Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Wojsko i serce
Kasia Bulicz-Kasprzak znudziła się już tymi opowieściami, w których identyczne bohaterki miały identyczne problemy i próbowały się z nimi uporać w identyczny sposób. Odrzuciła popularne schematy z literatury dla pań i próbuje znaleźć nietypowe zagadnienia warte zaprezentowania, ludzkie dramaty spoza przeanalizowanych wielokrotnie przez autorki bestsellerów.
W nurcie popularnym musi się znaleźć miejsce na poważne dylematy czy wyzwania. „Pójdę do jedynej” to kolejny po cyklu Po sąsiedzku tom łączący literaturę psychologiczną i obyczajową. Bulicz-Kasprzak jedynie rytm wykorzystuje taki, jak sprawdzone w innych książkach nie tylko tego wydawnictwa. Zmienia bohaterów następujących po sobie rozdziałów, prowadząc w ten sposób równoległe relacje.
„Pójdę do jedynej” to książka niby w klimacie kobiecej obyczajówki, ale poświęcona… wojsku. Autorka w dodatku przenosi akcję do lat 70. XX wieku, wtrąca do książki również historię i uwarunkowania polityczne. Ale czytelników kusi dwiema relacjami. Karol to syn milicjanta, chłopak, który lekceważy naukę. Ojciec stawia mu ultimatum, w wyniku którego bohater trafia do wojska. Paweł wie, co to ciężka praca, głód i zimno. Pochodzi ze wsi i wojsko to dla niego szansa na lepsze życie. Stąd może dostać mieszkanie, zawsze też będzie miał pracę i pieniądze. Paweł chciałby założyć rodzinę i deklaracje wojskowego przysłanego „po rząd dusz” brzmią jak prawdziwa szansa dla niego. Jeśli rzeczywistość okaże się zupełnie inna… cóż, to niczyja wina. „Pójdę do jedynej” to opowieść miejscami bezwzględna, ale pokazująca, dokąd ludzi może zaprowadzić pogoń za marzeniami. Do podstawowych motywacji dochodzą i te poboczne – rodzinne konflikty, pierwsze doświadczenia seksualne, presja ze strony otoczenia. Paweł i Karol trafiają do wojska. Tu zaczyna się kompletnie inny świat, pełen rubasznych żartów czy kawałów robionych kolegom, tu wódka leje się strumieniami, a wolność po prostu znika. Koledzy stają się bliżsi niż rodzina, a żony muszą w końcu zrozumieć, że razem z wojskowym poślubiły armię.
Kasia Bulicz-Kasprzak w „Pójdę do jedynej” buduje obraz koszar z anegdot, przedstawia rozbudowane intrygi, jakie bohaterowie obmyślają z nudów i żeby nie funkcjonować do końca w roli ofiar. Wojsko w razie czego to też dobra wymówka. Ale poza sferą mundurów i rozkazów autorka mocno akcentuje warstwę uczuciową. Bohaterowie mają swoje ukochane, ale w związkach nie zawsze układa się tak, jak powinno. Bulicz-Kasprzak bardzo umiejętnie podkreśla moment wdzierania się rutyny do codziennego bycia razem. Tu sytuację utrudnia jeszcze szarość PRL-u. Tyle tylko, że postacie potrafią ze sobą rozmawiać o bolączkach – i wspólnie wypracowywać kompromisy. To zapożyczenie z tomów, w których akcja rozgrywa się dzisiaj. Wojsko wystarcza do zapewnienia sytuacji bez wyjścia, w sferze obyczajowej zwyczajnie trzeba szukać rozwiązań. „Pójdę do jedynej” to opowieść, która ma dwie strony – ale nie zawęża się tylko do Pawła i Karola, rozbudowuje się o ich partnerki i byłe miłości. Na wyobraźnię działa zwłaszcza przypadek Krysi, zwykłej ekspedientki, dziewczyny, która na początku ma swoje marzenia, a później… dostosowuje się do tego, co oferuje jej los.
Jest ta publikacja nietypową obyczajówką, która zaczyna wciągać z czasem, gdy odbiorcy będą przyzwyczajać się do „egzotycznego” tematu. Mimo nawiązywania do wojskowości, autorka kieruje tom do pań – sugeruje to między innymi akcentowanie stanów uczuciowych bohaterów, a i kierunek rozwoju fabuły. „Pójdę do jedynej” udowadnia, że można odejść od standardowych tematów.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
poniedziałek, 31 lipca 2017
niedziela, 30 lipca 2017
Agnes kocha jednorożce
Egmont, Warszawa 2017.
Marzenie
Marzenia trzeba spełniać, nawet te, które wydają się nierealne. W bajkach motyw realizowania niemożliwego staje się wręcz obowiązkowy, tak, żeby dzieci zrozumiały potęgę wyobraźni. Tomik „Agnes kocha jednorożce” jest prostą historyjką z przesłaniem, a do tego – dowcipnym wykorzystaniem stereotypu i teoretycznie przekreślonej już bajkowej konwencji. Wszystkie dzieci wiedzą, że jednorożce to istoty baśniowe i po prostu nie mają prawa istnieć. „Spalona” wydaje się też kwestia przesłodzenia, epatowania miłością do świata. Tymczasem „Agnes kocha jednorożce” to tomik oparty na tych dwóch wątkach. Agnes kocha jednorożce: śpiewa piosenki o tym, że kocha jednorożce, nie daje siostrom spać, gdy marzy o jednorożcach. Jednorożce wypełniają jej każdy dzień. To nieważne, że Agnes jest sierotą, to nieważne, że mogłaby spędzać czas z siostrami. Tylko jednorożca pokocha całym sercem. I dlatego znajduje zwierzę, które odpowiada jej wyobrażeniom o jednorożcu. Zyskuje dowód, że warto mieć marzenia i nie przejmować się nawet docinkami innych. Agnes w bajce kreowana jest na dziecko bardzo naiwne i komiczne w swoim zafiksowaniu na temacie jednorożców. Ta opowieść nie potrzebuje wielkiej fabuły – wystarczy charakterystyka bohaterki i jej jedna przygoda. Z zaskakującym najmłodszych finałem i humorem przepajającym całość tomik robi się całkiem zgrabny, dostarczy rozrywki dzieciom.
Gra z konwencją objawia się ciągłym przywoływaniem standardowych motywów z popprodukcji. Baśniowy jest fakt, że dziewczynki nie mają rodziców, bajkowa – słodycz miłości do jednorożców. Twórcy historyjki operują przesadą w kreowaniu małej Agnes. To dziewczynka tyle urocza co zabawna, zdolna jednak do wielkich poświęceń. Adoptowana przez Gru, zdobywa zabawkowego jednorożca, przeżywa nawet dramat, gdy zabawka może zginąć – tutaj zachowuje się nietypowo jak na kilkulatkę. To element z wielkoformatowych historii, pełnowartościowych i bogatych w różnorodne emocje, nawet takie, których dzieci wcale nie pożądają. Agnes zdąży sporo przeżyć, zanim znajdzie prawdziwego przyjaciela.
W planie opowieści twórcy umiejętnie wykorzystują motywy akceptowane przez odbiorców kina familijnego, ale tomik „Agnes kocha jednorożce” ma zróżnicowane nie do końca logicznie tempo. Dużo czasu zajmują błahostki, prezentowanie postaci, nieznaczące dowcipy. Tam, gdzie akcja przyspiesza i nabiera kolorów, opisy stają się aż do przesady skrótowe. Może dlatego, żeby mali odbiorcy nie zdążyli się przejąć biegiem wydarzeń, zmartwić czy współczuć Agnes tracącej pluszowego przyjaciela. Taka arytmia w prezentowanej fabule wywoła różne reakcje. Starsze dzieci zapewne wolałyby historyjkę bardziej rozwiniętą (i sięgną po prostu po streszczenie filmu), młodszym nie przeszkadza sposób relacji.
Dowcipne jest nie tylko przełamywanie konwencji. U Agnes pojawiają się bardzo licznie dodatkowe komentarze na marginesach prezentacji, absurd w piosence lub niespodzianki. Tekstu jest tu niewiele, więc żarty musiały zostać dopracowane i także zgrane z grafikami. Wszystko sprzyja tu komizmowi, ta bajka jest kwintesencją rozrywki. Zamiast klasycznych rysunków pojawiają się tu trójwymiarowe kadry obliczane na reakcję dzieci. Agnes cieszy swoimi minami i stosunkiem do jednorożców, jest bohaterką, która nie może zirytować. Nawet jej programowa słodycz to chwyt podbudowujący żarty. „Agnes kocha jednorożce” to rozwinięcie konkretnego – bajkowego – motywu z uwzględnieniem trendów kina familijnego. Może ta opowieść nie zapada zbytnio w pamięć, ale da najmłodszym możliwość połączenia się z bohaterką. Można spotkać w życiu jednorożca, jeśli tylko jest się gotowym na taki prezent. Historia z marzeniami na pierwszym planie przypomni odbiorcom o tym, że nigdy nie należy rezygnować nawet z najbardziej szalonych pomysłów.
Marzenie
Marzenia trzeba spełniać, nawet te, które wydają się nierealne. W bajkach motyw realizowania niemożliwego staje się wręcz obowiązkowy, tak, żeby dzieci zrozumiały potęgę wyobraźni. Tomik „Agnes kocha jednorożce” jest prostą historyjką z przesłaniem, a do tego – dowcipnym wykorzystaniem stereotypu i teoretycznie przekreślonej już bajkowej konwencji. Wszystkie dzieci wiedzą, że jednorożce to istoty baśniowe i po prostu nie mają prawa istnieć. „Spalona” wydaje się też kwestia przesłodzenia, epatowania miłością do świata. Tymczasem „Agnes kocha jednorożce” to tomik oparty na tych dwóch wątkach. Agnes kocha jednorożce: śpiewa piosenki o tym, że kocha jednorożce, nie daje siostrom spać, gdy marzy o jednorożcach. Jednorożce wypełniają jej każdy dzień. To nieważne, że Agnes jest sierotą, to nieważne, że mogłaby spędzać czas z siostrami. Tylko jednorożca pokocha całym sercem. I dlatego znajduje zwierzę, które odpowiada jej wyobrażeniom o jednorożcu. Zyskuje dowód, że warto mieć marzenia i nie przejmować się nawet docinkami innych. Agnes w bajce kreowana jest na dziecko bardzo naiwne i komiczne w swoim zafiksowaniu na temacie jednorożców. Ta opowieść nie potrzebuje wielkiej fabuły – wystarczy charakterystyka bohaterki i jej jedna przygoda. Z zaskakującym najmłodszych finałem i humorem przepajającym całość tomik robi się całkiem zgrabny, dostarczy rozrywki dzieciom.
Gra z konwencją objawia się ciągłym przywoływaniem standardowych motywów z popprodukcji. Baśniowy jest fakt, że dziewczynki nie mają rodziców, bajkowa – słodycz miłości do jednorożców. Twórcy historyjki operują przesadą w kreowaniu małej Agnes. To dziewczynka tyle urocza co zabawna, zdolna jednak do wielkich poświęceń. Adoptowana przez Gru, zdobywa zabawkowego jednorożca, przeżywa nawet dramat, gdy zabawka może zginąć – tutaj zachowuje się nietypowo jak na kilkulatkę. To element z wielkoformatowych historii, pełnowartościowych i bogatych w różnorodne emocje, nawet takie, których dzieci wcale nie pożądają. Agnes zdąży sporo przeżyć, zanim znajdzie prawdziwego przyjaciela.
W planie opowieści twórcy umiejętnie wykorzystują motywy akceptowane przez odbiorców kina familijnego, ale tomik „Agnes kocha jednorożce” ma zróżnicowane nie do końca logicznie tempo. Dużo czasu zajmują błahostki, prezentowanie postaci, nieznaczące dowcipy. Tam, gdzie akcja przyspiesza i nabiera kolorów, opisy stają się aż do przesady skrótowe. Może dlatego, żeby mali odbiorcy nie zdążyli się przejąć biegiem wydarzeń, zmartwić czy współczuć Agnes tracącej pluszowego przyjaciela. Taka arytmia w prezentowanej fabule wywoła różne reakcje. Starsze dzieci zapewne wolałyby historyjkę bardziej rozwiniętą (i sięgną po prostu po streszczenie filmu), młodszym nie przeszkadza sposób relacji.
Dowcipne jest nie tylko przełamywanie konwencji. U Agnes pojawiają się bardzo licznie dodatkowe komentarze na marginesach prezentacji, absurd w piosence lub niespodzianki. Tekstu jest tu niewiele, więc żarty musiały zostać dopracowane i także zgrane z grafikami. Wszystko sprzyja tu komizmowi, ta bajka jest kwintesencją rozrywki. Zamiast klasycznych rysunków pojawiają się tu trójwymiarowe kadry obliczane na reakcję dzieci. Agnes cieszy swoimi minami i stosunkiem do jednorożców, jest bohaterką, która nie może zirytować. Nawet jej programowa słodycz to chwyt podbudowujący żarty. „Agnes kocha jednorożce” to rozwinięcie konkretnego – bajkowego – motywu z uwzględnieniem trendów kina familijnego. Może ta opowieść nie zapada zbytnio w pamięć, ale da najmłodszym możliwość połączenia się z bohaterką. Można spotkać w życiu jednorożca, jeśli tylko jest się gotowym na taki prezent. Historia z marzeniami na pierwszym planie przypomni odbiorcom o tym, że nigdy nie należy rezygnować nawet z najbardziej szalonych pomysłów.
Morris, Goscinny, Greg: Lucky Luke. Ballada o Daltonach i inne opowieści
Egmont, Warszawa 2017.
Zmiany
Tomik „Ballada o Daltonach i inne opowieści” jest trochę nietypowy. Nie zawiera jednej, a cztery krótsze fabuły, wymyślane w dodatku przez trzech różnych autorów (Morris, Goscinny i Greg). Na tym nie kończy się odmienność od serii. Twórcy bowiem pozwalają idealnemu bohaterowi na odrobinę brutalności, zdecydowanych działań, które dotąd nie znajdowały miejsca w idealizowanym portrecie. W skrócie: Lucky Luke potrafi być tym złym, gdy ktoś krzywdzi jego przyjaciół. To obraz, do którego autorski tandem Morris-Goscinny nie przyzwyczajał odbiorców, wprowadza jednak trochę świeżości do cyklu.
Najobszerniejszą historią jest „Ballada o Daltonach”. Czterej bracia mają otrzymać spadek, jednak w tym celu muszą zabić sędziego i przysięgłych, którzy dawniej skazali stryja. Wypełnienia woli zmarłego ma dopilnować jedyny uczciwy i godny zaufania człowiek, jakiego ten znał – czyli Lucky Luke. Już tutaj następuje przełamanie stereotypu, bo doskonały samotny kowboj zgadza się na tę misję. Twórcy komiksu wiedzą, że nie mogą całkiem odrzucić charakterystyki postaci. Lucky Luke jeździ zatem z Daltonami, żeby ocalić ich wrogów – a braci przekonać, że postąpili zgodnie z wolą stryja. To komiks najciekawszy w zbiorku – ze względu na wielość wątków (każde spotkanie z przysięgłym to nowa przygoda, nowa sceneria, więc i nowe źródła dowcipu). Imponuje tu nie tylko rozwój akcji – ciekawe stają się gry formą.
Mocno stereotypowy staje się temat nieszczęśliwego Jolly Jumpera – tu jednak zabiegiem kreatywnym będzie przeniesienie uwagi z Lucky Luke’a na jego mądrego wierzchowca. Jolly Jumper przeżywa swoją przygodę, dość dowcipną, mimo że do przewidzenia. To także okazja do nakreślenia obrazu wielkiej przyjaźni między kowbojem i jego zwierzęciem. Również straszny sen Lucky Luke’a, motyw kolejnej historii, podkreśla to uczucie. Tu Lucky Luke zamienia się w prawdziwego twardziela, który – gdy w grę wchodzi dobro Jolly Jumpera – nie waha się nawet przed użyciem przemocy. Takiego Lucky Luke’a odbiorcy raczej nie znają, decyzję fabularną tłumaczy przyjęta konwencja. W ostatniej bajce wreszcie odrzucona zostaje przynajmniej na moment samotność kowboja: Lucky Luke uczy siedmiu niespecjalnie zdolnych ludzi i robi z nich szeryfów z prawdziwego zdarzenia, udaje mu się ta sztuka do tego stopnia, że bandyci odtąd omijają miasta zarządzane przez członków „siódemki” – bohater znów udowadnia swoją wartość.
Są to opowiastki proste i dowcipne, za to różniące się od standardowych przygód Lucky Luke’a. Krótkie, więc można potraktować je jak wprowadzenie do lektury – lub właśnie jako przyprawa dla koneserów przez to, że zmieniają rytm cyklu komiksów. „Ballada o Daltonach i inne opowieści” to próby modyfikowania konwencji, ciekawe dodatki do pełnowymiarowych fabuł. Te historie może nie są bogate w drobne puenty i zabawy powtarzalnymi motywami, ale stają się bardziej dynamiczne i szybciej działają na odbiorców. Wznowienie komiksów z tej serii to możliwość zapoznania się z historyjkami kultowymi, starannie dopracowanymi pod względem tekstu, humoru i obrazu. Lucky Luke przyciągnie dzieci, a nie odrzuci też dorosłych odbiorców. Ma sporo zalet, bardzo cenne będzie w tym wypadku wprowadzanie zmian w modelu zachowania bohatera. Brak rutyny to szansa – jedna z wielu – na komiczne odkrycia.
Zmiany
Tomik „Ballada o Daltonach i inne opowieści” jest trochę nietypowy. Nie zawiera jednej, a cztery krótsze fabuły, wymyślane w dodatku przez trzech różnych autorów (Morris, Goscinny i Greg). Na tym nie kończy się odmienność od serii. Twórcy bowiem pozwalają idealnemu bohaterowi na odrobinę brutalności, zdecydowanych działań, które dotąd nie znajdowały miejsca w idealizowanym portrecie. W skrócie: Lucky Luke potrafi być tym złym, gdy ktoś krzywdzi jego przyjaciół. To obraz, do którego autorski tandem Morris-Goscinny nie przyzwyczajał odbiorców, wprowadza jednak trochę świeżości do cyklu.
Najobszerniejszą historią jest „Ballada o Daltonach”. Czterej bracia mają otrzymać spadek, jednak w tym celu muszą zabić sędziego i przysięgłych, którzy dawniej skazali stryja. Wypełnienia woli zmarłego ma dopilnować jedyny uczciwy i godny zaufania człowiek, jakiego ten znał – czyli Lucky Luke. Już tutaj następuje przełamanie stereotypu, bo doskonały samotny kowboj zgadza się na tę misję. Twórcy komiksu wiedzą, że nie mogą całkiem odrzucić charakterystyki postaci. Lucky Luke jeździ zatem z Daltonami, żeby ocalić ich wrogów – a braci przekonać, że postąpili zgodnie z wolą stryja. To komiks najciekawszy w zbiorku – ze względu na wielość wątków (każde spotkanie z przysięgłym to nowa przygoda, nowa sceneria, więc i nowe źródła dowcipu). Imponuje tu nie tylko rozwój akcji – ciekawe stają się gry formą.
Mocno stereotypowy staje się temat nieszczęśliwego Jolly Jumpera – tu jednak zabiegiem kreatywnym będzie przeniesienie uwagi z Lucky Luke’a na jego mądrego wierzchowca. Jolly Jumper przeżywa swoją przygodę, dość dowcipną, mimo że do przewidzenia. To także okazja do nakreślenia obrazu wielkiej przyjaźni między kowbojem i jego zwierzęciem. Również straszny sen Lucky Luke’a, motyw kolejnej historii, podkreśla to uczucie. Tu Lucky Luke zamienia się w prawdziwego twardziela, który – gdy w grę wchodzi dobro Jolly Jumpera – nie waha się nawet przed użyciem przemocy. Takiego Lucky Luke’a odbiorcy raczej nie znają, decyzję fabularną tłumaczy przyjęta konwencja. W ostatniej bajce wreszcie odrzucona zostaje przynajmniej na moment samotność kowboja: Lucky Luke uczy siedmiu niespecjalnie zdolnych ludzi i robi z nich szeryfów z prawdziwego zdarzenia, udaje mu się ta sztuka do tego stopnia, że bandyci odtąd omijają miasta zarządzane przez członków „siódemki” – bohater znów udowadnia swoją wartość.
Są to opowiastki proste i dowcipne, za to różniące się od standardowych przygód Lucky Luke’a. Krótkie, więc można potraktować je jak wprowadzenie do lektury – lub właśnie jako przyprawa dla koneserów przez to, że zmieniają rytm cyklu komiksów. „Ballada o Daltonach i inne opowieści” to próby modyfikowania konwencji, ciekawe dodatki do pełnowymiarowych fabuł. Te historie może nie są bogate w drobne puenty i zabawy powtarzalnymi motywami, ale stają się bardziej dynamiczne i szybciej działają na odbiorców. Wznowienie komiksów z tej serii to możliwość zapoznania się z historyjkami kultowymi, starannie dopracowanymi pod względem tekstu, humoru i obrazu. Lucky Luke przyciągnie dzieci, a nie odrzuci też dorosłych odbiorców. Ma sporo zalet, bardzo cenne będzie w tym wypadku wprowadzanie zmian w modelu zachowania bohatera. Brak rutyny to szansa – jedna z wielu – na komiczne odkrycia.
sobota, 29 lipca 2017
Rachel Renée Russell: Dzienniki Nikki. Królowa dramatu
Akapit Press, Łódź 2017.
Wróg
Sytuacja Nikki powoli wraca do normy znanej przeciętnym nastolatkom: dziewczyna prowadzi zwyczajne życie, nie ma wokół niej już tłumów dziennikarzy. Sława odchodzi powoli w zapomnienie, teraz na pierwszy plan wysuwają się kłopoty z Brandonem. Nikki, myśląc, że wyżywa się na znienawidzonej MacKenzie Hollister, krzyczy na przyjaciela. Sytuację komplikuje fakt, że niedawno szkolny przystojniak zdobył się na odwagę i pocałował Nikki. Teraz nie jest pewny, czy dobrze zrobił, czuje się zagubiony i nie umie porozmawiać z Nikki, żeby wyjaśnić wątpliwości. Motyw pierwszego zauroczenia, pięknego w swojej naiwności, przyćmiewa tu jednak „dramat”. Nikki gubi swój dziennik, w którym zapisuje największe sekrety, hasło do szkolnej strony internetowej, poglądu na nauczycieli i kolegów, a i życiowe wpadki (czyli – całą dotychczasową powieść). Oczywiście najcenniejszy skarb Nikki przejmuje MacKenzie. Przejmuje, czyta, a potem… zaczyna komentować. Sama prowadzi zapiski, portretując Nikki z zewnątrz. To rozwiązanie daje Rachel Renée Russell szansę na odświeżenie schematu diariusza nastolatki. „Królowa dramatu”, tomik obszerniejszy niż zwykle, to opowieść na dwa – nierównoległe – głosy. Nikki jest od pewnego momentu „tą dobrą”, MacKenzie – czarnym charakterem, ale po lekturze można wyrobić sobie opinię na temat istoty sporu.
„Dzienniki Nikki. Królowa dramatu” to mimowolna autoprezentacja MacKenzie. Ta dziewczyna po prostu nie da się lubić. Zadziera nosa, chwali się bogactwem rodziców, wyśmiewa wszystko, co należy do Nikki. Jest zazdrosna o Brandona, więc stara się skłócić go ostatecznie z rywalką. Ale na horyzoncie pojawia się możliwość rozwiązania problemów: MacKenzie chce się przenieść do innej szkoły. Z tych planów zwierza się w dzienniku (oprawionym w materiał z markowej bluzki, żeby zadać szyku, ale i – by Nikki nie domyśliła się, co dzieje się z jej własnością). MacKenzie przez cały czas obserwuje Nikki, podsuwa jej nawet nowe miejsca do szukania dziennika. Napawa się chwilowym zwycięstwem.
Russell nawiązuje w tej publikacji do standardowych wśród nastolatków tematów czy problemów – które celowo wyostrza. Postacie są tu doprowadzone do karykatur, budzą śmiech postępowaniem, chociaż autorka dobrze wie, jak może to przerodzić się w prawdziwy dramat. Większość zarzutów MacKenzie bierze się z wybujałej wyobraźni, teraz dokładnie widać, gdzie jest źródło kłopotów, a co bardziej bystre czytelniczki zauważą też przyczyny jej postaw. Przy całym konflikcie obu bohaterek powieść nie przestaje jednak bawić. Russell stara się rozśmieszać odbiorczynie, nauczyć je dystansu do problemów – i radzenia sobie w podobnych sytuacjach w społecznościach.
To powieść komiksowa (chyba pierwsza w gatunku seria kierowana do dziewczyn), obrazki, całostronicowe i często imitujące połączenie mangi i dziecięcych „wróżkowych” serii podsycają dowcip książki. Nikki jest tu pięknością, MacKenzie – jeszcze większą. Ilustracje tworzą komentarze do relacji, nadają dynamiki całości i podkreślają puenty. Są czarno-białe i komiksowe, ale można je też potraktować jak kolorowanki i ozdabiać według własnego uznania. Także w warstwie graficznej dominuje humor, Russell ma dobry pomysł na serię. Nikki to bohaterka, którą odbiorczynie mogą polubić bez zastrzeżeń – a jej przykład uczy również, jakich błędów nie popełniać w relacjach z płcią przeciwną. „Królowa dramatu” ma dodatkowo oryginalny pomysł z dodaną zewnętrzną narracją – akcentowany także krojem czcionki. To książka dla młodych czytelniczek, fanek komicznych obyczajówek.
Wróg
Sytuacja Nikki powoli wraca do normy znanej przeciętnym nastolatkom: dziewczyna prowadzi zwyczajne życie, nie ma wokół niej już tłumów dziennikarzy. Sława odchodzi powoli w zapomnienie, teraz na pierwszy plan wysuwają się kłopoty z Brandonem. Nikki, myśląc, że wyżywa się na znienawidzonej MacKenzie Hollister, krzyczy na przyjaciela. Sytuację komplikuje fakt, że niedawno szkolny przystojniak zdobył się na odwagę i pocałował Nikki. Teraz nie jest pewny, czy dobrze zrobił, czuje się zagubiony i nie umie porozmawiać z Nikki, żeby wyjaśnić wątpliwości. Motyw pierwszego zauroczenia, pięknego w swojej naiwności, przyćmiewa tu jednak „dramat”. Nikki gubi swój dziennik, w którym zapisuje największe sekrety, hasło do szkolnej strony internetowej, poglądu na nauczycieli i kolegów, a i życiowe wpadki (czyli – całą dotychczasową powieść). Oczywiście najcenniejszy skarb Nikki przejmuje MacKenzie. Przejmuje, czyta, a potem… zaczyna komentować. Sama prowadzi zapiski, portretując Nikki z zewnątrz. To rozwiązanie daje Rachel Renée Russell szansę na odświeżenie schematu diariusza nastolatki. „Królowa dramatu”, tomik obszerniejszy niż zwykle, to opowieść na dwa – nierównoległe – głosy. Nikki jest od pewnego momentu „tą dobrą”, MacKenzie – czarnym charakterem, ale po lekturze można wyrobić sobie opinię na temat istoty sporu.
„Dzienniki Nikki. Królowa dramatu” to mimowolna autoprezentacja MacKenzie. Ta dziewczyna po prostu nie da się lubić. Zadziera nosa, chwali się bogactwem rodziców, wyśmiewa wszystko, co należy do Nikki. Jest zazdrosna o Brandona, więc stara się skłócić go ostatecznie z rywalką. Ale na horyzoncie pojawia się możliwość rozwiązania problemów: MacKenzie chce się przenieść do innej szkoły. Z tych planów zwierza się w dzienniku (oprawionym w materiał z markowej bluzki, żeby zadać szyku, ale i – by Nikki nie domyśliła się, co dzieje się z jej własnością). MacKenzie przez cały czas obserwuje Nikki, podsuwa jej nawet nowe miejsca do szukania dziennika. Napawa się chwilowym zwycięstwem.
Russell nawiązuje w tej publikacji do standardowych wśród nastolatków tematów czy problemów – które celowo wyostrza. Postacie są tu doprowadzone do karykatur, budzą śmiech postępowaniem, chociaż autorka dobrze wie, jak może to przerodzić się w prawdziwy dramat. Większość zarzutów MacKenzie bierze się z wybujałej wyobraźni, teraz dokładnie widać, gdzie jest źródło kłopotów, a co bardziej bystre czytelniczki zauważą też przyczyny jej postaw. Przy całym konflikcie obu bohaterek powieść nie przestaje jednak bawić. Russell stara się rozśmieszać odbiorczynie, nauczyć je dystansu do problemów – i radzenia sobie w podobnych sytuacjach w społecznościach.
To powieść komiksowa (chyba pierwsza w gatunku seria kierowana do dziewczyn), obrazki, całostronicowe i często imitujące połączenie mangi i dziecięcych „wróżkowych” serii podsycają dowcip książki. Nikki jest tu pięknością, MacKenzie – jeszcze większą. Ilustracje tworzą komentarze do relacji, nadają dynamiki całości i podkreślają puenty. Są czarno-białe i komiksowe, ale można je też potraktować jak kolorowanki i ozdabiać według własnego uznania. Także w warstwie graficznej dominuje humor, Russell ma dobry pomysł na serię. Nikki to bohaterka, którą odbiorczynie mogą polubić bez zastrzeżeń – a jej przykład uczy również, jakich błędów nie popełniać w relacjach z płcią przeciwną. „Królowa dramatu” ma dodatkowo oryginalny pomysł z dodaną zewnętrzną narracją – akcentowany także krojem czcionki. To książka dla młodych czytelniczek, fanek komicznych obyczajówek.
