpliwie tłumaczy bohaterce, jak odkrywać własne pragnienia i co oznacza słuchanie przeczuć. Wyzwala to, co w cywilizacji tłumione, uczy Wiktorię odnalezienia w życiu harmonii i równowagi. Zdradza sekrety psychologicznych sztuczek zatrzymanych w prostych przekonaniach, odwołuje się do mądrości ludowych, żeby znaleźć rozwiązania rozmaitych bolączek. Nagle okazuje się, że kluczowa jest akceptacja własnego ciała i duszy – to prowadzi do ograniczenia problemów zdrowotnych. Wiktoria spędza z krewną kilka tygodni, podczas których zderza swoje dotychczasowe przekonania z lokalnymi obrzędami i zwyczajami. W tej części powieść bardzo zwalnia tempo, staje się raczej filozoficzna i nastawiona na refleksję – chociaż zawarte w długich rozmowach przekonania odnoszą się do bohaterki, dadzą też sporo do myślenia odbiorczyniom zagubionym w dzisiejszym świecie.
„Boginka” ma ramę kompozycyjną z obyczajówki, ale już wypełnienie tej ramy nie należy do typowych. Bohaterce udaje się przeżyć coś trudnego do wytłumaczenia, wartościowego i ważnego – ale poza odkrywaniem tajemnic własnego wnętrza czeka ją jeszcze rozwiązanie rodzinnego sekretu. Autorka pamięta o budowaniu nastroju książki przez przywoływanie zagadek i niewyjaśnionych przeczuć – to dobrze się sprawdza w zestawieniu z Afryką, ale też w konstruowaniu narracji. Hilliges pisze ciekawie – i to bez względu na proponowane treści. Owszem, czasami dialogi służą jej wyraźnie jako źródło wiadomości dla odbiorców (postacie przerzucają się wówczas trochę zbyt sztucznie brzmiącymi kwestiami), ale w samej historii jest magnetyzujący pomysł i oderwanie od powieściowych schematów – a to elementy, które nastawią do lektury pozytywnie. „Boginka” jest inna niż znane afrykańskie opowieści, a przez to też zajmująca i atrakcyjna dla czytelników. I nawet zmiany tempa w fabule nie będą tutaj przeszkodą – bo przekazywanie lokalnych mądrości ma tu dobrze określony cel.
poniedziałek, 18 sierpnia 2014
Carol Snow: Hawajskie alibi
Media Rodzina, Poznań 2014.
Gorzka prawda
W serii Gorzka Czekolada proponuje się czytelniczkom powieści obyczajowe o oryginalnych scenariuszach. Tu nie ma miejsca na powtarzanie modnych tematów ani na proste rozterki sercowe. Bohaterowie są indywidualistami, mają własne dziwactwa i problemy czasem mocno oderwane od zwykłego życia odbiorców. Tym lepiej dla nietypowych fabuł. Takie książki czyta się z przyjemnością nawet wtedy, gdy nastawienie na ekscentryczne zachowania pozwoli przewidzieć następny krok bohatera. Bo i tak się zdarza. Nie ulega jednak wątpliwości, że kierunki historii zwykle dostarczać będą czytelniczkom dość silnych przeżyć.
Jane ma właśnie wyruszyć na urlop na Hawaje. Zabiera ją tam jej ukochany Jimmy. Kobieta przewiduje szereg katastrof i chce ich za wszelką cenę uniknąć, by móc po prostu cieszyć się obecnością chłopaka i hawajskiego raju. Ale już od początku wszystko układa się źle – najpierw trzeba poszukać noclegu poza zarezerwowanym hotelem, potem w restauracji Jimmy nie może zapłacić kartą. Mężczyzna jest coraz bardziej zdenerwowany i ciągle znika na kolejne biznesowe spotkania. Aż w końcu idzie nurkować w oceanie na oczach Jane – i już się nie wynurza. Tak zaczyna się „Hawajskie alibi”, opowieść zabawna i gorzka jednocześnie, w sam raz do zastanowienia się nad siłą uczucia bez sentymentów i bez idealizowania.
Jane czeka sporo zmian. Jednak na razie najważniejsze jest rozstrzygnięcie sprawy ukochanego. Pierwszą niemiłą niespodziankę bohaterka przeżywa na komisariacie – pojawiła się tam bowiem piękna i młoda modelka, która przyszła zgłosić zaginięcie ukochanego. Który to ukochany nazywa się i wygląda identycznie jak zaginiony ukochany Jane. Sprawy komplikują się coraz bardziej, a na jaw wychodzą rozmaite tajemnice i sekrety. Do jakiego stopnia można zaufać drugiemu człowiekowi i na jakich podstawach da się budować związki – to pytania, które w fabule nie powracają bezpośrednio, ale na pewno zdopingują czytelniczki do zastanowienia się nad granicami prywatności.
„Hawajskie alibi” to powieść atrakcyjna dzięki oryginalności i dowcipna za sprawą ironii. Bohaterka radzić sobie musi nie tylko z własną zrujnowaną przyszłością, ale też ze stałą i natrętną obecnością dziennikarzy, którzy szukają w jej życiorysie sensacji. Sojuszników przypadkiem znajduje tak, gdzie w normalnych okolicznościach nigdy by się nie zwróciła. W czasie urlopu i oddalenia od codziennych obowiązków Jane przeżywa coś, co zmieni jej psychikę. Ale bohaterce nie zabraknie zmysłu ironii. Kobieta na każdą sytuację potrafi spojrzeć z przymrużeniem oka, umie się śmiać z przeciwności losu, nawet gdy prawda bywa okrutna i bolesna. „Hawajskie alibi”, chociaż rozgrywa się w wakacje i w rajskich warunkach, nie jest typowym wakacyjnym romansem, wręcz przeciwnie – tu liczą się mnożone wciąż zagadki i próby zrozumienia dziwnej rzeczywistości.
Carol Snow proponuje odświeżające spojrzenie na damsko-męskie relacje. Odświeżające nie ze względu na motyw (bo trudno klasyczny trójkąt uznać za oryginalny temat), ale ze względu na jego realizację. „Hawajskie alibi” to powieść poprowadzona z pomysłem, błyskotliwie i bez sentymentów. To lektura zamieniająca trudne przeżycia w żart, lekka i dowcipna, a przy tym też niebanalna. Dobrze pasuje do założeń serii i nie jest płytkim czytadłem, o którym szybko się zapomina. „Hawajskie alibi” to powieść dla szukających ciekawych książek rozrywkowych.
Gorzka prawda
W serii Gorzka Czekolada proponuje się czytelniczkom powieści obyczajowe o oryginalnych scenariuszach. Tu nie ma miejsca na powtarzanie modnych tematów ani na proste rozterki sercowe. Bohaterowie są indywidualistami, mają własne dziwactwa i problemy czasem mocno oderwane od zwykłego życia odbiorców. Tym lepiej dla nietypowych fabuł. Takie książki czyta się z przyjemnością nawet wtedy, gdy nastawienie na ekscentryczne zachowania pozwoli przewidzieć następny krok bohatera. Bo i tak się zdarza. Nie ulega jednak wątpliwości, że kierunki historii zwykle dostarczać będą czytelniczkom dość silnych przeżyć.
Jane ma właśnie wyruszyć na urlop na Hawaje. Zabiera ją tam jej ukochany Jimmy. Kobieta przewiduje szereg katastrof i chce ich za wszelką cenę uniknąć, by móc po prostu cieszyć się obecnością chłopaka i hawajskiego raju. Ale już od początku wszystko układa się źle – najpierw trzeba poszukać noclegu poza zarezerwowanym hotelem, potem w restauracji Jimmy nie może zapłacić kartą. Mężczyzna jest coraz bardziej zdenerwowany i ciągle znika na kolejne biznesowe spotkania. Aż w końcu idzie nurkować w oceanie na oczach Jane – i już się nie wynurza. Tak zaczyna się „Hawajskie alibi”, opowieść zabawna i gorzka jednocześnie, w sam raz do zastanowienia się nad siłą uczucia bez sentymentów i bez idealizowania.
Jane czeka sporo zmian. Jednak na razie najważniejsze jest rozstrzygnięcie sprawy ukochanego. Pierwszą niemiłą niespodziankę bohaterka przeżywa na komisariacie – pojawiła się tam bowiem piękna i młoda modelka, która przyszła zgłosić zaginięcie ukochanego. Który to ukochany nazywa się i wygląda identycznie jak zaginiony ukochany Jane. Sprawy komplikują się coraz bardziej, a na jaw wychodzą rozmaite tajemnice i sekrety. Do jakiego stopnia można zaufać drugiemu człowiekowi i na jakich podstawach da się budować związki – to pytania, które w fabule nie powracają bezpośrednio, ale na pewno zdopingują czytelniczki do zastanowienia się nad granicami prywatności.
„Hawajskie alibi” to powieść atrakcyjna dzięki oryginalności i dowcipna za sprawą ironii. Bohaterka radzić sobie musi nie tylko z własną zrujnowaną przyszłością, ale też ze stałą i natrętną obecnością dziennikarzy, którzy szukają w jej życiorysie sensacji. Sojuszników przypadkiem znajduje tak, gdzie w normalnych okolicznościach nigdy by się nie zwróciła. W czasie urlopu i oddalenia od codziennych obowiązków Jane przeżywa coś, co zmieni jej psychikę. Ale bohaterce nie zabraknie zmysłu ironii. Kobieta na każdą sytuację potrafi spojrzeć z przymrużeniem oka, umie się śmiać z przeciwności losu, nawet gdy prawda bywa okrutna i bolesna. „Hawajskie alibi”, chociaż rozgrywa się w wakacje i w rajskich warunkach, nie jest typowym wakacyjnym romansem, wręcz przeciwnie – tu liczą się mnożone wciąż zagadki i próby zrozumienia dziwnej rzeczywistości.
