PWN, Warszawa 2018.
Monografia mody
Ewa Rzechorzek pasjonuje się historią mody i kolekcjonuje projekty Mody Polskiej – ma więc dobre podstawy do tego, by zabrać się za przygotowanie monografii marki. Miejsce na rynku zapewnia jej wydawniczy boom na opowieści o poszczególnych firmach, zwłaszcza odzieżowych. Zamiast pisać biografię Jadwigi Grabowskiej, autorka przygląda się rozwojowi jej „dziecka”, firmy, która zdobyła wielką sławę i do dziś dla wtajemniczonych jest znakiem jakości. Opowieść o Modzie Polskiej rozpoczyna jednak Rzechorzek tak, jakby nie miała żadnego (poza genologiczną wskazówką z biografii) pomysłu na wielkie otwarcie. Wyszukuje wycinki prasowe dotyczące różnych dziedzin życia codziennego (a stanowiące rzekomy kontekst do przyjścia na świat bohaterki tomu). Przydałoby się to może w relacji obyczajowej, ale tutaj sama obyczajowość nie odgrywa wielkiej roli. Moda Polska była salonem ekskluzywnym, a na projekty z niej nie zawsze mogły sobie pozwolić przeciętne mieszkanki stolicy. W tej historii liczy się jednak determinacja, zapał i kreatywność – zatem po wstępnych prezentacjach autorka szybko przechodzi do ludzi tworzących firmę. Rozmawia z projektantami, porównuje ich pomysły, próbuje wskazywać cechy charakterystyczne ubrań. Sprawdza, co Modę Polską wyróżniało – także jako miejsce dyktowania modowego stylu. Analizuje sposoby na przezwyciężanie trudności. Jednak nie zestawia w tej publikacji (a przynajmniej nie za często) rzeczywistości PRL-u i kolorowych pomysłów z Mody Polskiej: interesuje ją firma prawie bez kontekstów, samodzielny organizm niezależny od państwa. Woli autorka poświęcać czas na omawianie barwnych charakterów i realizacji marzeń pracowników niż powtarzać doskonale wszystkim znane wiadomości z historii, w temacie mody czuje się najlepiej. Widać to zresztą choćby po ciężarze narracji – gdy rzecz dotyczy fragmentu życiorysu, chętnie ucieka w dokumenty, zapiski Grabowskiej albo rozmaite cytaty z materiałów źródłowych. Unika budowania dłuższych scenek, zatrzymuje się na pojedynczych wiadomościach. Z kolei kiedy pochyla się nad zdjęciami dokumentującymi modowy dorobek firmy, gdy opisuje projekty albo wykorzystywane materiały – nie pomija najdrobniejszych szczegółów. Rozwija opowieść ponad miarę, jakby w przekonaniu, że tylko tak może podzielić się z czytelnikami swoim zachwytem i w konsekwencji poszerzyć krąg zainteresowanych Modą Polską po latach.
Ta publikacja sprawia wrażenie poszarpanej jak „wiersze” Grabowskiej co pewien czas cytowane. Ma na to wpływ wyraźna niechęć autorki do beletryzowania czy budowania większych narracji. Krótkie rozdziały są tu wyznaczane przez drobne tematy, te z kolei wydają się raczej dość statyczne. W efekcie powstaje wrażenie, jakby autorka tylko dla porządku odnotowywała pewne obszary działalności firmy i nie mogła się doczekać przejścia do kwestii ubrań. Jedynym wyjątkiem w beznamiętnych opisach są te momenty, w których spotyka się z pracownikami i uzyskuje od nich ciekawe komentarze na temat codzienności w Modzie Polskiej. Tu bardzo pomaga reportażowość, nastawienie na indywidualne i niepowtarzalne historie. Ewa Rzechorzek nie buduje jednak narracji potoczystej, płynnej i porywającej. Jedynie w chwilach, gdy oddaje się własnej pasji, schodzi na moment z kostycznych tonów.
Tom zdobiony jest licznymi zdjęciami z archiwów, a do tego przedrukami projektów, zdjęciami próbek tkanin itp. Można więc przyglądać się rewolucyjnym lub zupełnie klasycznym modowym propozycjom, sprawdzać, jak stroje prezentowały modelki (i jak fotografowie aranżowali konteksty ujęć) – pozostaje tylko żal, że przynajmniej części materiałów nie można zobaczyć w kolorze, temat aż się o to sam prosi. „Moda Polska. Warszawa” to tom bardzo obszerny, ale też wypełniony detalami istotnymi wyłącznie dla badaczy rozwoju mody. Stanowi ciekawą wizytówkę firmy. Ewa Rzechorzek porządkuje materiały, do których trudno byłoby zwykłym odbiorcom inaczej dotrzeć.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
sobota, 31 marca 2018
Bing. Prezent urodzinowy
Egmont, Warszawa 2018.
Radość dawania
Malutki tomik stworzony na podstawie serialu animowanego la najmłodszych cechuje się ogromną prostotą i w zakresie tekstu, i w warstwie ilustracji. Trójwymiarowi bohaterowie są tutaj bobasami z różnych gatunków (mały królik, mały słoń – mniejszy od królika), a towarzyszą im ich wełniane lub pluszowe maskotki, również ożywiane, chociaż oddalane od charakterystycznych cech gatunkowych. Tak przygotowane postacie o upraszczanych twarzach, ale ozdabianych detalami strojach – prezentowane są na dwóch różnych tłach. Albo zostają jako sylwetki pozbawione kontekstu – wtedy uwaga odbiorców skupi się na ich emocjach i minach – albo pojawią się w zabawkowo „prawdziwej” przestrzeni: w sklepie lub w domu na przyjęciu urodzinowym. Tło w tym wypadku jest zastawione detalami i trochę rozprasza, ale też w oczach maluchów uprawdopodobni świat bohaterów. Czasami trzeba mu się przyjrzeć, żeby zrozumieć, o czym mówią postacie – takie ukryte zagadki zapewniają interaktywność. O ile dzieci mogą być zachwycone kreacjami bohaterów, o tyle dorosłym trudno będzie zrozumieć, jak mogą się podobać infantylne stworzonka, choćby nie wiadomo jak się stroiły. Ale Bing to seria dla najmłodszych i to oni nadają tu ton opowieści. Do nich dostosowane zostało wszystko.
Bing (królik) został zaproszony na przyjęcie urodzinowe do słonicy (słoniątka?), Suli. Udaje się więc najpierw do klepu Poli, żeby wybrać dla przyjaciółki prezent. Testuje różne zabawki – najchętniej kupiłby coś dla siebie (albo coś, co uszczęśliwiłoby wyłącznie jego). Mądra Pola nie wskazuje od razu właściwego przedmiotu, ale namawia do analizy. Wypytuje, co lubi Sula, a za czym nie przepada i tak odrzuca pomysł nabycia autka oraz tarki. W końcu uszczegółowienie wymagań doprowadza do ekstraprezentu: błyszczącej różowej różdżki, która w dodatku ma elementy ruchome. Teraz Bing jest oczarowany nabytkiem i właściwie chciałby się nim dłużej pobawić sam, zanim odda go przyjaciółce.
„Prezent urodzinowy” pozwala przyjrzeć się reakcji charakterystycznej dla ogromnej części maluchów. Każde dziecko zna uczucie zazdrości, gdy rówieśnik otrzymuje prezent, który samo chciałoby dostać. Bing niby wie, że to na urodziny, więc trzeba wręczyć różdżkę w konkretnym dniu – ale i tak jest mu przykro, że nie może dłużej sam korzystać ze wspaniałej zabawki. Postępuje jak należy, dając przy okazji wzór odbiorcom. Twórcy tej historyjki przekonują, że dawanie prezentów jest przyjemne (truizm, w który żadne dziecko nie uwierzy, dopóki nie zostanie poparty konkretnym obrazkiem wyjaśniającym przesłanie). Chociaż Sula otrzymuje różdżkę, nie znika z nią – organizuje zabawę dla wszystkich. A przecież w towarzystwie zawsze jest znacznie ciekawiej: nie tylko prezent nie zniknie dla Binga, ale jeszcze ujawni dodatkowe tajemnice, o których bohater nie miał pojęcia. Faktycznie, dobrze jest wręczać podarki przyjaciołom. Ważne jest jednak, żeby najpierw dobrze się zastanowić, co ich uszczęśliwi, na tym w końcu również polega sekret przyjaźni.
„Prezent urodzinowy” ma zatem walory rozrywkowe akcentowane już w tytule – żadne dziecko nie oprze się bajce z urodzinami i obietnicą dobrej zabawy – ale liczy się też przesłanie, cenna życiowa lekcja, która przyda się i w późniejszych latach.
Radość dawania
Malutki tomik stworzony na podstawie serialu animowanego la najmłodszych cechuje się ogromną prostotą i w zakresie tekstu, i w warstwie ilustracji. Trójwymiarowi bohaterowie są tutaj bobasami z różnych gatunków (mały królik, mały słoń – mniejszy od królika), a towarzyszą im ich wełniane lub pluszowe maskotki, również ożywiane, chociaż oddalane od charakterystycznych cech gatunkowych. Tak przygotowane postacie o upraszczanych twarzach, ale ozdabianych detalami strojach – prezentowane są na dwóch różnych tłach. Albo zostają jako sylwetki pozbawione kontekstu – wtedy uwaga odbiorców skupi się na ich emocjach i minach – albo pojawią się w zabawkowo „prawdziwej” przestrzeni: w sklepie lub w domu na przyjęciu urodzinowym. Tło w tym wypadku jest zastawione detalami i trochę rozprasza, ale też w oczach maluchów uprawdopodobni świat bohaterów. Czasami trzeba mu się przyjrzeć, żeby zrozumieć, o czym mówią postacie – takie ukryte zagadki zapewniają interaktywność. O ile dzieci mogą być zachwycone kreacjami bohaterów, o tyle dorosłym trudno będzie zrozumieć, jak mogą się podobać infantylne stworzonka, choćby nie wiadomo jak się stroiły. Ale Bing to seria dla najmłodszych i to oni nadają tu ton opowieści. Do nich dostosowane zostało wszystko.
Bing (królik) został zaproszony na przyjęcie urodzinowe do słonicy (słoniątka?), Suli. Udaje się więc najpierw do klepu Poli, żeby wybrać dla przyjaciółki prezent. Testuje różne zabawki – najchętniej kupiłby coś dla siebie (albo coś, co uszczęśliwiłoby wyłącznie jego). Mądra Pola nie wskazuje od razu właściwego przedmiotu, ale namawia do analizy. Wypytuje, co lubi Sula, a za czym nie przepada i tak odrzuca pomysł nabycia autka oraz tarki. W końcu uszczegółowienie wymagań doprowadza do ekstraprezentu: błyszczącej różowej różdżki, która w dodatku ma elementy ruchome. Teraz Bing jest oczarowany nabytkiem i właściwie chciałby się nim dłużej pobawić sam, zanim odda go przyjaciółce.
„Prezent urodzinowy” pozwala przyjrzeć się reakcji charakterystycznej dla ogromnej części maluchów. Każde dziecko zna uczucie zazdrości, gdy rówieśnik otrzymuje prezent, który samo chciałoby dostać. Bing niby wie, że to na urodziny, więc trzeba wręczyć różdżkę w konkretnym dniu – ale i tak jest mu przykro, że nie może dłużej sam korzystać ze wspaniałej zabawki. Postępuje jak należy, dając przy okazji wzór odbiorcom. Twórcy tej historyjki przekonują, że dawanie prezentów jest przyjemne (truizm, w który żadne dziecko nie uwierzy, dopóki nie zostanie poparty konkretnym obrazkiem wyjaśniającym przesłanie). Chociaż Sula otrzymuje różdżkę, nie znika z nią – organizuje zabawę dla wszystkich. A przecież w towarzystwie zawsze jest znacznie ciekawiej: nie tylko prezent nie zniknie dla Binga, ale jeszcze ujawni dodatkowe tajemnice, o których bohater nie miał pojęcia. Faktycznie, dobrze jest wręczać podarki przyjaciołom. Ważne jest jednak, żeby najpierw dobrze się zastanowić, co ich uszczęśliwi, na tym w końcu również polega sekret przyjaźni.
„Prezent urodzinowy” ma zatem walory rozrywkowe akcentowane już w tytule – żadne dziecko nie oprze się bajce z urodzinami i obietnicą dobrej zabawy – ale liczy się też przesłanie, cenna życiowa lekcja, która przyda się i w późniejszych latach.
piątek, 30 marca 2018
Peter Bognanni: To, co widzę bez ciebie
Bukowy Las, Wrocław 2018.
Podmiana
Trochę drwi sobie Peter Bognanni z nastoletniej fascynacji śmiercią, chociaż oficjalnie przyznać się do tego nie może. Ale widać to w absurdzie i śladach czarnego humoru wprowadzanych do tomu „To, co widzę bez ciebie”. Przedstawia tu bohaterkę kompletnie zagubioną. Tess ma siedemnaście lat. Była zakochana w Jonahu, człowieku, który popełnił samobójstwo. Była zakochana – ale właściwie nie znała swojego wybranka, wymieniali się tylko wiadomościami na Facebooku, ale to jej wystarczało. Teraz z tęsknoty podejmuje grę, którą dla siebie wymyślili – opisuje, jak postrzega swoje najbliższe otoczenie, a wiadomości wysyła na profil chłopaka. Nie oczekuje odpowiedzi, ale któregoś dnia taka nadchodzi. I wtedy wszystko się zaczyna.
Najpierw śmierć Jonaha, gdzieś w tle samobójcza próba Tess – do której autor wielkiej wagi nie przywiązuje. Jakby tego było mało, ojciec dziewczyny zamierza zrobić biznes na niekonwencjonalnych uroczystościach żałobnych (z braku zamówień zajmuje się też pochówkami zwierząt, ale i tu Tess ma większą smykałkę do interesów niż on). Nowa partnerka ojca, Grace, również pracuje w branży funeralnej. Od śmierci nie ma zatem ucieczki. Może dlatego nikt nie przejmuje się tym, jak Tess przeżywa żałobę po Jonahu. A znosi ją ciężko. Rzuca szkołę i odsuwa się od znajomych. Pozostaje jej tylko Daniel. Chłopak, który również kochał Jonaha i nie może pogodzić się ze stratą – a teraz przejął jego konto na portalu społecznościowym i dopuścił się poważnego oszustwa względem Tess.
Jest tu dwoje nastolatków połączonych tajemnicą i silnymi emocjami, z których miłość zdecydowanie zajmuje ostatnie możliwe miejsce. Tess jest rozgoryczona, ma nauczkę, że nie należy wierzyć w internetowe znajomości, chce też wyrównać rachunki – w końcu ukochanemu Jonahowi wysłała swoją nagą fotkę, a zdjęcie obejrzał tylko Daniel. Poza tym, choć nie chce tego powiedzieć, potrzebuje wsparcia w przeżywaniu żałoby. Doprowadza więc najpierw do przeniesienia kontaktów z internetu na telefony i smsy, a potem – do świata realnego. Peter Bognanni nie bardzo wie, jak konstruować obraz prawdziwej pierwszej miłości, idealnej i wzruszającej – w relacji Tess i Daniela mnóstwo jest smutku, trochę wyrachowania, odrobinę sympatii – ale nie ma ani pożądania, ani tęsknoty. Dziwny to związek, jakby jedyne, co uzasadniało jego istnienie, wiązało się ze zmarłym Jonahem. Bognanni pokazuje, że czasami trzeba coś zrobić, by móc ruszyć z miejsca – zmusza bohaterów do eskapady do innego kraju, by ostatecznie mogli rozstać się z bolesnym wspomnieniem. Sama Tess na co dzień obserwuje zadziwiająco różne sposoby radzenia sobie z żalem i tęsknotą – uczestniczy w końcu w przedziwnych ceremoniach pogrzebowych, a niektóre sama aranżuje (jak pożegnanie w stylu burleski).
„To, co widzę bez ciebie” jest książką, która przede wszystkim ma się wyróżniać na rynku spośród innych młodzieżówek. Autor jednak zbyt mocno odchodzi od przyjętych konwencji, albo za bardzo skręca w stronę motywów wanitatywnych – w efekcie traci z oczu to, co zainteresowałoby nastoletnich czytelników najbardziej. Owszem, śmierć staje się tu oswajana i uspokajana przez groteskowe pomysły – ale to za mało, by uwierzyć w więź łączącą bohaterów na przekór kolejnym zmartwieniom. Tess i Daniel nie należą do par, za które trzyma się kciuki – bo zbyt dużo w ich życiu umów, a zbyt mało spontaniczności.
Podmiana
Trochę drwi sobie Peter Bognanni z nastoletniej fascynacji śmiercią, chociaż oficjalnie przyznać się do tego nie może. Ale widać to w absurdzie i śladach czarnego humoru wprowadzanych do tomu „To, co widzę bez ciebie”. Przedstawia tu bohaterkę kompletnie zagubioną. Tess ma siedemnaście lat. Była zakochana w Jonahu, człowieku, który popełnił samobójstwo. Była zakochana – ale właściwie nie znała swojego wybranka, wymieniali się tylko wiadomościami na Facebooku, ale to jej wystarczało. Teraz z tęsknoty podejmuje grę, którą dla siebie wymyślili – opisuje, jak postrzega swoje najbliższe otoczenie, a wiadomości wysyła na profil chłopaka. Nie oczekuje odpowiedzi, ale któregoś dnia taka nadchodzi. I wtedy wszystko się zaczyna.
Najpierw śmierć Jonaha, gdzieś w tle samobójcza próba Tess – do której autor wielkiej wagi nie przywiązuje. Jakby tego było mało, ojciec dziewczyny zamierza zrobić biznes na niekonwencjonalnych uroczystościach żałobnych (z braku zamówień zajmuje się też pochówkami zwierząt, ale i tu Tess ma większą smykałkę do interesów niż on). Nowa partnerka ojca, Grace, również pracuje w branży funeralnej. Od śmierci nie ma zatem ucieczki. Może dlatego nikt nie przejmuje się tym, jak Tess przeżywa żałobę po Jonahu. A znosi ją ciężko. Rzuca szkołę i odsuwa się od znajomych. Pozostaje jej tylko Daniel. Chłopak, który również kochał Jonaha i nie może pogodzić się ze stratą – a teraz przejął jego konto na portalu społecznościowym i dopuścił się poważnego oszustwa względem Tess.
Jest tu dwoje nastolatków połączonych tajemnicą i silnymi emocjami, z których miłość zdecydowanie zajmuje ostatnie możliwe miejsce. Tess jest rozgoryczona, ma nauczkę, że nie należy wierzyć w internetowe znajomości, chce też wyrównać rachunki – w końcu ukochanemu Jonahowi wysłała swoją nagą fotkę, a zdjęcie obejrzał tylko Daniel. Poza tym, choć nie chce tego powiedzieć, potrzebuje wsparcia w przeżywaniu żałoby. Doprowadza więc najpierw do przeniesienia kontaktów z internetu na telefony i smsy, a potem – do świata realnego. Peter Bognanni nie bardzo wie, jak konstruować obraz prawdziwej pierwszej miłości, idealnej i wzruszającej – w relacji Tess i Daniela mnóstwo jest smutku, trochę wyrachowania, odrobinę sympatii – ale nie ma ani pożądania, ani tęsknoty. Dziwny to związek, jakby jedyne, co uzasadniało jego istnienie, wiązało się ze zmarłym Jonahem. Bognanni pokazuje, że czasami trzeba coś zrobić, by móc ruszyć z miejsca – zmusza bohaterów do eskapady do innego kraju, by ostatecznie mogli rozstać się z bolesnym wspomnieniem. Sama Tess na co dzień obserwuje zadziwiająco różne sposoby radzenia sobie z żalem i tęsknotą – uczestniczy w końcu w przedziwnych ceremoniach pogrzebowych, a niektóre sama aranżuje (jak pożegnanie w stylu burleski).
„To, co widzę bez ciebie” jest książką, która przede wszystkim ma się wyróżniać na rynku spośród innych młodzieżówek. Autor jednak zbyt mocno odchodzi od przyjętych konwencji, albo za bardzo skręca w stronę motywów wanitatywnych – w efekcie traci z oczu to, co zainteresowałoby nastoletnich czytelników najbardziej. Owszem, śmierć staje się tu oswajana i uspokajana przez groteskowe pomysły – ale to za mało, by uwierzyć w więź łączącą bohaterów na przekór kolejnym zmartwieniom. Tess i Daniel nie należą do par, za które trzyma się kciuki – bo zbyt dużo w ich życiu umów, a zbyt mało spontaniczności.
Eliza Piotrowska: Ogóras. Ale jazda!
Wilga, Warszawa 2018.
Z lamusa
Wśród pojazdów przykuwających uwagę dzieci rzadko znajdują się takie, których lata świetności przypadły na czasy PRL-u. Ogóras jest więc wyjątkowy. To stary autobus, jelcz, jeszcze sprawny i służący jako auto do przewożenia wycieczek z przewodnikiem. Ogóras kiedyś przyjaźnił się z pewną syrenką, ale stracili ze sobą kontakt. Tak więc bohater historii Elizy Piotrowskiej najlepiej jak umie wypełnia swoje zadanie i stara się nie tęsknić. Chociaż trochę mu trudno. Ludzie dbają o niego, - kierowca, pan Tomek, jest bardzo sympatyczny, podobnie jak jego synek, Jaś – ale to nie to samo, pojazdy nie mogą przyjaźnić się z ludźmi. Nie mogą nawet się z nimi porozumiewać, nawet jeśli doskonale znają ich troski i zmartwienia. Ogórasowi ciężko znaleźć przyjaciół, nowoczesne auta często mu dokuczają albo wyśmiewają się z niego. Nie zdają sobie sprawy, że ich żywot jest bardzo krótki: co parę lat trzeba je wymieniać na nowe – a Ogóras mimo upływu całych dekad od drogowego debiutu wciąż świetnie sobie na szosach radzi. Eliza Piotrowska śledzi smutki bohaterów, pokazuje, co dzieje się w ich świecie, analizuje relacje między kolegami. Niedługo Ogóras trafi na wystawę zabytkowych samochodów i tam spotka swoją dawną miłość, dla której kiedyś pisał wiersze – albo tak mu się będzie wydawać. W egzystencji zaprzyjaźnionej rodziny też się coś stanie: w odwiedziny przyjadą z Niemiec dawni sąsiedzi z małą Marzenką, za którą tęskni Jaś. I tu analogia między Jasiem i Ogórasem staje się coraz bardziej wyrazista. Syrenka traktuje Ogórasa jak kogoś obcego, Marzenka stale kaprysi i z niczego nie jest zadowolona. Obaj bohaterowie muszą zatem nauczyć się żyć w oderwaniu od przeszłości i starannie pielęgnowanych marzeń. Kiedy pogodzą się ze zmianami, mogą otworzyć się na nowe znajomości. W doświadczeniach Ogórasa skrywa się pewna niespodzianka, Jaś przekona się, że warto mieć przy sobie bratnią duszę.
Eliza Piotrowska kładzie nacisk na emocjonalną stronę historii. Pokazuje sytuacje znane również odbiorcom – dla niepoznaki ukrywa je w innych światach, bajkowością przytępia trochę ich wymowę – tak, żeby czytelnicy nie zamartwiali się problemami Ogórasa, ale mogli wyciągać wnioski z jego doświadczeń. Rozdziały są tu krótkie i tematyzowane – wszystkie razem układają się prawie w powieść dla najmłodszych, z różnymi przesłaniami po drodze. Ogóras przez swoją inność staje się postacią przyciągającą odbiorców. Tomik jest też bogato ilustrowany, raz to rysunki w duchu grafik z lat 50., raz geometryczne i upraszczane kształty, Joanna Gębal tak przypomina o bohaterach tomiku. „Ogóras. Ale jazda!” To książka nie tylko dla małych fanów motoryzacji. Owszem, trochę się tu dzieje w dziedzinie aut, ale dużo ważniejsze będą kontakty między postaciami, różne rodzaje uczuć i silnych przeżyć – nie zawsze pogodnych. Piotrowska kusi najmłodszych różnorodnością tematów, zestawem zmieniających się planów i zagadnień – przez przeplatanie doświadczeń Ogórasa oraz Jasia. Nie wprowadza oczywistych tłumaczeń, chce za to, żeby scenki same się komentowały – w oczach dzieci refleksje bohaterów będą brzmieć naturalnie. „Ogóras. Ale jazda!” jest czymś więcej niż tylko czytanką o samochodach dla najmłodszych. To próba zarysowania złożoności uczuć.
Z lamusa
Wśród pojazdów przykuwających uwagę dzieci rzadko znajdują się takie, których lata świetności przypadły na czasy PRL-u. Ogóras jest więc wyjątkowy. To stary autobus, jelcz, jeszcze sprawny i służący jako auto do przewożenia wycieczek z przewodnikiem. Ogóras kiedyś przyjaźnił się z pewną syrenką, ale stracili ze sobą kontakt. Tak więc bohater historii Elizy Piotrowskiej najlepiej jak umie wypełnia swoje zadanie i stara się nie tęsknić. Chociaż trochę mu trudno. Ludzie dbają o niego, - kierowca, pan Tomek, jest bardzo sympatyczny, podobnie jak jego synek, Jaś – ale to nie to samo, pojazdy nie mogą przyjaźnić się z ludźmi. Nie mogą nawet się z nimi porozumiewać, nawet jeśli doskonale znają ich troski i zmartwienia. Ogórasowi ciężko znaleźć przyjaciół, nowoczesne auta często mu dokuczają albo wyśmiewają się z niego. Nie zdają sobie sprawy, że ich żywot jest bardzo krótki: co parę lat trzeba je wymieniać na nowe – a Ogóras mimo upływu całych dekad od drogowego debiutu wciąż świetnie sobie na szosach radzi. Eliza Piotrowska śledzi smutki bohaterów, pokazuje, co dzieje się w ich świecie, analizuje relacje między kolegami. Niedługo Ogóras trafi na wystawę zabytkowych samochodów i tam spotka swoją dawną miłość, dla której kiedyś pisał wiersze – albo tak mu się będzie wydawać. W egzystencji zaprzyjaźnionej rodziny też się coś stanie: w odwiedziny przyjadą z Niemiec dawni sąsiedzi z małą Marzenką, za którą tęskni Jaś. I tu analogia między Jasiem i Ogórasem staje się coraz bardziej wyrazista. Syrenka traktuje Ogórasa jak kogoś obcego, Marzenka stale kaprysi i z niczego nie jest zadowolona. Obaj bohaterowie muszą zatem nauczyć się żyć w oderwaniu od przeszłości i starannie pielęgnowanych marzeń. Kiedy pogodzą się ze zmianami, mogą otworzyć się na nowe znajomości. W doświadczeniach Ogórasa skrywa się pewna niespodzianka, Jaś przekona się, że warto mieć przy sobie bratnią duszę.
Eliza Piotrowska kładzie nacisk na emocjonalną stronę historii. Pokazuje sytuacje znane również odbiorcom – dla niepoznaki ukrywa je w innych światach, bajkowością przytępia trochę ich wymowę – tak, żeby czytelnicy nie zamartwiali się problemami Ogórasa, ale mogli wyciągać wnioski z jego doświadczeń. Rozdziały są tu krótkie i tematyzowane – wszystkie razem układają się prawie w powieść dla najmłodszych, z różnymi przesłaniami po drodze. Ogóras przez swoją inność staje się postacią przyciągającą odbiorców. Tomik jest też bogato ilustrowany, raz to rysunki w duchu grafik z lat 50., raz geometryczne i upraszczane kształty, Joanna Gębal tak przypomina o bohaterach tomiku. „Ogóras. Ale jazda!” To książka nie tylko dla małych fanów motoryzacji. Owszem, trochę się tu dzieje w dziedzinie aut, ale dużo ważniejsze będą kontakty między postaciami, różne rodzaje uczuć i silnych przeżyć – nie zawsze pogodnych. Piotrowska kusi najmłodszych różnorodnością tematów, zestawem zmieniających się planów i zagadnień – przez przeplatanie doświadczeń Ogórasa oraz Jasia. Nie wprowadza oczywistych tłumaczeń, chce za to, żeby scenki same się komentowały – w oczach dzieci refleksje bohaterów będą brzmieć naturalnie. „Ogóras. Ale jazda!” jest czymś więcej niż tylko czytanką o samochodach dla najmłodszych. To próba zarysowania złożoności uczuć.
czwartek, 29 marca 2018
Paulien Cornelisse: Korpożycie świnki morskiej
Moza SA, Warszawa 2018.