Dagmara Skalska: Fitness umysłu ze Skalską
Burda, Warszawa 2017.
Bez rad
Podstawowym atutem Skalskiej jest entuzjazm. Akcentowany w retoryce tekstu, podkreślany promiennym uśmiechem na licznych zdjęciach artystyczno-seksowno-romantycznych. I chwytliwy tytuł książki „Fitness umysłu ze Skalską”, obiecujący trening korzystny dla zdrowia. Nie ulega wątpliwości, że ten poradnik jest produktem, który stosunkowo łatwo zareklamować. Ale energia i witalność autorki nie idą w parze z konkretnym planem na samorozwój. Dagmara Skalska raczej wyłapuje pojedyncze hasła i wskazówki dla chcących nauczyć się pozytywnego myślenia i rozdmuchuje je do poziomu całych rozdziałów. Wprowadza „ćwiczenia” – również bardzo proste i wręcz zniechęcające do działania przez infantylizm. Z jednej strony nie chce jawić się jako mentor i doradca, z drugiej – próbuje między wierszami wykpić tych, którzy z jej cennych uwag jednak nie skorzystają. W zasadzie ciekawa jest tylko wtedy, gdy zaczyna mówić o sobie (ale to przykrywa bezustannymi wyznaniami o miłości do nieżyjącego już męża). „Fitness umysłu” to tekstowy chaos i zlepek zadań, które na pewno nowatorskie nie są. Brakuje za to większego planu dla nich, powodu, dla którego z obfitej skarbnicy porad wybiera autorka te najbardziej podstawowe. Brak jakiejkolwiek strategii już we wstępie przekuwa na celowe działanie, twierdzi, że interesuje ją po prostu wzbudzanie szczerych emocji (i szczerych reakcji) – czy to będzie płacz, radość czy irytacja. W trakcje lektury zresztą często podkreśla, że zależy jej na wszystkich czytelniczkach, jakby bała się pominąć jedną z możliwych reakcji, bo oznaczałoby to utratę odbiorczyń. Nastawiona na działania marketingowe, zapomina o celowości wprowadzanych ćwiczeń. Naświetla znane wszystkim reakcje i pokazuje, jak przejąć nad nimi kontrolę, jak odrzucić intelekt a wytresować intuicję, przywołuje przykłady z życia. Są więc spostrzeżenia z życia wzięte, są ich ilustracje, zamknięte w osobistej relacji i ze stale podtrzymywanym kontaktem z odbiorczyniami – ale nie ma przemyślanego celu tego pisania, wniosków ani podbudowy teoretycznej. Rozdziały są wobec tego przypadkowe i nawet gdyby czytelniczki chciały z nich skorzystać, nie znajdą zbyt wiele dla siebie.
Co pewien czas pojawia się „zeszyt ćwiczeń” – miejsce na wyrażanie przemyśleń czy rozprawianie się z emocjami i tu Skalska okazuje się infantylna w stopniu, który uniemożliwi jej przekonanie do siebie części odbiorczyń. Oczywiście stosuje swoją strategię obronną (nie oceniaj, dopóki nie spróbujesz), ale już w jednym z pierwszych zadań każe zwracać się do dręczących kobiety myśli i każdy „list” zaczyna od słów „Szanowna myślo”. Naprawdę nie dziwi, że w stopce przy redakcji i korekcie zaznaczone jest, że nie obejmują one zeszytu ćwiczeń – przy takich błędach można się spalić ze wstydu. Najwyraźniej jednak autorce nie przeszkadzają. Pytanie tylko, czy ktoś, kto chce pomagać trenować umysł, powinien do tego stopnia lekceważyć język.
„Fitness umysłu ze Skalską” to książka ładna edytorsko, ale nieprzemyślana pod względem treści, zupełnie niepotrzebna na rynku zalewanym przez fachowo przygotowywane poradniki. Nie wystarczy odpierać niewyrażone jeszcze ataki i zwracać się bezpośrednio do czytelniczek, żeby sugerować, że prowadzi się wartościowy trening. Zabrakło tu dyscypliny, ale przede wszystkim pomysłu na tom. Dagmara Skalska pisze, żeby zaspokoić potrzeby pisania, a to stanowczo za mało.
Bez rad
Podstawowym atutem Skalskiej jest entuzjazm. Akcentowany w retoryce tekstu, podkreślany promiennym uśmiechem na licznych zdjęciach artystyczno-seksowno-romantycznych. I chwytliwy tytuł książki „Fitness umysłu ze Skalską”, obiecujący trening korzystny dla zdrowia. Nie ulega wątpliwości, że ten poradnik jest produktem, który stosunkowo łatwo zareklamować. Ale energia i witalność autorki nie idą w parze z konkretnym planem na samorozwój. Dagmara Skalska raczej wyłapuje pojedyncze hasła i wskazówki dla chcących nauczyć się pozytywnego myślenia i rozdmuchuje je do poziomu całych rozdziałów. Wprowadza „ćwiczenia” – również bardzo proste i wręcz zniechęcające do działania przez infantylizm. Z jednej strony nie chce jawić się jako mentor i doradca, z drugiej – próbuje między wierszami wykpić tych, którzy z jej cennych uwag jednak nie skorzystają. W zasadzie ciekawa jest tylko wtedy, gdy zaczyna mówić o sobie (ale to przykrywa bezustannymi wyznaniami o miłości do nieżyjącego już męża). „Fitness umysłu” to tekstowy chaos i zlepek zadań, które na pewno nowatorskie nie są. Brakuje za to większego planu dla nich, powodu, dla którego z obfitej skarbnicy porad wybiera autorka te najbardziej podstawowe. Brak jakiejkolwiek strategii już we wstępie przekuwa na celowe działanie, twierdzi, że interesuje ją po prostu wzbudzanie szczerych emocji (i szczerych reakcji) – czy to będzie płacz, radość czy irytacja. W trakcje lektury zresztą często podkreśla, że zależy jej na wszystkich czytelniczkach, jakby bała się pominąć jedną z możliwych reakcji, bo oznaczałoby to utratę odbiorczyń. Nastawiona na działania marketingowe, zapomina o celowości wprowadzanych ćwiczeń. Naświetla znane wszystkim reakcje i pokazuje, jak przejąć nad nimi kontrolę, jak odrzucić intelekt a wytresować intuicję, przywołuje przykłady z życia. Są więc spostrzeżenia z życia wzięte, są ich ilustracje, zamknięte w osobistej relacji i ze stale podtrzymywanym kontaktem z odbiorczyniami – ale nie ma przemyślanego celu tego pisania, wniosków ani podbudowy teoretycznej. Rozdziały są wobec tego przypadkowe i nawet gdyby czytelniczki chciały z nich skorzystać, nie znajdą zbyt wiele dla siebie.
Co pewien czas pojawia się „zeszyt ćwiczeń” – miejsce na wyrażanie przemyśleń czy rozprawianie się z emocjami i tu Skalska okazuje się infantylna w stopniu, który uniemożliwi jej przekonanie do siebie części odbiorczyń. Oczywiście stosuje swoją strategię obronną (nie oceniaj, dopóki nie spróbujesz), ale już w jednym z pierwszych zadań każe zwracać się do dręczących kobiety myśli i każdy „list” zaczyna od słów „Szanowna myślo”. Naprawdę nie dziwi, że w stopce przy redakcji i korekcie zaznaczone jest, że nie obejmują one zeszytu ćwiczeń – przy takich błędach można się spalić ze wstydu. Najwyraźniej jednak autorce nie przeszkadzają. Pytanie tylko, czy ktoś, kto chce pomagać trenować umysł, powinien do tego stopnia lekceważyć język.
„Fitness umysłu ze Skalską” to książka ładna edytorsko, ale nieprzemyślana pod względem treści, zupełnie niepotrzebna na rynku zalewanym przez fachowo przygotowywane poradniki. Nie wystarczy odpierać niewyrażone jeszcze ataki i zwracać się bezpośrednio do czytelniczek, żeby sugerować, że prowadzi się wartościowy trening. Zabrakło tu dyscypliny, ale przede wszystkim pomysłu na tom. Dagmara Skalska pisze, żeby zaspokoić potrzeby pisania, a to stanowczo za mało.
piątek, 28 lipca 2017
Jennifer E. Smith: Odległość między tobą a mną
Bukowy Las, Wrocław 2017.
Dystans
To prawo autorów młodzieżowych obyczajówek: wierzyć w miłość od pierwszego wejrzenia i to taką, której niestraszne żadne przeszkody. Nawet jeśli uczucie, jakie pojawia się między młodymi bohaterami, nie ma większego uzasadnienia, stanowi wystarczającą siłę sprawczą późniejszych irracjonalnych wyborów. Z punktu widzenia dorosłych związek przedstawiany przez Jennifer E. Smith w „Odległości między tobą a mną” nie ma najmniejszego sensu. A jednak autorka podsuwa młodym czytelniczkom materiał do marzeń.
Zaczyna się od wielkiej awarii prądu w Nowym Jorku. Owen i Lucy utykają w windzie. Inaczej mogliby się w ogóle nie spotkać – ona mieszka na 23. piętrze, on w suterenie. Zmuszeni do dzielenia ciasnej przestrzeni, zaczynają ze sobą rozmawiać i odkrywają, że świetnie się rozumieją. On zabiera ją na dach budynku, razem oglądają rozgwieżdżone piękne niebo. Nad ranem chłopak znika. Ma ważne powody, o tym jednak Lucy nie wie. A potem los ich rozdziela. Ona ma się przeprowadzić z rodzicami do Londynu, on z ojcem jeździ po Stanach i nie osiądzie na dłużej nigdzie, jeśli tata nie dostanie pracy. Wysyłają do siebie widokówki: oboje czują dziwną (i w sumie niezrozumiałą) awersję do bezdusznej poczty elektronicznej. Nie spieszą się do siebie, a nawet próbują inaczej poukładać sobie życie. Tylko autorka wie, że nie pozwoli się im tak po prostu rozstać.
„Odległość między tobą a mną” to powieść budowana na detalach tworzących sekretny język związku. Lucy i Owen, nawet kiedy jeszcze nie planują być ze sobą, wypracowują sobie system gestów i znaczeń zrozumiałych tylko dla nich. Jennifer E. Smith zresztą lubi operować takimi sygnałami, trochę filmowymi. W narracji przeskakuje między postaciami – w pewnym momencie tylko po to, żeby zarejestrować ich pojedyncze spojrzenia lub pełne tęsknoty westchnienia z różnych punktów globu. To oczywiste chwyty pod publiczkę, obliczone na wzbudzenie zachwytu młodych idealistek – ale do tej historii bardzo pasują. Autorka nie boi się sentymentalizmu, pokazuje, jakie wsparcie dają sobie nawzajem postacie. Lucy może czuć się osamotniona przez to, że jej bracia wyjechali na studia (a do tej pory zastępowali towarzystwo i przyjaciół), a rodzice podróżują tylko we dwoje i nawet nie pomyślą o tym, by zaproponować Lucy wspólny wyjazd. Owen niedawno stracił mamę – teraz musi nauczyć się tworzyć dom tylko z ojcem, który wprawdzie prezentuje sztuczny optymizm, ale nie za bardzo potrafi pogodzić się z sytuacją. Zachowuje się dojrzale, wspiera ojca także finansowo – i przez to nie poświęca tyle czasu, ile by chciał, na budowanie relacji z Lucy.
Jest to historia jak wiele romansów dla nastolatek zbyt piękna, żeby była prawdziwa, ale też nikt o prawdopodobieństwo nie będzie się tu upominał: liczą się uczucia, przy nich blednie nawet akcja. Notabene, oparta na schemacie wypełnianym dość konwencjonalnie: podstawową przeszkodą dla związku jest tutaj odległość, ale zdarza się też i zazdrość, i brak porozumienia. Jennifer E. Smith sięga po standardowe motywy i układa je w zgrabną całość, a w przerwach między spotkaniami Lucy i Owena zajmuje się problemami rodzinnymi, jedynym wątkiem na tyle poważnym, by na moment odsunąć sprawy sercowe. Jest „Odległość między tobą a mną” historią dla marzycielek, ale też tym, czego młode czytelniczki się spodziewają po tej autorce. Smith nawet mimo fabularnych uproszczeń dobrze pisze – można się zająć perypetiami postaci i kibicować im w trudnej drodze. W tym wypadku przezwyciężanie trudności to walka o własne szczęście. Jeśli się z niej zrezygnuje, nie ma szansy na odzyskanie radości życia. Lucy i Owen wiedzą, że każdą przeszkodę można pokonać – nie ma znaczenia, że na razie muszą jeszcze słuchać rodziców.
Dystans
To prawo autorów młodzieżowych obyczajówek: wierzyć w miłość od pierwszego wejrzenia i to taką, której niestraszne żadne przeszkody. Nawet jeśli uczucie, jakie pojawia się między młodymi bohaterami, nie ma większego uzasadnienia, stanowi wystarczającą siłę sprawczą późniejszych irracjonalnych wyborów. Z punktu widzenia dorosłych związek przedstawiany przez Jennifer E. Smith w „Odległości między tobą a mną” nie ma najmniejszego sensu. A jednak autorka podsuwa młodym czytelniczkom materiał do marzeń.
Zaczyna się od wielkiej awarii prądu w Nowym Jorku. Owen i Lucy utykają w windzie. Inaczej mogliby się w ogóle nie spotkać – ona mieszka na 23. piętrze, on w suterenie. Zmuszeni do dzielenia ciasnej przestrzeni, zaczynają ze sobą rozmawiać i odkrywają, że świetnie się rozumieją. On zabiera ją na dach budynku, razem oglądają rozgwieżdżone piękne niebo. Nad ranem chłopak znika. Ma ważne powody, o tym jednak Lucy nie wie. A potem los ich rozdziela. Ona ma się przeprowadzić z rodzicami do Londynu, on z ojcem jeździ po Stanach i nie osiądzie na dłużej nigdzie, jeśli tata nie dostanie pracy. Wysyłają do siebie widokówki: oboje czują dziwną (i w sumie niezrozumiałą) awersję do bezdusznej poczty elektronicznej. Nie spieszą się do siebie, a nawet próbują inaczej poukładać sobie życie. Tylko autorka wie, że nie pozwoli się im tak po prostu rozstać.
„Odległość między tobą a mną” to powieść budowana na detalach tworzących sekretny język związku. Lucy i Owen, nawet kiedy jeszcze nie planują być ze sobą, wypracowują sobie system gestów i znaczeń zrozumiałych tylko dla nich. Jennifer E. Smith zresztą lubi operować takimi sygnałami, trochę filmowymi. W narracji przeskakuje między postaciami – w pewnym momencie tylko po to, żeby zarejestrować ich pojedyncze spojrzenia lub pełne tęsknoty westchnienia z różnych punktów globu. To oczywiste chwyty pod publiczkę, obliczone na wzbudzenie zachwytu młodych idealistek – ale do tej historii bardzo pasują. Autorka nie boi się sentymentalizmu, pokazuje, jakie wsparcie dają sobie nawzajem postacie. Lucy może czuć się osamotniona przez to, że jej bracia wyjechali na studia (a do tej pory zastępowali towarzystwo i przyjaciół), a rodzice podróżują tylko we dwoje i nawet nie pomyślą o tym, by zaproponować Lucy wspólny wyjazd. Owen niedawno stracił mamę – teraz musi nauczyć się tworzyć dom tylko z ojcem, który wprawdzie prezentuje sztuczny optymizm, ale nie za bardzo potrafi pogodzić się z sytuacją. Zachowuje się dojrzale, wspiera ojca także finansowo – i przez to nie poświęca tyle czasu, ile by chciał, na budowanie relacji z Lucy.
Jest to historia jak wiele romansów dla nastolatek zbyt piękna, żeby była prawdziwa, ale też nikt o prawdopodobieństwo nie będzie się tu upominał: liczą się uczucia, przy nich blednie nawet akcja. Notabene, oparta na schemacie wypełnianym dość konwencjonalnie: podstawową przeszkodą dla związku jest tutaj odległość, ale zdarza się też i zazdrość, i brak porozumienia. Jennifer E. Smith sięga po standardowe motywy i układa je w zgrabną całość, a w przerwach między spotkaniami Lucy i Owena zajmuje się problemami rodzinnymi, jedynym wątkiem na tyle poważnym, by na moment odsunąć sprawy sercowe. Jest „Odległość między tobą a mną” historią dla marzycielek, ale też tym, czego młode czytelniczki się spodziewają po tej autorce. Smith nawet mimo fabularnych uproszczeń dobrze pisze – można się zająć perypetiami postaci i kibicować im w trudnej drodze. W tym wypadku przezwyciężanie trudności to walka o własne szczęście. Jeśli się z niej zrezygnuje, nie ma szansy na odzyskanie radości życia. Lucy i Owen wiedzą, że każdą przeszkodę można pokonać – nie ma znaczenia, że na razie muszą jeszcze słuchać rodziców.
czwartek, 27 lipca 2017
Krystyna Pytlakowska: Maria Czubaszek + Wojciech Karolak = Małżeństwo doskonałe
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Wyznanie
Po śmierci Marii Czubaszek wiele osób martwiło się o Wojciecha Karolaka i w tomie Krystyny Pytlakowskiej „Małżeństwo doskonałe” kilku rozmówców czy autorów wspomnień do tego się otwarcie przyznaje. Sama Pytlakowska z kolei, jako wieloletnia przyjaciółka Karolaków, pozwala interlokutorowi na wypowiedzenie swojego żalu i gniewu. Przywołuje jeszcze jeden portret Marii Czubaszek, niezaskakujący wprawdzie, ale wzbogacony o ogrom miłości, z którą wcześniej Wojciech Karolak nie mógł się obnosić w aż tak dużym stopniu. Jest to książka bardzo osobista i chociaż w warstwie wspomnieniowej nieco konwencjonalna, poruszy czytelników. Chociaż to rozmowa z Karolakiem – znakomitym muzykiem, kompozytorem, jazzmanem, postacią-legendą, to w olbrzymiej części poświęcona jest Marii Czubaszek i pomysłowi na udany związek. To wzruszające świadectwo miłości, a i spowiedź z błędów, których już nie da się naprawić. Wiele razy Wojciech Karolak żałuje tu, że nie przestał pić wcześniej – decyzja, której od niego oczekiwali inni, zagwarantowałaby ukochanej kilka lat spokoju. Karolak opowiada bez cenzury o kryzysach w małżeństwie, o chwilach, kiedy Maria chciała od niego odejść, a i z humorem o konfliktach kończących się… połamanymi żebrami. Pokazuje, jak „zagracał” przestrzeń Marii Czubaszek swoimi instrumentami. Nie wymienia oczywiście każdego drobiazgu, stara się raczej ogólnie nakreślić sytuację. Obok nieuchronnych w każdym związku tarć podaje jednak przepis na naprawdę udaną relację. Nieraz akcentuje ogromną miłość, w której w ogóle nie ma zaborczości. Wojciech Karolak i Maria Czubaszek dawali sobie nawzajem sporo wolności, unikali kontrolowania siebie i szanowali prawo do prywatności. Nawet po śmierci Marii Wojciech Karolak nie chce poznawać jej sekretów czy przeglądać rzeczy osobistych. Jest w tym głęboka mądrość i prawdziwe uczucie.
Wojciech Karolak bardzo cierpi. Niektóre wspomnienia wyraźnie sprawiają mu ból, w rozmowach czasem wpada w złość. Z Krystyną Pytlakowską znajduje wspólną płaszczyznę porozumienia – w końcu ona też doskonale znała Marię i może coś dodać do opowieści. Czasami wyznania zyskują ton serdeczny, pełne są ciepła i sentymentu, zdarzają się też motywy komiczne. Karolak prezentuje Marię Czubaszek od domowej, rodzinnej strony. Niekiedy powracają „medialne” tematy (wałkowany do znudzenia wątek aborcji), ale dużo więcej tu opowieści familiarnych, ciekawych właśnie ze względu na oderwanie od powszechnie kojarzonego wizerunku.
Marię Czubaszek od strony zawodowej przedstawiają za to koledzy z pracy, satyrycy i dziennikarze. Każdy rozdział tomu kończy się tutaj jednym krótkim wspomnieniem: na liście znajdują się między innymi Michał Urbaniak, Edward Lutczyn, Hanna Śleszyńska, Jacek Fedorowicz, Ewa Bem czy Ryszard Marek Groński. Oni opowiadają, jaka była Maria Czubaszek w pracy. Owszem, powtarzają się tu niektóre kwestie (niechęć do jedzenia czy miłość do zwierząt), ale wyłania się z tych wspomnień drugi obrazek, portret Marii Czubaszek, która kocha swój zawód. Tym razem, kiedy autorzy wspomnień odkreślają wyjątkowość i niepowtarzalność postaci, nie są to standardowe elementy wspomnień: taką Marię Czubaszek poznali też widzowie, słuchacze i czytelnicy. „Małżeństwo doskonałe” kusi więc nie tylko prawdziwością (w tym prawdziwością uczuć), ale i jeszcze jednym spotkaniem z nietuzinkową postacią. To książka, która musiała powstać jako pożegnanie – ale jest też zaproszeniem do prywatnego mikroświata dwojga kochających się ludzi. Jakby opowieści i wzruszeń było mało, Wojciech Karolak dzieli się hojnie zdjęciami z domowego archiwum – i wtedy robi się jeszcze bardziej sentymentalnie. Tego jednak nikt publikacji – ani autorom – nie będzie mieć za złe. „Małżeństwo doskonałe” to książka potrzebna.
Wyznanie
Po śmierci Marii Czubaszek wiele osób martwiło się o Wojciecha Karolaka i w tomie Krystyny Pytlakowskiej „Małżeństwo doskonałe” kilku rozmówców czy autorów wspomnień do tego się otwarcie przyznaje. Sama Pytlakowska z kolei, jako wieloletnia przyjaciółka Karolaków, pozwala interlokutorowi na wypowiedzenie swojego żalu i gniewu. Przywołuje jeszcze jeden portret Marii Czubaszek, niezaskakujący wprawdzie, ale wzbogacony o ogrom miłości, z którą wcześniej Wojciech Karolak nie mógł się obnosić w aż tak dużym stopniu. Jest to książka bardzo osobista i chociaż w warstwie wspomnieniowej nieco konwencjonalna, poruszy czytelników. Chociaż to rozmowa z Karolakiem – znakomitym muzykiem, kompozytorem, jazzmanem, postacią-legendą, to w olbrzymiej części poświęcona jest Marii Czubaszek i pomysłowi na udany związek. To wzruszające świadectwo miłości, a i spowiedź z błędów, których już nie da się naprawić. Wiele razy Wojciech Karolak żałuje tu, że nie przestał pić wcześniej – decyzja, której od niego oczekiwali inni, zagwarantowałaby ukochanej kilka lat spokoju. Karolak opowiada bez cenzury o kryzysach w małżeństwie, o chwilach, kiedy Maria chciała od niego odejść, a i z humorem o konfliktach kończących się… połamanymi żebrami. Pokazuje, jak „zagracał” przestrzeń Marii Czubaszek swoimi instrumentami. Nie wymienia oczywiście każdego drobiazgu, stara się raczej ogólnie nakreślić sytuację. Obok nieuchronnych w każdym związku tarć podaje jednak przepis na naprawdę udaną relację. Nieraz akcentuje ogromną miłość, w której w ogóle nie ma zaborczości. Wojciech Karolak i Maria Czubaszek dawali sobie nawzajem sporo wolności, unikali kontrolowania siebie i szanowali prawo do prywatności. Nawet po śmierci Marii Wojciech Karolak nie chce poznawać jej sekretów czy przeglądać rzeczy osobistych. Jest w tym głęboka mądrość i prawdziwe uczucie.
Wojciech Karolak bardzo cierpi. Niektóre wspomnienia wyraźnie sprawiają mu ból, w rozmowach czasem wpada w złość. Z Krystyną Pytlakowską znajduje wspólną płaszczyznę porozumienia – w końcu ona też doskonale znała Marię i może coś dodać do opowieści. Czasami wyznania zyskują ton serdeczny, pełne są ciepła i sentymentu, zdarzają się też motywy komiczne. Karolak prezentuje Marię Czubaszek od domowej, rodzinnej strony. Niekiedy powracają „medialne” tematy (wałkowany do znudzenia wątek aborcji), ale dużo więcej tu opowieści familiarnych, ciekawych właśnie ze względu na oderwanie od powszechnie kojarzonego wizerunku.
Marię Czubaszek od strony zawodowej przedstawiają za to koledzy z pracy, satyrycy i dziennikarze. Każdy rozdział tomu kończy się tutaj jednym krótkim wspomnieniem: na liście znajdują się między innymi Michał Urbaniak, Edward Lutczyn, Hanna Śleszyńska, Jacek Fedorowicz, Ewa Bem czy Ryszard Marek Groński. Oni opowiadają, jaka była Maria Czubaszek w pracy. Owszem, powtarzają się tu niektóre kwestie (niechęć do jedzenia czy miłość do zwierząt), ale wyłania się z tych wspomnień drugi obrazek, portret Marii Czubaszek, która kocha swój zawód. Tym razem, kiedy autorzy wspomnień odkreślają wyjątkowość i niepowtarzalność postaci, nie są to standardowe elementy wspomnień: taką Marię Czubaszek poznali też widzowie, słuchacze i czytelnicy. „Małżeństwo doskonałe” kusi więc nie tylko prawdziwością (w tym prawdziwością uczuć), ale i jeszcze jednym spotkaniem z nietuzinkową postacią. To książka, która musiała powstać jako pożegnanie – ale jest też zaproszeniem do prywatnego mikroświata dwojga kochających się ludzi. Jakby opowieści i wzruszeń było mało, Wojciech Karolak dzieli się hojnie zdjęciami z domowego archiwum – i wtedy robi się jeszcze bardziej sentymentalnie. Tego jednak nikt publikacji – ani autorom – nie będzie mieć za złe. „Małżeństwo doskonałe” to książka potrzebna.
środa, 26 lipca 2017
Justyna Posłuszna: Jutro będzie koniec świata
Media Rodzina, Poznań 2017.
Dwa strachy
Każdy ma jakieś lęki czy fobie. Niektórzy pozwalają strachowi przejąć kontrolę nad życiem. A Justyna Posłuszna chce, żeby dwóch mężczyzn z różnymi, a w gruncie rzeczy – identycznymi – przypadłościami wpadło na siebie i wzajemnie sobie pomogło. „Jutro będzie koniec świata” to kolejna historia zahaczająca o temat emigracji zarobkowej. Paweł Poliż wyjeżdża do Londynu, żeby poprawić swoją sytuację finansową, ale też… żeby uciec od problemu w postaci wpadki – ciąży jego nowej dziewczyny. Paweł po traumach z dzieciństwa panicznie boi się wody, ale do tej przypadłości nie chce się przyznawać: mało kto mógłby to zrozumieć. W Londynie tymczasem Henry przygotowuje się na rychły koniec świata. Precyzyjnie obliczył, w jakim miejscu będzie bezpieczny – i gromadzi potrzebny sprzęt. Plany komplikuje nieco fakt, że Henry cierpi na agorafobię i od wielu lat w ogóle nie wychodzi z domu. Nie pomaga mu profesjonalna terapia ani świadomość, że strach bierze się z umysłu i nie ma racjonalnego wytłumaczenia. „Jutro będzie koniec świata” to opowieść o elektryzującym spotkaniu tych dwóch mężczyzn: młody bezrobotny prawnik z Polski i angielski dżentelmen w podeszłym wieku wbrew wszystkiemu dogadują się ze sobą. Nawet kiedy otoczenie traktuje ich jak wariatów, obaj wiedzą, jak ważne jest zrozumienie. To także powieść o wzajemnym szacunku i wzruszającej – choć szorstkiej – przyjaźni. Londyn staje się areną niezwykłej przygody – bohaterowie są sobie niezbędni.
Skoro już autorka decyduje się mnożyć przedziwne zbiegi okoliczności dla uatrakcyjnienia fabuły, nie boi się wprowadzania motywów wręcz stereotypowych. DO takich należy Nina, kobieta rodem z historii sensacyjnych. Nina jest piękna, seksowna, pozbawiona skrupułów i zdecydowana. To ona dyktuje warunki, bez względu na to, czy chodzi o nową pracę dla ukochanego, czy o sam związek. To Nina staje się łącznikiem między Pawłem i Henrym – tego pierwszego wciąga w swoje życie, niewiele tłumacząc – trudno pojąć jej intencje. Z tym drugim łączy ją… nieżyjący już brat Henry’ego: była żoną o wiele lat od siebie starszego mężczyzny. To nie jedyna zagadka w życiorysie Niny – i sposób na ubarwienie fabuły.