Carol Snow proponuje odświeżające spojrzenie na damsko-męskie relacje. Odświeżające nie ze względu na motyw (bo trudno klasyczny trójkąt uznać za oryginalny temat), ale ze względu na jego realizację. „Hawajskie alibi” to powieść poprowadzona z pomysłem, błyskotliwie i bez sentymentów. To lektura zamieniająca trudne przeżycia w żart, lekka i dowcipna, a przy tym też niebanalna. Dobrze pasuje do założeń serii i nie jest płytkim czytadłem, o którym szybko się zapomina. „Hawajskie alibi” to powieść dla szukających ciekawych książek rozrywkowych.
niedziela, 17 sierpnia 2014
Roberta Gately: Szminka w Afganistanie
Albatros, Warszawa 2014.
Wojna i kobieta
„Szminka w Afganistanie” należy do tych powieści, w których bardziej się liczy prawda przeżyć niż fabularne komplikacje. Autorka brała udział w misjach humanitarnych w krajach Azji i Afryki dotkniętych wojną – i jej doświadczenia odbijają się w przygodach Elsy, amerykańskiej pielęgniarki. Jednak sama akcja jest tu bardzo prosta i służy tylko temu, by autorka mogła wyposażyć bohaterkę w konkretne uczucia.
Nie pierwsza to obyczajowa publikacja, w której na okładce pojawia się twarz zasłonięta czarną chustą i oczy pełne niewypowiedzianego smutku. Ten symboliczny wybór odnosi się tym razem i do samej treści. „Szminka w Afganistanie” wykorzystuje bowiem jedynie najbardziej znane i kojarzone z muzułmańskim życiem motywy. W tajniki bycia arabską kobietą wprowadza przyjaciółkę Parwin – potwierdzenie medialnych stereotypów. Parwin zmuszona do poślubienia starszego od siebie mężczyzny odkrywa u jego boku szczęście i godzi się na los, którego Amerykanka nie zdołałaby pojąć. Wszystkich próbuje przekonać o własnym szczęściu, ale raczej trudno w nie uwierzyć, mimo że prawdziwymi czarnymi charakterami są w tej powieści talibowie. Jednak Roberta Gately nie znajduje w sobie dość przekonania, by uwierzyć (i zachęcić do tego samego odbiorczynie) w spełnienie marzeń arabskiej kobiety. Umożliwia Parwin zasmakowanie innego świata – do wyzwolenia jednak prowadzi nienawiść.
Parwin jest dla Elsy przyjaciółką i przewodniczką po muzułmańskich zasadach. W tajniki miłości wprowadza amerykańską pielęgniarkę jeden ze stacjonujących w Afganistanie żołnierzy. Hollywoodzkie i idealizowane uczucie to wabik na odbiorczynie i próba zbudowania osi fabularnej. I w polowych warunkach może być romantycznie, przekonuje autorka, a ciągłe zagrożenie staje się u niej pretekstem do wywoływania dylematów etycznych. Zresztą Elsa jest bardzo naiwna. Przybywając do Afganistanu, realizuje „marzenie” z dzieciństwa – kiedy zobaczyła na zdjęciach w kolorowym magazynie okrucieństwo wojny, zrozumiała, że musi ratować świat. Tego idealizmu nigdy się nie pozbyła – i w powieści brzmi to bardzo górnolotnie i zupełnie nieżyciowo. Coś, co może przekonałoby bardziej łatwowierne nastolatki, tu okazuje się niezbyt wiarygodne. Elsa nie pasuje do życiorysu, jaki wybrała dla niej autorka.
Jest wreszcie motyw szminki powracający jak refren. Szminka to symbol innego świata, to oznaka kobiecości i przyjemności, odrobina próżności w kraju ogarniętym wojną. Szminka także należy do motywów naiwnych – w przełomowych momentach zawsze wypada z kieszeni, przypomina o sobie, wzrusza i budzi cały szereg skojarzeń. Szminka wchodzi tu do fabuły bardzo często na siłę, jak na dyskretny i delikatny przedmiot jest wykorzystywana zbyt często i w tendencyjnych momentach. Jest, ale nie działa tak, jakby chciała tego autorka – dla Elsy szminka to łącznik z bezpiecznym światem i z przyjaźnią ponad podziałami. Tyle że kiedy wokół umierają ludzie, przydałby się mniej sentymentalny ton przy szmince.
„Szminka w Afganistanie” bazuje na oczywistościach i stereotypach. Dużo w tej powieści przewidywalności (bo autorka niechcący zdradza przyszłość, próbując eksperymentować z rytmem książki), brakuje także dopracowania dynamiki samej akcji. Roberta Gately napisała tę powieść najprawdopodobniej po to, żeby uporać się z własnymi przeżyciami i przemyśleniami – pomiędzy tymi punktami wyczuwa się w narracji pewną nieszczerość lub też ostrożność. W tak skonstruowanej fabule przydaliby się zupełnie inni, mniej papierowi bohaterowie – lub też te postacie należało wtrącić w inny kontekst, żeby uniknąć schematów i fabularnej rutyny.
Wojna i kobieta
„Szminka w Afganistanie” należy do tych powieści, w których bardziej się liczy prawda przeżyć niż fabularne komplikacje. Autorka brała udział w misjach humanitarnych w krajach Azji i Afryki dotkniętych wojną – i jej doświadczenia odbijają się w przygodach Elsy, amerykańskiej pielęgniarki. Jednak sama akcja jest tu bardzo prosta i służy tylko temu, by autorka mogła wyposażyć bohaterkę w konkretne uczucia.
Nie pierwsza to obyczajowa publikacja, w której na okładce pojawia się twarz zasłonięta czarną chustą i oczy pełne niewypowiedzianego smutku. Ten symboliczny wybór odnosi się tym razem i do samej treści. „Szminka w Afganistanie” wykorzystuje bowiem jedynie najbardziej znane i kojarzone z muzułmańskim życiem motywy. W tajniki bycia arabską kobietą wprowadza przyjaciółkę Parwin – potwierdzenie medialnych stereotypów. Parwin zmuszona do poślubienia starszego od siebie mężczyzny odkrywa u jego boku szczęście i godzi się na los, którego Amerykanka nie zdołałaby pojąć. Wszystkich próbuje przekonać o własnym szczęściu, ale raczej trudno w nie uwierzyć, mimo że prawdziwymi czarnymi charakterami są w tej powieści talibowie. Jednak Roberta Gately nie znajduje w sobie dość przekonania, by uwierzyć (i zachęcić do tego samego odbiorczynie) w spełnienie marzeń arabskiej kobiety. Umożliwia Parwin zasmakowanie innego świata – do wyzwolenia jednak prowadzi nienawiść.
Parwin jest dla Elsy przyjaciółką i przewodniczką po muzułmańskich zasadach. W tajniki miłości wprowadza amerykańską pielęgniarkę jeden ze stacjonujących w Afganistanie żołnierzy. Hollywoodzkie i idealizowane uczucie to wabik na odbiorczynie i próba zbudowania osi fabularnej. I w polowych warunkach może być romantycznie, przekonuje autorka, a ciągłe zagrożenie staje się u niej pretekstem do wywoływania dylematów etycznych. Zresztą Elsa jest bardzo naiwna. Przybywając do Afganistanu, realizuje „marzenie” z dzieciństwa – kiedy zobaczyła na zdjęciach w kolorowym magazynie okrucieństwo wojny, zrozumiała, że musi ratować świat. Tego idealizmu nigdy się nie pozbyła – i w powieści brzmi to bardzo górnolotnie i zupełnie nieżyciowo. Coś, co może przekonałoby bardziej łatwowierne nastolatki, tu okazuje się niezbyt wiarygodne. Elsa nie pasuje do życiorysu, jaki wybrała dla niej autorka.
Jest wreszcie motyw szminki powracający jak refren. Szminka to symbol innego świata, to oznaka kobiecości i przyjemności, odrobina próżności w kraju ogarniętym wojną. Szminka także należy do motywów naiwnych – w przełomowych momentach zawsze wypada z kieszeni, przypomina o sobie, wzrusza i budzi cały szereg skojarzeń. Szminka wchodzi tu do fabuły bardzo często na siłę, jak na dyskretny i delikatny przedmiot jest wykorzystywana zbyt często i w tendencyjnych momentach. Jest, ale nie działa tak, jakby chciała tego autorka – dla Elsy szminka to łącznik z bezpiecznym światem i z przyjaźnią ponad podziałami. Tyle że kiedy wokół umierają ludzie, przydałby się mniej sentymentalny ton przy szmince.
„Szminka w Afganistanie” bazuje na oczywistościach i stereotypach. Dużo w tej powieści przewidywalności (bo autorka niechcący zdradza przyszłość, próbując eksperymentować z rytmem książki), brakuje także dopracowania dynamiki samej akcji. Roberta Gately napisała tę powieść najprawdopodobniej po to, żeby uporać się z własnymi przeżyciami i przemyśleniami – pomiędzy tymi punktami wyczuwa się w narracji pewną nieszczerość lub też ostrożność. W tak skonstruowanej fabule przydaliby się zupełnie inni, mniej papierowi bohaterowie – lub też te postacie należało wtrącić w inny kontekst, żeby uniknąć schematów i fabularnej rutyny.
Jennifer Lipsey: Uwielbiam malować! Moja ulubiona książka do plastyki
Świat Książki, Warszawa 2014.
Eksperymenty twórcze
Malowanie w ujęciu Jennifer Lipsey nie oznacza tworzenia konkretnych figur i form, a zabawę farbami. W tomiku „Uwielbiam malować! Moja ulubiona książka do plastyki” autorka proponuje najmłodszym wypróbowanie różnych technik zostawiania śladów na kartce. Dzieciom potrzebne będą farby, akwarele oraz kredki świecowe. A obok nich cały szereg zwyczajnych przedmiotów obecnych w każdym domu – rolki po papierze toaletowym, gąbki, kawałki sznurka i taśmy.
