Czarna Owca, Warszawa 2021.
Mroczne sprawy
Christopher Berry-Dee trafił na motyw, który zapewnia mu sławę na rynku. Opowiada on o największych lub najbardziej wstrząsających zbrodniach i o ludziach, którzy dopuścili się najpoważniejszych przestępstw. Przedstawia kolejnych morderców, zasady ich działania i konsekwencje planów zrodzonych w psychopatycznych umysłach. Wprawdzie podtytuł cyklu – Rozmowy z seryjnymi mordercami – jest poważnie mylący, bo nie ma tu mowy o dialogach, a o przetwarzaniu zebranych materiałów (z rzadka autor ma szansę porozmawiać z tymi, o których pisze i poznać ich wersję wydarzeń, na pewno za to nie wprowadza bezpośrednich cytatów i komentarzy), jednak Berry-Dee wie, że czytelników bez trudu znajdzie. Każdy bowiem chce się trochę podczas lektury bać, przekonać się, że mógł znaleźć się w sytuacji śmiertelnego zagrożenia – jak wielu ludzi przed nim. Oczywiście ten rodzaj lektury tworzony jest nie ku przestrodze, a dla rozrywki – ma przyciągać jak mroczne kryminały lub thrillery, z tym dodatkowym „smaczkiem” dla odbiorców, że przedstawia historie prawdziwe.
Tym razem Christopher Berry-Dee na warsztat bierze stalkerów – przynajmniej w teorii, bo praktycznie mało zwraca uwagę na ten aspekt relacji międzyludzkich i wynaturzeń umysłów zbrodniarzy. Wcale nie interesuje go proces nękania ofiar zanim zada się im ostateczny cios. Owszem, co pewien czas powraca do kwestii stalkingu – żeby przypomnieć, co należy zrobić w takiej sytuacji i żeby zasygnalizować charakterystyczne mechanizmy, które mogłyby pełnić funkcję ostrzegawczą dla uświadomionych odbiorców – jednak stalking jako taki nie stanowi tutaj sedna opowieści. Sedno to – jak zwykle – morderstwa. Kolejne rozdziały poświęcone są różnym sprawom, autor zastanawia się nad motywacjami przestępców i nad zachowaniami ofiar, jeśli to możliwe – prezentuje również proces gromadzenia informacji. Eksponuje to, co wyróżnia sprawy, jeśli dostrzega gdzieś niecodzienne mechanizmy – naświetla je czytelnikom. „Rozmowy z seryjnymi mordercami. Stalkerzy” to reporterski przegląd spraw kryminalnych, który podporządkowany jest wymogom literatury masowej. Autor zamienia się w przewodnika po mroku – funduje odbiorcom ekstremalne przeżycia. Zapewnia im możliwość podglądania środowiska, do którego zwykli zjadacze chleba wstępu nie mają. To z pewnością szansa nie tylko dla tych, którzy interesują się kryminałami, jednak właśnie ludzie zaczytujący się w tego typu literaturze do tomu „Stalkerzy” najszybciej się przekonają.
To kolejna propozycja tego autora – kolejny sposób na przypominanie o zagrożeniach i lękach społecznych. Nie ma tu ani sposobów walki z przestępcami, ani zajmowania się zorganizowanymi grupami: liczą się wynaturzone jednostki. Sam autor parę razy rezygnuje z neutralnego tonu, w dość ostrych słowach komentując zjawiska i charaktery zbrodniarzy.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
niedziela, 31 października 2021
Agnieszka Żelewska, Wojciech Widłak: Wesoły Ryjek. Zegary (Rysowanki zgadywanki)
Media Rodzina, Poznań 2021.
Nazwy
Kiedy w tomikach dla najmłodszych pojawiają się zegary, najczęściej chodzi o nauczenie dzieci odczytywania godzin. Dopiero Wesoły Ryjek zmienia ten trend – uświadamia dzieciom, że zegar zegarowi nierówny i że istnieją różne sposoby odmierzania czasu. Bohater skupia się na tradycyjnych przedmiotach, nie ma tu zegarów elektronicznych: ale też te wybrane przez Agnieszkę Żelewską i Wojciecha Widłaka są znacznie bardziej malownicze i jednocześnie przyciągają do zabawy. Dzieci dowiedzą się, jak działa klepsydra, a jak zegar słoneczny, przekonają się, czym jest zegar z kukułką, poznają różne rozmiary i przeznaczenia zegarów (od tych wielkości szafy do tych, które nosi się w kieszonce lub na ręce). Niektóre zegary fascynują rozmiarami – jak te na wieżach, które skrywają ogromne i skomplikowane mechanizmy.
Wesoły Ryjek tym razem skupia się na wyjaśnieniach. Podaje dzieciom informacje (zwykle – w jednym akapicie), oswaja odbiorców z nietypowymi zegarami i zegarkami, czasem zaznaczając, że to coś, co znali dziadkowie, albo – pozwalając na uważne rozglądanie się podczas spacerów. Jedna część rozkładówki zawiera zatem wytłumaczenie dotyczące konkretnego rodzaju zegarów. Druga część to polecenie dla najmłodszych – dotyczące albo sprawdzenia czegoś na obrazku (w której klepsydrze piasek przesypie się szybciej, który pasek od zegarka jest szerszy, a który węższy), albo albo łamigłówek logicznych: trzeba dopasować cień do postaci czy pokolorować to, co jest w paski. W ten sposób można sprawdzić, jak dzieci rozumieją polecenia i czy są w stanie wykonać samodzielnie proste zadania, ale też zapewnić im sporo rozrywki. Przy Wesołym Ryjku nikt nie będzie się nudził. Chociaż to bohater bardzo naiwny i dobroduszny, czym zresztą mocno się wyróżnia na rynku literackim, potrafi przenieść odbiorców w świat ciekawostek i bajkowej zwyczajności. Może czegoś nauczyć – ale tylko na marginesie rozrywki, po przygody Wesołego Ryjka, także te kolorowankowe, dzieci sięgać będą dla śmiechu. Mały bohater, który jest przewodnikiem po zwyczajności, przegoni złe nastroje. Funkcjonuje w przestrzeni dość hermetycznej, ale przydają się jego talenty do przekładania na dziecięce pojmowanie świata kolejnych spostrzeżeń. Wesoły Ryjek budzi sympatię.
Ideą Rysowanek zgadywanek jest połączenie kolorowanki i zadań kreatywnych. W tomiku „Zegary” mniej jest jednak miejsca na twórczość własną, Agnieszka Żelewska i Wojciech Widłak skupili się raczej na przejrzystych poleceniach rodem z łamigłówek. Wszystkie obrazki należy pokolorować, do tego autorzy dokładają szereg zagadek sprawdzających umiejętności. Tak przygotowana historyjka przyciągnie na długo – zapewni dzieciom możliwość rozwoju i urozmaiconą rozrywkę. Przy okazji można będzie oswajać maluchy z zegarami, które mają wskazówki – i zachęcać do poznawania godzin.
Nazwy
Kiedy w tomikach dla najmłodszych pojawiają się zegary, najczęściej chodzi o nauczenie dzieci odczytywania godzin. Dopiero Wesoły Ryjek zmienia ten trend – uświadamia dzieciom, że zegar zegarowi nierówny i że istnieją różne sposoby odmierzania czasu. Bohater skupia się na tradycyjnych przedmiotach, nie ma tu zegarów elektronicznych: ale też te wybrane przez Agnieszkę Żelewską i Wojciecha Widłaka są znacznie bardziej malownicze i jednocześnie przyciągają do zabawy. Dzieci dowiedzą się, jak działa klepsydra, a jak zegar słoneczny, przekonają się, czym jest zegar z kukułką, poznają różne rozmiary i przeznaczenia zegarów (od tych wielkości szafy do tych, które nosi się w kieszonce lub na ręce). Niektóre zegary fascynują rozmiarami – jak te na wieżach, które skrywają ogromne i skomplikowane mechanizmy.
Wesoły Ryjek tym razem skupia się na wyjaśnieniach. Podaje dzieciom informacje (zwykle – w jednym akapicie), oswaja odbiorców z nietypowymi zegarami i zegarkami, czasem zaznaczając, że to coś, co znali dziadkowie, albo – pozwalając na uważne rozglądanie się podczas spacerów. Jedna część rozkładówki zawiera zatem wytłumaczenie dotyczące konkretnego rodzaju zegarów. Druga część to polecenie dla najmłodszych – dotyczące albo sprawdzenia czegoś na obrazku (w której klepsydrze piasek przesypie się szybciej, który pasek od zegarka jest szerszy, a który węższy), albo albo łamigłówek logicznych: trzeba dopasować cień do postaci czy pokolorować to, co jest w paski. W ten sposób można sprawdzić, jak dzieci rozumieją polecenia i czy są w stanie wykonać samodzielnie proste zadania, ale też zapewnić im sporo rozrywki. Przy Wesołym Ryjku nikt nie będzie się nudził. Chociaż to bohater bardzo naiwny i dobroduszny, czym zresztą mocno się wyróżnia na rynku literackim, potrafi przenieść odbiorców w świat ciekawostek i bajkowej zwyczajności. Może czegoś nauczyć – ale tylko na marginesie rozrywki, po przygody Wesołego Ryjka, także te kolorowankowe, dzieci sięgać będą dla śmiechu. Mały bohater, który jest przewodnikiem po zwyczajności, przegoni złe nastroje. Funkcjonuje w przestrzeni dość hermetycznej, ale przydają się jego talenty do przekładania na dziecięce pojmowanie świata kolejnych spostrzeżeń. Wesoły Ryjek budzi sympatię.
Ideą Rysowanek zgadywanek jest połączenie kolorowanki i zadań kreatywnych. W tomiku „Zegary” mniej jest jednak miejsca na twórczość własną, Agnieszka Żelewska i Wojciech Widłak skupili się raczej na przejrzystych poleceniach rodem z łamigłówek. Wszystkie obrazki należy pokolorować, do tego autorzy dokładają szereg zagadek sprawdzających umiejętności. Tak przygotowana historyjka przyciągnie na długo – zapewni dzieciom możliwość rozwoju i urozmaiconą rozrywkę. Przy okazji można będzie oswajać maluchy z zegarami, które mają wskazówki – i zachęcać do poznawania godzin.
sobota, 30 października 2021
Charlotte Wood: Każda z nich
Prószyński i S-ka, Warszawa 2021.
Prze-życie
Książka Charlotte Wood nie należy do powieści, które przeprowadzą czytelników przez szereg wydarzeń mniej lub bardziej burzliwych. Nie zapewni akcji dynamicznej i wypełnionej odkryciami. Jednak pozwoli na podróż w głąb siebie za sprawą kilku bohaterek w podeszłym wieku. Zmarła ich przyjaciółka – jej rzeczy należy uporządkować i podzielić, zgodnie z ostatnią wolą. Jednak sprawy materialne w ogóle się tu nie liczą. Charlotte Wood skupia się bowiem na codziennych dylematach i dramatach starszych pań. Każda boryka się z problemami zdrowotnymi, jednym szwankują ciała, innym umysły, jest tu też ukochany pies, którego społeczeństwo dawno skazałoby na uśpienie, ale którego właścicielka nie chce nawet słyszeć o takim rozwiązaniu i cierpliwie znosi kolejne przejawy starości zwierzęcia. Starość rozpatrywana jest tutaj pod wieloma kątami i przynosi obraz, który pokrzepić nie może – ale zwraca uwagę na sprawy niedostrzegane przez ogół. „Każda z nich” to wejście w świat daleki od medialnego, wypełniony troskami i drobiazgami skutecznie uprzykrzającymi egzystencję. Rzeczywistość jest brutalna: nie ma miejsca na czekanie i na litość, nawet bliskie sobie panie nie potrafią do końca otworzyć się przed sobą nawzajem. Gdyby tak zrobiły, musiałyby się przyznać do słabości – a każda woli jednak żyć przeszłością i pozostawić obraz siebie w jak najlepszej wersji. Oczywiście to tylko fasada i łatwo ją skruszyć, a jednak gra się toczy.
Bohaterki przedstawiane są jako odrębne byty, nie liczy się relacja między nimi, nawet kwestia zmarłej kobiety odchodzi na daleki plan – to tylko katalizator, proste wytłumaczenie zmian w wieku, który zmian nie znosi. Kobiety, które spotykają się w opuszczonym już domu zyskują sporo materiału do przemyśleń – i sporo bodźców do przewartościowania swoich decyzji. Charlotte Wood poszukuje recepty na bieg czasu – jest w stanie jednak tylko z wielką przenikliwością analizować to, co dzieje się tu i teraz – zatrzymuje w kadrze starość w jej najbardziej męczących same zainteresowane przejawach, nie daje szansy wyjścia z kręgu problemów. Stawia na przemyślenia bohaterek i na ich uwagi prowadzące do poszerzania samoświadomości. Zatrzymuje się: utrwala jeden weekend, ale bogaty i w retrospekcje, i w analizy konsekwencji działań. „Każda z nich” to książka psychologiczna, nastawiona przede wszystkim na dookreślanie stanu mentalności bohaterek. Przeprowadza czytelników przez bogatą w doświadczenia przeszłość niejako przy okazji: tu ważne jest najbardziej to, co pozostaje człowiekowi u schyłku życia. Jednak Charlotte Wood nie stawia na tematy wanitatywne. Śmierć nie interesuje jej wcale, nie chodzi tu o przemijanie – jedynie o zwrócenie uwagi na drobne dramaty nie do pokonania. Jest „Każda z nich” powieścią do przemyśleń. Czytelnikom dostarcza obrazków może niezbyt krzepiących, ale przypominających o sensie istnienia. Uczy mądrego życia, a jednocześnie nie wychodzi poza półkę z czytadłami.
Prze-życie
Książka Charlotte Wood nie należy do powieści, które przeprowadzą czytelników przez szereg wydarzeń mniej lub bardziej burzliwych. Nie zapewni akcji dynamicznej i wypełnionej odkryciami. Jednak pozwoli na podróż w głąb siebie za sprawą kilku bohaterek w podeszłym wieku. Zmarła ich przyjaciółka – jej rzeczy należy uporządkować i podzielić, zgodnie z ostatnią wolą. Jednak sprawy materialne w ogóle się tu nie liczą. Charlotte Wood skupia się bowiem na codziennych dylematach i dramatach starszych pań. Każda boryka się z problemami zdrowotnymi, jednym szwankują ciała, innym umysły, jest tu też ukochany pies, którego społeczeństwo dawno skazałoby na uśpienie, ale którego właścicielka nie chce nawet słyszeć o takim rozwiązaniu i cierpliwie znosi kolejne przejawy starości zwierzęcia. Starość rozpatrywana jest tutaj pod wieloma kątami i przynosi obraz, który pokrzepić nie może – ale zwraca uwagę na sprawy niedostrzegane przez ogół. „Każda z nich” to wejście w świat daleki od medialnego, wypełniony troskami i drobiazgami skutecznie uprzykrzającymi egzystencję. Rzeczywistość jest brutalna: nie ma miejsca na czekanie i na litość, nawet bliskie sobie panie nie potrafią do końca otworzyć się przed sobą nawzajem. Gdyby tak zrobiły, musiałyby się przyznać do słabości – a każda woli jednak żyć przeszłością i pozostawić obraz siebie w jak najlepszej wersji. Oczywiście to tylko fasada i łatwo ją skruszyć, a jednak gra się toczy.
Bohaterki przedstawiane są jako odrębne byty, nie liczy się relacja między nimi, nawet kwestia zmarłej kobiety odchodzi na daleki plan – to tylko katalizator, proste wytłumaczenie zmian w wieku, który zmian nie znosi. Kobiety, które spotykają się w opuszczonym już domu zyskują sporo materiału do przemyśleń – i sporo bodźców do przewartościowania swoich decyzji. Charlotte Wood poszukuje recepty na bieg czasu – jest w stanie jednak tylko z wielką przenikliwością analizować to, co dzieje się tu i teraz – zatrzymuje w kadrze starość w jej najbardziej męczących same zainteresowane przejawach, nie daje szansy wyjścia z kręgu problemów. Stawia na przemyślenia bohaterek i na ich uwagi prowadzące do poszerzania samoświadomości. Zatrzymuje się: utrwala jeden weekend, ale bogaty i w retrospekcje, i w analizy konsekwencji działań. „Każda z nich” to książka psychologiczna, nastawiona przede wszystkim na dookreślanie stanu mentalności bohaterek. Przeprowadza czytelników przez bogatą w doświadczenia przeszłość niejako przy okazji: tu ważne jest najbardziej to, co pozostaje człowiekowi u schyłku życia. Jednak Charlotte Wood nie stawia na tematy wanitatywne. Śmierć nie interesuje jej wcale, nie chodzi tu o przemijanie – jedynie o zwrócenie uwagi na drobne dramaty nie do pokonania. Jest „Każda z nich” powieścią do przemyśleń. Czytelnikom dostarcza obrazków może niezbyt krzepiących, ale przypominających o sensie istnienia. Uczy mądrego życia, a jednocześnie nie wychodzi poza półkę z czytadłami.