Justyna Posłuszna portretuje Polaków na emigracji na marginesie swojej historii. O wiele bardziej interesuje ją przeszłość obu panów, aktualna relacja Pawła i Niny oraz wspomnienie o Martynie, która została w Polsce, nie odpowiada na maile, a przelewy odsyła bez słowa. Żeby realizować nowe plany, Paweł musi się najpierw nauczyć radzić z przeszłością. Dopiero kiedy pogodzi się z dawnymi przeżyciami i okiełzna demony, dojrzeje na tyle, by podejmować trafne decyzje. Ale Paweł jest na obczyźnie chlubnym wyjątkiem. To mężczyzna zaradny, nie boi się wyzwań, zna język i kreatywnie podchodzi do rozmaitych problemów. Polacy w Londynie niestety częściej są jak Magda: liczą na finansowy cud, najlepiej natychmiast i bez wysiłku, ubarwiają swoje CV, są leniwi i rozkapryszeni, a w dodatku bariera językowa stanowi dla nich przeszkodę nie do przejścia. Justyna Posłuszna taki obraz Polaka w Londynie przedstawia trochę na prawach satyry, a trochę – komentarza do rzeczywistości. Nie chodzi jej jednak o odzwierciedlanie sytuacji wśród emigrantów zarobkowych – chce opowiedzieć historię i na tym się skupia. „Jutro będzie koniec świata” ma momentami słabsze fragmenty, dłużyzny czy nieuzasadnione rozwiązania wątków – ale autorka sprawia, że chce się wiedzieć, co będzie dalej. Tym wynagradza odbiorcom konstrukcyjne wątpliwości. Można dołączyć tę powieść do dzisiejszych historii emigracyjnych – choć czasami realizm przechodzi tu w bajkę.
Dwa strachy
Każdy ma jakieś lęki czy fobie. Niektórzy pozwalają strachowi przejąć kontrolę nad życiem. A Justyna Posłuszna chce, żeby dwóch mężczyzn z różnymi, a w gruncie rzeczy – identycznymi – przypadłościami wpadło na siebie i wzajemnie sobie pomogło. „Jutro będzie koniec świata” to kolejna historia zahaczająca o temat emigracji zarobkowej. Paweł Poliż wyjeżdża do Londynu, żeby poprawić swoją sytuację finansową, ale też… żeby uciec od problemu w postaci wpadki – ciąży jego nowej dziewczyny. Paweł po traumach z dzieciństwa panicznie boi się wody, ale do tej przypadłości nie chce się przyznawać: mało kto mógłby to zrozumieć. W Londynie tymczasem Henry przygotowuje się na rychły koniec świata. Precyzyjnie obliczył, w jakim miejscu będzie bezpieczny – i gromadzi potrzebny sprzęt. Plany komplikuje nieco fakt, że Henry cierpi na agorafobię i od wielu lat w ogóle nie wychodzi z domu. Nie pomaga mu profesjonalna terapia ani świadomość, że strach bierze się z umysłu i nie ma racjonalnego wytłumaczenia. „Jutro będzie koniec świata” to opowieść o elektryzującym spotkaniu tych dwóch mężczyzn: młody bezrobotny prawnik z Polski i angielski dżentelmen w podeszłym wieku wbrew wszystkiemu dogadują się ze sobą. Nawet kiedy otoczenie traktuje ich jak wariatów, obaj wiedzą, jak ważne jest zrozumienie. To także powieść o wzajemnym szacunku i wzruszającej – choć szorstkiej – przyjaźni. Londyn staje się areną niezwykłej przygody – bohaterowie są sobie niezbędni.
Skoro już autorka decyduje się mnożyć przedziwne zbiegi okoliczności dla uatrakcyjnienia fabuły, nie boi się wprowadzania motywów wręcz stereotypowych. DO takich należy Nina, kobieta rodem z historii sensacyjnych. Nina jest piękna, seksowna, pozbawiona skrupułów i zdecydowana. To ona dyktuje warunki, bez względu na to, czy chodzi o nową pracę dla ukochanego, czy o sam związek. To Nina staje się łącznikiem między Pawłem i Henrym – tego pierwszego wciąga w swoje życie, niewiele tłumacząc – trudno pojąć jej intencje. Z tym drugim łączy ją… nieżyjący już brat Henry’ego: była żoną o wiele lat od siebie starszego mężczyzny. To nie jedyna zagadka w życiorysie Niny – i sposób na ubarwienie fabuły.
Justyna Posłuszna portretuje Polaków na emigracji na marginesie swojej historii. O wiele bardziej interesuje ją przeszłość obu panów, aktualna relacja Pawła i Niny oraz wspomnienie o Martynie, która została w Polsce, nie odpowiada na maile, a przelewy odsyła bez słowa. Żeby realizować nowe plany, Paweł musi się najpierw nauczyć radzić z przeszłością. Dopiero kiedy pogodzi się z dawnymi przeżyciami i okiełzna demony, dojrzeje na tyle, by podejmować trafne decyzje. Ale Paweł jest na obczyźnie chlubnym wyjątkiem. To mężczyzna zaradny, nie boi się wyzwań, zna język i kreatywnie podchodzi do rozmaitych problemów. Polacy w Londynie niestety częściej są jak Magda: liczą na finansowy cud, najlepiej natychmiast i bez wysiłku, ubarwiają swoje CV, są leniwi i rozkapryszeni, a w dodatku bariera językowa stanowi dla nich przeszkodę nie do przejścia. Justyna Posłuszna taki obraz Polaka w Londynie przedstawia trochę na prawach satyry, a trochę – komentarza do rzeczywistości. Nie chodzi jej jednak o odzwierciedlanie sytuacji wśród emigrantów zarobkowych – chce opowiedzieć historię i na tym się skupia. „Jutro będzie koniec świata” ma momentami słabsze fragmenty, dłużyzny czy nieuzasadnione rozwiązania wątków – ale autorka sprawia, że chce się wiedzieć, co będzie dalej. Tym wynagradza odbiorcom konstrukcyjne wątpliwości. Można dołączyć tę powieść do dzisiejszych historii emigracyjnych – choć czasami realizm przechodzi tu w bajkę.
wtorek, 25 lipca 2017
Morris, Goscinny: Lucky Luke. Cyrk Western
Egmont, Warszawa 2017.
Słoń na prerii
Cyrk Western robi poważną konkurencję imprezie, na którą wszyscy w okolicy czekali. Cały Fort Coyote przygotowuje się na Rodeo Zilcha – jednak właściciel cyrku niewiele sobie robi z gróźb i ostrzeżeń. Wszystkim chce prezentować swój program. To nic, że jego dzika bestia, lew Nelson, jest ślepy na jedno oko i bez przerwy śpi. Sam słoń wystarczy, żeby przerazić Indian. Cyrk Western nie przejmuje się zatem planowaną imprezą. Ale bogacz Zilch zwany Brylantowym Zębem umie radzić sobie z przeciwnikami. Nawet jeśli miałby grać nieczysto. Wynajmuje płatnego zabójcę, by ten rozprawił się ze słoniem Andy. To początek potyczki, w którą włącza się – po stronie cyrkowców – Lucky Luke. Indianie nie pozostaną na uboczu. A jakby tego było mało, cyrkowe sztuczki mogą przydać się w konkurencjach podczas rodeo. Zderzenie dwóch przeciwstawnych światów – uporządkowanego przez stereotypy Dzikiego Zachodu i chaotycznego cyrku – oznaczać będzie większą niż zwykle porcję śmiechu.
Cyrk Western to szansa na przełamanie rutyny. Nic dziwnego więc, że Jolly Jumper szuka popisowego numeru dla siebie – może zaimponować kolegom koniom. I tak zresztą robi na nich wrażenie – oni przybywają na dźwięk melodyjki wygwizdywanej przez jeźdźca. Kiedy zagwiżdże Jolly Jumper – przybywa Lucky Luke. Takich humorystycznych drobiazgów pojawia się w fabule bardzo dużo, autorzy tym razem mniej koncentrują się na sprawie kryminalnej (bo to w zasadzie tekstowy samograj), bardziej na kilkukadrowych dowcipach, niemal satyrycznych popisach w sam raz dla uważnych czytelników. Mogą oni podglądać treningi cyrkowców i podstępy klaunów, mogą też obserwować bezradność zbyt pewnych siebie wrogów. Zilch jako potentat zbyt pewny siebie zasługuje na nauczki. Lucky Luke tradycyjnie pilnuje porządku – nie pozwoli, żeby Indianie (czy ktokolwiek inny) pokrzyżowali plany jego nowych przyjaciół.
W tomiku „Cyrk Western” twórcy sięgają po rozmaite stereotypowe motywy, które po prostych modyfikacjach funkcjonować będą jako źródło śmiechu. I płatny morderca, i groźny lew, i cyrkowe sztuczki – wszystko nadaje się do zabawy. Podobnie działają mechanizmy automatyzacji: Zilch przy kolejnych potyczkach zawsze traci swój brylantowy ząb i musi go uważnie szukać… dopóki nie pójdzie po rozum do głowy. Jest w tym tomiku dobre tempo, dynamika sprzyjająca śmiechowi, są ciągłe zmiany kontekstu. Twórcy bawią się wyobrażeniami o poszczególnych elementach cyrku – oraz Dzikiego Zachodu. Ponieważ obie te sfery nie mają punktów stycznych, ich połączenie wypada tym ciekawiej dla czytelników. Zapewnia zestaw atrakcji niespodziewanych – jak choćby widok słonia na prerii. Ale tu żarty są starannie przygotowane, nie ma przypadkowości.
Przypomnienie legendarnego komiksu to prezent dla fanów Goscinnego i Morrisa. Nie tylko dzieci mogą cieszyć się przygodami Lucky Luke’a i Jolly Jumpera – wiele tu płaszczyzn zrozumiałych dla starszych odbiorców. Twórcy operują tu schematami, które pasują do konwencji bajki, ale sprawdzają się też jako zabawa kontekstami kulturowymi. W tym komiksie charakterystyczna kreska sprawia, że odbiorcy mogą nie tylko śledzić scenariuszowe pomysły, ale i cieszyć się precyzją oddawania wyostrzanych uczuć. „Cyrk Western” to w dużej mierze również tomik do oglądania, do podziwiania kunsztu rysownika. Wznawianie takich publikacji sprawia, że kolejne pokolenie fanów Lucky Luke’a będzie cieszyć się komiksową klasyką. „Cyrk Western” ze względu na wykorzystywanie różnych tematów jest bardzo dobrą reprezentacją cyklu – zaprasza do dalszej lektury.
Słoń na prerii
Cyrk Western robi poważną konkurencję imprezie, na którą wszyscy w okolicy czekali. Cały Fort Coyote przygotowuje się na Rodeo Zilcha – jednak właściciel cyrku niewiele sobie robi z gróźb i ostrzeżeń. Wszystkim chce prezentować swój program. To nic, że jego dzika bestia, lew Nelson, jest ślepy na jedno oko i bez przerwy śpi. Sam słoń wystarczy, żeby przerazić Indian. Cyrk Western nie przejmuje się zatem planowaną imprezą. Ale bogacz Zilch zwany Brylantowym Zębem umie radzić sobie z przeciwnikami. Nawet jeśli miałby grać nieczysto. Wynajmuje płatnego zabójcę, by ten rozprawił się ze słoniem Andy. To początek potyczki, w którą włącza się – po stronie cyrkowców – Lucky Luke. Indianie nie pozostaną na uboczu. A jakby tego było mało, cyrkowe sztuczki mogą przydać się w konkurencjach podczas rodeo. Zderzenie dwóch przeciwstawnych światów – uporządkowanego przez stereotypy Dzikiego Zachodu i chaotycznego cyrku – oznaczać będzie większą niż zwykle porcję śmiechu.
Cyrk Western to szansa na przełamanie rutyny. Nic dziwnego więc, że Jolly Jumper szuka popisowego numeru dla siebie – może zaimponować kolegom koniom. I tak zresztą robi na nich wrażenie – oni przybywają na dźwięk melodyjki wygwizdywanej przez jeźdźca. Kiedy zagwiżdże Jolly Jumper – przybywa Lucky Luke. Takich humorystycznych drobiazgów pojawia się w fabule bardzo dużo, autorzy tym razem mniej koncentrują się na sprawie kryminalnej (bo to w zasadzie tekstowy samograj), bardziej na kilkukadrowych dowcipach, niemal satyrycznych popisach w sam raz dla uważnych czytelników. Mogą oni podglądać treningi cyrkowców i podstępy klaunów, mogą też obserwować bezradność zbyt pewnych siebie wrogów. Zilch jako potentat zbyt pewny siebie zasługuje na nauczki. Lucky Luke tradycyjnie pilnuje porządku – nie pozwoli, żeby Indianie (czy ktokolwiek inny) pokrzyżowali plany jego nowych przyjaciół.
W tomiku „Cyrk Western” twórcy sięgają po rozmaite stereotypowe motywy, które po prostych modyfikacjach funkcjonować będą jako źródło śmiechu. I płatny morderca, i groźny lew, i cyrkowe sztuczki – wszystko nadaje się do zabawy. Podobnie działają mechanizmy automatyzacji: Zilch przy kolejnych potyczkach zawsze traci swój brylantowy ząb i musi go uważnie szukać… dopóki nie pójdzie po rozum do głowy. Jest w tym tomiku dobre tempo, dynamika sprzyjająca śmiechowi, są ciągłe zmiany kontekstu. Twórcy bawią się wyobrażeniami o poszczególnych elementach cyrku – oraz Dzikiego Zachodu. Ponieważ obie te sfery nie mają punktów stycznych, ich połączenie wypada tym ciekawiej dla czytelników. Zapewnia zestaw atrakcji niespodziewanych – jak choćby widok słonia na prerii. Ale tu żarty są starannie przygotowane, nie ma przypadkowości.
Przypomnienie legendarnego komiksu to prezent dla fanów Goscinnego i Morrisa. Nie tylko dzieci mogą cieszyć się przygodami Lucky Luke’a i Jolly Jumpera – wiele tu płaszczyzn zrozumiałych dla starszych odbiorców. Twórcy operują tu schematami, które pasują do konwencji bajki, ale sprawdzają się też jako zabawa kontekstami kulturowymi. W tym komiksie charakterystyczna kreska sprawia, że odbiorcy mogą nie tylko śledzić scenariuszowe pomysły, ale i cieszyć się precyzją oddawania wyostrzanych uczuć. „Cyrk Western” to w dużej mierze również tomik do oglądania, do podziwiania kunsztu rysownika. Wznawianie takich publikacji sprawia, że kolejne pokolenie fanów Lucky Luke’a będzie cieszyć się komiksową klasyką. „Cyrk Western” ze względu na wykorzystywanie różnych tematów jest bardzo dobrą reprezentacją cyklu – zaprasza do dalszej lektury.
poniedziałek, 24 lipca 2017
Józef Czapski: Tumult i widma
Znak, Kraków 2017.
Podróże
„Tumult i widma” Józefa Czapskiego to książka ważna dla humanistów i już klasyczna, poszukiwana przez czytelników pragnących lektury ambitnej, erudycyjnej i osobistej jednocześnie. Składa się z artykułów publikowanych na łamach pism literackich w II połowie XX wieku i pokazuje stosunek Józefa Czapskiego między innymi do polskości i pielęgnowania myśli o kraju na obczyźnie, do spraw emigracji i przejmowania lokalnych kulturowych wzorców, do odbioru amerykańskich zwyczajów przez Europejczyków. Pierwsza część tomu to refleksje płynące z podróżniczych obserwacji> Czapski zapraszany z wykładami do różnych miejsc przy okazji bacznie się rozgląda, analizuje zachowania miejscowych i opowiada, z jakimi poglądami odbiorców się spotyka. Dodaje do tego jeszcze skojarzenia czytelnicze, refleksje natury filozoficznej. Józef Czapski imponuje samym sposobem opracowywania przemyśleń i doświadczeń. Tytułowy esej utrzymany jest w konwencji dziennika i dzieli książkę na dwie części. Pierwsza dotyczy przeżyć. Druga – przeżyć czytelniczych. Tu Józef Czapski staje się uważnym odbiorcą dzieł. Wdaje się w polemiki, przytacza to, co warte zapamiętania bądź przemyślenia. Czytelnikiem jest nader uważnym, chociaż nie zamierza ani wprowadzać pełnych recenzji, ani streszczeń. Kiedy czyta, dzieli się ze swoimi odbiorcami czymś w rodzaju prywatnych notatek, świadectwem lektury – i to część publiczności literackiej będzie najbardziej w tomie przyciągać. Dzisiaj nie należą te teksty do nowinek wydawniczych, są raczej niszowymi pozycjami w bibliotekach. Jednak omówień tych publikacji nie czyta się dla uzyskania wiadomości o nich: dużo ważniejsza staje się wrażliwość, erudycja i inteligencja Czapskiego, cechy eksponowane w kolejnych szkicach, a obecnie uwypuklane również za sprawą kontrastu z innymi pozycjami publicystycznymi. Nie spotyka się aktualnie na rynku takiej dyscypliny myślowej, staranności w prowadzeniu wywodu. Józef Czapski nie odstrasza hermetycznym językiem, ale uwodzi klasyczną elegancją. Kunszt narracyjny to jeden z powodów, dla których trzeba sięgnąć po „Tumult i widma”. Innym staje się całkowite przejście w świat kultury – przede wszystkim literatury i sztuki. Czapski jako przewodnik umiejętnie łączy osobiste doświadczenia i uwagi płynące z wojaży – z całym kontekstem twórczym. Forma eseju pozwala na płynne przechodzenie od życia do intertekstu – i mimo niecodziennego dyskursu sprawia, że „Tumult i widma” czyta się przyjemnie.
Czapski próbuje dokonywać analiz, obserwacje przekuwać na wiadomości wzbogacane o wnioski. Dzięki temu publikacja nabiera esencjonalnego charakteru, czyta się ją nie dla wrażeń estetycznych, a dla wiadomości w połączeniu z interpretacjami. I, oczywiście, dla stylu: ten autor pokazuje odbiorcom, co znaczy pisać z klasą. Bardzo różni się ta książka od dostępnej na rynku literatury publicystycznej – i świetnie, że się ukazuje, mimo że trafi do wąskiej grupy odbiorców. W literaturoznawcach wzbudzi tęsknotę za starannością przekazu i zaangażowaniem twórczym. Imponować też może podejście filozoficzne autora. Czapski dzieli się refleksjami, którym nadaje niekiedy niemal brzmienie aforyzmów, dba o to, by czytelnicy otrzymywali narrację gęstą, by każde zdanie czy każda myśl przekładały się na dalsze przemyślenia, tym razem już odbiorców. „Tumult i widma” uruchamia szereg międzytekstowych nawiązań, dostarcza satysfakcjonującej i wielopoziomowej lektury. Uważnym czytelnikom „Kultury” nie trzeba mówić, że warto po tę pozycję sięgnąć – tych jednak, którzy nie znają esejów Czapskiego, powinno się przekonać do czytania: takich książek już się nie spotyka. Znak nie boi się publikować dzieł tej klasy – nawet mimo trudności z rozreklamowaniem legendarnego w pewnych kręgach tytułu, uzupełnia rynek niekwestionowanym dziełem.
Podróże
„Tumult i widma” Józefa Czapskiego to książka ważna dla humanistów i już klasyczna, poszukiwana przez czytelników pragnących lektury ambitnej, erudycyjnej i osobistej jednocześnie. Składa się z artykułów publikowanych na łamach pism literackich w II połowie XX wieku i pokazuje stosunek Józefa Czapskiego między innymi do polskości i pielęgnowania myśli o kraju na obczyźnie, do spraw emigracji i przejmowania lokalnych kulturowych wzorców, do odbioru amerykańskich zwyczajów przez Europejczyków. Pierwsza część tomu to refleksje płynące z podróżniczych obserwacji> Czapski zapraszany z wykładami do różnych miejsc przy okazji bacznie się rozgląda, analizuje zachowania miejscowych i opowiada, z jakimi poglądami odbiorców się spotyka. Dodaje do tego jeszcze skojarzenia czytelnicze, refleksje natury filozoficznej. Józef Czapski imponuje samym sposobem opracowywania przemyśleń i doświadczeń. Tytułowy esej utrzymany jest w konwencji dziennika i dzieli książkę na dwie części. Pierwsza dotyczy przeżyć. Druga – przeżyć czytelniczych. Tu Józef Czapski staje się uważnym odbiorcą dzieł. Wdaje się w polemiki, przytacza to, co warte zapamiętania bądź przemyślenia. Czytelnikiem jest nader uważnym, chociaż nie zamierza ani wprowadzać pełnych recenzji, ani streszczeń. Kiedy czyta, dzieli się ze swoimi odbiorcami czymś w rodzaju prywatnych notatek, świadectwem lektury – i to część publiczności literackiej będzie najbardziej w tomie przyciągać. Dzisiaj nie należą te teksty do nowinek wydawniczych, są raczej niszowymi pozycjami w bibliotekach. Jednak omówień tych publikacji nie czyta się dla uzyskania wiadomości o nich: dużo ważniejsza staje się wrażliwość, erudycja i inteligencja Czapskiego, cechy eksponowane w kolejnych szkicach, a obecnie uwypuklane również za sprawą kontrastu z innymi pozycjami publicystycznymi. Nie spotyka się aktualnie na rynku takiej dyscypliny myślowej, staranności w prowadzeniu wywodu. Józef Czapski nie odstrasza hermetycznym językiem, ale uwodzi klasyczną elegancją. Kunszt narracyjny to jeden z powodów, dla których trzeba sięgnąć po „Tumult i widma”. Innym staje się całkowite przejście w świat kultury – przede wszystkim literatury i sztuki. Czapski jako przewodnik umiejętnie łączy osobiste doświadczenia i uwagi płynące z wojaży – z całym kontekstem twórczym. Forma eseju pozwala na płynne przechodzenie od życia do intertekstu – i mimo niecodziennego dyskursu sprawia, że „Tumult i widma” czyta się przyjemnie.
Czapski próbuje dokonywać analiz, obserwacje przekuwać na wiadomości wzbogacane o wnioski. Dzięki temu publikacja nabiera esencjonalnego charakteru, czyta się ją nie dla wrażeń estetycznych, a dla wiadomości w połączeniu z interpretacjami. I, oczywiście, dla stylu: ten autor pokazuje odbiorcom, co znaczy pisać z klasą. Bardzo różni się ta książka od dostępnej na rynku literatury publicystycznej – i świetnie, że się ukazuje, mimo że trafi do wąskiej grupy odbiorców. W literaturoznawcach wzbudzi tęsknotę za starannością przekazu i zaangażowaniem twórczym. Imponować też może podejście filozoficzne autora. Czapski dzieli się refleksjami, którym nadaje niekiedy niemal brzmienie aforyzmów, dba o to, by czytelnicy otrzymywali narrację gęstą, by każde zdanie czy każda myśl przekładały się na dalsze przemyślenia, tym razem już odbiorców. „Tumult i widma” uruchamia szereg międzytekstowych nawiązań, dostarcza satysfakcjonującej i wielopoziomowej lektury. Uważnym czytelnikom „Kultury” nie trzeba mówić, że warto po tę pozycję sięgnąć – tych jednak, którzy nie znają esejów Czapskiego, powinno się przekonać do czytania: takich książek już się nie spotyka. Znak nie boi się publikować dzieł tej klasy – nawet mimo trudności z rozreklamowaniem legendarnego w pewnych kręgach tytułu, uzupełnia rynek niekwestionowanym dziełem.
niedziela, 23 lipca 2017
Gru, Dru i minionki. Biblioteka filmowa
Egmont, Warszawa 2017.
Przygoda rodzinna
Minionki zdobyły sławę jako stworki z kina familijnego, które opowiadają się za złem. Są specyficzne, mają własny język i w zasadzie niewiele je obchodzi – poza możliwością służenia złemu panu. Dawniej ich szefem był Gru, ale Gru się zmienił. Został superszpiegiem w Lidze Antyprzestępczej. Minionki cierpliwie czekały na zmianę zainteresowań szefa, ale kiedy Gru został wyrzucony z Ligi, a i tak nie zamierzał wrócić do czynienia zła, uznały, że nie chcą takiego przywódcy i porzuciły Gru, a wkrótce trafiły do więzienia. Tak twórcy bajki wykorzystują popularność tych istot, przy czym odsuwają je z pierwszego planu, żeby zrobić miejsce na kolejne historie.
Tutaj motywem podstawowym będzie spotkanie Gru i Dru, złego i dobrego bliźniaka, rozdzielonych przez rodziców w dzieciństwie. Mama Gru jest wiecznie niezadowolona z syna, ojciec Dru jako superprzestępca musiał być bardzo rozczarowany „swoim” dzieckiem. Gru i Dru nie za bardzo umieją się dogadać, jednak sprawa kradzieży brylantu jest na tyle poważna, że zaczynają działać razem. Już wkrótce odkryją korzyści płynące z posiadania rodzeństwa – a to dopiero początek ich przygody. Gru i Dru bardzo dobrze się uzupełniają, to, za czym jeden tęskni, drugi ma na co dzień, takie rozwiązania charakterologiczne budzą śmiech. Do swojej dyspozycji Gru i Dru mają cały arsenał środków gromadzonych przez ojca – pytanie jednak, czy to wystarczy w działaniu: bohaterowie nie wydają się zbyt lotni umysłowo, a walka z przestępczością wymaga jednak sprytu…
Osobnym tematem stają się przybrane córki Gru. Małe dziewczynki dobrze czują się w nowym domu. Jednak Margo na imprezie zjada kawałek zaręczynowego sera i wplątuje się w sercowe kłopoty, za to Agnes cały czas marzy o jednorożcach. Dowiaduje się, gdzie je spotkać – i czeka na ukochane zwierzę. Ani Gru, ani Lucy, ani starsze siostry nie mają serca powiedzieć kilkulatce, że jednorożce nie istnieją, że to wytwór jej wyobraźni i powinna zmienić cel marzeń. Motyw z jednorożcem ubarwia tę historyjkę i uzasadnia obyczajowe fragmenty tomiku. Rodzina Gru może i nie jest typowa, ale przynajmniej bardzo kochająca, więc wszystko inne staje się mało istotne.
Gru realizuje swoją misję, Agnes swoją, a minionki robią swoje, działając w więzieniu. Ta historyjka na podstawie scenariusza napisana została z myślą o małych widzach. Bardzo dużo w niej humoru sytuacyjnego przenoszonego do nowego medium w krótkich opisach. W ogóle tomik charakteryzuje się specyficzną lapidarnością, nie ma w nim zbyt wiele tekstu, a twórcy ocalają przede wszystkim kinowe chwyty, to, co obliczone w filmie na reakcję maluchów. Publikacja nadaje się zatem najbardziej dla fanów filmu – dzieci, które będą wiedziały, o co chodzi w scenariuszu, nie potrzebują aż tak dokładnych streszczeń, tomik służyć im będzie jako przypominać akcji i komicznych fragmentów. Narracja upraszczana nie przekreśla licznych dowcipów. Owszem, są one przystosowane do młodej widowni i raczej do pokazywania – ale sprawdzą się i tutaj. Do akcji dołączone zostały przecież i wymowne obrazki, a pewne zabiegi i z przebojów kinowych upowszechniły się na tyle, że będą zrozumiałe i po zmianie nośnika. „Gru, Dru i minionki” to prosta opowiastka dla fanów filmu – kolejny sposób na podsycanie zainteresowania pomysłem fabularnym. Minionki stały się na tyle atrakcyjne dla małych odbiorców, że nawet gdy funkcjonują w tle, zyskują uznanie.
Przygoda rodzinna
Minionki zdobyły sławę jako stworki z kina familijnego, które opowiadają się za złem. Są specyficzne, mają własny język i w zasadzie niewiele je obchodzi – poza możliwością służenia złemu panu. Dawniej ich szefem był Gru, ale Gru się zmienił. Został superszpiegiem w Lidze Antyprzestępczej. Minionki cierpliwie czekały na zmianę zainteresowań szefa, ale kiedy Gru został wyrzucony z Ligi, a i tak nie zamierzał wrócić do czynienia zła, uznały, że nie chcą takiego przywódcy i porzuciły Gru, a wkrótce trafiły do więzienia. Tak twórcy bajki wykorzystują popularność tych istot, przy czym odsuwają je z pierwszego planu, żeby zrobić miejsce na kolejne historie.
Tutaj motywem podstawowym będzie spotkanie Gru i Dru, złego i dobrego bliźniaka, rozdzielonych przez rodziców w dzieciństwie. Mama Gru jest wiecznie niezadowolona z syna, ojciec Dru jako superprzestępca musiał być bardzo rozczarowany „swoim” dzieckiem. Gru i Dru nie za bardzo umieją się dogadać, jednak sprawa kradzieży brylantu jest na tyle poważna, że zaczynają działać razem. Już wkrótce odkryją korzyści płynące z posiadania rodzeństwa – a to dopiero początek ich przygody. Gru i Dru bardzo dobrze się uzupełniają, to, za czym jeden tęskni, drugi ma na co dzień, takie rozwiązania charakterologiczne budzą śmiech. Do swojej dyspozycji Gru i Dru mają cały arsenał środków gromadzonych przez ojca – pytanie jednak, czy to wystarczy w działaniu: bohaterowie nie wydają się zbyt lotni umysłowo, a walka z przestępczością wymaga jednak sprytu…
Osobnym tematem stają się przybrane córki Gru. Małe dziewczynki dobrze czują się w nowym domu. Jednak Margo na imprezie zjada kawałek zaręczynowego sera i wplątuje się w sercowe kłopoty, za to Agnes cały czas marzy o jednorożcach. Dowiaduje się, gdzie je spotkać – i czeka na ukochane zwierzę. Ani Gru, ani Lucy, ani starsze siostry nie mają serca powiedzieć kilkulatce, że jednorożce nie istnieją, że to wytwór jej wyobraźni i powinna zmienić cel marzeń. Motyw z jednorożcem ubarwia tę historyjkę i uzasadnia obyczajowe fragmenty tomiku. Rodzina Gru może i nie jest typowa, ale przynajmniej bardzo kochająca, więc wszystko inne staje się mało istotne.