Ocena pracy
Czy świnka morska może pracować w korporacji? W wielkich koncernach jest na co dzień tyle absurdów, że jeden więcej nikogo by nawet nie zaskoczył. Dlatego też Cavia znajduje miejsce dla siebie w trybikach ogromnej machiny i prowadzi w miarę normalną egzystencję. Może czasem zmoknie jej sierść na deszczu – ale nie należy to do zbyt wielkich przykrości. Cavia w korporacji ma przyjaciół, zna sztuczki, jakimi od obowiązków wykręcają się koledzy w pracy. Wie też, że ważne jest stwarzanie pozorów: bardzo umiejętnie prezentuje zaangażowanie w pracę, a spektakularne porażki potrafi przekuć na sukcesy. W końcu wszystko jest kwestią interpretacji. Tak naprawdę Cavia nie szuka bratniej duszy i jest trochę samotna – trudno w codziennym zabieganiu liczyć na kogoś, kto zrozumie bez zastrzeżeń świnkę morską. To dlatego biurowe romanse są skazane na niepowodzenie i nie ma co liczyć na dojrzały związek współpracowników. Kolejne prawdy o korpożyciu odsłaniają się przez codzienność. Cavia nie stara się testować na sobie praw działania wielkiej firmy, pozostaje raczej bierna. Unika też pozycji zaangażowanego obserwatora. To, czego doświadcza, przychodzi dość niespodziewanie i nie ma związku z wyborami bohaterki. W korpoświecie nie ma miejsca na indywidualność, a jednak Cavii się udaje.
Ta bohaterka stworzona została po to, by rejestrować kolejne nonsensy biurowej codzienności. Cavia nie należy do karierowiczów, dobrze czuje się na swoim stanowisku, nie walczy o awans i nie bierze udziału w wyścigu szczurów. Trochę naiwnie podchodzi do miłości po przygodnym seksie – ale kiedy spotka drugą „świnkę morską”, nie będzie miała wątpliwości, że to ktoś jej przeznaczony. Na razie zdradza sekrety klikalności w newslettery, przedstawia ideę wyjazdów integracyjnych oraz zestaw najbardziej nieprawdopodobnych wymówek towarzyszących braniu dnia wolnego. Przedstawia zbędne szkolenia, kłopoty z urządzeniami niezbędnymi w biurze (awaria automatu do kawy), składkowe prezenty dla współpracowników. Wyjaśnia, jak pozorować pracę. Nie ma tu zastanawiania się nad istotą pracy w korporacji ani gloryfikowania takiego zajęcia. Cavia wie, że prawdziwe życie toczy się gdzie indziej, ale na razie ta namiastka jej wystarcza. Dopóki nie pojawi się ktoś, kto pokaże jej inne rozwiązania.
Paulien Cornelisse wykorzystuje rynkową modę na satyryczne obrazki z korporacji, żeby stworzyć szybkie i prześmiewcze czytadło. „Korpożycie świnki morskiej” składa się z bardzo krótkich rozdziałów – migawek z pracy Cavii – każda z nich to odrębny temat i osobny absurd. Krótkość – więc i tempo relacjonowania wydarzeń – sprzyja satyrze. Cornelisse chętnie posługuje się ironią. Sięga po obrazki wręcz stereotypowe, ale udaje jej się również wchodzić w klimat absurdu (Cavia jako świnka morska to ciekawa metafora wyobcowania). Śmiech jest tu bardzo ważną wartością, ale to śmiech z bezradności, próba oswojenia czegoś, czego nie da się zmienić. Na szczęście tym razem ewentualny dramat Cavii zamienia się w źródło zabawy, dostarcza rozrywki jako udana lektura. Ta książka pozbawiona jest wielkich tematów i równie wielkich emocji, wykorzystuje śmiech jako wentyl bezpieczeństwa. Charakteryzuje pracę w korporacji przez kontrast z prawdziwym życiem i realnymi obowiązkami. Korpoświat rządzi się własnymi, bezlitosnymi często prawami – których nikt ze zwykłych pracowników nie ma szansy zrozumieć.
Ocena pracy
Czy świnka morska może pracować w korporacji? W wielkich koncernach jest na co dzień tyle absurdów, że jeden więcej nikogo by nawet nie zaskoczył. Dlatego też Cavia znajduje miejsce dla siebie w trybikach ogromnej machiny i prowadzi w miarę normalną egzystencję. Może czasem zmoknie jej sierść na deszczu – ale nie należy to do zbyt wielkich przykrości. Cavia w korporacji ma przyjaciół, zna sztuczki, jakimi od obowiązków wykręcają się koledzy w pracy. Wie też, że ważne jest stwarzanie pozorów: bardzo umiejętnie prezentuje zaangażowanie w pracę, a spektakularne porażki potrafi przekuć na sukcesy. W końcu wszystko jest kwestią interpretacji. Tak naprawdę Cavia nie szuka bratniej duszy i jest trochę samotna – trudno w codziennym zabieganiu liczyć na kogoś, kto zrozumie bez zastrzeżeń świnkę morską. To dlatego biurowe romanse są skazane na niepowodzenie i nie ma co liczyć na dojrzały związek współpracowników. Kolejne prawdy o korpożyciu odsłaniają się przez codzienność. Cavia nie stara się testować na sobie praw działania wielkiej firmy, pozostaje raczej bierna. Unika też pozycji zaangażowanego obserwatora. To, czego doświadcza, przychodzi dość niespodziewanie i nie ma związku z wyborami bohaterki. W korpoświecie nie ma miejsca na indywidualność, a jednak Cavii się udaje.
Ta bohaterka stworzona została po to, by rejestrować kolejne nonsensy biurowej codzienności. Cavia nie należy do karierowiczów, dobrze czuje się na swoim stanowisku, nie walczy o awans i nie bierze udziału w wyścigu szczurów. Trochę naiwnie podchodzi do miłości po przygodnym seksie – ale kiedy spotka drugą „świnkę morską”, nie będzie miała wątpliwości, że to ktoś jej przeznaczony. Na razie zdradza sekrety klikalności w newslettery, przedstawia ideę wyjazdów integracyjnych oraz zestaw najbardziej nieprawdopodobnych wymówek towarzyszących braniu dnia wolnego. Przedstawia zbędne szkolenia, kłopoty z urządzeniami niezbędnymi w biurze (awaria automatu do kawy), składkowe prezenty dla współpracowników. Wyjaśnia, jak pozorować pracę. Nie ma tu zastanawiania się nad istotą pracy w korporacji ani gloryfikowania takiego zajęcia. Cavia wie, że prawdziwe życie toczy się gdzie indziej, ale na razie ta namiastka jej wystarcza. Dopóki nie pojawi się ktoś, kto pokaże jej inne rozwiązania.
Paulien Cornelisse wykorzystuje rynkową modę na satyryczne obrazki z korporacji, żeby stworzyć szybkie i prześmiewcze czytadło. „Korpożycie świnki morskiej” składa się z bardzo krótkich rozdziałów – migawek z pracy Cavii – każda z nich to odrębny temat i osobny absurd. Krótkość – więc i tempo relacjonowania wydarzeń – sprzyja satyrze. Cornelisse chętnie posługuje się ironią. Sięga po obrazki wręcz stereotypowe, ale udaje jej się również wchodzić w klimat absurdu (Cavia jako świnka morska to ciekawa metafora wyobcowania). Śmiech jest tu bardzo ważną wartością, ale to śmiech z bezradności, próba oswojenia czegoś, czego nie da się zmienić. Na szczęście tym razem ewentualny dramat Cavii zamienia się w źródło zabawy, dostarcza rozrywki jako udana lektura. Ta książka pozbawiona jest wielkich tematów i równie wielkich emocji, wykorzystuje śmiech jako wentyl bezpieczeństwa. Charakteryzuje pracę w korporacji przez kontrast z prawdziwym życiem i realnymi obowiązkami. Korpoświat rządzi się własnymi, bezlitosnymi często prawami – których nikt ze zwykłych pracowników nie ma szansy zrozumieć.
środa, 28 marca 2018
Ed Yong: Mikrobiom. Najmniejsze organizmy, które rządzą światem
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2018.
Świat przez mikroskop
Mikroorganizmy są przez ludzi na ogół dzielone jedynie na „dobre” i „złe” bakterie, budzą często strach jako przyczyny rozmaitych chorób. Mało kto wychodzi w ich ocenie poza stereotypy i mało kto tak naprawdę w ogóle interesuje się środowiskiem niewidocznym gołym okiem, a tak wpływającym na życie człowieka. A jednak może to być mikrokosmos pasjonujący, jeśli tylko pojawi się przewodnik, który umiejętnie poprowadzi odbiorców przez tajemnice mikrobiomu. Ed Yong do takiej roli aspiruje, proponując świetny tom popularnonaukowy zatytułowany „Mikrobiom”. Jego propozycja wpisuje się idealnie w serię Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego #nauka, dla czytelników oznacza natomiast szansę na poznawanie ciekawostek z codzienności mikrobiologów. Zmiana perspektywy przynosi tutaj rozmaite przewartościowania: istotne będą nie skupiska ludzkie czy zwierzęta, ale miliardy bakterii, dla których większe stworzenia mogą stać się całym światem, wyizolowaną wyspą.
Jedną strefę narracji opanuje zatem mikrobiom od strony definicji czy opisów: co to jest, jak się zachowuje, czym się wyróżnia i dlaczego w ogóle zasługuje na uwagę. Wszystko to, czego odbiorcy nie dowiedzieliby się z lekcji biologii w wersji o wiele bardziej pogłębionej i wzbogaconej o naukowe anegdoty (owszem, istnieje coś takiego i w serii #nauka pojawiają się już mistrzowie gatunku, niejako mimochodem i na marginesie opowiadania o swojej pasji) i celne, przekonujące odbiorców metafory uświadamiające skalę oraz znaczenie zjawiska. „Mikrobiom” to przyzwyczajanie czytelników do tego, że tuż obok istnieje coś, co stanowi wielką zagadkę nawet dla zajmujących się tematem. Drugą strefą opowieści będzie reportażowe ujęcie uczonych – na przestrzeni wieków – przy pracy, często u progu nowych odkryć. Oswajanie czytelników z tematem odbywa się zatem albo przez emocje naukowców – to środowisko, które też potrafi się bawić swoimi odkryciami, pokazanie go od ludzkiej strony, jako tych, którzy odnoszą sukcesy i ponoszą porażki, ale pozostają przy tym blisko normalnego życia i zjawisk znanych z codzienności odbiorcom to strzał w dziesiątkę – albo przez uczłowieczanie (antropomorfizowanie) mikroorganizmów – bo przekład na taki język najłatwiej będzie pojąć szerokiej publiczności. Ed Young zresztą radzi sobie w obu zabiegach doskonale, kiedy prezentuje mikrobiom albo odkrycia i ich genezę, czyli obyczajowość badaczy – to zachowuje reportażowy styl pisania, jest przekonujący i rzeczowy. Podaje informacje naukowe i wiadomości dosyć hermetyczne, a jednak w lekturze zupełnie się tego nie odczuwa: wiedza przekazywana jest tu jakby mimochodem, jako dodatek do pełnowartościowej rozrywki. Mało kto by przypuszczał, że w ten sposób da się przedstawiać ważne dane – Ed Young jako popularyzator nauki ma jednak narracyjny talent, udowadnia to obszerną książką. Ten tom się nie nudzi, nawet jeśli odbiorcy będą średnio zainteresowani mikroświatem. Cała rzecz w tym, by wskazać czytelnikom bliskość tematyczną, związki między tym, co widoczne (więc i znane oraz w jakiś sposób oswojone), a tym, co na wyciągnięcie ręki, a mimo wszystko wymykającym się „prawdziwemu” poznaniu.
Seria #nauka w całości zasługuje na uwagę – prezentuje czytelnikom tematy specjalistyczne, wiedzę znacznie wykraczającą poza zakres programów szkolnych. Wysoki stopień profesjonalizacji zagadnień wiąże się tu nieodmiennie z wielką wprawą narracyjną autorów, którzy niemal zamieniają się w reporterów, żeby pokazać odbiorcom, że każdym tematem da się pasjonować. Gawędziarstwo, zabawa motywami naukowymi i lekkość pisania – to radość dla czytelników.
Świat przez mikroskop
Mikroorganizmy są przez ludzi na ogół dzielone jedynie na „dobre” i „złe” bakterie, budzą często strach jako przyczyny rozmaitych chorób. Mało kto wychodzi w ich ocenie poza stereotypy i mało kto tak naprawdę w ogóle interesuje się środowiskiem niewidocznym gołym okiem, a tak wpływającym na życie człowieka. A jednak może to być mikrokosmos pasjonujący, jeśli tylko pojawi się przewodnik, który umiejętnie poprowadzi odbiorców przez tajemnice mikrobiomu. Ed Yong do takiej roli aspiruje, proponując świetny tom popularnonaukowy zatytułowany „Mikrobiom”. Jego propozycja wpisuje się idealnie w serię Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego #nauka, dla czytelników oznacza natomiast szansę na poznawanie ciekawostek z codzienności mikrobiologów. Zmiana perspektywy przynosi tutaj rozmaite przewartościowania: istotne będą nie skupiska ludzkie czy zwierzęta, ale miliardy bakterii, dla których większe stworzenia mogą stać się całym światem, wyizolowaną wyspą.
Jedną strefę narracji opanuje zatem mikrobiom od strony definicji czy opisów: co to jest, jak się zachowuje, czym się wyróżnia i dlaczego w ogóle zasługuje na uwagę. Wszystko to, czego odbiorcy nie dowiedzieliby się z lekcji biologii w wersji o wiele bardziej pogłębionej i wzbogaconej o naukowe anegdoty (owszem, istnieje coś takiego i w serii #nauka pojawiają się już mistrzowie gatunku, niejako mimochodem i na marginesie opowiadania o swojej pasji) i celne, przekonujące odbiorców metafory uświadamiające skalę oraz znaczenie zjawiska. „Mikrobiom” to przyzwyczajanie czytelników do tego, że tuż obok istnieje coś, co stanowi wielką zagadkę nawet dla zajmujących się tematem. Drugą strefą opowieści będzie reportażowe ujęcie uczonych – na przestrzeni wieków – przy pracy, często u progu nowych odkryć. Oswajanie czytelników z tematem odbywa się zatem albo przez emocje naukowców – to środowisko, które też potrafi się bawić swoimi odkryciami, pokazanie go od ludzkiej strony, jako tych, którzy odnoszą sukcesy i ponoszą porażki, ale pozostają przy tym blisko normalnego życia i zjawisk znanych z codzienności odbiorcom to strzał w dziesiątkę – albo przez uczłowieczanie (antropomorfizowanie) mikroorganizmów – bo przekład na taki język najłatwiej będzie pojąć szerokiej publiczności. Ed Young zresztą radzi sobie w obu zabiegach doskonale, kiedy prezentuje mikrobiom albo odkrycia i ich genezę, czyli obyczajowość badaczy – to zachowuje reportażowy styl pisania, jest przekonujący i rzeczowy. Podaje informacje naukowe i wiadomości dosyć hermetyczne, a jednak w lekturze zupełnie się tego nie odczuwa: wiedza przekazywana jest tu jakby mimochodem, jako dodatek do pełnowartościowej rozrywki. Mało kto by przypuszczał, że w ten sposób da się przedstawiać ważne dane – Ed Young jako popularyzator nauki ma jednak narracyjny talent, udowadnia to obszerną książką. Ten tom się nie nudzi, nawet jeśli odbiorcy będą średnio zainteresowani mikroświatem. Cała rzecz w tym, by wskazać czytelnikom bliskość tematyczną, związki między tym, co widoczne (więc i znane oraz w jakiś sposób oswojone), a tym, co na wyciągnięcie ręki, a mimo wszystko wymykającym się „prawdziwemu” poznaniu.
Seria #nauka w całości zasługuje na uwagę – prezentuje czytelnikom tematy specjalistyczne, wiedzę znacznie wykraczającą poza zakres programów szkolnych. Wysoki stopień profesjonalizacji zagadnień wiąże się tu nieodmiennie z wielką wprawą narracyjną autorów, którzy niemal zamieniają się w reporterów, żeby pokazać odbiorcom, że każdym tematem da się pasjonować. Gawędziarstwo, zabawa motywami naukowymi i lekkość pisania – to radość dla czytelników.
wtorek, 27 marca 2018
Iwona Menzel: Po wsze czasy
MG, Kraków 2018.
Bycie w historii
Nastoletnia Augusta dla ochrony przed skandalem obyczajowym zostaje wydana za kilkadziesiąt lat starszego mężczyznę i wysłana do Białegostoku. Tam ma prowadzić spokojne i gospodarskie życie. Na początku kobiety nic nie cieszy, ani wspaniała posiadłość, ani oddana służba, ani to, że wszystko działa jak w idealnym mechanizmie. Bohaterka dziwi się, że nikt nie podziela jej niechęci do miejsca. Stopniowo wrasta w dwór i poznaje rzeczywistość oraz mentalność Polaków pod zaborami. Jednak jest osobą z zewnątrz i może też dokonywać ciekawych obserwacji obyczajowych oraz kulturowych. Jej spojrzenie jest wzbogacone o dystans do codziennych wydarzeń: oczami Augusty zatem widzi się więcej. Do tego kobieta nie może pozostać obojętna na krwawe zamieszki i potyczki, na kwestie związane z patriotyzmem czy powstańczymi echami. Sprawdza, co wstrząsa mikroświatami jej służby i sąsiadów, sama jednak nie angażuje się w pełni w akcję, przynajmniej do czasu. Nastoletni bunt w końcu przecież minie, a na bliskie otoczenie zawsze można liczyć, kiedy jest się panią na włościach. Augusta staje się punktem odniesienia dla drobnych i wielkich dramatów, rozczarowań lub nadziei, umożliwia sprawdzanie, jak egzotyczne wydają się naturalne dla Polaków zachowania w chwili próby dla obserwatora z zewnątrz. Istnieje i zapewnia azyl swoim ludziom. Iwona Menzel powieścią historyczną „Po wsze czasy” trafić chce przede wszystkim do kobiet, chociaż rezygnuje z typowo kobiecej narracji i poetyki chick-litów, a tom zaczyna od sceny rozerwania księcia Sergiusza na krwawe strzępy (w relacji przedstawianej małej dziewczynce). Stawia jednak w pierwszej kolejności na miłość i porywy serc, miłosne strategie lub plany skazane z góry na niepowodzenie. Pokazuje kwestię gwałcenia służących przez panów, rozterki związane z nieślubnymi ciążami, siłę uczucia i jego piękno mimo wszystkich trudności. Pozostaje najbliżej bohaterek, jest w stanie nakreślić relacje rodzinne, empatię i troskę o członków rodziny, nawet tej bardziej odległej. Bardzo podkreśla motyw więzi międzyludzkich. Chociaż „Po wsze czasy” przenosi czytelników do dawnej – już minionej – obyczajowości, same uczucia są tu ponadczasowe i zrozumiałe bez względu na tło historyczne. Menzel wie, jak budować opowieść, żeby była atrakcyjna dzisiaj – a nie popaść przy tym w wulgarne lub zbyt ekstrawaganckie tony. Związki między postaciami to jej wabik na czytelniczki.
Poza tym jednak autorka skupia się na odwzorowywaniu tła historycznego. Jest tu bardzo precyzyjna i nie stroni od naturalistycznych nawet scenek. Dba o to, by akcja nie rozgrywała się w próżni, koloryt lokalny jest tu silnie zaznaczany i stanowi o sile tej książki. Wydarzenia Menzel przedstawia umiejętnie, nie przeplata akcji obyczajowej fragmentami podręczników, wie, czego mogą doświadczać i jak myśleć jej bohaterowie – ta precyzja w ujęciu tematu może się odbiorczyniom podobać. „Po wsze czasy” to powieść dopracowana pod takim względem. Chociaż, co ciekawe, autorka skleja ją z wielu stereotypów i motywów, które są już czytelnikom znane z innych powieści historycznych. Nie ma tu wątków nowych, nieznanych lub przystosowywanych na siłę do realiów z przeszłości, by wypracować porozumienie między bohaterami a odbiorcami. Mimo takiej wtórności „Po wsze czasy” to książka, która nie wydaje się odtwórcza, nie męczy wykorzystywaniem schematów. To zasługa udanej narracji oraz wielopłaszczyznowych kreacji bohaterów. Dobrze się ją czyta.
Bycie w historii
Nastoletnia Augusta dla ochrony przed skandalem obyczajowym zostaje wydana za kilkadziesiąt lat starszego mężczyznę i wysłana do Białegostoku. Tam ma prowadzić spokojne i gospodarskie życie. Na początku kobiety nic nie cieszy, ani wspaniała posiadłość, ani oddana służba, ani to, że wszystko działa jak w idealnym mechanizmie. Bohaterka dziwi się, że nikt nie podziela jej niechęci do miejsca. Stopniowo wrasta w dwór i poznaje rzeczywistość oraz mentalność Polaków pod zaborami. Jednak jest osobą z zewnątrz i może też dokonywać ciekawych obserwacji obyczajowych oraz kulturowych. Jej spojrzenie jest wzbogacone o dystans do codziennych wydarzeń: oczami Augusty zatem widzi się więcej. Do tego kobieta nie może pozostać obojętna na krwawe zamieszki i potyczki, na kwestie związane z patriotyzmem czy powstańczymi echami. Sprawdza, co wstrząsa mikroświatami jej służby i sąsiadów, sama jednak nie angażuje się w pełni w akcję, przynajmniej do czasu. Nastoletni bunt w końcu przecież minie, a na bliskie otoczenie zawsze można liczyć, kiedy jest się panią na włościach. Augusta staje się punktem odniesienia dla drobnych i wielkich dramatów, rozczarowań lub nadziei, umożliwia sprawdzanie, jak egzotyczne wydają się naturalne dla Polaków zachowania w chwili próby dla obserwatora z zewnątrz. Istnieje i zapewnia azyl swoim ludziom. Iwona Menzel powieścią historyczną „Po wsze czasy” trafić chce przede wszystkim do kobiet, chociaż rezygnuje z typowo kobiecej narracji i poetyki chick-litów, a tom zaczyna od sceny rozerwania księcia Sergiusza na krwawe strzępy (w relacji przedstawianej małej dziewczynce). Stawia jednak w pierwszej kolejności na miłość i porywy serc, miłosne strategie lub plany skazane z góry na niepowodzenie. Pokazuje kwestię gwałcenia służących przez panów, rozterki związane z nieślubnymi ciążami, siłę uczucia i jego piękno mimo wszystkich trudności. Pozostaje najbliżej bohaterek, jest w stanie nakreślić relacje rodzinne, empatię i troskę o członków rodziny, nawet tej bardziej odległej. Bardzo podkreśla motyw więzi międzyludzkich. Chociaż „Po wsze czasy” przenosi czytelników do dawnej – już minionej – obyczajowości, same uczucia są tu ponadczasowe i zrozumiałe bez względu na tło historyczne. Menzel wie, jak budować opowieść, żeby była atrakcyjna dzisiaj – a nie popaść przy tym w wulgarne lub zbyt ekstrawaganckie tony. Związki między postaciami to jej wabik na czytelniczki.
Poza tym jednak autorka skupia się na odwzorowywaniu tła historycznego. Jest tu bardzo precyzyjna i nie stroni od naturalistycznych nawet scenek. Dba o to, by akcja nie rozgrywała się w próżni, koloryt lokalny jest tu silnie zaznaczany i stanowi o sile tej książki. Wydarzenia Menzel przedstawia umiejętnie, nie przeplata akcji obyczajowej fragmentami podręczników, wie, czego mogą doświadczać i jak myśleć jej bohaterowie – ta precyzja w ujęciu tematu może się odbiorczyniom podobać. „Po wsze czasy” to powieść dopracowana pod takim względem. Chociaż, co ciekawe, autorka skleja ją z wielu stereotypów i motywów, które są już czytelnikom znane z innych powieści historycznych. Nie ma tu wątków nowych, nieznanych lub przystosowywanych na siłę do realiów z przeszłości, by wypracować porozumienie między bohaterami a odbiorcami. Mimo takiej wtórności „Po wsze czasy” to książka, która nie wydaje się odtwórcza, nie męczy wykorzystywaniem schematów. To zasługa udanej narracji oraz wielopłaszczyznowych kreacji bohaterów. Dobrze się ją czyta.
poniedziałek, 26 marca 2018
Krzysztof Rejmer: Zapomniana historia nauki, czyli fantazje i facecje naszych dziadków
PWN, Warszawa 2018.
Wynalazki z lamusa
Krzysztof Rejmer odchodzi od powtarzania standardowych wiadomości. Do historii nauki podchodzi jako poszukiwacz kuriozów, anegdot i ciekawostek. Z przyjemnością śledzi szereg absurdalnych pomysłów, z których spora część została nawet wprowadzona w życie zanim ujawniła się ich nieprzydatność. Pojawiają się w niechlubnej czy po prostu komicznej historii nauki wizjonerzy, geniusze, ale też szaleńcy, oszuści, spryciarze i wielcy przegrani. Autor nie będzie śledził pomysłów Leonarda Da Vinci, bo to według niego nudne. Znacznie chętniej odnotuje obecność tych zapomnianych, przemilczanych dziś nazwisk. Przywraca im miejsce w świadomości czytelników – nie dla edukowania kolejnych pokoleń, a dla rozrywki. Wydobywa z mroku dziejów sylwetki ambitnych nieudaczników lub tych, którzy zanadto zaufali swojej wyobraźni i postanowili realizować coraz śmielsze projekty. Projekty obejmujące w dodatku różne dziedziny życia. Obok odważnych planów – podboju kosmosu czy konkurowania z ptakami w lotach – przedstawia te bardziej przyziemne zagadnienia: rozwiązanie problemu brudu i nieczystości czy próba konstruowania roweru istnieją obok… szukania terminów matematycznych. Zakres tematów jest tu więc imponujący, a autor bardzo dba o to, żeby lektura się nie dłużyła – przede wszystkim dzięki ciągłym zmianom. Rozdziały są tu bardzo krótkie i smakowite – to przegląd kuriozów, które nie pozostawiają nikogo obojętnym. Rejmer opatruje je cytatami z materiałów źródłowych i dokumentów z poszczególnych epok. Do tego dokłada własne prześmiewcze komentarze, podsycając jeszcze komizm odkryć. Jeśli wziąć pod uwagę skrótowość tekstów, stanie się jasne, że tom wzbudzać będzie salwy śmiechu. Dostarczy też przeglądu oryginalnych odkryć, a przy okazji i oceny mentalności ludzi. Dziwaków w tej galerii nie brakuje, a każdy na swój sposób może zaistnieć w historii. Niektórzy – przez ignorowanie podstawowych praw fizyki, inni – przez nieszablonowe myślenie. Pierwsze działania zwykle obarczone są sporym ryzykiem, a to, co niesławni twórcy najchętniej by ukryli, teraz stanowi obiekt atrakcyjnych i prześmiewczych analiz. Można się zastanawiać nad próbami opanowania rymem ogłoszeń prasowych albo nad „narodzinami” seksu. Rejmer odwołuje się do odkryć z tak kontrastujących ze sobą sfer, że po prostu nie ma szans zmęczyć odbiorców. Bogaty materiał graficzny unaocznia z kolei rozmach konstruktorów czy kreatywne podejście do nauki.
Jest ta książka napisana w sposób przystępny dla zwykłego czytelnika. Przystosowana do tego, by cieszyć – mimo skrupulatności w odnotowywaniu faktów i nastawienia bardziej na referowanie niż interpretowanie, pełna danych – nie przytłacza nadmiarem wiadomości. Jej siła tkwi raczej w odpowiednim doborze tematów i umiejętnym ich przedstawianiu. Krzysztof Rejmer jest zafascynowany pseudokonstruktorami, grafomanami i fantastami, wyszukuje wyróżniające się treści i częstuje nimi odbiorców jako najlepszymi składnikami historii. Dba o to, by mimo nieprzystawalności wynalazków i pomysłów do dzisiejszych czasów czytelnicy mogli poczuć się zaangażowani w doświadczenia i nieudane eksperymenty minionych pokoleń. Olbrzymia część sukcesu tej publikacji polega na odpowiednio dokonywanych wyborach, umiejętności wyłuskiwania anegdot. Jednak Rejmer nie zawodzi również w sferze samego opisu, wie, jak podkreślać sytuacyjne puenty historii i jak rzucać światło na wybranych autorów naukowych katastrof. Jest ironistą i prześmiewcą, ale nie po to, żeby niszczyć czy krytykować. Zapewnia czysty śmiech, zabawę bez obciążeń satyrycznych. Sprawdza się jako łowca ciekawostek i jako narrator, który potrafi je oszlifować. Krzysztof Rejmer nie tylko pokazuje czytelnikom, w jakich kierunkach szły twórcze poszukiwania uczonych na przestrzeni wieków, ale też – jak efekty działań inżynierów lub konstruktorów zaskakiwały ich samych. Tej książki nie powinno się czytać na jeden raz.