Michele D'Ignazio: Nowa praca Świętego Mikołaja
Nasza Księgarnia, Warszawa 2021.
Zajęcie
Wychodzi Michele D'Ignazio od tematu, który wcale nie pasuje do bajkowej rzeczywistości, trafi do przekonania raczej tym maluchom, które słyszą ciągle utyskiwania rodziców na problemy zawodowe. "Nowa praca Świętego Mikołaja" to humorystyczno-satyryczna historia, w której do głosu dochodzą dorosłe perspektywy. Dlatego też tomik może przypaść do gustu rodzicom czytającym swoim pociechom na dobranoc - bo przecież wiara w Świętego Mikołaja to coś, co można pielęgnować długo i nawet kiedy wyrosło się już z dziecięcych marzeń. Ten Mikołaj wcale nie może zresztą cieszyć się swoim zawodem i zadaniami związanymi z roznoszeniem prezentów. Potrzebuje dodatkowego, bardziej dochodowego zajęcia, bo od paru lat nie zarabia na doręczaniu przesyłek.
Najpierw Michele D'Ignazio naigrywa się z rekrutacji na stanowisko Świętego Mikołaja: instytucja poczty mocno zawodzi jako rzetelny i sensowny pracodawca, nie tylko z powodu zalegania z wypłatą dla Mikołaja, ale przez sam proces szukania kandydatów na to miejsce. W pewnym momencie Święty Mikołaj zostaje postawiony pod ścianą: musi zacząć szukać sobie nowej, prawdziwej pracy. Wybiera z ogłoszeń te, do których wydaje się stworzony - i wybiera się na kolejne rozmowy kwalifikacyjne. Miejsce, do którego trafia, może zaskoczyć dzieci. Ale Mikołaj nie traktuje go jak degradacji czy powodu do wstydu - cieszy się z zajęcia i robi wszystko, żeby dać się poznać z jak najlepszej strony. Dobrze się przy tym bawi - i nawet nie wie, że ktoś bardzo chciałby go poznać. Bo tu pojawia się jeszcze jeden temat - w tej książce Mikołaj jest kawalerem. Nie dzieli z nikim życia, towarzystwa dotrzymują mu jedynie renifery - a przecież przydałaby się jeszcze bratnia dusza, ktoś, kto zrozumiałby wszystkie Mikołajowe potrzeby. Temat pary dla Mikołaja zostaje zepchnięty na drugi plan, bo sam w sobie nie może zaintrygować dzieci.
Nie ma tu standardowych opowieści o codzienności Świętego Mikołaja. Michele D'Ignazio woli lekko sobie kpić, uciekać w żarty w opowieściach o zwyczajnym życiu i puszczać wodze fantazji. "Nowa praca Świętego Mikołaja" to książka-żart dla dzieci w każdym wieku - odbiorcy będą zachwyceni pomysłami i dowcipem w tomiku, odejściem od stereotypów i ucieczką od rutyny. Wprawdzie relacje z życia Świętego Mikołaja znudzić się nie mogą, zwłaszcza gdy wiążą się z oczekiwaniem na prezenty, jednak tutaj dzieje się znacznie więcej. Święty Mikołaj musi się zmierzyć z bardzo przyziemnymi problemami. I znajduje sposoby na to, żeby uciec od trosk. Michele D'Ignazio nie boi się eksperymentów tekstowych. Przez to zresztą wcale tomik nie wypada jak bajka dla dzieci - raczej jak rozrywka łącząca pokolenia.
Do dynamicznej i satyrycznej historii dochodzą ilustracje satyryczne - Sergio Olivotti wprowadza tutaj obrazki, które są dowcipne i drapieżne jednocześnie, przykuwają uwagę i oddalają tomik od przecukrzonych opowiastek dla najmłodszych. Takie zestawienie tekstu i rysunków może się podobać - znów odbiorcom w każdym wieku.
Zajęcie
Wychodzi Michele D'Ignazio od tematu, który wcale nie pasuje do bajkowej rzeczywistości, trafi do przekonania raczej tym maluchom, które słyszą ciągle utyskiwania rodziców na problemy zawodowe. "Nowa praca Świętego Mikołaja" to humorystyczno-satyryczna historia, w której do głosu dochodzą dorosłe perspektywy. Dlatego też tomik może przypaść do gustu rodzicom czytającym swoim pociechom na dobranoc - bo przecież wiara w Świętego Mikołaja to coś, co można pielęgnować długo i nawet kiedy wyrosło się już z dziecięcych marzeń. Ten Mikołaj wcale nie może zresztą cieszyć się swoim zawodem i zadaniami związanymi z roznoszeniem prezentów. Potrzebuje dodatkowego, bardziej dochodowego zajęcia, bo od paru lat nie zarabia na doręczaniu przesyłek.
Najpierw Michele D'Ignazio naigrywa się z rekrutacji na stanowisko Świętego Mikołaja: instytucja poczty mocno zawodzi jako rzetelny i sensowny pracodawca, nie tylko z powodu zalegania z wypłatą dla Mikołaja, ale przez sam proces szukania kandydatów na to miejsce. W pewnym momencie Święty Mikołaj zostaje postawiony pod ścianą: musi zacząć szukać sobie nowej, prawdziwej pracy. Wybiera z ogłoszeń te, do których wydaje się stworzony - i wybiera się na kolejne rozmowy kwalifikacyjne. Miejsce, do którego trafia, może zaskoczyć dzieci. Ale Mikołaj nie traktuje go jak degradacji czy powodu do wstydu - cieszy się z zajęcia i robi wszystko, żeby dać się poznać z jak najlepszej strony. Dobrze się przy tym bawi - i nawet nie wie, że ktoś bardzo chciałby go poznać. Bo tu pojawia się jeszcze jeden temat - w tej książce Mikołaj jest kawalerem. Nie dzieli z nikim życia, towarzystwa dotrzymują mu jedynie renifery - a przecież przydałaby się jeszcze bratnia dusza, ktoś, kto zrozumiałby wszystkie Mikołajowe potrzeby. Temat pary dla Mikołaja zostaje zepchnięty na drugi plan, bo sam w sobie nie może zaintrygować dzieci.
Nie ma tu standardowych opowieści o codzienności Świętego Mikołaja. Michele D'Ignazio woli lekko sobie kpić, uciekać w żarty w opowieściach o zwyczajnym życiu i puszczać wodze fantazji. "Nowa praca Świętego Mikołaja" to książka-żart dla dzieci w każdym wieku - odbiorcy będą zachwyceni pomysłami i dowcipem w tomiku, odejściem od stereotypów i ucieczką od rutyny. Wprawdzie relacje z życia Świętego Mikołaja znudzić się nie mogą, zwłaszcza gdy wiążą się z oczekiwaniem na prezenty, jednak tutaj dzieje się znacznie więcej. Święty Mikołaj musi się zmierzyć z bardzo przyziemnymi problemami. I znajduje sposoby na to, żeby uciec od trosk. Michele D'Ignazio nie boi się eksperymentów tekstowych. Przez to zresztą wcale tomik nie wypada jak bajka dla dzieci - raczej jak rozrywka łącząca pokolenia.
Do dynamicznej i satyrycznej historii dochodzą ilustracje satyryczne - Sergio Olivotti wprowadza tutaj obrazki, które są dowcipne i drapieżne jednocześnie, przykuwają uwagę i oddalają tomik od przecukrzonych opowiastek dla najmłodszych. Takie zestawienie tekstu i rysunków może się podobać - znów odbiorcom w każdym wieku.
piątek, 29 października 2021
Małgorzata Czyńska: Nie opuszczam rąk. Rozmowa z Leonem Tarasewiczem
Czarne, Wołowiec 2021.
Z życia
Małgorzata Czyńska przepytuje Leona Tarasewicza ze zwyczajnego życia. Interesują ją zwłaszcza kolejne etapy edukacji i przygotowań do pracy artystycznej – bardziej powiązane z życiem prywatnym niż będące analizą twórczości. To swoisty autobiograficzny dopisek do dzieł – i coś w sam raz dla tych, którzy wolą artystę poznawać od strony domowej. W przypadku Leona Tarasewicza sporo miejsca zajmuje temat Białorusi i życia pomiędzy krajami. Tarasewicz zresztą już w pierwszych zdaniach tłumaczy, że najgorzej to „próbować rozmawiać z malarzem o jego malarstwie” - i zgodnie z tą wytyczną Małgorzata Czyńska przechodzi do innych zagadnień, na których może budować całą konstrukcję niewielkiego przecież tomu. Leon Tarasewicz opowiada jej o swoim dzieciństwie i młodości, o poszukiwaniach artystycznych i o konsekwencjach przypadków w życiu. Dzieli się wspomnieniami – tymi najbardziej osobistymi, nawet bez wartości dla przyszłych biografów – ale odtwarza precyzyjnie doświadczenia i refleksje z różnych etapów egzystencji. Wskrzesza pamięć o bliskich i sąsiadach, pozwala wyobraźni błądzić w przeszłości i wydobywać z niej bardzo malownicze scenki, nie zawsze tchnące optymizmem, ale przeważnie przefiltrowane przez sentyment. Leon Tarasewicz wykazuje się oczywiście ogromną spostrzegawczością i umiejętnością przenoszenia wspomnień na słowa – czytelnicy będą podążać razem z nim przez kolejne odkrycia. Autor poczęstuje odbiorców i własnoręcznie robioną kiełbasą, i chłodnikiem litewskim, przyjrzy się młodzieńczym lekturom, zabierze na wycieczkę, ale też przedstawi różnice między tym, co dzisiaj świat ma do zaoferowania młodzieży, a tym, co czekało na rówieśników Tarasewicza. Dopiero z czasem pojawia się miejsce na opowiadanie o sztuce, o podejściu do tworzenia, o technikach i możliwościach związanych z kontekstem społeczno-politycznym (bo przecież nawet dostęp do określonych rodzajów farb wpływał na ostateczne efekty prac). Leon Tarasewicz unika jednak długiego dywagowania na tematy abstrakcyjne dla odbiorców, znacznie lepiej mu sięgać do wspomnień i dzielić się tym, co wypada dzisiaj niemal egzotycznie – podobnie zresztą jak potrafi uwodzić czytelników wizją własnej codzienności i krążenia między Waliłami i Warszawą.
„Nie opuszczam rąk” to opowieść bardzo ładnie skomponowana. Sięga Małgorzata Czyńska do typowych elementów biografii i autobiografii, pozwala Tarasewiczowi na zaprezentowanie poglądów, sposobu na życie albo urywków z przeszłości, które najlepiej go zdefiniują – a kiedy temat zostaje już wyeksploatowany, zgrabnie nawiązuje do samej filozofii tworzenia. Są w tej książce konkretne historie i anegdoty, są ważne dla odbiorców przemyślenia oraz informacje. Leon Tarasewicz proponuje zatem spory materiał do przemyśleń i pozwala lepiej poznać siebie – nie tylko jako twórcę. „Nie opuszczam rąk” to książka ciekawie przygotowana. Chociaż poszczególne punkty „obowiązkowe” się tu pojawiają, nie ma poczucia, że realizowane są na siłę czy według schematów literackich.
Z życia
Małgorzata Czyńska przepytuje Leona Tarasewicza ze zwyczajnego życia. Interesują ją zwłaszcza kolejne etapy edukacji i przygotowań do pracy artystycznej – bardziej powiązane z życiem prywatnym niż będące analizą twórczości. To swoisty autobiograficzny dopisek do dzieł – i coś w sam raz dla tych, którzy wolą artystę poznawać od strony domowej. W przypadku Leona Tarasewicza sporo miejsca zajmuje temat Białorusi i życia pomiędzy krajami. Tarasewicz zresztą już w pierwszych zdaniach tłumaczy, że najgorzej to „próbować rozmawiać z malarzem o jego malarstwie” - i zgodnie z tą wytyczną Małgorzata Czyńska przechodzi do innych zagadnień, na których może budować całą konstrukcję niewielkiego przecież tomu. Leon Tarasewicz opowiada jej o swoim dzieciństwie i młodości, o poszukiwaniach artystycznych i o konsekwencjach przypadków w życiu. Dzieli się wspomnieniami – tymi najbardziej osobistymi, nawet bez wartości dla przyszłych biografów – ale odtwarza precyzyjnie doświadczenia i refleksje z różnych etapów egzystencji. Wskrzesza pamięć o bliskich i sąsiadach, pozwala wyobraźni błądzić w przeszłości i wydobywać z niej bardzo malownicze scenki, nie zawsze tchnące optymizmem, ale przeważnie przefiltrowane przez sentyment. Leon Tarasewicz wykazuje się oczywiście ogromną spostrzegawczością i umiejętnością przenoszenia wspomnień na słowa – czytelnicy będą podążać razem z nim przez kolejne odkrycia. Autor poczęstuje odbiorców i własnoręcznie robioną kiełbasą, i chłodnikiem litewskim, przyjrzy się młodzieńczym lekturom, zabierze na wycieczkę, ale też przedstawi różnice między tym, co dzisiaj świat ma do zaoferowania młodzieży, a tym, co czekało na rówieśników Tarasewicza. Dopiero z czasem pojawia się miejsce na opowiadanie o sztuce, o podejściu do tworzenia, o technikach i możliwościach związanych z kontekstem społeczno-politycznym (bo przecież nawet dostęp do określonych rodzajów farb wpływał na ostateczne efekty prac). Leon Tarasewicz unika jednak długiego dywagowania na tematy abstrakcyjne dla odbiorców, znacznie lepiej mu sięgać do wspomnień i dzielić się tym, co wypada dzisiaj niemal egzotycznie – podobnie zresztą jak potrafi uwodzić czytelników wizją własnej codzienności i krążenia między Waliłami i Warszawą.
„Nie opuszczam rąk” to opowieść bardzo ładnie skomponowana. Sięga Małgorzata Czyńska do typowych elementów biografii i autobiografii, pozwala Tarasewiczowi na zaprezentowanie poglądów, sposobu na życie albo urywków z przeszłości, które najlepiej go zdefiniują – a kiedy temat zostaje już wyeksploatowany, zgrabnie nawiązuje do samej filozofii tworzenia. Są w tej książce konkretne historie i anegdoty, są ważne dla odbiorców przemyślenia oraz informacje. Leon Tarasewicz proponuje zatem spory materiał do przemyśleń i pozwala lepiej poznać siebie – nie tylko jako twórcę. „Nie opuszczam rąk” to książka ciekawie przygotowana. Chociaż poszczególne punkty „obowiązkowe” się tu pojawiają, nie ma poczucia, że realizowane są na siłę czy według schematów literackich.
czwartek, 28 października 2021
Katarzyna Miller, Suzan Giżyńska: Znaleźć faceta i nie zwariować
Rebis, Poznań 2021.
Przepis na sukces
Katarzyna Miller zdobyła sobie wierne grono czytelniczek dzięki temu, że wprowadza szczere wskazówki, z których można skorzystać, ale i dzięki temu, że dzieli się własnymi doświadczeniami ze związków lub relacji z domu rodzinnego. Jej opowieści tym samym stają się bardziej przekonujące i wartościowe dla czytelniczek, które potrzebują wsparcia, a i dla tych, które szukają po prostu lektury rozrywkowej i pozwalającej przełamać rutynę. "Znaleźć faceta i nie zwariować" to kolejna propozycja w bestsellerowej serii - stworzona wspólnie z Suzan Giżyńską. To publikacja, która przybiera formę wywiadu-rzeki i przynosi całkiem sporo konkretnych uwag na temat damsko-męskich relacji. Czasami przeplatana jest dodatkowymi komentarzami lub scenkami dającymi do myślenia odbiorczyniom. Przede wszystkim chodzi o to, żeby płeć piękna uniezależniła się od męskich zalotów i nie kierowała się wytycznymi patriarchatu. Autorki przestrzegają przed nadmiernym poleganiem na męskim towarzystwie: przypominają, że dzisiaj kobiety mogą same o sobie decydować i na pewno nie powinny uzależniać swojego szczęścia od postaw partnera. Pokazują pułapki płynące z takiej niezdrowej relacji i podpowiadają, jak się z niej wydobyć. Rejestrują różne typy facetów, którzy na pewno nie nadają się do wspólnego życia. Naświetlają schematy myślenia: uczulają na to, co wielu kobietom wcześniej spędzało sen z powiek i analizują charakterystyczne scenariusze odbierające radość egzystencji. "Znaleźć faceta i nie zwariować" to zatem w pierwszej kolejności nie przepis na to, jak upolować mężczyznę, a - jak wydobyć się z przekonania, że należy tak zrobić. Dalej autorki argumentują, dlaczego ważna jest samoświadomość i niezależność - nawet jeśli ktoś decyduje się na podążanie klasycznymi ścieżkami i rzeczywiście chce zdobyć partnera.