Gru realizuje swoją misję, Agnes swoją, a minionki robią swoje, działając w więzieniu. Ta historyjka na podstawie scenariusza napisana została z myślą o małych widzach. Bardzo dużo w niej humoru sytuacyjnego przenoszonego do nowego medium w krótkich opisach. W ogóle tomik charakteryzuje się specyficzną lapidarnością, nie ma w nim zbyt wiele tekstu, a twórcy ocalają przede wszystkim kinowe chwyty, to, co obliczone w filmie na reakcję maluchów. Publikacja nadaje się zatem najbardziej dla fanów filmu – dzieci, które będą wiedziały, o co chodzi w scenariuszu, nie potrzebują aż tak dokładnych streszczeń, tomik służyć im będzie jako przypominać akcji i komicznych fragmentów. Narracja upraszczana nie przekreśla licznych dowcipów. Owszem, są one przystosowane do młodej widowni i raczej do pokazywania – ale sprawdzą się i tutaj. Do akcji dołączone zostały przecież i wymowne obrazki, a pewne zabiegi i z przebojów kinowych upowszechniły się na tyle, że będą zrozumiałe i po zmianie nośnika. „Gru, Dru i minionki” to prosta opowiastka dla fanów filmu – kolejny sposób na podsycanie zainteresowania pomysłem fabularnym. Minionki stały się na tyle atrakcyjne dla małych odbiorców, że nawet gdy funkcjonują w tle, zyskują uznanie.
Aleksandra Artymowska: Wplątany w labirynty
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Cel
Umiejętnie Aleksandra Artymowska wykorzystuje mody na gry logiczne dla dzieci oraz na picture booki dla odbiorców w różnym wieku. Teraz przychodzi czas, by historię bez słów poznali również polscy użytkownicy książki. Autorka sięga po motyw labiryntów jako zestawu trudnych dróg i zagadek, ale nadaje mu walory emocjonalne przez wprowadzenie konkretnego bohatera i zrozumiałego dla wszystkich celu. Małe dziecko siedzące pod drzewem wydaje się być bardzo samotne: wokół nie ma nikogo. Bohater tomiku myśli o bliskich: w komiksowym dymku pojawiają się postacie, za którymi malec tęskni. Nie ma na co czekać, powinien ruszać na spotkanie z nimi. Odbiorcy też mogą pozbyć się wątpliwości; Artymowska gra na ich emocjach, sprawia, że zechcą zaangażować się w przygodę. Właściwie nie mają wyjścia, bo oto z przewróconą kartką chłopiec biegnie do punktu oznaczonego strzałką.
Każda labiryntowa rozkładówka to ogromna przestrzeń wypełniona rozmaitymi ścieżkami, tunelami i szlakami. Nie trzeba słów. Początek jest zawsze tam, gdzie bohater – trzeba go więc najpierw znaleźć. Koniec to miejsce oznaczone strzałką. Koniec automatycznie przenosi do następnego labiryntu, ze zmianą tematu. Nie zawsze początek i koniec są oddalone od siebie na dwie strony, czasami bywają zbliżane. I tak wędrówka będzie skomplikowana. Autorka nawiązuje trochę do komputerowych platformówek – przejście jednej planszy przenosi na wyższy poziom (i przybliża do celu). Chłopiec nie traci energii, nie ma w tej grze przestojów. Owszem, zawsze można zabawę na pewien czas przerwać, ale rozwiązywanie labiryntów się nie nudzi.
A to za sprawą zmienności. Autorka utrzymuje tu jednostajną tonację kolorystyczną, stosuje pastelowe barwy. Jeden labirynt to maksymalnie dwa lub trzy kolory (wliczając w to odcienie…). Takiej jednolitości nie ma w tematach. Pierwszy labirynt rozgrywa się w konarach drzew z systemem drabinek i kładek. Potem pojawią się między innymi rury, kamienne konstrukcje, łodzie, występy skalne, bryły lodu czy piaskowe groty. Wydaje się, że chłopiec musi przemierzyć świat, żeby dotrzeć do bliskich. Kolejne labirynty autorka łączy charakterystycznymi drabinkami czy klamrami wmurowanymi w ściany. Do tomiku dołączony jest klucz rozwiązań, gdyby ktoś miał problemy lub wątpliwości co do wybieranych ścieżek. Spójnego charakteru nadają też przygodom motywy origami – papierowe statki, samoloty lub żurawie wypełniają przestrzeń i zamieniają się w desenie. Pełnią dyskretnie funkcję ozdobną i uszlachetniają tomik.
Aleksandra Artymowska rysuje opowieść, która nie zna granic. Może z powodzeniem funkcjonować na całym świecie – zawsze będzie zrozumiała. Do tego nie odstrasza infantylnością, bo autorka dba o to, by warstwa graficzna nie kojarzyła się z typowymi dziecięcymi łamigłówkami. Rezygnuje z innych niż labiryntowe celów i próbuje zaimponować odbiorcom misternymi wzorami. Nie modyfikuje gatunku, ale wydobywa z niego to, co najlepsze i najcenniejsze. „Wplątany w labirynty” może stać się zabawą dla całej rodziny albo sposobem na spędzanie czasu w wakacyjnej podróży. To również tomik, który jest graficznym popisem – pod tym kątem uspokaja i wycisza. Aleksandra Artymowska trafi tą książką do różnych grup odbiorców.
Cel
Umiejętnie Aleksandra Artymowska wykorzystuje mody na gry logiczne dla dzieci oraz na picture booki dla odbiorców w różnym wieku. Teraz przychodzi czas, by historię bez słów poznali również polscy użytkownicy książki. Autorka sięga po motyw labiryntów jako zestawu trudnych dróg i zagadek, ale nadaje mu walory emocjonalne przez wprowadzenie konkretnego bohatera i zrozumiałego dla wszystkich celu. Małe dziecko siedzące pod drzewem wydaje się być bardzo samotne: wokół nie ma nikogo. Bohater tomiku myśli o bliskich: w komiksowym dymku pojawiają się postacie, za którymi malec tęskni. Nie ma na co czekać, powinien ruszać na spotkanie z nimi. Odbiorcy też mogą pozbyć się wątpliwości; Artymowska gra na ich emocjach, sprawia, że zechcą zaangażować się w przygodę. Właściwie nie mają wyjścia, bo oto z przewróconą kartką chłopiec biegnie do punktu oznaczonego strzałką.
Każda labiryntowa rozkładówka to ogromna przestrzeń wypełniona rozmaitymi ścieżkami, tunelami i szlakami. Nie trzeba słów. Początek jest zawsze tam, gdzie bohater – trzeba go więc najpierw znaleźć. Koniec to miejsce oznaczone strzałką. Koniec automatycznie przenosi do następnego labiryntu, ze zmianą tematu. Nie zawsze początek i koniec są oddalone od siebie na dwie strony, czasami bywają zbliżane. I tak wędrówka będzie skomplikowana. Autorka nawiązuje trochę do komputerowych platformówek – przejście jednej planszy przenosi na wyższy poziom (i przybliża do celu). Chłopiec nie traci energii, nie ma w tej grze przestojów. Owszem, zawsze można zabawę na pewien czas przerwać, ale rozwiązywanie labiryntów się nie nudzi.
A to za sprawą zmienności. Autorka utrzymuje tu jednostajną tonację kolorystyczną, stosuje pastelowe barwy. Jeden labirynt to maksymalnie dwa lub trzy kolory (wliczając w to odcienie…). Takiej jednolitości nie ma w tematach. Pierwszy labirynt rozgrywa się w konarach drzew z systemem drabinek i kładek. Potem pojawią się między innymi rury, kamienne konstrukcje, łodzie, występy skalne, bryły lodu czy piaskowe groty. Wydaje się, że chłopiec musi przemierzyć świat, żeby dotrzeć do bliskich. Kolejne labirynty autorka łączy charakterystycznymi drabinkami czy klamrami wmurowanymi w ściany. Do tomiku dołączony jest klucz rozwiązań, gdyby ktoś miał problemy lub wątpliwości co do wybieranych ścieżek. Spójnego charakteru nadają też przygodom motywy origami – papierowe statki, samoloty lub żurawie wypełniają przestrzeń i zamieniają się w desenie. Pełnią dyskretnie funkcję ozdobną i uszlachetniają tomik.
Aleksandra Artymowska rysuje opowieść, która nie zna granic. Może z powodzeniem funkcjonować na całym świecie – zawsze będzie zrozumiała. Do tego nie odstrasza infantylnością, bo autorka dba o to, by warstwa graficzna nie kojarzyła się z typowymi dziecięcymi łamigłówkami. Rezygnuje z innych niż labiryntowe celów i próbuje zaimponować odbiorcom misternymi wzorami. Nie modyfikuje gatunku, ale wydobywa z niego to, co najlepsze i najcenniejsze. „Wplątany w labirynty” może stać się zabawą dla całej rodziny albo sposobem na spędzanie czasu w wakacyjnej podróży. To również tomik, który jest graficznym popisem – pod tym kątem uspokaja i wycisza. Aleksandra Artymowska trafi tą książką do różnych grup odbiorców.
sobota, 22 lipca 2017
Virginia C. Andrews: Mroczny las
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Ślub z bajki
Kazirodcze związki stanowią podstawę rozterek bohaterów Virginii C. Andrews, ale w „Mrocznym lesie”, drugim tomie poświęconym Willow de Beers, temat mocno się odsuwa, a autorka wkracza w rejony dotąd sobie niemal nieznane. Młoda kobieta wraca do Palm Beach – chce być bliżej swojej matki i pomóc jej w opiece nad przyrodnim bratem, wyraźnie mającym problemy psychiczne. Linden jest malarzem – i motywem artystycznej duszy można by tłumaczyć niektóre jego zachowania. Ale to z pewnością nie wystarczy, żeby pojąć złożoność jego natury. Willow nie traci nadziei, że uda się przywrócić w domu normalność. Zamierza wciągnąć Lindena w krąg swoich znajomych ze studiów i przekonać do pracy nad sobą: samo leczenie nie przynosi oczekiwanych skutków. Bohaterka musi też zająć się własnym życiem: oto Thatcher Eaton, bajecznie bogaty młody adwokat, planuje się z nią związać. Wprawdzie jest stałym tematem rubryk plotkarskich i przez opinię publiczną bywa swatany z rozmaitymi pięknościami, wprawdzie chwilowo miał zamiar relację z Willow utrzymać w tajemnicy – ale w końcu wkłada jej na palec zaręczynowy pierścionek. Willow może poczuć się jak w bajce.
Sporą część „Mrocznego lasu” zajmują relacje towarzyskie. Willow odbudowuje kontakty z matką i pielęgnuje pamięć o ojcu, studiuje i poznaje nowe koleżanki. Nie uniknie też kontaktów z rodziną Thatchera: jego matka bardzo angażuje się w przygotowania wspaniałego ślubu. Siostra Thatchera natomiast zachowuje się raczej wrogo. Są tu jeszcze przyjaciółki, które znalazły sposób na wiarołomnych mężów i wspierają się w najtrudniejszych chwilach. W krzykliwym otoczeniu Willow nie umie się odnaleźć: wolałaby skromny ślub w gronie najbliższych, martwi się też wyskokami Lindena. Wprawdzie nagle znalazła się w bajce – ale nie jest to do końca jej bajka. Andrews za to opisuje przygotowania do ceremonii z rozmachem godnym romansów. Rozkoszuje się bogactwem i możliwościami Thatchera, wszelkie przeczucia lub drobne sprzeczki natychmiast maskuje drogimi prezentami. Pieniądze służą jej tu do kreowania iście królewskiego przyjęcia. Nie pozwala jednak czytelnikom zapomnieć, że specjalizuje się w thrillerach i w końcu uderzy.
„Mroczny las” to książka, w której niepokój staje się podskórnym dodatkiem do fabuły. Istnieją ponure lub przykre przesłanki, ale nie sposób zajmować się nimi zbyt długo, skoro wokół wydarza się baśń. Autorka bawi się wewnętrznym spokojem bohaterki i jej naiwną wiarą, że wszystko się ułoży. Willow chce, jak jej ojciec, zajmować się psychiatrią, a własnych rozmówców często mimochodem diagnozuje. Dzięki przenikliwości umysłu może uniknąć drobnych złośliwości czy przejrzeć intencje fałszywych przyjaciółek. Nie jest jednak na tyle sprytna, by pojąć, co czai się w umyśle owładniętym chorobą. Virginia C. Andrews tym razem unika motywu więzienia – tworzy dla postaci przestrzeń z marzeń, ale pozostawia jej też wybór otoczenia. Willow nie musi mieszkać z matką i bratem, może się wszędzie wyprowadzić. Jest wolna – jedyne utrudnienia to te, którymi pozwoli się w dobrej wierze spętać. Autorka w opracowywaniu motywacji bohaterki mocno podkreśla współczucie, atawistyczną chęć niesienia pomocy – to w połączeniu z nadmiernym optymizmem Willow stanowi wystarczający powód do wpadania w pułapki. „Mroczny las” długo udaje historię, którą wcale nie jest – a kiedy wydarzenia nabierają tempa, Andrews nie zajmuje się już uzasadnianiem odczuć kobiety. Zamiast nich wprowadza ostrą akcję. Fanów ta autorka nie zaskoczy, posługuje się sprawdzonymi przez siebie schematami i pomysłami.
Ślub z bajki
Kazirodcze związki stanowią podstawę rozterek bohaterów Virginii C. Andrews, ale w „Mrocznym lesie”, drugim tomie poświęconym Willow de Beers, temat mocno się odsuwa, a autorka wkracza w rejony dotąd sobie niemal nieznane. Młoda kobieta wraca do Palm Beach – chce być bliżej swojej matki i pomóc jej w opiece nad przyrodnim bratem, wyraźnie mającym problemy psychiczne. Linden jest malarzem – i motywem artystycznej duszy można by tłumaczyć niektóre jego zachowania. Ale to z pewnością nie wystarczy, żeby pojąć złożoność jego natury. Willow nie traci nadziei, że uda się przywrócić w domu normalność. Zamierza wciągnąć Lindena w krąg swoich znajomych ze studiów i przekonać do pracy nad sobą: samo leczenie nie przynosi oczekiwanych skutków. Bohaterka musi też zająć się własnym życiem: oto Thatcher Eaton, bajecznie bogaty młody adwokat, planuje się z nią związać. Wprawdzie jest stałym tematem rubryk plotkarskich i przez opinię publiczną bywa swatany z rozmaitymi pięknościami, wprawdzie chwilowo miał zamiar relację z Willow utrzymać w tajemnicy – ale w końcu wkłada jej na palec zaręczynowy pierścionek. Willow może poczuć się jak w bajce.
Sporą część „Mrocznego lasu” zajmują relacje towarzyskie. Willow odbudowuje kontakty z matką i pielęgnuje pamięć o ojcu, studiuje i poznaje nowe koleżanki. Nie uniknie też kontaktów z rodziną Thatchera: jego matka bardzo angażuje się w przygotowania wspaniałego ślubu. Siostra Thatchera natomiast zachowuje się raczej wrogo. Są tu jeszcze przyjaciółki, które znalazły sposób na wiarołomnych mężów i wspierają się w najtrudniejszych chwilach. W krzykliwym otoczeniu Willow nie umie się odnaleźć: wolałaby skromny ślub w gronie najbliższych, martwi się też wyskokami Lindena. Wprawdzie nagle znalazła się w bajce – ale nie jest to do końca jej bajka. Andrews za to opisuje przygotowania do ceremonii z rozmachem godnym romansów. Rozkoszuje się bogactwem i możliwościami Thatchera, wszelkie przeczucia lub drobne sprzeczki natychmiast maskuje drogimi prezentami. Pieniądze służą jej tu do kreowania iście królewskiego przyjęcia. Nie pozwala jednak czytelnikom zapomnieć, że specjalizuje się w thrillerach i w końcu uderzy.
„Mroczny las” to książka, w której niepokój staje się podskórnym dodatkiem do fabuły. Istnieją ponure lub przykre przesłanki, ale nie sposób zajmować się nimi zbyt długo, skoro wokół wydarza się baśń. Autorka bawi się wewnętrznym spokojem bohaterki i jej naiwną wiarą, że wszystko się ułoży. Willow chce, jak jej ojciec, zajmować się psychiatrią, a własnych rozmówców często mimochodem diagnozuje. Dzięki przenikliwości umysłu może uniknąć drobnych złośliwości czy przejrzeć intencje fałszywych przyjaciółek. Nie jest jednak na tyle sprytna, by pojąć, co czai się w umyśle owładniętym chorobą. Virginia C. Andrews tym razem unika motywu więzienia – tworzy dla postaci przestrzeń z marzeń, ale pozostawia jej też wybór otoczenia. Willow nie musi mieszkać z matką i bratem, może się wszędzie wyprowadzić. Jest wolna – jedyne utrudnienia to te, którymi pozwoli się w dobrej wierze spętać. Autorka w opracowywaniu motywacji bohaterki mocno podkreśla współczucie, atawistyczną chęć niesienia pomocy – to w połączeniu z nadmiernym optymizmem Willow stanowi wystarczający powód do wpadania w pułapki. „Mroczny las” długo udaje historię, którą wcale nie jest – a kiedy wydarzenia nabierają tempa, Andrews nie zajmuje się już uzasadnianiem odczuć kobiety. Zamiast nich wprowadza ostrą akcję. Fanów ta autorka nie zaskoczy, posługuje się sprawdzonymi przez siebie schematami i pomysłami.
Regal Academy. Królewskie zadania z naklejkami
Egmont, Warszawa 2017.
Logika
„Regal Academy. Królewskie zadania z naklejkami” to kolejny na rynku zeszyt z klasycznymi łamigłówkami dla najmłodszych, połączony z bohaterami telewizyjnej bajki. Zeszyt, co warto podkreślić, bardzo kolorowy i nastawiony na zadania logiczne. Wszystkie polecenia zostały powiązane z Królewską Akademią – odnoszą się do codzienności bohaterów, ale nie trzeba znać bajki, żeby radzić sobie z zaleceniami. Zresztą już drugie z nich wykorzystuje sylwetki pięciu postaci (podpisane): dzięki temu zabiegowi maluchy szybko wkroczą w ten świat i poczują się w nim komfortowo. To raczej niezbędne do rozwiązywania zadań, czasem dosyć trudnych.
Wiele pomysłów opiera się na dopasowywaniu fragmentu do obrazka. Mogą to być powiększenia oczu lub puzzle, kontury zwierząt czy wyszukiwanie, kto z przedstawionych gości nie pojawił się na imprezie. Zdarza się układanie fragmentów obrazka w odpowiedniej kolejności albo sprawdzanie, jakiego przedmiotu na ilustracji nie ma. Twórcy tomiku starają się też urozmaicać znane motywy – kiedy pojawia się porównywanka, jeden rysunek przedstawiony jest w odbiciu lustrzanym. Daje się zauważyć tendencję do wykorzystywania zadań „matematycznych” – często powracają rozmaite diagramy z postaciami, określone sekwencje ruchów lub tabelki będące uproszczonymi sudoku. Dzieci dostają zatem spore wyzwania. Powróci klasyczna (ale bardzo trudna, bo składająca się z małych płaszczyzn) kolorowanka, krzyżówka czy szyfr. Wszystko z „akcją” rozgrywającą się w Królewskiej Akademii – tak, żeby mali fani (bardziej, sądząc po księżniczkowatości i cukierkowym stylu – małe fanki) mogli zaangażować się w pełni w zabawę z bohaterami. Autorzy tomiku nie wymyślają nic nowego w dziedzinie popularnych łamigłówek, ale bardzo dobrze je zestawiają z bajką i jej bohaterami. Dzieci znajdą tu zadania o różnym stopniu trudności, może nawet nie wszystkie będą w stanie rozwiązać od razu. Niby istnieje tu klucz podpowiedzi, ale taki klucz część odbiorców wykorzystuje często bezrefleksyjnie i z lenistwa, lepiej więc go nie ujawniać przedwcześnie.
„Królewskie zadania z naklejkami” uczą przede wszystkim logicznego myślenia i twórczego rozwiązywania problemów. Raczej nie ma tu zadań naiwnych, oczywistych dla małych odbiorców i zniechęcających ze względu na zbyt proste rozwiązania. W końcu królewska akademia powinna trzymać poziom i utwierdzać odbiorców w przekonaniu, że jest czymś wyjątkowym. W tym wypadku o „wyjątkowości” stanowią łamigłówki, rzadziej spotykane lub modyfikowane tak, by unikać rutyny. To dobry pomysł, zwłaszcza że niemal każda seria i każdy odrobinę rozpoznawalny bohater ma już swoje podserie kreatywne.
Ten tomik wyróżniać się będzie także kolorami. Bohaterowie z Królewskiej Akademii są trochę jak z mangi, trochę – jak z bardziej popularnych serii o wróżkach-przyjaciółkach. Imponują modnymi strojami, makijażem czy ekstrawaganckimi (ale dodającymi im uroku) fryzurami. W książce dominuje róż, gwiazdki i motywy kwiatowe, sporo tu najrozmaitszych ozdobników. Grafika przesłodzona i kiczowata to coś pożądanego w pewnym wieku – wiadomo zatem, że dzieci chętnie będą do tego zestawu zadań sięgać. A że nadmiar różu skrywa matematykę i logikę – tym lepiej, nieświadome podstępu małe odbiorczynie poćwiczą sobie umiejętności w tym zakresie. Nie jest to zbyt gruby tomik, ale może zamęczyć – na pewno nie da się go szybko i za jednym razem rozwiązać, sporo czasu zajmie – i chociaż sugeruje zabawę, przyczyni się do rozwiązania umiejętności dzieci. Może wspierać naukę, urozmaicać typowe zadania domowe.
Logika
„Regal Academy. Królewskie zadania z naklejkami” to kolejny na rynku zeszyt z klasycznymi łamigłówkami dla najmłodszych, połączony z bohaterami telewizyjnej bajki. Zeszyt, co warto podkreślić, bardzo kolorowy i nastawiony na zadania logiczne. Wszystkie polecenia zostały powiązane z Królewską Akademią – odnoszą się do codzienności bohaterów, ale nie trzeba znać bajki, żeby radzić sobie z zaleceniami. Zresztą już drugie z nich wykorzystuje sylwetki pięciu postaci (podpisane): dzięki temu zabiegowi maluchy szybko wkroczą w ten świat i poczują się w nim komfortowo. To raczej niezbędne do rozwiązywania zadań, czasem dosyć trudnych.
Wiele pomysłów opiera się na dopasowywaniu fragmentu do obrazka. Mogą to być powiększenia oczu lub puzzle, kontury zwierząt czy wyszukiwanie, kto z przedstawionych gości nie pojawił się na imprezie. Zdarza się układanie fragmentów obrazka w odpowiedniej kolejności albo sprawdzanie, jakiego przedmiotu na ilustracji nie ma. Twórcy tomiku starają się też urozmaicać znane motywy – kiedy pojawia się porównywanka, jeden rysunek przedstawiony jest w odbiciu lustrzanym. Daje się zauważyć tendencję do wykorzystywania zadań „matematycznych” – często powracają rozmaite diagramy z postaciami, określone sekwencje ruchów lub tabelki będące uproszczonymi sudoku. Dzieci dostają zatem spore wyzwania. Powróci klasyczna (ale bardzo trudna, bo składająca się z małych płaszczyzn) kolorowanka, krzyżówka czy szyfr. Wszystko z „akcją” rozgrywającą się w Królewskiej Akademii – tak, żeby mali fani (bardziej, sądząc po księżniczkowatości i cukierkowym stylu – małe fanki) mogli zaangażować się w pełni w zabawę z bohaterami. Autorzy tomiku nie wymyślają nic nowego w dziedzinie popularnych łamigłówek, ale bardzo dobrze je zestawiają z bajką i jej bohaterami. Dzieci znajdą tu zadania o różnym stopniu trudności, może nawet nie wszystkie będą w stanie rozwiązać od razu. Niby istnieje tu klucz podpowiedzi, ale taki klucz część odbiorców wykorzystuje często bezrefleksyjnie i z lenistwa, lepiej więc go nie ujawniać przedwcześnie.
„Królewskie zadania z naklejkami” uczą przede wszystkim logicznego myślenia i twórczego rozwiązywania problemów. Raczej nie ma tu zadań naiwnych, oczywistych dla małych odbiorców i zniechęcających ze względu na zbyt proste rozwiązania. W końcu królewska akademia powinna trzymać poziom i utwierdzać odbiorców w przekonaniu, że jest czymś wyjątkowym. W tym wypadku o „wyjątkowości” stanowią łamigłówki, rzadziej spotykane lub modyfikowane tak, by unikać rutyny. To dobry pomysł, zwłaszcza że niemal każda seria i każdy odrobinę rozpoznawalny bohater ma już swoje podserie kreatywne.
Ten tomik wyróżniać się będzie także kolorami. Bohaterowie z Królewskiej Akademii są trochę jak z mangi, trochę – jak z bardziej popularnych serii o wróżkach-przyjaciółkach. Imponują modnymi strojami, makijażem czy ekstrawaganckimi (ale dodającymi im uroku) fryzurami. W książce dominuje róż, gwiazdki i motywy kwiatowe, sporo tu najrozmaitszych ozdobników. Grafika przesłodzona i kiczowata to coś pożądanego w pewnym wieku – wiadomo zatem, że dzieci chętnie będą do tego zestawu zadań sięgać. A że nadmiar różu skrywa matematykę i logikę – tym lepiej, nieświadome podstępu małe odbiorczynie poćwiczą sobie umiejętności w tym zakresie. Nie jest to zbyt gruby tomik, ale może zamęczyć – na pewno nie da się go szybko i za jednym razem rozwiązać, sporo czasu zajmie – i chociaż sugeruje zabawę, przyczyni się do rozwiązania umiejętności dzieci. Może wspierać naukę, urozmaicać typowe zadania domowe.
piątek, 21 lipca 2017
Marek Niedźwiecki: Australijczyk
Wielka Litera, Warszawa 2017. (wyd. II)
Podróż i odpoczynek
Marek Niedźwiecki uwielbia Australię. Najpierw wybrał się tam zawodowo, później stwierdził, że na ten kontynent warto wracać, by coraz lepiej go poznawać. Od kilkunastu lat stara się zawsze wygospodarować trochę czasu, żeby wybrać się d kraju kontrastów. Poza tym, że Australię kocha, stara się ją też zrozumieć. Realizuje tu swoje fotograficzne hobby: w kadrach zatrzymuje niepowtarzalne widoki. O miłości do Australii opowiada w tomie, który na druk musiał poczekać (pierwszy raz ukazał się przed dwoma laty, teraz powraca w nieco poręczniejszej wersji). Ważniejsze bowiem z perspektywy wydawców były książki poświęcone pracy radiowca. Mimo błyskawicznego rynku literatury podróżniczo-reportażowej nie od razu mógł autor podzielić się zachwytami z odbiorcami. Teraz jednak żaden fan Australii nie przejdzie obojętnie obok „Australijczyka” – właściwie to albumu, tomu, w którym zdjęcia dominują nad tekstem, a na pewno bardziej działają na wyobraźnię czytelników. To opowieść „urlopowa”. Owszem, pojawiają się w niej czasami nawiązania do pracy, ale dużo częściej chodzi o odkrywanie Antypodów i odrzucanie mitów na temat Australii.
Marek Niedźwiecki omija turystyczne szlaki i atrakcje dla wycieczek. Woli prezentować odbiorcom indywidualne (nie zawsze oczywiste) zachwyty, sprawia, że przemierzają razem z nim kontynent i dowiadują się tego, czego nie ma w przewodnikach. Autor nie zamierza powtarzać wiadomości historycznych ani geograficznych, nie będzie zanudzać odbiorców stylem z podręczników i natłokiem informacji. Nie musi podpierać się książkowymi faktami, skoro przeżywa i doświadcza – i to jest sedno zawartości relacji. Niedźwiecki próbuje pokazać czytelnikom, dlaczego wraca do Australii, dzieli się odkryciami (wino australijskie), opowiada o lokalnych przysmakach i o co dziwniejszych przygodach. Przedstawia Australię bez stereotypów, co więcej, w ogóle tych stereotypów nie zauważa. Zachowuje rytm wypoczynkowy, wprowadza do relacji przyjaciół i sprawdzone trasy, a czasem fragmenty dziennika, by jeszcze lepiej uchwycić istotę tematu.
„Australijczyk” podzielony jest na krótkie rozdziały, a autor stara się tak pisać, by jeden rozdział oznaczał jeden temat (wycieczkę, konkretne miejsce, spotkanie). Przemierza kontynent, ale nie szuka na nim egzotyki, szanuje lokalne zwyczaje. Woli odpoczywać niż szukać przygód (te zresztą przyjdą same). Ogólnikowo wspomina drobiazgi: towarzyskie relacje, miłe chwile bez większego znaczenia dla życiorysu. Wprowadza akcenty osobiste, buduje też sieć intertekstualiów, przywołuje własne marzenia, zjawiska atmosferyczne i godziny. Czasami komentuje konteksty robienia prezentowych zdjęć. Nie zarzuca odbiorców tekstem, nie rozpieszcza wyjaśnieniami, a jednak uzyskuje fantastyczną familiarność stylu. Wpisuje się „Australijczykiem” w dzisiejszą modę na osobiste „reportaże” podróżnicze, choć pozostaje nieco na marginesie nurtu przez to właśnie, że rezygnuje z danych encyklopedycznych. Zanudzać nie chce.