Wynalazki z lamusa
Krzysztof Rejmer odchodzi od powtarzania standardowych wiadomości. Do historii nauki podchodzi jako poszukiwacz kuriozów, anegdot i ciekawostek. Z przyjemnością śledzi szereg absurdalnych pomysłów, z których spora część została nawet wprowadzona w życie zanim ujawniła się ich nieprzydatność. Pojawiają się w niechlubnej czy po prostu komicznej historii nauki wizjonerzy, geniusze, ale też szaleńcy, oszuści, spryciarze i wielcy przegrani. Autor nie będzie śledził pomysłów Leonarda Da Vinci, bo to według niego nudne. Znacznie chętniej odnotuje obecność tych zapomnianych, przemilczanych dziś nazwisk. Przywraca im miejsce w świadomości czytelników – nie dla edukowania kolejnych pokoleń, a dla rozrywki. Wydobywa z mroku dziejów sylwetki ambitnych nieudaczników lub tych, którzy zanadto zaufali swojej wyobraźni i postanowili realizować coraz śmielsze projekty. Projekty obejmujące w dodatku różne dziedziny życia. Obok odważnych planów – podboju kosmosu czy konkurowania z ptakami w lotach – przedstawia te bardziej przyziemne zagadnienia: rozwiązanie problemu brudu i nieczystości czy próba konstruowania roweru istnieją obok… szukania terminów matematycznych. Zakres tematów jest tu więc imponujący, a autor bardzo dba o to, żeby lektura się nie dłużyła – przede wszystkim dzięki ciągłym zmianom. Rozdziały są tu bardzo krótkie i smakowite – to przegląd kuriozów, które nie pozostawiają nikogo obojętnym. Rejmer opatruje je cytatami z materiałów źródłowych i dokumentów z poszczególnych epok. Do tego dokłada własne prześmiewcze komentarze, podsycając jeszcze komizm odkryć. Jeśli wziąć pod uwagę skrótowość tekstów, stanie się jasne, że tom wzbudzać będzie salwy śmiechu. Dostarczy też przeglądu oryginalnych odkryć, a przy okazji i oceny mentalności ludzi. Dziwaków w tej galerii nie brakuje, a każdy na swój sposób może zaistnieć w historii. Niektórzy – przez ignorowanie podstawowych praw fizyki, inni – przez nieszablonowe myślenie. Pierwsze działania zwykle obarczone są sporym ryzykiem, a to, co niesławni twórcy najchętniej by ukryli, teraz stanowi obiekt atrakcyjnych i prześmiewczych analiz. Można się zastanawiać nad próbami opanowania rymem ogłoszeń prasowych albo nad „narodzinami” seksu. Rejmer odwołuje się do odkryć z tak kontrastujących ze sobą sfer, że po prostu nie ma szans zmęczyć odbiorców. Bogaty materiał graficzny unaocznia z kolei rozmach konstruktorów czy kreatywne podejście do nauki.
Jest ta książka napisana w sposób przystępny dla zwykłego czytelnika. Przystosowana do tego, by cieszyć – mimo skrupulatności w odnotowywaniu faktów i nastawienia bardziej na referowanie niż interpretowanie, pełna danych – nie przytłacza nadmiarem wiadomości. Jej siła tkwi raczej w odpowiednim doborze tematów i umiejętnym ich przedstawianiu. Krzysztof Rejmer jest zafascynowany pseudokonstruktorami, grafomanami i fantastami, wyszukuje wyróżniające się treści i częstuje nimi odbiorców jako najlepszymi składnikami historii. Dba o to, by mimo nieprzystawalności wynalazków i pomysłów do dzisiejszych czasów czytelnicy mogli poczuć się zaangażowani w doświadczenia i nieudane eksperymenty minionych pokoleń. Olbrzymia część sukcesu tej publikacji polega na odpowiednio dokonywanych wyborach, umiejętności wyłuskiwania anegdot. Jednak Rejmer nie zawodzi również w sferze samego opisu, wie, jak podkreślać sytuacyjne puenty historii i jak rzucać światło na wybranych autorów naukowych katastrof. Jest ironistą i prześmiewcą, ale nie po to, żeby niszczyć czy krytykować. Zapewnia czysty śmiech, zabawę bez obciążeń satyrycznych. Sprawdza się jako łowca ciekawostek i jako narrator, który potrafi je oszlifować. Krzysztof Rejmer nie tylko pokazuje czytelnikom, w jakich kierunkach szły twórcze poszukiwania uczonych na przestrzeni wieków, ale też – jak efekty działań inżynierów lub konstruktorów zaskakiwały ich samych. Tej książki nie powinno się czytać na jeden raz.
niedziela, 25 marca 2018
Marta Wyka: Napisane niedawno
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018.
Lektura lektur
Zawsze jest tak, że książki o książkach to niszowa gałąź rynku wydawniczego. Rację bytu mają niemal wyłącznie wtedy, gdy za opisywanie swoich wrażeń czytelniczych weźmie się osoba znana, poważana w swoim środowisku, kojarzona z książkami „od zawsze” i należąca do czytelników nałogowych, to jest takich, którzy sięgną nawet do pogardzanych przez masową publiczność tytułów tylko po to, by dokonać odkryć. „Napisane niedawno” Marty Wyki to oczywiście publikacja dla moli książkowych – pisana z perspektywy takiej właśnie czytelniczki. Dla odbiorców ciekawe będzie nie tylko, o czym pisze ta autorka, ale również – w jaki sposób dzieli się doświadczeniami lekturowymi. Chociaż więc jest to niepozorny tomik (dwieście stron tekstu i mały format to zaledwie garstka uwag, jakimi mogłaby Marta Wyka częstować swoich odbiorców), znajdzie się w nim trochę perełek i przemyśleń wartych uwagi. Autorka zaspokaja ciekawość w kwestii doboru tytułów przynajmniej w połowie tomu – drugą jego część poświęca na szkice o pisarzach i poetach, najpierw polskich (Dąbrowska, Szymborska czy Lipska), później – francuskich (chociaż są tu również polskie akcenty w postaci relacji Miłosza i Camusa czy „francuskiego” Błońskiego). W zasadzie tylko wstęp ma charakter autobiograficzny i nie jest dziennikiem lektur, za to – łączącym odbiorców wprowadzeniem w zachwyt nad literaturą. Marta Wyka zaczyna od domowego zakazu czytania przy jedzeniu (zwyczaj naprawdę nie do wyplenienia w pewnych domach, co akurat niekoniecznie świadczy o upadku obyczajów, może nawet przeciwnie), kończy pięknym stwierdzeniem „książki niczego mnie nie nauczyły oprócz czytania”. Dalej pojawia się zestaw krótkich refleksji na temat konkretnych książek – publikacji raczej mało znanych i już niekoniecznie aktualnych – ale dla autorki to okazja do zwracania uwagi na warsztat, tematykę czy sposób nawiązywania relacji z czytelnikiem. Tu nie tyle ocena pisania i procesu twórczego ma znaczenie, co samo budowanie dodatkowej narracji, refleksji naddanej – czytelnicy mogą sprawdzić, na co zwraca uwagę autorka, porównać ewentualnie własne doświadczenia z lekturą i prześledzić konstrukcję tekstu. Marta Wyka nie trzyma się ściśle żadnych szablonów, pozwala sobie na omówienia pozbawione zrygoryzowania i formalnych ograniczeń. Pisze, dopóki potrzebuje analizować książkę – a takie dodatkowe „czytanie” umożliwia jej dotarcie do najgłębszych pokładów lektury. Nie przypomina to zatem odhaczania lektur czy wypełniania schematów z omówień w prasie. Za każdym razem śledzenie odczuć Wyki pozwala odkryć coś, co charakteryzuje mniej omawianą pozycję, a bardziej – samą autorkę tomu „Napisane niedawno”. Nie ma się więc co obawiać, że teksty staną się przebrzmiałe – ich wartość autobiograficzna i felietonowa mocno przedłuży wartość tomiku.
Nie mówiąc już o tym, że nie zestarzeją się eseje poświęcone konkretnym twórcom, już bez recenzenckich odniesień do proponowanych przez nich tomów. Marta Wyka wydobywa z historii literatury ciekawostki i fakty mniej znane dzisiejszym czytelnikom, pozwala zrozumieć, że życie literackie ma wiele wymiarów i nie kończy się na wydanych książkach. „Napisane niedawno” to oswajanie odbiorców z wielką literaturą lub z pozycjami rzadko dostrzeganymi (bo pozbawionymi marketingowego szumu). Poza tym zawsze ciekawie jest sprawdzić, jak książki czyta ktoś, kto robi to zawodowo całe życie. Marta Wyka trafi i do literaturoznawców, i do zwykłych czytelników, którzy preferują czytanie jako formę rozrywki intelektualnej.
Lektura lektur
Zawsze jest tak, że książki o książkach to niszowa gałąź rynku wydawniczego. Rację bytu mają niemal wyłącznie wtedy, gdy za opisywanie swoich wrażeń czytelniczych weźmie się osoba znana, poważana w swoim środowisku, kojarzona z książkami „od zawsze” i należąca do czytelników nałogowych, to jest takich, którzy sięgną nawet do pogardzanych przez masową publiczność tytułów tylko po to, by dokonać odkryć. „Napisane niedawno” Marty Wyki to oczywiście publikacja dla moli książkowych – pisana z perspektywy takiej właśnie czytelniczki. Dla odbiorców ciekawe będzie nie tylko, o czym pisze ta autorka, ale również – w jaki sposób dzieli się doświadczeniami lekturowymi. Chociaż więc jest to niepozorny tomik (dwieście stron tekstu i mały format to zaledwie garstka uwag, jakimi mogłaby Marta Wyka częstować swoich odbiorców), znajdzie się w nim trochę perełek i przemyśleń wartych uwagi. Autorka zaspokaja ciekawość w kwestii doboru tytułów przynajmniej w połowie tomu – drugą jego część poświęca na szkice o pisarzach i poetach, najpierw polskich (Dąbrowska, Szymborska czy Lipska), później – francuskich (chociaż są tu również polskie akcenty w postaci relacji Miłosza i Camusa czy „francuskiego” Błońskiego). W zasadzie tylko wstęp ma charakter autobiograficzny i nie jest dziennikiem lektur, za to – łączącym odbiorców wprowadzeniem w zachwyt nad literaturą. Marta Wyka zaczyna od domowego zakazu czytania przy jedzeniu (zwyczaj naprawdę nie do wyplenienia w pewnych domach, co akurat niekoniecznie świadczy o upadku obyczajów, może nawet przeciwnie), kończy pięknym stwierdzeniem „książki niczego mnie nie nauczyły oprócz czytania”. Dalej pojawia się zestaw krótkich refleksji na temat konkretnych książek – publikacji raczej mało znanych i już niekoniecznie aktualnych – ale dla autorki to okazja do zwracania uwagi na warsztat, tematykę czy sposób nawiązywania relacji z czytelnikiem. Tu nie tyle ocena pisania i procesu twórczego ma znaczenie, co samo budowanie dodatkowej narracji, refleksji naddanej – czytelnicy mogą sprawdzić, na co zwraca uwagę autorka, porównać ewentualnie własne doświadczenia z lekturą i prześledzić konstrukcję tekstu. Marta Wyka nie trzyma się ściśle żadnych szablonów, pozwala sobie na omówienia pozbawione zrygoryzowania i formalnych ograniczeń. Pisze, dopóki potrzebuje analizować książkę – a takie dodatkowe „czytanie” umożliwia jej dotarcie do najgłębszych pokładów lektury. Nie przypomina to zatem odhaczania lektur czy wypełniania schematów z omówień w prasie. Za każdym razem śledzenie odczuć Wyki pozwala odkryć coś, co charakteryzuje mniej omawianą pozycję, a bardziej – samą autorkę tomu „Napisane niedawno”. Nie ma się więc co obawiać, że teksty staną się przebrzmiałe – ich wartość autobiograficzna i felietonowa mocno przedłuży wartość tomiku.
Nie mówiąc już o tym, że nie zestarzeją się eseje poświęcone konkretnym twórcom, już bez recenzenckich odniesień do proponowanych przez nich tomów. Marta Wyka wydobywa z historii literatury ciekawostki i fakty mniej znane dzisiejszym czytelnikom, pozwala zrozumieć, że życie literackie ma wiele wymiarów i nie kończy się na wydanych książkach. „Napisane niedawno” to oswajanie odbiorców z wielką literaturą lub z pozycjami rzadko dostrzeganymi (bo pozbawionymi marketingowego szumu). Poza tym zawsze ciekawie jest sprawdzić, jak książki czyta ktoś, kto robi to zawodowo całe życie. Marta Wyka trafi i do literaturoznawców, i do zwykłych czytelników, którzy preferują czytanie jako formę rozrywki intelektualnej.
Chris Higgins: Kłopoty za rogiem
Wilga, Warszawa 2018.
Cena przyjaźni
Jedno z najczęstszych kłamstw wygłaszanych przez kilkulatki dotyczy zrzucania winy na innych, bez względu na stan faktyczny. Znajomość tego faktu w zestawieniu z pomysłem fabularnym Chrisa Higginsa tworzy efekt silnie komiczny. Pierwszy tomik serii pozwala zapoznać się z trojgiem bohaterów. Bella i Sid to dzieci, które właśnie wprowadziły się do nowego-starego domu na wsi. Mają o to zresztą pretensje do rodziców, bo Bella spodziewała się raczej pięknego nowoczesnego budynku, a nie rozpadającego się domu, w którym w dodatku straszy. Nie wie jeszcze, jak wiele przygód i niespodzianek ją czeka, nawet jeśli rodzice nie popierają kolejnych wprowadzanych do codzienności rozrywek. Przede wszystkim w nowym miejscu Bella poznaje Martę. Marta staje się dla niej kimś w rodzaju Pippi Langstrumpf dla Tommy’ego i Anniki. Mieszka w sąsiedztwie ze swoją babiczką i nie kieruje się żadnymi zasadami wprowadzanymi przez dorosłych. Marta to uosobienie wolności i szaleństwa. Staje się też autorką najdzikszych pomysłów na domowe zabawy. Jest tylko jeden problem: Marta przyciąga kłopoty. Bez przerwy coś niszczy, a winy spadają na Bellę. Rodzice są w końcu bardziej skłonni oskarżać własne potomstwo niż dzieci z sąsiedztwa. Nie inaczej dzieje się tutaj. Marta broi, Bella podpada mamie. Aż wreszcie zauważy, że coś tu nie gra.
Chris Higgins na samym początku nie obiecuje dynamicznej akcji, wydaje się, że będzie wprowadzał jedynie proste czytanki przed snem, opowiadania pozbawione dynamiki i pomagające wyciszyć emocje. Odnosi się przy tym do zagadnienia dla maluchów ważnego: przeprowadzka wiąże się zwykle z licznymi wyzwaniami. Trzeba w końcu dobrze poznać nowe miejsce, oswoić się z jego „dziwnymi” odgłosami, zrozumieć, co dzieje się w najbliższym otoczeniu. Dopiero tak pokona się strach czy zniechęcenie, które dotykają również najmłodszych. Najpierw Bella poznaje dom sama, ale już za moment spotka Martę i wtedy nic już nie będzie takie samo. Marta jest kopalnią pomysłów i uznaje, że nie obowiązują jej zasady wprowadzane przez dorosłych. Namawia swoją nową przyjaciółkę do szalonych zabaw, łażenia po strychu (w poszukiwaniu ducha) czy przebieraniu się w suknię ślubną mamy. Nie jest zła, nie zamierza sprawiać szkód, to dzieje się samo, bo dziewczynka nie myśli o konsekwencjach. Interesuje ją tylko to, co wywoła silne emocje i przepędzi nudę. Miewa nawet dobre intencje – chce pomagać Belli w robieniu porządków w pokoju… ale i tak musi się to skończyć katastrofą.
W „Kłopotach za rogiem” pojawia się ta rozbieżność między dobrą zabawą dzieci i ocenami sytuacji z punktu widzenia dorosłego. Tomik napisany jest bardzo prostym językiem, nie ma tu za wiele tekstu – to lektura w sam raz dla najmłodszych. Higgins wciąga odbiorców w akcję, odwołuje się do motywów, które kilkulatki bez trudu zrozumieją i podchwycą. Tu wszystkie tematy są bliskie maluchom: czy chodzi o aklimatyzację na nowym miejscu, czy o lęk przed duchami (kiedy na strychu coś szura, a mama mimo obietnic odmawia sprawdzenia, co to), o przebieranki czy znienawidzone porządki. Jak na razie autor wykazuje się dużym zrozumieniem dziecięcej psychiki, buduje przekonujące charaktery i scenki, które odbiorcy w mniejszym lub większym stopniu znają z własnego doświadczenia. Cała książka jest też wypełniona ilustracjami (czarno-białymi, co w oczach dzieci oddali wrażenie infantylności) – w stylu komiksu, ale kolorowanego również farbkami, co sprawia wrażenie czegoś innego niż zwykle. Chris Higgins dostarcza odbiorcom rozrywki, Emily MacKenzie ilustracjami zatrzymuje ich w akcji i jeszcze bardziej rozrzedza tekst. „Kłopoty za rogiem” to bardzo dobry początek serii – tu może się jeszcze sporo wydarzyć, a bohaterowie przypadną do gustu dzieciom.
Cena przyjaźni
Jedno z najczęstszych kłamstw wygłaszanych przez kilkulatki dotyczy zrzucania winy na innych, bez względu na stan faktyczny. Znajomość tego faktu w zestawieniu z pomysłem fabularnym Chrisa Higginsa tworzy efekt silnie komiczny. Pierwszy tomik serii pozwala zapoznać się z trojgiem bohaterów. Bella i Sid to dzieci, które właśnie wprowadziły się do nowego-starego domu na wsi. Mają o to zresztą pretensje do rodziców, bo Bella spodziewała się raczej pięknego nowoczesnego budynku, a nie rozpadającego się domu, w którym w dodatku straszy. Nie wie jeszcze, jak wiele przygód i niespodzianek ją czeka, nawet jeśli rodzice nie popierają kolejnych wprowadzanych do codzienności rozrywek. Przede wszystkim w nowym miejscu Bella poznaje Martę. Marta staje się dla niej kimś w rodzaju Pippi Langstrumpf dla Tommy’ego i Anniki. Mieszka w sąsiedztwie ze swoją babiczką i nie kieruje się żadnymi zasadami wprowadzanymi przez dorosłych. Marta to uosobienie wolności i szaleństwa. Staje się też autorką najdzikszych pomysłów na domowe zabawy. Jest tylko jeden problem: Marta przyciąga kłopoty. Bez przerwy coś niszczy, a winy spadają na Bellę. Rodzice są w końcu bardziej skłonni oskarżać własne potomstwo niż dzieci z sąsiedztwa. Nie inaczej dzieje się tutaj. Marta broi, Bella podpada mamie. Aż wreszcie zauważy, że coś tu nie gra.
Chris Higgins na samym początku nie obiecuje dynamicznej akcji, wydaje się, że będzie wprowadzał jedynie proste czytanki przed snem, opowiadania pozbawione dynamiki i pomagające wyciszyć emocje. Odnosi się przy tym do zagadnienia dla maluchów ważnego: przeprowadzka wiąże się zwykle z licznymi wyzwaniami. Trzeba w końcu dobrze poznać nowe miejsce, oswoić się z jego „dziwnymi” odgłosami, zrozumieć, co dzieje się w najbliższym otoczeniu. Dopiero tak pokona się strach czy zniechęcenie, które dotykają również najmłodszych. Najpierw Bella poznaje dom sama, ale już za moment spotka Martę i wtedy nic już nie będzie takie samo. Marta jest kopalnią pomysłów i uznaje, że nie obowiązują jej zasady wprowadzane przez dorosłych. Namawia swoją nową przyjaciółkę do szalonych zabaw, łażenia po strychu (w poszukiwaniu ducha) czy przebieraniu się w suknię ślubną mamy. Nie jest zła, nie zamierza sprawiać szkód, to dzieje się samo, bo dziewczynka nie myśli o konsekwencjach. Interesuje ją tylko to, co wywoła silne emocje i przepędzi nudę. Miewa nawet dobre intencje – chce pomagać Belli w robieniu porządków w pokoju… ale i tak musi się to skończyć katastrofą.
W „Kłopotach za rogiem” pojawia się ta rozbieżność między dobrą zabawą dzieci i ocenami sytuacji z punktu widzenia dorosłego. Tomik napisany jest bardzo prostym językiem, nie ma tu za wiele tekstu – to lektura w sam raz dla najmłodszych. Higgins wciąga odbiorców w akcję, odwołuje się do motywów, które kilkulatki bez trudu zrozumieją i podchwycą. Tu wszystkie tematy są bliskie maluchom: czy chodzi o aklimatyzację na nowym miejscu, czy o lęk przed duchami (kiedy na strychu coś szura, a mama mimo obietnic odmawia sprawdzenia, co to), o przebieranki czy znienawidzone porządki. Jak na razie autor wykazuje się dużym zrozumieniem dziecięcej psychiki, buduje przekonujące charaktery i scenki, które odbiorcy w mniejszym lub większym stopniu znają z własnego doświadczenia. Cała książka jest też wypełniona ilustracjami (czarno-białymi, co w oczach dzieci oddali wrażenie infantylności) – w stylu komiksu, ale kolorowanego również farbkami, co sprawia wrażenie czegoś innego niż zwykle. Chris Higgins dostarcza odbiorcom rozrywki, Emily MacKenzie ilustracjami zatrzymuje ich w akcji i jeszcze bardziej rozrzedza tekst. „Kłopoty za rogiem” to bardzo dobry początek serii – tu może się jeszcze sporo wydarzyć, a bohaterowie przypadną do gustu dzieciom.
sobota, 24 marca 2018
Anna Krysiukiewicz-Fenger, Katarzyna Koper: Co pan na to, doktorze z sieci? Fakty i mity o diagnozach z internetu
Edipresse Książki, Warszawa 2018.
Wiedza z internetu
Nie jest tak, że tylko rodzice bardzo małych dzieci szukają odpowiedzi na zdrowotne przypadłości pociech w internecie: niemal każdy, kto zaobserwował u siebie dziwne reakcje organizmu, sięga do „wujka Google”, żeby upewnić się co do sposobów postępowania. Dostęp do internetu jest prosty i nie wymaga wysiłku, w odróżnieniu od pójścia do lekarza: doraźnie można więc znaleźć wskazówki postępowania na najbliższe godziny. Inna rzecz, że internet to śmietnisko i jeśli ktoś nie potrafi odsiewać wiadomości od reklam czy fakenewsów – może wpędzić się w znacznie poważniejsze kłopoty. I tu pojawia się wyjaśnienie, dlaczego „Co pan na to, doktorze z sieci” to publikacja kierowana do rodziców. Najbardziej przez nieprzemyślane działania i sposoby „leczenia” zaszkodzić można maluchom. Tę książkę napisały razem Anna Krysiukiewicz-Fenger, pediatra oraz Katarzyna Koper, dziennikarka. Odnoszą się w niej do najczęściej wyszukiwanych w internecie tematów związanych ze zdrowiem maluszków – rozwiewając przy okazji mity na temat niektórych działań.
Forma tej książki jest prosta, tom został przygotowany jako poradnik, do którego w każdej chwili można będzie sięgnąć po wskazówki lub wyjaśnienia. Każdy dział odnosi się do innej kwestii zdrowotnej – są tu gorączka, kolka, szczepionki, przeziębienie, antybiotyki i probiotyki, dieta dla dzieci (i problem otyłości najmłodszych), ale i bardziej zaawansowane tematy – alergie, borelioza, trzeci migdał czy sterydy. Te działy grupują po kilka pytań najczęściej wrzucanych w wyszukiwarki internetowe. Autorki tłumaczą, kiedy podawać dziecku leki (i jakie), dlaczego lekarze nie zawsze chcą przepisywać antybiotyki choremu maluchowi, dlaczego warto przed podaniem medykamentu obserwować objawy i spróbować naturalnych środków uśmierzających ból. Każdą opowieść zaczynają od kilku wybranych – i często absurdalnych lub przesadzonych – cytatów z internetu, złotych porad, w które nie warto nawet wierzyć – by uświadomić młodym mamom, jakie mechanizmy działają w przypadku poszukiwania odpowiedzi na „trudne” pytania. Potem utrzymują rytm pytań i odpowiedzi, przy czym pytania są bardzo ogólne, a odpowiedzi – wyczerpujące, tak, by lektura stanowiła ostateczne rozwiązanie i pozwalała weryfikować wiadomości z internetu. W ten sposób rodzice mogą świadomie pomagać dzieciom i współpracować z pediatrami. Dowiedzą się, kiedy powinni się zaniepokoić, a kiedy mogą przestać się martwić o zdrowie dziecka, zobaczą, co szkodzi naprawdę, a co jest tylko legendą. Autorki przypominają też, że zawsze można skonsultować się z lekarzem w razie wątpliwości – i jest to dużo lepsze rozwiązanie, niż szukanie odpowiedzi w internecie kompletnie bez przygotowania. Od czasu do czasu zestawiają powszechne wątpliwości z własnymi doświadczeniami, czyli stosują ten sam mechanizm, który działa w sieci – tyle że bez anonimowości i szkodliwych-fałszywych danych.
Na końcu książki mieści się kilka stron na pytania do lekarza, bo książkę można przystosowywać do własnych potrzeb. Strona graficzna ucieszy zwłaszcza młode mamy, bo rozdziały przetykane są tu zdjęciami maluchów i komiksowymi „dymkami” (to raczej infantylny zabieg, który w żadnym innym kontekście by się nie sprawdził) – wszystko dla budowania więzi z odbiorczyniami, przekonania ich do uwzględnienia treści książki w procesie wychowywania dziecka. Ta publikacja została przystosowana do szybkiego korzystania z niej, jest podręcznym zestawem informacji na wiele tematów – poważnych i niepoważnych, ale istotnych, bo związanych ze zdrowiem malucha.
Wiedza z internetu
Nie jest tak, że tylko rodzice bardzo małych dzieci szukają odpowiedzi na zdrowotne przypadłości pociech w internecie: niemal każdy, kto zaobserwował u siebie dziwne reakcje organizmu, sięga do „wujka Google”, żeby upewnić się co do sposobów postępowania. Dostęp do internetu jest prosty i nie wymaga wysiłku, w odróżnieniu od pójścia do lekarza: doraźnie można więc znaleźć wskazówki postępowania na najbliższe godziny. Inna rzecz, że internet to śmietnisko i jeśli ktoś nie potrafi odsiewać wiadomości od reklam czy fakenewsów – może wpędzić się w znacznie poważniejsze kłopoty. I tu pojawia się wyjaśnienie, dlaczego „Co pan na to, doktorze z sieci” to publikacja kierowana do rodziców. Najbardziej przez nieprzemyślane działania i sposoby „leczenia” zaszkodzić można maluchom. Tę książkę napisały razem Anna Krysiukiewicz-Fenger, pediatra oraz Katarzyna Koper, dziennikarka. Odnoszą się w niej do najczęściej wyszukiwanych w internecie tematów związanych ze zdrowiem maluszków – rozwiewając przy okazji mity na temat niektórych działań.