Katarzyna Miller i Suzan Giżyńska trzymają się wytyczonych kręgów zagadnień, konstruują rozdziały w oparciu o wyraźne tezy lub przesłania - a jednak prowadzą swobodną rozmowę. I ten luźny, lekki ton będzie podstawowym wabikiem na czytelniczki: naprawdę dobrze śledzi się tak stworzoną książkę. Autorki przerzucają się albo skojarzeniami, albo doświadczeniami z pracy z ludźmi (jedna udziela porad psychologicznych, druga - stawia tarota), albo tym, co same przeżyły w różnych związkach. I właśnie w ten sposób mogą przekonać do siebie najwięcej czytelniczek. Pokazują, że same nie są wolne od problemów z facetami - i że można wypracować sobie mechanizmy obronne i nie komplikować sobie życia tam, gdzie to nie ma najmniejszego sensu. Porady wtopione w przyjacielską rozmowę - dobrze się sprawdzają, łatwo je przyswoić, łatwo zapamiętać (niemal jak podpowiedzi od przyjaciółek), a przy tym - lekko się ten tom czyta. Katarzyna Miller i Suzan Giżyńska nie wywyższają się i nie odbierają czytelniczkom nadziei na udany związek. Robią wszystko, żeby łatwiej było stworzyć wartościową relację - i bez żalu zrezygnować z tych, które nie rokują dobrze. W książce najlepiej sprawdzają się rozmowy - scenki pokazujące relacje międzyludzkie są trochę wymuszone (stanowią jednak bazę dla dalszych wyjaśnień), za to podpowiedzi wypunktowane to wprawdzie ułatwienie dla kobiet, które szukają wskazówek, ale też - nie do końca przekonujące dla całej reszty (zwłaszcza gdy pojawiają się uwagi dotyczące przeczuć czy wróżb - na szczęście jest ich na tyle mało, że można skupić się na bardziej rzeczowych uwagach).
Przepis na sukces
Katarzyna Miller zdobyła sobie wierne grono czytelniczek dzięki temu, że wprowadza szczere wskazówki, z których można skorzystać, ale i dzięki temu, że dzieli się własnymi doświadczeniami ze związków lub relacji z domu rodzinnego. Jej opowieści tym samym stają się bardziej przekonujące i wartościowe dla czytelniczek, które potrzebują wsparcia, a i dla tych, które szukają po prostu lektury rozrywkowej i pozwalającej przełamać rutynę. "Znaleźć faceta i nie zwariować" to kolejna propozycja w bestsellerowej serii - stworzona wspólnie z Suzan Giżyńską. To publikacja, która przybiera formę wywiadu-rzeki i przynosi całkiem sporo konkretnych uwag na temat damsko-męskich relacji. Czasami przeplatana jest dodatkowymi komentarzami lub scenkami dającymi do myślenia odbiorczyniom. Przede wszystkim chodzi o to, żeby płeć piękna uniezależniła się od męskich zalotów i nie kierowała się wytycznymi patriarchatu. Autorki przestrzegają przed nadmiernym poleganiem na męskim towarzystwie: przypominają, że dzisiaj kobiety mogą same o sobie decydować i na pewno nie powinny uzależniać swojego szczęścia od postaw partnera. Pokazują pułapki płynące z takiej niezdrowej relacji i podpowiadają, jak się z niej wydobyć. Rejestrują różne typy facetów, którzy na pewno nie nadają się do wspólnego życia. Naświetlają schematy myślenia: uczulają na to, co wielu kobietom wcześniej spędzało sen z powiek i analizują charakterystyczne scenariusze odbierające radość egzystencji. "Znaleźć faceta i nie zwariować" to zatem w pierwszej kolejności nie przepis na to, jak upolować mężczyznę, a - jak wydobyć się z przekonania, że należy tak zrobić. Dalej autorki argumentują, dlaczego ważna jest samoświadomość i niezależność - nawet jeśli ktoś decyduje się na podążanie klasycznymi ścieżkami i rzeczywiście chce zdobyć partnera.
Katarzyna Miller i Suzan Giżyńska trzymają się wytyczonych kręgów zagadnień, konstruują rozdziały w oparciu o wyraźne tezy lub przesłania - a jednak prowadzą swobodną rozmowę. I ten luźny, lekki ton będzie podstawowym wabikiem na czytelniczki: naprawdę dobrze śledzi się tak stworzoną książkę. Autorki przerzucają się albo skojarzeniami, albo doświadczeniami z pracy z ludźmi (jedna udziela porad psychologicznych, druga - stawia tarota), albo tym, co same przeżyły w różnych związkach. I właśnie w ten sposób mogą przekonać do siebie najwięcej czytelniczek. Pokazują, że same nie są wolne od problemów z facetami - i że można wypracować sobie mechanizmy obronne i nie komplikować sobie życia tam, gdzie to nie ma najmniejszego sensu. Porady wtopione w przyjacielską rozmowę - dobrze się sprawdzają, łatwo je przyswoić, łatwo zapamiętać (niemal jak podpowiedzi od przyjaciółek), a przy tym - lekko się ten tom czyta. Katarzyna Miller i Suzan Giżyńska nie wywyższają się i nie odbierają czytelniczkom nadziei na udany związek. Robią wszystko, żeby łatwiej było stworzyć wartościową relację - i bez żalu zrezygnować z tych, które nie rokują dobrze. W książce najlepiej sprawdzają się rozmowy - scenki pokazujące relacje międzyludzkie są trochę wymuszone (stanowią jednak bazę dla dalszych wyjaśnień), za to podpowiedzi wypunktowane to wprawdzie ułatwienie dla kobiet, które szukają wskazówek, ale też - nie do końca przekonujące dla całej reszty (zwłaszcza gdy pojawiają się uwagi dotyczące przeczuć czy wróżb - na szczęście jest ich na tyle mało, że można skupić się na bardziej rzeczowych uwagach).
środa, 27 października 2021
Agnieszka Żelewska, Wojciech Widłak: Wesoły Ryjek. Cztery pory roku (Rysowanki zgadywanki)
Media Rodzina, Poznań 2021.
Czas
Każda pora roku jest inna, a Wesoły Ryjek uwielbia wszystkie – każdą z innego powodu. Tym razem, jako mądry prosiaczek, zajmuje się wyjaśnianiem swojemu żółwiowi-przytulance niuansów dotyczących zmian w przyrodzie. Nie ma tu wprowadzającego opowiadania, Wesoły Ryjek od razu wpada w temat i zaprasza małych czytelników do śledzenia i wykonywania kolejnych poleceń. To dzięki nim będzie można sprawdzić wiedzę maluchów na temat zmieniających się pór roku, a także – zasad zachowania w różnych okolicznościach. Wesoły Ryjek przypomni między innymi, że nie należy straszyć ani płoszyć piskląt i ich mamy, że liście zmieniają kolory, że zimą lepi się bałwany, latem można leżeć na plaży, a jesienią przygotowuje się ludziki z żołędzi i kasztanów. Każda rozkładówka to inny temat i inne zadanie, przypomnienie o czymś, co jest charakterystyczne dla wybranej pory roku lub – wszystkich pór roku naraz. Czasami zadania dostarczą dzieciom śmiechu – jak wtedy, kiedy Wesoły Ryjek przyodzieje się w rzeczy charakterystyczne dla różnych pór roku i odbiorcy będą musieli przyporządkować poszczególne elementy garderoby do wiosny, jesieni czy zimy. Kiedy indziej mały bohater wybiera się na spacer, zbiera kolorowe liście albo kasztany, spędza czas na świeżym powietrzu – to zresztą charakterystyczne dla Wesołego Ryjka, w jego świecie nie ma komputerów i telewizorów ani telefonów, mały prosiaczek musi sam zapewnić sobie rozrywki (bo kolegów też nie ma). Wie, że wiosną i latem odbywają się mecze, a wiosną na majówkę. Czasami edukuje pod kątem przygotowań do odpowiedniej pogody: zimą trzeba nosić czapkę. Przygoda w serii Rysowanki zgadywanki to okazja do przedstawienia urozmaiconych aspektów codzienności.
Bardzo często Wesoły Ryjek wprowadza do poleceń swojego przyjaciela, żółwia przytulankę. Żółw może być sędzią w meczu piłkarskim, ale przejmuje też czasami rolę dziecka w tej parze: to żółw często czegoś nie rozumie, to żółwiowi trzeba we wszystkim pomagać. Dzięki temu prawdziwe literackie dziecko, czyli Wesoły Ryjek, może wykazać się odpowiedzialnością i mądrością w drobnych sprawach – to go dowartościuje i sprawi, że bohater będzie mógł dawać dobry przykład odbiorcom. Wesoły Ryjek popisuje się wiedzą – wiedzą dostępną każdemu kilkulatkowi. Dlatego też może przekonywać do siebie.
Są tu kolorowanki, ale też łamigłówki oraz zadania kreatywne. Czasami trzeba coś wskazać, coś zaznaczyć lub coś nazwać, znacznie częściej – coś dorysować według własnego uznania. I to bardzo dobry pomysł, bo Agnieszka Żelewska ilustruje przygody Ryjka tak, że każdy będzie chciał spróbować swoich sił w rysowaniu. Tu podpowiada nawet, jak stworzyć uroczą żabkę. Mali odbiorcy mogą być usatysfakcjonowani: zyskają szansę na popisywanie się wyobraźnią i ćwiczenie kreatywności.
Czas
Każda pora roku jest inna, a Wesoły Ryjek uwielbia wszystkie – każdą z innego powodu. Tym razem, jako mądry prosiaczek, zajmuje się wyjaśnianiem swojemu żółwiowi-przytulance niuansów dotyczących zmian w przyrodzie. Nie ma tu wprowadzającego opowiadania, Wesoły Ryjek od razu wpada w temat i zaprasza małych czytelników do śledzenia i wykonywania kolejnych poleceń. To dzięki nim będzie można sprawdzić wiedzę maluchów na temat zmieniających się pór roku, a także – zasad zachowania w różnych okolicznościach. Wesoły Ryjek przypomni między innymi, że nie należy straszyć ani płoszyć piskląt i ich mamy, że liście zmieniają kolory, że zimą lepi się bałwany, latem można leżeć na plaży, a jesienią przygotowuje się ludziki z żołędzi i kasztanów. Każda rozkładówka to inny temat i inne zadanie, przypomnienie o czymś, co jest charakterystyczne dla wybranej pory roku lub – wszystkich pór roku naraz. Czasami zadania dostarczą dzieciom śmiechu – jak wtedy, kiedy Wesoły Ryjek przyodzieje się w rzeczy charakterystyczne dla różnych pór roku i odbiorcy będą musieli przyporządkować poszczególne elementy garderoby do wiosny, jesieni czy zimy. Kiedy indziej mały bohater wybiera się na spacer, zbiera kolorowe liście albo kasztany, spędza czas na świeżym powietrzu – to zresztą charakterystyczne dla Wesołego Ryjka, w jego świecie nie ma komputerów i telewizorów ani telefonów, mały prosiaczek musi sam zapewnić sobie rozrywki (bo kolegów też nie ma). Wie, że wiosną i latem odbywają się mecze, a wiosną na majówkę. Czasami edukuje pod kątem przygotowań do odpowiedniej pogody: zimą trzeba nosić czapkę. Przygoda w serii Rysowanki zgadywanki to okazja do przedstawienia urozmaiconych aspektów codzienności.
Bardzo często Wesoły Ryjek wprowadza do poleceń swojego przyjaciela, żółwia przytulankę. Żółw może być sędzią w meczu piłkarskim, ale przejmuje też czasami rolę dziecka w tej parze: to żółw często czegoś nie rozumie, to żółwiowi trzeba we wszystkim pomagać. Dzięki temu prawdziwe literackie dziecko, czyli Wesoły Ryjek, może wykazać się odpowiedzialnością i mądrością w drobnych sprawach – to go dowartościuje i sprawi, że bohater będzie mógł dawać dobry przykład odbiorcom. Wesoły Ryjek popisuje się wiedzą – wiedzą dostępną każdemu kilkulatkowi. Dlatego też może przekonywać do siebie.
Są tu kolorowanki, ale też łamigłówki oraz zadania kreatywne. Czasami trzeba coś wskazać, coś zaznaczyć lub coś nazwać, znacznie częściej – coś dorysować według własnego uznania. I to bardzo dobry pomysł, bo Agnieszka Żelewska ilustruje przygody Ryjka tak, że każdy będzie chciał spróbować swoich sił w rysowaniu. Tu podpowiada nawet, jak stworzyć uroczą żabkę. Mali odbiorcy mogą być usatysfakcjonowani: zyskają szansę na popisywanie się wyobraźnią i ćwiczenie kreatywności.
wtorek, 26 października 2021
Santa Montefiore: Sonata o niezapominajce
Świat Książki, Warszawa 2021.
Głos serca
Santa Montefiore nie tylko odwołuje się do marzeń czytelniczek, ale też podsuwa im ważne i poważne tematy do przeanalizowania. Zmusza wręcz do tego, żeby przyjrzeć się uczuciom i zastanowić nad własnymi wyborami życiowymi. Nie inaczej jest w "Sonacie o niezapominajce", kolejnej powieści obyczajowej, która będzie ważnym drogowskazem dla części odbiorczyń. Ramą kompozycyjną staje się tu pogrzeb Cecila, człowieka statecznego i uporządkowanego, głowy rodziny, ale też mężczyzny, który mógł wiele w życiu stracić. Autorka cofa się w przeszłość, żeby przejść przez dwa pokolenia i nakreślić losy prawdziwie zakochanej kobiety. Audrey, którą poznają czytelniczki, to młoda kobieta. Jeszcze nastolatka, która pewnego dnia poznaje dwóch braci. Cecil raczej ją nudzi, za to Louis przyprawia o mocniejsze bicie serca. Rodzice najchętniej widzieliby Audrey w związku z Cecilem: to bezpieczny wybór, jeśli dziewczyna pokieruje się rozsądkiem, sporo zyska. Audrey jednak daje się ponieść uczuciom: wymyka się na randki z Louisem i uczy od niego, czym jest wielka miłość. Rozkład sił zmienia jednak śmierć młodszej siostry Audrey: Louis nie wytrzymuje napięcia i postanawia wyjechać, a bohaterka wychodzi za mąż za tego z braci, którego naprawdę nie umiała pokochać, rodzi mu dwie córki i... wciąż tęskni za Louisem.
Santa Montefiore wychodzi od prostego schematu, który w dodatku wydaje się mieć dość przewidywalny za sprawą konwenansów przebieg. Czasy nie pozwalają na przesadną emancypację kobiet, Audrey powinna robić to, czego wymagają od niej starsi - i nie zawieść oczekiwań innych ludzi. Jej zdanie nie ma zbyt wielkiego znaczenia, zwłaszcza kiedy chodzi o tak płochą sprawę jak miłość: młode kobiety nie powinny decydować, z kim spędzą resztę życia. Audrey przekonuje się, że nie da się uszczęśliwić wszystkich: albo zawalczy o własne szczęście, albo zrealizuje plan, jaki został dla niej ułożony. I to pytanie, które autorka kieruje w stronę czytelniczek: co one wybrałyby na miejscu bohaterki, czy zdecydowałyby się na niepewną przyszłość z ukochanym, czy poszłyby za głosem rozsądku. Ale nie koniec na tym: Santa Montefiore przypomina o tym, że miłość nie jest tematem, którym można się bawić. Córki Audrey realizują dwa różne scenariusze: jedna, okrutna i piękna, bawi się mężczyznami i łamie im serca. Druga - bardziej poczciwa - kocha się nieszczęśliwie w tym, który marzy o jej siostrze. Autorka robi dużo, żeby przyciągnąć odbiorczynie do tej fabuły. Szykuje jednak rozwiązanie, które zadowolić powinno wszystkie grupy czytelniczek.
Pisze ta autorka z wyczuciem, zależy jej na melodyjnej i gęstej narracji, wypełnionej danymi. To bohaterki mają się poświęcać uczuciom, czytelniczki muszą mieć pełny ogląd sytuacji, żeby wyrobić sobie zdanie na temat kobiecych decyzji. "Sonata o niezapominajce" to znakomita powieść obyczajowa dla pań, które lubią klimaty retro.