„Uwielbiam malować” to przegląd sztuczek, które można wykorzystywać przy tworzeniu prac. Lipsey opowiada dzieciom o efektach malowania po mokrej kartce, zachęca do malowania palcami, pokazuje, jak tworzyć wałki i używać ich do zabawy farbami. Malować można gąbką, starą szczoteczką do zębów czy gumką od ołówka, możliwości są niemal nieograniczone, a każda technika sprawdza się przy innych rodzajach i tematach obrazków.
Autorka w „Uwielbiam malować” pobudza wyobraźnię dzieci i zachęca je do działania. Tego tomiku nie da się zwyczajnie przeglądać – zaraz chce się sprawdzać, czy Lipsey ma rację i czy uda się dostrzec ciekawe kształty na przykład w rozlanych kleksach farby. Lipsey proponuje też „dziwne” techniki – powiązane z wydrapywaniem rysunku lub gnieceniem kartki. Za każdym razem maluchy mogą odkryć coś nowego i inspirującego.
Nie chodzi tutaj o realistyczne obrazki. Jennifer Lipsey jako malarka abstrakcyjna może wreszcie uświadomić najmłodszym, że sztuka ma wiele oblicz. Zachęca do odnalezienia piękna w nieregularnych kształtach i łączeniu kolorów. Zamiast nudnego odwzorowywania rzeczywistości, zapowiada niebanalną rozrywkę. Nawet te dzieci, które klasyczne malowanie już znudziło, powinny ucieszyć się na myśl o eksperymentowaniu z różnymi narzędziami do malowania. Zwłaszcza że przedstawiane przez autorkę efekty zawsze olśniewają, a sposób ich osiągnięcia wydaje się dostępny każdemu.
Uczy Lipsey także, jak pokonać nudę. Nie chce mozolnego wymyślania tematów, pozwala działać przypadkowi. To farby decydują, co powstanie na kartce. Efekty mogą dziwić nawet małych artystów. Co ważne dla dorosłych – Lipsey podpowiada dzieciom, jak zorganizować mogą własny artystyczny kącik. Do tego wskazuje jeszcze, jak utrzymać porządek. Przekonuje małych odbiorców, że łatwiej uzyskają zgodę rodziców na eksperymentalne malowanie, jeśli będą po sobie sprzątać. Trudno odmówić jej racji, a w dodatku skoro Lipsey staje się autorytetem w dziedzinie malowania – nie można jej rady zignorować.
„Uwielbiam malować” to tomik kolorowy i radosny. Chociaż podtytuł (lub nazwa serii) brzmi „Moja ulubiona książka do plastyki”, nie ma tu mowy o szkolnym podejściu do tematu. Malowanie ma sprawiać przyjemność i wymykać się wszelkim rygorom. W książce mnóstwo jest ciekawych wskazówek i podpowiedzi, które mogą stać się także punktem wyjścia do własnych twórczych poszukiwań. Lipsey nie tylko udowadnia, jak wiele możliwości artystycznej ekspresji kryje się w farbach. Otwiera dzieci na nieszablonowe pomysły i pozwala czerpać radość z tworzenia. Nikogo nie poucza – raczej zachęca do wypróbowania kolejnej techniki. Nie steruje małymi odbiorcami, licząc na ich wyobraźnię. Sporo motywów jest tu dziełem przypadku i własnej interpretacji, w związku z tym nie ma obrazków ładnych lub brzydkich – to podbuduje pewność siebie maluchów, ale też nauczy je zwracania uwagi na różne rodzaje malarstwa. „Uwielbiam malować” to tomik, w który powinno zostać zaopatrzone każde dziecko – korzyści z lektury będą ogromne, nie wspominając o ćwiczeniach. Rodzicom tomik może podpowiedzieć ciekawe wspólne zabawy.
Eksperymenty twórcze
Malowanie w ujęciu Jennifer Lipsey nie oznacza tworzenia konkretnych figur i form, a zabawę farbami. W tomiku „Uwielbiam malować! Moja ulubiona książka do plastyki” autorka proponuje najmłodszym wypróbowanie różnych technik zostawiania śladów na kartce. Dzieciom potrzebne będą farby, akwarele oraz kredki świecowe. A obok nich cały szereg zwyczajnych przedmiotów obecnych w każdym domu – rolki po papierze toaletowym, gąbki, kawałki sznurka i taśmy.
„Uwielbiam malować” to przegląd sztuczek, które można wykorzystywać przy tworzeniu prac. Lipsey opowiada dzieciom o efektach malowania po mokrej kartce, zachęca do malowania palcami, pokazuje, jak tworzyć wałki i używać ich do zabawy farbami. Malować można gąbką, starą szczoteczką do zębów czy gumką od ołówka, możliwości są niemal nieograniczone, a każda technika sprawdza się przy innych rodzajach i tematach obrazków.
Autorka w „Uwielbiam malować” pobudza wyobraźnię dzieci i zachęca je do działania. Tego tomiku nie da się zwyczajnie przeglądać – zaraz chce się sprawdzać, czy Lipsey ma rację i czy uda się dostrzec ciekawe kształty na przykład w rozlanych kleksach farby. Lipsey proponuje też „dziwne” techniki – powiązane z wydrapywaniem rysunku lub gnieceniem kartki. Za każdym razem maluchy mogą odkryć coś nowego i inspirującego.
Nie chodzi tutaj o realistyczne obrazki. Jennifer Lipsey jako malarka abstrakcyjna może wreszcie uświadomić najmłodszym, że sztuka ma wiele oblicz. Zachęca do odnalezienia piękna w nieregularnych kształtach i łączeniu kolorów. Zamiast nudnego odwzorowywania rzeczywistości, zapowiada niebanalną rozrywkę. Nawet te dzieci, które klasyczne malowanie już znudziło, powinny ucieszyć się na myśl o eksperymentowaniu z różnymi narzędziami do malowania. Zwłaszcza że przedstawiane przez autorkę efekty zawsze olśniewają, a sposób ich osiągnięcia wydaje się dostępny każdemu.
Uczy Lipsey także, jak pokonać nudę. Nie chce mozolnego wymyślania tematów, pozwala działać przypadkowi. To farby decydują, co powstanie na kartce. Efekty mogą dziwić nawet małych artystów. Co ważne dla dorosłych – Lipsey podpowiada dzieciom, jak zorganizować mogą własny artystyczny kącik. Do tego wskazuje jeszcze, jak utrzymać porządek. Przekonuje małych odbiorców, że łatwiej uzyskają zgodę rodziców na eksperymentalne malowanie, jeśli będą po sobie sprzątać. Trudno odmówić jej racji, a w dodatku skoro Lipsey staje się autorytetem w dziedzinie malowania – nie można jej rady zignorować.
„Uwielbiam malować” to tomik kolorowy i radosny. Chociaż podtytuł (lub nazwa serii) brzmi „Moja ulubiona książka do plastyki”, nie ma tu mowy o szkolnym podejściu do tematu. Malowanie ma sprawiać przyjemność i wymykać się wszelkim rygorom. W książce mnóstwo jest ciekawych wskazówek i podpowiedzi, które mogą stać się także punktem wyjścia do własnych twórczych poszukiwań. Lipsey nie tylko udowadnia, jak wiele możliwości artystycznej ekspresji kryje się w farbach. Otwiera dzieci na nieszablonowe pomysły i pozwala czerpać radość z tworzenia. Nikogo nie poucza – raczej zachęca do wypróbowania kolejnej techniki. Nie steruje małymi odbiorcami, licząc na ich wyobraźnię. Sporo motywów jest tu dziełem przypadku i własnej interpretacji, w związku z tym nie ma obrazków ładnych lub brzydkich – to podbuduje pewność siebie maluchów, ale też nauczy je zwracania uwagi na różne rodzaje malarstwa. „Uwielbiam malować” to tomik, w który powinno zostać zaopatrzone każde dziecko – korzyści z lektury będą ogromne, nie wspominając o ćwiczeniach. Rodzicom tomik może podpowiedzieć ciekawe wspólne zabawy.
sobota, 16 sierpnia 2014
Marta Fox: Zołzunie
Akapit Press, Łódź 2014.
Rywalki
Zawsze wydaje się, że nastoletnie bohaterki Marty Fox są do siebie łudząco podobne. Każda ma przecież inne problemy i inaczej rozwiązuje swoje sprawy, a jednak część kreacji postaci się nie zmienia. Kto zatem polubi jedną z bohaterek, odnajdzie się z łatwością i w innych. A Marta Fox przy okazji rozprawić się może z dość poważnymi kwestiami nurtującymi młodzież. Wśród postaciowych podobieństw na pierwszy rzut oka wybija się potrzeba zachowania tożsamości i chęć indywidualizacji. Każda niemal młoda dziewczyna twierdzi tu, że jest wyjątkowa i inna od pozostałych. U Antoniny, bohaterki „Zołzuń”, objawia się to niechęcią do zdrabniania imienia oraz ubieraniem się na czarno (chociaż dzisiaj trudno powiedzieć, że czarny pozwala wybić się z tłumu – raczej jeszcze podtrzymuje stereotyp nastoletniego buntu. Pasuje jednak ze względu na symboliczną wymowę). Każda z bohaterek Marty Fox jawi się też jako istota samodzielnie myśląca, o inteligencji ponad przeciętną. Objawia się to niezmiennie artykułowaniem własnego zdania i dość kategorycznymi postawami w dyskusjach. Nastolatki Marty Fox nie znają pojęcia dyplomacji, swoje poglądy wyrażają wprost i nie ukrywają żadnych pretensji. Jednocześnie są impregnowane na opinie z zewnątrz. Charakterologicznie to przekonujące, narracyjnie nie zawsze, bo autorka lubi styl nieco logoreiczny, ozdobny i daleki od potocznego.