Forma tej książki jest prosta, tom został przygotowany jako poradnik, do którego w każdej chwili można będzie sięgnąć po wskazówki lub wyjaśnienia. Każdy dział odnosi się do innej kwestii zdrowotnej – są tu gorączka, kolka, szczepionki, przeziębienie, antybiotyki i probiotyki, dieta dla dzieci (i problem otyłości najmłodszych), ale i bardziej zaawansowane tematy – alergie, borelioza, trzeci migdał czy sterydy. Te działy grupują po kilka pytań najczęściej wrzucanych w wyszukiwarki internetowe. Autorki tłumaczą, kiedy podawać dziecku leki (i jakie), dlaczego lekarze nie zawsze chcą przepisywać antybiotyki choremu maluchowi, dlaczego warto przed podaniem medykamentu obserwować objawy i spróbować naturalnych środków uśmierzających ból. Każdą opowieść zaczynają od kilku wybranych – i często absurdalnych lub przesadzonych – cytatów z internetu, złotych porad, w które nie warto nawet wierzyć – by uświadomić młodym mamom, jakie mechanizmy działają w przypadku poszukiwania odpowiedzi na „trudne” pytania. Potem utrzymują rytm pytań i odpowiedzi, przy czym pytania są bardzo ogólne, a odpowiedzi – wyczerpujące, tak, by lektura stanowiła ostateczne rozwiązanie i pozwalała weryfikować wiadomości z internetu. W ten sposób rodzice mogą świadomie pomagać dzieciom i współpracować z pediatrami. Dowiedzą się, kiedy powinni się zaniepokoić, a kiedy mogą przestać się martwić o zdrowie dziecka, zobaczą, co szkodzi naprawdę, a co jest tylko legendą. Autorki przypominają też, że zawsze można skonsultować się z lekarzem w razie wątpliwości – i jest to dużo lepsze rozwiązanie, niż szukanie odpowiedzi w internecie kompletnie bez przygotowania. Od czasu do czasu zestawiają powszechne wątpliwości z własnymi doświadczeniami, czyli stosują ten sam mechanizm, który działa w sieci – tyle że bez anonimowości i szkodliwych-fałszywych danych.
Na końcu książki mieści się kilka stron na pytania do lekarza, bo książkę można przystosowywać do własnych potrzeb. Strona graficzna ucieszy zwłaszcza młode mamy, bo rozdziały przetykane są tu zdjęciami maluchów i komiksowymi „dymkami” (to raczej infantylny zabieg, który w żadnym innym kontekście by się nie sprawdził) – wszystko dla budowania więzi z odbiorczyniami, przekonania ich do uwzględnienia treści książki w procesie wychowywania dziecka. Ta publikacja została przystosowana do szybkiego korzystania z niej, jest podręcznym zestawem informacji na wiele tematów – poważnych i niepoważnych, ale istotnych, bo związanych ze zdrowiem malucha.
Asia Gwis, Eliza Piotrowska: Jajo. Jajka w gnieździe i kosmosie, czyli kogel-mogel dla dociekliwych
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Tropienie tematyczne
Pierwsze, co rzuca się w oczy w wypadku tej publikacji Naszej Księgarni dla najmłodszych – to jej rozmiar. Ogromny format staje się tutaj gwarancją nie tylko dużej liczby ciekawostek, ale i równie sporego zestawu popisów graficznych. Drugie zaskoczenie dotyczyć będzie tematu, bo mało komu przyszłoby do głowy, żeby bohaterem zbioru ciekawostek – o charakterze popularnonaukowym, edukacyjnym i rozrywkowym jednocześnie – było zwykłe jajko. Tymczasem Asia Gwis i Eliza Piotrowska pochylają się nad składnikiem posiłków i elementem dysput filozoficznych z powagą badaczek, by zaraz potem bawić się tematem i stworzyć lekko zwariowaną podróż przez dane i pomysły. „Jajo. Jajka w gnieździe i kosmosie, czyli kogel-mogel dla dociekliwych” to propozycja nie tylko dla łasuchów – książka, która staje się przewodnikiem po biologii, kulinariach, kulturach i zwyczajach, świętach, bajkach, wierzeniach czy języku. Bardzo pomysłowa i oryginalna, wypełniona ciekawostkami i grafikami do oglądania przez całe rodziny. Warto tu wspomnieć, że nawet teksty zyskują tu momentami rolę graficznych ozdobników. Autorki proponują ilustracyjny chaos, jakby rozkładówki zamieniały w brulion, miejsce na notatki i dziwne odkrycia. Jest w tym miła dla oka różnorodność, są niespodzianki, które spodobają się dzieciom. Odrzuca się tu linearną lekturę i tradycyjne kierunki czytania, czasami trzeba będzie odwrócić książkę na bok, żeby prześledzić treści. Pojedyncze akapity rozrzucone są po stronach niby bezładnie – i przetykane ilustracjami, zróżnicowana wielkość czcionki także przykuwa uwagę. Graficzny popis jest tu więc przygotowaniem maluchów na ciekawostkowy misz-masz, zbiór wiadomości z różnych dziedzin. Do tekstów dochodzą jeszcze rymowanki, proste skojarzenia, i zabawy słowne – pozbawione informacyjnych przesłań, za to służące rozrywce. Takie rozwiązanie pozwala urozmaicać lekturę i zostanie docenione przez dzieci, które potrzebują wielu bodźców i szybko się nudzą.
Teksty to jedno, ilustracje – drugie. Ale autorki sięgają do tematów, które na pewno zaintrygują dzieci. Piszą między innymi o jajkach składanych przez ssaki lub owady, jajeczku, które daje początek nowemu człowiekowi, o zabawach świątecznych (publikacja bardzo na czasie, idealna na wielkanocny upominek) i zwyczajach związanych z jajkami. Przedstawiają podejście dietetyków do kwestii jajek dawniej i dzisiaj, tłumaczą nawet, kiedy można jeść skorupki. Przedstawiają treść bajek, w których jajka odgrywają ważną rolę. Opowiadają o „szczęśliwych kurach” i o jajkach znoszonych przez różne gatunki ptaków. Przywołują związki frazeologiczne i powiedzenia z różnych języków. Zajmują się nawet tematem jajka jako inspiracji dla architektów czy projektantów wnętrz. Uświadamiają dzieciom, jak wiele skojarzeń wywołuje zwyczajny – jak mogłoby się wydawać – temat.
Nie ma tu zbędnych komentarzy ani obrazków, które pozostawiłyby dzieci obojętnymi (zresztą popis graficzny kierowany jest tu również do dorosłych odbiorców), akapity zostały skrócone do niezbędnego informacyjnego bądź rozrywkowego minimum. Książkę odkrywa się zatem stopniowo, bez możliwości szybkiego rejestrowania zakresów tematycznych. Rozkładówki to zaskoczenia – bo trudno sobie wyobrazić, ile konotacji wywołuje zwykłe jajko. Publikacja jako ambitny picture book wypracuje sobie silną pozycję na rynku, może stać się też ciekawym towarem eksportowym. Można ją docenić z wielu względów, począwszy od dobrego pomysłu, przez kształt (i format) aż po detale w realizacji słowno-obrazkowej. Dwie autorki koncentrują się na tym, co rzadko – wyłączywszy bajki i śniadania – przedziera się do świadomości dzieci. Wprowadzają więc kilkulatki, przynajmniej z pozoru do obcej im rzeczywistości, bliskiej i możliwej do zaobserwowania, a jednak niedostępnej bez przewodnika. „Jajo” jako przewodnik tematyczny sprawdza się nieźle.
Tropienie tematyczne
Pierwsze, co rzuca się w oczy w wypadku tej publikacji Naszej Księgarni dla najmłodszych – to jej rozmiar. Ogromny format staje się tutaj gwarancją nie tylko dużej liczby ciekawostek, ale i równie sporego zestawu popisów graficznych. Drugie zaskoczenie dotyczyć będzie tematu, bo mało komu przyszłoby do głowy, żeby bohaterem zbioru ciekawostek – o charakterze popularnonaukowym, edukacyjnym i rozrywkowym jednocześnie – było zwykłe jajko. Tymczasem Asia Gwis i Eliza Piotrowska pochylają się nad składnikiem posiłków i elementem dysput filozoficznych z powagą badaczek, by zaraz potem bawić się tematem i stworzyć lekko zwariowaną podróż przez dane i pomysły. „Jajo. Jajka w gnieździe i kosmosie, czyli kogel-mogel dla dociekliwych” to propozycja nie tylko dla łasuchów – książka, która staje się przewodnikiem po biologii, kulinariach, kulturach i zwyczajach, świętach, bajkach, wierzeniach czy języku. Bardzo pomysłowa i oryginalna, wypełniona ciekawostkami i grafikami do oglądania przez całe rodziny. Warto tu wspomnieć, że nawet teksty zyskują tu momentami rolę graficznych ozdobników. Autorki proponują ilustracyjny chaos, jakby rozkładówki zamieniały w brulion, miejsce na notatki i dziwne odkrycia. Jest w tym miła dla oka różnorodność, są niespodzianki, które spodobają się dzieciom. Odrzuca się tu linearną lekturę i tradycyjne kierunki czytania, czasami trzeba będzie odwrócić książkę na bok, żeby prześledzić treści. Pojedyncze akapity rozrzucone są po stronach niby bezładnie – i przetykane ilustracjami, zróżnicowana wielkość czcionki także przykuwa uwagę. Graficzny popis jest tu więc przygotowaniem maluchów na ciekawostkowy misz-masz, zbiór wiadomości z różnych dziedzin. Do tekstów dochodzą jeszcze rymowanki, proste skojarzenia, i zabawy słowne – pozbawione informacyjnych przesłań, za to służące rozrywce. Takie rozwiązanie pozwala urozmaicać lekturę i zostanie docenione przez dzieci, które potrzebują wielu bodźców i szybko się nudzą.
Teksty to jedno, ilustracje – drugie. Ale autorki sięgają do tematów, które na pewno zaintrygują dzieci. Piszą między innymi o jajkach składanych przez ssaki lub owady, jajeczku, które daje początek nowemu człowiekowi, o zabawach świątecznych (publikacja bardzo na czasie, idealna na wielkanocny upominek) i zwyczajach związanych z jajkami. Przedstawiają podejście dietetyków do kwestii jajek dawniej i dzisiaj, tłumaczą nawet, kiedy można jeść skorupki. Przedstawiają treść bajek, w których jajka odgrywają ważną rolę. Opowiadają o „szczęśliwych kurach” i o jajkach znoszonych przez różne gatunki ptaków. Przywołują związki frazeologiczne i powiedzenia z różnych języków. Zajmują się nawet tematem jajka jako inspiracji dla architektów czy projektantów wnętrz. Uświadamiają dzieciom, jak wiele skojarzeń wywołuje zwyczajny – jak mogłoby się wydawać – temat.
Nie ma tu zbędnych komentarzy ani obrazków, które pozostawiłyby dzieci obojętnymi (zresztą popis graficzny kierowany jest tu również do dorosłych odbiorców), akapity zostały skrócone do niezbędnego informacyjnego bądź rozrywkowego minimum. Książkę odkrywa się zatem stopniowo, bez możliwości szybkiego rejestrowania zakresów tematycznych. Rozkładówki to zaskoczenia – bo trudno sobie wyobrazić, ile konotacji wywołuje zwykłe jajko. Publikacja jako ambitny picture book wypracuje sobie silną pozycję na rynku, może stać się też ciekawym towarem eksportowym. Można ją docenić z wielu względów, począwszy od dobrego pomysłu, przez kształt (i format) aż po detale w realizacji słowno-obrazkowej. Dwie autorki koncentrują się na tym, co rzadko – wyłączywszy bajki i śniadania – przedziera się do świadomości dzieci. Wprowadzają więc kilkulatki, przynajmniej z pozoru do obcej im rzeczywistości, bliskiej i możliwej do zaobserwowania, a jednak niedostępnej bez przewodnika. „Jajo” jako przewodnik tematyczny sprawdza się nieźle.
piątek, 23 marca 2018
Dariusz Kortko, Judyta Watoła: Słodziutki. Biografia cukru
Agora, Warszawa 2018.
Ostrzeżenie
Przewrotnie kontrastuje z tytułem okładkowe zdjęcie tomu, który przygotowali Dariusz Kortko i Judyta Watoła. Usypana z cukru czaszka i pieszczotliwe określenie „słodziutki” uruchamiają automatycznie i ironię, i świadomość odkryć naukowych dotyczących diet. autorzy znajdują dobrą formę do przeprowadzenia czytelników przez meandry cukrowych odkryć. Opowieść biegnie w zasadzie dwutorowo – przynajmniej w perspektywie historycznej. Jeden temat wiąże się z historią cukru jako takiego: to wyprawy podróżnicze czy sposoby pozyskiwania cukru, cukier jako element gospodarki i karta przetargowa w wielkiej polityce. W tym wypadku nie ma ograniczeń czasowych ani terytorialnych – autorzy przeskakują między kontynentami i czasami tak, żeby pokazać momenty przełomowe w „życiorysie” cukru. Drugi temat to cukier w polskiej historii – w obyczajowości, w jadłospisach królów, ale też jako przedmiot pożądania – cukier na kartki, cukier wyrugowany z rynku przez sacharozę, cukier drożejący i błyskawicznie znikający z półek w hipermarketach. W ujęciu diachronicznym przeplatają się rozdziały egzotyczne (na przykład wieści z Kuby czy opowieści o niewolnictwie) i te bliskie polskim odbiorcom (cukier w codzienności Augusta II Mocnego). Ale twórcy książki nie stawiają cukru na piedestale. Obok rozwijania komentarzy o jego pochodzeniu i znaczeniu, zajmują się ciemnymi stronami słodyczy. Cukier jest najpierw czynnikiem odpowiedzialnym za próchnicę, później – cukrzycę. Wywołuje otyłość i rozmaite inne problemy zdrowotne. W tej opowieści autorzy przedstawiają nie tyle sam cukier, co konsekwencje jego nadmiernego spożywania. Pokazuje zagadki medycyny i sposoby dochodzenia do odkryć naukowych (zwłaszcza rozbudza wyobraźnię opowieść o wynalezieniu insuliny i konflikcie badaczy), przy okazji rejestrują postępy medycyny. Tu historia zamienia się w reportaż, którego przedmiotem czasem jest okropny stan uzębienia monarchów, praktyki „dentystyczne” z dawnych wieków, a czasem komplikacje chorych przy nierozpoznanych jeszcze chorobach. Unikają autorzy „straszaków”, czy informacji niepotwierdzonych: nikt nie przyzna, że cukier uzależnia, przynajmniej nie oficjalnie, tak samo jak nie ma tu tematu jego wpływu na rozwój chorób nowotworowych czy autoagresywnych. Jednak potrafią dać do zrozumienia, jak producenci wysokoprzetworzonej żywności wykorzystują właściwości cukru, żeby przywiązać do siebie klientów.
Specyfiką tej książki są krótkie reportażowe rozdziały, historie dynamiczne i nie zawsze bezpośrednio wiążące się z cukrem. W przypadku chorób zębów o wiele ciekawsze są powikłania zdrowotne przed rozwojem stomatologii – gdy mowa o pacjentach cierpiących na cukrzycę, najpierw niepewność w odkrywaniu objawów, a później już i same objawy, doprowadzane do ekstremum. Nie ma w tym tomie pochwał cukru, mimo że czasami funkcjonuje on jako przedmiot pożądania lub wręcz przyczyna zbiorowych histerii. Cukier w historii ma coraz większy wpływ na konsumentów, autorzy odwołują się do statystyk, według których mieszkańcy różnych krajów zjadają go coraz więcej. Cukier jest winny otyłości i osłabia kondycję, nie daje się więc niczym usprawiedliwiać łaknienie go. Kortko i Watoła zbierają ciekawostki z różnych sfer – raz historyczne i obyczajowe, raz – medyczne. Starają się zainteresować czytelników obrazowymi przykładami, czytaniem przeszłości przez pryzmat jednego smaku. Dostarczają atrakcyjnej lektury, mimo że jej przesłanie wiąże się z pewną dawką grozy. Może nie jest to jeszcze wołanie o pomoc czy opamiętanie się, ale tom zwraca uwagę, że nie wszystko jest tak słodkie, jak się wydaje – a chwila smakowej przyjemności może mieć wysoką cenę.
Ostrzeżenie
Przewrotnie kontrastuje z tytułem okładkowe zdjęcie tomu, który przygotowali Dariusz Kortko i Judyta Watoła. Usypana z cukru czaszka i pieszczotliwe określenie „słodziutki” uruchamiają automatycznie i ironię, i świadomość odkryć naukowych dotyczących diet. autorzy znajdują dobrą formę do przeprowadzenia czytelników przez meandry cukrowych odkryć. Opowieść biegnie w zasadzie dwutorowo – przynajmniej w perspektywie historycznej. Jeden temat wiąże się z historią cukru jako takiego: to wyprawy podróżnicze czy sposoby pozyskiwania cukru, cukier jako element gospodarki i karta przetargowa w wielkiej polityce. W tym wypadku nie ma ograniczeń czasowych ani terytorialnych – autorzy przeskakują między kontynentami i czasami tak, żeby pokazać momenty przełomowe w „życiorysie” cukru. Drugi temat to cukier w polskiej historii – w obyczajowości, w jadłospisach królów, ale też jako przedmiot pożądania – cukier na kartki, cukier wyrugowany z rynku przez sacharozę, cukier drożejący i błyskawicznie znikający z półek w hipermarketach. W ujęciu diachronicznym przeplatają się rozdziały egzotyczne (na przykład wieści z Kuby czy opowieści o niewolnictwie) i te bliskie polskim odbiorcom (cukier w codzienności Augusta II Mocnego). Ale twórcy książki nie stawiają cukru na piedestale. Obok rozwijania komentarzy o jego pochodzeniu i znaczeniu, zajmują się ciemnymi stronami słodyczy. Cukier jest najpierw czynnikiem odpowiedzialnym za próchnicę, później – cukrzycę. Wywołuje otyłość i rozmaite inne problemy zdrowotne. W tej opowieści autorzy przedstawiają nie tyle sam cukier, co konsekwencje jego nadmiernego spożywania. Pokazuje zagadki medycyny i sposoby dochodzenia do odkryć naukowych (zwłaszcza rozbudza wyobraźnię opowieść o wynalezieniu insuliny i konflikcie badaczy), przy okazji rejestrują postępy medycyny. Tu historia zamienia się w reportaż, którego przedmiotem czasem jest okropny stan uzębienia monarchów, praktyki „dentystyczne” z dawnych wieków, a czasem komplikacje chorych przy nierozpoznanych jeszcze chorobach. Unikają autorzy „straszaków”, czy informacji niepotwierdzonych: nikt nie przyzna, że cukier uzależnia, przynajmniej nie oficjalnie, tak samo jak nie ma tu tematu jego wpływu na rozwój chorób nowotworowych czy autoagresywnych. Jednak potrafią dać do zrozumienia, jak producenci wysokoprzetworzonej żywności wykorzystują właściwości cukru, żeby przywiązać do siebie klientów.
Specyfiką tej książki są krótkie reportażowe rozdziały, historie dynamiczne i nie zawsze bezpośrednio wiążące się z cukrem. W przypadku chorób zębów o wiele ciekawsze są powikłania zdrowotne przed rozwojem stomatologii – gdy mowa o pacjentach cierpiących na cukrzycę, najpierw niepewność w odkrywaniu objawów, a później już i same objawy, doprowadzane do ekstremum. Nie ma w tym tomie pochwał cukru, mimo że czasami funkcjonuje on jako przedmiot pożądania lub wręcz przyczyna zbiorowych histerii. Cukier w historii ma coraz większy wpływ na konsumentów, autorzy odwołują się do statystyk, według których mieszkańcy różnych krajów zjadają go coraz więcej. Cukier jest winny otyłości i osłabia kondycję, nie daje się więc niczym usprawiedliwiać łaknienie go. Kortko i Watoła zbierają ciekawostki z różnych sfer – raz historyczne i obyczajowe, raz – medyczne. Starają się zainteresować czytelników obrazowymi przykładami, czytaniem przeszłości przez pryzmat jednego smaku. Dostarczają atrakcyjnej lektury, mimo że jej przesłanie wiąże się z pewną dawką grozy. Może nie jest to jeszcze wołanie o pomoc czy opamiętanie się, ale tom zwraca uwagę, że nie wszystko jest tak słodkie, jak się wydaje – a chwila smakowej przyjemności może mieć wysoką cenę.
czwartek, 22 marca 2018
Jeffrey Archer: Dzienniki więzienne
Rebis, Poznań 2018.
Zza krat
Jeffrey Archer to pisarz, który – skazany na cztery lata więzienia – za kratami zaczął prowadzić dziennik i przedstawia czytelnikom bardzo obszerną relację z pobytu w kilku zakładach karnych. Jego więzienne zwierzenia charakteryzują się dużym stopniem szczegółowości oraz nastawieniem na opowiadanie historii innych ludzi. Własnym przypadkiem długo się nie zajmuje – o wiele bardziej interesują go przyczyny wyroków innych osadzonych. Przekazuje zasłyszane fakty, indywidualne historie raz powiązane z resocjalizacją, to znów – prowadzące do dalszych przestępstw, tyle że już za kratami. Archer bardzo starannie odnotowuje rozkład codziennych zajęć, długo analizuje rodzaje posiłków, przedstawia też i sam testuje „rozrywki” dla więźniów. Co pewien czas przypomina czytelnikom, że więzienie nie ma nic wspólnego z wypoczynkiem czy sielanką – przytacza wówczas jedno lub dwa przykre wydarzenia, które są nieodłączną częścią kary fundowaną przez innych skazanych lub personel więzienia. Przede wszystkim jednak odkrywa świat, którego większość czytelników nie zna i nawet nie potrafi objąć wyobraźnią. Rzeczowo, bez stylistycznych popisów, za to z nutą ironii i złośliwości.
Forma dziennika pisanego, kiedy jest możliwość, oznacza, że autor nie może zaplanować sobie rozkładu akcentów czy punktów kulminacyjnych. Czasami nadaje opowieściom dramaturgii przez dzielenie zdobytych anegdot lub bardziej rozbudowanych obserwacji na części – puentę przekłada wówczas na później, oddala wyjaśnienie lub rozwiązanie zagadki. Tak manifestuje świadomość pisarskiego warsztatu i wykorzystuje możliwości oferowane przez formę. Charakterystyczne dla Archera jest podejście do tematu więzienia i więźniów z dystansem. Wprawdzie autor zbiera informacje o skazanych i portretuje każdego, z kim się zetknie, ale w obszernych charakterystykach nie ma współczucia, jest wyłącznie ciekawość (i świadomość ciekawości odbiorców). Archer bardzo lubi kontrasty, które biorą się choćby z zestawienia postawy pełnej spokoju czy sympatii do świata – z uzasadnieniem wyroku pobicia czy morderstwa). Im bardziej życzliwy jest skazany za ciężkie przestępstwo – tym lepiej dla opowieści, mimo że z czasem i ten chwyt traci na sile.
Osobnym motywem stale przez autora poszukiwanym są przestępstwa w samym więzieniu. Tu obowiązuje swoista hierarchia, da się załatwić niemal wszystko. Sporo miejsca poświęca pisarz kwestii przemycania za kraty narkotyków, tematowi czarnego rynku i rozmaitym sposobom uprzyjemniania sobie czasu odosobnienia. Pokazuje, jak komunikują się ze sobą więźniowie i na jakie wykroczenia się decydują. Nie osądza, raczej pozostaje na uboczu, trochę tylko zafascynowany tym, czego może się dowiedzieć. Zdarza się, że Jeffrey Archer nie wierzy w konkretne odkrycia lub komentuje szczególnie wyraziste przypadki w zderzeniu z wyobraźnią pisarza. Widać wówczas najlepiej, że doświadczenie traktuje jak potencjalny temat do tworzenia. „Dzienniki więzienne” to publikacja bardzo rozbudowana, stanowiąca coś w rodzaju notatek dla pamięci, ale i autoterapii. Archer prowadzi je nie tylko dla zabicia czasu – szuka sposobu utrwalenia tego, czego się dowiedział, w jak najbardziej wiarygodnym kształcie. Ponieważ jest to publikacja przeładowana faktami, konkretami, historiami jednostek – czyta się ją dość trudno. Warto jednak przyjrzeć się, jak Archer traktuje swoją sytuację i jakie drogi pisarskie wybiera. Proponuje czytelnikom ważne obserwacje, a czasami i anegdoty zza krat – siła jego pozycji tkwi w odkrywaniu nieznanego.
Zza krat
Jeffrey Archer to pisarz, który – skazany na cztery lata więzienia – za kratami zaczął prowadzić dziennik i przedstawia czytelnikom bardzo obszerną relację z pobytu w kilku zakładach karnych. Jego więzienne zwierzenia charakteryzują się dużym stopniem szczegółowości oraz nastawieniem na opowiadanie historii innych ludzi. Własnym przypadkiem długo się nie zajmuje – o wiele bardziej interesują go przyczyny wyroków innych osadzonych. Przekazuje zasłyszane fakty, indywidualne historie raz powiązane z resocjalizacją, to znów – prowadzące do dalszych przestępstw, tyle że już za kratami. Archer bardzo starannie odnotowuje rozkład codziennych zajęć, długo analizuje rodzaje posiłków, przedstawia też i sam testuje „rozrywki” dla więźniów. Co pewien czas przypomina czytelnikom, że więzienie nie ma nic wspólnego z wypoczynkiem czy sielanką – przytacza wówczas jedno lub dwa przykre wydarzenia, które są nieodłączną częścią kary fundowaną przez innych skazanych lub personel więzienia. Przede wszystkim jednak odkrywa świat, którego większość czytelników nie zna i nawet nie potrafi objąć wyobraźnią. Rzeczowo, bez stylistycznych popisów, za to z nutą ironii i złośliwości.
Forma dziennika pisanego, kiedy jest możliwość, oznacza, że autor nie może zaplanować sobie rozkładu akcentów czy punktów kulminacyjnych. Czasami nadaje opowieściom dramaturgii przez dzielenie zdobytych anegdot lub bardziej rozbudowanych obserwacji na części – puentę przekłada wówczas na później, oddala wyjaśnienie lub rozwiązanie zagadki. Tak manifestuje świadomość pisarskiego warsztatu i wykorzystuje możliwości oferowane przez formę. Charakterystyczne dla Archera jest podejście do tematu więzienia i więźniów z dystansem. Wprawdzie autor zbiera informacje o skazanych i portretuje każdego, z kim się zetknie, ale w obszernych charakterystykach nie ma współczucia, jest wyłącznie ciekawość (i świadomość ciekawości odbiorców). Archer bardzo lubi kontrasty, które biorą się choćby z zestawienia postawy pełnej spokoju czy sympatii do świata – z uzasadnieniem wyroku pobicia czy morderstwa). Im bardziej życzliwy jest skazany za ciężkie przestępstwo – tym lepiej dla opowieści, mimo że z czasem i ten chwyt traci na sile.
Osobnym motywem stale przez autora poszukiwanym są przestępstwa w samym więzieniu. Tu obowiązuje swoista hierarchia, da się załatwić niemal wszystko. Sporo miejsca poświęca pisarz kwestii przemycania za kraty narkotyków, tematowi czarnego rynku i rozmaitym sposobom uprzyjemniania sobie czasu odosobnienia. Pokazuje, jak komunikują się ze sobą więźniowie i na jakie wykroczenia się decydują. Nie osądza, raczej pozostaje na uboczu, trochę tylko zafascynowany tym, czego może się dowiedzieć. Zdarza się, że Jeffrey Archer nie wierzy w konkretne odkrycia lub komentuje szczególnie wyraziste przypadki w zderzeniu z wyobraźnią pisarza. Widać wówczas najlepiej, że doświadczenie traktuje jak potencjalny temat do tworzenia. „Dzienniki więzienne” to publikacja bardzo rozbudowana, stanowiąca coś w rodzaju notatek dla pamięci, ale i autoterapii. Archer prowadzi je nie tylko dla zabicia czasu – szuka sposobu utrwalenia tego, czego się dowiedział, w jak najbardziej wiarygodnym kształcie. Ponieważ jest to publikacja przeładowana faktami, konkretami, historiami jednostek – czyta się ją dość trudno. Warto jednak przyjrzeć się, jak Archer traktuje swoją sytuację i jakie drogi pisarskie wybiera. Proponuje czytelnikom ważne obserwacje, a czasami i anegdoty zza krat – siła jego pozycji tkwi w odkrywaniu nieznanego.
środa, 21 marca 2018
Sarah Churchwell: Twarze Marilyn Monroe
Marginesy, Warszawa 2018.