Głos serca
Santa Montefiore nie tylko odwołuje się do marzeń czytelniczek, ale też podsuwa im ważne i poważne tematy do przeanalizowania. Zmusza wręcz do tego, żeby przyjrzeć się uczuciom i zastanowić nad własnymi wyborami życiowymi. Nie inaczej jest w "Sonacie o niezapominajce", kolejnej powieści obyczajowej, która będzie ważnym drogowskazem dla części odbiorczyń. Ramą kompozycyjną staje się tu pogrzeb Cecila, człowieka statecznego i uporządkowanego, głowy rodziny, ale też mężczyzny, który mógł wiele w życiu stracić. Autorka cofa się w przeszłość, żeby przejść przez dwa pokolenia i nakreślić losy prawdziwie zakochanej kobiety. Audrey, którą poznają czytelniczki, to młoda kobieta. Jeszcze nastolatka, która pewnego dnia poznaje dwóch braci. Cecil raczej ją nudzi, za to Louis przyprawia o mocniejsze bicie serca. Rodzice najchętniej widzieliby Audrey w związku z Cecilem: to bezpieczny wybór, jeśli dziewczyna pokieruje się rozsądkiem, sporo zyska. Audrey jednak daje się ponieść uczuciom: wymyka się na randki z Louisem i uczy od niego, czym jest wielka miłość. Rozkład sił zmienia jednak śmierć młodszej siostry Audrey: Louis nie wytrzymuje napięcia i postanawia wyjechać, a bohaterka wychodzi za mąż za tego z braci, którego naprawdę nie umiała pokochać, rodzi mu dwie córki i... wciąż tęskni za Louisem.
Santa Montefiore wychodzi od prostego schematu, który w dodatku wydaje się mieć dość przewidywalny za sprawą konwenansów przebieg. Czasy nie pozwalają na przesadną emancypację kobiet, Audrey powinna robić to, czego wymagają od niej starsi - i nie zawieść oczekiwań innych ludzi. Jej zdanie nie ma zbyt wielkiego znaczenia, zwłaszcza kiedy chodzi o tak płochą sprawę jak miłość: młode kobiety nie powinny decydować, z kim spędzą resztę życia. Audrey przekonuje się, że nie da się uszczęśliwić wszystkich: albo zawalczy o własne szczęście, albo zrealizuje plan, jaki został dla niej ułożony. I to pytanie, które autorka kieruje w stronę czytelniczek: co one wybrałyby na miejscu bohaterki, czy zdecydowałyby się na niepewną przyszłość z ukochanym, czy poszłyby za głosem rozsądku. Ale nie koniec na tym: Santa Montefiore przypomina o tym, że miłość nie jest tematem, którym można się bawić. Córki Audrey realizują dwa różne scenariusze: jedna, okrutna i piękna, bawi się mężczyznami i łamie im serca. Druga - bardziej poczciwa - kocha się nieszczęśliwie w tym, który marzy o jej siostrze. Autorka robi dużo, żeby przyciągnąć odbiorczynie do tej fabuły. Szykuje jednak rozwiązanie, które zadowolić powinno wszystkie grupy czytelniczek.
Pisze ta autorka z wyczuciem, zależy jej na melodyjnej i gęstej narracji, wypełnionej danymi. To bohaterki mają się poświęcać uczuciom, czytelniczki muszą mieć pełny ogląd sytuacji, żeby wyrobić sobie zdanie na temat kobiecych decyzji. "Sonata o niezapominajce" to znakomita powieść obyczajowa dla pań, które lubią klimaty retro.
poniedziałek, 25 października 2021
Marta Guzowska: Archeologia. Mumie, złoto i stare skorupy
Nasza Księgarnia, Warszawa 2021.
Zawody
Marta Guzowska postanowiła przybliżyć dzieciom sekrety archeologii. Wykorzystując rozbudzające wyobraźnię opowieści, tworzy narrację o "mumiach, złocie i starych skorupach" - jak głosi podtytuł tej sporej objętościowo publikacji. Wyjaśnia w książce, kim jest archeolog, czym różni się od historyka i jak wygląda jego praca. Odpowiada na pytania i rozwiewa wątpliwości, które pojawiają się przy analizowaniu szczegółów tego zajęcia: tłumaczy dzieciom między innymi, skąd wiadomo, w jakim miejscu zacząć kopać (ale też przestrzega przed samodzielnymi i amatorskimi próbami znajdowania skarbów). Przedstawia charakterystyczny strój archeologa i przekonuje, że pozostało jeszcze bardzo dużo "skarbów" do odkrycia. Zresztą z motywem skarbów też się rozprawia - archeologia nie polega przecież na znajdowaniu wyłącznie monet czy klejnotów. Kiedy już Marta Guzowska zaprezentuje dzieciom absolutne podstawy związane z zawodem archeologa przechodzi do opowiadania o najważniejszych i najciekawszych odkryciach. Zestaw kilkunastu ważnych momentów w historii archeologii wyjaśnia najlepiej, dlaczego ten zawód jest tak ekscytujący. Autorka przygląda się też mitom związanym z przeszłością - a możliwym do obalenia dzięki archeologicznym odkryciom, zwraca zatem uwagę na praktyczny aspekt pracy archeologów w kontekście objaśniania przeszłości. Wprowadza zagadki do rozwiązania przez kolejne pokolenia archeologów i... zaprasza do muzeów (żeby nie zanudzić młodych zwiedzających, wymienia po trzy najciekawsze eksponaty w wybranych przybytkach). Jest to książka przygotowana w dużej części w schemacie pytań i rozbudowanych odpowiedzi - tak, żeby nie zniechęcać dzieci zbyt długą narracją i rozbudzać zainteresowanie tematem (przedstawiane w tytułach podrozdziałów pytania przyciągają, najpierw nakłaniając do zastanowienia się nad możliwymi odpowiedziami, a potem - do prześledzenia właściwych komentarzy. Marta Guzowska może zatem zaprosić nie tylko do lektury, ale wręcz do interaktywnej zabawy. Archeologia przestaje zatem być dostępnym dla wybranych zajęciem, a zaczyna istnieć jako sposób na życie. Dzieci mogą przekonać się, czy odpowiadają im takie zadania, sprawdzą, jakich przedmiotów powinny uczyć się w szkole pilnie, żeby móc w przyszłości prowadzić archeologiczne badania i - czy taki zawód w ogóle ma sens. "Archeologia" to bardzo szczegółowe, a jednocześnie pełne przygód przeprowadzenie przez temat. Marta Guzowska chętnie dzieli się wieloma ciekawostkami i przekonuje najmłodszych odbiorców, że można znaleźć tu sporo dla siebie. Jednocześnie oddala wizję archeologów z filmów - żeby nikt nie poczuł się rozczarowany.
Joanna Czaplewska ilustruje ten tom. Czasami jej rysunki pełnią funkcję informacyjną i pomagają w rozpoznawaniu charakterystycznych kształtów albo w eksponowaniu różnic między przedmiotami. Często jednak stają się po prostu ozdobą narracji - pozwalają podkreślić klimat pracy archeologa na stanowisku, a także działają na fantazję dzieci - zwłaszcza przez pokazywanie tego, czego nie mogą dostrzec bohaterowie z rysunków. "Archeologia. Mumie, złoto i stare skorupy" to publikacja bardzo udana i cenna z perspektywy dzieci oraz ich rodziców. To rzeczowa prezentacja zawodu - z odpowiednio uwypuklonymi elementami przygody.
Zawody
Marta Guzowska postanowiła przybliżyć dzieciom sekrety archeologii. Wykorzystując rozbudzające wyobraźnię opowieści, tworzy narrację o "mumiach, złocie i starych skorupach" - jak głosi podtytuł tej sporej objętościowo publikacji. Wyjaśnia w książce, kim jest archeolog, czym różni się od historyka i jak wygląda jego praca. Odpowiada na pytania i rozwiewa wątpliwości, które pojawiają się przy analizowaniu szczegółów tego zajęcia: tłumaczy dzieciom między innymi, skąd wiadomo, w jakim miejscu zacząć kopać (ale też przestrzega przed samodzielnymi i amatorskimi próbami znajdowania skarbów). Przedstawia charakterystyczny strój archeologa i przekonuje, że pozostało jeszcze bardzo dużo "skarbów" do odkrycia. Zresztą z motywem skarbów też się rozprawia - archeologia nie polega przecież na znajdowaniu wyłącznie monet czy klejnotów. Kiedy już Marta Guzowska zaprezentuje dzieciom absolutne podstawy związane z zawodem archeologa przechodzi do opowiadania o najważniejszych i najciekawszych odkryciach. Zestaw kilkunastu ważnych momentów w historii archeologii wyjaśnia najlepiej, dlaczego ten zawód jest tak ekscytujący. Autorka przygląda się też mitom związanym z przeszłością - a możliwym do obalenia dzięki archeologicznym odkryciom, zwraca zatem uwagę na praktyczny aspekt pracy archeologów w kontekście objaśniania przeszłości. Wprowadza zagadki do rozwiązania przez kolejne pokolenia archeologów i... zaprasza do muzeów (żeby nie zanudzić młodych zwiedzających, wymienia po trzy najciekawsze eksponaty w wybranych przybytkach). Jest to książka przygotowana w dużej części w schemacie pytań i rozbudowanych odpowiedzi - tak, żeby nie zniechęcać dzieci zbyt długą narracją i rozbudzać zainteresowanie tematem (przedstawiane w tytułach podrozdziałów pytania przyciągają, najpierw nakłaniając do zastanowienia się nad możliwymi odpowiedziami, a potem - do prześledzenia właściwych komentarzy. Marta Guzowska może zatem zaprosić nie tylko do lektury, ale wręcz do interaktywnej zabawy. Archeologia przestaje zatem być dostępnym dla wybranych zajęciem, a zaczyna istnieć jako sposób na życie. Dzieci mogą przekonać się, czy odpowiadają im takie zadania, sprawdzą, jakich przedmiotów powinny uczyć się w szkole pilnie, żeby móc w przyszłości prowadzić archeologiczne badania i - czy taki zawód w ogóle ma sens. "Archeologia" to bardzo szczegółowe, a jednocześnie pełne przygód przeprowadzenie przez temat. Marta Guzowska chętnie dzieli się wieloma ciekawostkami i przekonuje najmłodszych odbiorców, że można znaleźć tu sporo dla siebie. Jednocześnie oddala wizję archeologów z filmów - żeby nikt nie poczuł się rozczarowany.
Joanna Czaplewska ilustruje ten tom. Czasami jej rysunki pełnią funkcję informacyjną i pomagają w rozpoznawaniu charakterystycznych kształtów albo w eksponowaniu różnic między przedmiotami. Często jednak stają się po prostu ozdobą narracji - pozwalają podkreślić klimat pracy archeologa na stanowisku, a także działają na fantazję dzieci - zwłaszcza przez pokazywanie tego, czego nie mogą dostrzec bohaterowie z rysunków. "Archeologia. Mumie, złoto i stare skorupy" to publikacja bardzo udana i cenna z perspektywy dzieci oraz ich rodziców. To rzeczowa prezentacja zawodu - z odpowiednio uwypuklonymi elementami przygody.
niedziela, 24 października 2021
Tomasz Samojlik: Wszędzie dobrze, ale w puszczy najlepiej
Media Rodzina, Poznań 2021.
W domu
Ten cykl musiał się kiedyś skończyć i chociaż zdobył ogromną popularność, w założeniu miał mieć 23 tomiki. Ostatni właśnie ukazuje się na rynku: „Wszędzie dobrze, ale w puszczy najlepiej” w podcyklu Wyprawy w serii Żubr Pompik to przejście do Białowieskiego Parku Narodowego, czyli do domu bohaterów. Żubry po wielkiej eskapadzie (zwiedziły wszystkie parki narodowe w Polsce) pojawiają się z powrotem wśród swoich. Trwa jesień, wszystko wygląda i pobrzmiewa znajomo – dla żubrów, bo niekoniecznie dla odbiorców. To, czym zachwycają się bohaterowie, dla dzieci będzie odkryciem. Polinka, Porada i Pomruk spotykają się z krewnymi oraz z przyjaciółmi: nagle na scenie pojawia się mnóstwo żubrów, które mają wiele do opowiedzenia sobie nawzajem. Z kolei Pompik postanawia sprawdzić, co chce mu powiedzieć puszcza – chodzi i nasłuchuje, jednak nie ma pojęcia, czego się spodziewać. Tomik automatycznie jest też reklamą poprzednich części cyklu: kiedy Polinka wyjaśnia znajomym, kogo spotkała podczas wyprawy, dzieci mogą się zainteresować nietypowymi nazwami i poszukać odpowiednich bohaterów w kolejnych historyjkach. Pompik tymczasem trafia na różnych mieszkańców puszczy, każdy z nich skrótowo przedstawia własne zwyczaje – przygotowania do nadchodzącej zimy. Łasica zmienia futro, rzekotka zagrzebuje si w dołku, a dzięcioł puka w drzewo. Pompikowi nie pasuje żadna z tych czynności, dopiero chruczenie innych żubrów pomaga mu się odnaleźć w codzienności Białowieskiego Parku Narodowego.
Nieco melancholijnie żegna się Tomasz Samojlik z odbiorcami tego cyklu – w końcu stworzył szereg postaci i scenek, które pozwalały dzieciom zainteresować się przyrodą, a do tego śledzić zabawne doświadczenia małego bohatera. „Wszędzie dobrze, ale w puszczy najlepiej” to idealne zamknięcie serii: nie tylko intryguje, ale przynosi sporo ciekawych wiadomości. Pozwala jeszcze raz przyjrzeć się rodzinie żubrów i poczuć klimat rodzinności: tym razem w znacznie większym wymiarze. Rodzina Pompika wraca do własnych zajęć, a bohater znów dowiaduje się czegoś o sobie – to sposób na przedstawienie dzieciom sympatycznych obrazków. Tomasz Samojlik jak zwykle ilustruje tę książeczkę komiksowo: zwracają uwagę zwłaszcza śmieszne miny kolejnych postaci zwierzęcych. To coś, co dzieci przyciągnie i sprawi, że zechcą one śledzić przygody Pompika. Nasycone kolory łączą się dobrze ze stylem opowiadania, liczy się tutaj bajkowość, która skrywa aspekty edukacyjne: komiksowe żubry to istoty zapraszające do swojego świata. Do tej pory były przewodnikami po różnych (obcych dla siebie) rejonach, teraz wcale nie muszą niczego odkrywać – dowiadywanie się wszystkiego o własnym środowisku pozostawiają dzieciom. Tomasz Samojlik modyfikuje tutaj także pomysły na schematy fabularne, dzięki czemu przyciągnie do książki. Jest to propozycja w sam raz dla kilkulatków, które lubią opowieści o zwierzętach.
W domu
Ten cykl musiał się kiedyś skończyć i chociaż zdobył ogromną popularność, w założeniu miał mieć 23 tomiki. Ostatni właśnie ukazuje się na rynku: „Wszędzie dobrze, ale w puszczy najlepiej” w podcyklu Wyprawy w serii Żubr Pompik to przejście do Białowieskiego Parku Narodowego, czyli do domu bohaterów. Żubry po wielkiej eskapadzie (zwiedziły wszystkie parki narodowe w Polsce) pojawiają się z powrotem wśród swoich. Trwa jesień, wszystko wygląda i pobrzmiewa znajomo – dla żubrów, bo niekoniecznie dla odbiorców. To, czym zachwycają się bohaterowie, dla dzieci będzie odkryciem. Polinka, Porada i Pomruk spotykają się z krewnymi oraz z przyjaciółmi: nagle na scenie pojawia się mnóstwo żubrów, które mają wiele do opowiedzenia sobie nawzajem. Z kolei Pompik postanawia sprawdzić, co chce mu powiedzieć puszcza – chodzi i nasłuchuje, jednak nie ma pojęcia, czego się spodziewać. Tomik automatycznie jest też reklamą poprzednich części cyklu: kiedy Polinka wyjaśnia znajomym, kogo spotkała podczas wyprawy, dzieci mogą się zainteresować nietypowymi nazwami i poszukać odpowiednich bohaterów w kolejnych historyjkach. Pompik tymczasem trafia na różnych mieszkańców puszczy, każdy z nich skrótowo przedstawia własne zwyczaje – przygotowania do nadchodzącej zimy. Łasica zmienia futro, rzekotka zagrzebuje si w dołku, a dzięcioł puka w drzewo. Pompikowi nie pasuje żadna z tych czynności, dopiero chruczenie innych żubrów pomaga mu się odnaleźć w codzienności Białowieskiego Parku Narodowego.
Nieco melancholijnie żegna się Tomasz Samojlik z odbiorcami tego cyklu – w końcu stworzył szereg postaci i scenek, które pozwalały dzieciom zainteresować się przyrodą, a do tego śledzić zabawne doświadczenia małego bohatera. „Wszędzie dobrze, ale w puszczy najlepiej” to idealne zamknięcie serii: nie tylko intryguje, ale przynosi sporo ciekawych wiadomości. Pozwala jeszcze raz przyjrzeć się rodzinie żubrów i poczuć klimat rodzinności: tym razem w znacznie większym wymiarze. Rodzina Pompika wraca do własnych zajęć, a bohater znów dowiaduje się czegoś o sobie – to sposób na przedstawienie dzieciom sympatycznych obrazków. Tomasz Samojlik jak zwykle ilustruje tę książeczkę komiksowo: zwracają uwagę zwłaszcza śmieszne miny kolejnych postaci zwierzęcych. To coś, co dzieci przyciągnie i sprawi, że zechcą one śledzić przygody Pompika. Nasycone kolory łączą się dobrze ze stylem opowiadania, liczy się tutaj bajkowość, która skrywa aspekty edukacyjne: komiksowe żubry to istoty zapraszające do swojego świata. Do tej pory były przewodnikami po różnych (obcych dla siebie) rejonach, teraz wcale nie muszą niczego odkrywać – dowiadywanie się wszystkiego o własnym środowisku pozostawiają dzieciom. Tomasz Samojlik modyfikuje tutaj także pomysły na schematy fabularne, dzięki czemu przyciągnie do książki. Jest to propozycja w sam raz dla kilkulatków, które lubią opowieści o zwierzętach.