A na zdjęciach pokazuje „swoją” Australię. Nie pocztówkowe widoki, nie to, co oczywiste, co od razu z Australią się kojarzy. Niedźwiecki szuka ciekawostek, motywów, które przyciągają do tego kraju, własnego spojrzenia na świeże odkrycia. Pozwala przy tym słuchaczom lepiej poznać siebie, bo opowiada o tym, co dla niego ważne, co utkwiło mu w pamięci i co sprawia, że spędza urlopy w Australii. „Australijczyk” to tom do oglądania. Nie funkcjonuje jako publikacja celebryty – trafi do fanów Niedźwieckiego, ale też do ludzi, których interesuje Australia jako miejsce wakacyjnego pobytu. Nie ma tu odkrywania lokalnych gatunków ani kultury. Jest spokój i mnóstwo fotografii.
Podróż i odpoczynek
Marek Niedźwiecki uwielbia Australię. Najpierw wybrał się tam zawodowo, później stwierdził, że na ten kontynent warto wracać, by coraz lepiej go poznawać. Od kilkunastu lat stara się zawsze wygospodarować trochę czasu, żeby wybrać się d kraju kontrastów. Poza tym, że Australię kocha, stara się ją też zrozumieć. Realizuje tu swoje fotograficzne hobby: w kadrach zatrzymuje niepowtarzalne widoki. O miłości do Australii opowiada w tomie, który na druk musiał poczekać (pierwszy raz ukazał się przed dwoma laty, teraz powraca w nieco poręczniejszej wersji). Ważniejsze bowiem z perspektywy wydawców były książki poświęcone pracy radiowca. Mimo błyskawicznego rynku literatury podróżniczo-reportażowej nie od razu mógł autor podzielić się zachwytami z odbiorcami. Teraz jednak żaden fan Australii nie przejdzie obojętnie obok „Australijczyka” – właściwie to albumu, tomu, w którym zdjęcia dominują nad tekstem, a na pewno bardziej działają na wyobraźnię czytelników. To opowieść „urlopowa”. Owszem, pojawiają się w niej czasami nawiązania do pracy, ale dużo częściej chodzi o odkrywanie Antypodów i odrzucanie mitów na temat Australii.
Marek Niedźwiecki omija turystyczne szlaki i atrakcje dla wycieczek. Woli prezentować odbiorcom indywidualne (nie zawsze oczywiste) zachwyty, sprawia, że przemierzają razem z nim kontynent i dowiadują się tego, czego nie ma w przewodnikach. Autor nie zamierza powtarzać wiadomości historycznych ani geograficznych, nie będzie zanudzać odbiorców stylem z podręczników i natłokiem informacji. Nie musi podpierać się książkowymi faktami, skoro przeżywa i doświadcza – i to jest sedno zawartości relacji. Niedźwiecki próbuje pokazać czytelnikom, dlaczego wraca do Australii, dzieli się odkryciami (wino australijskie), opowiada o lokalnych przysmakach i o co dziwniejszych przygodach. Przedstawia Australię bez stereotypów, co więcej, w ogóle tych stereotypów nie zauważa. Zachowuje rytm wypoczynkowy, wprowadza do relacji przyjaciół i sprawdzone trasy, a czasem fragmenty dziennika, by jeszcze lepiej uchwycić istotę tematu.
„Australijczyk” podzielony jest na krótkie rozdziały, a autor stara się tak pisać, by jeden rozdział oznaczał jeden temat (wycieczkę, konkretne miejsce, spotkanie). Przemierza kontynent, ale nie szuka na nim egzotyki, szanuje lokalne zwyczaje. Woli odpoczywać niż szukać przygód (te zresztą przyjdą same). Ogólnikowo wspomina drobiazgi: towarzyskie relacje, miłe chwile bez większego znaczenia dla życiorysu. Wprowadza akcenty osobiste, buduje też sieć intertekstualiów, przywołuje własne marzenia, zjawiska atmosferyczne i godziny. Czasami komentuje konteksty robienia prezentowych zdjęć. Nie zarzuca odbiorców tekstem, nie rozpieszcza wyjaśnieniami, a jednak uzyskuje fantastyczną familiarność stylu. Wpisuje się „Australijczykiem” w dzisiejszą modę na osobiste „reportaże” podróżnicze, choć pozostaje nieco na marginesie nurtu przez to właśnie, że rezygnuje z danych encyklopedycznych. Zanudzać nie chce.
A na zdjęciach pokazuje „swoją” Australię. Nie pocztówkowe widoki, nie to, co oczywiste, co od razu z Australią się kojarzy. Niedźwiecki szuka ciekawostek, motywów, które przyciągają do tego kraju, własnego spojrzenia na świeże odkrycia. Pozwala przy tym słuchaczom lepiej poznać siebie, bo opowiada o tym, co dla niego ważne, co utkwiło mu w pamięci i co sprawia, że spędza urlopy w Australii. „Australijczyk” to tom do oglądania. Nie funkcjonuje jako publikacja celebryty – trafi do fanów Niedźwieckiego, ale też do ludzi, których interesuje Australia jako miejsce wakacyjnego pobytu. Nie ma tu odkrywania lokalnych gatunków ani kultury. Jest spokój i mnóstwo fotografii.
czwartek, 20 lipca 2017
Gabriela Mistral: Królewna Śnieżka u krasnoludków
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Wizyta
Do tej pory w serii klasycznych baśni opowiadanych na nowo przed stuleciem przez Gabrielę Mistral autorka raczej starała się oczyścić stare fabuły z naleciałości czy interpretacji dziecięcych opowieści. Częściej odnosiła się do wersji Charlesa Perraulta niż do braci Grimm, zwracała uwagę nawet na drobiazgi, dzisiaj pomijane z oszczędności czasu lub dla podkreślenia najbardziej kojarzonych motywów: wprowadzała je z powrotem do tekstów. Ale w przypadku „Królewny Śnieżki u krasnoludków” Gabriela Mistral decyduje się na zaakcentowanie jednego tylko wątku, a nie całej rozbudowanej baśni. Królewna Śnieżka pojawia się u siedmiu krasnoludków, a gospodarze po powrocie odkrywają ślady czyjejś – tajemniczej – obecności. To motyw przez najmłodszych najczęściej kojarzony raczej ze „Złotowłosą”.
Dom krasnoludków wzywa dziewczynkę. Śnieżka podąża do miejsca, które widzi z daleka. A w środku – przemierza kolejne pokoje, sprawdza, jak smakują przygotowane potrawy. Dzieci razem z tą bohaterką zwiedzają nowe miejsce, oglądają je oczami dziewczynki i odkrywają na nowo. Na razie jeszcze krasnoludki nie wróciły, więc poza tajemnicą pojawia się tu też lekki niepokój: co będzie, gdy nakryją Śnieżkę na chodzeniu po ich mieszkaniu. Śnieżka się nie spieszy, spokojnie ogląda każdy element wyposażenia. Bohaterka nie wie, do kogo należy tak wygodnie i przytulnie urządzony dom – może jedynie wyciągać wnioski na temat domowników. To rodzaj zagadki (chociaż wszyscy przecież wiedzą, kogo spotka Śnieżka i jak potoczą się jej losy).
U krasnoludków bohaterka znajduje swoje miejsce. Serdecznie przyjęta, może teraz poczuć się jak u siebie, już z pełnym poparciem mieszkańców. Gabriela Mistral swoją opowieść, a raczej scenkę, doprowadza do tego momentu – i pozostawia Śnieżkę szczęśliwą i bezpieczną z życzliwymi krasnoludkami. Tu urywa relację – nie zapowiada, co się jeszcze wydarzy, nawet w żaden sposób nie sugeruje, że ta fabuła ma mieć dalszy ciąg. Prezentuje tylko obrazek, pojedynczy motyw pozbawiony intryg czy dynamiki. Od początku do końca jest tu spokojnie – nawet gdy Śnieżka sama chodzi po domu krasnoludków i nie wie, jak zostanie przyjęta. Zajmuje się kontemplowaniem wystroju, poznawaniem domu różnymi zmysłami. Autorka chętnie stosuje tutaj wyliczenia, spowalnia tempo opowieści. Lubi porównania – one pomagają uświadomić dzieciom niezwykłość miejsca i jego wyposażenia. Nowością dla odbiorców będą również nazwy, jakie krasnoludki nadają nowej znajomej. Każdy z tych pozornie usypiających, stonowanych elementów podlega osobnym interpretacjom, nie ma tu fragmentów pozbawionych znaczenia, wolnych od dodatkowych treści.
Carles Ballesteros tworzy ilustracje w duchu ironicznym, nieco karykaturalne. Lubi odzwierciedlać emocje lub przesadzone reakcje postaci, dba o to, by każda całostronicowa zamieniała się w pojedynczą opowieść. W „Królewnie Śnieżce u krasnoludków” grafiki zostały dostosowane do odbioru przez dorosłych na równi z najmłodszymi. W tej książce niezwykle silna staje się estetyzacja – w planie tekstu widać to w obfitości poetyckich środków stylistycznych, we wpływaniu na wyobraźnię. Po raz kolejny wszystkim znana baśń zaczyna funkcjonować inaczej, w oderwaniu od fabuły i przesłań z literatury czwartej. To sprawia, że na tę opowieść czytelnicy spojrzą na nowo i być może odkryją w niej znaczenia dotąd pomijane. Taki sens ma przerabianie klasyki i przedstawianie jej w kolejnych odsłonach. „Królewna Śnieżka u krasnoludków” to wyimek bajki – ale z literackim przepychem.
Wizyta
Do tej pory w serii klasycznych baśni opowiadanych na nowo przed stuleciem przez Gabrielę Mistral autorka raczej starała się oczyścić stare fabuły z naleciałości czy interpretacji dziecięcych opowieści. Częściej odnosiła się do wersji Charlesa Perraulta niż do braci Grimm, zwracała uwagę nawet na drobiazgi, dzisiaj pomijane z oszczędności czasu lub dla podkreślenia najbardziej kojarzonych motywów: wprowadzała je z powrotem do tekstów. Ale w przypadku „Królewny Śnieżki u krasnoludków” Gabriela Mistral decyduje się na zaakcentowanie jednego tylko wątku, a nie całej rozbudowanej baśni. Królewna Śnieżka pojawia się u siedmiu krasnoludków, a gospodarze po powrocie odkrywają ślady czyjejś – tajemniczej – obecności. To motyw przez najmłodszych najczęściej kojarzony raczej ze „Złotowłosą”.
Dom krasnoludków wzywa dziewczynkę. Śnieżka podąża do miejsca, które widzi z daleka. A w środku – przemierza kolejne pokoje, sprawdza, jak smakują przygotowane potrawy. Dzieci razem z tą bohaterką zwiedzają nowe miejsce, oglądają je oczami dziewczynki i odkrywają na nowo. Na razie jeszcze krasnoludki nie wróciły, więc poza tajemnicą pojawia się tu też lekki niepokój: co będzie, gdy nakryją Śnieżkę na chodzeniu po ich mieszkaniu. Śnieżka się nie spieszy, spokojnie ogląda każdy element wyposażenia. Bohaterka nie wie, do kogo należy tak wygodnie i przytulnie urządzony dom – może jedynie wyciągać wnioski na temat domowników. To rodzaj zagadki (chociaż wszyscy przecież wiedzą, kogo spotka Śnieżka i jak potoczą się jej losy).
U krasnoludków bohaterka znajduje swoje miejsce. Serdecznie przyjęta, może teraz poczuć się jak u siebie, już z pełnym poparciem mieszkańców. Gabriela Mistral swoją opowieść, a raczej scenkę, doprowadza do tego momentu – i pozostawia Śnieżkę szczęśliwą i bezpieczną z życzliwymi krasnoludkami. Tu urywa relację – nie zapowiada, co się jeszcze wydarzy, nawet w żaden sposób nie sugeruje, że ta fabuła ma mieć dalszy ciąg. Prezentuje tylko obrazek, pojedynczy motyw pozbawiony intryg czy dynamiki. Od początku do końca jest tu spokojnie – nawet gdy Śnieżka sama chodzi po domu krasnoludków i nie wie, jak zostanie przyjęta. Zajmuje się kontemplowaniem wystroju, poznawaniem domu różnymi zmysłami. Autorka chętnie stosuje tutaj wyliczenia, spowalnia tempo opowieści. Lubi porównania – one pomagają uświadomić dzieciom niezwykłość miejsca i jego wyposażenia. Nowością dla odbiorców będą również nazwy, jakie krasnoludki nadają nowej znajomej. Każdy z tych pozornie usypiających, stonowanych elementów podlega osobnym interpretacjom, nie ma tu fragmentów pozbawionych znaczenia, wolnych od dodatkowych treści.
Carles Ballesteros tworzy ilustracje w duchu ironicznym, nieco karykaturalne. Lubi odzwierciedlać emocje lub przesadzone reakcje postaci, dba o to, by każda całostronicowa zamieniała się w pojedynczą opowieść. W „Królewnie Śnieżce u krasnoludków” grafiki zostały dostosowane do odbioru przez dorosłych na równi z najmłodszymi. W tej książce niezwykle silna staje się estetyzacja – w planie tekstu widać to w obfitości poetyckich środków stylistycznych, we wpływaniu na wyobraźnię. Po raz kolejny wszystkim znana baśń zaczyna funkcjonować inaczej, w oderwaniu od fabuły i przesłań z literatury czwartej. To sprawia, że na tę opowieść czytelnicy spojrzą na nowo i być może odkryją w niej znaczenia dotąd pomijane. Taki sens ma przerabianie klasyki i przedstawianie jej w kolejnych odsłonach. „Królewna Śnieżka u krasnoludków” to wyimek bajki – ale z literackim przepychem.
środa, 19 lipca 2017
Paulina Wilk: Między walizkami
W drodze, Poznań 2017.
Inne życie
Paulina Wilk podróżuje, żeby myśleć. Nie chce być zadeptywaczem świata, zamiast nowych lądów woli odkrywać sens międzyludzkich relacji. Podróże są dla niej rodzajem ucieczki od cywilizacyjnego pośpiechu – i od nieakceptowanych zmian, których już nie da się powstrzymać. Od czasu do czasu autorka wprowadza też mentalne wojaże – powroty do wspomnień. Wszystko nasycone silnymi przeżyciami, wzbogacone o kontakt z drugim człowiekiem, choćby tylko powierzchowny. Bo Paulina Wilk nie zawsze angażuje się w specyfikę miejsca i ludzi, często wystarczy jej po prostu kontemplowanie odmienności. Przygląda się z boku temu, czego brakuje jej w codzienności – i próbuje dopasować do własnych wyobrażeń bez wnikania w szczegóły. Podróże stają się dobrym zaspokajaczem tęsknot. Tu nie trzeba pojmować ani dogłębnie poznawać, wystarczy dodać do własnych pragnień kojący gest, życzliwość przypadkowego przechodnia, uśmiech – to, co przydałoby się w kraju. Złych wspomnień nie zabiera się z powrotem – i to przepis na szczęśliwość.
Paulina Wilk szuka uzasadnienia dla wypraw, które na początku kojarzą się z tremą i nieprzygotowaniem, a później owocują melancholią. Przez krótkie wypady do stolic europejskich i przez dalsze wyprawy – zamierza znaleźć receptę na to, co ludzie tracą. Z powrotem uczy się kontaktu, wyczulenia na drugą osobę. Pokazuje, jak wiele traci się przez elektroniczne gadżety i nieumiejętność rozmowy. Opowiada o eskapadach pamiętanych z dzieciństwa i zestawia je z dzisiejszym upadkiem kultury podróżowania. Ale sam motyw podróży to punkt wyjścia – dla autorki bardziej liczą się wojaże duchowe, lekcje, jakie wynosi z przebywania gdzieś indziej i z konfrontowania oczekiwań z rzeczywistością.
Bardzo stara się autorka uwrażliwić czytelników na piękno „inności” i jednocześnie przekonać co do swojej otwartości na kultury czy religie. Przedstawia ludzi, których spotykała na drodze i którzy nie stanowili żadnego zagrożenia, co więcej – którzy sami pomagali, gdy było to potrzebne. Jeśli gdzieś zetknęła się z przejawem nieżyczliwości, natychmiast neutralizuje go dobrym wspomnieniem, jakby bała się krytycznie podejść do doświadczeń. Chce być jednoznacznie optymistyczna i nie zamierza podsuwać sceptykom nawet cienia negatywnych przykładów. Oczywiście ta tendencyjność stanie się wodą na młyn jej oponentów, ale tym, którzy pielęgnują w sobie wiarę w innych ludzi, tom spodoba się bez zastrzeżeń.
Migawki z podróży – felietonowe relacje przemyśleń – Paulina Wilk przeplata skojarzeniami z domu rodzinnego. Chce uczyć odbiorców zadumy (refleksja nad świątecznymi życzeniami) i przywiązania do tradycji. Wzbogaca to estetycznymi zachwytami nad śpiewem muezinów, nie dzieli religii, pozwala przeżywać uniesienia. W podróży zatrzymuje się nad tym, co jednostkowe i potwierdzające jej obserwacje, nie wnika głębiej – mimo głębi przemyśleń i staranności w doborze słów. Jest „Między walizkami” publikacja, którą każdy przeżywać musi na swój sposób. Jako lektura to zestaw smakowitych i pełnych tekstów, nie przeszkadza wówczas nawet specyficzna alogiczność w argumentacji. Paulina Wilk pozwala przeżywać, operuje uczuciami i w tym jest bardzo dobra.
Inne życie
Paulina Wilk podróżuje, żeby myśleć. Nie chce być zadeptywaczem świata, zamiast nowych lądów woli odkrywać sens międzyludzkich relacji. Podróże są dla niej rodzajem ucieczki od cywilizacyjnego pośpiechu – i od nieakceptowanych zmian, których już nie da się powstrzymać. Od czasu do czasu autorka wprowadza też mentalne wojaże – powroty do wspomnień. Wszystko nasycone silnymi przeżyciami, wzbogacone o kontakt z drugim człowiekiem, choćby tylko powierzchowny. Bo Paulina Wilk nie zawsze angażuje się w specyfikę miejsca i ludzi, często wystarczy jej po prostu kontemplowanie odmienności. Przygląda się z boku temu, czego brakuje jej w codzienności – i próbuje dopasować do własnych wyobrażeń bez wnikania w szczegóły. Podróże stają się dobrym zaspokajaczem tęsknot. Tu nie trzeba pojmować ani dogłębnie poznawać, wystarczy dodać do własnych pragnień kojący gest, życzliwość przypadkowego przechodnia, uśmiech – to, co przydałoby się w kraju. Złych wspomnień nie zabiera się z powrotem – i to przepis na szczęśliwość.
Paulina Wilk szuka uzasadnienia dla wypraw, które na początku kojarzą się z tremą i nieprzygotowaniem, a później owocują melancholią. Przez krótkie wypady do stolic europejskich i przez dalsze wyprawy – zamierza znaleźć receptę na to, co ludzie tracą. Z powrotem uczy się kontaktu, wyczulenia na drugą osobę. Pokazuje, jak wiele traci się przez elektroniczne gadżety i nieumiejętność rozmowy. Opowiada o eskapadach pamiętanych z dzieciństwa i zestawia je z dzisiejszym upadkiem kultury podróżowania. Ale sam motyw podróży to punkt wyjścia – dla autorki bardziej liczą się wojaże duchowe, lekcje, jakie wynosi z przebywania gdzieś indziej i z konfrontowania oczekiwań z rzeczywistością.
Bardzo stara się autorka uwrażliwić czytelników na piękno „inności” i jednocześnie przekonać co do swojej otwartości na kultury czy religie. Przedstawia ludzi, których spotykała na drodze i którzy nie stanowili żadnego zagrożenia, co więcej – którzy sami pomagali, gdy było to potrzebne. Jeśli gdzieś zetknęła się z przejawem nieżyczliwości, natychmiast neutralizuje go dobrym wspomnieniem, jakby bała się krytycznie podejść do doświadczeń. Chce być jednoznacznie optymistyczna i nie zamierza podsuwać sceptykom nawet cienia negatywnych przykładów. Oczywiście ta tendencyjność stanie się wodą na młyn jej oponentów, ale tym, którzy pielęgnują w sobie wiarę w innych ludzi, tom spodoba się bez zastrzeżeń.
Migawki z podróży – felietonowe relacje przemyśleń – Paulina Wilk przeplata skojarzeniami z domu rodzinnego. Chce uczyć odbiorców zadumy (refleksja nad świątecznymi życzeniami) i przywiązania do tradycji. Wzbogaca to estetycznymi zachwytami nad śpiewem muezinów, nie dzieli religii, pozwala przeżywać uniesienia. W podróży zatrzymuje się nad tym, co jednostkowe i potwierdzające jej obserwacje, nie wnika głębiej – mimo głębi przemyśleń i staranności w doborze słów. Jest „Między walizkami” publikacja, którą każdy przeżywać musi na swój sposób. Jako lektura to zestaw smakowitych i pełnych tekstów, nie przeszkadza wówczas nawet specyficzna alogiczność w argumentacji. Paulina Wilk pozwala przeżywać, operuje uczuciami i w tym jest bardzo dobra.
wtorek, 18 lipca 2017
Goscinny, Morris: Lucky Luke. Dalton City
Egmont, Warszawa 2017.
Miasto bandytów
Trzeba dobrze znać alfabet Morse’a, żeby przyjmować komunikaty z radiotelegrafu. Inaczej może dojść do katastrofy, na przykład wypuszczenia z więzienia najgorszego z braci Daltonów. Chociaż Lucky Luke zapowiadał, że nie będzie po raz kolejny ścigał tych przestępców, musi coś zrobić. Jednak Daltonowie zamierzają przejąć rządy. Samotny kowboj wydaje się być żadną przeszkodą. Ale Daltonowie po raz kolejny nie doceniają Lucky Luke’a. On w pojedynkę potrafi pokonać bandytów. W tomiku „Dalton City” humor pojawia się już na poziomie osi fabularnej. Daltonowie potrzebują w końcu w swoim mieście „próbnego” klienta, kogoś, kto przetestuje oferowane rozwiązania. Dla tego kogoś otwiera się hotele i restauracje, oferuje się rozrywki w saloonie („dziewczynki” od Lulu Spluwy potrzebują nastroju, czyli bójek między klientami, żeby profesjonalnie tańczyć kankana na scenie). Dalton City zaczyna się rozwijać bardzo prężnie i bez znaczenia jest tego przyczyna. Czytelnicy towarzyszyć będą bohaterom podczas kolejnych odkryć – i bawić się na równi z postaciami.
Dowcip wzbogacają tu charaktery. Daltonowie, chociaż rozróżniani jedynie wzrostem, okazują się bardzo wyraziści w emocjach czy reakcjach, ich przygody polegają na szeregu niepowodzeń – przypadków lub fuszerek. Często też autorzy wykorzystują chwyt polegający na nagłej i absurdalnej zamianie ról, tak, jakby wszyscy jedynie odgrywali swoje zadania, ale nie byli do nich specjalnie przywiązani. To dlatego więzień stać się może najbardziej oczekiwanym i rozpieszczanym gościem, a ścigany sprzymierzy się ze ścigającym, gdy jest szansa na zdobycie lepszego wroga. W „Dalton City” uciekinierzy z więzienia chcieliby zorganizować sobie miejsce na hazard i nielegalne rozrywki – przy okazji rozbudowują stereotyp miasteczka z Dzikiego Zachodu. Kolejne motywy kojarzone z saloonem czy westernami tu zyskują komiczne rozpracowanie. Chodzi nie o to, żeby przedstawiać bieg wydarzeń, a żeby logika tych wydarzeń wywoływała śmiech. Autorzy ułatwiają sobie jeszcze pracę „seriami” – refrenowo powracającymi motywami. Tak jest z wyjątkowo głupim ale poczciwym psem z więzienia, Błyskiem, tak jest z reakcjami na określone sytuacje. Do tego Goscinny wprowadza zamiary kompletnie nierealne: poślubienie Lulu Spluwy przez Joego Daltona, całkowity spokój Lucky Luke’a, który w żadnych okolicznościach nie przestaje ćmić papierosa. Opowieść śmieszy ze względu na przesłania, ale i na dobre puenty z poszczególnych drobnych wątków. Zwykle co kilka kardów pojawia się coś zabawnego – albo zamknięcie sytuacji, albo nawiązanie do już znanych czytelnikom rozwiązań. To sprawia, że po tomik chętnie sięgać będą i dorośli, i dzieci. Goscinny i Morris oferują dowcipy różnego rodzaju, dla różnych grup wiekowych. Nawet jeśli akcja rozgrywa się na jednym planie, komizm staje się wielopłaszczyznowy.
Wznawianie tomików o Lucky Luke’u to szansa zwłaszcza dla młodszych pokoleń na poznanie legendarnego już kowboja i jego przeciwników. Starszym pozwoli na sentymentalny powrót do lektur dzieciństwa. Ale „Dalton City” to również pokazanie, jak tworzyć inteligentną rozrywkę. Jest tu pomysłowe wykorzystanie stereotypów, a przede wszystkim – umiłowanie kreskówkowego absurdu. Dzieje się tu wiele i nie do powtórzenia w prawdziwym życiu. Tempo wydarzeń w połączeniu z precyzyjnie rysowanymi postaciami usatysfakcjonuje koneserów gatunku. Przygody Lucky Luke’a oczywiście są dzisiaj archaiczne o tyle, że nikt nie uwierzy w bliskość świata przedstawionego. Ale posługiwanie się schematami sprawia, że komiks wybrzmiewa uniwersalnie. „Dalton City” to publikacja kultowa, jeden z tych tomików, które trzeba mieć. Klasyka komiksu w najbardziej dowcipnej wersji.
Miasto bandytów
Trzeba dobrze znać alfabet Morse’a, żeby przyjmować komunikaty z radiotelegrafu. Inaczej może dojść do katastrofy, na przykład wypuszczenia z więzienia najgorszego z braci Daltonów. Chociaż Lucky Luke zapowiadał, że nie będzie po raz kolejny ścigał tych przestępców, musi coś zrobić. Jednak Daltonowie zamierzają przejąć rządy. Samotny kowboj wydaje się być żadną przeszkodą. Ale Daltonowie po raz kolejny nie doceniają Lucky Luke’a. On w pojedynkę potrafi pokonać bandytów. W tomiku „Dalton City” humor pojawia się już na poziomie osi fabularnej. Daltonowie potrzebują w końcu w swoim mieście „próbnego” klienta, kogoś, kto przetestuje oferowane rozwiązania. Dla tego kogoś otwiera się hotele i restauracje, oferuje się rozrywki w saloonie („dziewczynki” od Lulu Spluwy potrzebują nastroju, czyli bójek między klientami, żeby profesjonalnie tańczyć kankana na scenie). Dalton City zaczyna się rozwijać bardzo prężnie i bez znaczenia jest tego przyczyna. Czytelnicy towarzyszyć będą bohaterom podczas kolejnych odkryć – i bawić się na równi z postaciami.
Dowcip wzbogacają tu charaktery. Daltonowie, chociaż rozróżniani jedynie wzrostem, okazują się bardzo wyraziści w emocjach czy reakcjach, ich przygody polegają na szeregu niepowodzeń – przypadków lub fuszerek. Często też autorzy wykorzystują chwyt polegający na nagłej i absurdalnej zamianie ról, tak, jakby wszyscy jedynie odgrywali swoje zadania, ale nie byli do nich specjalnie przywiązani. To dlatego więzień stać się może najbardziej oczekiwanym i rozpieszczanym gościem, a ścigany sprzymierzy się ze ścigającym, gdy jest szansa na zdobycie lepszego wroga. W „Dalton City” uciekinierzy z więzienia chcieliby zorganizować sobie miejsce na hazard i nielegalne rozrywki – przy okazji rozbudowują stereotyp miasteczka z Dzikiego Zachodu. Kolejne motywy kojarzone z saloonem czy westernami tu zyskują komiczne rozpracowanie. Chodzi nie o to, żeby przedstawiać bieg wydarzeń, a żeby logika tych wydarzeń wywoływała śmiech. Autorzy ułatwiają sobie jeszcze pracę „seriami” – refrenowo powracającymi motywami. Tak jest z wyjątkowo głupim ale poczciwym psem z więzienia, Błyskiem, tak jest z reakcjami na określone sytuacje. Do tego Goscinny wprowadza zamiary kompletnie nierealne: poślubienie Lulu Spluwy przez Joego Daltona, całkowity spokój Lucky Luke’a, który w żadnych okolicznościach nie przestaje ćmić papierosa. Opowieść śmieszy ze względu na przesłania, ale i na dobre puenty z poszczególnych drobnych wątków. Zwykle co kilka kardów pojawia się coś zabawnego – albo zamknięcie sytuacji, albo nawiązanie do już znanych czytelnikom rozwiązań. To sprawia, że po tomik chętnie sięgać będą i dorośli, i dzieci. Goscinny i Morris oferują dowcipy różnego rodzaju, dla różnych grup wiekowych. Nawet jeśli akcja rozgrywa się na jednym planie, komizm staje się wielopłaszczyznowy.