W „Zołzuniach” Antonina właśnie zmienia szkołę. Jest w drugiej klasie gimnazjum, a rok szkolny kończy się za miesiąc. Nic dziwnego, że dziewczyna nie pała entuzjazmem do decyzji rodziców (którzy właśnie się rozwiedli, dostarczając kolejnych powodów do zmartwień). Antonina wie, że swoją pozycję w klasie będzie musiała sobie wywalczyć. Nie zamierza potulnie słuchać złośliwości nowych koleżanek. Te z kolei wyczuwają rywalkę i układają plan jej spacyfikowania. Świat byłby prostszy, gdyby ludzie darowali sobie podobne gierki, ale nastolatki nie myślą tu logicznie – wdają się w psychologiczną i nikomu niepotrzebną wojnę dla perwersyjnej przyjemności. Obowiązkowo w powieści pojawia się też wątek damsko-męski. I tu Marta Fox porusza zagadnienie toksycznych związków w najbardziej niebezpiecznej postaci: chłopak, który chce zaimponować kolegom, stosuje przemoc wobec swojej ukochanej. Marta Fox umiejętnie ostrzega przed podobnymi zachowaniami, wskazuje najlepsze możliwe w takich sytuacjach rozwiązanie i uczula odbiorczynie na niepokojące sygnały. Nie bawi się zresztą w subtelności, musi radykalnie uświadomić czytelniczko realne kłopoty w związkach z damskimi bokserami.
A że w powieści najbardziej liczą się psychologiczne zagrania, Marta Fox nie indywidualizuje języka postaci (zresztą – nigdy tego nie robi). Wszyscy mówią tu identycznie, a język dialogów zlewa się z językiem narracji i nie jest to styl przezroczysty, a ten charakterystyczny, martofoxowy, zawsze przegadywany. Ten styl nie odzwierciedla rzeczywistych pogawędek i rozmów, a przekazuje mieszankę ich oraz wizji dialogów – tu to, co chciałoby się powiedzieć, nie spotka się z prawdopodobną reakcją. Marta Fox lubi ten styl, lekko nierzeczywisty, płynący, ale za cenę oddalenia od codzienności. Mimo języka nastolatkom spodoba się próba zrozumienia ich świata, dostosowywania się do reguł nim rządzących oraz wywlekania na światło dzienne ukrytych przeważnie intencji. W „Zołzuniach” autorka odwołuje się też, w ramach literackiej ciekawostki, do leczniczo-kojących właściwości ziół – próbuje zainteresować swoje odbiorczynie faktami z tej dziedziny.
Rywalki
Zawsze wydaje się, że nastoletnie bohaterki Marty Fox są do siebie łudząco podobne. Każda ma przecież inne problemy i inaczej rozwiązuje swoje sprawy, a jednak część kreacji postaci się nie zmienia. Kto zatem polubi jedną z bohaterek, odnajdzie się z łatwością i w innych. A Marta Fox przy okazji rozprawić się może z dość poważnymi kwestiami nurtującymi młodzież. Wśród postaciowych podobieństw na pierwszy rzut oka wybija się potrzeba zachowania tożsamości i chęć indywidualizacji. Każda niemal młoda dziewczyna twierdzi tu, że jest wyjątkowa i inna od pozostałych. U Antoniny, bohaterki „Zołzuń”, objawia się to niechęcią do zdrabniania imienia oraz ubieraniem się na czarno (chociaż dzisiaj trudno powiedzieć, że czarny pozwala wybić się z tłumu – raczej jeszcze podtrzymuje stereotyp nastoletniego buntu. Pasuje jednak ze względu na symboliczną wymowę). Każda z bohaterek Marty Fox jawi się też jako istota samodzielnie myśląca, o inteligencji ponad przeciętną. Objawia się to niezmiennie artykułowaniem własnego zdania i dość kategorycznymi postawami w dyskusjach. Nastolatki Marty Fox nie znają pojęcia dyplomacji, swoje poglądy wyrażają wprost i nie ukrywają żadnych pretensji. Jednocześnie są impregnowane na opinie z zewnątrz. Charakterologicznie to przekonujące, narracyjnie nie zawsze, bo autorka lubi styl nieco logoreiczny, ozdobny i daleki od potocznego.
W „Zołzuniach” Antonina właśnie zmienia szkołę. Jest w drugiej klasie gimnazjum, a rok szkolny kończy się za miesiąc. Nic dziwnego, że dziewczyna nie pała entuzjazmem do decyzji rodziców (którzy właśnie się rozwiedli, dostarczając kolejnych powodów do zmartwień). Antonina wie, że swoją pozycję w klasie będzie musiała sobie wywalczyć. Nie zamierza potulnie słuchać złośliwości nowych koleżanek. Te z kolei wyczuwają rywalkę i układają plan jej spacyfikowania. Świat byłby prostszy, gdyby ludzie darowali sobie podobne gierki, ale nastolatki nie myślą tu logicznie – wdają się w psychologiczną i nikomu niepotrzebną wojnę dla perwersyjnej przyjemności. Obowiązkowo w powieści pojawia się też wątek damsko-męski. I tu Marta Fox porusza zagadnienie toksycznych związków w najbardziej niebezpiecznej postaci: chłopak, który chce zaimponować kolegom, stosuje przemoc wobec swojej ukochanej. Marta Fox umiejętnie ostrzega przed podobnymi zachowaniami, wskazuje najlepsze możliwe w takich sytuacjach rozwiązanie i uczula odbiorczynie na niepokojące sygnały. Nie bawi się zresztą w subtelności, musi radykalnie uświadomić czytelniczko realne kłopoty w związkach z damskimi bokserami.
A że w powieści najbardziej liczą się psychologiczne zagrania, Marta Fox nie indywidualizuje języka postaci (zresztą – nigdy tego nie robi). Wszyscy mówią tu identycznie, a język dialogów zlewa się z językiem narracji i nie jest to styl przezroczysty, a ten charakterystyczny, martofoxowy, zawsze przegadywany. Ten styl nie odzwierciedla rzeczywistych pogawędek i rozmów, a przekazuje mieszankę ich oraz wizji dialogów – tu to, co chciałoby się powiedzieć, nie spotka się z prawdopodobną reakcją. Marta Fox lubi ten styl, lekko nierzeczywisty, płynący, ale za cenę oddalenia od codzienności. Mimo języka nastolatkom spodoba się próba zrozumienia ich świata, dostosowywania się do reguł nim rządzących oraz wywlekania na światło dzienne ukrytych przeważnie intencji. W „Zołzuniach” autorka odwołuje się też, w ramach literackiej ciekawostki, do leczniczo-kojących właściwości ziół – próbuje zainteresować swoje odbiorczynie faktami z tej dziedziny.
Wakacje Mikołajka. Wczasy nad morzem
Znak, Kraków 2014.
Przekład
Mikołajek w klasycznej narracji coraz częściej wybierany jest przez dorosłych (lub po prostu – przez starszych czytelników, którzy nie boją się litego tekstu). Najmłodsi chętniej sięgają po bajki na podstawie znanych opowiadań – wprawdzie uboższe o całą masę żartów, za to dostosowane do wymogów współczesnych lektur pop, służących rozrywce. „Wakacje Mikołajka. Wczasy nad morzem” to książka, która powstała na podstawie filmu, który powstał na podstawie książki – z czego śmieją się we wstępie Laurent Tirard i Grégoire Vigneron. Taka praktyka, coraz częściej w kulturze masowej spotykana, dla tradycjonalistów mogłaby być profanacją dzieła. A dla dzieci…
A dla dzieci będzie to szansa na pierwsze zapoznawanie się ze światem bohatera. Przełożenie książki na język filmowy oznacza konieczność odrzucenia tego, co stało się znakiem firmowym Mikołajka – czyli narracji bogatej w żarty słowne. Oznacza jednak również uporządkowanie fabuły i nadanie jej obowiązkowego tempa za sprawą licznych skrótów. W filmie nie ma bowiem miejsca na subtelności i wydarzenia, które nie nadadzą znaczenia akcji. Tu cały czas musi się coś dziać, najlepiej, jeśli to będzie wyraziste i zrozumiałe dla najmłodszych. Wydarzenia dobierane są więc według innego klucza niż w fabule, inne elementy wysuwają się na pierwszy plan. To oznacza nie tylko przebudowanie historii. „Wakacje Mikołajka” to książka wydana przy okazji premiery filmu. W związku z tym mali odbiorcy mogą jeszcze raz powrócić do wrażeń z sali kinowej (trudno ukryć, że dzisiejsze dzieci najpierw wybiorą łatwiejsze rozwiązanie, czyli film, a dopiero później mogą zajrzeć do książki) i przypomnieć sobie najciekawsze czy najzabawniejsze sceny. Autorzy tomiku proponują jeszcze jedno ciekawe wyzwanie: odbiorcy mogą teraz porównać film z książką powstałą na kanwie scenariusza i wynaleźć różnice. Co bardziej ambitni mogliby też zestawić film i tomik z pierwowzorem – książką, od której wszystko się zaczęło. To da intrygujący obraz pracy scenarzystów i pokaże najmłodszym kulisy atrakcyjnego zawodu.
Dwukrotny interdyscyplinarny przekład nie oznacza wcale utraty komizmu. Owszem, z oryginalnym Mikołajkiem ta wersja równać się nie może, ale to wynik uproszczeń i dostosowywania historii do percepcji maluchów. W przypadku filmu najłatwiej postawić na humor sytuacyjny – w tomiku „Wakacje Mikołajka” ten rodzaj dowcipu powraca. Zdarzają się również drobne żarty w opisach, charakterystykach czy dialogach, ale nie na tyle, by przysłaniały akcję. Tu musi się coś dziać. I dzieje się: Mikołajek spędza wakacje nad morzem i przypadkiem dowiaduje się, że ma zostać wyswatany z dziwną Izabelą, dziewczynką, która zachowuje się jak lalka. Początkowo zamierza zniechęcić do siebie potencjalnych teściów, a później zaczyna zmieniać zdanie. Tymczasem mama Mikołajka zwraca na siebie uwagę natrętnego reżysera, tata cierpi ze względu na obecność nielubianej teściowej, a nowi kumple Mikołajka starają się pomóc, chociaż niewiele z tego wszystkiego rozumieją.