Koloruj i naklejaj. My Little Pony / Mustang
Harperkids, Warszawa 2021.
Wzory
Cykl Koloruj i naklejaj składa się z drobnych tomików, które łączą lubiane przez dzieci rozrywki. Wielkoformatowy rysunek (o dość prostych kształtach, więc seria nadaje się dla najmłodszych) wzbogacony o podpis z krótką prezentacją bohatera – do tego miejsce na naklejkę znalezioną we wkładce. Dzieci mogą używać kolorów z własnej wyobraźni, ale lepiej, jeśli posłużą się ściągą – wtedy mogą stworzyć obrazki na wzór swoich ulubionych bajkowych postaci. Do cyklu dołączają teraz tomiki z My Little Pony oraz Mustanga z Dzikiej Doliny. W obu przypadkach świetnie sprawdzają się te tematy jako kolorowanki, chociaż dla odbiorców w różnym wieku przeznaczone są same tytuły. My Little Pony to książka, którą można z powodzeniem zaprezentować młodszym dzieciom – duże obrazki i duże powierzchnie do kolorowania nie powinny nastręczać zbyt wielkich trudności. W Mustangu jest nieco inaczej: tu rysunki składają się z mnóstwa detali i trzeba będzie włożyć w kolorowanie sporo pracy, jeśli chce się dorównać oryginałowi.
Przy Mustangu trzeba mniejszej liczby kolorów, kucyki są bardziej tęczowe i fantazyjne – co może ucieszyć dzieci. Za każdym razem jedna strona to gotowy obrazek, ale te z „Mustanga” składają się jeszcze w rozkładówki tematyczne (koń i obok jego właścicielka), żeby nie było zbyt monotonnie. Dzieci mogą zatem przedłużyć czas obcowania z bajkowymi bohaterami, albo przekonać się do konkretnych opowieści – a to za sprawą kolorowankowych podpisów. Jeśli nawet jakiś maluch nie wie, kogo ozdabia – dowie się tego z krótkiego komentarza pod lub nad rysunkiem. Dzięki temu może poczuć się jak prawdziwy twórca kreskówek.
Ważnym elementem całej pracy z tymi tomikami jest ozdabianie stron naklejkami. Należy na środkowej rozkładówce znaleźć odpowiedni znaczek i starannie umieścić go w przeznaczonym do tego miejscu – jako miniaturkę i jednocześnie podpowiedź, jak powinien wyglądać bohater. To rozwiązanie sprawia, że żaden maluch nie będzie miał problemu z doborem barw i naśladowaniem oryginału. Jest to także ćwiczenie manualne – najmłodsi mogą się nauczyć precyzyjnego naklejania drobnych elementów na stronę. Przetestują swoje umiejętności w zakresie wyszukiwania podobieństw (trzeba dopasować kolorową miniaturkę do odpowiedniego czarno-białego szkicu, części kilkulatków może to sprawić problem przynajmniej na początku. Zalety typowej kolorowanki łączą się tutaj z prostym chwytem marketingowym – nawiązaniem do znanych i lubianych przez najmłodszych produkcji. Wszystko razem staje się po prostu sposobem na zajęcie maluchów i zapewnienie im rozrywki. Seria dostarczy sporo radości dzieciom - i udowodni, że w dalszym ciągu kolorowanki cieszą się dużą popularnością i zajmują maluchy. To cykl, któremu można zaufać.
Wzory
Cykl Koloruj i naklejaj składa się z drobnych tomików, które łączą lubiane przez dzieci rozrywki. Wielkoformatowy rysunek (o dość prostych kształtach, więc seria nadaje się dla najmłodszych) wzbogacony o podpis z krótką prezentacją bohatera – do tego miejsce na naklejkę znalezioną we wkładce. Dzieci mogą używać kolorów z własnej wyobraźni, ale lepiej, jeśli posłużą się ściągą – wtedy mogą stworzyć obrazki na wzór swoich ulubionych bajkowych postaci. Do cyklu dołączają teraz tomiki z My Little Pony oraz Mustanga z Dzikiej Doliny. W obu przypadkach świetnie sprawdzają się te tematy jako kolorowanki, chociaż dla odbiorców w różnym wieku przeznaczone są same tytuły. My Little Pony to książka, którą można z powodzeniem zaprezentować młodszym dzieciom – duże obrazki i duże powierzchnie do kolorowania nie powinny nastręczać zbyt wielkich trudności. W Mustangu jest nieco inaczej: tu rysunki składają się z mnóstwa detali i trzeba będzie włożyć w kolorowanie sporo pracy, jeśli chce się dorównać oryginałowi.
Przy Mustangu trzeba mniejszej liczby kolorów, kucyki są bardziej tęczowe i fantazyjne – co może ucieszyć dzieci. Za każdym razem jedna strona to gotowy obrazek, ale te z „Mustanga” składają się jeszcze w rozkładówki tematyczne (koń i obok jego właścicielka), żeby nie było zbyt monotonnie. Dzieci mogą zatem przedłużyć czas obcowania z bajkowymi bohaterami, albo przekonać się do konkretnych opowieści – a to za sprawą kolorowankowych podpisów. Jeśli nawet jakiś maluch nie wie, kogo ozdabia – dowie się tego z krótkiego komentarza pod lub nad rysunkiem. Dzięki temu może poczuć się jak prawdziwy twórca kreskówek.
Ważnym elementem całej pracy z tymi tomikami jest ozdabianie stron naklejkami. Należy na środkowej rozkładówce znaleźć odpowiedni znaczek i starannie umieścić go w przeznaczonym do tego miejscu – jako miniaturkę i jednocześnie podpowiedź, jak powinien wyglądać bohater. To rozwiązanie sprawia, że żaden maluch nie będzie miał problemu z doborem barw i naśladowaniem oryginału. Jest to także ćwiczenie manualne – najmłodsi mogą się nauczyć precyzyjnego naklejania drobnych elementów na stronę. Przetestują swoje umiejętności w zakresie wyszukiwania podobieństw (trzeba dopasować kolorową miniaturkę do odpowiedniego czarno-białego szkicu, części kilkulatków może to sprawić problem przynajmniej na początku. Zalety typowej kolorowanki łączą się tutaj z prostym chwytem marketingowym – nawiązaniem do znanych i lubianych przez najmłodszych produkcji. Wszystko razem staje się po prostu sposobem na zajęcie maluchów i zapewnienie im rozrywki. Seria dostarczy sporo radości dzieciom - i udowodni, że w dalszym ciągu kolorowanki cieszą się dużą popularnością i zajmują maluchy. To cykl, któremu można zaufać.
sobota, 23 października 2021
Marta Guzowska: Detektywi z Tajemniczej 5. Zagadka czwartego piętra
Nasza Księgarnia, Warszawa 2021.
Żyrandole
Marta Guzowska zabiera małych detektywów do miejsca, które powinien poznać każdy, kto trafi do Warszawy. Zwierza się odbiorcom we wstępie do kolejnego tomu przygód Detektywów z Tajemniczej 5, że chciała napisać powieść, w której akcja toczyłaby się na schodach - i tym razem może to marzenie zrealizować. W "Zagadce czwartego piętra" zaprasza do zwiedzania Pałacu Kultury i Nauki. Zwraca uwagę na mniej oczywiste jego uroki. Pozwala bohaterom dokładnie sprawdzić to miejsce - trzeba będzie bowiem rozwiązać zagadkę... skradzionych najprawdopodobniej kloszy z zabytkowych żyrandoli. W Pałacu Kultury i Nauki pojawia się między innymi piętro tylko dla kotów i niespodzianki. Nie wszędzie można dotrzeć, pani obsługująca windę pilnuje porządku. A jednak po raz kolejny małoletni detektywi (wraz ze szczurem, którego w kieszeni nosi Jaga) wyrywają się spod kurateli dorosłych i przekonują się, że sztuka dedukcji to coś, co warto ćwiczyć.
Z Pałacu Kultury i Nauki znikają klosze. Lista podejrzanych jest ograniczona, ale trzeba wysłuchać wszystkich i sprawdzić, jakie mają alibi (ewentualnie - dlaczego właśnie ich należy dołączyć do grona podejrzanych). Dzieci nie rzucają oskarżeń pochopnie, a z wyjaśnianiem zagadki detektywistycznej radzą sobie znacznie lepiej niż dorośli - nic dziwnego, wiele razy już miały okazję przetestować własne umiejętności. Przy okazji muszą trochę pobiegać po schodach i uważać na to, żeby nikt ze starszego pokolenia nie zainteresował się ich swobodą. Marta Guzowska trochę miejsca poświęca na spory i kłótnie bohaterów: nie ma na to zbyt wiele czasu, zwłaszcza że rozwiązanie zagadki intryguje odbiorców. Anka, Piotrek i Jaga obserwują wszystko i nawet notują - tym razem wśród dziwnych śladów znajduje się zestaw równań matematycznych z wieloma niewiadomymi. Marta Guzowska nie będzie jednak zamęczać dzieci obliczeniami: skoro poradzą sobie z nimi bohaterowie, i to bardzo szybko, żaden z czytelników nie będzie miał problemu z samodzielnym uzyskaniem wyniku. A wynik to nie wszystko - przecież chodzi o odkrycie, kto stoi za zamieszaniem z kloszami. Trzeba będzie zatem w tej książce wyciągać wnioski z podanych przesłanek, albo zbierać informacje, które posłużą potem za kanwę wyjaśnień. Detektywi z Tajemniczej 5 wiedzą, jak działać - a autorka angażuje w zabawę także odbiorców. Za każdym razem, kiedy ma się odkryć część zagadki, Marta Guzowska przerywa opowieść i zadaje pytanie (z kilkoma odpowiedziami do wyboru) kierowane do czytelników. Kto przestudiował akcję i nie ma problemu z logicznym myśleniem, powinien sobie poradzić z odpowiedzią. Kto sobie nie poradzi - odpowiedź zyska natychmiast po przewróceniu strony. Dzięki temu czytelnicy będą mogli także poćwiczyć umiejętności dedukowania czy sprawdzić się w literackiej łamigłówce. "Zagadka czwartego piętra" to książka przygotowana tak, by włączyć odbiorców w działania okołodetektywistyczne - Marta Guzowska wie, jak przyciągnąć do swojej serii.
Żyrandole
Marta Guzowska zabiera małych detektywów do miejsca, które powinien poznać każdy, kto trafi do Warszawy. Zwierza się odbiorcom we wstępie do kolejnego tomu przygód Detektywów z Tajemniczej 5, że chciała napisać powieść, w której akcja toczyłaby się na schodach - i tym razem może to marzenie zrealizować. W "Zagadce czwartego piętra" zaprasza do zwiedzania Pałacu Kultury i Nauki. Zwraca uwagę na mniej oczywiste jego uroki. Pozwala bohaterom dokładnie sprawdzić to miejsce - trzeba będzie bowiem rozwiązać zagadkę... skradzionych najprawdopodobniej kloszy z zabytkowych żyrandoli. W Pałacu Kultury i Nauki pojawia się między innymi piętro tylko dla kotów i niespodzianki. Nie wszędzie można dotrzeć, pani obsługująca windę pilnuje porządku. A jednak po raz kolejny małoletni detektywi (wraz ze szczurem, którego w kieszeni nosi Jaga) wyrywają się spod kurateli dorosłych i przekonują się, że sztuka dedukcji to coś, co warto ćwiczyć.
Z Pałacu Kultury i Nauki znikają klosze. Lista podejrzanych jest ograniczona, ale trzeba wysłuchać wszystkich i sprawdzić, jakie mają alibi (ewentualnie - dlaczego właśnie ich należy dołączyć do grona podejrzanych). Dzieci nie rzucają oskarżeń pochopnie, a z wyjaśnianiem zagadki detektywistycznej radzą sobie znacznie lepiej niż dorośli - nic dziwnego, wiele razy już miały okazję przetestować własne umiejętności. Przy okazji muszą trochę pobiegać po schodach i uważać na to, żeby nikt ze starszego pokolenia nie zainteresował się ich swobodą. Marta Guzowska trochę miejsca poświęca na spory i kłótnie bohaterów: nie ma na to zbyt wiele czasu, zwłaszcza że rozwiązanie zagadki intryguje odbiorców. Anka, Piotrek i Jaga obserwują wszystko i nawet notują - tym razem wśród dziwnych śladów znajduje się zestaw równań matematycznych z wieloma niewiadomymi. Marta Guzowska nie będzie jednak zamęczać dzieci obliczeniami: skoro poradzą sobie z nimi bohaterowie, i to bardzo szybko, żaden z czytelników nie będzie miał problemu z samodzielnym uzyskaniem wyniku. A wynik to nie wszystko - przecież chodzi o odkrycie, kto stoi za zamieszaniem z kloszami. Trzeba będzie zatem w tej książce wyciągać wnioski z podanych przesłanek, albo zbierać informacje, które posłużą potem za kanwę wyjaśnień. Detektywi z Tajemniczej 5 wiedzą, jak działać - a autorka angażuje w zabawę także odbiorców. Za każdym razem, kiedy ma się odkryć część zagadki, Marta Guzowska przerywa opowieść i zadaje pytanie (z kilkoma odpowiedziami do wyboru) kierowane do czytelników. Kto przestudiował akcję i nie ma problemu z logicznym myśleniem, powinien sobie poradzić z odpowiedzią. Kto sobie nie poradzi - odpowiedź zyska natychmiast po przewróceniu strony. Dzięki temu czytelnicy będą mogli także poćwiczyć umiejętności dedukowania czy sprawdzić się w literackiej łamigłówce. "Zagadka czwartego piętra" to książka przygotowana tak, by włączyć odbiorców w działania okołodetektywistyczne - Marta Guzowska wie, jak przyciągnąć do swojej serii.
piątek, 22 października 2021
Piotr Marecki: Romantika
Czarne, Wołowiec 2021.
Wyprawa
Piotr Marecki rozsmakował się w relacjach ze swojego życia codziennego, które przeniesione w świat literatury zaczyna intrygować. Po podróży po bezdrożach i małych miejscowościach, w których nic się nie dzieje, proponuje teraz kolejną „wycieczkową” opowieść. „Romantika” pełni rolę ślubnego albumu. Oto bowiem autor zaprasza znajomych i przyjaciół na wesele – a potem udaje się w podróż z Olą. Cel: wschód, aż na Huculszczyznę zawiodą autora ścieżki. Miejsca, które odwiedza Piotr Marecki ze swoją małżonką, Wszędzie tam, gdzie nie dotarły zdobycze cywilizacji, gdzie dominuje nuda (i, ewentualnie, disco-polo), gdzie jedyną rozrywką może być picie samogonu – tam czeka przygoda, na którą gotowy jest autor. Piotr Marecki uważnie obserwuje rzeczywistość, zapisuje wszystko, nawet to, co pozornie nie ma znaczenia – udaje mu się dzięki temu stworzyć relację nietypową, klimatyczną i dziwną, a przez to też uwodzącą. Odbiorcy zyskają dostęp do hermetycznego środowiska, w którym prym wiodą poeci i literaci. Tu Shuty zaczyna prowadzić gospodarstwo agroturystyczne i pomaga Mareckiemu w zdobywaniu jedzenia na wesele od okolicznych gospodarzy. Tu Ola przekonuje się, że segregowanie śmieci czy bycie eko jeszcze nie istnieje w świadomości miejscowych – bardzo trudno znaleźć kosze na konkretne rodzaje odpadów, w efekcie kartony po soku trzeba wozić w samochodzie długo. Bohaterowie borykają się z przyziemnymi problemami: czasami dopada ich kac po miejscowych trunkach, innym razem choroba. Pozostają daleko od powszechnych rozrywek, muszą zatem spędzać czas inaczej, przede wszystkim – kontemplując otoczenie i analizując relacje między znajomymi. Pierwsza część tomu to przygotowania do wesela (które zostało przez uczestników dość mocno ocenzurowane). Druga część – podróż poślubna – to próba uchwycenia specyfiki miejscowych, tworzenie obyczajowych obrazków opartych na obserwacjach.