Boska Marilyn
Marilyn Monroe – ikona seksu i postać rozpoznawalna przez wszystkich, bez względu na pokolenie czy kraj. A jednak jej biografia pełna jest sekretów i nierozwiązywalnych już raczej zagadek. Co pewien czas pojawiają się na rynku autorzy, którzy chcą po swojemu zinterpretować szczątkowe dane lub mają nadzieję na dokonanie przełomowego odkrycia, dostrzeżenie czegoś, czego nikt jeszcze nie zauważył. Coraz częściej na rynek wkraczają nie propozycje stricte biograficzne, a tematyczne wariacje, opowieści związane albo z wycinkiem życiorysu, albo z niewykorzystywaną dotąd w tym kontekście metodologią. W tym drugim kierunku podąża Sarah Churchwell, która wprawdzie utrzymuje, że chce wyjaśnić kilka spraw związanych z boską MM, a w rzeczywistości nie potrafi się oderwać od kwestii seksualności i cielesności – odczytywanej przez pryzmat feminizmu. Zaczyna autorka stwierdzeniem, że zależy jej na prawdziwym obrazie artystki – chce odrzeć ten wizerunek z krzywdzących plotek czy spekulacji, ale tak naprawdę traktuje skandale wokół Marilyn Monroe jako tworzywo swojej relacji. Niby więc odrzuca mity – ale podkreśla je przez samo przywoływanie. Oczywiście nie doprowadza do absurdów, zaznacza, co może być fałszem lub domysłem, a co jest sprawą powszechnie znaną, pokazuje, jak rodziły się niechlubne legendy o MM. Ogromna większość tych legend dotyczy sfery seksu, mimo że początkowo autorka sprawia wrażenie, jakby interesował ją całokształt problemów Marilyn, a nie tylko damsko-męskie komplikacje: tymczasem oprócz perypetii z nazwiskiem i pseudonimem artystycznym krąży niemal wyłącznie wokół łóżka. Churchwell czyta biografie Marilyn Monroe, te mniej wiarygodne pozycje o aktorce, a także powieści na motywach biograficznych – wyłuskując skandale i sprawdzając, jak były przedstawiane. W ogóle oś czasu – życia aktorki – wykorzystuje tylko dla sygnalizowania kolejnych nieszczęśliwych małżeństw lub innych związków, komplikacji wiążących się z dokonanymi wyborami. Norma Jean zostaje tu unicestwiona, a na jej miejscu pojawia się produkt doskonale przemyślany i przygotowany, mimo niektórych wątpliwości interpretacyjnych.
Churchwell traktuje Marilyn Monroe w oderwaniu od uczuć. Dostrzega przede wszystkim wyrachowanie i decyzje obliczone na konkretny efekt – często niosące poważniejsze konsekwencje w postaci destrukcyjnych zachowań, albo takich relacji bliskich i współpracowników. Autorka tego tomu bardzo uważnie śledzi wszelkie potknięcia i pułapki aktorki. Zderza legendę – kreację, która przyniosła sławę bohaterce – z kosztami życiowych wyborów. Przy okazji rozczytuje istniejące tomy poświęcone fenomenowi MM. Stara się tutaj weryfikować wiadomości, a jeszcze chętniej – wytykać błędy w rozumowaniu lub schematy w interpretacjach faktów. Najczęściej jednak zajmuje się Churchwell sprawdzaniem, jakich problemów nastręczała boskiej MM kreacja sceniczna. Przypomina, że aktorka dobrowolnie przyjęła rolę bezbronnej i uległej kobiety, nie demona seksu – a ofiary męskich żądz. Takie spojrzenie z konieczności obarczone jest jednostronną oceną, a jednowymiarowy portret to trochę za mało jak na całą książkę. Z narracją Churchwell radzi sobie całkiem nieźle, ale w czytaniu specyficzna perspektywa może być nieco nużąca. Niewiele można się z tego tomu o Marilyn Monroe dowiedzieć, niewiele też można odkryć, mimo że czyta się całkiem dobrze.
„Twarze Marilyn Monroe” to propozycja dla tych, którzy biografię artystki znają i szukają nowych metod odczytywania. Churchwell zatrzymuje się na pewnym poziomie interpretacji, wręczając odbiorcom tylko jedno narzędzie do sprawdzania sekretów MM.
Boska Marilyn
Marilyn Monroe – ikona seksu i postać rozpoznawalna przez wszystkich, bez względu na pokolenie czy kraj. A jednak jej biografia pełna jest sekretów i nierozwiązywalnych już raczej zagadek. Co pewien czas pojawiają się na rynku autorzy, którzy chcą po swojemu zinterpretować szczątkowe dane lub mają nadzieję na dokonanie przełomowego odkrycia, dostrzeżenie czegoś, czego nikt jeszcze nie zauważył. Coraz częściej na rynek wkraczają nie propozycje stricte biograficzne, a tematyczne wariacje, opowieści związane albo z wycinkiem życiorysu, albo z niewykorzystywaną dotąd w tym kontekście metodologią. W tym drugim kierunku podąża Sarah Churchwell, która wprawdzie utrzymuje, że chce wyjaśnić kilka spraw związanych z boską MM, a w rzeczywistości nie potrafi się oderwać od kwestii seksualności i cielesności – odczytywanej przez pryzmat feminizmu. Zaczyna autorka stwierdzeniem, że zależy jej na prawdziwym obrazie artystki – chce odrzeć ten wizerunek z krzywdzących plotek czy spekulacji, ale tak naprawdę traktuje skandale wokół Marilyn Monroe jako tworzywo swojej relacji. Niby więc odrzuca mity – ale podkreśla je przez samo przywoływanie. Oczywiście nie doprowadza do absurdów, zaznacza, co może być fałszem lub domysłem, a co jest sprawą powszechnie znaną, pokazuje, jak rodziły się niechlubne legendy o MM. Ogromna większość tych legend dotyczy sfery seksu, mimo że początkowo autorka sprawia wrażenie, jakby interesował ją całokształt problemów Marilyn, a nie tylko damsko-męskie komplikacje: tymczasem oprócz perypetii z nazwiskiem i pseudonimem artystycznym krąży niemal wyłącznie wokół łóżka. Churchwell czyta biografie Marilyn Monroe, te mniej wiarygodne pozycje o aktorce, a także powieści na motywach biograficznych – wyłuskując skandale i sprawdzając, jak były przedstawiane. W ogóle oś czasu – życia aktorki – wykorzystuje tylko dla sygnalizowania kolejnych nieszczęśliwych małżeństw lub innych związków, komplikacji wiążących się z dokonanymi wyborami. Norma Jean zostaje tu unicestwiona, a na jej miejscu pojawia się produkt doskonale przemyślany i przygotowany, mimo niektórych wątpliwości interpretacyjnych.
Churchwell traktuje Marilyn Monroe w oderwaniu od uczuć. Dostrzega przede wszystkim wyrachowanie i decyzje obliczone na konkretny efekt – często niosące poważniejsze konsekwencje w postaci destrukcyjnych zachowań, albo takich relacji bliskich i współpracowników. Autorka tego tomu bardzo uważnie śledzi wszelkie potknięcia i pułapki aktorki. Zderza legendę – kreację, która przyniosła sławę bohaterce – z kosztami życiowych wyborów. Przy okazji rozczytuje istniejące tomy poświęcone fenomenowi MM. Stara się tutaj weryfikować wiadomości, a jeszcze chętniej – wytykać błędy w rozumowaniu lub schematy w interpretacjach faktów. Najczęściej jednak zajmuje się Churchwell sprawdzaniem, jakich problemów nastręczała boskiej MM kreacja sceniczna. Przypomina, że aktorka dobrowolnie przyjęła rolę bezbronnej i uległej kobiety, nie demona seksu – a ofiary męskich żądz. Takie spojrzenie z konieczności obarczone jest jednostronną oceną, a jednowymiarowy portret to trochę za mało jak na całą książkę. Z narracją Churchwell radzi sobie całkiem nieźle, ale w czytaniu specyficzna perspektywa może być nieco nużąca. Niewiele można się z tego tomu o Marilyn Monroe dowiedzieć, niewiele też można odkryć, mimo że czyta się całkiem dobrze.
„Twarze Marilyn Monroe” to propozycja dla tych, którzy biografię artystki znają i szukają nowych metod odczytywania. Churchwell zatrzymuje się na pewnym poziomie interpretacji, wręczając odbiorcom tylko jedno narzędzie do sprawdzania sekretów MM.
wtorek, 20 marca 2018
Krystyna Sienkiewicz: Haftowane gałgany
Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.
Retro
Ta książka powraca na rynek już po śmierci Krystyny Sienkiewicz, stanowić więc może wzruszające pożegnanie z artystką, która nie ulegała modom (także tym na rynku wydawniczym) i znalazła własny pomysł na twórcze emanacje. „Haftowane gałgany” to zestaw literackich drobiazgów, niby felietonów lub zwierzeń pisanych na konkretne tematy, ale pełnych ulotnych wrażeń. Krystyna Sienkiewicz przedstawia tu siebie nie przez porządkowanie i konkrety, a przez twórczy rozgardiasz – dający wrażenie przytulności. Motywy do opowieści wybiera albo spośród odległych wspomnień i skojarzeń z życia, albo – spośród własnych pasji oraz fascynacji. Dzieli się z czytelnikami tym, co dla niej ważne, odrzuca stereotypowe zagadnienia czy ponure doświadczenia. W tym tomie jest miejsce wyłącznie na uśmiech – pogodny i dobrotliwy. Taką Krystynę Sienkiewicz chce się pamiętać, i taka będzie w tej relacji. W „Haftowanych gałganach” nie ma miejsca na sprawy nieważne, wszystko, co pojawia się w tekście, ma odpowiednią rangę – choćby naprawdę osobom postronnym wydawało się błahostką. Ale to publikacja przeznaczona dla fanów i inni czytelnicy nie będą mieć z niej większego pożytku. Autorka zachęca odbiorców w magiczną podróż po przestrzeniach jej samej najbliższych, nie ukrywa wzruszeń lub fascynacji, daje sobie prawo do odkrywania słabości. Nikomu nic nie udowadnia, do niczego nie przekonuje – ma komfort bycia sobą i zapewnioną akceptację ze strony wiernych widzów.
Autobiografia nie jest w ogóle dobrym punktem odniesienia dla tej pozycji. Próżno by tu szukać spisu ról czy choćby ich przeglądu przefiltrowanego przez odczucia, nie ma dat przełomowych w życiu – czy to artystycznym czy osobistym. Postacie ważne dla autorki pojawiają się w przestrzeni historii naturalnie, jakby domownikami były i dla odbiorców – nie trzeba zatem ich przedstawiać ani specjalnie komentować. Inaczej rzecz ma się ze zwierzętami, niektóre zyskują piękne portrety – to w końcu jedna z pasji, więc i metoda autodefinicji. Krystyna Sienkiewicz w tej książce nie zastanawia się, co będzie ważne dla czytelników – pisze od serca to, co istotne dla niej samej. Tę strategię można tylko zaakceptować, a potem czytać między wierszami – i układać sobie prywatny portret artystki z dala od zawodowych wyzwań.
Nie tylko poetycka narracja jest sposobem na prezentację aktorki – równie ważne stają się rękodzieła przez nią produkowane. Krystyna Sienkiewicz wyszywa, przygotowuje szmaciane lalki, rysuje (w stylistyce ważnych ludowych makatek). Zatrzymuje czas ozdobami retro, dziełami z duszą. Zwalnia tempo, pozwala się zastanowić nad tym, co ważne i wartościowe. Może zarazić czytelniczki pasją do wyszywania – albo urzec zwyczajnością. Jest w tych wytworach artystycznej duszy pogodzenie się ze światem, jest spokój i wytchnienie. Wiele dzieł pojawia się w tomie w roli ozdobników, ale spora część zaczyna też funkcjonować jako dodatkowa opowieść, druga relacja o aktorce. Mało kto z twórców ma odwagę i szansę na to, żeby opisać siebie nie przez pryzmat scenicznych dokonań a przez własne hobby – Krystynie Sienkiewicz się to udało. „Haftowane gałgany” doczekały się kontynuacji. Ozdobą tego tomu są też utwory Agnieszki Osieckiej – bardzo sprawdzające się w nieco przykurzonych, ale bardzo przytulnych wnętrzach.
Retro
Ta książka powraca na rynek już po śmierci Krystyny Sienkiewicz, stanowić więc może wzruszające pożegnanie z artystką, która nie ulegała modom (także tym na rynku wydawniczym) i znalazła własny pomysł na twórcze emanacje. „Haftowane gałgany” to zestaw literackich drobiazgów, niby felietonów lub zwierzeń pisanych na konkretne tematy, ale pełnych ulotnych wrażeń. Krystyna Sienkiewicz przedstawia tu siebie nie przez porządkowanie i konkrety, a przez twórczy rozgardiasz – dający wrażenie przytulności. Motywy do opowieści wybiera albo spośród odległych wspomnień i skojarzeń z życia, albo – spośród własnych pasji oraz fascynacji. Dzieli się z czytelnikami tym, co dla niej ważne, odrzuca stereotypowe zagadnienia czy ponure doświadczenia. W tym tomie jest miejsce wyłącznie na uśmiech – pogodny i dobrotliwy. Taką Krystynę Sienkiewicz chce się pamiętać, i taka będzie w tej relacji. W „Haftowanych gałganach” nie ma miejsca na sprawy nieważne, wszystko, co pojawia się w tekście, ma odpowiednią rangę – choćby naprawdę osobom postronnym wydawało się błahostką. Ale to publikacja przeznaczona dla fanów i inni czytelnicy nie będą mieć z niej większego pożytku. Autorka zachęca odbiorców w magiczną podróż po przestrzeniach jej samej najbliższych, nie ukrywa wzruszeń lub fascynacji, daje sobie prawo do odkrywania słabości. Nikomu nic nie udowadnia, do niczego nie przekonuje – ma komfort bycia sobą i zapewnioną akceptację ze strony wiernych widzów.
Autobiografia nie jest w ogóle dobrym punktem odniesienia dla tej pozycji. Próżno by tu szukać spisu ról czy choćby ich przeglądu przefiltrowanego przez odczucia, nie ma dat przełomowych w życiu – czy to artystycznym czy osobistym. Postacie ważne dla autorki pojawiają się w przestrzeni historii naturalnie, jakby domownikami były i dla odbiorców – nie trzeba zatem ich przedstawiać ani specjalnie komentować. Inaczej rzecz ma się ze zwierzętami, niektóre zyskują piękne portrety – to w końcu jedna z pasji, więc i metoda autodefinicji. Krystyna Sienkiewicz w tej książce nie zastanawia się, co będzie ważne dla czytelników – pisze od serca to, co istotne dla niej samej. Tę strategię można tylko zaakceptować, a potem czytać między wierszami – i układać sobie prywatny portret artystki z dala od zawodowych wyzwań.
Nie tylko poetycka narracja jest sposobem na prezentację aktorki – równie ważne stają się rękodzieła przez nią produkowane. Krystyna Sienkiewicz wyszywa, przygotowuje szmaciane lalki, rysuje (w stylistyce ważnych ludowych makatek). Zatrzymuje czas ozdobami retro, dziełami z duszą. Zwalnia tempo, pozwala się zastanowić nad tym, co ważne i wartościowe. Może zarazić czytelniczki pasją do wyszywania – albo urzec zwyczajnością. Jest w tych wytworach artystycznej duszy pogodzenie się ze światem, jest spokój i wytchnienie. Wiele dzieł pojawia się w tomie w roli ozdobników, ale spora część zaczyna też funkcjonować jako dodatkowa opowieść, druga relacja o aktorce. Mało kto z twórców ma odwagę i szansę na to, żeby opisać siebie nie przez pryzmat scenicznych dokonań a przez własne hobby – Krystynie Sienkiewicz się to udało. „Haftowane gałgany” doczekały się kontynuacji. Ozdobą tego tomu są też utwory Agnieszki Osieckiej – bardzo sprawdzające się w nieco przykurzonych, ale bardzo przytulnych wnętrzach.
poniedziałek, 19 marca 2018
Michael Booth: Istota ryżu. O duszy japońskiego jedzenia
PWN, Warszawa 2018.
Podróż po stole
Podróżowanie „kulinarne” stało się trendem i coraz więcej na rynku reportaży, które są efektem pogoni za oryginalnymi smakami. Krytycy kulinarni i smakosze nie zajmują się tym, co na talerzach – ale całym procesem przygotowywania jedzenia, kulturą czy tradycjami. To sposób na ocalenie cennych przepisów, a i na zaskoczenie czytelników ciekawostkami spoza książek kucharskich. Michael Booth to autor, który zabiera całą swoją rodzinę w wielotygodniową podróż po Japonii po to tylko, żeby poznawać ten kraj od kuchni – i podzielić się z odbiorcami zestawem smakowitych wrażeń. Reportaże kulinarne są wolne od receptur, autor nie zamierza wydzierać tajemnic szefom kuchni, nie częstuje odbiorców daniami (których ci, ze względu na ograniczony dostęp do składników, i tak nie mogliby przeważnie przyrządzać). Tę tendencję pozostawia autorkom kulinarnych obyczajówek i romansów - to tam przechodzą lokalne przepisy. Booth chce natomiast zamienić się w dziennikarza, który tropi co bardziej interesujące pomysły i prezentuje czytelnikom kolejne smaczki. Odkrywanie Japonii to w tym wypadku omawianie zjawisk nieznanych lub niespopularyzowanych gdzie indziej, lokalnych, tradycyjnych lub na tyle egzotycznych, że nienadających się do przeszczepienia na inny grunt. „Istota ryżu” nie jest, jak można by się spodziewać, monografią ryżu: to po prostu opowieść o kolejnych pomysłach z kuchni japońskiej. Michael Booth odhacza elementy obowiązkowe tej podróży. Tom układa według wysp czy miejsc, które może definiować przez konkretne rodzaje jedzenia. Dba o to, żeby dostrzegać najważniejsze przepisy i potrawy, także te, które nie wzbudzają apetytu odbiorców z zewnątrz – bo sam sposób przyrządzania ich odstręcza i zniechęca do próbowania. To jednak specyfika Japonii i w podróży kulinarnej nie można tematu pominąć. Michael Booth bardzo celnie punktuje kolejne przystanki w podróży. Podsyca zaobserwowane sprzeczności mocno ironicznymi komentarzami, bywa dowcipny albo zgryźliwy. Dzieli się z czytelnikami ogromną wiedzą, ale też potrafi ją w niebanalny sposób przekazać. „Istota ryżu” to reportaż pisany momentami z przymrużeniem oka – ze świadomością różnic kulturowych i możliwości, jakie daje przejmowanie kulinarnych zwyczajów od innych narodów. Autor zajmuje się między innymi kwestią ekspansji amerykańskich fast-foodów – w opozycji do zdrowych japońskich tradycyjnych potraw. W ramach gromadzenia materiałów odwiedza maleńkie, znane tylko miejscowym restauracje oraz lokale, w których wymagana jest rekomendacja od stałego bywalca, żeby w ogóle móc znaleźć się na liście gości. Spotyka się z ludźmi, którzy dążą do doskonałości w uprawie roślin lub słyną z najsmaczniejszych oferowanych przez siebie potraw. Od czasu do czasu włącza do poznawania kuchni członków swojej rodziny i szuka też ocen od nich – żeby wzbogacić opowieść. Wydawałoby się, że takie podejście: chęć profesjonalnego i pełnego opowiedzenia o zdobyczach lokalnej kuchni – wykluczać powinno rozrywkę, tymczasem Michael Booth daje szansę dobrej zabawy przy lekturze – i poznawania świata z tematycznej perspektywy przy okazji. Gdzieś w tle dodaje autor elementy mentalności, specyfiki bycia Japończykiem – ale najciekawsze są tu zdecydowanie analizy tego, co trafia na stoły. Autor zaspokaja w ten sposób głód (wiedzy) i proponuje bardzo smakowitą lekturę.
Podróż po stole
Podróżowanie „kulinarne” stało się trendem i coraz więcej na rynku reportaży, które są efektem pogoni za oryginalnymi smakami. Krytycy kulinarni i smakosze nie zajmują się tym, co na talerzach – ale całym procesem przygotowywania jedzenia, kulturą czy tradycjami. To sposób na ocalenie cennych przepisów, a i na zaskoczenie czytelników ciekawostkami spoza książek kucharskich. Michael Booth to autor, który zabiera całą swoją rodzinę w wielotygodniową podróż po Japonii po to tylko, żeby poznawać ten kraj od kuchni – i podzielić się z odbiorcami zestawem smakowitych wrażeń. Reportaże kulinarne są wolne od receptur, autor nie zamierza wydzierać tajemnic szefom kuchni, nie częstuje odbiorców daniami (których ci, ze względu na ograniczony dostęp do składników, i tak nie mogliby przeważnie przyrządzać). Tę tendencję pozostawia autorkom kulinarnych obyczajówek i romansów - to tam przechodzą lokalne przepisy. Booth chce natomiast zamienić się w dziennikarza, który tropi co bardziej interesujące pomysły i prezentuje czytelnikom kolejne smaczki. Odkrywanie Japonii to w tym wypadku omawianie zjawisk nieznanych lub niespopularyzowanych gdzie indziej, lokalnych, tradycyjnych lub na tyle egzotycznych, że nienadających się do przeszczepienia na inny grunt. „Istota ryżu” nie jest, jak można by się spodziewać, monografią ryżu: to po prostu opowieść o kolejnych pomysłach z kuchni japońskiej. Michael Booth odhacza elementy obowiązkowe tej podróży. Tom układa według wysp czy miejsc, które może definiować przez konkretne rodzaje jedzenia. Dba o to, żeby dostrzegać najważniejsze przepisy i potrawy, także te, które nie wzbudzają apetytu odbiorców z zewnątrz – bo sam sposób przyrządzania ich odstręcza i zniechęca do próbowania. To jednak specyfika Japonii i w podróży kulinarnej nie można tematu pominąć. Michael Booth bardzo celnie punktuje kolejne przystanki w podróży. Podsyca zaobserwowane sprzeczności mocno ironicznymi komentarzami, bywa dowcipny albo zgryźliwy. Dzieli się z czytelnikami ogromną wiedzą, ale też potrafi ją w niebanalny sposób przekazać. „Istota ryżu” to reportaż pisany momentami z przymrużeniem oka – ze świadomością różnic kulturowych i możliwości, jakie daje przejmowanie kulinarnych zwyczajów od innych narodów. Autor zajmuje się między innymi kwestią ekspansji amerykańskich fast-foodów – w opozycji do zdrowych japońskich tradycyjnych potraw. W ramach gromadzenia materiałów odwiedza maleńkie, znane tylko miejscowym restauracje oraz lokale, w których wymagana jest rekomendacja od stałego bywalca, żeby w ogóle móc znaleźć się na liście gości. Spotyka się z ludźmi, którzy dążą do doskonałości w uprawie roślin lub słyną z najsmaczniejszych oferowanych przez siebie potraw. Od czasu do czasu włącza do poznawania kuchni członków swojej rodziny i szuka też ocen od nich – żeby wzbogacić opowieść. Wydawałoby się, że takie podejście: chęć profesjonalnego i pełnego opowiedzenia o zdobyczach lokalnej kuchni – wykluczać powinno rozrywkę, tymczasem Michael Booth daje szansę dobrej zabawy przy lekturze – i poznawania świata z tematycznej perspektywy przy okazji. Gdzieś w tle dodaje autor elementy mentalności, specyfiki bycia Japończykiem – ale najciekawsze są tu zdecydowanie analizy tego, co trafia na stoły. Autor zaspokaja w ten sposób głód (wiedzy) i proponuje bardzo smakowitą lekturę.
niedziela, 18 marca 2018
Agata Napiórska: Szczęśliwe przypadki Józefa Wilkonia
Marginesy, Warszawa 2018.
Dwie historie
Jedna rozmowa – do innej książki (tomu, którym Agata Napiórska weszła na rynek) zaowocowała pomysłem na wywiad-rzekę. Potem nastąpił szereg szczęśliwych przypadków” okazało się, że artysta ma podobne wrażenia z pierwszego spotkania i zgadza się na pełnowymiarową publikację. Rynek chłonie tego typu opowieści – lekkie, zanurzone w biografii, ale pozbawione encyklopedycznej dokładności książki. I jeszcze trend w wydawnictwie Marginesy: bardzo umiejętne rozbudowywanie strony graficznej, zdjęcia i przedruki ciągnące się czasem przez kilka lub kilkanaście stron. W takich warunkach można tworzyć relację o artyście – ilustratorze, malarzu i rzeźbiarzu. „Szczęśliwe przypadki Józefa Wilkonia” to pozycja atrakcyjna dla odbiorców, a przygotowana niebanalnie.
Agata Napiórska spotyka się z Józefem Wilkoniem w jego domu i wysłuchuje wspomnień, częstowana przez gospodarza i jego gosposię samymi przysmakami. Rozmawia bez przymusu układania biografii, pozwala płynąć skojarzeniom, czasami dostaje w prezencie anegdotę. Czuje się tu familiarną atmosferę, swojskość, która procentuje międzypokoleniowym porozumieniem. Józef Wilkoń opowiada o rodzicach i o rodzinie, bo to element obowiązkowy każdej publikacji w tym nurcie. Ale nie rozwodzi się przesadnie nad kolejnymi kwestiami. Precyzyjnie zarysowuje temat, by zaraz przejść do następnego. Ucieka od rutyny. Przedstawia zawodowe przyjaźnie i wyzwania twórcze. Najwięcej miejsca poświęca swojej pracy – kolejnym odkryciom i możliwościom. Oprowadza odbiorców po „warsztacie”, komentuje współpracę z pismami dla dzieci czy wydawnictwami, opowiada o poszukiwaniach różnych technik. Gdzieniegdzie przemyca informacje o sukcesach – ale nie po to, żeby się chwalić, raczej dla porządku i samej przyjemności wspominania miłych sytuacji. Dzięki temu może Józef Wilkoń bezpośrednio pokazywać odbiorcom, co dla niego ważne. Zdarzają się i rozmowy niezwiązane z pracą i życiorysem – choćby ta dotycząca jedzenia albo spaceru po ogrodzie. I one pełnią ważną funkcję – bo pomagają w poznawaniu twórcy, w kreowaniu sobie jego wizerunku.
Dla Agaty Napiórskiej ważne było to, że Marginesy umożliwiają wprowadzanie do publikacji mnóstwa zdjęć. Traktuje je – łącznie z reprintami ilustracji – jak dodatkową narrację. Czasami w ogóle rezygnuje ze słów, zwłaszcza wtedy, gdy zadawanie pytań wydaje się zbyt naiwne, mało precyzyjne i wtórne – przechodzi wówczas na fotoreportaż. I ma rację, bo trudno byłoby opisać to, co dzieje się w pracowni podczas tworzenia. Zdjęcie umożliwiają lepsze orientowanie się w sytuacji, a do tego oddalają widmo powtórzeń czy banałów w opowieściach o pracy twórczej. Reprinty z kolei zapewniają podróż sentymentalną – z ilustracjami Józefa Wilkonia każdy musiał się zetknąć – zapewne więc znajdą się w tomie obrazy zapamiętane z dzieciństwa. „Szczęśliwe przypadki Józefa Wilkonia” to opowieść prowadzona równolegle przez słowa i grafiki – czasami te dwie sfery wzajemnie się komentują, ale równie często po prostu się uzupełniają. Józef Wilkoń zabiera czytelników w świat własnej wyobraźni. Tu łatwo prześledzić jego artystyczną wrażliwość oraz pomysły realizowane w ramach różnych zadań. Agacie Napiórskiej udało się stworzyć książkę, która wpisuje się w nurt wywiadów-rzek, a przy tym różni się od modnych publikacji znaczeniem nadawanym stronie wizualnej.
Dwie historie
Jedna rozmowa – do innej książki (tomu, którym Agata Napiórska weszła na rynek) zaowocowała pomysłem na wywiad-rzekę. Potem nastąpił szereg szczęśliwych przypadków” okazało się, że artysta ma podobne wrażenia z pierwszego spotkania i zgadza się na pełnowymiarową publikację. Rynek chłonie tego typu opowieści – lekkie, zanurzone w biografii, ale pozbawione encyklopedycznej dokładności książki. I jeszcze trend w wydawnictwie Marginesy: bardzo umiejętne rozbudowywanie strony graficznej, zdjęcia i przedruki ciągnące się czasem przez kilka lub kilkanaście stron. W takich warunkach można tworzyć relację o artyście – ilustratorze, malarzu i rzeźbiarzu. „Szczęśliwe przypadki Józefa Wilkonia” to pozycja atrakcyjna dla odbiorców, a przygotowana niebanalnie.