Tomik „Wakacje Mikołajka” to propozycja dla widzów chcących zachować miłe wspomnienia z filmu, to także sposób rozreklamowania tej produkcji. Dla najmłodszych to historia o prostej i wyrazistej fabule z dobrym humorem w tle. Mikołajek w tej wersji przypadnie do gustu zwłaszcza kilkulatkom, które nie byłyby w stanie odczytywać różnych płaszczyzn dowcipu w pierwotnej wersji. Może też stać się argumentem w odwiecznych dyskusjach nad wyższością filmu nad książką (i odwrotnie) – pomoże wybrać ciekawszą dziedzinę sztuki.
Przekład
Mikołajek w klasycznej narracji coraz częściej wybierany jest przez dorosłych (lub po prostu – przez starszych czytelników, którzy nie boją się litego tekstu). Najmłodsi chętniej sięgają po bajki na podstawie znanych opowiadań – wprawdzie uboższe o całą masę żartów, za to dostosowane do wymogów współczesnych lektur pop, służących rozrywce. „Wakacje Mikołajka. Wczasy nad morzem” to książka, która powstała na podstawie filmu, który powstał na podstawie książki – z czego śmieją się we wstępie Laurent Tirard i Grégoire Vigneron. Taka praktyka, coraz częściej w kulturze masowej spotykana, dla tradycjonalistów mogłaby być profanacją dzieła. A dla dzieci…
A dla dzieci będzie to szansa na pierwsze zapoznawanie się ze światem bohatera. Przełożenie książki na język filmowy oznacza konieczność odrzucenia tego, co stało się znakiem firmowym Mikołajka – czyli narracji bogatej w żarty słowne. Oznacza jednak również uporządkowanie fabuły i nadanie jej obowiązkowego tempa za sprawą licznych skrótów. W filmie nie ma bowiem miejsca na subtelności i wydarzenia, które nie nadadzą znaczenia akcji. Tu cały czas musi się coś dziać, najlepiej, jeśli to będzie wyraziste i zrozumiałe dla najmłodszych. Wydarzenia dobierane są więc według innego klucza niż w fabule, inne elementy wysuwają się na pierwszy plan. To oznacza nie tylko przebudowanie historii. „Wakacje Mikołajka” to książka wydana przy okazji premiery filmu. W związku z tym mali odbiorcy mogą jeszcze raz powrócić do wrażeń z sali kinowej (trudno ukryć, że dzisiejsze dzieci najpierw wybiorą łatwiejsze rozwiązanie, czyli film, a dopiero później mogą zajrzeć do książki) i przypomnieć sobie najciekawsze czy najzabawniejsze sceny. Autorzy tomiku proponują jeszcze jedno ciekawe wyzwanie: odbiorcy mogą teraz porównać film z książką powstałą na kanwie scenariusza i wynaleźć różnice. Co bardziej ambitni mogliby też zestawić film i tomik z pierwowzorem – książką, od której wszystko się zaczęło. To da intrygujący obraz pracy scenarzystów i pokaże najmłodszym kulisy atrakcyjnego zawodu.
Dwukrotny interdyscyplinarny przekład nie oznacza wcale utraty komizmu. Owszem, z oryginalnym Mikołajkiem ta wersja równać się nie może, ale to wynik uproszczeń i dostosowywania historii do percepcji maluchów. W przypadku filmu najłatwiej postawić na humor sytuacyjny – w tomiku „Wakacje Mikołajka” ten rodzaj dowcipu powraca. Zdarzają się również drobne żarty w opisach, charakterystykach czy dialogach, ale nie na tyle, by przysłaniały akcję. Tu musi się coś dziać. I dzieje się: Mikołajek spędza wakacje nad morzem i przypadkiem dowiaduje się, że ma zostać wyswatany z dziwną Izabelą, dziewczynką, która zachowuje się jak lalka. Początkowo zamierza zniechęcić do siebie potencjalnych teściów, a później zaczyna zmieniać zdanie. Tymczasem mama Mikołajka zwraca na siebie uwagę natrętnego reżysera, tata cierpi ze względu na obecność nielubianej teściowej, a nowi kumple Mikołajka starają się pomóc, chociaż niewiele z tego wszystkiego rozumieją.
Tomik „Wakacje Mikołajka” to propozycja dla widzów chcących zachować miłe wspomnienia z filmu, to także sposób rozreklamowania tej produkcji. Dla najmłodszych to historia o prostej i wyrazistej fabule z dobrym humorem w tle. Mikołajek w tej wersji przypadnie do gustu zwłaszcza kilkulatkom, które nie byłyby w stanie odczytywać różnych płaszczyzn dowcipu w pierwotnej wersji. Może też stać się argumentem w odwiecznych dyskusjach nad wyższością filmu nad książką (i odwrotnie) – pomoże wybrać ciekawszą dziedzinę sztuki.
piątek, 15 sierpnia 2014
Katarzyna Majgier: Stuletnia Gospoda
WNK, Warszawa 2014.
Marzenia
Katarzyna Majgier „Stuletnią Gospodą” ucieszy tych wszystkich odbiorców, dla których ważne są wielopokoleniowe opowieści. Tu historia rozwija się niespiesznie, a autorka koncentruje się na precyzyjnym odtwarzaniu organizacji życia przeciętnych ludzi. Bohaterowie z różnymi wadami dosyć szybko stają się bliscy czytelnikom: nie ma tutaj wielkich czynów ani marzeń nie do zrealizowania, codzienność zawsze wygrywa – a drobne sprawy składają się w końcu na bogatą przeszłość. I zwyczajność postaci sprawia, że odbiorcy coraz bardziej przywiązują się do nich, mimo wad i niepopularnych decyzji. „Stuletnia Gospoda” to opowieść o próbie spełniania marzeń najbardziej przyziemnych. Chociaż i tu pojawić się może odrobina baśni.
W „Stuletniej Gospodzie” dominują opisy. Majgier decyduje się na zapośredniczone relacje, bo w ten sposób najpełniej może zaprezentować swoich bohaterów. Najpierw tworzy im miejsce przyciągające wszystkich członków rodziny. Stuletnia Gospoda nie przypomina lokali „z duszą”, urządzanych w modnych czytadłach przez kobiety, które uciekają z wielkich miast przed wyścigiem szczurów lub nieudanymi związkami. To budynek, którego wystrój nie imponuje (a nawet stoi w jawnej sprzeczności z zasadami urządzania wnętrz). Wiadomo dokładnie, że nie dekoracje będą odpowiadać za atmosferę miejsca. Stuletnia Gospoda nie ma też właściwości magnetycznych: nie każdego uwiedzie. I na tym też polega jej urok. Niektórzy członkowie rodziny mają własne wizje przyszłości, chcą uciec od rodowego osiągnięcia i zdefiniować siebie w oderwaniu od nietypowej restauracji.
Majgier nawiązuje też do powieści środka. Wujek Lucek, osiłek i niemowa, odkrywa w sobie talent do malowania. Przy okazji wychodzi na jaw, że widzi strzygi, demony i całe zło, które czai się w pobliżu Stuletniej Gospody. Chociaż młodsze pokolenie nie chce przyjąć tego do wiadomości, starsze wierzy w obecność ciemnych sił. Tak Stuletnia Gospoda wkracza w atmosferę baśni. Ale autorka zachowuje równowagę między codziennością i wierzeniami ludzi prostych. Przyjemność sprawia jej zwłaszcza kreślenie charakterów. Tutaj bohaterów nie da się pomylić, każdy na inny sposób walczy o uznanie własnych pomysłów. Stuletnia Gospoda nie jest azylem – to scena dla postaci. Umożliwia konfrontację idei z rzeczywistością i staje się świadkiem wzlotów, ale i porażek. W „Stuletniej Gospodzie” nie ma miejsca na bezpodstawny optymizm, więc Katarzyna Majgier zdobędzie serca czytelników, którzy doceniają nieszablonowe scenariusze.
„Stuletnia Gospoda” to galeria postaci. Jedne autorka wyposaża w talent do robienia biznesu, inne – w wiarę we własne siły. Tu nic nie przychodzi łatwo, o każdy efekt trzeba długo walczyć. „Stuletnia Gospoda” wydaje się więc o wiele bardziej prawdziwym miejscem niż wszelkie pospiesznie w literaturze rozrywkowej zakładane pensjonaty. To z kolei prosta droga do polubienia historii, którą Majgier proponuje.
„Stuletnia Gospoda” to powieść tworzona z przyjemności pisania. Autorka wykazuje się tu nie tylko zdolnością portretowania charakterów, ale i umiejętnością przewidywania konsekwencji niepopularnych decyzji. Łączy nawiązania do pozaliterackiej rzeczywistości z motywami uniwersalnymi i ponadczasowymi. W tej książce przeszłość ożywa w zagęszczonej narracji. Majgier dobrze prowadzi kolejne pomysły, jednocześnie inspirując odbiorców. Podpowiada, jak uwolnić się od męczących schematów – i te podpowiedzi realizuje również w samej warstwie fabularnej „Stuletniej Gospody”, co oznacza, że dostarczy ciekawej lektury. „Stuletnia Gospoda” to powieść zakotwiczona w oryginalnym miejscu i pełna celnych obserwacji. W sam raz dla koneserów sagowych historii.
Marzenia
Katarzyna Majgier „Stuletnią Gospodą” ucieszy tych wszystkich odbiorców, dla których ważne są wielopokoleniowe opowieści. Tu historia rozwija się niespiesznie, a autorka koncentruje się na precyzyjnym odtwarzaniu organizacji życia przeciętnych ludzi. Bohaterowie z różnymi wadami dosyć szybko stają się bliscy czytelnikom: nie ma tutaj wielkich czynów ani marzeń nie do zrealizowania, codzienność zawsze wygrywa – a drobne sprawy składają się w końcu na bogatą przeszłość. I zwyczajność postaci sprawia, że odbiorcy coraz bardziej przywiązują się do nich, mimo wad i niepopularnych decyzji. „Stuletnia Gospoda” to opowieść o próbie spełniania marzeń najbardziej przyziemnych. Chociaż i tu pojawić się może odrobina baśni.