Piotr Marecki przywołuje bezpośrednie wypowiedzi ludzi, z którymi rozmawia, szuka puent nieoczywistych dla kolejnych scenek. Nie zależy mu jednak na odkrywaniu sekretów: wystarcza mu rejestrowanie zwyczajności, nieco sennej, trochę egzotycznej przez to, że pozornie zacofanej – z tego układa całą książkę, która w ogóle się nie dłuży. Marecki zaprasza do zwiedzania – albo bardziej odwiedzania – dobrze czuje się ten autor wśród ludzi naiwnych czy prostych, nie traktuje ich z wyższością. I nawet dialogi z żoną, które nie wpasowują się do końca w krajobraz, nadają książce dodatkowego smaczku. „Romantika” to podbijanie absurdów, czasami – dzielenie się zdjęciami z niezwykłych miejsc, w których czas się zatrzymał.
Siłą tej książki jest nie tylko temat – oraz możliwość podglądania sposobu na świętowanie – ale także sama narracja. Piotr Marecki przekonał się do rejestrowania rzeczywistości w sposób jak najprostszy, bez fajerwerków i poszukiwania literackości na siłę. Pisze tak, by czytelników zatrzymać przy odkrywanych miejscach, zachęcić ich do zejścia z utartych szlaków i do docenienia tych terenów, na których nic się nie dzieje.
Wyprawa
Piotr Marecki rozsmakował się w relacjach ze swojego życia codziennego, które przeniesione w świat literatury zaczyna intrygować. Po podróży po bezdrożach i małych miejscowościach, w których nic się nie dzieje, proponuje teraz kolejną „wycieczkową” opowieść. „Romantika” pełni rolę ślubnego albumu. Oto bowiem autor zaprasza znajomych i przyjaciół na wesele – a potem udaje się w podróż z Olą. Cel: wschód, aż na Huculszczyznę zawiodą autora ścieżki. Miejsca, które odwiedza Piotr Marecki ze swoją małżonką, Wszędzie tam, gdzie nie dotarły zdobycze cywilizacji, gdzie dominuje nuda (i, ewentualnie, disco-polo), gdzie jedyną rozrywką może być picie samogonu – tam czeka przygoda, na którą gotowy jest autor. Piotr Marecki uważnie obserwuje rzeczywistość, zapisuje wszystko, nawet to, co pozornie nie ma znaczenia – udaje mu się dzięki temu stworzyć relację nietypową, klimatyczną i dziwną, a przez to też uwodzącą. Odbiorcy zyskają dostęp do hermetycznego środowiska, w którym prym wiodą poeci i literaci. Tu Shuty zaczyna prowadzić gospodarstwo agroturystyczne i pomaga Mareckiemu w zdobywaniu jedzenia na wesele od okolicznych gospodarzy. Tu Ola przekonuje się, że segregowanie śmieci czy bycie eko jeszcze nie istnieje w świadomości miejscowych – bardzo trudno znaleźć kosze na konkretne rodzaje odpadów, w efekcie kartony po soku trzeba wozić w samochodzie długo. Bohaterowie borykają się z przyziemnymi problemami: czasami dopada ich kac po miejscowych trunkach, innym razem choroba. Pozostają daleko od powszechnych rozrywek, muszą zatem spędzać czas inaczej, przede wszystkim – kontemplując otoczenie i analizując relacje między znajomymi. Pierwsza część tomu to przygotowania do wesela (które zostało przez uczestników dość mocno ocenzurowane). Druga część – podróż poślubna – to próba uchwycenia specyfiki miejscowych, tworzenie obyczajowych obrazków opartych na obserwacjach.
Piotr Marecki przywołuje bezpośrednie wypowiedzi ludzi, z którymi rozmawia, szuka puent nieoczywistych dla kolejnych scenek. Nie zależy mu jednak na odkrywaniu sekretów: wystarcza mu rejestrowanie zwyczajności, nieco sennej, trochę egzotycznej przez to, że pozornie zacofanej – z tego układa całą książkę, która w ogóle się nie dłuży. Marecki zaprasza do zwiedzania – albo bardziej odwiedzania – dobrze czuje się ten autor wśród ludzi naiwnych czy prostych, nie traktuje ich z wyższością. I nawet dialogi z żoną, które nie wpasowują się do końca w krajobraz, nadają książce dodatkowego smaczku. „Romantika” to podbijanie absurdów, czasami – dzielenie się zdjęciami z niezwykłych miejsc, w których czas się zatrzymał.
Siłą tej książki jest nie tylko temat – oraz możliwość podglądania sposobu na świętowanie – ale także sama narracja. Piotr Marecki przekonał się do rejestrowania rzeczywistości w sposób jak najprostszy, bez fajerwerków i poszukiwania literackości na siłę. Pisze tak, by czytelników zatrzymać przy odkrywanych miejscach, zachęcić ich do zejścia z utartych szlaków i do docenienia tych terenów, na których nic się nie dzieje.
czwartek, 21 października 2021
Gabor Mate: Bliskie spotkania z uzależnieniem
Czarna Owca, Warszawa 2021.
W nałogu
Gabor Mate to lekarz, który pracował z uzależnionymi od narkotyków i na podstawie swoich doświadczeń wyciąga wnioski niezbyt popularne w dzisiejszym świecie. „Bliskie spotkania z uzależnieniem” to jego relacja i przemyślenia przeplatane obrazkami rodzajowymi. Bardzo obszerna książka, która będzie ciekawa także dla zwykłych czytelników – stworzona niemal jak beletrystyka i wykorzystująca prawdziwe wydarzenia (autor zaznacza, że każdy z bohaterów dokonał autoryzacji, nie ma tu sklejania życiorysów i wyostrzania zjawisk, liczą się konkretne przypadki). Mate rejestruje sytuacje trudne do pojęcia przez ogół odbiorców – dzięki temu może przeforsować własne propozycje rozwiązań, czasem bardzo śmiałe i wykraczające poza przyjęte w społeczeństwach standardy. Dla jednych najważniejsze będzie szukanie podpowiedzi, co zrobić z osobami uzależnionymi i wyrzucanymi na margines społeczeństwa z racji nałogu. Dla innych tymczasem przyciągające stanie się zamienianie indywidualnych historii w narrację – możliwość podglądania ludzi i ich problemów. Unika za to Gabor Mate specjalistycznego języka czy analizowania pracy mózgu. Interesuje go za to zestaw przypadków, osobistych komplikacji w codzienności bohaterów.
Każdy rozdział to inna opowieść. Gabor Mate bierze na warsztat różne historie, wydaje się, że traktuje je jako ilustracje swoich uwag. Zależy mu na tym, żeby przekonać czytelników, że ludzie uzależnieni nie mogą do końca odpowiadać za swoje czyny. Nawet świadomi tego, że rujnują sobie zdrowie lub dążą do szybkiego zakończenia życia, nie są w stanie zmienić postępowania. Dodatkowy problem sprawia karanie uzależnionych: piętnowani przez społeczeństwo, nie mogą znaleźć pomocy (bo odwyk to nie jest rozwiązanie dobre dla wszystkich, nawet jeśli większości wydaje się to najlepszą drogą). Gabor Mate przypomina też, że niewiele pomaga zaostrzanie przepisów: nawet wizja łamania prawa nie powstrzyma uzależnionych przed destrukcyjnymi działaniami. Proponuje objęcie chorych opieką inną niż niesprawdzająca się do tej pory: zapewnienie dostępu do narkotyków i kontrolowanie uzależnienia, coś, co wydaje się ludziom absurdalne – w tym wypadku może okazać się najlepszym wyjściem dla narkomanów. Ale Gabor Mate dzięki swojemu zajęciu może do tematu podejść inaczej niż zwykli odbiorcy: ma inną perspektywę i więcej oryginalnych pomysłów. Zdaje sobie sprawę, że nie zyska przez to rozgłosu, ale stara się przekonać do siebie czytelników: w takim uświadamianiu widzi nadzieję na zmiany, które są potrzebne. To, że autor mocno angażuje się w przypadki swoich pacjentów, widać już na etapie relacji: kiedy przedstawia losy kolejnych uzależnionych, ale też w próbach znalezienia rozwiązań dla nich. „Bliskie spotkania z uzależnieniem” to książka pokazująca szerokiemu gronu odbiorców odejście od stereotypów. Autor wybiera nieszablonowe myślenie i decyduje się na uzewnętrznianie niepopularnych przekonań w nadziei, że uda się mu zaszczepić w czytelnikach przynajmniej odrobinę wątpliwości. Ta publikacja przynosi zupełnie inny obraz uzależnień niż znane do tej pory na rynku: autor nie nastawia się na przedstawianie mechanizmów problemu, zależy mu jednak na ulżeniu w cierpieniu chorym i do tego chce doprowadzić.
W nałogu
Gabor Mate to lekarz, który pracował z uzależnionymi od narkotyków i na podstawie swoich doświadczeń wyciąga wnioski niezbyt popularne w dzisiejszym świecie. „Bliskie spotkania z uzależnieniem” to jego relacja i przemyślenia przeplatane obrazkami rodzajowymi. Bardzo obszerna książka, która będzie ciekawa także dla zwykłych czytelników – stworzona niemal jak beletrystyka i wykorzystująca prawdziwe wydarzenia (autor zaznacza, że każdy z bohaterów dokonał autoryzacji, nie ma tu sklejania życiorysów i wyostrzania zjawisk, liczą się konkretne przypadki). Mate rejestruje sytuacje trudne do pojęcia przez ogół odbiorców – dzięki temu może przeforsować własne propozycje rozwiązań, czasem bardzo śmiałe i wykraczające poza przyjęte w społeczeństwach standardy. Dla jednych najważniejsze będzie szukanie podpowiedzi, co zrobić z osobami uzależnionymi i wyrzucanymi na margines społeczeństwa z racji nałogu. Dla innych tymczasem przyciągające stanie się zamienianie indywidualnych historii w narrację – możliwość podglądania ludzi i ich problemów. Unika za to Gabor Mate specjalistycznego języka czy analizowania pracy mózgu. Interesuje go za to zestaw przypadków, osobistych komplikacji w codzienności bohaterów.
Każdy rozdział to inna opowieść. Gabor Mate bierze na warsztat różne historie, wydaje się, że traktuje je jako ilustracje swoich uwag. Zależy mu na tym, żeby przekonać czytelników, że ludzie uzależnieni nie mogą do końca odpowiadać za swoje czyny. Nawet świadomi tego, że rujnują sobie zdrowie lub dążą do szybkiego zakończenia życia, nie są w stanie zmienić postępowania. Dodatkowy problem sprawia karanie uzależnionych: piętnowani przez społeczeństwo, nie mogą znaleźć pomocy (bo odwyk to nie jest rozwiązanie dobre dla wszystkich, nawet jeśli większości wydaje się to najlepszą drogą). Gabor Mate przypomina też, że niewiele pomaga zaostrzanie przepisów: nawet wizja łamania prawa nie powstrzyma uzależnionych przed destrukcyjnymi działaniami. Proponuje objęcie chorych opieką inną niż niesprawdzająca się do tej pory: zapewnienie dostępu do narkotyków i kontrolowanie uzależnienia, coś, co wydaje się ludziom absurdalne – w tym wypadku może okazać się najlepszym wyjściem dla narkomanów. Ale Gabor Mate dzięki swojemu zajęciu może do tematu podejść inaczej niż zwykli odbiorcy: ma inną perspektywę i więcej oryginalnych pomysłów. Zdaje sobie sprawę, że nie zyska przez to rozgłosu, ale stara się przekonać do siebie czytelników: w takim uświadamianiu widzi nadzieję na zmiany, które są potrzebne. To, że autor mocno angażuje się w przypadki swoich pacjentów, widać już na etapie relacji: kiedy przedstawia losy kolejnych uzależnionych, ale też w próbach znalezienia rozwiązań dla nich. „Bliskie spotkania z uzależnieniem” to książka pokazująca szerokiemu gronu odbiorców odejście od stereotypów. Autor wybiera nieszablonowe myślenie i decyduje się na uzewnętrznianie niepopularnych przekonań w nadziei, że uda się mu zaszczepić w czytelnikach przynajmniej odrobinę wątpliwości. Ta publikacja przynosi zupełnie inny obraz uzależnień niż znane do tej pory na rynku: autor nie nastawia się na przedstawianie mechanizmów problemu, zależy mu jednak na ulżeniu w cierpieniu chorym i do tego chce doprowadzić.
środa, 20 października 2021
Tomasz Słomczyński: Kaszëbë
Czarne, Wołowiec 2021.
Ludzie stamtad
Tomasz Słomczyński jeździ po Kaszubach i odkrywa lokalne historie, żeby oswoić czytelników z tematem małej ojczyzny. Zastanawia się nad tym, co ukształtowało miejscowych i co sprawiło, że ludzie tutaj mogą czuć się wyjątkowi – dlaczego chcą pielęgnować tradycje i dlaczego tak cenią sobie ten region. Wychodzi wprawdzie Słomczyński z nietypowego i bezpodstawnego założenia, że jeśli ktoś mówi po śląsku, to zostanie przez ludzi z zewnątrz zrozumiany (w odróżnieniu od Kaszubów), jednak wcale nie chodzi mu o podkręcanie animozji i wskazywanie lepszych i gorszych grup ludności.
„Kaszëbë” to kolejna mocna pozycja w serii Sulina. Coś dla miłośników literackiego zwiedzania i odkrywania tajemnic regionów Polski. Tomasz Słomczyński składa tę opowieść z rozmaitych esejów i szkiców o różnej objętości, nie chodzi mu o konstruowanie precyzyjnej relacji o wyrazistym szkielecie, woli raczej podążać za drobnymi tropami, odkryciami, które pojawiają się w trakcie wyprawy. Słomczyński funkcjonuje niemal jak detektyw: zbiera ciekawostki, tropi dawne i obecne wydarzenia kształtujące tożsamość lokalsów. Nie próbuje natomiast opowiadać się za którąkolwiek ze stron: nie uważa, że Kaszubi są wyjątkowi (nie stawia ich na piedestale), ale też nie zamierza ich w żaden sposób atakować czy krytykować. Zależy mu na wyjaśnianiu i prezentowaniu wiadomości oraz zastanych relacji. Szuka interesujących rozmówców, zagląda też w przeszłość, nawet bardzo odległą, żeby móc znaleźć tam odpowiedź na pytanie, skąd wzięły się dzisiejsze postawy miejscowych.
W tomie znajdują się eseje dotyczące spraw historycznych i politycznych oraz społecznych: autor nie pomija tematów, które w jakiś sposób ważne są dla lokalnej ludności. Rejestruje kolejne wydarzenia, które mają znaczenie w kontekście kraju albo wyłącznie dla miejscowych i tłumaczy ich znaczenie przez pryzmat Kaszubów. Nad samym językiem zatrzymuje się na dosyć krótko, liczy się tu bardziej istota życia w konkretnym miejscu kraju. Znajdzie zatem Słomczyński czas na omówienie bolączek i małych radości. Przybliża czytelnikom z zewnątrz zwyczajność na Kaszubach – pomija jednak motywy, które nie wiążą się bezpośrednio z życiem rozmówców i bohaterów szkiców. Nie zajmuje się zatem wątkami geograficznymi czy tworzeniem pejzaży literackich: zamiast oprowadzania po Kaszubach proponuje przedstawianie ludzi. I to wychodzi mu bardzo dobrze. Bez względu na to, jaki temat postanawia poruszyć, udaje mu się zbudować barwną i zajmującą narrację. Czasami wydaje się, że autor nie ma pomysłu na konstrukcję książki: wrzuca do niej wszystko, co skojarzy mu się z Kaszubami – a jednak to rozwiązanie się sprawdza i pozwala uniknąć schematyczności. W publikacji istotne jest podążanie za skojarzeniami i spostrzeżeniami, poszukiwanie bez wyraźnej tezy. Bardzo dobrze się tę książkę czyta: wprawnie stworzona, zaprasza wręcz czytelników do przetestowania odkryć Tomasza Słomczyńskiego. Nie będzie tu podburzania ani podkreślania inności, nie będzie szukania tego, co dzieli. Słomczyński pozwala za to lepiej zrozumieć mieszkańców Kaszub. Tworzy literacki przewodnik – ale nie po miejscach, a po ludziach i historii.
Ludzie stamtad
Tomasz Słomczyński jeździ po Kaszubach i odkrywa lokalne historie, żeby oswoić czytelników z tematem małej ojczyzny. Zastanawia się nad tym, co ukształtowało miejscowych i co sprawiło, że ludzie tutaj mogą czuć się wyjątkowi – dlaczego chcą pielęgnować tradycje i dlaczego tak cenią sobie ten region. Wychodzi wprawdzie Słomczyński z nietypowego i bezpodstawnego założenia, że jeśli ktoś mówi po śląsku, to zostanie przez ludzi z zewnątrz zrozumiany (w odróżnieniu od Kaszubów), jednak wcale nie chodzi mu o podkręcanie animozji i wskazywanie lepszych i gorszych grup ludności.