Wznawianie tomików o Lucky Luke’u to szansa zwłaszcza dla młodszych pokoleń na poznanie legendarnego już kowboja i jego przeciwników. Starszym pozwoli na sentymentalny powrót do lektur dzieciństwa. Ale „Dalton City” to również pokazanie, jak tworzyć inteligentną rozrywkę. Jest tu pomysłowe wykorzystanie stereotypów, a przede wszystkim – umiłowanie kreskówkowego absurdu. Dzieje się tu wiele i nie do powtórzenia w prawdziwym życiu. Tempo wydarzeń w połączeniu z precyzyjnie rysowanymi postaciami usatysfakcjonuje koneserów gatunku. Przygody Lucky Luke’a oczywiście są dzisiaj archaiczne o tyle, że nikt nie uwierzy w bliskość świata przedstawionego. Ale posługiwanie się schematami sprawia, że komiks wybrzmiewa uniwersalnie. „Dalton City” to publikacja kultowa, jeden z tych tomików, które trzeba mieć. Klasyka komiksu w najbardziej dowcipnej wersji.
poniedziałek, 17 lipca 2017
Judyta Fibiger: Barbara Hulanicki
Znak, Kraków 2017.
Przełom
Od razu wstrzela Judyta Fibiger czytelników w sytuację Barbary Hulanicki i jej firmy Biba. Nie ma tu czasu ani okazji do wprowadzania rozbudowanych komentarzy- po tę książkę sięgną przede wszystkim zaangażowani w temat, nie ma zatem sensu budować opowieści dla niezorientowanych. Jeśli ktoś spoza modowych fascynatów na tę publikację trafi, dość szybko zrozumie, w czym rzecz – i na czym polegał dramat projektantki. „Barbara Hulanicki” to również książka-gadżet: przygotowana tak, by robiła wrażenie pod względem estetycznym, niemal jak reklama pomysłów bohaterki.
Judyta Fibiger stwierdza, że dla odbiorców równie ważne jak treść wywiadów będą okoliczności ich przeprowadzania – do poszczególnych części tomu dodaje zatem drobne wprowadzenia, nakreśla reakcje Barbary Hulanicki czy szukanie odpowiedniego do rozmowy miejsca. Pozwala to odbiorcom w pewien sposób uczestniczyć w opowieści – zaangażować się w nią i uważnie śledzić relację. Mimo początkowych obaw o kierowanie się wyłącznie do świadomych biegu wydarzeń czytelników, tom stopniowo odsłania przeszłość i pozwala wyrobić sobie zdanie na jej temat.
Tym, co najciekawsze w wypadku Barbary Hulanicki, jest Biba. Na początku marka tworzona przez jedną projektantkę wspieraną przez męża, wystawiana w jednym malutkim sklepiku. Później – szaleństwo: młode dziewczyny otrzymujące za niewielką cenę modne ubrania – zamówienia idące w tysiące sztuk, wykupowanie wszystkiego, co wisi na wieszakach. Drugi sklep i rozwijanie firmy, Biba girls, pomysły właścicielki na total look – aż po siedmiopiętrowy sklep z ubraniami, kosmetykami czy artykułami wnętrzarskimi. W tym wszystkim jedna kobieta, która robi coś, co kocha, nie boi się podejmować ryzyka i ma na uwadze zdanie kobiet. Rozkwit firmy i jej upadek, kolejne – już mniej rozpoznawalne projekty aż po wycofywanie się z rynku. Tak przebiegają rozmowy. Ale Barbara Hulanicki nie tylko relacjonuje losy firmy. Do miłych wspomnień wraca chętnie, ze złymi się mierzy, bo musi. Próbuje jednak – bez nacisków dziennikarki – przedstawić fenomen Biby. Wiele razy podkreśla rolę sprzedawczyń, które własnym zachowaniem budowały wizerunek marki i zapisały się w popkulturze. Przy okazji wyjaśnia odbiorcy, z jakimi wyzwaniami się borykała: prowadzenie firmy w tym wypadku wymaga umiejętności podejmowania szybkich decyzji i wykorzystywania szans, jakie przynosi los. Hulanicki wie, że moda jest kapryśna – ale z perspektywy czasu nie skarży się na wyzwania, traktuje je raczej jak oczywistości. Dopiero lektura wspomnień pokazuje ogrom pracy włożonej w markę. Tom nakreśla też kierunek rozwoju marzeń – bohaterka książki stopniowo zagarnia dla siebie kolejne przestrzenie rynku, dba o to, by młode dziewczyny dostawały na przykład buty czy szminki w wielu kolorach. Coś, co dzisiaj wydaje się naturalne, kiedyś wymagało umiejętności przewidywania reakcji klientów. Opowiada też Barbara Hulanicki o typowych dla Biby kolorach, akcentuje wsparcie ze strony męża. Unika sentymentów, chociaż byłyby tu w pełni zrozumiałe.
Nie są to rozmowy biograficzne, dotyczą firmy, projektowania, kreatywności i obecności marki na rynku – więc jako takie mogą zainteresować nawet większą grupę odbiorców. Towarzyszą im artystyczne fotografie (także wykonywane kiedyś w celach reklamowych – dopasowane do stylistyki firmy). Barbara Hulanicki ma do opowiedzenia ciekawą dla czytelników historię. W pięknie wydanym i niezbyt dużym tomie relacjonuje miłość do mody w sposób, który jednoznacznie do projektantki przekonuje. Jest ta publikacja pozycją dosyć niszową, ale dobrze zrealizowaną. Spojrzenie z perspektywy czasu pozwala dokładnie przeanalizować trafne rozwiązania i błędy, zamienia się więc też w rodzaj przewodnika.
Przełom
Od razu wstrzela Judyta Fibiger czytelników w sytuację Barbary Hulanicki i jej firmy Biba. Nie ma tu czasu ani okazji do wprowadzania rozbudowanych komentarzy- po tę książkę sięgną przede wszystkim zaangażowani w temat, nie ma zatem sensu budować opowieści dla niezorientowanych. Jeśli ktoś spoza modowych fascynatów na tę publikację trafi, dość szybko zrozumie, w czym rzecz – i na czym polegał dramat projektantki. „Barbara Hulanicki” to również książka-gadżet: przygotowana tak, by robiła wrażenie pod względem estetycznym, niemal jak reklama pomysłów bohaterki.
Judyta Fibiger stwierdza, że dla odbiorców równie ważne jak treść wywiadów będą okoliczności ich przeprowadzania – do poszczególnych części tomu dodaje zatem drobne wprowadzenia, nakreśla reakcje Barbary Hulanicki czy szukanie odpowiedniego do rozmowy miejsca. Pozwala to odbiorcom w pewien sposób uczestniczyć w opowieści – zaangażować się w nią i uważnie śledzić relację. Mimo początkowych obaw o kierowanie się wyłącznie do świadomych biegu wydarzeń czytelników, tom stopniowo odsłania przeszłość i pozwala wyrobić sobie zdanie na jej temat.
Tym, co najciekawsze w wypadku Barbary Hulanicki, jest Biba. Na początku marka tworzona przez jedną projektantkę wspieraną przez męża, wystawiana w jednym malutkim sklepiku. Później – szaleństwo: młode dziewczyny otrzymujące za niewielką cenę modne ubrania – zamówienia idące w tysiące sztuk, wykupowanie wszystkiego, co wisi na wieszakach. Drugi sklep i rozwijanie firmy, Biba girls, pomysły właścicielki na total look – aż po siedmiopiętrowy sklep z ubraniami, kosmetykami czy artykułami wnętrzarskimi. W tym wszystkim jedna kobieta, która robi coś, co kocha, nie boi się podejmować ryzyka i ma na uwadze zdanie kobiet. Rozkwit firmy i jej upadek, kolejne – już mniej rozpoznawalne projekty aż po wycofywanie się z rynku. Tak przebiegają rozmowy. Ale Barbara Hulanicki nie tylko relacjonuje losy firmy. Do miłych wspomnień wraca chętnie, ze złymi się mierzy, bo musi. Próbuje jednak – bez nacisków dziennikarki – przedstawić fenomen Biby. Wiele razy podkreśla rolę sprzedawczyń, które własnym zachowaniem budowały wizerunek marki i zapisały się w popkulturze. Przy okazji wyjaśnia odbiorcy, z jakimi wyzwaniami się borykała: prowadzenie firmy w tym wypadku wymaga umiejętności podejmowania szybkich decyzji i wykorzystywania szans, jakie przynosi los. Hulanicki wie, że moda jest kapryśna – ale z perspektywy czasu nie skarży się na wyzwania, traktuje je raczej jak oczywistości. Dopiero lektura wspomnień pokazuje ogrom pracy włożonej w markę. Tom nakreśla też kierunek rozwoju marzeń – bohaterka książki stopniowo zagarnia dla siebie kolejne przestrzenie rynku, dba o to, by młode dziewczyny dostawały na przykład buty czy szminki w wielu kolorach. Coś, co dzisiaj wydaje się naturalne, kiedyś wymagało umiejętności przewidywania reakcji klientów. Opowiada też Barbara Hulanicki o typowych dla Biby kolorach, akcentuje wsparcie ze strony męża. Unika sentymentów, chociaż byłyby tu w pełni zrozumiałe.
Nie są to rozmowy biograficzne, dotyczą firmy, projektowania, kreatywności i obecności marki na rynku – więc jako takie mogą zainteresować nawet większą grupę odbiorców. Towarzyszą im artystyczne fotografie (także wykonywane kiedyś w celach reklamowych – dopasowane do stylistyki firmy). Barbara Hulanicki ma do opowiedzenia ciekawą dla czytelników historię. W pięknie wydanym i niezbyt dużym tomie relacjonuje miłość do mody w sposób, który jednoznacznie do projektantki przekonuje. Jest ta publikacja pozycją dosyć niszową, ale dobrze zrealizowaną. Spojrzenie z perspektywy czasu pozwala dokładnie przeanalizować trafne rozwiązania i błędy, zamienia się więc też w rodzaj przewodnika.
niedziela, 16 lipca 2017
Magdalena Kozieł-Nowak: Rok na wsi
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Obrazki z gospodarstwa
Sprawdziła się ta forma, więc pojawiają się kolejne publikacje realizujące założenia edukacyjnej serii. Magdalena Kozieł-Nowak zaprasza maluchy na wieś i sprawdza, co w kolejnych miesiącach dzieje się w gospodarstwie państwa Listków. „Rok na wsi” to duża kartonowa książka, w której rozkładówki są niebywale kolorowe i zmuszają najmłodszych do sprawdzania, co dzieje się z bohaterami. Pierwsza rozkładówka to prezentacja postaci – ludzi oraz zwierząt. Narysowane sylwetki mieszkańców, gości, rodziny, sąsiadów i różnych zwierząt zaopatrzone zostały w komiksowe dymki. Bohaterowie tomiku przedstawiają się samodzielnie: mówią, jak się nazywają, ewentualnie – kto wzbudza w nich żywsze uczucia (ktoś kogoś bardziej lubi, ktoś się z kimś przyjaźni, któreś zwierzę ma ochotę przegonić z obejścia inne). Postacie z reguły wskazują jedną, bliską sobie osobę – którą można znaleźć wśród bohaterów, żeby poznać wzajemne związki i relacje.
Ta prezentacja jest potrzebna – poza „wstępem”, sporym do przeczytania, nie będzie więcej słów. Nie będzie też żadnych słów. Nie będzie też żadnych narracyjnych wskazówek. Zgodnie z wymogami serii, kolejne pary stron zawierają wyłącznie nazwy miesięcy – a pod kątem rysunkowym – jeden kadr, obejmujący podwórko, fragment domu i stodoły. Wydaje się tu mniej przestrzeni niż w poprzednich częściach, autorka nie stara się zmieścić jak najwięcej i to w przekroju, spokojnie wystarcza jej wyznaczony krajobraz do wprowadzenia kilku różnych historii. W jednym kadrze modyfikowanym przez pogodę i pory dnia widnieją zajęci czymś bohaterowie. Zwierzęta jedzą, odpoczywają, złoszczą się na siebie, wychowują młode. Ludzie biorą udział w kuligach lub ogniskach, pracują w polu, odnawiają budynki, bielą drzewka. Każdy ma swoje zadania i nie ogląda się na innych – więc żeby prześledzić wszystkie przygody, trzeba będzie tomik oglądać wiele razy, zawsze decydując się na towarzyszenie innej postaci. Każdy bohater na przestrzeni roku to nowe wyzwania i osiągnięcia. W związku z tym dzieci dowiedzą się, jak wyglądają prace na wsi, zajmą się też zachowaniami zwierząt. Dzieci mogą tu ćwiczyć spostrzegawczość lub sztukę opowiadania, nauczą się dostrzegać związki przyczynowo-skutkowe. Korzystać z tomiku będą w zależności od potrzeb i od wieku (więc i możliwości).
„Rok na wsi” spełnia założenia serii, ale Magdalena Kozieł-Nowak nadaje tomikowi rysy indywidualne. Osiąga to za sprawą charakterystycznych ilustracji. Autorka maluje postacie, ale bez konturów, przez co od razu robi się trudniej wychwytywać szczegóły, nie ma tu komiksowego stylu, ale zdarzają się rysunkowe dowcipy. Zamiast konturów autorka podkreśla dynamikę ilustracji - rozkładem światła i cieni, operuje też chętnie ruchem – wszyscy są tu zajęci, więc uwaga odbiorców podąża za bohaterem. Bardzo ładnie Kozieł-Nowak operuje też kolorystyką, w każdym miesiącu próbuje wprowadzać coś, co na dłużej zatrzyma dzieci. Ma dokładnie przemyślane tematy kolejnych obrazków, wie, co chce przekazać.
„Rok na wsi” dla sporej części maluchów będzie wiązać się z licznymi odkryciami – dzieci, które nie spędzają wakacji w wiejskim otoczeniu, nie mają zwykle szans na przekonanie się, że mleko czy jajka nie pochodzą z hipermarketu. „Rok na wsi” to zatem publikacja edukacyjna oraz obrazkowa. Naturalna kontynuacja serii i sposób pokazywania najmłodszym ciekawostek, rozwinięcie udanego pomysłu. Magdalena Kozieł-Nowak wie, jak zachęcić dzieci do przeglądania tomiku, zapewnia im nietypową podróż, niezbyt daleką, za to bogatą w dane.
Obrazki z gospodarstwa
Sprawdziła się ta forma, więc pojawiają się kolejne publikacje realizujące założenia edukacyjnej serii. Magdalena Kozieł-Nowak zaprasza maluchy na wieś i sprawdza, co w kolejnych miesiącach dzieje się w gospodarstwie państwa Listków. „Rok na wsi” to duża kartonowa książka, w której rozkładówki są niebywale kolorowe i zmuszają najmłodszych do sprawdzania, co dzieje się z bohaterami. Pierwsza rozkładówka to prezentacja postaci – ludzi oraz zwierząt. Narysowane sylwetki mieszkańców, gości, rodziny, sąsiadów i różnych zwierząt zaopatrzone zostały w komiksowe dymki. Bohaterowie tomiku przedstawiają się samodzielnie: mówią, jak się nazywają, ewentualnie – kto wzbudza w nich żywsze uczucia (ktoś kogoś bardziej lubi, ktoś się z kimś przyjaźni, któreś zwierzę ma ochotę przegonić z obejścia inne). Postacie z reguły wskazują jedną, bliską sobie osobę – którą można znaleźć wśród bohaterów, żeby poznać wzajemne związki i relacje.
Ta prezentacja jest potrzebna – poza „wstępem”, sporym do przeczytania, nie będzie więcej słów. Nie będzie też żadnych słów. Nie będzie też żadnych narracyjnych wskazówek. Zgodnie z wymogami serii, kolejne pary stron zawierają wyłącznie nazwy miesięcy – a pod kątem rysunkowym – jeden kadr, obejmujący podwórko, fragment domu i stodoły. Wydaje się tu mniej przestrzeni niż w poprzednich częściach, autorka nie stara się zmieścić jak najwięcej i to w przekroju, spokojnie wystarcza jej wyznaczony krajobraz do wprowadzenia kilku różnych historii. W jednym kadrze modyfikowanym przez pogodę i pory dnia widnieją zajęci czymś bohaterowie. Zwierzęta jedzą, odpoczywają, złoszczą się na siebie, wychowują młode. Ludzie biorą udział w kuligach lub ogniskach, pracują w polu, odnawiają budynki, bielą drzewka. Każdy ma swoje zadania i nie ogląda się na innych – więc żeby prześledzić wszystkie przygody, trzeba będzie tomik oglądać wiele razy, zawsze decydując się na towarzyszenie innej postaci. Każdy bohater na przestrzeni roku to nowe wyzwania i osiągnięcia. W związku z tym dzieci dowiedzą się, jak wyglądają prace na wsi, zajmą się też zachowaniami zwierząt. Dzieci mogą tu ćwiczyć spostrzegawczość lub sztukę opowiadania, nauczą się dostrzegać związki przyczynowo-skutkowe. Korzystać z tomiku będą w zależności od potrzeb i od wieku (więc i możliwości).
„Rok na wsi” spełnia założenia serii, ale Magdalena Kozieł-Nowak nadaje tomikowi rysy indywidualne. Osiąga to za sprawą charakterystycznych ilustracji. Autorka maluje postacie, ale bez konturów, przez co od razu robi się trudniej wychwytywać szczegóły, nie ma tu komiksowego stylu, ale zdarzają się rysunkowe dowcipy. Zamiast konturów autorka podkreśla dynamikę ilustracji - rozkładem światła i cieni, operuje też chętnie ruchem – wszyscy są tu zajęci, więc uwaga odbiorców podąża za bohaterem. Bardzo ładnie Kozieł-Nowak operuje też kolorystyką, w każdym miesiącu próbuje wprowadzać coś, co na dłużej zatrzyma dzieci. Ma dokładnie przemyślane tematy kolejnych obrazków, wie, co chce przekazać.
„Rok na wsi” dla sporej części maluchów będzie wiązać się z licznymi odkryciami – dzieci, które nie spędzają wakacji w wiejskim otoczeniu, nie mają zwykle szans na przekonanie się, że mleko czy jajka nie pochodzą z hipermarketu. „Rok na wsi” to zatem publikacja edukacyjna oraz obrazkowa. Naturalna kontynuacja serii i sposób pokazywania najmłodszym ciekawostek, rozwinięcie udanego pomysłu. Magdalena Kozieł-Nowak wie, jak zachęcić dzieci do przeglądania tomiku, zapewnia im nietypową podróż, niezbyt daleką, za to bogatą w dane.
Wojciech Widłak: Król Gromoryk i niewidzialna kukułka
Egmont, Warszawa 2017.
Pościg
Król Gromoryk i kot Gaduła – ku uciesze królowej – biegają po pałacowym ogrodzie. Wprawdzie lekarz zalecił bohaterowi trochę ruchu, ale nie przypuszczał chyba, że jego porada zostanie tak zrealizowana. Król jednak nie zastanawia się nad wytycznymi nadwornego medyka. Biega za kotem. A później biega już z kotem, próbując znaleźć drogę powrotną do zamku. Przyda się tu rozróżnianie stron, chociaż co jest z prawej, a co z lewej to kwestia bardzo problematyczna. Przecież wystarczy się odwrócić, żeby sytuacja się natychmiast zmieniła. A jeszcze kiedy naprzeciwko stoi ktoś, kto kierunki – całkiem słusznie – postrzega z własnej perspektywy – bardzo trudno się dogadać. Tomik „Król Gromoryk i niewidzialna kukułka” to bajka przygotowana tak, by wywoływać śmiech dzieci. Wszystko ma tu działać rozrywkowo – i wypadki króla (korona nabija mu guza), i pościgi – niemal slapstickowe – i kłótnie z kotem. Gdyby król Gromoryk martwił się o swój autorytet, miałby nie lada problem. Ale ten bohater wie, że nikt nie śmieje się z jego nieporadności, raczej już z samych przygód. Przygód, które fabularnie nie należą do zbyt rozwiniętych. Wojciech Widłak wymyśla proste opowiadanie pozbawione odgałęzień czy choćby szeregu wyrazistych wydarzeń, tu w ogóle rozwija jedną czynność. Ma nadrzędny cel: udowodnienie dzieciom, że warto nauczyć się nazywać kierunki. Korzyść dodatkowa to rozbawienie kilkulatków – wszechobecny w niewielkiej książeczce komizm ułatwi przyswajanie treści. Przygoda króla Gromoryka nie jest może wyszukana, ale też wystarczająco dobrze podkreśla cel tomiku.
Jak zawsze w serii Czytam główkuję część stron zajmują zadania (tu przygotowane przez Marię Środoń) powiązane z lekturą. Ponieważ tomik „Król Gromoryk i niewidzialna kukułka” mocno akcentuje temat kierunków, zabawy w większości podporządkowane są właśnie rozpoznawaniu stron. Trzeba więc ciągle pokazywać, która ręka króla i królowej narysowanych przodem lub tyłem jest prawa – a która lewa, przyklejać odpowiednich bohaterów z prawej lub lewej strony obrazka, szukać prawych i lewych butów… sporo tu zadań podchwytliwych (przy określaniu stron trzeba wziąć pod uwagę pozycję bohatera), ale po takim treningu dzieciom bez wątpienia będzie łatwiej zapamiętać. Inny rodzaj zadań w tym tomiku polega na określaniu wielkości i uszeregowaniu przedmiotów od największego do najmniejszego lub wskazywaniu trawek i listków tej samej długości (tu maluchy mogą nauczyć się używać nitki do porównywania). Są łamigłówki wkraczające w normalne życie kilkulatka – na przykład opisanie przez kierunki prawo-lewo drogi do przedszkola. Za część zadań maluchy zostaną nawet nagrodzone medalami do przyklejenia w odpowiednich miejscach książeczki, na wszystkich czeka też ukryty w skrzydełku okładki dyplom. Do gier należy wliczyć i całostronicowe labirynty.
Naklejki do zabawy to oczywisty plus w serii, ale warto też podkreślić rolę satyrycznych ilustracji Ewy Poklewskiej-Koziełło w przedstawieniu rzeczywistości króla Gromoryka. Jest tu bardzo kolorowo, a sami bohaterowie prezentują zwykle śmieszne miny. Autorka grafik często dorysowuje w tle mnóstwo dalszoplanowych stworzeń, których w narracji nie ma – ale które bardzo pasują do opowieści (i uzasadniają dokładne oglądanie kolejnych stron). Na serii o królu Gromoryku najmłodsi mogą ćwiczyć czytanie i logiczne myślenie, otrzymają też potężną dawkę rozrywki w dobrym gatunku – są to tomiki dobrze przygotowane do różnych celów, nie tylko edukacyjnych.
Pościg
Król Gromoryk i kot Gaduła – ku uciesze królowej – biegają po pałacowym ogrodzie. Wprawdzie lekarz zalecił bohaterowi trochę ruchu, ale nie przypuszczał chyba, że jego porada zostanie tak zrealizowana. Król jednak nie zastanawia się nad wytycznymi nadwornego medyka. Biega za kotem. A później biega już z kotem, próbując znaleźć drogę powrotną do zamku. Przyda się tu rozróżnianie stron, chociaż co jest z prawej, a co z lewej to kwestia bardzo problematyczna. Przecież wystarczy się odwrócić, żeby sytuacja się natychmiast zmieniła. A jeszcze kiedy naprzeciwko stoi ktoś, kto kierunki – całkiem słusznie – postrzega z własnej perspektywy – bardzo trudno się dogadać. Tomik „Król Gromoryk i niewidzialna kukułka” to bajka przygotowana tak, by wywoływać śmiech dzieci. Wszystko ma tu działać rozrywkowo – i wypadki króla (korona nabija mu guza), i pościgi – niemal slapstickowe – i kłótnie z kotem. Gdyby król Gromoryk martwił się o swój autorytet, miałby nie lada problem. Ale ten bohater wie, że nikt nie śmieje się z jego nieporadności, raczej już z samych przygód. Przygód, które fabularnie nie należą do zbyt rozwiniętych. Wojciech Widłak wymyśla proste opowiadanie pozbawione odgałęzień czy choćby szeregu wyrazistych wydarzeń, tu w ogóle rozwija jedną czynność. Ma nadrzędny cel: udowodnienie dzieciom, że warto nauczyć się nazywać kierunki. Korzyść dodatkowa to rozbawienie kilkulatków – wszechobecny w niewielkiej książeczce komizm ułatwi przyswajanie treści. Przygoda króla Gromoryka nie jest może wyszukana, ale też wystarczająco dobrze podkreśla cel tomiku.
Jak zawsze w serii Czytam główkuję część stron zajmują zadania (tu przygotowane przez Marię Środoń) powiązane z lekturą. Ponieważ tomik „Król Gromoryk i niewidzialna kukułka” mocno akcentuje temat kierunków, zabawy w większości podporządkowane są właśnie rozpoznawaniu stron. Trzeba więc ciągle pokazywać, która ręka króla i królowej narysowanych przodem lub tyłem jest prawa – a która lewa, przyklejać odpowiednich bohaterów z prawej lub lewej strony obrazka, szukać prawych i lewych butów… sporo tu zadań podchwytliwych (przy określaniu stron trzeba wziąć pod uwagę pozycję bohatera), ale po takim treningu dzieciom bez wątpienia będzie łatwiej zapamiętać. Inny rodzaj zadań w tym tomiku polega na określaniu wielkości i uszeregowaniu przedmiotów od największego do najmniejszego lub wskazywaniu trawek i listków tej samej długości (tu maluchy mogą nauczyć się używać nitki do porównywania). Są łamigłówki wkraczające w normalne życie kilkulatka – na przykład opisanie przez kierunki prawo-lewo drogi do przedszkola. Za część zadań maluchy zostaną nawet nagrodzone medalami do przyklejenia w odpowiednich miejscach książeczki, na wszystkich czeka też ukryty w skrzydełku okładki dyplom. Do gier należy wliczyć i całostronicowe labirynty.
Naklejki do zabawy to oczywisty plus w serii, ale warto też podkreślić rolę satyrycznych ilustracji Ewy Poklewskiej-Koziełło w przedstawieniu rzeczywistości króla Gromoryka. Jest tu bardzo kolorowo, a sami bohaterowie prezentują zwykle śmieszne miny. Autorka grafik często dorysowuje w tle mnóstwo dalszoplanowych stworzeń, których w narracji nie ma – ale które bardzo pasują do opowieści (i uzasadniają dokładne oglądanie kolejnych stron). Na serii o królu Gromoryku najmłodsi mogą ćwiczyć czytanie i logiczne myślenie, otrzymają też potężną dawkę rozrywki w dobrym gatunku – są to tomiki dobrze przygotowane do różnych celów, nie tylko edukacyjnych.
sobota, 15 lipca 2017
Sándor Márai: Dziennik 1949-1956
Czytelnik, Warszawa 2017.
Życie na obczyźnie
Sándor Márai to autor, którego dzienniki czyta się znakomicie ze względu na wpisane w notatki nastawienie na czytelnika. Drugi – z zaplanowanych pięciu – wybór zapisków obejmuje czas od 1949 do 1956 roku i jest między innymi opowieścią o losie na emigracji. Twórca zajmuje się codziennością, ale w większej części przefiltrowaną przez myśl humanistyczną. To znaczy, że stosunkowo rzadko odnotowywać będzie własne spotkania czy wyjścia (za to rejestruje odrobinę szkolnych doświadczeń syna i jego uwag na temat życia w obcym kraju). Sándor Márai skupia się natomiast na rozwoju kulturalnym: od czasu do czasu odwołuje się do własnej twórczości, dodaje drobne przypisy do wierszy i powieści. Sporo miejsca poświęca swoim lekturom, rejestruje celne spostrzeżenia na temat czytania jako takiego. Wyjście od takiego wzbogacania wyobraźni prowadzi autora do refleksji filozoficznych. Zwłaszcza przemijanie wydaje mu się kuszącym zagadnieniem – do egzystencjalnych westchnień często skłaniają go rocznice. Nigdy nie zapomina o dwóch datach: urodzinach matki i śmierci syna. Tych nie opatruje komentarzami, po prostu zaznacza w kalendarzu. Zresztą daty dzienne pojawiają się tutaj rzadko – nie są zbyt potrzebne w refleksjach natury ogólnej i tylko rozbijałyby wywód – jako przejścia między zagadnieniami wystarczą rozdzielane dodatkową interlinią akapity – to czytelny sygnał do zmiany motywu. Sándor Márai dzieli się z odbiorcami tym, co według niego wartościowe i warte zachowania. Potrafi snuć rozważania, wywodząc je z drobiazgów. Uczy spokoju i pogodzenia się z losem.
Dziennik został opracowany tak, by był wygodny w lekturze dla zwykłych czytelników. Nie ma tu rozbudowanych i szczegółowych przypisów ani czynników, które odwracałyby uwagę od rytmu przemyśleń. Odbiorcom rzadko kiedy potrzebny będzie kontekst zapisków. Sam autor odnotowuje w dzienniku ważne wydarzenia społeczne i polityczne, pokazuje też, jak organizuje sobie życie w obcym kraju (na początku przedstawia Włochy, potem też Amerykę). Wspomina o rodzinie i samopoczuciu, ale z reguły zaprzątają go sprawy ważniejsze niż jednostkowe doświadczenia. W dzienniku nie zajmuje się błahostkami, każdemu tematowi nadaje odpowiednią rangę. Do tego bardzo pasuje rytm przemyślanych, pełnowartościowych akapitów. Tutaj nie będzie chaosu myśli ani przypadkowości w notatkach, spora w tym rola wyboru, zapewne – ale też Sándor Márai nie pisze dziennika dla uporządkowania wydarzeń z codzienności – a dla opracowania refleksji. W ciągu kilku lat nie zmienia diametralnie poglądów, pokazuje za to, jak płynie życie – i jak emigracją wewnętrzną zwalczać troski życia w obcym kraju.