W „Stuletniej Gospodzie” dominują opisy. Majgier decyduje się na zapośredniczone relacje, bo w ten sposób najpełniej może zaprezentować swoich bohaterów. Najpierw tworzy im miejsce przyciągające wszystkich członków rodziny. Stuletnia Gospoda nie przypomina lokali „z duszą”, urządzanych w modnych czytadłach przez kobiety, które uciekają z wielkich miast przed wyścigiem szczurów lub nieudanymi związkami. To budynek, którego wystrój nie imponuje (a nawet stoi w jawnej sprzeczności z zasadami urządzania wnętrz). Wiadomo dokładnie, że nie dekoracje będą odpowiadać za atmosferę miejsca. Stuletnia Gospoda nie ma też właściwości magnetycznych: nie każdego uwiedzie. I na tym też polega jej urok. Niektórzy członkowie rodziny mają własne wizje przyszłości, chcą uciec od rodowego osiągnięcia i zdefiniować siebie w oderwaniu od nietypowej restauracji.
Majgier nawiązuje też do powieści środka. Wujek Lucek, osiłek i niemowa, odkrywa w sobie talent do malowania. Przy okazji wychodzi na jaw, że widzi strzygi, demony i całe zło, które czai się w pobliżu Stuletniej Gospody. Chociaż młodsze pokolenie nie chce przyjąć tego do wiadomości, starsze wierzy w obecność ciemnych sił. Tak Stuletnia Gospoda wkracza w atmosferę baśni. Ale autorka zachowuje równowagę między codziennością i wierzeniami ludzi prostych. Przyjemność sprawia jej zwłaszcza kreślenie charakterów. Tutaj bohaterów nie da się pomylić, każdy na inny sposób walczy o uznanie własnych pomysłów. Stuletnia Gospoda nie jest azylem – to scena dla postaci. Umożliwia konfrontację idei z rzeczywistością i staje się świadkiem wzlotów, ale i porażek. W „Stuletniej Gospodzie” nie ma miejsca na bezpodstawny optymizm, więc Katarzyna Majgier zdobędzie serca czytelników, którzy doceniają nieszablonowe scenariusze.
„Stuletnia Gospoda” to galeria postaci. Jedne autorka wyposaża w talent do robienia biznesu, inne – w wiarę we własne siły. Tu nic nie przychodzi łatwo, o każdy efekt trzeba długo walczyć. „Stuletnia Gospoda” wydaje się więc o wiele bardziej prawdziwym miejscem niż wszelkie pospiesznie w literaturze rozrywkowej zakładane pensjonaty. To z kolei prosta droga do polubienia historii, którą Majgier proponuje.
„Stuletnia Gospoda” to powieść tworzona z przyjemności pisania. Autorka wykazuje się tu nie tylko zdolnością portretowania charakterów, ale i umiejętnością przewidywania konsekwencji niepopularnych decyzji. Łączy nawiązania do pozaliterackiej rzeczywistości z motywami uniwersalnymi i ponadczasowymi. W tej książce przeszłość ożywa w zagęszczonej narracji. Majgier dobrze prowadzi kolejne pomysły, jednocześnie inspirując odbiorców. Podpowiada, jak uwolnić się od męczących schematów – i te podpowiedzi realizuje również w samej warstwie fabularnej „Stuletniej Gospody”, co oznacza, że dostarczy ciekawej lektury. „Stuletnia Gospoda” to powieść zakotwiczona w oryginalnym miejscu i pełna celnych obserwacji. W sam raz dla koneserów sagowych historii.
Aldona Jankowska: Lataj z Krystyną (2014)
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
Puzzle, czyli jeszcze raz o Aldonie Jankowskiej
Kiedy gej-samobójca odbywa swoją ostatnią lotniczą podróż (to znaczy: spada z dachu), czas zwalnia. Nieboszczyk in spe może się dokładnie przyjrzeć otoczeniu. Zauważa między innymi larwę na spadochronie. I to piękny przebłysk absurdu w baśniowo-satyrycznym monodramie Aldony Jankowskiej. Bez larw świat nie mógłby istnieć. Larwie łzy trafiają do wody i w efekcie każdy człowiek ma w sobie cząstkę larw. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby larwy wyginęły. Trzeba je ocalić, zrobić to może tylko Krystyna. Do Krystyny larwy przychodzą. Krystyna założyła nawet dla ratowania larw stronę larwykrokpokroku.pl (naprawdę istnieje!). Krystyna na rysunku w skali 1:1 wydłuża larwie rzęski. Bo tylko Krystyna rozumie larwy.
Odwieczne marzenie człowieka o lataniu w tym spektaklu zaczyna dominować. Latać chcą wszyscy, nawet jeśli lot ma być ostatnim, co zrobią w życiu. Zresztą, może za sprawą larw, nie każdy lot kończy się tragicznie. Przecież Łajka do dzisiaj krąży w kosmosie (z larwami pod pokładem!), wierzy w swoją kość i w Związek Radziecki. Krystyna, zwykła księgowa, też chciałaby latać. Marzy, żeby samolot przeleciał nad jej domem.
Ta opowieść składa się z puzzli-scenek. Aldona Jankowska przenosi widzów w różne miejsca: na dach, do budki z kebabami, do więzienia, w kosmos, do samolotu, czy do domu, w którym rodzice nagrywają dla nienarodzonego jeszcze dziecka pierwsze życzenia. Spoiwem formalnym staje się zgromadzenie, na którym zebrani „siostry i bracia” mają pomóc Krystynie i larwom. Wszystko ma tu swoje miejsce i swoje uzasadnienie, scenografia sprowadza się do jednej sztalugi. Całą resztę sugestywnie tworzy Jankowska.
Wielu ludzi przewija się przez ten monodram, a aktorka równie doskonale sprawdza się w roli przaśnego ojca, naiwnej dzieweczki, znerwicowanego geja, pierwszej suki w kosmosie, czy samych larw. Każda z postaci wkracza tu zaledwie na chwilę, by zmienić świat Krystyny, nawet jeśli bezpośrednio się z nim nie styka. Jankowska nie musi nikogo przekonywać do kolejnych wcieleń: po prostu błyskawicznie dokonuje metamorfoz na scenie. Lataj z Krystyną to popis jej aktorskich umiejętności, odarty ze scenograficznych czy kostiumowych ułatwiaczy. Zmiany podkreśla jedynie światło. Jankowska jest w każdej z ról tak znakomita, że nie potrzebuje już żadnego wsparcia. Iluzji teatralnej ulegają wszyscy: przez Lataj z Krystyną przechodzi wiele ciekawych postaci, Aldona Jankowska gdzieś znika.
Cieszy w tym spektaklu również granie formami. W tej sferze także nie ma monotonii. Scenki przetykane piosenkami zyskują urozmaicenie w obrębie struktur. Pojawia się tu autorefleksja (monolog wewnętrzny), kłótnia rodziców (połączona z wystąpieniem przed kamerą, więc i podwojonym graniem) czy nawiązanie do kina akcji (porwanie samolotu). Krystyna nie opowiada swoich losów, nie wdaje się w retrospekcje. Przenosi widzów w przeszłość, by mogli stać się świadkami rozmaitych przeżyć. A wszystko to służy argumentacji potrzeby ratowania larw.
Pięknie łączą się tu ze sobą satyryczne odwołania do pozateatralnej rzeczywistości (motyw terrorystów czy naciągaczy) z elementami baśniowymi i surrealistycznymi (kolęda larw). Humor funkcjonuje na różnych płaszczyznach, czasem stanowi pożywkę dla mas, czasem natomiast ujawnia gorzkie drugie dno. Bo przecież można by istnienie larw złożyć na karb problemów psychicznych, odczytać ten motyw jako wyraz zaburzeń osobowości, wykluczający bohaterów z „normalnego” społeczeństwa. Można. Ale można też uwierzyć prostodusznej Krystynie w potrzebę niesienia pomocy larwom. I wtedy wszystkie przyziemne troski na jakiś czas zbledną. Bo larwy mają najgorzej.
Puzzle, czyli jeszcze raz o Aldonie Jankowskiej
Kiedy gej-samobójca odbywa swoją ostatnią lotniczą podróż (to znaczy: spada z dachu), czas zwalnia. Nieboszczyk in spe może się dokładnie przyjrzeć otoczeniu. Zauważa między innymi larwę na spadochronie. I to piękny przebłysk absurdu w baśniowo-satyrycznym monodramie Aldony Jankowskiej. Bez larw świat nie mógłby istnieć. Larwie łzy trafiają do wody i w efekcie każdy człowiek ma w sobie cząstkę larw. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby larwy wyginęły. Trzeba je ocalić, zrobić to może tylko Krystyna. Do Krystyny larwy przychodzą. Krystyna założyła nawet dla ratowania larw stronę larwykrokpokroku.pl (naprawdę istnieje!). Krystyna na rysunku w skali 1:1 wydłuża larwie rzęski. Bo tylko Krystyna rozumie larwy.
Odwieczne marzenie człowieka o lataniu w tym spektaklu zaczyna dominować. Latać chcą wszyscy, nawet jeśli lot ma być ostatnim, co zrobią w życiu. Zresztą, może za sprawą larw, nie każdy lot kończy się tragicznie. Przecież Łajka do dzisiaj krąży w kosmosie (z larwami pod pokładem!), wierzy w swoją kość i w Związek Radziecki. Krystyna, zwykła księgowa, też chciałaby latać. Marzy, żeby samolot przeleciał nad jej domem.