„Kaszëbë” to kolejna mocna pozycja w serii Sulina. Coś dla miłośników literackiego zwiedzania i odkrywania tajemnic regionów Polski. Tomasz Słomczyński składa tę opowieść z rozmaitych esejów i szkiców o różnej objętości, nie chodzi mu o konstruowanie precyzyjnej relacji o wyrazistym szkielecie, woli raczej podążać za drobnymi tropami, odkryciami, które pojawiają się w trakcie wyprawy. Słomczyński funkcjonuje niemal jak detektyw: zbiera ciekawostki, tropi dawne i obecne wydarzenia kształtujące tożsamość lokalsów. Nie próbuje natomiast opowiadać się za którąkolwiek ze stron: nie uważa, że Kaszubi są wyjątkowi (nie stawia ich na piedestale), ale też nie zamierza ich w żaden sposób atakować czy krytykować. Zależy mu na wyjaśnianiu i prezentowaniu wiadomości oraz zastanych relacji. Szuka interesujących rozmówców, zagląda też w przeszłość, nawet bardzo odległą, żeby móc znaleźć tam odpowiedź na pytanie, skąd wzięły się dzisiejsze postawy miejscowych.
W tomie znajdują się eseje dotyczące spraw historycznych i politycznych oraz społecznych: autor nie pomija tematów, które w jakiś sposób ważne są dla lokalnej ludności. Rejestruje kolejne wydarzenia, które mają znaczenie w kontekście kraju albo wyłącznie dla miejscowych i tłumaczy ich znaczenie przez pryzmat Kaszubów. Nad samym językiem zatrzymuje się na dosyć krótko, liczy się tu bardziej istota życia w konkretnym miejscu kraju. Znajdzie zatem Słomczyński czas na omówienie bolączek i małych radości. Przybliża czytelnikom z zewnątrz zwyczajność na Kaszubach – pomija jednak motywy, które nie wiążą się bezpośrednio z życiem rozmówców i bohaterów szkiców. Nie zajmuje się zatem wątkami geograficznymi czy tworzeniem pejzaży literackich: zamiast oprowadzania po Kaszubach proponuje przedstawianie ludzi. I to wychodzi mu bardzo dobrze. Bez względu na to, jaki temat postanawia poruszyć, udaje mu się zbudować barwną i zajmującą narrację. Czasami wydaje się, że autor nie ma pomysłu na konstrukcję książki: wrzuca do niej wszystko, co skojarzy mu się z Kaszubami – a jednak to rozwiązanie się sprawdza i pozwala uniknąć schematyczności. W publikacji istotne jest podążanie za skojarzeniami i spostrzeżeniami, poszukiwanie bez wyraźnej tezy. Bardzo dobrze się tę książkę czyta: wprawnie stworzona, zaprasza wręcz czytelników do przetestowania odkryć Tomasza Słomczyńskiego. Nie będzie tu podburzania ani podkreślania inności, nie będzie szukania tego, co dzieli. Słomczyński pozwala za to lepiej zrozumieć mieszkańców Kaszub. Tworzy literacki przewodnik – ale nie po miejscach, a po ludziach i historii.
wtorek, 19 października 2021
Alicja Rokicka: Italia dla zielonych
Marginesy, Warszawa 2021.
Smaki bezmięsne
Rynek książek kulinarnych rozwija się prężnie - bardzo często przechodzą do klasycznych publikacji papierowych autorzy blogów, którzy już zdobyli popularność i mają swoje wierne grono odbiorców. Co ważne, publikacje są nie tylko wydawane albumowo, ale i tematyzowane - tak, żeby bez problemu trafić do interesujących kwestii. Takie podziały wykluczają przypadkowych odbiorców i sprawiają, że łatwiej w zalewie książek znaleźć to, co akurat potrzebne. Alicja Rokicka decyduje się na aż dwa kwalifikatory, przygotowując swój zbiór przepisów. Pierwszy stanowi Italia - włoskie smaki to coś, co ta autorka pragnie przybliżyć czytelnikom. Drugi - to kuchnia wegańska. Autorka postanawia obalić mit, że włoska kuchnia nie istnieje bez mięsa czy sera. Gromadzi mnóstwo przepisów, które zapewnią odbiorcom wyjątkowe dania i doznania smakowe. Nie chodzi tu o przekonywanie czytelników do zmian w diecie: Alicja Rokicka nie zamierza prawić kazań i umoralniać odbiorców, wie, że każdy może sam decydować o tym, co je. Ona wybrała drogę bez produktów pochodzenia zwierzęcego - i do tej drogi dostosowuje podawane przepisy. Nikomu to nie powinno przeszkadzać. Co ciekawe, tytuł tomu, "Italia dla zielonych", sugeruje jeszcze, że nie trzeba być wybitnym fachowcem w kwestiach gotowania, żeby poradzić sobie z przyrządzaniem dań. Rzeczywiście Rokicka prowadzi czytelników dość pewnie, towarzyszy im przy gotowaniu, czasami do opisów dodaje drobne przestrogi albo upomnienia, które bardzo ubarwiają zwyczajne polecenia. Tłumaczy, co robić, a czego nie robić, jaki efekt powinno się uzyskać, a także - jak go modyfikować. Podpowiada tym mniej pewnym siebie, jak działać - i to na pewno spodoba się początkującym.
Tematy włoskie objawiają się w charakterystycznych deserach i - oczywiście - w makaronach. Jednak autorka na tym nie poprzestaje. Wprowadza i rozdział z przystawkami, i osobne miejsce na zupy i sałatki, podaje przepisy na "duże" dania, na pizze, placki i zapiekanki, a także na wykorzystywanie warzyw sezonowych. Zaskoczeniem dla czytelników może być rozdział dotyczący włoskiego street foodu. "Ta książka jest pełna glutenu, oliwy i miłości" głosi jeden ze wstępnych napisów. Dodatkowo jest w niej mnóstwo zdjęć i sporo komentarzy na temat włoskiej kultury jedzenia. Alicja Rokicka dzieli się swoimi odkryciami. Każdy rozdział opatruje rozbudowanym wstępem, w którym zamieszcza urozmaicone obserwacje na temat włoskich kulinarnych zwyczajów - wprowadza w temat i zachęca do próbowania. Nie poprzestaje jednak na tym - i całe szczęście, bo jej narracja wciąga. Rokicka przenosi też część objaśnień do samych przepisów: kiedy pojawia się kolejna propozycja dania, autorka przygotowuje do niej rozbudowane (jak na książki kulinarne) wprowadzenie, już kojarzone z konkretną potrawą. Dzięki temu można przedłużyć lekturową przyjemność, a także znaleźć coś dla siebie. "Italia dla zielonych" to zatem książka mocno nastawiona na odbiorców ceniących sobie smakowe lektury. Można tu znaleźć wiele inspiracji i podpowiedzi co do kulinarnych urozmaiceń, można też zainteresować się możliwościami, jakie zapewnia kuchnia wege. Alicja Rokicka dobrze wprowadza czytelników w to zagadnienie.
Smaki bezmięsne
Rynek książek kulinarnych rozwija się prężnie - bardzo często przechodzą do klasycznych publikacji papierowych autorzy blogów, którzy już zdobyli popularność i mają swoje wierne grono odbiorców. Co ważne, publikacje są nie tylko wydawane albumowo, ale i tematyzowane - tak, żeby bez problemu trafić do interesujących kwestii. Takie podziały wykluczają przypadkowych odbiorców i sprawiają, że łatwiej w zalewie książek znaleźć to, co akurat potrzebne. Alicja Rokicka decyduje się na aż dwa kwalifikatory, przygotowując swój zbiór przepisów. Pierwszy stanowi Italia - włoskie smaki to coś, co ta autorka pragnie przybliżyć czytelnikom. Drugi - to kuchnia wegańska. Autorka postanawia obalić mit, że włoska kuchnia nie istnieje bez mięsa czy sera. Gromadzi mnóstwo przepisów, które zapewnią odbiorcom wyjątkowe dania i doznania smakowe. Nie chodzi tu o przekonywanie czytelników do zmian w diecie: Alicja Rokicka nie zamierza prawić kazań i umoralniać odbiorców, wie, że każdy może sam decydować o tym, co je. Ona wybrała drogę bez produktów pochodzenia zwierzęcego - i do tej drogi dostosowuje podawane przepisy. Nikomu to nie powinno przeszkadzać. Co ciekawe, tytuł tomu, "Italia dla zielonych", sugeruje jeszcze, że nie trzeba być wybitnym fachowcem w kwestiach gotowania, żeby poradzić sobie z przyrządzaniem dań. Rzeczywiście Rokicka prowadzi czytelników dość pewnie, towarzyszy im przy gotowaniu, czasami do opisów dodaje drobne przestrogi albo upomnienia, które bardzo ubarwiają zwyczajne polecenia. Tłumaczy, co robić, a czego nie robić, jaki efekt powinno się uzyskać, a także - jak go modyfikować. Podpowiada tym mniej pewnym siebie, jak działać - i to na pewno spodoba się początkującym.
Tematy włoskie objawiają się w charakterystycznych deserach i - oczywiście - w makaronach. Jednak autorka na tym nie poprzestaje. Wprowadza i rozdział z przystawkami, i osobne miejsce na zupy i sałatki, podaje przepisy na "duże" dania, na pizze, placki i zapiekanki, a także na wykorzystywanie warzyw sezonowych. Zaskoczeniem dla czytelników może być rozdział dotyczący włoskiego street foodu. "Ta książka jest pełna glutenu, oliwy i miłości" głosi jeden ze wstępnych napisów. Dodatkowo jest w niej mnóstwo zdjęć i sporo komentarzy na temat włoskiej kultury jedzenia. Alicja Rokicka dzieli się swoimi odkryciami. Każdy rozdział opatruje rozbudowanym wstępem, w którym zamieszcza urozmaicone obserwacje na temat włoskich kulinarnych zwyczajów - wprowadza w temat i zachęca do próbowania. Nie poprzestaje jednak na tym - i całe szczęście, bo jej narracja wciąga. Rokicka przenosi też część objaśnień do samych przepisów: kiedy pojawia się kolejna propozycja dania, autorka przygotowuje do niej rozbudowane (jak na książki kulinarne) wprowadzenie, już kojarzone z konkretną potrawą. Dzięki temu można przedłużyć lekturową przyjemność, a także znaleźć coś dla siebie. "Italia dla zielonych" to zatem książka mocno nastawiona na odbiorców ceniących sobie smakowe lektury. Można tu znaleźć wiele inspiracji i podpowiedzi co do kulinarnych urozmaiceń, można też zainteresować się możliwościami, jakie zapewnia kuchnia wege. Alicja Rokicka dobrze wprowadza czytelników w to zagadnienie.
poniedziałek, 18 października 2021
Gabriela Gargaś: Matka roku
Skarpa Warszawska, Warszawa 2021.
taniaksiazka.pl
Porady
„Matka roku”, powieść Gabrieli Gargaś z księgarni TaniaKsiazka.pl, to książka, która trochę zaskakuje zwłaszcza czytelniczki sięgające najczęściej po literaturę kobiecą. Autorka każe swojej bohaterce, Tatianie (prawie czterdziestoletniej) dzielić się z czytelniczkami szeregiem uwag na temat codziennych dylematów związanych z emocjami i przeżyciami. Sama Tatiana nie dokonuje niczego wielkiego: nie ma do tego okazji, zajęta jest zwykłym życiem, wymyśla sposoby na konflikty wśród młodszego pokolenia, dogaduje się z mężem i poza codziennymi sprawami nie robi nic zaskakującego. Dopiero kiedy spotka dawną miłość, kolegę ze szkolnych lat, zaczyna się angażować w romans. Nie zastanawia się nad tym, co ma do stracenia – to próbuje jej uświadomić sceptyczna przyjaciółka. Tatiana niby wie, że mąż jest jej najlepszym przyjacielem, do niedawna nie miała żadnych wątpliwości w tej kwestii: ale mąż nie wywołuje już tak silnych doznań. Ukradkiem wysyłane smsy, spotkania w mieście – wszystko powinno prowadzić do oczywistego finału. Jeśli Tatiana nie otrząśnie się z niespodziewanego uczucia, będzie jej bardzo trudno naprawić błędy. Wydaje jej się, że nikt niczego nie dostrzega – jednak zachowanie zmienia się na tyle, że sekret wychodzi na jaw. Wtedy trzeba już konkretnych decyzji – co dalej.
W zasadzie tylko wizją romansu, który nie wiadomo, w jaką stronę się potoczy – może przyciągnąć czytelniczki. Gabriela Gargaś ucieka bowiem od standardowej fabuły, nie wymyśla rozwoju akcji. Puszcza tematy na żywioł, sprawdza, co się stanie, jeśli będzie pisać bez konkretnego planu i bez związków przyczynowo-skutkowych. Dodaje po prostu do obrazu żony i matki kolejne wydarzenia – bez większego znaczenia dla egzystencji. Ma to wszystko wyraźny cel: podzielenie się zapiskami. Bohaterka – i w tej kwestii to na pewno alter ego autorki – prowadzi zapiski, które wypełnia refleksjami na tematy ogólnoludzkie i powiązane z kobiecymi wyborami. Czasami charakterystyczny rytm z tych zapisków przenika do samej narracji, autorka bardzo lubi wyliczenia, szatkowanie zdań i dopowiadanie do nich coraz to nowych szczegółów-banałów. Nie pisze odkrywczo, raczej wprowadza porady z kioskowych publikacji: proste i szczere tak samo jak oczywiste. Być może trafi do publiczności masowej, pań, które znajdują się w podobnej co bohaterka sytuacji – u progu pokusy – i potrzebują otrzeźwienia. Wtedy zapiski Tatiany mogą nawet przynieść konkretny efekt. Jednak w samej lekturze rozrywkowej wydają się zbyt długie, zbyt przegadane i niepotrzebnie rozdmuchujące relację. Pojawiają się w tendencyjnych miejscach i łatwo się domyślić, czego będą dotyczyły. Gabriela Gargaś nikogo nie zaskoczy ani nie wyedukuje – to największa słabość jej książki. Z pomysłu można by zrobić jedno krótkie opowiadanie, reszta słów jest tu zbędna. Kto nie przekona się do stylu autorki na początku, ten będzie się męczyć podczas lektury o niczym. Kto potrzebuje wskazówek w momentach, które wydają się przejrzyste i oczywiste – skorzysta na odkryciach Tatiany.
Po więcej powieści z kategorii literatura kobieca warto zajrzeć na stronę księgarni TaniaKsiazka.pl
taniaksiazka.pl
Porady
„Matka roku”, powieść Gabrieli Gargaś z księgarni TaniaKsiazka.pl, to książka, która trochę zaskakuje zwłaszcza czytelniczki sięgające najczęściej po literaturę kobiecą. Autorka każe swojej bohaterce, Tatianie (prawie czterdziestoletniej) dzielić się z czytelniczkami szeregiem uwag na temat codziennych dylematów związanych z emocjami i przeżyciami. Sama Tatiana nie dokonuje niczego wielkiego: nie ma do tego okazji, zajęta jest zwykłym życiem, wymyśla sposoby na konflikty wśród młodszego pokolenia, dogaduje się z mężem i poza codziennymi sprawami nie robi nic zaskakującego. Dopiero kiedy spotka dawną miłość, kolegę ze szkolnych lat, zaczyna się angażować w romans. Nie zastanawia się nad tym, co ma do stracenia – to próbuje jej uświadomić sceptyczna przyjaciółka. Tatiana niby wie, że mąż jest jej najlepszym przyjacielem, do niedawna nie miała żadnych wątpliwości w tej kwestii: ale mąż nie wywołuje już tak silnych doznań. Ukradkiem wysyłane smsy, spotkania w mieście – wszystko powinno prowadzić do oczywistego finału. Jeśli Tatiana nie otrząśnie się z niespodziewanego uczucia, będzie jej bardzo trudno naprawić błędy. Wydaje jej się, że nikt niczego nie dostrzega – jednak zachowanie zmienia się na tyle, że sekret wychodzi na jaw. Wtedy trzeba już konkretnych decyzji – co dalej.