Agata Napiórska spotyka się z Józefem Wilkoniem w jego domu i wysłuchuje wspomnień, częstowana przez gospodarza i jego gosposię samymi przysmakami. Rozmawia bez przymusu układania biografii, pozwala płynąć skojarzeniom, czasami dostaje w prezencie anegdotę. Czuje się tu familiarną atmosferę, swojskość, która procentuje międzypokoleniowym porozumieniem. Józef Wilkoń opowiada o rodzicach i o rodzinie, bo to element obowiązkowy każdej publikacji w tym nurcie. Ale nie rozwodzi się przesadnie nad kolejnymi kwestiami. Precyzyjnie zarysowuje temat, by zaraz przejść do następnego. Ucieka od rutyny. Przedstawia zawodowe przyjaźnie i wyzwania twórcze. Najwięcej miejsca poświęca swojej pracy – kolejnym odkryciom i możliwościom. Oprowadza odbiorców po „warsztacie”, komentuje współpracę z pismami dla dzieci czy wydawnictwami, opowiada o poszukiwaniach różnych technik. Gdzieniegdzie przemyca informacje o sukcesach – ale nie po to, żeby się chwalić, raczej dla porządku i samej przyjemności wspominania miłych sytuacji. Dzięki temu może Józef Wilkoń bezpośrednio pokazywać odbiorcom, co dla niego ważne. Zdarzają się i rozmowy niezwiązane z pracą i życiorysem – choćby ta dotycząca jedzenia albo spaceru po ogrodzie. I one pełnią ważną funkcję – bo pomagają w poznawaniu twórcy, w kreowaniu sobie jego wizerunku.
Dla Agaty Napiórskiej ważne było to, że Marginesy umożliwiają wprowadzanie do publikacji mnóstwa zdjęć. Traktuje je – łącznie z reprintami ilustracji – jak dodatkową narrację. Czasami w ogóle rezygnuje ze słów, zwłaszcza wtedy, gdy zadawanie pytań wydaje się zbyt naiwne, mało precyzyjne i wtórne – przechodzi wówczas na fotoreportaż. I ma rację, bo trudno byłoby opisać to, co dzieje się w pracowni podczas tworzenia. Zdjęcie umożliwiają lepsze orientowanie się w sytuacji, a do tego oddalają widmo powtórzeń czy banałów w opowieściach o pracy twórczej. Reprinty z kolei zapewniają podróż sentymentalną – z ilustracjami Józefa Wilkonia każdy musiał się zetknąć – zapewne więc znajdą się w tomie obrazy zapamiętane z dzieciństwa. „Szczęśliwe przypadki Józefa Wilkonia” to opowieść prowadzona równolegle przez słowa i grafiki – czasami te dwie sfery wzajemnie się komentują, ale równie często po prostu się uzupełniają. Józef Wilkoń zabiera czytelników w świat własnej wyobraźni. Tu łatwo prześledzić jego artystyczną wrażliwość oraz pomysły realizowane w ramach różnych zadań. Agacie Napiórskiej udało się stworzyć książkę, która wpisuje się w nurt wywiadów-rzek, a przy tym różni się od modnych publikacji znaczeniem nadawanym stronie wizualnej.
Megan McDonald: Franek Perełka. Do trzech razy sztuka
Egmont, Warszawa 2018.
Próba
Do tej pory Franek Perełka nie był postacią przesadnie eksponowaną w przygodach Hani Humorek, ale seria dla młodszych odbiorców, a właściwie jedna z podserii, czyli Hania Humorek i przyjaciele, umożliwia bliższe przyjrzenie się różnym dzieciom z orbity popularnej bohaterki. Megan McDonald wykorzystuje Franka Perełkę do pokazania ducha rywalizacji – i przyjrzenia się uśmiechom oraz kaprysom losu. Franek jest definiowany na potrzeby tej historyjki jako chłopiec, który bardzo chce wygrać w jakimś konkursie. Nie chodzi o nagrodę – jej aspekt finansowy, materialny czy namacalny – a o samą satysfakcję i radość. Startuje w różnych zawodach, ale zwykle nie ma szczęścia – jego prace nigdy jakoś nie wygrywają. Rzecz w tym, że Franek stara się za bardzo, realizuje wszystkie pomysły jednocześnie, zamiast skupić się na jednym i spokojnie go dopracowywać. Cierpliwość nie jest jego mocną stroną, a przydałaby się przy wyścigu po nagrodę. Niezależnie od tego, w czym Franek akurat startuje.
„Franek Perełka. Do trzech razy sztuka” to zatem kolejna pouczająca i wesoła zarazem lektura. Składa się z trzech połączonych w jedną całość miniopowiadań, zespolonych tematem – oryginalnymi konkursami. W pierwszym konkursie trzeba zaprezentować sztuczkę z jo-jo – nagroda nie jest może oszałamiająca, ale rozbudza wyobraźnię dzieci. Zwycięzca będzie mógł nazwać nowy smak mrożonego jogurtu. W tej konkurencji Franek ośmiesza się przed grupą i tłucze swoje okulary. Nieco mniejszy wpływ ma na ewentualną wygraną w konkursie drugim, tu bowiem jury ocenia sztuczki prezentowane przez zwierzaki. Może i pomysł Franka był dobry, ale jego pupilka pod wpływem strachu i wielkich emocji nie ujawnia prawdziwych umiejętności – nie da się jej do tego skłonić. To ważna lekcja, bo odbiorcy przekonają się, że mimo pragnienia wygranej Franek nie złości się na swoją papugę i nie ma do nikogo pretensji. Nie zachowuje się więc jak typowy kilkulatek pozbawiony upragnionej nagrody, a myśli rozsądnie. Trzeci konkurs to coś dla łasuchów: bohaterowie mają zająć się dekorowaniem gofrów. Każdy może zrobić takiego gofra, jaki najlepiej go wyraża (wiadomo, że gofr Julki Wróbel będzie pokryty różową pianką i zyska cukrową świnkę). I tu Franek wpada na pomysł, który zdeklasuje pozostałe – tyle tylko, że nie jest w stanie przewidzieć, co może pójść nie tak. I tu działania kończą się gigantyczną katastrofą, jednak jury – i przyjaciele – mają inne spojrzenie na tę sprawę. Franek może wreszcie spełnić swoje marzenie.
Megan McDonald tworzy tę serię dla dzieci, które uczą się czytać i potrzebują lektur do ćwiczenia tej umiejętności. Hanię Humorek już znają z bardziej rozłożystych narracji, nie potrzebują więc dodatkowych zachęt, żeby przystąpić do czytania. To dla nich są kreacje bohaterów i żarty zrozumiałe i podchwytywane wyłącznie przez kilkulatki, to dla nich bardzo bogata warstwa ilustracji. Tekst zyskuje przez to sporo powietrza, a maluchom łatwiej będzie śledzić narrację. Mogą wykorzystywać tę serię do ćwiczenia samodzielnego czytania.
Przygoda Franka Perełki nie ma wymiaru przesadnego pouczenia, może za to przygotowywać dzieci do tego, że nie zawsze będą wygrywać. Franek pokazuje, jak przyjmować porażki ze spokojem, jak podchodzić do wyzwań i cieszyć się samym uczestnictwem w konkursach. Ale autorka uruchamia też u najmłodszych kreatywność, kiedy mogą sprawdzić się w wymyślaniu własnych zgłoszeń konkursowych.
Próba
Do tej pory Franek Perełka nie był postacią przesadnie eksponowaną w przygodach Hani Humorek, ale seria dla młodszych odbiorców, a właściwie jedna z podserii, czyli Hania Humorek i przyjaciele, umożliwia bliższe przyjrzenie się różnym dzieciom z orbity popularnej bohaterki. Megan McDonald wykorzystuje Franka Perełkę do pokazania ducha rywalizacji – i przyjrzenia się uśmiechom oraz kaprysom losu. Franek jest definiowany na potrzeby tej historyjki jako chłopiec, który bardzo chce wygrać w jakimś konkursie. Nie chodzi o nagrodę – jej aspekt finansowy, materialny czy namacalny – a o samą satysfakcję i radość. Startuje w różnych zawodach, ale zwykle nie ma szczęścia – jego prace nigdy jakoś nie wygrywają. Rzecz w tym, że Franek stara się za bardzo, realizuje wszystkie pomysły jednocześnie, zamiast skupić się na jednym i spokojnie go dopracowywać. Cierpliwość nie jest jego mocną stroną, a przydałaby się przy wyścigu po nagrodę. Niezależnie od tego, w czym Franek akurat startuje.
„Franek Perełka. Do trzech razy sztuka” to zatem kolejna pouczająca i wesoła zarazem lektura. Składa się z trzech połączonych w jedną całość miniopowiadań, zespolonych tematem – oryginalnymi konkursami. W pierwszym konkursie trzeba zaprezentować sztuczkę z jo-jo – nagroda nie jest może oszałamiająca, ale rozbudza wyobraźnię dzieci. Zwycięzca będzie mógł nazwać nowy smak mrożonego jogurtu. W tej konkurencji Franek ośmiesza się przed grupą i tłucze swoje okulary. Nieco mniejszy wpływ ma na ewentualną wygraną w konkursie drugim, tu bowiem jury ocenia sztuczki prezentowane przez zwierzaki. Może i pomysł Franka był dobry, ale jego pupilka pod wpływem strachu i wielkich emocji nie ujawnia prawdziwych umiejętności – nie da się jej do tego skłonić. To ważna lekcja, bo odbiorcy przekonają się, że mimo pragnienia wygranej Franek nie złości się na swoją papugę i nie ma do nikogo pretensji. Nie zachowuje się więc jak typowy kilkulatek pozbawiony upragnionej nagrody, a myśli rozsądnie. Trzeci konkurs to coś dla łasuchów: bohaterowie mają zająć się dekorowaniem gofrów. Każdy może zrobić takiego gofra, jaki najlepiej go wyraża (wiadomo, że gofr Julki Wróbel będzie pokryty różową pianką i zyska cukrową świnkę). I tu Franek wpada na pomysł, który zdeklasuje pozostałe – tyle tylko, że nie jest w stanie przewidzieć, co może pójść nie tak. I tu działania kończą się gigantyczną katastrofą, jednak jury – i przyjaciele – mają inne spojrzenie na tę sprawę. Franek może wreszcie spełnić swoje marzenie.
Megan McDonald tworzy tę serię dla dzieci, które uczą się czytać i potrzebują lektur do ćwiczenia tej umiejętności. Hanię Humorek już znają z bardziej rozłożystych narracji, nie potrzebują więc dodatkowych zachęt, żeby przystąpić do czytania. To dla nich są kreacje bohaterów i żarty zrozumiałe i podchwytywane wyłącznie przez kilkulatki, to dla nich bardzo bogata warstwa ilustracji. Tekst zyskuje przez to sporo powietrza, a maluchom łatwiej będzie śledzić narrację. Mogą wykorzystywać tę serię do ćwiczenia samodzielnego czytania.
Przygoda Franka Perełki nie ma wymiaru przesadnego pouczenia, może za to przygotowywać dzieci do tego, że nie zawsze będą wygrywać. Franek pokazuje, jak przyjmować porażki ze spokojem, jak podchodzić do wyzwań i cieszyć się samym uczestnictwem w konkursach. Ale autorka uruchamia też u najmłodszych kreatywność, kiedy mogą sprawdzić się w wymyślaniu własnych zgłoszeń konkursowych.
sobota, 17 marca 2018
Agnieszka Osiecka: Dzienniki 1954-1955
Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.
Pierwsza
Agnieszka Osiecka w swoich dziennikach może zastanawiać się nad własnymi wyborami i relacjami z innymi ludźmi. Zaczyna zarysowywać kierunki artystycznych dróg – chociaż tym razem często podkreśla żal, że nie potrafi malować. Zapełnia zeszyty naiwnymi szkicami, które są tu potem przedstawiane w formie zdjęć. Ale obok rysunkowych i bardzo naiwnych próbek pojawiają się też zalążki twórczości lirycznej. Osiecka próbuje swoich sił w tłumaczeniach, liczy sylaby, kreśli i zmienia wersy – pokazuje odbiorcom, jak mozolna jest praca tłumacza i jak niewiele wspólnego ma z natchnieniem i wiarą w talent. Sama nie komentuje raczej tych doświadczeń: wystarczającym dowodem komplikacji są ślady zmian, ewentualnie jeszcze dopiski po latach. Zdarza się też autorce – jak wielu młodym kobietom – przepisywać całe utwory, którymi się fascynuje, i to w oryginale. Zdarza się, że cytaty ciągną się przez kilka stron, a Osiecka na nowo odkrywa dla siebie choćby Gałczyńskiego. Kiedy przytacza utwory w obcych językach ma to jeszcze inne znaczenie: Agnieszka Osiecka dawniej przechodziła na francuski, angielski lub rosyjski, żeby ukryć przed rówieśniczkami najintymniejsze kwestie – teraz po prostu upaja się poezją. Czytelnicy oczywiście otrzymują przekłady w przypisach (można się zastanawiać, czy ma sens powtarzanie całych utworów, ale to szansa do poprawiania błędów popełnianych przez Osiecką, a w przypadku zapisów cyrylicą – podania transkrypcji).
Osobnym i kto wie, czy nie najważniejszym tematem stają się tym razem chłopcy. Agnieszka Osiecka bez przerwy zakochuje się i tęskni, przerzuca się od jednego kolegi do drugiego, w każdym dostrzega jakieś atuty, które mogłyby być podstawą do flirtu czy zauroczenia. Czasami zresztą sama woli flirt od głębszych uczuć, stara się nie traktować poważnie przelotnych związków, potrafi iść z chłopcem do łóżka i widzieć w tym własne wyrachowanie. Ją samą ta niestałość uczuciowa momentami niepokoi – szuka zatem wytłumaczenia dla takich postaw, a częściowo też i usprawiedliwienia. Nie przeszkadza jej to w kolejnych podbojach. Równocześnie komentarze stają się nieco bardziej precyzyjne, dojrzalsze niż w poprzednich „podlotkowych” dziennikach. Osiecka zaczyna też traktować miłość jako tworzywo. Na razie – do drobnych spostrzeżeń, uwag wystarczających zaledwie na tytuł lub myśl do utworu, który jeszcze nie powstanie – ale to już pierwsze sygnały dalszej twórczej drogi. Czytelnicy otrzymują pierwsze nieśmiałe wprawki do piosenek i obserwować mogą szlifowanie umiejętności.
Na początku obszernego tomu (obejmującego przecież tylko lata 1954 i 1955) uderza grom przypisów. Karolina Felberg-Sendecka zamierza wyręczać czytelników w intertekstualnych poszukiwaniach. Przytacza zatem bardzo rozbudowane cytaty z innych partii już wydanych dzienników Osieckiej, ze „Szpetnych czterdziestoletnich” lub z książki poświęconej Agnieszce Osieckiej – złożonej z wywiadów z bliskimi jej osobami. W ten sposób redaktorka wprawdzie dopowiada sprawy, które mogłyby umknąć odbiorcom, ale też trochę odbiera im przyjemność samodzielnych odkryć, nie mówiąc już o tym, że rozbija opowieści samej Osieckiej i utrudnia wstrzelenie się w tekst. „Dzienniki 1954–1955” w odróżnieniu od juweniliów to pierwszy krok w stronę poznawania świadomej autorki i kobiety, która nie potrafiła żyć bez miłości i łaknęła towarzystwa płci przeciwnej.
Pierwsza
Agnieszka Osiecka w swoich dziennikach może zastanawiać się nad własnymi wyborami i relacjami z innymi ludźmi. Zaczyna zarysowywać kierunki artystycznych dróg – chociaż tym razem często podkreśla żal, że nie potrafi malować. Zapełnia zeszyty naiwnymi szkicami, które są tu potem przedstawiane w formie zdjęć. Ale obok rysunkowych i bardzo naiwnych próbek pojawiają się też zalążki twórczości lirycznej. Osiecka próbuje swoich sił w tłumaczeniach, liczy sylaby, kreśli i zmienia wersy – pokazuje odbiorcom, jak mozolna jest praca tłumacza i jak niewiele wspólnego ma z natchnieniem i wiarą w talent. Sama nie komentuje raczej tych doświadczeń: wystarczającym dowodem komplikacji są ślady zmian, ewentualnie jeszcze dopiski po latach. Zdarza się też autorce – jak wielu młodym kobietom – przepisywać całe utwory, którymi się fascynuje, i to w oryginale. Zdarza się, że cytaty ciągną się przez kilka stron, a Osiecka na nowo odkrywa dla siebie choćby Gałczyńskiego. Kiedy przytacza utwory w obcych językach ma to jeszcze inne znaczenie: Agnieszka Osiecka dawniej przechodziła na francuski, angielski lub rosyjski, żeby ukryć przed rówieśniczkami najintymniejsze kwestie – teraz po prostu upaja się poezją. Czytelnicy oczywiście otrzymują przekłady w przypisach (można się zastanawiać, czy ma sens powtarzanie całych utworów, ale to szansa do poprawiania błędów popełnianych przez Osiecką, a w przypadku zapisów cyrylicą – podania transkrypcji).
Osobnym i kto wie, czy nie najważniejszym tematem stają się tym razem chłopcy. Agnieszka Osiecka bez przerwy zakochuje się i tęskni, przerzuca się od jednego kolegi do drugiego, w każdym dostrzega jakieś atuty, które mogłyby być podstawą do flirtu czy zauroczenia. Czasami zresztą sama woli flirt od głębszych uczuć, stara się nie traktować poważnie przelotnych związków, potrafi iść z chłopcem do łóżka i widzieć w tym własne wyrachowanie. Ją samą ta niestałość uczuciowa momentami niepokoi – szuka zatem wytłumaczenia dla takich postaw, a częściowo też i usprawiedliwienia. Nie przeszkadza jej to w kolejnych podbojach. Równocześnie komentarze stają się nieco bardziej precyzyjne, dojrzalsze niż w poprzednich „podlotkowych” dziennikach. Osiecka zaczyna też traktować miłość jako tworzywo. Na razie – do drobnych spostrzeżeń, uwag wystarczających zaledwie na tytuł lub myśl do utworu, który jeszcze nie powstanie – ale to już pierwsze sygnały dalszej twórczej drogi. Czytelnicy otrzymują pierwsze nieśmiałe wprawki do piosenek i obserwować mogą szlifowanie umiejętności.
Na początku obszernego tomu (obejmującego przecież tylko lata 1954 i 1955) uderza grom przypisów. Karolina Felberg-Sendecka zamierza wyręczać czytelników w intertekstualnych poszukiwaniach. Przytacza zatem bardzo rozbudowane cytaty z innych partii już wydanych dzienników Osieckiej, ze „Szpetnych czterdziestoletnich” lub z książki poświęconej Agnieszce Osieckiej – złożonej z wywiadów z bliskimi jej osobami. W ten sposób redaktorka wprawdzie dopowiada sprawy, które mogłyby umknąć odbiorcom, ale też trochę odbiera im przyjemność samodzielnych odkryć, nie mówiąc już o tym, że rozbija opowieści samej Osieckiej i utrudnia wstrzelenie się w tekst. „Dzienniki 1954–1955” w odróżnieniu od juweniliów to pierwszy krok w stronę poznawania świadomej autorki i kobiety, która nie potrafiła żyć bez miłości i łaknęła towarzystwa płci przeciwnej.
Alice Pantermüller: Pamiętnik Zuzy-łobuzy. Pełna profeska
Jaguar, Warszawa 2018.
Opieka nad dzieckiem
Zuza, która sama w większości przygód jest nieznośnym dzieciakiem, w tomie „Pełna profeska” odkrywa w sobie talenty opiekunki do małych słodkich bobasów. Jej zachwyty nad Eryczkiem trwają jednak dość krótko i dobre są w teorii – nawet zestaw niebanalnych pomysłów nie wystarczy, żeby poskromić berbecia, który tylko wygląda słodko jak kociątko. Eryczek wkracza w życie Zuzy i Zośki za sprawą Dżesiki, nowej partnerki ojca Zośki. Przyrodni braciszek przyjaciółki zasługuje na specjalne względy, zwłaszcza jeśli jego tatuś obiecuje drogie prezenty wszystkim, którzy uwolnią go od kłopotu.
Zuza przeżywa z Eryczkiem wszystko to, czego doświadczają młode niezdecydowane lub hołdujące bezstresowemu wychowaniu matki. Dzieciak wrzaskami próbuje wywalczyć to, na czym mu zależy, robi tylko to, czego nie wolno, a w parku potrafi kraść z wózków innych dzieci słodycze. Gdzie się tylko pojawi, tam natychmiast wyzwala awantury. Jednak Zuza i Zośka skuszone obietnicami nie chcą się poddać. Upewniają się nawzajem o skuteczności nowych metod postępowania z bachorem i utrzymują się w przekonaniu, że Eryczek jest słodki: tylko to im pozostało. Bo z dzieciakiem nie radzi sobie nawet mama Zuzy, zaprawiona w bojach przez braci bohaterki i nią samą.
Eryczek to jeden temat „Pełnej profeski”, dominujący i nadający charakteru całej fabule. Większość żartów opiera się tu na nieprzewidywalnych dla odbiorców zachowaniach malucha i bezradności jego opiekunek. Ale Alice Pantermüller rozwija jeszcze motyw sprawiającego problemy młodszego rodzeństwa, jakby chciała komuś udowodnić, że dzieci są irytujące absolutnie w każdym wieku. Młodsza siostra Zośki nie chce się uczyć matematyki i nie pomagają ani groźby, ani przekupstwa. Z kolei młodsi bracia Zuzy zachowują się jak zwykle podejrzanie. Bohaterka od kilku dni nie potrafi znaleźć swojego zaczarowanego indyjskiego fletu. Nawet nie miała zamiaru na nim grać, ale instrument przydałby się do zaklinania rzeczywistości (oraz Eryczka). Zuza podejrzewa o kawał swoich braci i próbuje wyciągnąć z nich informacje na ten temat. Jednak skuteczne dotąd zabiegi nie przynoszą spodziewanych efektów. Fletu nie ma właśnie wtedy, kiedy najbardziej by się przydał. „Pełna profeska” to zatem walka bez użycia przydatnych codziennych czarów.
Autorka do karykatury doprowadza powieść komiksową, jak zwykle zasypując odbiorców emocjonalnymi wypowiedziami i podkreślaniem stanów bohaterek. Daniela Kohl dokłada się z serią drobnych rysuneczków, zabawnych szkiców, dopowiedzeń i strzałek. Tu przeżycia zostają obowiązkowo podkreślone emotkami na koniec każdego akapitu, a czasem jeszcze ikonkami wprowadzanymi w linię tekstu. Do tego też mnóstwo jest grafik przechwytujących opowieść – zwariowanych jak bohaterki, przyciągających uwagę małych odbiorczyń. Postacie na ilustracjach stroją śmieszne miny, a że autorka nie unika humoru niskiego – zostają też przedstawiane w mało komfortowych sytuacjach. Tu i tekst, i rysunki mają podkreślać dynamikę codzienności, autorka stara się, żeby na każdym kroku Zuzę spotykało coś zaskakującego. Mnoży komplikacje, które bohaterki muszą przewalczać, zmusza do działań i do korzystania z wyobraźni, żeby rozwiązywać nietypowe problemy. Zuza i Zośka – dziewczyny energiczne i żywiołowe – wciąż są jeszcze dziećmi, więc nastawienie na przygody rozgrywające się w najbliższym otoczeniu sprawdza się w tym przypadku najlepiej. Zuza realizuje natychmiast każdy pomysł, jaki przyjdzie jej do głowy, w tym tkwi urok tej postaci i magnes dla małych odbiorców. Cała seria jest już doskonale znana docelowej grupie czytelników, więc nie trzeba specjalnie zachęcać do śledzenia przygód tej bohaterki.
Opieka nad dzieckiem
Zuza, która sama w większości przygód jest nieznośnym dzieciakiem, w tomie „Pełna profeska” odkrywa w sobie talenty opiekunki do małych słodkich bobasów. Jej zachwyty nad Eryczkiem trwają jednak dość krótko i dobre są w teorii – nawet zestaw niebanalnych pomysłów nie wystarczy, żeby poskromić berbecia, który tylko wygląda słodko jak kociątko. Eryczek wkracza w życie Zuzy i Zośki za sprawą Dżesiki, nowej partnerki ojca Zośki. Przyrodni braciszek przyjaciółki zasługuje na specjalne względy, zwłaszcza jeśli jego tatuś obiecuje drogie prezenty wszystkim, którzy uwolnią go od kłopotu.
Zuza przeżywa z Eryczkiem wszystko to, czego doświadczają młode niezdecydowane lub hołdujące bezstresowemu wychowaniu matki. Dzieciak wrzaskami próbuje wywalczyć to, na czym mu zależy, robi tylko to, czego nie wolno, a w parku potrafi kraść z wózków innych dzieci słodycze. Gdzie się tylko pojawi, tam natychmiast wyzwala awantury. Jednak Zuza i Zośka skuszone obietnicami nie chcą się poddać. Upewniają się nawzajem o skuteczności nowych metod postępowania z bachorem i utrzymują się w przekonaniu, że Eryczek jest słodki: tylko to im pozostało. Bo z dzieciakiem nie radzi sobie nawet mama Zuzy, zaprawiona w bojach przez braci bohaterki i nią samą.
Eryczek to jeden temat „Pełnej profeski”, dominujący i nadający charakteru całej fabule. Większość żartów opiera się tu na nieprzewidywalnych dla odbiorców zachowaniach malucha i bezradności jego opiekunek. Ale Alice Pantermüller rozwija jeszcze motyw sprawiającego problemy młodszego rodzeństwa, jakby chciała komuś udowodnić, że dzieci są irytujące absolutnie w każdym wieku. Młodsza siostra Zośki nie chce się uczyć matematyki i nie pomagają ani groźby, ani przekupstwa. Z kolei młodsi bracia Zuzy zachowują się jak zwykle podejrzanie. Bohaterka od kilku dni nie potrafi znaleźć swojego zaczarowanego indyjskiego fletu. Nawet nie miała zamiaru na nim grać, ale instrument przydałby się do zaklinania rzeczywistości (oraz Eryczka). Zuza podejrzewa o kawał swoich braci i próbuje wyciągnąć z nich informacje na ten temat. Jednak skuteczne dotąd zabiegi nie przynoszą spodziewanych efektów. Fletu nie ma właśnie wtedy, kiedy najbardziej by się przydał. „Pełna profeska” to zatem walka bez użycia przydatnych codziennych czarów.
Autorka do karykatury doprowadza powieść komiksową, jak zwykle zasypując odbiorców emocjonalnymi wypowiedziami i podkreślaniem stanów bohaterek. Daniela Kohl dokłada się z serią drobnych rysuneczków, zabawnych szkiców, dopowiedzeń i strzałek. Tu przeżycia zostają obowiązkowo podkreślone emotkami na koniec każdego akapitu, a czasem jeszcze ikonkami wprowadzanymi w linię tekstu. Do tego też mnóstwo jest grafik przechwytujących opowieść – zwariowanych jak bohaterki, przyciągających uwagę małych odbiorczyń. Postacie na ilustracjach stroją śmieszne miny, a że autorka nie unika humoru niskiego – zostają też przedstawiane w mało komfortowych sytuacjach. Tu i tekst, i rysunki mają podkreślać dynamikę codzienności, autorka stara się, żeby na każdym kroku Zuzę spotykało coś zaskakującego. Mnoży komplikacje, które bohaterki muszą przewalczać, zmusza do działań i do korzystania z wyobraźni, żeby rozwiązywać nietypowe problemy. Zuza i Zośka – dziewczyny energiczne i żywiołowe – wciąż są jeszcze dziećmi, więc nastawienie na przygody rozgrywające się w najbliższym otoczeniu sprawdza się w tym przypadku najlepiej. Zuza realizuje natychmiast każdy pomysł, jaki przyjdzie jej do głowy, w tym tkwi urok tej postaci i magnes dla małych odbiorców. Cała seria jest już doskonale znana docelowej grupie czytelników, więc nie trzeba specjalnie zachęcać do śledzenia przygód tej bohaterki.
piątek, 16 marca 2018
Mike Massimino: Spaceman
Agora, Warszawa 2018.
Marzenie z dzieciństwa
To przedziwna opowieść i jednocześnie najlepszy przykład tego, jak dobry ghostwriter potrafi nadać dynamikę autobiograficznej relacji. Na początku wydaje się, że Mike Massimino nie poradzi sobie z przytrzymywaniem uwagi odbiorców, jednak „Spaceman” mocno się rozkręca i zamienia w dobrą lekturę. Nie trzeba do tego być fanem lotów kosmicznych – autor (dzięki ghostowi) rozbudza ciekawość i sprawdza, czy najśmielsze dziecięce marzenia da się spełniać. A to już historia jak z produkcji Disneya czy z baśni, nie da się więc przejść obok niej obojętnie. Jest „Spaceman” relacją atrakcyjną dla całych pokoleń czytelników. Starsi – którzy obserwowali medialne doniesienia o podbojach kosmosu i pamiętają katastrofy Challengera czy promu Columbia spojrzą na tę opowieść inaczej niż młodsi, dla których praca w NASA może wydawać się nieosiągalnym szczytem marzeń. Mass łączy obie te grupy.