Ta opowieść składa się z puzzli-scenek. Aldona Jankowska przenosi widzów w różne miejsca: na dach, do budki z kebabami, do więzienia, w kosmos, do samolotu, czy do domu, w którym rodzice nagrywają dla nienarodzonego jeszcze dziecka pierwsze życzenia. Spoiwem formalnym staje się zgromadzenie, na którym zebrani „siostry i bracia” mają pomóc Krystynie i larwom. Wszystko ma tu swoje miejsce i swoje uzasadnienie, scenografia sprowadza się do jednej sztalugi. Całą resztę sugestywnie tworzy Jankowska.
Wielu ludzi przewija się przez ten monodram, a aktorka równie doskonale sprawdza się w roli przaśnego ojca, naiwnej dzieweczki, znerwicowanego geja, pierwszej suki w kosmosie, czy samych larw. Każda z postaci wkracza tu zaledwie na chwilę, by zmienić świat Krystyny, nawet jeśli bezpośrednio się z nim nie styka. Jankowska nie musi nikogo przekonywać do kolejnych wcieleń: po prostu błyskawicznie dokonuje metamorfoz na scenie. Lataj z Krystyną to popis jej aktorskich umiejętności, odarty ze scenograficznych czy kostiumowych ułatwiaczy. Zmiany podkreśla jedynie światło. Jankowska jest w każdej z ról tak znakomita, że nie potrzebuje już żadnego wsparcia. Iluzji teatralnej ulegają wszyscy: przez Lataj z Krystyną przechodzi wiele ciekawych postaci, Aldona Jankowska gdzieś znika.
Cieszy w tym spektaklu również granie formami. W tej sferze także nie ma monotonii. Scenki przetykane piosenkami zyskują urozmaicenie w obrębie struktur. Pojawia się tu autorefleksja (monolog wewnętrzny), kłótnia rodziców (połączona z wystąpieniem przed kamerą, więc i podwojonym graniem) czy nawiązanie do kina akcji (porwanie samolotu). Krystyna nie opowiada swoich losów, nie wdaje się w retrospekcje. Przenosi widzów w przeszłość, by mogli stać się świadkami rozmaitych przeżyć. A wszystko to służy argumentacji potrzeby ratowania larw.
Pięknie łączą się tu ze sobą satyryczne odwołania do pozateatralnej rzeczywistości (motyw terrorystów czy naciągaczy) z elementami baśniowymi i surrealistycznymi (kolęda larw). Humor funkcjonuje na różnych płaszczyznach, czasem stanowi pożywkę dla mas, czasem natomiast ujawnia gorzkie drugie dno. Bo przecież można by istnienie larw złożyć na karb problemów psychicznych, odczytać ten motyw jako wyraz zaburzeń osobowości, wykluczający bohaterów z „normalnego” społeczeństwa. Można. Ale można też uwierzyć prostodusznej Krystynie w potrzebę niesienia pomocy larwom. I wtedy wszystkie przyziemne troski na jakiś czas zbledną. Bo larwy mają najgorzej.
czwartek, 14 sierpnia 2014
Dorota Kassjanowicz: Cześć, wilki!
Dwie Siostry, Warszawa 2014.
Ucieczka
Bardzo smutny (choć też i bardzo prawdziwy) obrazek rodziny pokazała w tomie „Cześć, wilki!” Dorota Kassjanowicz. Zapracowani rodzice, którzy nie mają czasu dla dziecka to jedno (zjawisko zresztą w literaturze już znane). Ale zapracowani rodzice, którzy ciągle się kłócą, a do własnego dziecka nie mają zaufania zupełnie bez podstaw to już krok w stronę patologii. Kassjanowicz tym obrazkiem nie dodaje otuchy. Na szczęście jest jeszcze ciocia Agnieszka – pisarka, wdowa, której dorosła córka wyjechała za granicę. Do cioci Agnieszki jedenastoletni Filip ucieka. Ona wszystko rozumie, o nic się nie czepia, a w dodatku zna pewien sekret: wie, jaką władzę daje pisanie. Dzięki niej Filip zaczyna spisywać swoje przemyślenia w formie baśni.
Zwykle eksperymenty w rodzaju kompozycji szkatułkowej nie wypadają zbyt przekonująco. Tutaj jednak druga i partiami rozwijana baśń staje się azylem dla bohatera i dla czytelników. Filip odkrywa radość tworzenia, a na białą kartkę przelewa również swoje żale – nie trzeba być psychologiem, żeby między wierszami wyczytać smutną prawdę o uczuciach bohatera. Ale Filip nie jest już nieszczęśliwy, ma dokąd uciec przed nieprzyjemną codziennością. Wyobraźnia go ratuje.
„Cześć, wilki!” to powieść o samotności małego chłopca, dojrzałego nad wiek, ale też rozumiejącego potęgę wyobraźni. Filip dzięki pisaniu może uporać się z męczącymi go demonami, tutaj zyskuje siłę i możliwość zmiany tego, co nie podoba mu się w prawdziwym świecie. Sprawdza, jak to jest prowadzić bohaterów i decydować o ich szczęściu lub nieszczęściu. Jednocześnie nie popada w grafomański zachwyt nad sobą – chociaż boi się surowej oceny, pokazuje swoje dzieło cioci, która potrafi poważnie podejść do tematu. Zastanawiam się nad sensem zamieszczania przy historii autorecenzji – wiadomo, że ciotka musi posługiwać się raczej ogólnikami (żeby inni skorzystali z jej spostrzeżeń) i nie powinna zbyt chwalić pomysłu (mimo że na pochwałę zasługuje – to z kolei, aby nie zniechęcać odbiorców do ciekawej lektury).
Dziwi w niej jednak nie do końca dobrze uzasadniony powód podstawowego konfliktu. Filip chce w tajemnicy przed rodzicami pisać, a ci – w przekonaniu że syn całymi dniami grana komputerze lub bawi się w internecie – coraz mocniej ograniczają mu dostęp do komputera. Nie zgadzają się też, by Filip korzystał z komputera u cioci Agnieszki. To staje się dla chłopca dramatem – właściwie bez trudu dla wszystkich zrozumiałym. Tylko dlaczego ciocia nie wyjaśni Filipowi, że do tworzenia opowieści komputer jest niepotrzebny, bo można pisać na kartkach ogryzkiem ołówka? Innego powodu niż utrata dynamiki fabuły nie zauważam.
Sama opowieść Filipa napisana jest baśniowym językiem i dogłębnie przemyślana. Jedynym akcentem sugerującym „amatorstwo” autora są braki znaków interpunkcyjnych, Kassjanowicz wybrała najmniej inwazyjny i najmniej bolesny sposób ingerowania w bajkę. Ale tu wystarczyłaby nawet zastosowana zmiana czcionki na pochyloną – tak odrębne klimatem są te dwie historie.
Dorota Kassjanowicz stworzyła bajkę gorzką (a pierwsze jej zakończenie wydaje się niestety bardziej prawdopodobne), poza tym nietypową. Mało kto wychodzi zwycięsko z autotematycznych historii – tej autorce się udało. „Cześć, wilki” to książka, która pozwala odkryć w sobie kreatywność i uporać się z niektórymi przynajmniej problemami. Przyciąga w niej wizja literackiego azylu, ale też ciekawa fabuła zestawiona z dobrym językiem.
Ucieczka
Bardzo smutny (choć też i bardzo prawdziwy) obrazek rodziny pokazała w tomie „Cześć, wilki!” Dorota Kassjanowicz. Zapracowani rodzice, którzy nie mają czasu dla dziecka to jedno (zjawisko zresztą w literaturze już znane). Ale zapracowani rodzice, którzy ciągle się kłócą, a do własnego dziecka nie mają zaufania zupełnie bez podstaw to już krok w stronę patologii. Kassjanowicz tym obrazkiem nie dodaje otuchy. Na szczęście jest jeszcze ciocia Agnieszka – pisarka, wdowa, której dorosła córka wyjechała za granicę. Do cioci Agnieszki jedenastoletni Filip ucieka. Ona wszystko rozumie, o nic się nie czepia, a w dodatku zna pewien sekret: wie, jaką władzę daje pisanie. Dzięki niej Filip zaczyna spisywać swoje przemyślenia w formie baśni.
Zwykle eksperymenty w rodzaju kompozycji szkatułkowej nie wypadają zbyt przekonująco. Tutaj jednak druga i partiami rozwijana baśń staje się azylem dla bohatera i dla czytelników. Filip odkrywa radość tworzenia, a na białą kartkę przelewa również swoje żale – nie trzeba być psychologiem, żeby między wierszami wyczytać smutną prawdę o uczuciach bohatera. Ale Filip nie jest już nieszczęśliwy, ma dokąd uciec przed nieprzyjemną codziennością. Wyobraźnia go ratuje.
„Cześć, wilki!” to powieść o samotności małego chłopca, dojrzałego nad wiek, ale też rozumiejącego potęgę wyobraźni. Filip dzięki pisaniu może uporać się z męczącymi go demonami, tutaj zyskuje siłę i możliwość zmiany tego, co nie podoba mu się w prawdziwym świecie. Sprawdza, jak to jest prowadzić bohaterów i decydować o ich szczęściu lub nieszczęściu. Jednocześnie nie popada w grafomański zachwyt nad sobą – chociaż boi się surowej oceny, pokazuje swoje dzieło cioci, która potrafi poważnie podejść do tematu. Zastanawiam się nad sensem zamieszczania przy historii autorecenzji – wiadomo, że ciotka musi posługiwać się raczej ogólnikami (żeby inni skorzystali z jej spostrzeżeń) i nie powinna zbyt chwalić pomysłu (mimo że na pochwałę zasługuje – to z kolei, aby nie zniechęcać odbiorców do ciekawej lektury).