Jest to lektura nie tylko dla fanów pisarza czy – gatunku. Sporo w książce myśli o charakterze aforystycznym, cytatów, które chce się zachować w pamięci, bo trafnie określają podejmowany temat. Sándor Márai w dzienniku daje się również poznać jako twórca świadomy. Diariusz może mu służyć do ćwiczenia warsztatu, do wprawek literackich. Takie podejście przenosi się potem na odbiór – autor potrafi do siebie przekonać samym spojrzeniem na otoczenie. Inaczej niż w przypadku wielu dzienników, tutaj nie spotyka się urywanych fraz, niedokończonych pomysłów czy niedopracowania. Wybór (bez zaznaczania redaktorskich ingerencji – to nie jest potrzebne zwykłym odbiorcom) sporo ułatwia – pozwala rzeczywiście zaakcentować to, co warte uwagi. Przy tym nie zaburza konwencji – w pojedynczych akapitach autor może sobie snuć rozważania zgodne z aktualnym stanem ducha czy przeżyciami, bez ograniczeń. A jednak wybiera precyzję i skondensowane zapiski, dzieląc się z czytelnikami – od początku zaplanowanymi – celnymi frazami.
Życie na obczyźnie
Sándor Márai to autor, którego dzienniki czyta się znakomicie ze względu na wpisane w notatki nastawienie na czytelnika. Drugi – z zaplanowanych pięciu – wybór zapisków obejmuje czas od 1949 do 1956 roku i jest między innymi opowieścią o losie na emigracji. Twórca zajmuje się codziennością, ale w większej części przefiltrowaną przez myśl humanistyczną. To znaczy, że stosunkowo rzadko odnotowywać będzie własne spotkania czy wyjścia (za to rejestruje odrobinę szkolnych doświadczeń syna i jego uwag na temat życia w obcym kraju). Sándor Márai skupia się natomiast na rozwoju kulturalnym: od czasu do czasu odwołuje się do własnej twórczości, dodaje drobne przypisy do wierszy i powieści. Sporo miejsca poświęca swoim lekturom, rejestruje celne spostrzeżenia na temat czytania jako takiego. Wyjście od takiego wzbogacania wyobraźni prowadzi autora do refleksji filozoficznych. Zwłaszcza przemijanie wydaje mu się kuszącym zagadnieniem – do egzystencjalnych westchnień często skłaniają go rocznice. Nigdy nie zapomina o dwóch datach: urodzinach matki i śmierci syna. Tych nie opatruje komentarzami, po prostu zaznacza w kalendarzu. Zresztą daty dzienne pojawiają się tutaj rzadko – nie są zbyt potrzebne w refleksjach natury ogólnej i tylko rozbijałyby wywód – jako przejścia między zagadnieniami wystarczą rozdzielane dodatkową interlinią akapity – to czytelny sygnał do zmiany motywu. Sándor Márai dzieli się z odbiorcami tym, co według niego wartościowe i warte zachowania. Potrafi snuć rozważania, wywodząc je z drobiazgów. Uczy spokoju i pogodzenia się z losem.
Dziennik został opracowany tak, by był wygodny w lekturze dla zwykłych czytelników. Nie ma tu rozbudowanych i szczegółowych przypisów ani czynników, które odwracałyby uwagę od rytmu przemyśleń. Odbiorcom rzadko kiedy potrzebny będzie kontekst zapisków. Sam autor odnotowuje w dzienniku ważne wydarzenia społeczne i polityczne, pokazuje też, jak organizuje sobie życie w obcym kraju (na początku przedstawia Włochy, potem też Amerykę). Wspomina o rodzinie i samopoczuciu, ale z reguły zaprzątają go sprawy ważniejsze niż jednostkowe doświadczenia. W dzienniku nie zajmuje się błahostkami, każdemu tematowi nadaje odpowiednią rangę. Do tego bardzo pasuje rytm przemyślanych, pełnowartościowych akapitów. Tutaj nie będzie chaosu myśli ani przypadkowości w notatkach, spora w tym rola wyboru, zapewne – ale też Sándor Márai nie pisze dziennika dla uporządkowania wydarzeń z codzienności – a dla opracowania refleksji. W ciągu kilku lat nie zmienia diametralnie poglądów, pokazuje za to, jak płynie życie – i jak emigracją wewnętrzną zwalczać troski życia w obcym kraju.
Jest to lektura nie tylko dla fanów pisarza czy – gatunku. Sporo w książce myśli o charakterze aforystycznym, cytatów, które chce się zachować w pamięci, bo trafnie określają podejmowany temat. Sándor Márai w dzienniku daje się również poznać jako twórca świadomy. Diariusz może mu służyć do ćwiczenia warsztatu, do wprawek literackich. Takie podejście przenosi się potem na odbiór – autor potrafi do siebie przekonać samym spojrzeniem na otoczenie. Inaczej niż w przypadku wielu dzienników, tutaj nie spotyka się urywanych fraz, niedokończonych pomysłów czy niedopracowania. Wybór (bez zaznaczania redaktorskich ingerencji – to nie jest potrzebne zwykłym odbiorcom) sporo ułatwia – pozwala rzeczywiście zaakcentować to, co warte uwagi. Przy tym nie zaburza konwencji – w pojedynczych akapitach autor może sobie snuć rozważania zgodne z aktualnym stanem ducha czy przeżyciami, bez ograniczeń. A jednak wybiera precyzję i skondensowane zapiski, dzieląc się z czytelnikami – od początku zaplanowanymi – celnymi frazami.
Victoria Schwab: Spirit Animals. Upadek Bestii. Tom 2. Spalona ziemia
Wilga, Warszawa 2017.
Pasożyt
Dzieci mają problem. To znaczy: do tej pory nie przeżywały sielanki, ale dzieje się coraz gorzej. Wszechdrzewo gnije, a z jego chorobą coraz bardziej słabnie więź ze zwierzoduchami. Gdy ulegnie zerwaniu, zmieni się układ sił, zmniejszą magiczne umiejętności, ale pojawi się również niemożliwa do wypełnienia pustka. Jeżeli Wielkie Bestie zaczną służyć złu, zło stanie się niepokonane. Ale to jedno ze zmartwień. Drużyna boryka się z innym, wewnętrznym. W ramieniu Conora zagnieździł się pasożyt. Nie można go usunąć ani pokonać (bo natychmiast się rozmnoży). Kiedy tylko dojdzie do czoła chłopca, przejmie nad nim kontrolę. Zacznie zarażać kolejnych członków grupy. Jakby tego było mało, Conor opada z sił. Funkcjonuje już na granicy jawy i snu, nie do końca kontroluje, co się z nim dzieje. A skoro słabnie, staje się balansem dla innych. Pojawiają się pierwsze głosy, że chorego należy zostawić. Na szczęście przyjaźń jest silniejsza niż zdrowy rozsądek, a za pomoc odwdzięczyć się można ratunkiem w odpowiedniej chwili. I tu żadne osłabienie nie przeszkodzi.
„Spalona ziemia” to drugi tom kontynuacji cyklu Spirit Animals. Dzieci, które podróżują po Erdas, zyskują niespodziewaną pomoc – tajemnicze postacie w charakterystycznych płaszczach wykazują się wielką odwagą. Nie wiadomo jednak, czy to sprzymierzeńcy, czy z drużyną Conora łączy ich tylko wspólny wróg. Trzeba zachować ostrożność, bo zło nie zna litości. Bohaterowie na razie mogą jeszcze liczyć na swoje zwierzoduchy i korzystać z ich wyostrzonych zmysłów, ale to ma się zmienić. Muszą więc wypracować także zaufanie do siebie nawzajem, nauczyć się wspólnego działania i wybierania najlepszych – a niekoniecznie najbardziej logicznych – rozwiązań. W „Spalonej ziemi” nie ma kultu siły – nawet ten, kto jest osłabiony albo pozbawiony imponującej tężyzny, przyda się innym, jeśli ma wystarczająco dużo sprytu. Inaczej w starciu z siłami zła bohaterowie nie mieliby żadnych szans. Victoria Schwab, autorka tej części, bardzo stara się zaznaczyć potęgę grupy, jej postacie w drodze dojrzewają.
Ponieważ w tym cyklu każdą część tworzy inny autor, nie można wprowadzać rozwiązań modyfikujących wyraźnie rozkład sił. Liczy się tu, jak w wielu powieściach pop z gatunku fantasy, droga najeżona pułapkami i sposób jej pokonywania. Victoria Schwab nawet niespecjalnie chce konstruować opisy – podaje raczej pojedyncze zdania sugerujące, co dzieje się z bohaterami, większość twórczej energii wkładając w dialogi. Tak napowietrza tekst, dodaje mu objętości, a przy tym nie odstrasza nadmiarem lektury najmłodszych. Uzyskuje też jego dynamikę – o wiele łatwiej jest nakreślić silne emocje czy w ogóle filmowe sceny, opierając się na rozmowach bohaterki. Dla odbiorców to bez wątpienia wygodniejsze rozwiązanie – zwłaszcza że nie ma wówczas stylistycznych zgrzytów między kolejnymi częściami.
W Spirit Animals. Upadek Bestii niewiele się pod kątem fabularnym i konstrukcyjnym zmienia. Opowieść przypomina grę zręcznościową z pułapkami dla postaci, dzieci mają zająć się zwykłym śledzeniem akcji, a nie analizowaniem zachowań. To w końcu historia rozrywkowa, jej przeznaczenie podkreśla nawet łączenie tekstu z grą komputerową. Zwierzoduchy trafiły jednak do przekonania dzieciom, więc pojawiają się w kolejnych prostych fabułach.
Pasożyt
Dzieci mają problem. To znaczy: do tej pory nie przeżywały sielanki, ale dzieje się coraz gorzej. Wszechdrzewo gnije, a z jego chorobą coraz bardziej słabnie więź ze zwierzoduchami. Gdy ulegnie zerwaniu, zmieni się układ sił, zmniejszą magiczne umiejętności, ale pojawi się również niemożliwa do wypełnienia pustka. Jeżeli Wielkie Bestie zaczną służyć złu, zło stanie się niepokonane. Ale to jedno ze zmartwień. Drużyna boryka się z innym, wewnętrznym. W ramieniu Conora zagnieździł się pasożyt. Nie można go usunąć ani pokonać (bo natychmiast się rozmnoży). Kiedy tylko dojdzie do czoła chłopca, przejmie nad nim kontrolę. Zacznie zarażać kolejnych członków grupy. Jakby tego było mało, Conor opada z sił. Funkcjonuje już na granicy jawy i snu, nie do końca kontroluje, co się z nim dzieje. A skoro słabnie, staje się balansem dla innych. Pojawiają się pierwsze głosy, że chorego należy zostawić. Na szczęście przyjaźń jest silniejsza niż zdrowy rozsądek, a za pomoc odwdzięczyć się można ratunkiem w odpowiedniej chwili. I tu żadne osłabienie nie przeszkodzi.
„Spalona ziemia” to drugi tom kontynuacji cyklu Spirit Animals. Dzieci, które podróżują po Erdas, zyskują niespodziewaną pomoc – tajemnicze postacie w charakterystycznych płaszczach wykazują się wielką odwagą. Nie wiadomo jednak, czy to sprzymierzeńcy, czy z drużyną Conora łączy ich tylko wspólny wróg. Trzeba zachować ostrożność, bo zło nie zna litości. Bohaterowie na razie mogą jeszcze liczyć na swoje zwierzoduchy i korzystać z ich wyostrzonych zmysłów, ale to ma się zmienić. Muszą więc wypracować także zaufanie do siebie nawzajem, nauczyć się wspólnego działania i wybierania najlepszych – a niekoniecznie najbardziej logicznych – rozwiązań. W „Spalonej ziemi” nie ma kultu siły – nawet ten, kto jest osłabiony albo pozbawiony imponującej tężyzny, przyda się innym, jeśli ma wystarczająco dużo sprytu. Inaczej w starciu z siłami zła bohaterowie nie mieliby żadnych szans. Victoria Schwab, autorka tej części, bardzo stara się zaznaczyć potęgę grupy, jej postacie w drodze dojrzewają.
Ponieważ w tym cyklu każdą część tworzy inny autor, nie można wprowadzać rozwiązań modyfikujących wyraźnie rozkład sił. Liczy się tu, jak w wielu powieściach pop z gatunku fantasy, droga najeżona pułapkami i sposób jej pokonywania. Victoria Schwab nawet niespecjalnie chce konstruować opisy – podaje raczej pojedyncze zdania sugerujące, co dzieje się z bohaterami, większość twórczej energii wkładając w dialogi. Tak napowietrza tekst, dodaje mu objętości, a przy tym nie odstrasza nadmiarem lektury najmłodszych. Uzyskuje też jego dynamikę – o wiele łatwiej jest nakreślić silne emocje czy w ogóle filmowe sceny, opierając się na rozmowach bohaterki. Dla odbiorców to bez wątpienia wygodniejsze rozwiązanie – zwłaszcza że nie ma wówczas stylistycznych zgrzytów między kolejnymi częściami.
W Spirit Animals. Upadek Bestii niewiele się pod kątem fabularnym i konstrukcyjnym zmienia. Opowieść przypomina grę zręcznościową z pułapkami dla postaci, dzieci mają zająć się zwykłym śledzeniem akcji, a nie analizowaniem zachowań. To w końcu historia rozrywkowa, jej przeznaczenie podkreśla nawet łączenie tekstu z grą komputerową. Zwierzoduchy trafiły jednak do przekonania dzieciom, więc pojawiają się w kolejnych prostych fabułach.
piątek, 14 lipca 2017
Andrea Beaty: Rózia Rewelka, inżynierka
Kinderkulka, Warszawa 2017.
Wynalazki
Ciekawe, w którym momencie została przekroczona granica między marzeniem, choćby i najbardziej absurdalnym ale rozwijającym wyobraźnię, a użytecznością tego marzenia. Nagle okazało się, że bohaterom literackim – nawet dziecięcym – nie wolno marzyć bez konkretnego celu. Przekonała się o tym także Rózia Rewelka, inżynierka (trochę przerażające jest to tworzenie na siłę kobiecych nazw zawodów, w przyszłości pojawi się jeszcze „naukowczyni”). Rózia uwielbia wynajdować nowe przedmioty. Tworzy rzeczy bezsensowne i tylko rozśmieszające dorosłych: nikt nie wierzy, że wynalazki Rózi mogłyby działać, mało tego – same w sobie wydają się tak szalone, że aż śmieszne. Kolejne eksperymenty dziewczynki kończą się fiaskiem, ale nie może być inaczej z kapeluszem do odstraszania węży (serem) czy helowymi spodniami. Rózi wynalazki są potrzebne do rozwijania wyobraźni: dziewczynka produkuje dziwne przedmioty o nietypowym przeznaczeniu ze śmieci – cenne jednak są już same jej idee, bez względu na sukces lub jego brak. Dorośli, zamiast wspierać tę piękną pasję, śmieją się z Rózi, sprawiając, że ta i tak już nieśmiała dziewczynka zamyka się w sobie i rezygnuje z pracy nad kolejnymi przydatnymi w pewnych okolicznościach wynalazkami. Aż pojawia się ciocia, która marzy o lataniu. Jako jedyna nie przypomina sceptyków z grona dorosłych. Nie dość, że wierzy w Rózię, to jeszcze przekonuje ją do eksperymentowania. Wpaja ważną zasadę: przegrywa tylko ten, kto rezygnuje z marzeń, a nie ten, komu wynalazek się nie udał. Każda porażka naprawdę przybliża do zwycięstwa, każdą można więc uznać za sukces – i to coś, w co Rózia teraz musi uwierzyć.
Tomik „Rózia Rewelka, inżynierka” jest więc historią z wyraźnym i ważnym przesłaniem dla najmłodszych. To także zgrabna bajka, w której liczy się rozbudzanie wyobraźni dzieci. Rózia konstruuje nietypowe przedmioty tylko po to, żeby uświadomić kilkulatkom, do czego przydaje się wyobraźnia. Bohaterka pokazuje, jak śmieszne przedmioty mogą powstać w fantazji – a to otwiera nieograniczone pole do popisu czytelnikom. Każdy może konkurować z Rózią w dziedzinie wynalazków. Pomysły dostarczają sporo radości, Andrea Beaty przypomina maluchom o sposobach wywoływania śmiechu. Propozycje wynalazków rozbawią każdego: to wartość nie do przecenienia.
Jest tu zabawa, jest wyobraźnia, jest – bardzo zgrabny przekład. Łukasz Witczak rzadko potyka się na rytmie, staranny rozkład akcentów pozwala mu utrzymać melodyjność tekstu i podkreślać rymy niedokładne. W tej serii bowiem – inaczej niż w wielu rymowanych przekładach – rzadko pojawiają się współbrzmienia gramatyczne. Warto by jeszcze zwalczyć pokusę operowania przymiotnikami w klauzulach wersów, ale i tak jest bardzo dobrze. Tekst pozwala wzbogacić słownictwo dzieci i podsyca żarty sytuacyjne. To starannie – i ze świadomością warsztatu – przygotowana książka, spora w tym zasługa tłumacza.
David Roberts ilustruje tę pozycję również z humorem. W końcu obrazki przydają się do podkreślania absurdalnych pomysłów Rózi i unaoczniania dziwności poszczególnych wynalazków. Przez motyw papieru milimetrowego tomik wyróżnia się na półce z książkami. Najmłodszym dzieciom musi się tu spodobać wyrazisty rytm i sensownie obmyślona historia, ilustracje w duchu tekstu bardzo wzbogacają całość. „Rózia Rewelka, inżynierka” to tomik, który pokazuje, że nie wolno rezygnować z najbardziej śmiałych marzeń. To propozycja atrakcyjna ze względu na staranne dopracowanie wszystkich składników. Andrea Beaty imponuje pomysłem na postać i na jej przygodę – dobrze, że ta publikacja trafiła na rynek.
Wynalazki
Ciekawe, w którym momencie została przekroczona granica między marzeniem, choćby i najbardziej absurdalnym ale rozwijającym wyobraźnię, a użytecznością tego marzenia. Nagle okazało się, że bohaterom literackim – nawet dziecięcym – nie wolno marzyć bez konkretnego celu. Przekonała się o tym także Rózia Rewelka, inżynierka (trochę przerażające jest to tworzenie na siłę kobiecych nazw zawodów, w przyszłości pojawi się jeszcze „naukowczyni”). Rózia uwielbia wynajdować nowe przedmioty. Tworzy rzeczy bezsensowne i tylko rozśmieszające dorosłych: nikt nie wierzy, że wynalazki Rózi mogłyby działać, mało tego – same w sobie wydają się tak szalone, że aż śmieszne. Kolejne eksperymenty dziewczynki kończą się fiaskiem, ale nie może być inaczej z kapeluszem do odstraszania węży (serem) czy helowymi spodniami. Rózi wynalazki są potrzebne do rozwijania wyobraźni: dziewczynka produkuje dziwne przedmioty o nietypowym przeznaczeniu ze śmieci – cenne jednak są już same jej idee, bez względu na sukces lub jego brak. Dorośli, zamiast wspierać tę piękną pasję, śmieją się z Rózi, sprawiając, że ta i tak już nieśmiała dziewczynka zamyka się w sobie i rezygnuje z pracy nad kolejnymi przydatnymi w pewnych okolicznościach wynalazkami. Aż pojawia się ciocia, która marzy o lataniu. Jako jedyna nie przypomina sceptyków z grona dorosłych. Nie dość, że wierzy w Rózię, to jeszcze przekonuje ją do eksperymentowania. Wpaja ważną zasadę: przegrywa tylko ten, kto rezygnuje z marzeń, a nie ten, komu wynalazek się nie udał. Każda porażka naprawdę przybliża do zwycięstwa, każdą można więc uznać za sukces – i to coś, w co Rózia teraz musi uwierzyć.
Tomik „Rózia Rewelka, inżynierka” jest więc historią z wyraźnym i ważnym przesłaniem dla najmłodszych. To także zgrabna bajka, w której liczy się rozbudzanie wyobraźni dzieci. Rózia konstruuje nietypowe przedmioty tylko po to, żeby uświadomić kilkulatkom, do czego przydaje się wyobraźnia. Bohaterka pokazuje, jak śmieszne przedmioty mogą powstać w fantazji – a to otwiera nieograniczone pole do popisu czytelnikom. Każdy może konkurować z Rózią w dziedzinie wynalazków. Pomysły dostarczają sporo radości, Andrea Beaty przypomina maluchom o sposobach wywoływania śmiechu. Propozycje wynalazków rozbawią każdego: to wartość nie do przecenienia.
Jest tu zabawa, jest wyobraźnia, jest – bardzo zgrabny przekład. Łukasz Witczak rzadko potyka się na rytmie, staranny rozkład akcentów pozwala mu utrzymać melodyjność tekstu i podkreślać rymy niedokładne. W tej serii bowiem – inaczej niż w wielu rymowanych przekładach – rzadko pojawiają się współbrzmienia gramatyczne. Warto by jeszcze zwalczyć pokusę operowania przymiotnikami w klauzulach wersów, ale i tak jest bardzo dobrze. Tekst pozwala wzbogacić słownictwo dzieci i podsyca żarty sytuacyjne. To starannie – i ze świadomością warsztatu – przygotowana książka, spora w tym zasługa tłumacza.
David Roberts ilustruje tę pozycję również z humorem. W końcu obrazki przydają się do podkreślania absurdalnych pomysłów Rózi i unaoczniania dziwności poszczególnych wynalazków. Przez motyw papieru milimetrowego tomik wyróżnia się na półce z książkami. Najmłodszym dzieciom musi się tu spodobać wyrazisty rytm i sensownie obmyślona historia, ilustracje w duchu tekstu bardzo wzbogacają całość. „Rózia Rewelka, inżynierka” to tomik, który pokazuje, że nie wolno rezygnować z najbardziej śmiałych marzeń. To propozycja atrakcyjna ze względu na staranne dopracowanie wszystkich składników. Andrea Beaty imponuje pomysłem na postać i na jej przygodę – dobrze, że ta publikacja trafiła na rynek.
czwartek, 13 lipca 2017
Tomasz Kowal: Miasto w chmurach, miasto pod ziemią
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Śrubki
Harmonijkowe i niewiarygodnie długie książki trafiły w gust najmłodszych czytelników, a właściwie poszukiwaczy treści – nic więc dziwnego, że Nasza Księgarnia kontynuuje pomysł i proponuje dzieciom kolejne „mapy” z zadaniami – tomiki do „klasycznego” oglądania lub rozkładania na większej przestrzeni. „Miasto w chmurach, miasto pod ziemią” to propozycja Tomasza Kowala wpisująca się w sprawdzony schemat. Autor stara się oczywiście po swojemu urozmaicić książkę, wyróżnić się z grona ilustratorów – nadaje jej indywidualny rys bez odchodzenia od przyjętych standardów. Radzi sobie z uzupełnieniem szablonu i wzbogaca go o kolejne pomysły.
Bohaterem tomiku jest Tymek, młody agent specjalny. Ma on znaleźć dwa procesory ukryte w dwóch dziwnych miastach – zresztą motyw robotów i technicyzacji dominuje w tej historii. Tymek poza procesorami znaleźć musi jeszcze wiele innych drobnych przedmiotów, za każdym razem też, to jest z każdą rozkładówką, dostanie nowe niewielkie zadanie. Autor, układając przygodę Tymka, wpatrzony jest mocno w komputerowe zręcznościówki i tym przekona do siebie dzieci. Zwróci na siebie uwagę również za sprawą zgaszonych kolorów. Oddala skojarzenia z kiczowatymi licencyjnymi produkcjami dla najmłodszych, chce też przekonać maluchy, zwłaszcza chłopców, że to „poważna” książka i na takie traktowanie zasługuje.
Tymek udaje się do miast, do których zwykli ludzie nie mogliby się dostać, w końcu jego misja jest tajna i skomplikowana. Jeśli rozłoży się książkę, po jednej i po drugiej stronie pojawi się długa mapa z zadaniami co kilka kroków – z tak przygotowanego tomiku większa grupka dzieci może korzystać równocześnie, pojawi się zatem element rywalizacji i współpracy. Przy tradycyjnym oglądaniu każda rozkładówka i strona przynosi prezentację nowej postaci – mieszkańca miasta. Pojawiają się tu dzieci, roboty, sportowcy, zwierzęta, przechodnie i pracownicy – każdy z jakimś problemem. Ten problem to gotowe wyzwanie dla odbiorcy – musi oderwać się od wyjściowej łamigłówki i szukania przedmiotów, wskazanych na otwarciu mapy i skupić się na zmartwieniu nowego znajomego. A to niełatwe: pies prosi (w swoim języku, jest tu więc i aspekt humorystyczny) o znalezienie kości, a dziecko… o odszukanie maleńkich niebieskich kulek. To zadanie niejednego dorosłego mogłoby zniechęcić. Kolejne strony to kolejne niespodzianki – dowcip przejawia się w pomysłach na bohaterów i zgubione przez nich w chaosie miasta przedmioty, rodzaj zadań pozostaje zawsze taki sam: to szukanie wskazanych motywów. Bez klucza, bez podpowiedzi – trzeba tu nie lada cierpliwości i spostrzegawczości. Tomik będzie uczył maluchy skupienia.
Dwa odrębne miasta to dwie przygody, w których liczyć można tylko na siebie. Tomik staje się popisem graficznym Kowala, pokazem jego możliwości twórczych. Autor najlepiej czuje się w komiksowej urbanistyce, ma wiele pomysłów na przeciwne budynki, maszyny i fabryki, mniej wychodzą mu sylwetki ludzi – ale i tak różnicuje postacie i sprawia, że dzieci będą się chętnie przyglądać każdemu napotkanemu bohaterowi. Chociaż z książki korzystać mogą maluchy, które jeszcze nie potrafią czytać (wówczas polecenia przekażą im rodzice lub starsze rodzeństwo), warto prześledzić napisy występujące na poszczególnych wytworach myśli technicznej – to cała kopalnia dowcipów i niemal przejście do literatury s-f. „Miasto w chmurach, miasto pod ziemią” to publikacja będąca naturalną kontynuacją edytorskiego pomysłu – wykorzystanie potencjału wyszukiwanek i próba przyzwyczajenia najmłodszych do skupiania się na celu. Tomasz Kowal zaprasza dzieci do wyobraźniowych i mocno zurbanizowanych krain, a zamiast skarbów każe im szukać śrubek. Część maluchów będzie tym zachwycona.
Śrubki
Harmonijkowe i niewiarygodnie długie książki trafiły w gust najmłodszych czytelników, a właściwie poszukiwaczy treści – nic więc dziwnego, że Nasza Księgarnia kontynuuje pomysł i proponuje dzieciom kolejne „mapy” z zadaniami – tomiki do „klasycznego” oglądania lub rozkładania na większej przestrzeni. „Miasto w chmurach, miasto pod ziemią” to propozycja Tomasza Kowala wpisująca się w sprawdzony schemat. Autor stara się oczywiście po swojemu urozmaicić książkę, wyróżnić się z grona ilustratorów – nadaje jej indywidualny rys bez odchodzenia od przyjętych standardów. Radzi sobie z uzupełnieniem szablonu i wzbogaca go o kolejne pomysły.
Bohaterem tomiku jest Tymek, młody agent specjalny. Ma on znaleźć dwa procesory ukryte w dwóch dziwnych miastach – zresztą motyw robotów i technicyzacji dominuje w tej historii. Tymek poza procesorami znaleźć musi jeszcze wiele innych drobnych przedmiotów, za każdym razem też, to jest z każdą rozkładówką, dostanie nowe niewielkie zadanie. Autor, układając przygodę Tymka, wpatrzony jest mocno w komputerowe zręcznościówki i tym przekona do siebie dzieci. Zwróci na siebie uwagę również za sprawą zgaszonych kolorów. Oddala skojarzenia z kiczowatymi licencyjnymi produkcjami dla najmłodszych, chce też przekonać maluchy, zwłaszcza chłopców, że to „poważna” książka i na takie traktowanie zasługuje.
Tymek udaje się do miast, do których zwykli ludzie nie mogliby się dostać, w końcu jego misja jest tajna i skomplikowana. Jeśli rozłoży się książkę, po jednej i po drugiej stronie pojawi się długa mapa z zadaniami co kilka kroków – z tak przygotowanego tomiku większa grupka dzieci może korzystać równocześnie, pojawi się zatem element rywalizacji i współpracy. Przy tradycyjnym oglądaniu każda rozkładówka i strona przynosi prezentację nowej postaci – mieszkańca miasta. Pojawiają się tu dzieci, roboty, sportowcy, zwierzęta, przechodnie i pracownicy – każdy z jakimś problemem. Ten problem to gotowe wyzwanie dla odbiorcy – musi oderwać się od wyjściowej łamigłówki i szukania przedmiotów, wskazanych na otwarciu mapy i skupić się na zmartwieniu nowego znajomego. A to niełatwe: pies prosi (w swoim języku, jest tu więc i aspekt humorystyczny) o znalezienie kości, a dziecko… o odszukanie maleńkich niebieskich kulek. To zadanie niejednego dorosłego mogłoby zniechęcić. Kolejne strony to kolejne niespodzianki – dowcip przejawia się w pomysłach na bohaterów i zgubione przez nich w chaosie miasta przedmioty, rodzaj zadań pozostaje zawsze taki sam: to szukanie wskazanych motywów. Bez klucza, bez podpowiedzi – trzeba tu nie lada cierpliwości i spostrzegawczości. Tomik będzie uczył maluchy skupienia.