Na początku „Spaceman” jest relacją z prób dokonania niemożliwego. Bohater, który jako dziecko chciał zostać astronautą, nie wyzbył się tych marzeń i w dorosłym życiu szuka sposobu na trafienie do NASA. Chwyta każdą okazję i każdy trop – marzeniu podporządkowuje kolejne działania, w tym – wybór studiów i znajomych. Marzenie dodaje mu sił do wytężonej pracy i nie pozwala się poddać nawet wtedy, gdy sprawa wydaje się być przegrana już na starcie. Massimino musi wytrzymywać konkurencję ze znacznie lepszymi od siebie, a choćby robił wszystko, co w jego mocy, i tak nie pokona ograniczeń ciała, na przykład – słabego wzroku. Ale i tutaj szuka niebanalnych rozwiązań, które przybliżyłyby go do celu.
Opowieść zmienia rytm z pierwszym wylotem na orbitę. Tu autor zaczyna zaspokajać dziecięcą ciekawość czytelników. Bardzo szczegółowo przedstawia sytuację astronautów tuż przed startem, przygląda się utrudnieniom wynikającym z braku grawitacji, opisuje problemy, jakie trzeba było nauczyć się zwalczać. Zestawia ćwiczenia na Ziemi – żmudne powtarzanie kolejnych czynności w trudnych warunkach – i ich odpowiedniki w kosmosie. Do tego dokłada olbrzymie, wręcz przytłaczające poczucie odpowiedzialności: świadomość, że naprawia sprzęt wart miliardy częściami wartymi miliony, a najmniejszy błąd, jaki popełni – w końcu jest tylko człowiekiem i to niezbyt pewnym siebie – może zadecydować o fiasku misji lub o życiu. Mass wyczuwa też odbiorców: przedstawia nie tylko drobiazgowo prace wykonywane w kosmosie, ale i chwile relaksu – choćby oglądanie Ziemi. Czasami może rozbawić – jak w radzeniu sobie z ciężarami po powrocie z orbity. Skupia się na międzyludzkich relacjach, przedstawia astronautów jako specyficzną grupę ludzi, na których zawsze można liczyć. Porusza temat bezpieczeństwa oraz lęku – zwłaszcza że sam jest bezradnym obserwatorem wielkich katastrof – a od zwykłych widzów dzieli go świadomość, że mógł być na miejscu członków załóg feralnych lotów.
W efekcie „Spaceman” dostarcza czytelnikom wielu nieoczekiwanych na początku wrażeń, staje się tomem wartym przeczytania choćby dlatego, by poznać tajniki jednego z rzadszych zawodów pobudzających wyobraźnię już u najmłodszych. Mike Massimino przybliża odbiorców do kosmosu, a przy okazji zachęca do spełniania marzeń. Uczy, że nigdy nie można się poddawać.
Marzenie z dzieciństwa
To przedziwna opowieść i jednocześnie najlepszy przykład tego, jak dobry ghostwriter potrafi nadać dynamikę autobiograficznej relacji. Na początku wydaje się, że Mike Massimino nie poradzi sobie z przytrzymywaniem uwagi odbiorców, jednak „Spaceman” mocno się rozkręca i zamienia w dobrą lekturę. Nie trzeba do tego być fanem lotów kosmicznych – autor (dzięki ghostowi) rozbudza ciekawość i sprawdza, czy najśmielsze dziecięce marzenia da się spełniać. A to już historia jak z produkcji Disneya czy z baśni, nie da się więc przejść obok niej obojętnie. Jest „Spaceman” relacją atrakcyjną dla całych pokoleń czytelników. Starsi – którzy obserwowali medialne doniesienia o podbojach kosmosu i pamiętają katastrofy Challengera czy promu Columbia spojrzą na tę opowieść inaczej niż młodsi, dla których praca w NASA może wydawać się nieosiągalnym szczytem marzeń. Mass łączy obie te grupy.
Na początku „Spaceman” jest relacją z prób dokonania niemożliwego. Bohater, który jako dziecko chciał zostać astronautą, nie wyzbył się tych marzeń i w dorosłym życiu szuka sposobu na trafienie do NASA. Chwyta każdą okazję i każdy trop – marzeniu podporządkowuje kolejne działania, w tym – wybór studiów i znajomych. Marzenie dodaje mu sił do wytężonej pracy i nie pozwala się poddać nawet wtedy, gdy sprawa wydaje się być przegrana już na starcie. Massimino musi wytrzymywać konkurencję ze znacznie lepszymi od siebie, a choćby robił wszystko, co w jego mocy, i tak nie pokona ograniczeń ciała, na przykład – słabego wzroku. Ale i tutaj szuka niebanalnych rozwiązań, które przybliżyłyby go do celu.
Opowieść zmienia rytm z pierwszym wylotem na orbitę. Tu autor zaczyna zaspokajać dziecięcą ciekawość czytelników. Bardzo szczegółowo przedstawia sytuację astronautów tuż przed startem, przygląda się utrudnieniom wynikającym z braku grawitacji, opisuje problemy, jakie trzeba było nauczyć się zwalczać. Zestawia ćwiczenia na Ziemi – żmudne powtarzanie kolejnych czynności w trudnych warunkach – i ich odpowiedniki w kosmosie. Do tego dokłada olbrzymie, wręcz przytłaczające poczucie odpowiedzialności: świadomość, że naprawia sprzęt wart miliardy częściami wartymi miliony, a najmniejszy błąd, jaki popełni – w końcu jest tylko człowiekiem i to niezbyt pewnym siebie – może zadecydować o fiasku misji lub o życiu. Mass wyczuwa też odbiorców: przedstawia nie tylko drobiazgowo prace wykonywane w kosmosie, ale i chwile relaksu – choćby oglądanie Ziemi. Czasami może rozbawić – jak w radzeniu sobie z ciężarami po powrocie z orbity. Skupia się na międzyludzkich relacjach, przedstawia astronautów jako specyficzną grupę ludzi, na których zawsze można liczyć. Porusza temat bezpieczeństwa oraz lęku – zwłaszcza że sam jest bezradnym obserwatorem wielkich katastrof – a od zwykłych widzów dzieli go świadomość, że mógł być na miejscu członków załóg feralnych lotów.
W efekcie „Spaceman” dostarcza czytelnikom wielu nieoczekiwanych na początku wrażeń, staje się tomem wartym przeczytania choćby dlatego, by poznać tajniki jednego z rzadszych zawodów pobudzających wyobraźnię już u najmłodszych. Mike Massimino przybliża odbiorców do kosmosu, a przy okazji zachęca do spełniania marzeń. Uczy, że nigdy nie można się poddawać.
czwartek, 15 marca 2018
Olga Rudnicka: Zbyt piękne
Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.
Przypadki
Olga Rudnicka to niekwestionowana mistrzyni kryminału komediowego w duchu Joanny Chmielewskiej – chociaż sporo autorek próbuje swoich sił w tej dziedzinie (a specjaliści od marketingu usiłują co rusz wykreować nowe gwiazdy literatury rozrywkowej). Tej autorce od dłuższego czasu można ufać: wiadomo, że dostarczy pełnowartościowych fabuł z udaną, prześmiewczą narracją i starannie poprowadzoną intrygą. Tom „Zbyt piękne” to najnowsza propozycja i zarazem coś dla tych, którzy lubią się szczerze pośmiać przy lekturze. Autorka rzeczywiście sięga tu po tradycje i skojarzenia z Chmielewską, umiejętnie też wynaturza swoich bohaterów, żeby zaprezentować codzienność w krzywym zwierciadle. Pozwala też na spotkanie z bohaterami innych swoich powieści – co ucieszy zwłaszcza wiernych fanów. „Zbyt piękne” to rozrywka pod płaszczem przestępstwa.
Zuza Cieplik, mała i zdeterminowana osóbka, kupuje sobie dom. Nie ma pojęcia, że nieuczciwy właściciel tę samą posiadłość sprzedał również Tymoteuszowi Magnusowi. Oboje muszą zatem przynajmniej na pewien czas zamieszkać pod jednym dachem i spróbować odzyskać oszczędności – nie wierzą bowiem w skuteczność policyjnego dochodzenia, choćby władze śledcze zapewniały o wytężonej pracy. Okoliczności zatem wymuszają na Zuzie i Tymoteuszu współpracę, czasami na granicy prawa, a czasem wbrew sympatiom i chęciom. Problem polega na tym, że chociaż on jest spokojny i bezkonfliktowy, ona ma temperament za dwoje. Zuza mówi to, co myśli, a myśli… mocno stereotypowo i feministycznie (a nawet antymaskulinistycznie), wali prosto z mostu, obce są jej zasady dyplomacji. Nie hamuje się ani przy przymusowym współlokatorze, ani przy szefie w nowej pracy. O dziwo, nadmierna szczerość, zamiast przysparzać wrogów, wychodzi bohaterce na dobre. Zuza daje się lubić, to postać stworzona tak, by śmieszyć i budzić sympatię odbiorców, nawet jeśli swoje otoczenie irytuje. Doprowadzona do karykatury, stanowi siłę napędową humoru w powieści. Ale nie jest jedynym czynnikiem rozśmieszającym odbiorców. Olga Rudnicka bryluje w oryginalnych i dowcipnych charakterystykach, proponuje czytelnikom bogatą galerię osobowości.
Jedną płaszczyzną żartów autorki jest zatem relacja między Zuzą i Tymoteuszem – próbka możliwości kobiecego myślenia i wnioskowania oraz precyzyjnie naświetlana sfera najczęstszych nieporozumień damsko-męskich, kolejne stanowią utarczki z policją lub samozwańczymi stróżami porządku. Do tego Olga Rudnicka dokłada jeszcze sytuację w rodzinnej firmie Maczków – nowym miejscu pracy Zuzy. Tu znów to kobiety noszą spodnie, a mężczyźni są wyjątkowymi pantoflarzami. Autorka bardzo umiejętnie rozsnuwa zależności między bohaterami, tak, że warstwa obyczajowa dominuje. Całość odrobinę przypomina „Romans wszech czasów”, chociaż Rudnicka bardziej czerpie ze stereotypów dotyczących kobiet. Jednak robi to z wyczuciem, nie męczy przesadą. Już na etapie narracji jest prześmiewcza, ale dba też o rozwój opowieści, tak, by nie zostawiać całego śmiechu na charakterystykach i zderzeniach skrajności. „Zbyt piękne” to powieść, którą czyta się z przyjemnością. W świecie tworzonym przez Olgę Rudnicką pogoda ducha staje się czynnikiem niezwykle ważnym: ta autorka po prostu wie, jak zapewniać czytelnikom dobrą zabawę. Przywiązuje do swoich postaci i do relacji między nimi, potrafi łączyć wątki i opowiadać kilka historii w ramach jednej.
Przypadki
Olga Rudnicka to niekwestionowana mistrzyni kryminału komediowego w duchu Joanny Chmielewskiej – chociaż sporo autorek próbuje swoich sił w tej dziedzinie (a specjaliści od marketingu usiłują co rusz wykreować nowe gwiazdy literatury rozrywkowej). Tej autorce od dłuższego czasu można ufać: wiadomo, że dostarczy pełnowartościowych fabuł z udaną, prześmiewczą narracją i starannie poprowadzoną intrygą. Tom „Zbyt piękne” to najnowsza propozycja i zarazem coś dla tych, którzy lubią się szczerze pośmiać przy lekturze. Autorka rzeczywiście sięga tu po tradycje i skojarzenia z Chmielewską, umiejętnie też wynaturza swoich bohaterów, żeby zaprezentować codzienność w krzywym zwierciadle. Pozwala też na spotkanie z bohaterami innych swoich powieści – co ucieszy zwłaszcza wiernych fanów. „Zbyt piękne” to rozrywka pod płaszczem przestępstwa.
Zuza Cieplik, mała i zdeterminowana osóbka, kupuje sobie dom. Nie ma pojęcia, że nieuczciwy właściciel tę samą posiadłość sprzedał również Tymoteuszowi Magnusowi. Oboje muszą zatem przynajmniej na pewien czas zamieszkać pod jednym dachem i spróbować odzyskać oszczędności – nie wierzą bowiem w skuteczność policyjnego dochodzenia, choćby władze śledcze zapewniały o wytężonej pracy. Okoliczności zatem wymuszają na Zuzie i Tymoteuszu współpracę, czasami na granicy prawa, a czasem wbrew sympatiom i chęciom. Problem polega na tym, że chociaż on jest spokojny i bezkonfliktowy, ona ma temperament za dwoje. Zuza mówi to, co myśli, a myśli… mocno stereotypowo i feministycznie (a nawet antymaskulinistycznie), wali prosto z mostu, obce są jej zasady dyplomacji. Nie hamuje się ani przy przymusowym współlokatorze, ani przy szefie w nowej pracy. O dziwo, nadmierna szczerość, zamiast przysparzać wrogów, wychodzi bohaterce na dobre. Zuza daje się lubić, to postać stworzona tak, by śmieszyć i budzić sympatię odbiorców, nawet jeśli swoje otoczenie irytuje. Doprowadzona do karykatury, stanowi siłę napędową humoru w powieści. Ale nie jest jedynym czynnikiem rozśmieszającym odbiorców. Olga Rudnicka bryluje w oryginalnych i dowcipnych charakterystykach, proponuje czytelnikom bogatą galerię osobowości.
Jedną płaszczyzną żartów autorki jest zatem relacja między Zuzą i Tymoteuszem – próbka możliwości kobiecego myślenia i wnioskowania oraz precyzyjnie naświetlana sfera najczęstszych nieporozumień damsko-męskich, kolejne stanowią utarczki z policją lub samozwańczymi stróżami porządku. Do tego Olga Rudnicka dokłada jeszcze sytuację w rodzinnej firmie Maczków – nowym miejscu pracy Zuzy. Tu znów to kobiety noszą spodnie, a mężczyźni są wyjątkowymi pantoflarzami. Autorka bardzo umiejętnie rozsnuwa zależności między bohaterami, tak, że warstwa obyczajowa dominuje. Całość odrobinę przypomina „Romans wszech czasów”, chociaż Rudnicka bardziej czerpie ze stereotypów dotyczących kobiet. Jednak robi to z wyczuciem, nie męczy przesadą. Już na etapie narracji jest prześmiewcza, ale dba też o rozwój opowieści, tak, by nie zostawiać całego śmiechu na charakterystykach i zderzeniach skrajności. „Zbyt piękne” to powieść, którą czyta się z przyjemnością. W świecie tworzonym przez Olgę Rudnicką pogoda ducha staje się czynnikiem niezwykle ważnym: ta autorka po prostu wie, jak zapewniać czytelnikom dobrą zabawę. Przywiązuje do swoich postaci i do relacji między nimi, potrafi łączyć wątki i opowiadać kilka historii w ramach jednej.
środa, 14 marca 2018
Beata Ostrowicka: O Lence, Antku i okropnym Albercie
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Towarzysz zabaw
Lenkę, kota Itka i przyjaciół dziewczynki poznawali najmłodsi odbiorcy już przy okazji elementarzy, które proponowała im Beata Ostrowicka. Teraz w Naszej Księgarni pojawia się pełnowymiarowa historyjka dla dzieci z udziałem tych bohaterów, autorka sięga po znane kilkulatkom sytuacje i scenki, żeby wyjaśnić parę spraw – istotnych dla rozwoju przyjaźni albo chociaż relacji w grupie. „O Lence, Antku i okropnym Albercie” to okazja do przyjrzenia się uprzedzeniom i zadawnionym sporom między dziećmi. Fabuła jest prosta: do Antka, przyjaciela Lenki, ma przyjechać w odwiedziny kuzyn, okropny Albert. W „dawnych czasach” chłopcy za sobą nie przepadali, dokuczali sobie czy może bili się o zabawkę – Antek nie pamięta dokładnie, ale pewien jest jednego: Albert to dzieciak nie do zniesienia. Lenka okropnego kuzyna nie miała jeszcze okazji poznać, wie tylko tyle, ile powiedział jej Antek – podchodzi więc do spotkania z pewnymi obawami, ale przynajmniej rezygnuje z uprzedzania się do chłopca na wstępie. A potem już przyjeżdża Albert, bo dorośli rzadko biorą pod uwagę przesadzone opinie swoich pociech. Albert wydaje się bardzo miły, ma poczucie humoru i jest do Antka podobny w niektórych sprawach. Dostrzega to jednak wyłącznie Lenka: Antek trwa w obrażeniu na kuzyna i nie daje wciągnąć się do grzecznościowych rozmów. Porozumienie – albo przynajmniej zawieszenie broni – bardzo by się przydało, Albert ma u Antka spędzić cały tydzień.
Sytuacja między dziećmi szybko się zmienia – kuzyni nawet zapominają o Lence, która najpierw koszmarnie się nudzi, potem wymyśla komiks o krwiożerczych biedronkach (w końcu przez biedronki przegrała walkę o uwagę przyjaciela, a przykro być odrzuconym w wakacje), a wreszcie – chowa się w domu. Chociaż Antek może cieszyć się z tego, że kuzyn mimo początkowych zastrzeżeń nadaje się na towarzysza zabaw i nie jest wcale okropny, powinien też zadbać o przyjaciółkę. W tym pomaga mu Albert. Beata Ostrowicka odnosi się do znanej dzieciom rozrywki – szukania skarbów – ale od kulis. Pokazuje bowiem cały proces przygotowywania niespodzianki przeprosinowej dla Lenki. Czytelnicy zostają wtajemniczeni w rozbudowany plan i dodatkowo będą mogli samodzielnie zaobserwować porozumienie chłopców i podobieństwo, którego do tej pory nie dostrzegali. Oprócz zabawy w piratów jest tu jeszcze motyw domku na drzewie, kolejnego elementu dziecięcych marzeń. Ostrowicka wie, jak zachęcić kilkulatki do śledzenia akcji. Przygotowuje dla dzieci zestaw przekonujących scenek – nie poucza wprost, ale pozwala, żeby najmłodsi wyciągali wnioski z tego, co zauważą bohaterowie. Wiadomo, że ten okropny Albert musi okazać się sympatyczny – to nauczka, by dzieci nie uprzedzały się do nikogo i nie oceniały po pozorach, by pamiętały, że każdemu warto dać drugą szansę. Ale przy okazji dostarcza odbiorcom Ostrowicka ciekawą lekturę – uniwersalną i wartościową.
Kasia Kołodziej zajęła się ilustracjami w tym tomiku, a to oznacza, że będzie on bardzo kolorowy, bardzo dziecięcy i bardzo zabawny. Kilkulatkom przypadną do gustu komiksowe postacie – łobuzerskie i komiczne, trochę w duchu Mikołajka, dzieci, którym daleko do ideału. W efekcie tomik „O Lence, Antku i okropnym Albercie” , mimo braku pomysłu na tytuł, przykuwa uwagę i szybko może trafić nawet do kanonu lektur szkolnych. Beata Ostrowicka wie, jak pisać dla najmłodszych proste historyjki, które zapadają w pamięć. A że wykorzystuje do tego postacie, na których odbiorcy tego tomiku mogli się wychowywać (przy okazji nauki czytania) – tym lepiej, świadczy to o dobrym wyczuciu tematów i charakterów sprawdzających się w literaturze czwartej.
Towarzysz zabaw
Lenkę, kota Itka i przyjaciół dziewczynki poznawali najmłodsi odbiorcy już przy okazji elementarzy, które proponowała im Beata Ostrowicka. Teraz w Naszej Księgarni pojawia się pełnowymiarowa historyjka dla dzieci z udziałem tych bohaterów, autorka sięga po znane kilkulatkom sytuacje i scenki, żeby wyjaśnić parę spraw – istotnych dla rozwoju przyjaźni albo chociaż relacji w grupie. „O Lence, Antku i okropnym Albercie” to okazja do przyjrzenia się uprzedzeniom i zadawnionym sporom między dziećmi. Fabuła jest prosta: do Antka, przyjaciela Lenki, ma przyjechać w odwiedziny kuzyn, okropny Albert. W „dawnych czasach” chłopcy za sobą nie przepadali, dokuczali sobie czy może bili się o zabawkę – Antek nie pamięta dokładnie, ale pewien jest jednego: Albert to dzieciak nie do zniesienia. Lenka okropnego kuzyna nie miała jeszcze okazji poznać, wie tylko tyle, ile powiedział jej Antek – podchodzi więc do spotkania z pewnymi obawami, ale przynajmniej rezygnuje z uprzedzania się do chłopca na wstępie. A potem już przyjeżdża Albert, bo dorośli rzadko biorą pod uwagę przesadzone opinie swoich pociech. Albert wydaje się bardzo miły, ma poczucie humoru i jest do Antka podobny w niektórych sprawach. Dostrzega to jednak wyłącznie Lenka: Antek trwa w obrażeniu na kuzyna i nie daje wciągnąć się do grzecznościowych rozmów. Porozumienie – albo przynajmniej zawieszenie broni – bardzo by się przydało, Albert ma u Antka spędzić cały tydzień.
Sytuacja między dziećmi szybko się zmienia – kuzyni nawet zapominają o Lence, która najpierw koszmarnie się nudzi, potem wymyśla komiks o krwiożerczych biedronkach (w końcu przez biedronki przegrała walkę o uwagę przyjaciela, a przykro być odrzuconym w wakacje), a wreszcie – chowa się w domu. Chociaż Antek może cieszyć się z tego, że kuzyn mimo początkowych zastrzeżeń nadaje się na towarzysza zabaw i nie jest wcale okropny, powinien też zadbać o przyjaciółkę. W tym pomaga mu Albert. Beata Ostrowicka odnosi się do znanej dzieciom rozrywki – szukania skarbów – ale od kulis. Pokazuje bowiem cały proces przygotowywania niespodzianki przeprosinowej dla Lenki. Czytelnicy zostają wtajemniczeni w rozbudowany plan i dodatkowo będą mogli samodzielnie zaobserwować porozumienie chłopców i podobieństwo, którego do tej pory nie dostrzegali. Oprócz zabawy w piratów jest tu jeszcze motyw domku na drzewie, kolejnego elementu dziecięcych marzeń. Ostrowicka wie, jak zachęcić kilkulatki do śledzenia akcji. Przygotowuje dla dzieci zestaw przekonujących scenek – nie poucza wprost, ale pozwala, żeby najmłodsi wyciągali wnioski z tego, co zauważą bohaterowie. Wiadomo, że ten okropny Albert musi okazać się sympatyczny – to nauczka, by dzieci nie uprzedzały się do nikogo i nie oceniały po pozorach, by pamiętały, że każdemu warto dać drugą szansę. Ale przy okazji dostarcza odbiorcom Ostrowicka ciekawą lekturę – uniwersalną i wartościową.
Kasia Kołodziej zajęła się ilustracjami w tym tomiku, a to oznacza, że będzie on bardzo kolorowy, bardzo dziecięcy i bardzo zabawny. Kilkulatkom przypadną do gustu komiksowe postacie – łobuzerskie i komiczne, trochę w duchu Mikołajka, dzieci, którym daleko do ideału. W efekcie tomik „O Lence, Antku i okropnym Albercie” , mimo braku pomysłu na tytuł, przykuwa uwagę i szybko może trafić nawet do kanonu lektur szkolnych. Beata Ostrowicka wie, jak pisać dla najmłodszych proste historyjki, które zapadają w pamięć. A że wykorzystuje do tego postacie, na których odbiorcy tego tomiku mogli się wychowywać (przy okazji nauki czytania) – tym lepiej, świadczy to o dobrym wyczuciu tematów i charakterów sprawdzających się w literaturze czwartej.
wtorek, 13 marca 2018
Ben Judah: Nowi londyńczycy
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2018.
Gorszy świat
To sprawy, o których głośno się nie mówi – rozdrapywałyby problem imigrantów i podsycały dodatkowo lęki społeczeństwa. Ale Ben Judah nie chce udawać, że wszystko jest w porządku. Chociaż sam wśród swoich przodków ma imigrantów, urodził się i wychował już w Londynie – i dostrzega coraz bardziej wyraźne różnice między sobą a ludnością napływową. Zwraca uwagę na to, co stanowi temat tabu w mediach. „Nowi londyńczycy” to przegląd narodowości, które w jego mieście stanowią teraz niziny społeczne – odrzucane, nieakceptowane i upodlane. Judah chodzi po ulicach i dzielnicach, w których dominują bezdomni, sprawdza, jak dzielnice opuszczają Anglicy, jeśli do sąsiedztwa sprowadza się coraz więcej obcokrajowców. Śledzi wytwarzanie się wewnętrznych hierarchii, próbuje znaleźć rozmówców wśród przybyszy – i dowiedzieć się dokładnie, na czym polega życie imigranta, któremu rzeczywistość brutalnie przekreśliła nadzieje na lepszą przyszłość. Gromadzi historie, które przebiegają właściwie według jednego scenariusza, tu trudno o baśniowe rozwiązania. Zresztą nikt już w nie nie wierzy. „Nowi londyńczycy” to publikacja pozbawiona optymizmu i humoru, a także zachęt do zmieniania swojego życia. Autor rejestruje to, na co inni nie chcą zwracać uwagi – na wszelki wypadek. Ale przy wpatrzeniu w cudzoziemców na ulicach Londynu celowo zapomina o tych, którzy – jak on sam – urodzili się w tym mieście. Nie doprowadza do konfrontowania poglądów, zapewne po to, żeby nie pogłębiać kryzysów i społecznych przepaści. Przedstawia wyłącznie jedną stronę zjawiska, za to chce, by był to reportaż szokujący.
Rytm tej książki wyznaczają na przemian narodowości albo zawody – uszeregowane tak, by zapewnić dynamikę relacji (chociaż sama książka jest podróżą przez miasto – tu rozdziały tworzą kolejne rejony przemierzane przez autora). Polacy w Londynie to przede wszystkim budowlańcy: nieznajomość języka nie przeszkadza im w pracy, mają przede wszystkim wykazywać się fachowością. Z kolei Rumuni przyjeżdżają całymi wioskami – to ci, którzy muszą żebrać, żeby spłacić zaciągnięte u siebie długi. Do Londynu zwożą ich lichwiarze, którzy czynią z całych społeczności swoich niewolników. Posłuszeństwo zapewniają zakładnicy – członkowie rodziny, najczęściej dzieci pozostające w kraju. Osobno opowiada Ben Judah o prostytutkach, surogatkach, opiekunkach do dzieci, sprzątaczkach, pracownikach fast-foodów czy pielęgniarzach w domach opieki. Czasami skręca z zawodu na problem – pokazuje kwestię hazardu czy wypędzania demonów, przedstawia zachowania muzułmańskich nastolatek, które w szkole z dala od rodziców przebierają się w minispódniczki i mocno malują. Londyn, który Judah prezentuje, jest hałaśliwy, potwornie niebezpieczny i zakłamany. To miasto, które nie daje perspektyw, przynajmniej tym, którzy przybyli tu, żeby zacząć wszystko od nowa. Tu próżno byłoby szukać tradycyjnych wartości czy jakiegokolwiek wsparcia. Tylko w listach do bliskich koloryzuje się rzeczywistość.
Ben Judah czasami próbuje przebrać się za imigranta, innym razem nakłania ludzi do zwierzeń (a jego status zdradza… markowy notes). Ale w poszukiwaniach wiadomości zatrzymuje się na powierzchownych sensacjach, wydaje się, że kiedy już usłyszy to, co chciał – wstrząsający dowód krzywdy i bezradności – idzie dalej, po następny tego typu fakt. W efekcie „Nowi londyńczycy” to zlepek obrazków, przeróżnych i mozaikowych lecz niekoniecznie prowadzących do nadrzędnej refleksji. Na razie autor po prostu zwraca uwagę na problem, przygląda się temu, na co nie mają zwykle ochoty turyści prowadzący notatki z podróży. Tu imigranci – w oderwaniu od miejscowych – funkcjonują z dala od cywilizacji i humanitarnych warunków, osiągają najgorszy stopień upodlenia i nikt ich nie żałuje.