Dziwi w niej jednak nie do końca dobrze uzasadniony powód podstawowego konfliktu. Filip chce w tajemnicy przed rodzicami pisać, a ci – w przekonaniu że syn całymi dniami grana komputerze lub bawi się w internecie – coraz mocniej ograniczają mu dostęp do komputera. Nie zgadzają się też, by Filip korzystał z komputera u cioci Agnieszki. To staje się dla chłopca dramatem – właściwie bez trudu dla wszystkich zrozumiałym. Tylko dlaczego ciocia nie wyjaśni Filipowi, że do tworzenia opowieści komputer jest niepotrzebny, bo można pisać na kartkach ogryzkiem ołówka? Innego powodu niż utrata dynamiki fabuły nie zauważam.
Sama opowieść Filipa napisana jest baśniowym językiem i dogłębnie przemyślana. Jedynym akcentem sugerującym „amatorstwo” autora są braki znaków interpunkcyjnych, Kassjanowicz wybrała najmniej inwazyjny i najmniej bolesny sposób ingerowania w bajkę. Ale tu wystarczyłaby nawet zastosowana zmiana czcionki na pochyloną – tak odrębne klimatem są te dwie historie.
Dorota Kassjanowicz stworzyła bajkę gorzką (a pierwsze jej zakończenie wydaje się niestety bardziej prawdopodobne), poza tym nietypową. Mało kto wychodzi zwycięsko z autotematycznych historii – tej autorce się udało. „Cześć, wilki” to książka, która pozwala odkryć w sobie kreatywność i uporać się z niektórymi przynajmniej problemami. Przyciąga w niej wizja literackiego azylu, ale też ciekawa fabuła zestawiona z dobrym językiem.
środa, 13 sierpnia 2014
Frances Mayes: Pod drzewem magnolii
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Język wspomnień
Frances Mayes lubuje się w pisaniu poetyckim, zrytmizowanym, za to także mocno enigmatycznym. Zresztą, do czego w tomie „Pod drzewem magnolii” się przyznaje, bliscy pytają, jak udaje jej się tyle mówić, a nic nie powiedzieć. Ma na to wpływ nie tylko zamiłowanie do poezji – Mayes spotyka się z wyraźną niechęcią członków rodziny co do wspomnieniowych zapisków. Nic dziwnego – nie wszyscy wypadają tu korzystnie, część w ogóle nie zasługuje na upamiętnienie lub zamienia się w przykłady negatywne, ciemne skojarzenia z dzieciństwem i młodością. U Mayes nie jest cukierkowo. Na Południu, gdzie dorastała, w każdym domu była strzelba i wiele samobójstw w rodzinach kolegów za sprawą tych strzelb się dokonało. Rodzice i dziadkowie mieli swoje poglądy na wychowywanie dzieci, wciąż echem odbijało się niewolnictwo i rasizm. A Frances Mayes marzyła tylko o ucieczce z rodzinnych stron, jak najdalej od duszących przyzwyczajeń i złych wspomnień.
„Pod drzewem magnolii” wygląda jak typowa opowieść na wzór toskanianów, ale wystarczy wczytać się w tę płynną i zmysłową prozę, żeby odkryć przerażające drugie dno. Stopniowo staje się jasne marzenie o ucieczce, nikt nie chciałby funkcjonować w takiej przestrzeni: u Mayes nie ma sentymentów, nie ma też najmniejszej chęci powrotu w minione czasy, chociaż tom od takiego fizycznego – do miejsca lat dziecinnych – powrotu się zaczyna. Wspomnienia zyskują tu nowy kształt, autorka szuka sposobu przedstawienia swojego życia – a raczej jego interpretacji – by urzec czytelników magią słów, a jednocześnie zmusić ich do koncentrowania się na tym, co niedopowiedziane, za to najważniejsze.
Autorka rezygnuje z opowieści anegdotycznych, krótkich i konkretnych. Zestawia ze sobą melodyjną narrację i całą gamę odczuć, gładko przechodzi od skojarzenia do skojarzenia. Często historie rozpoczęte w jednym punkcie kierują w zupełnie niespodziewane strony i tematy. Mayes stara się swoją prozą oddać zawiłości pracy umysłu: pokazuje, co znaczy nurt wspomnień. Nie szatkuje swojej opowieści, a pozwala jej wydobywać z przeszłości coraz to nowe, często enigmatyczne i niejednorodne scenki. Wszystko porządkuje natomiast jednolita interpretacja i nastawienie na liryczność stylu. Wydarzenia opowiedziane plastycznym i nastawionym na piękno językiem mają zyskać oryginalny kształt. I rzeczywiście – autobiograficzna podróż Mayes nie przypomina typowych publikacji życiorysowych czy wspomnieniowych. Autorka chce zamienić własne doświadczenia nie tyle na powieść, bo nić fabuły rwałaby się tutaj zbyt często, co ja jeden, dokładnie odmalowywany obraz. Wszystko w tomie „Pod drzewem magnolii”, nawet jeśli dotyczy określonych spraw, wydaje się statyczne, zatrzymane w miejscu, unieruchomione przez pamięć. Tu już nic nie istnieje, nie ma świata, który Mayes opisuje. Wspomnienia są martwe, żywy pozostaje tylko język opisu – i to wartość, którą chce się naprawdę ocalić.
Język tomu jest przy całej lirycznej niekonkretności bardzo precyzyjny – Mayes szuka w nim najtrafniejszych skojarzeń i wręcz uczy dokładności. Nie powtarza się i nie proponuje słownej wady – wystarczy wczytać się w jej porównania i spostrzeżenia, by poznać siłę wyrazu. Ta proza okazuje się gęsta od wrażeń. Frances Mayes pokazuje, jak można opracować własną egzystencję, by uzyskać przepis na książkę imitującą literaturę piękną. „Pod drzewem magnolii” to zdecydowany triumf formy idealnie wymyślonej do maskowania mniej chlubnych treści. To pomysł na inne przedstawienie życia i nadanie koloru dawnym scenkom.
Język wspomnień
Frances Mayes lubuje się w pisaniu poetyckim, zrytmizowanym, za to także mocno enigmatycznym. Zresztą, do czego w tomie „Pod drzewem magnolii” się przyznaje, bliscy pytają, jak udaje jej się tyle mówić, a nic nie powiedzieć. Ma na to wpływ nie tylko zamiłowanie do poezji – Mayes spotyka się z wyraźną niechęcią członków rodziny co do wspomnieniowych zapisków. Nic dziwnego – nie wszyscy wypadają tu korzystnie, część w ogóle nie zasługuje na upamiętnienie lub zamienia się w przykłady negatywne, ciemne skojarzenia z dzieciństwem i młodością. U Mayes nie jest cukierkowo. Na Południu, gdzie dorastała, w każdym domu była strzelba i wiele samobójstw w rodzinach kolegów za sprawą tych strzelb się dokonało. Rodzice i dziadkowie mieli swoje poglądy na wychowywanie dzieci, wciąż echem odbijało się niewolnictwo i rasizm. A Frances Mayes marzyła tylko o ucieczce z rodzinnych stron, jak najdalej od duszących przyzwyczajeń i złych wspomnień.
„Pod drzewem magnolii” wygląda jak typowa opowieść na wzór toskanianów, ale wystarczy wczytać się w tę płynną i zmysłową prozę, żeby odkryć przerażające drugie dno. Stopniowo staje się jasne marzenie o ucieczce, nikt nie chciałby funkcjonować w takiej przestrzeni: u Mayes nie ma sentymentów, nie ma też najmniejszej chęci powrotu w minione czasy, chociaż tom od takiego fizycznego – do miejsca lat dziecinnych – powrotu się zaczyna. Wspomnienia zyskują tu nowy kształt, autorka szuka sposobu przedstawienia swojego życia – a raczej jego interpretacji – by urzec czytelników magią słów, a jednocześnie zmusić ich do koncentrowania się na tym, co niedopowiedziane, za to najważniejsze.
Autorka rezygnuje z opowieści anegdotycznych, krótkich i konkretnych. Zestawia ze sobą melodyjną narrację i całą gamę odczuć, gładko przechodzi od skojarzenia do skojarzenia. Często historie rozpoczęte w jednym punkcie kierują w zupełnie niespodziewane strony i tematy. Mayes stara się swoją prozą oddać zawiłości pracy umysłu: pokazuje, co znaczy nurt wspomnień. Nie szatkuje swojej opowieści, a pozwala jej wydobywać z przeszłości coraz to nowe, często enigmatyczne i niejednorodne scenki. Wszystko porządkuje natomiast jednolita interpretacja i nastawienie na liryczność stylu. Wydarzenia opowiedziane plastycznym i nastawionym na piękno językiem mają zyskać oryginalny kształt. I rzeczywiście – autobiograficzna podróż Mayes nie przypomina typowych publikacji życiorysowych czy wspomnieniowych. Autorka chce zamienić własne doświadczenia nie tyle na powieść, bo nić fabuły rwałaby się tutaj zbyt często, co ja jeden, dokładnie odmalowywany obraz. Wszystko w tomie „Pod drzewem magnolii”, nawet jeśli dotyczy określonych spraw, wydaje się statyczne, zatrzymane w miejscu, unieruchomione przez pamięć. Tu już nic nie istnieje, nie ma świata, który Mayes opisuje. Wspomnienia są martwe, żywy pozostaje tylko język opisu – i to wartość, którą chce się naprawdę ocalić.
Język tomu jest przy całej lirycznej niekonkretności bardzo precyzyjny – Mayes szuka w nim najtrafniejszych skojarzeń i wręcz uczy dokładności. Nie powtarza się i nie proponuje słownej wady – wystarczy wczytać się w jej porównania i spostrzeżenia, by poznać siłę wyrazu. Ta proza okazuje się gęsta od wrażeń. Frances Mayes pokazuje, jak można opracować własną egzystencję, by uzyskać przepis na książkę imitującą literaturę piękną. „Pod drzewem magnolii” to zdecydowany triumf formy idealnie wymyślonej do maskowania mniej chlubnych treści. To pomysł na inne przedstawienie życia i nadanie koloru dawnym scenkom.
Subskrybuj:
Posty (Atom)