Dwa odrębne miasta to dwie przygody, w których liczyć można tylko na siebie. Tomik staje się popisem graficznym Kowala, pokazem jego możliwości twórczych. Autor najlepiej czuje się w komiksowej urbanistyce, ma wiele pomysłów na przeciwne budynki, maszyny i fabryki, mniej wychodzą mu sylwetki ludzi – ale i tak różnicuje postacie i sprawia, że dzieci będą się chętnie przyglądać każdemu napotkanemu bohaterowi. Chociaż z książki korzystać mogą maluchy, które jeszcze nie potrafią czytać (wówczas polecenia przekażą im rodzice lub starsze rodzeństwo), warto prześledzić napisy występujące na poszczególnych wytworach myśli technicznej – to cała kopalnia dowcipów i niemal przejście do literatury s-f. „Miasto w chmurach, miasto pod ziemią” to publikacja będąca naturalną kontynuacją edytorskiego pomysłu – wykorzystanie potencjału wyszukiwanek i próba przyzwyczajenia najmłodszych do skupiania się na celu. Tomasz Kowal zaprasza dzieci do wyobraźniowych i mocno zurbanizowanych krain, a zamiast skarbów każe im szukać śrubek. Część maluchów będzie tym zachwycona.
środa, 12 lipca 2017
Fumio Sasaki: Pożegnanie z nadmiarem: minimalizm japoński
Burda, Warszawa 2017.
Sprzątanie
Minimalizm staje się modny. To zaprzeczenie konsumpcjonizmu, więc i sposób na zamanifestowanie buntu wobec rzeczywistości. Ale może zmienić się też w uzależnienie od wyrzucania przedmiotów. Fumio Sasaki wie o tym, jednak na razie próbuje przekonać odbiorców do pozytywnych stron minimalizmu, przywołując własne doświadczenia i refleksje. Wprowadza do tomu kilkadziesiąt dobrych rad dla tych, którzy chcą nauczyć się wyrzucać przedmioty. Staje się niemal przewodnikiem odbiorców pragnących uprościć swoją egzystencję. Brak przedmiotów to prosta droga do szczęścia – przekonuje autor. Prowadzi do oszczędności (mniej sprzętów zużywa mniej prądu) i porządku (łatwo polubić sprzątanie, gdy trwa krótko i od razu widać jego efekty). Daje poczucie bezpieczeństwa, a nie ogranicza. Sasaki używa różnorodnych argumentów – dla tych, którzy lubią na przykład gotować z przyjaciółmi i dla kolekcjonerów wspomnień. Podsuwa alternatywy: salonem może stać się całe miasto (ze szczególnym uwzględnieniem ulubionych knajpek), rzadko używane rzeczy da się wypożyczyć. Kto zrezygnuje z pogoni za posiadaniem, ten szybko przekona się, że większość zakupów nie ma sensu i powodowana jest chwilowym kaprysem. Autor czasami zachowuje się w sposób ekstremalny – wyrzuca gwarancje nowych sprzętów, bo nigdy z nich nie korzysta. Zdjęcia i pamiątki skanuje lub fotografuje. Garderobę porządkuje tak, by mieć tylko kilka pasujących do siebie ubrań. Nie każdemu będzie odpowiadać taka odwaga, ale część odbiorców zainspiruje się podpowiedziami – i spróbuje coś w życiu zmienić.
Zaczyna się ta książka nietypowo: od zdjęć z minimalistycznych domów. Puste podłogi, gołe ściany i tylko najbardziej niezbędne przedmioty – to z jednej strony brak przytulności i osobistego charakteru, z drugiej – poczucie wolności nawet w maleńkim wnętrzu. To minimalizm doprowadzony do ostateczności – takich wyrzeczeń Fumio Sasaki od nikogo nie oczekuje, co więcej – tłumaczy czytelnikom, że nie uda im się od razu pozbyć gromadzonych latami rzeczy. Raz opowiada, jak w tydzień uporządkować dowolną przestrzeń. Zwykle jednak zajmuje się tym, co stanowi przeszkodę w porządkach. Rozprawia się ze skrupułami – tłumaczy, jak pozbywać się niechcianych prezentów, jak rzeczy przyciągają inne rzeczy. Proponuje element rywalizacji – informowanie o porządkach znajomych w mediach społecznościowych, pozbywanie się rzeczy, których ma się po kilka sztuk. Udowadnia, że kurz może być sprzymierzeńcem – wskazuje, jak rzadko używamy niektórych rzeczy. Tłumaczy, że bez żalu można wyrzucić elementy, o których się zapomniało. Pozwala do minimalizmu dochodzić stopniowo i bez żalu, wie, że jego wskazówki wystarczą do wypracowania dobrych nawyków.
„Pożegnanie z nadmiarem: minimalizm japoński” w warstwie konstrukcyjnej jest zbiorem wskazówek i argumentów za przyjęciem tego trybu życia. Ale autor nie stroni tu też d autobiograficznych wyznań. Odwołuje się do własnych doświadczeń, ale wydaje się, że zna – lub potrafi przewidzieć – najczęstsze wymówki sprzątających. Znajduje na nie odpowiedzi – i to odpowiedzi w dużej części przekonujące. Najlepiej korzystać z tych podpowiedzi wybiórczo, wcielać w życie to, co akurat potrzebne i przydatne. Być może takie podejście do sprzątania – jako chęci usunięcia z życia absolutnie wszystkiego i czerpania radości z wyzwolenia się spod władzy przedmiotów – kogoś przekona, większość jednak będzie korzystać z tomu jako z motywacji do porządkowania otoczenia.
Chociaż czasami Fumio Sasaki się powtarza, trudno nie przyznać mu racji. Dzięki krótkim rozdziałom-radom łatwiej przyswajać sobie treść. Siłą autora jest zrozumienie ludzkiej psychiki i samego przywiązania do rzeczy lub wspomnień. Nie ma tu wojskowych w duchu rozkazów ani konieczności zrealizowania wszystkich uwag, Sasaki zostawia wybór czytelnikom. Zamiast jałowych podpowiedzi pokazuje, co się u niego sprawdziło – tym najlepiej przekona do siebie odbiorców. W końcu bez względu na poglądy na minimalizm każdemu przyda się lekcja stosunku do przedmiotów.
Sprzątanie
Minimalizm staje się modny. To zaprzeczenie konsumpcjonizmu, więc i sposób na zamanifestowanie buntu wobec rzeczywistości. Ale może zmienić się też w uzależnienie od wyrzucania przedmiotów. Fumio Sasaki wie o tym, jednak na razie próbuje przekonać odbiorców do pozytywnych stron minimalizmu, przywołując własne doświadczenia i refleksje. Wprowadza do tomu kilkadziesiąt dobrych rad dla tych, którzy chcą nauczyć się wyrzucać przedmioty. Staje się niemal przewodnikiem odbiorców pragnących uprościć swoją egzystencję. Brak przedmiotów to prosta droga do szczęścia – przekonuje autor. Prowadzi do oszczędności (mniej sprzętów zużywa mniej prądu) i porządku (łatwo polubić sprzątanie, gdy trwa krótko i od razu widać jego efekty). Daje poczucie bezpieczeństwa, a nie ogranicza. Sasaki używa różnorodnych argumentów – dla tych, którzy lubią na przykład gotować z przyjaciółmi i dla kolekcjonerów wspomnień. Podsuwa alternatywy: salonem może stać się całe miasto (ze szczególnym uwzględnieniem ulubionych knajpek), rzadko używane rzeczy da się wypożyczyć. Kto zrezygnuje z pogoni za posiadaniem, ten szybko przekona się, że większość zakupów nie ma sensu i powodowana jest chwilowym kaprysem. Autor czasami zachowuje się w sposób ekstremalny – wyrzuca gwarancje nowych sprzętów, bo nigdy z nich nie korzysta. Zdjęcia i pamiątki skanuje lub fotografuje. Garderobę porządkuje tak, by mieć tylko kilka pasujących do siebie ubrań. Nie każdemu będzie odpowiadać taka odwaga, ale część odbiorców zainspiruje się podpowiedziami – i spróbuje coś w życiu zmienić.
Zaczyna się ta książka nietypowo: od zdjęć z minimalistycznych domów. Puste podłogi, gołe ściany i tylko najbardziej niezbędne przedmioty – to z jednej strony brak przytulności i osobistego charakteru, z drugiej – poczucie wolności nawet w maleńkim wnętrzu. To minimalizm doprowadzony do ostateczności – takich wyrzeczeń Fumio Sasaki od nikogo nie oczekuje, co więcej – tłumaczy czytelnikom, że nie uda im się od razu pozbyć gromadzonych latami rzeczy. Raz opowiada, jak w tydzień uporządkować dowolną przestrzeń. Zwykle jednak zajmuje się tym, co stanowi przeszkodę w porządkach. Rozprawia się ze skrupułami – tłumaczy, jak pozbywać się niechcianych prezentów, jak rzeczy przyciągają inne rzeczy. Proponuje element rywalizacji – informowanie o porządkach znajomych w mediach społecznościowych, pozbywanie się rzeczy, których ma się po kilka sztuk. Udowadnia, że kurz może być sprzymierzeńcem – wskazuje, jak rzadko używamy niektórych rzeczy. Tłumaczy, że bez żalu można wyrzucić elementy, o których się zapomniało. Pozwala do minimalizmu dochodzić stopniowo i bez żalu, wie, że jego wskazówki wystarczą do wypracowania dobrych nawyków.
„Pożegnanie z nadmiarem: minimalizm japoński” w warstwie konstrukcyjnej jest zbiorem wskazówek i argumentów za przyjęciem tego trybu życia. Ale autor nie stroni tu też d autobiograficznych wyznań. Odwołuje się do własnych doświadczeń, ale wydaje się, że zna – lub potrafi przewidzieć – najczęstsze wymówki sprzątających. Znajduje na nie odpowiedzi – i to odpowiedzi w dużej części przekonujące. Najlepiej korzystać z tych podpowiedzi wybiórczo, wcielać w życie to, co akurat potrzebne i przydatne. Być może takie podejście do sprzątania – jako chęci usunięcia z życia absolutnie wszystkiego i czerpania radości z wyzwolenia się spod władzy przedmiotów – kogoś przekona, większość jednak będzie korzystać z tomu jako z motywacji do porządkowania otoczenia.
Chociaż czasami Fumio Sasaki się powtarza, trudno nie przyznać mu racji. Dzięki krótkim rozdziałom-radom łatwiej przyswajać sobie treść. Siłą autora jest zrozumienie ludzkiej psychiki i samego przywiązania do rzeczy lub wspomnień. Nie ma tu wojskowych w duchu rozkazów ani konieczności zrealizowania wszystkich uwag, Sasaki zostawia wybór czytelnikom. Zamiast jałowych podpowiedzi pokazuje, co się u niego sprawdziło – tym najlepiej przekona do siebie odbiorców. W końcu bez względu na poglądy na minimalizm każdemu przyda się lekcja stosunku do przedmiotów.
wtorek, 11 lipca 2017
Magdalena Kordel: Wilczy Dwór. Córka wiatrów
Znak, Kraków 2017.
Podróż w przeszłość
Rozbudowując opowieści z Malowniczego Magdalena Kordel odkryła, że najlepiej czuje się w przeszłości – i z czasem zaczęła coraz bardziej uciekać w wątki historyczno-obyczajowe. Naturalną konsekwencją było stworzenie książki całkowicie zanurzonej w dawnych wydarzeniach. A że to autorka bestsellerowa i wierne grono jej czytelniczek czeka na każdą kolejną publikację, od razu powstało założenie całej serii. Serii nastawionej na obyczajowość i ten krzepiący optymizm, z którego Kordel jest znana – tyle że odsuniętej w czasie do rzeczywistości prostszej, bardziej zrozumiałej i oswojonej przez liczne narracje. Nie musi stylizować tekstu: wystarczą drobne zmiany, odejście od kolokwializmów i kilka znaków czasu, żeby zasugerować odbiorczyniom inność. W obrębie uczuć wszystko pozostaje uniwersalne – nawet jeśli uniwersalne nie są okoliczności.
„Córka wiatrów” to pierwszy tom cyklu Wilczy Dwór. Magdalena Kordel buduje tu całą legendę miejsca: w zamierzchłej przeszłości umieszcza wyjaśnienia dotyczące nadnaturalnych zjawisk. To, o czym mieszkańcy dworu nie pamiętają, pojawia się czasem jako zagadka: dla czytelników to potwierdzenie niezwykłości miejsca. Ale poza sekretami przodków istotne są relacje międzyludzkie w powieściowym tu i teraz. Wilczym Dworem zarządza Konstancja. Dba o to, by wszyscy pod jej dachem byli szczęśliwi, choć nie o wszystkim może się dowiedzieć. To typowa bohaterka z dzisiejszej literatury: samodzielna, rozsądna i odważna, czasem nad miarę. Nie ulega emocjom, albo nie daje po sobie poznać, czym się przejęła. Zyskuje podziw i szacunek mężczyzn – chociaż czasami mogłaby być mniej uparta. Konstancja czoła rozmaitym wyzwaniom: musi poradzić sobie z tymi, którzy na jej włościach krzywdzą ludzi, przekonać do siebie władze i zaopiekować się umierającą przyjaciółką. Czasem odżywają dawne miłostki, ale przy zarządzaniu dworem nie ma miejsca na sentymenty. Konstancja potrafi docenić ludowe mądrości (chociaż nie popiera zabobonów). Zawsze kieruje się szacunkiem do drugiego człowieka, sprawia drobne przyjemności służbie, wie, jak rozmawiać z czarownicą na bagnach. Wydaje się, że jest niezniszczalna: nawet kiedy cierpi, szybko się podniesie. A wyzwań nie brakuje. Chociaż Wilczy Dwór jest ostoją, nie da się uniknąć dramatów. Do najbardziej spektakularnych należy atak na posiadłości Konstancji – akt zemsty. W powieści sporo jest barwnych charakterów – i Pelagia, i teść doktora, i stare przekomarzające się ciotki to postacie, dzięki którym historia nabiera barw. Dla nich chce się do Wilczego Dworu wracać.
Magdalena Kordel zmiany czasów sygnalizuje w narracji detalami, niektóre nazwy (lub przesunięcia znaczeń) rozszyfrowuje w przypisach. Wprawdzie operuje kontekstami, ale nie zamęcza odbiorczyń historią: Wilczy Dwór daje schronienie. Tu wstęp mają przede wszystkim prawa natury, te kojące reguły istnienia, z którymi nie ma sensu walczyć. W „Córce wiatrów” wraca się do podstawowych problemów, tematu życia i śmierci, miłości i rozstań, wybaczania i zemsty. Są tu czynności pochodzące z dawnych wierzeń, nieznane lub nienaturalne, a mimo to przynoszące spokój. Szacunek dla tradycji, pielęgnowanie zwyczajów przodków to spowalniacze tempa życia. Magdalena Kordel typowe dla dzisiejszych obyczajówek zagadnienia (między innymi zdrady czy nieślubne dzieci) przekłada w czasy, w których znacznie trudniej było o dobre rozwiązania. Do tego przydaje się rozumna bohaterka – wsparcie okolicy.
„Córka wiatrów” początkowo za sprawą dużej interlinii sprawia wrażenie rozdmuchanej, na siłę rozszerzanej. Ale Kordel pozwala zatracić się w narracji, karmi odbiorczynie sugestywnymi opisami i sama czerpie przyjemność z podróży w czasie. „Córka wiatrów” to taka powieść, jakiej fanki od tej autorki oczekują. Bogata w emocje, ale też przynosząca pokrzepienie i wytchnienie od codziennych zmartwień. Ładnie napisana, pozwala przeżywać urozmaicone wydarzenia. To udane otwarcie serii.
Podróż w przeszłość
Rozbudowując opowieści z Malowniczego Magdalena Kordel odkryła, że najlepiej czuje się w przeszłości – i z czasem zaczęła coraz bardziej uciekać w wątki historyczno-obyczajowe. Naturalną konsekwencją było stworzenie książki całkowicie zanurzonej w dawnych wydarzeniach. A że to autorka bestsellerowa i wierne grono jej czytelniczek czeka na każdą kolejną publikację, od razu powstało założenie całej serii. Serii nastawionej na obyczajowość i ten krzepiący optymizm, z którego Kordel jest znana – tyle że odsuniętej w czasie do rzeczywistości prostszej, bardziej zrozumiałej i oswojonej przez liczne narracje. Nie musi stylizować tekstu: wystarczą drobne zmiany, odejście od kolokwializmów i kilka znaków czasu, żeby zasugerować odbiorczyniom inność. W obrębie uczuć wszystko pozostaje uniwersalne – nawet jeśli uniwersalne nie są okoliczności.
„Córka wiatrów” to pierwszy tom cyklu Wilczy Dwór. Magdalena Kordel buduje tu całą legendę miejsca: w zamierzchłej przeszłości umieszcza wyjaśnienia dotyczące nadnaturalnych zjawisk. To, o czym mieszkańcy dworu nie pamiętają, pojawia się czasem jako zagadka: dla czytelników to potwierdzenie niezwykłości miejsca. Ale poza sekretami przodków istotne są relacje międzyludzkie w powieściowym tu i teraz. Wilczym Dworem zarządza Konstancja. Dba o to, by wszyscy pod jej dachem byli szczęśliwi, choć nie o wszystkim może się dowiedzieć. To typowa bohaterka z dzisiejszej literatury: samodzielna, rozsądna i odważna, czasem nad miarę. Nie ulega emocjom, albo nie daje po sobie poznać, czym się przejęła. Zyskuje podziw i szacunek mężczyzn – chociaż czasami mogłaby być mniej uparta. Konstancja czoła rozmaitym wyzwaniom: musi poradzić sobie z tymi, którzy na jej włościach krzywdzą ludzi, przekonać do siebie władze i zaopiekować się umierającą przyjaciółką. Czasem odżywają dawne miłostki, ale przy zarządzaniu dworem nie ma miejsca na sentymenty. Konstancja potrafi docenić ludowe mądrości (chociaż nie popiera zabobonów). Zawsze kieruje się szacunkiem do drugiego człowieka, sprawia drobne przyjemności służbie, wie, jak rozmawiać z czarownicą na bagnach. Wydaje się, że jest niezniszczalna: nawet kiedy cierpi, szybko się podniesie. A wyzwań nie brakuje. Chociaż Wilczy Dwór jest ostoją, nie da się uniknąć dramatów. Do najbardziej spektakularnych należy atak na posiadłości Konstancji – akt zemsty. W powieści sporo jest barwnych charakterów – i Pelagia, i teść doktora, i stare przekomarzające się ciotki to postacie, dzięki którym historia nabiera barw. Dla nich chce się do Wilczego Dworu wracać.
Magdalena Kordel zmiany czasów sygnalizuje w narracji detalami, niektóre nazwy (lub przesunięcia znaczeń) rozszyfrowuje w przypisach. Wprawdzie operuje kontekstami, ale nie zamęcza odbiorczyń historią: Wilczy Dwór daje schronienie. Tu wstęp mają przede wszystkim prawa natury, te kojące reguły istnienia, z którymi nie ma sensu walczyć. W „Córce wiatrów” wraca się do podstawowych problemów, tematu życia i śmierci, miłości i rozstań, wybaczania i zemsty. Są tu czynności pochodzące z dawnych wierzeń, nieznane lub nienaturalne, a mimo to przynoszące spokój. Szacunek dla tradycji, pielęgnowanie zwyczajów przodków to spowalniacze tempa życia. Magdalena Kordel typowe dla dzisiejszych obyczajówek zagadnienia (między innymi zdrady czy nieślubne dzieci) przekłada w czasy, w których znacznie trudniej było o dobre rozwiązania. Do tego przydaje się rozumna bohaterka – wsparcie okolicy.
„Córka wiatrów” początkowo za sprawą dużej interlinii sprawia wrażenie rozdmuchanej, na siłę rozszerzanej. Ale Kordel pozwala zatracić się w narracji, karmi odbiorczynie sugestywnymi opisami i sama czerpie przyjemność z podróży w czasie. „Córka wiatrów” to taka powieść, jakiej fanki od tej autorki oczekują. Bogata w emocje, ale też przynosząca pokrzepienie i wytchnienie od codziennych zmartwień. Ładnie napisana, pozwala przeżywać urozmaicone wydarzenia. To udane otwarcie serii.
poniedziałek, 10 lipca 2017
Eliza Piotrowska: Ciocia Jadzia na wsi
Media Rodzina, Poznań 2017.
Gospodarstwo
Ciocia Jadzia, kiedy trzeba, podróżuje po świecie i przeżywa najdziwniejsze przygody razem ze swoją bratanicą. Ale czasami zostaje w domu – a wtedy też robi się ciekawie. Ciocia Jadzia z wujkiem Zenkiem mieszka na wsi i poza prowadzeniem gospodarstwa zajmuje się ratowaniem zwierząt z problemami. Ma zezowatego kota, bezzębnego psa, kozę z chorymi jelitami, łysą kurę czy konia, który nie może już biegać. Maciora koniecznie chce przesiadywać w domu na kanapie, kogut bez przerwy pieje. Przy całym tym zwariowanym zwierzyńcu nawet dzieci nie sprawiają zbyt dużo problemów, a na wsi odkrywają uroki wspólnych zabaw. Bratanica cioci Jadzi przyjaźni się z dziećmi z sąsiedztwa, a nawet kiedy kogoś lubi mniej, nie odrzuca szansy na wspólną zabawę. Na wsi zabawą może być wszystko: raz ciocia Jadzia proponuje dzieciom wysiewanie nasion, a maluchy dla oszczędności czasu w przyszłości przygotowują na grządkach gotowe obiady lub biorą udział w żniwach i zabawie dożynkowej. Nie brakuje wakacyjnych tajemnic do rozwiązania: jedną zapewnia obecność Czarnego Dziada, mężczyzny, który pracuje nocami przy nieznanym dzieciom zajęciu, ubiera się na czarno i zabrania wstępu na swoją posesję. Inny sekret stanowi znikający tupecik sołtysa – i tutaj ciocia Jadzia okazuje się pomocna, rozwiązuje zagadkę, z którą nikt nie dałby sobie rady. Jeśli do tego doliczyć zwyczajne na wsi wydarzenia – kocięta Sokratesa, odwiedziny rodziców, wspólne zabawy – wiadomo, że przy tomiku nikt nie będzie się nudzić. A jeszcze ciocia Jadzia zyska szansę zostania prawdziwą lokalną bohaterką. To w końcu postać, która wiele potrafi i nigdy nie traci zimnej krwi. Przy niej zawsze jest bezpiecznie i wesoło.
Seria o cioci Jadzi prężnie się rozrasta i trudno się dziwić – Eliza Piotrowska znalazła rewelacyjny pomysł na postać bajkową z pogranicza świata dorosłych i dzieci. Bo chociaż ciocia Jadzia metrykalnie należy do pokolenia rodziców, w szaleństwach i pomysłach przypomina dzieci. Doskonale je rozumie, nie torpeduje ich planów, za to wspiera w licznych wyzwaniach. Wspiera dyskretnie, żeby nie zepsuć zabawy: czuwa z dystansu, a wtrąca się tylko wtedy, gdy to naprawdę konieczne. Nie wyśmiewa dzieci, pozwala im na bycie sobą. Przepełniona jest entuzjazmem, nie ma dla niej rzeczy niemożliwych. Taką ciocię chciałoby mieć każde dziecko. Poza starannie przemyślaną kreacją tej bohaterki Eliza Piotrowska przyciąga czytelników humorem. Nie zawsze jest to humor wysokich lotów, jak w przypadku gazów puszczanych przez Fetorkę i przyjaźni, jaką koza obdarza mamę – ale to swoista kara za nieumiejętność wejścia w rzeczywistość dzieci. Mama jest w tym wypadku głosem rozsądku, osobą, która potrafi nawet zepsuć zabawę. Piotrowska proponuje też dowcipy związane z przekręcaniem wyrazów, żarty sytuacyjne związane ze zwierzętami i – ogólnie – humorystyczną narrację. Rozdziały w tomiku są bardzo krótkie i dynamiczne, zawsze dzieje się wiele, chociaż wstęp do każdej historyjki brzmi tak samo – to prezentacja cioci Jadzi. Wiele ma do opowiedzenia Eliza Piotrowska i stale odkrywa przed dziećmi uroki nieznanych im rozrywek. W niewielkim tomiku łatwo wzbudza sympatię do bohaterów, więc pozwala też małym odbiorcom przeżywać wakacyjną przygodę. Nie bez znaczenia jest również fakt, że Eliza Piotrowska sama ilustruje tomik, zamieniając go niemal w picture book. Styl rysowania także przepojony jest humorem – to proste i dowcipne obrazki w duchu dawnych kreskówek. Ciocia Jadzia i w wymiarze graficznym będzie cieszyć najmłodszych. Ta postać jest ważna w literaturze czwartej, warto podsunąć serię dzieciom, by w ten sposób przyzwyczaić je do czytania jako sposobu spędzania wolnego czasu – i formy rozrywki. Ciocia Jadzia ma już wielu fanów.
Gospodarstwo
Ciocia Jadzia, kiedy trzeba, podróżuje po świecie i przeżywa najdziwniejsze przygody razem ze swoją bratanicą. Ale czasami zostaje w domu – a wtedy też robi się ciekawie. Ciocia Jadzia z wujkiem Zenkiem mieszka na wsi i poza prowadzeniem gospodarstwa zajmuje się ratowaniem zwierząt z problemami. Ma zezowatego kota, bezzębnego psa, kozę z chorymi jelitami, łysą kurę czy konia, który nie może już biegać. Maciora koniecznie chce przesiadywać w domu na kanapie, kogut bez przerwy pieje. Przy całym tym zwariowanym zwierzyńcu nawet dzieci nie sprawiają zbyt dużo problemów, a na wsi odkrywają uroki wspólnych zabaw. Bratanica cioci Jadzi przyjaźni się z dziećmi z sąsiedztwa, a nawet kiedy kogoś lubi mniej, nie odrzuca szansy na wspólną zabawę. Na wsi zabawą może być wszystko: raz ciocia Jadzia proponuje dzieciom wysiewanie nasion, a maluchy dla oszczędności czasu w przyszłości przygotowują na grządkach gotowe obiady lub biorą udział w żniwach i zabawie dożynkowej. Nie brakuje wakacyjnych tajemnic do rozwiązania: jedną zapewnia obecność Czarnego Dziada, mężczyzny, który pracuje nocami przy nieznanym dzieciom zajęciu, ubiera się na czarno i zabrania wstępu na swoją posesję. Inny sekret stanowi znikający tupecik sołtysa – i tutaj ciocia Jadzia okazuje się pomocna, rozwiązuje zagadkę, z którą nikt nie dałby sobie rady. Jeśli do tego doliczyć zwyczajne na wsi wydarzenia – kocięta Sokratesa, odwiedziny rodziców, wspólne zabawy – wiadomo, że przy tomiku nikt nie będzie się nudzić. A jeszcze ciocia Jadzia zyska szansę zostania prawdziwą lokalną bohaterką. To w końcu postać, która wiele potrafi i nigdy nie traci zimnej krwi. Przy niej zawsze jest bezpiecznie i wesoło.
Seria o cioci Jadzi prężnie się rozrasta i trudno się dziwić – Eliza Piotrowska znalazła rewelacyjny pomysł na postać bajkową z pogranicza świata dorosłych i dzieci. Bo chociaż ciocia Jadzia metrykalnie należy do pokolenia rodziców, w szaleństwach i pomysłach przypomina dzieci. Doskonale je rozumie, nie torpeduje ich planów, za to wspiera w licznych wyzwaniach. Wspiera dyskretnie, żeby nie zepsuć zabawy: czuwa z dystansu, a wtrąca się tylko wtedy, gdy to naprawdę konieczne. Nie wyśmiewa dzieci, pozwala im na bycie sobą. Przepełniona jest entuzjazmem, nie ma dla niej rzeczy niemożliwych. Taką ciocię chciałoby mieć każde dziecko. Poza starannie przemyślaną kreacją tej bohaterki Eliza Piotrowska przyciąga czytelników humorem. Nie zawsze jest to humor wysokich lotów, jak w przypadku gazów puszczanych przez Fetorkę i przyjaźni, jaką koza obdarza mamę – ale to swoista kara za nieumiejętność wejścia w rzeczywistość dzieci. Mama jest w tym wypadku głosem rozsądku, osobą, która potrafi nawet zepsuć zabawę. Piotrowska proponuje też dowcipy związane z przekręcaniem wyrazów, żarty sytuacyjne związane ze zwierzętami i – ogólnie – humorystyczną narrację. Rozdziały w tomiku są bardzo krótkie i dynamiczne, zawsze dzieje się wiele, chociaż wstęp do każdej historyjki brzmi tak samo – to prezentacja cioci Jadzi. Wiele ma do opowiedzenia Eliza Piotrowska i stale odkrywa przed dziećmi uroki nieznanych im rozrywek. W niewielkim tomiku łatwo wzbudza sympatię do bohaterów, więc pozwala też małym odbiorcom przeżywać wakacyjną przygodę. Nie bez znaczenia jest również fakt, że Eliza Piotrowska sama ilustruje tomik, zamieniając go niemal w picture book. Styl rysowania także przepojony jest humorem – to proste i dowcipne obrazki w duchu dawnych kreskówek. Ciocia Jadzia i w wymiarze graficznym będzie cieszyć najmłodszych. Ta postać jest ważna w literaturze czwartej, warto podsunąć serię dzieciom, by w ten sposób przyzwyczaić je do czytania jako sposobu spędzania wolnego czasu – i formy rozrywki. Ciocia Jadzia ma już wielu fanów.
Subskrybuj:
Posty (Atom)