Gorszy świat
To sprawy, o których głośno się nie mówi – rozdrapywałyby problem imigrantów i podsycały dodatkowo lęki społeczeństwa. Ale Ben Judah nie chce udawać, że wszystko jest w porządku. Chociaż sam wśród swoich przodków ma imigrantów, urodził się i wychował już w Londynie – i dostrzega coraz bardziej wyraźne różnice między sobą a ludnością napływową. Zwraca uwagę na to, co stanowi temat tabu w mediach. „Nowi londyńczycy” to przegląd narodowości, które w jego mieście stanowią teraz niziny społeczne – odrzucane, nieakceptowane i upodlane. Judah chodzi po ulicach i dzielnicach, w których dominują bezdomni, sprawdza, jak dzielnice opuszczają Anglicy, jeśli do sąsiedztwa sprowadza się coraz więcej obcokrajowców. Śledzi wytwarzanie się wewnętrznych hierarchii, próbuje znaleźć rozmówców wśród przybyszy – i dowiedzieć się dokładnie, na czym polega życie imigranta, któremu rzeczywistość brutalnie przekreśliła nadzieje na lepszą przyszłość. Gromadzi historie, które przebiegają właściwie według jednego scenariusza, tu trudno o baśniowe rozwiązania. Zresztą nikt już w nie nie wierzy. „Nowi londyńczycy” to publikacja pozbawiona optymizmu i humoru, a także zachęt do zmieniania swojego życia. Autor rejestruje to, na co inni nie chcą zwracać uwagi – na wszelki wypadek. Ale przy wpatrzeniu w cudzoziemców na ulicach Londynu celowo zapomina o tych, którzy – jak on sam – urodzili się w tym mieście. Nie doprowadza do konfrontowania poglądów, zapewne po to, żeby nie pogłębiać kryzysów i społecznych przepaści. Przedstawia wyłącznie jedną stronę zjawiska, za to chce, by był to reportaż szokujący.
Rytm tej książki wyznaczają na przemian narodowości albo zawody – uszeregowane tak, by zapewnić dynamikę relacji (chociaż sama książka jest podróżą przez miasto – tu rozdziały tworzą kolejne rejony przemierzane przez autora). Polacy w Londynie to przede wszystkim budowlańcy: nieznajomość języka nie przeszkadza im w pracy, mają przede wszystkim wykazywać się fachowością. Z kolei Rumuni przyjeżdżają całymi wioskami – to ci, którzy muszą żebrać, żeby spłacić zaciągnięte u siebie długi. Do Londynu zwożą ich lichwiarze, którzy czynią z całych społeczności swoich niewolników. Posłuszeństwo zapewniają zakładnicy – członkowie rodziny, najczęściej dzieci pozostające w kraju. Osobno opowiada Ben Judah o prostytutkach, surogatkach, opiekunkach do dzieci, sprzątaczkach, pracownikach fast-foodów czy pielęgniarzach w domach opieki. Czasami skręca z zawodu na problem – pokazuje kwestię hazardu czy wypędzania demonów, przedstawia zachowania muzułmańskich nastolatek, które w szkole z dala od rodziców przebierają się w minispódniczki i mocno malują. Londyn, który Judah prezentuje, jest hałaśliwy, potwornie niebezpieczny i zakłamany. To miasto, które nie daje perspektyw, przynajmniej tym, którzy przybyli tu, żeby zacząć wszystko od nowa. Tu próżno byłoby szukać tradycyjnych wartości czy jakiegokolwiek wsparcia. Tylko w listach do bliskich koloryzuje się rzeczywistość.
Ben Judah czasami próbuje przebrać się za imigranta, innym razem nakłania ludzi do zwierzeń (a jego status zdradza… markowy notes). Ale w poszukiwaniach wiadomości zatrzymuje się na powierzchownych sensacjach, wydaje się, że kiedy już usłyszy to, co chciał – wstrząsający dowód krzywdy i bezradności – idzie dalej, po następny tego typu fakt. W efekcie „Nowi londyńczycy” to zlepek obrazków, przeróżnych i mozaikowych lecz niekoniecznie prowadzących do nadrzędnej refleksji. Na razie autor po prostu zwraca uwagę na problem, przygląda się temu, na co nie mają zwykle ochoty turyści prowadzący notatki z podróży. Tu imigranci – w oderwaniu od miejscowych – funkcjonują z dala od cywilizacji i humanitarnych warunków, osiągają najgorszy stopień upodlenia i nikt ich nie żałuje.
poniedziałek, 12 marca 2018
Barbara Stawarz-García: Content marketing i social media
PWN, Warszawa 2018.
Reklama i marka
„Content marketing i social media” to publikacja, która w nowym wydaniu powraca na rynek – wyczekiwana przez odbiorców książka w przejrzysty i konkretny sposób pokazuje, jak poruszać się w gąszczu mediów społecznościowych, by zareklamować swój produkt i dotrzeć z marką do odbiorców. Barbara Stawarz-García daje solidne podstawy do działania w zmieniającym się szybko internetowym światku i pozwala zrozumieć, jak prowadzić kampanie reklamowe w internecie – i o wiele więcej. „Content marketing i social media” to zatem obowiązkowa lektura dla wszystkich tych, którzy klientów poszukują poza tradycyjnymi źródłami – i zestaw wskazówek umożliwiających sprawne poruszanie się po meandrach internetu. Nie oznacza to, że każdy, kto do tej pory lekceważył marketingowy potencjał Facebooka czy Instagrama po przeczytaniu tej pozycji stanie się mistrzem internetowej sprzedaży – ale tom pomoże odbiorcom, którzy z tych narzędzi korzystali intuicyjnie. Trzeba bowiem mieć podstawy funkcjonowania w SEO, żeby podpowiedzi okazały się wartościowe i skuteczne. A autorka już samym podtytułem pokazuje, że zna się na rzeczy. Łączy wiedzę o tradycyjnych środkach reklamy z szansami, jakie dają w tej dziedzinie nowe media. Nie posługuje się wyłącznie przykładami, raczej szuka uniwersalnych porad o dużym stopniu konkretności. Tworzy coś w rodzaju skryptu dla czytelników – pozwala przestudiować mechanizmy pozyskiwania klientów z różnych perspektyw i ze wskazaniem niezbędnego wkładu pracy. Uczy systematycznego budowania sieci kontaktów oraz tego, jak kreować firmowe profile, by stać się atrakcyjnym w oczach internautów. Oczywiście w ten sposób trochę usuwa w cień oryginalność i granie nowymi – niepowtarzalnymi – pomysłami, ale i tak przypomina użytkownikom portali społecznościowych, czym mogą skusić odbiorców, by zamienić ich w kupujących wiernych marce.
Wśród tematów szeroko omawianych przez autorkę są tu między innymi wizerunek doskonałego klienta – rzecz przydatna nie tylko w SEO i jedyna podstawa spoza mediów elektronicznych, pisanie tekstów na strony internetowe (to z kolei umiejętność, które jeszcze nie uczy się w szkołach, gatunek zbyt świeży, żeby przykuwał uwagę, a przecież rządzący się swoimi prawami). Uczy budowania strategii content marketingowej i metod na przyciągnięcie uwagi, podpowiada, jak sprawdzać skuteczność działań. Wybiega w przyszłość, wskazując kierunki, w jakich temat może się rozwijać. Wybiera kilka charakterystycznych i powszechnie znanych portali, dodaje do nich blogi jako kolejne narzędzie komunikacji z klientami i rozpatruje pod kątem możliwości sprzedażowych. Z rzadka zdarzają się autorce drobne wpadki (kiedy znak => interpretuje jako emotkę a nie strzałkę kierującą do linku), ale z reguły okazuje się autorytetem, dobrze rozczytuje zasady marketingu internetowego. Wybiera tylko fragment do analizowania – ale jednocześnie ten fragment jest najbardziej opanowany przez amatorów w dziedzinie e-marketingu, można zatem sądzić, że „Content marketing” to nie tylko wychowywanie sprawnych i skutecznych sprzedawców, ale i świadomych konsumentów – użytkowników internetu. Jest ta książka pełna przydatnych porad, fachowych i celnych uwag, od razu do wprowadzania do profilu firmy. Autorka wyjaśnia, dlaczego nie powinno się bagatelizować potęgi SEO i przekonuje, żeby wykorzystywać portale społecznościowe do budowania wizerunku. To publikacja, którą przestudiować powinien każdy zainteresowany kształtowaniem marki w internecie.
Reklama i marka
„Content marketing i social media” to publikacja, która w nowym wydaniu powraca na rynek – wyczekiwana przez odbiorców książka w przejrzysty i konkretny sposób pokazuje, jak poruszać się w gąszczu mediów społecznościowych, by zareklamować swój produkt i dotrzeć z marką do odbiorców. Barbara Stawarz-García daje solidne podstawy do działania w zmieniającym się szybko internetowym światku i pozwala zrozumieć, jak prowadzić kampanie reklamowe w internecie – i o wiele więcej. „Content marketing i social media” to zatem obowiązkowa lektura dla wszystkich tych, którzy klientów poszukują poza tradycyjnymi źródłami – i zestaw wskazówek umożliwiających sprawne poruszanie się po meandrach internetu. Nie oznacza to, że każdy, kto do tej pory lekceważył marketingowy potencjał Facebooka czy Instagrama po przeczytaniu tej pozycji stanie się mistrzem internetowej sprzedaży – ale tom pomoże odbiorcom, którzy z tych narzędzi korzystali intuicyjnie. Trzeba bowiem mieć podstawy funkcjonowania w SEO, żeby podpowiedzi okazały się wartościowe i skuteczne. A autorka już samym podtytułem pokazuje, że zna się na rzeczy. Łączy wiedzę o tradycyjnych środkach reklamy z szansami, jakie dają w tej dziedzinie nowe media. Nie posługuje się wyłącznie przykładami, raczej szuka uniwersalnych porad o dużym stopniu konkretności. Tworzy coś w rodzaju skryptu dla czytelników – pozwala przestudiować mechanizmy pozyskiwania klientów z różnych perspektyw i ze wskazaniem niezbędnego wkładu pracy. Uczy systematycznego budowania sieci kontaktów oraz tego, jak kreować firmowe profile, by stać się atrakcyjnym w oczach internautów. Oczywiście w ten sposób trochę usuwa w cień oryginalność i granie nowymi – niepowtarzalnymi – pomysłami, ale i tak przypomina użytkownikom portali społecznościowych, czym mogą skusić odbiorców, by zamienić ich w kupujących wiernych marce.
Wśród tematów szeroko omawianych przez autorkę są tu między innymi wizerunek doskonałego klienta – rzecz przydatna nie tylko w SEO i jedyna podstawa spoza mediów elektronicznych, pisanie tekstów na strony internetowe (to z kolei umiejętność, które jeszcze nie uczy się w szkołach, gatunek zbyt świeży, żeby przykuwał uwagę, a przecież rządzący się swoimi prawami). Uczy budowania strategii content marketingowej i metod na przyciągnięcie uwagi, podpowiada, jak sprawdzać skuteczność działań. Wybiega w przyszłość, wskazując kierunki, w jakich temat może się rozwijać. Wybiera kilka charakterystycznych i powszechnie znanych portali, dodaje do nich blogi jako kolejne narzędzie komunikacji z klientami i rozpatruje pod kątem możliwości sprzedażowych. Z rzadka zdarzają się autorce drobne wpadki (kiedy znak => interpretuje jako emotkę a nie strzałkę kierującą do linku), ale z reguły okazuje się autorytetem, dobrze rozczytuje zasady marketingu internetowego. Wybiera tylko fragment do analizowania – ale jednocześnie ten fragment jest najbardziej opanowany przez amatorów w dziedzinie e-marketingu, można zatem sądzić, że „Content marketing” to nie tylko wychowywanie sprawnych i skutecznych sprzedawców, ale i świadomych konsumentów – użytkowników internetu. Jest ta książka pełna przydatnych porad, fachowych i celnych uwag, od razu do wprowadzania do profilu firmy. Autorka wyjaśnia, dlaczego nie powinno się bagatelizować potęgi SEO i przekonuje, żeby wykorzystywać portale społecznościowe do budowania wizerunku. To publikacja, którą przestudiować powinien każdy zainteresowany kształtowaniem marki w internecie.
niedziela, 11 marca 2018
Magda Kuydowicz: Stało się. Komedia kryminalna
Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.
Zwłoki w codzienności
Wychwalana przez gwiazdy mediów Magda Kuydowicz proponuje czytelnikom kryminalną obyczajówkę napisaną z humorem, chociaż bez fajerwerków i nietypowych rozwiązań. Dowcipy skrywa w relacjach damsko-męskich lub w standardowych konfliktach silnych osobowości na linii dorosłe dzieci – rodzice. Na wzór Joanny Chmielewskiej, bohaterką i narratorką czyni kobietę – wystarczająco sprytną i inteligentną, by poradziła sobie z amatorskim śledztwem – oraz na tyle naiwną, by mogła wpadać w nieoczekiwane tarapaty. Ale poza trupami z drugiego planu nie dostarcza Magda Kuydowicz większych wstrząsów, opowieść opiera na interakcjach między postaciami i na zwyczajności, w którą nagle wkrada się kryminał.
W „Stało się” podtytuł „komedia kryminalna” dookreśla proporcje. Autorce bardziej zależy na rozbawianiu czytelników niż na snuciu intryg i opowieści o nieapetycznych zbrodniach. Pisze czytadło, a nie zanurzoną w psychologizmach powieść dla miłośników mocnych wrażeń. Nic dziwnego, że bardziej pociągają ją flirty lub niesnaski między wyrazistymi bohaterami niż samo śledztwo. Zbrodnia przydaje jej się do zbudowania portretu porucznika Kudełki, arcysympatycznego policjanta, który mógłby zaradzić coś na deficyt mężczyzn u boku Matyldy Kwiatek, dziennikarki, po tym, jak ginie jej kochanek. Kudełka to wprawdzie zaprzeczenie męskich ideałów z romansów, a do tego dość często zdarza mu się popełniać gafy – ale zawsze jest w pobliżu i służy wsparciem. To jedna z lepszych metod na wkradanie się w łaski niezależnych i silnych kobiet, a na taką Matylda wręcz musi się kreować. Matylda ma zresztą dość skomplikowane życie uczuciowe. Jej kochankiem był Ohydny Zbyszek, domniemana ofiara i autor wielu niejasnych interesów, postać na tyle niewygodna, że nikogo nie zdziwiłaby jej nagła śmierć. Kontakty ze zwierzchnikiem, Maćkiem, w przypadku Matyldy zawsze wychodziły poza sprawy służbowe. Po śmierci Zbyszka do Matyldy odzywa się jego żona z żądaniem uporządkowania rozmaitych spraw. Jakby tego było mało, Maciek ma własne problemy z żoną i kochanką, a najbliższa przyjaciółka Matyldy po raz kolejny schodzi się z byłym mężem – alkoholikiem, co zapowiada dalsze sercowe komplikacje. Matylda będzie mieć trochę czasu, żeby zająć się śledztwem, jednak zabraknie jej w tym spokoju, bo autorka stawia na działania. Oraz wyzwania w postaci kolejnej mocnej osobowości, niezłomnej mamusi.
Bawi się Magda Kuydowicz bezradnością bohaterki wobec otaczających ją bardziej zdecydowanych charakterów, bawi się wymyślaniem przezwisk dla całego szeregu dalszoplanowych postaci, by udowodnić, że Matylda nie żyje w próżni. Ludzi jest tu bardzo dużo, co pozwala autorce mniej skupiać się na zabiegach kryminalnych, a bardziej na obyczajowych żarcikach. W efekcie „Stało się” dołącza do „babskiej” literatury, trafia do fanek optymistycznych i lekkich obyczajówek, a sam kryminał – mimo obecności zwłok oraz śledztwa – schodzi na dalszy plan. Kuydowicz pisze całkiem nieźle, mimo że daje się tu zauważyć tendencję do skręcania w stronę nieprzezroczystego stylu – karykatury Chmielewskiej. Dobrze by było w tym wypadku odrzucić tradycje i pójść własną drogą, choćby po to, żeby wyróżnić się na rynku. Bo „Stało się” mimo tego udanego stylu zbyt łatwo może zniknąć w zalewie książek podobnych – pisanych według jednego sprawdzonego schematu. Brakuje tej powieści silniejszego wyróżnika, czegoś, co sprawiłoby, że „Stało się” zapadałoby w pamięć.
Zwłoki w codzienności
Wychwalana przez gwiazdy mediów Magda Kuydowicz proponuje czytelnikom kryminalną obyczajówkę napisaną z humorem, chociaż bez fajerwerków i nietypowych rozwiązań. Dowcipy skrywa w relacjach damsko-męskich lub w standardowych konfliktach silnych osobowości na linii dorosłe dzieci – rodzice. Na wzór Joanny Chmielewskiej, bohaterką i narratorką czyni kobietę – wystarczająco sprytną i inteligentną, by poradziła sobie z amatorskim śledztwem – oraz na tyle naiwną, by mogła wpadać w nieoczekiwane tarapaty. Ale poza trupami z drugiego planu nie dostarcza Magda Kuydowicz większych wstrząsów, opowieść opiera na interakcjach między postaciami i na zwyczajności, w którą nagle wkrada się kryminał.
W „Stało się” podtytuł „komedia kryminalna” dookreśla proporcje. Autorce bardziej zależy na rozbawianiu czytelników niż na snuciu intryg i opowieści o nieapetycznych zbrodniach. Pisze czytadło, a nie zanurzoną w psychologizmach powieść dla miłośników mocnych wrażeń. Nic dziwnego, że bardziej pociągają ją flirty lub niesnaski między wyrazistymi bohaterami niż samo śledztwo. Zbrodnia przydaje jej się do zbudowania portretu porucznika Kudełki, arcysympatycznego policjanta, który mógłby zaradzić coś na deficyt mężczyzn u boku Matyldy Kwiatek, dziennikarki, po tym, jak ginie jej kochanek. Kudełka to wprawdzie zaprzeczenie męskich ideałów z romansów, a do tego dość często zdarza mu się popełniać gafy – ale zawsze jest w pobliżu i służy wsparciem. To jedna z lepszych metod na wkradanie się w łaski niezależnych i silnych kobiet, a na taką Matylda wręcz musi się kreować. Matylda ma zresztą dość skomplikowane życie uczuciowe. Jej kochankiem był Ohydny Zbyszek, domniemana ofiara i autor wielu niejasnych interesów, postać na tyle niewygodna, że nikogo nie zdziwiłaby jej nagła śmierć. Kontakty ze zwierzchnikiem, Maćkiem, w przypadku Matyldy zawsze wychodziły poza sprawy służbowe. Po śmierci Zbyszka do Matyldy odzywa się jego żona z żądaniem uporządkowania rozmaitych spraw. Jakby tego było mało, Maciek ma własne problemy z żoną i kochanką, a najbliższa przyjaciółka Matyldy po raz kolejny schodzi się z byłym mężem – alkoholikiem, co zapowiada dalsze sercowe komplikacje. Matylda będzie mieć trochę czasu, żeby zająć się śledztwem, jednak zabraknie jej w tym spokoju, bo autorka stawia na działania. Oraz wyzwania w postaci kolejnej mocnej osobowości, niezłomnej mamusi.
Bawi się Magda Kuydowicz bezradnością bohaterki wobec otaczających ją bardziej zdecydowanych charakterów, bawi się wymyślaniem przezwisk dla całego szeregu dalszoplanowych postaci, by udowodnić, że Matylda nie żyje w próżni. Ludzi jest tu bardzo dużo, co pozwala autorce mniej skupiać się na zabiegach kryminalnych, a bardziej na obyczajowych żarcikach. W efekcie „Stało się” dołącza do „babskiej” literatury, trafia do fanek optymistycznych i lekkich obyczajówek, a sam kryminał – mimo obecności zwłok oraz śledztwa – schodzi na dalszy plan. Kuydowicz pisze całkiem nieźle, mimo że daje się tu zauważyć tendencję do skręcania w stronę nieprzezroczystego stylu – karykatury Chmielewskiej. Dobrze by było w tym wypadku odrzucić tradycje i pójść własną drogą, choćby po to, żeby wyróżnić się na rynku. Bo „Stało się” mimo tego udanego stylu zbyt łatwo może zniknąć w zalewie książek podobnych – pisanych według jednego sprawdzonego schematu. Brakuje tej powieści silniejszego wyróżnika, czegoś, co sprawiłoby, że „Stało się” zapadałoby w pamięć.
Marcin Wicha: Niezwykła historia Sebastiana Van Pirka
Egmont, Warszawa 2018.
Zamiast straszyć
Sebastian Van Pirek jest bohaterem stworzonym dla śmiechu, podobnie zresztą jak większość postaci, które Marcin Wicha przedstawia najmłodszym w swoich książkach. „Niezwykła historia Sebastiana Van Pirka” to nie tylko popis komizmotwórczy, ale też wskazanie cech gatunkowych w cyklu Poczytaj ze mną. Dzięki etykietom, jakimi oznaczone są kolejne tomiki, maluchy mogą świadomie wybierać sobie lektury zgodnie z zainteresowaniami bądź aktualnymi potrzebami, wiedzione ciekawością albo dobrymi doświadczeniami. Egyzstencja Van Pirka opatrzona została tagiem „biografia” i chociaż mowa tu o fikcyjnej postaci, Marcin Wicha do gatunku się odwołuje – tworzy z zasad genologicznych ramę kompozycyjną, a do tego czasami podpowiada dzieciom, na czym polegają opowieści o czyimś życiu. Wprowadza zatem oprócz śmiechu czynnik edukacyjny, a to spodoba się dorosłym kupującym książkę swoim pociechom.
Sebastian Van Pirek nie wyróżniałby się niczym szczególnym, gdyby nie to, że jest wampirem. Wprawdzie nikt już od dawna nie boi się wampirów (a tomik nie został opatrzony etykietą „horror”, więc Wicha straszyć czytelników nie zamierza), ale nie na wampirowatości polega charakterystyka postaci. Zresztą tu wszyscy są wampirami, nikt nie robi z tego sensacji. Problem tkwi gdzie indziej. Sebastianowi nie rosną kły. Na początku rodzice bagatelizują sprawę, zwłaszcza mama dobrotliwie objaśnia, że ten atrybut wampira pojawi się z czasem – ale Van Pirek dorasta, a wciąż nie może straszyć ogromnymi zębami. Szuka więc swojego przeznaczenia, ale przez brak kłów nie radzi sobie nawet w Wieczorowo-Nocnej Szkole Strachów i Upiorów. To już zaczyna być niepokojące. Sebastian próbuje więc innych ról, aż w końcu odkryje swoje przeznaczenie.
Marcin Wicha prowadzi tę historię z komicznym zacięciem. Przez większość akcji Van Pirek opowiada wymyślane przez siebie kawały. Nie są to dowcipy najwyższych lotów, mało który dorosły by się przy nich uśmiechnął – ale takie właśnie pomysły najbardziej rozbawiają docelowych odbiorców, więc „Niezwykła historia Sebastiana Van Pirka” spotka się z ogromnym uznaniem maluchów. Tu właściwie nie ma odpoczynku od żartów, bo to one definiują bohatera naprawdę. To, co dla wszystkich jest jasne od początku – że Sebastian Van Pirek zamiast straszyć, powinien rozśmieszać – stanowić będzie punkt docelowy opowieści. Dzięki temu maluchy przekonają się, że każdy powinien być sobą, a nie dostosowywać się do stereotypowych czy ogólnych stwierdzeń. Van Pirek nie czułby się szczęśliwy w rolach, w których spełniają się inni (nie ma znaczenia – wampiry czy ludzie) – nie może przejmować cudzych marzeń, musi odkryć, czego naprawdę pragnie – i tego się trzymać. To cenna lekcja, która przysłonięta jest ciągłymi wygłupami. Dzieci nie będą miały problemu z odkryciem prawdy, którą przekazuje im Van Pirek – a przy okazji otrzymają zabawną lekturę. Na takiej książce mogą same próbować ćwiczyć czytanie – wciągnie je akcja i zestaw wywrotowych pomysłów autora. Marcin Wicha nie pozwala się nudzić, nawet mało pociągający tytuł nie będzie tu przeszkodą. Dzieci szybko złapią konwencję, w której tworzy ten autor – i zaangażują się w problemy Van Pirka. Ucieczka w świat wyobraźni w połączeniu z gatunkiem znanym z literatury faktu to w tym wypadku ciekawa opowieść, fikcyjna biografia pełna anegdot i nastawiona na najmłodszych odbiorców. Marcin Wicha pokazał już nieraz, że w literaturze dla dzieci stawia na śmiech i na absurdy – a to skutecznie przyciągnie do niego kilkulatki. Przygody wampira (i innych stworów, które z różnych powodów nie mogą straszyć) to pomysł nie do przecenienia.
Zamiast straszyć
Sebastian Van Pirek jest bohaterem stworzonym dla śmiechu, podobnie zresztą jak większość postaci, które Marcin Wicha przedstawia najmłodszym w swoich książkach. „Niezwykła historia Sebastiana Van Pirka” to nie tylko popis komizmotwórczy, ale też wskazanie cech gatunkowych w cyklu Poczytaj ze mną. Dzięki etykietom, jakimi oznaczone są kolejne tomiki, maluchy mogą świadomie wybierać sobie lektury zgodnie z zainteresowaniami bądź aktualnymi potrzebami, wiedzione ciekawością albo dobrymi doświadczeniami. Egyzstencja Van Pirka opatrzona została tagiem „biografia” i chociaż mowa tu o fikcyjnej postaci, Marcin Wicha do gatunku się odwołuje – tworzy z zasad genologicznych ramę kompozycyjną, a do tego czasami podpowiada dzieciom, na czym polegają opowieści o czyimś życiu. Wprowadza zatem oprócz śmiechu czynnik edukacyjny, a to spodoba się dorosłym kupującym książkę swoim pociechom.
Sebastian Van Pirek nie wyróżniałby się niczym szczególnym, gdyby nie to, że jest wampirem. Wprawdzie nikt już od dawna nie boi się wampirów (a tomik nie został opatrzony etykietą „horror”, więc Wicha straszyć czytelników nie zamierza), ale nie na wampirowatości polega charakterystyka postaci. Zresztą tu wszyscy są wampirami, nikt nie robi z tego sensacji. Problem tkwi gdzie indziej. Sebastianowi nie rosną kły. Na początku rodzice bagatelizują sprawę, zwłaszcza mama dobrotliwie objaśnia, że ten atrybut wampira pojawi się z czasem – ale Van Pirek dorasta, a wciąż nie może straszyć ogromnymi zębami. Szuka więc swojego przeznaczenia, ale przez brak kłów nie radzi sobie nawet w Wieczorowo-Nocnej Szkole Strachów i Upiorów. To już zaczyna być niepokojące. Sebastian próbuje więc innych ról, aż w końcu odkryje swoje przeznaczenie.
Marcin Wicha prowadzi tę historię z komicznym zacięciem. Przez większość akcji Van Pirek opowiada wymyślane przez siebie kawały. Nie są to dowcipy najwyższych lotów, mało który dorosły by się przy nich uśmiechnął – ale takie właśnie pomysły najbardziej rozbawiają docelowych odbiorców, więc „Niezwykła historia Sebastiana Van Pirka” spotka się z ogromnym uznaniem maluchów. Tu właściwie nie ma odpoczynku od żartów, bo to one definiują bohatera naprawdę. To, co dla wszystkich jest jasne od początku – że Sebastian Van Pirek zamiast straszyć, powinien rozśmieszać – stanowić będzie punkt docelowy opowieści. Dzięki temu maluchy przekonają się, że każdy powinien być sobą, a nie dostosowywać się do stereotypowych czy ogólnych stwierdzeń. Van Pirek nie czułby się szczęśliwy w rolach, w których spełniają się inni (nie ma znaczenia – wampiry czy ludzie) – nie może przejmować cudzych marzeń, musi odkryć, czego naprawdę pragnie – i tego się trzymać. To cenna lekcja, która przysłonięta jest ciągłymi wygłupami. Dzieci nie będą miały problemu z odkryciem prawdy, którą przekazuje im Van Pirek – a przy okazji otrzymają zabawną lekturę. Na takiej książce mogą same próbować ćwiczyć czytanie – wciągnie je akcja i zestaw wywrotowych pomysłów autora. Marcin Wicha nie pozwala się nudzić, nawet mało pociągający tytuł nie będzie tu przeszkodą. Dzieci szybko złapią konwencję, w której tworzy ten autor – i zaangażują się w problemy Van Pirka. Ucieczka w świat wyobraźni w połączeniu z gatunkiem znanym z literatury faktu to w tym wypadku ciekawa opowieść, fikcyjna biografia pełna anegdot i nastawiona na najmłodszych odbiorców. Marcin Wicha pokazał już nieraz, że w literaturze dla dzieci stawia na śmiech i na absurdy – a to skutecznie przyciągnie do niego kilkulatki. Przygody wampira (i innych stworów, które z różnych powodów nie mogą straszyć) to pomysł nie do przecenienia.
Subskrybuj:
Posty (Atom)