W zasadzie tylko wizją romansu, który nie wiadomo, w jaką stronę się potoczy – może przyciągnąć czytelniczki. Gabriela Gargaś ucieka bowiem od standardowej fabuły, nie wymyśla rozwoju akcji. Puszcza tematy na żywioł, sprawdza, co się stanie, jeśli będzie pisać bez konkretnego planu i bez związków przyczynowo-skutkowych. Dodaje po prostu do obrazu żony i matki kolejne wydarzenia – bez większego znaczenia dla egzystencji. Ma to wszystko wyraźny cel: podzielenie się zapiskami. Bohaterka – i w tej kwestii to na pewno alter ego autorki – prowadzi zapiski, które wypełnia refleksjami na tematy ogólnoludzkie i powiązane z kobiecymi wyborami. Czasami charakterystyczny rytm z tych zapisków przenika do samej narracji, autorka bardzo lubi wyliczenia, szatkowanie zdań i dopowiadanie do nich coraz to nowych szczegółów-banałów. Nie pisze odkrywczo, raczej wprowadza porady z kioskowych publikacji: proste i szczere tak samo jak oczywiste. Być może trafi do publiczności masowej, pań, które znajdują się w podobnej co bohaterka sytuacji – u progu pokusy – i potrzebują otrzeźwienia. Wtedy zapiski Tatiany mogą nawet przynieść konkretny efekt. Jednak w samej lekturze rozrywkowej wydają się zbyt długie, zbyt przegadane i niepotrzebnie rozdmuchujące relację. Pojawiają się w tendencyjnych miejscach i łatwo się domyślić, czego będą dotyczyły. Gabriela Gargaś nikogo nie zaskoczy ani nie wyedukuje – to największa słabość jej książki. Z pomysłu można by zrobić jedno krótkie opowiadanie, reszta słów jest tu zbędna. Kto nie przekona się do stylu autorki na początku, ten będzie się męczyć podczas lektury o niczym. Kto potrzebuje wskazówek w momentach, które wydają się przejrzyste i oczywiste – skorzysta na odkryciach Tatiany.
Po więcej powieści z kategorii literatura kobieca warto zajrzeć na stronę księgarni TaniaKsiazka.pl
niedziela, 17 października 2021
Mateo Zielonka: Pastaman. Sztuka robienia makaronu krok po kroku
Buchmann, Warszawa 2021.
Makarony
Jest to książka, która zachwyci nie tylko łasuchów. Mateo Zielonka znany jako Pastaman dzieli się z czytelnikami swoim doświadczeniem w zakresie przyrządzania makaronu – oraz niebanalnych przepisów pozwalających wydobyć pełnię smaku z makaronowych dań. „Pastaman. Sztuka robienia makaronu krok po kroku” to książka albumowa, wypełniona atrakcyjnymi artystycznymi zdjęciami i pozwalająca na prześledzenie kolejnych etapów przygotowywania makaronu (nawet jeśli jakieś zajęcie nie wydaje się specjalnie atrakcyjne wizualnie, tutaj funkcjonuje jako ozdobnik). Fotografie zresztą często przykuwają wzrok i budzą ciekawość, jak zrobić konkretny rodzaj makaronu, który będzie też ozdobą na talerzu. Pastaman wie o makaronach wszystko i jeśli ktoś zamierza rzeczywiście dobrze nauczyć się przyrządzać takie dania – powinien książkę „Pastaman” mieć zawsze pod ręką.
Autor podpowiada, jak dobrze ugotować makaron i jak go przygotować, żeby nie być skazanym na dostępne w sklepach produkty. Zdradza rozmaite sztuczki (w jaki sposób nadać makaronowi piękny złoty kolor i jakiej mąki użyć, żeby wszystko się udało), wyznacza nawet odpowiednią długość makaronowych wstążek (przy czym pozostawia oczywiście czytelnikom margines swobody, jednak dzieli się własnymi odkryciami, żeby mniej wprawni w temacie mogli skorzystać). Są tu makarony kolorowe, wykorzystujące naturalne barwniki – szpinak, sok z buraków czy atrament kałamarnicy. Są makarony efektowne: w kropki czy w paski. Są makarony o przeróżnych kształtach: nie tylko wstążki, zresztą – poszczególne rodzaje makaronów stanowią kolejne działy tej publikacji. Autor podpowiada, jak sklejać lub wycinać maleńkie kształty, które na pewno zrobią wrażenie na gościach, a do tego pozwolą w pełni wydobyć smaki sosów.
Nie tylko o makaronach jest ta książka, chociaż Mateo Zielonka faktycznie pokazuje, jak sobie z nimi poradzić – i nawet najmniej wprawni w sztuce gotowania będą mogli skorzystać ze wskazówek. Pojawiają się tu liczne przepisy, które pozwalają docenić bogactwo makaronowych smaków: autor gromadzi mnóstwo interesujących potraw i sosów, tak, żeby jeszcze bardziej zachęcić czytelników do poszukiwania ulubionego makaronu. Proponuje kulinarną tematyzowaną książkę (w której tylko parę razy makarony zamienią się niemal w pierożki) pozwalającą pokochać wszelkiego rodzaju pasty. W przepisach zwraca uwagę na dokładność opisów, dba o to, żeby nie pozostawiać wątpliwości co do kolejnych etapów działań: wie, że w szczegółach kryje się recepta na sukces. Po takiej lekturze odbiorcy nabiorą chęci, żeby próbować swoich sił w samodzielnym przyrządzaniu makaronu, nawet jeśli wcześniej wydawało im się to zadaniem wykraczającym poza możliwości. Mateo Zielonka nie chce proponować bezdusznego zestawu przepisów: każdy opatruje drobnym komentarzem, dodatkowo jeszcze we wstępach do kolejnych części dzieli się informacjami na temat konkretnych rodzajów makaronu. Przypomina, co decyduje o smaku i o wyglądzie, jaki rodzaj makaronu nadaje się do jakich sosów lub dodatków. Jeśli zatem testować nowe smaki i odkrywać uroki gotowania makaronu - to z najlepszym możliwym przewodnikiem.
Makarony
Jest to książka, która zachwyci nie tylko łasuchów. Mateo Zielonka znany jako Pastaman dzieli się z czytelnikami swoim doświadczeniem w zakresie przyrządzania makaronu – oraz niebanalnych przepisów pozwalających wydobyć pełnię smaku z makaronowych dań. „Pastaman. Sztuka robienia makaronu krok po kroku” to książka albumowa, wypełniona atrakcyjnymi artystycznymi zdjęciami i pozwalająca na prześledzenie kolejnych etapów przygotowywania makaronu (nawet jeśli jakieś zajęcie nie wydaje się specjalnie atrakcyjne wizualnie, tutaj funkcjonuje jako ozdobnik). Fotografie zresztą często przykuwają wzrok i budzą ciekawość, jak zrobić konkretny rodzaj makaronu, który będzie też ozdobą na talerzu. Pastaman wie o makaronach wszystko i jeśli ktoś zamierza rzeczywiście dobrze nauczyć się przyrządzać takie dania – powinien książkę „Pastaman” mieć zawsze pod ręką.
Autor podpowiada, jak dobrze ugotować makaron i jak go przygotować, żeby nie być skazanym na dostępne w sklepach produkty. Zdradza rozmaite sztuczki (w jaki sposób nadać makaronowi piękny złoty kolor i jakiej mąki użyć, żeby wszystko się udało), wyznacza nawet odpowiednią długość makaronowych wstążek (przy czym pozostawia oczywiście czytelnikom margines swobody, jednak dzieli się własnymi odkryciami, żeby mniej wprawni w temacie mogli skorzystać). Są tu makarony kolorowe, wykorzystujące naturalne barwniki – szpinak, sok z buraków czy atrament kałamarnicy. Są makarony efektowne: w kropki czy w paski. Są makarony o przeróżnych kształtach: nie tylko wstążki, zresztą – poszczególne rodzaje makaronów stanowią kolejne działy tej publikacji. Autor podpowiada, jak sklejać lub wycinać maleńkie kształty, które na pewno zrobią wrażenie na gościach, a do tego pozwolą w pełni wydobyć smaki sosów.
Nie tylko o makaronach jest ta książka, chociaż Mateo Zielonka faktycznie pokazuje, jak sobie z nimi poradzić – i nawet najmniej wprawni w sztuce gotowania będą mogli skorzystać ze wskazówek. Pojawiają się tu liczne przepisy, które pozwalają docenić bogactwo makaronowych smaków: autor gromadzi mnóstwo interesujących potraw i sosów, tak, żeby jeszcze bardziej zachęcić czytelników do poszukiwania ulubionego makaronu. Proponuje kulinarną tematyzowaną książkę (w której tylko parę razy makarony zamienią się niemal w pierożki) pozwalającą pokochać wszelkiego rodzaju pasty. W przepisach zwraca uwagę na dokładność opisów, dba o to, żeby nie pozostawiać wątpliwości co do kolejnych etapów działań: wie, że w szczegółach kryje się recepta na sukces. Po takiej lekturze odbiorcy nabiorą chęci, żeby próbować swoich sił w samodzielnym przyrządzaniu makaronu, nawet jeśli wcześniej wydawało im się to zadaniem wykraczającym poza możliwości. Mateo Zielonka nie chce proponować bezdusznego zestawu przepisów: każdy opatruje drobnym komentarzem, dodatkowo jeszcze we wstępach do kolejnych części dzieli się informacjami na temat konkretnych rodzajów makaronu. Przypomina, co decyduje o smaku i o wyglądzie, jaki rodzaj makaronu nadaje się do jakich sosów lub dodatków. Jeśli zatem testować nowe smaki i odkrywać uroki gotowania makaronu - to z najlepszym możliwym przewodnikiem.
Tomasz Samojlik: Taniec żurawi
Media Rodzina, Poznań 2021.
Przed jesienią
Ostatnimi tomikami w serii Żubr Pompik. Wyprawy Tomasz Samojlik może rzeczywiście zaskoczyć małych czytelników. Autor prowadzi bohaterów tym razem do Poleskiego Parku Narodowego. Tutaj żubry przekonują się, że żurawie potrafią tańczyć piękny taniec, a pani żółwiowa tylko z pozoru nie dba o swoje dzieci. Najpierw Pompik, Polinka i ich rodzice chcą nauczyć się tańczyć tak, jak żurawie. Nie jest to prosta sztuka, bohaterowie przecież pozbawieni są umiejętności potrzebnych do naśladowania kolejnych kroków – każdemu brakuje czegoś innego. I kiedy już wydaje się, że mama znajdzie się najbliżej ideału, ktoś ją deklasuje. I to prawdziwe zaskoczenie także dla odbiorców. Żurawie tańczą swój taniec, żubry mogą tylko liczyć na to, że uda im się podobna sztuka. Fascynujące są również małe żółwiki, biegnące do wody tuż po wykluciu się z jaj – trzeba postępować bardzo ostrożnie, żeby żadnego nie nadepnąć. Tomasz Samojlik umiejętnie łączy dwie różne sceny przyrodnicze, tak, żeby zapewnić czytelnikom mnóstwo wrażeń i zaspokoić ciekawość. „Taniec żurawi” to przedostatnia historyjka w cyklu. Widać tu już pierwsze sygnały odchodzenia od schematów: Tomasz Samojlik decyduje się na nieco bardziej odważne przejścia tematyczne, zamiast zdobywać teoretyczną wiedzę od bezpośrednio zainteresowanych, bohaterowie – czyli ciekawskie żubry – mogą sami uczestniczyć w kolejnych działaniach i przekonywać się na własnej skórze, czym charakteryzują się różne gatunki zwierząt. Bajkowa forma pozwala na lekkie modyfikowanie wydarzeń: autor uczy dzieci miłości do przyrody przez rozrywkę, stawia na ciekawe interakcje, które w realnym świecie nie mogłyby zaistnieć, jednak nie rezygnuje przy tym z edukowania najmłodszych. Wie, że informacje przedstawione w ten sposób – zabawnie i barwnie – zapadną dzieciom w pamięć. Przy okazji liczy się tutaj również możliwość pokazania odbiorcom, dlaczego należy troszczyć się o przyrodę.
„Taniec żurawi” to tomik, w którym ważną rolę odgrywa cała rodzina żubrów. Nie ma tu już hierarchii, każdy ma coś do zrobienia lub do odkrycia, każdy też na moment staje się bohaterem w lokalnej społeczności. To sposób na zaistnienie i zapisanie się w pamięci małych czytelników. Każdy z żubrów obdarzony jest innym charakterem, każdy też może dokonywać innych rzeczy, przez co doskonale się uzupełniają i sprawdzają się w fabule. Tomasz Samojlik przemyca tu informacje na temat Poleskiego Parku Narodowego, wiedzę czytelników – standardowo – po lekturze sprawdzają pytania na trzeciej stronie okładki (to również okazja do przypomnienia sobie najważniejszych wiadomości z książeczki). Do samej historyjki dochodzi jeszcze „wkładka” - środkowa rozkładówka z mapką do zaznaczania posiadanych tomików i z zestawem bardziej encyklopedycznych danych. Autor wie doskonale, czego oczekują od niego najmłodsi, proponuje serię bardzo udaną – i aż szkoda, że zbliża się ona do końca.
Przed jesienią
Ostatnimi tomikami w serii Żubr Pompik. Wyprawy Tomasz Samojlik może rzeczywiście zaskoczyć małych czytelników. Autor prowadzi bohaterów tym razem do Poleskiego Parku Narodowego. Tutaj żubry przekonują się, że żurawie potrafią tańczyć piękny taniec, a pani żółwiowa tylko z pozoru nie dba o swoje dzieci. Najpierw Pompik, Polinka i ich rodzice chcą nauczyć się tańczyć tak, jak żurawie. Nie jest to prosta sztuka, bohaterowie przecież pozbawieni są umiejętności potrzebnych do naśladowania kolejnych kroków – każdemu brakuje czegoś innego. I kiedy już wydaje się, że mama znajdzie się najbliżej ideału, ktoś ją deklasuje. I to prawdziwe zaskoczenie także dla odbiorców. Żurawie tańczą swój taniec, żubry mogą tylko liczyć na to, że uda im się podobna sztuka. Fascynujące są również małe żółwiki, biegnące do wody tuż po wykluciu się z jaj – trzeba postępować bardzo ostrożnie, żeby żadnego nie nadepnąć. Tomasz Samojlik umiejętnie łączy dwie różne sceny przyrodnicze, tak, żeby zapewnić czytelnikom mnóstwo wrażeń i zaspokoić ciekawość. „Taniec żurawi” to przedostatnia historyjka w cyklu. Widać tu już pierwsze sygnały odchodzenia od schematów: Tomasz Samojlik decyduje się na nieco bardziej odważne przejścia tematyczne, zamiast zdobywać teoretyczną wiedzę od bezpośrednio zainteresowanych, bohaterowie – czyli ciekawskie żubry – mogą sami uczestniczyć w kolejnych działaniach i przekonywać się na własnej skórze, czym charakteryzują się różne gatunki zwierząt. Bajkowa forma pozwala na lekkie modyfikowanie wydarzeń: autor uczy dzieci miłości do przyrody przez rozrywkę, stawia na ciekawe interakcje, które w realnym świecie nie mogłyby zaistnieć, jednak nie rezygnuje przy tym z edukowania najmłodszych. Wie, że informacje przedstawione w ten sposób – zabawnie i barwnie – zapadną dzieciom w pamięć. Przy okazji liczy się tutaj również możliwość pokazania odbiorcom, dlaczego należy troszczyć się o przyrodę.
„Taniec żurawi” to tomik, w którym ważną rolę odgrywa cała rodzina żubrów. Nie ma tu już hierarchii, każdy ma coś do zrobienia lub do odkrycia, każdy też na moment staje się bohaterem w lokalnej społeczności. To sposób na zaistnienie i zapisanie się w pamięci małych czytelników. Każdy z żubrów obdarzony jest innym charakterem, każdy też może dokonywać innych rzeczy, przez co doskonale się uzupełniają i sprawdzają się w fabule. Tomasz Samojlik przemyca tu informacje na temat Poleskiego Parku Narodowego, wiedzę czytelników – standardowo – po lekturze sprawdzają pytania na trzeciej stronie okładki (to również okazja do przypomnienia sobie najważniejszych wiadomości z książeczki). Do samej historyjki dochodzi jeszcze „wkładka” - środkowa rozkładówka z mapką do zaznaczania posiadanych tomików i z zestawem bardziej encyklopedycznych danych. Autor wie doskonale, czego oczekują od niego najmłodsi, proponuje serię bardzo udaną – i aż szkoda, że zbliża się ona do końca.
Jolanta Symonowicz, Lila Symonowicz: Hania Baletnica
Bis, Warszawa 2021.
Taniec
Hania Kwiatek to jedna z bohaterek zachowujących się jak typowe kilkulatki. Łatwo ulega modom, ma słomiany zapał i nie może dookreślić własnych pasji. „Hania Baletnica” Jolanty Symonowicz i Lili Symonowicz to książka poświęcona tego typu charakterom: pokazująca, że uleganie modom nie zawsze ma sens i nie u wszystkich się sprawdzi. Hania wybiera się na lekcje baletu. Marzyła o tańcu, jest podekscytowana, cieszy się, że będzie mogła tańczyć w pięknych kostiumach na scenie, a przy okazji da upust swojej energii. Szkoła baletowa to obietnica wielkiej kariery zwłaszcza dzisiaj dla małych dziewczynek. Pojawia się też w licznych publikacjach i produkcjach w stylu pop: nic dziwnego, że marzące o sławie kilkulatki zadręczają rodziców, by znaleźć się na lekcjach baletu. Hania też trafia do szkoły. Tyle że rzeczywistość bardzo szybko weryfikuje jej wyobrażenia o tańcu: trzeba ciężko pracować, nie wszystkie ćwiczenia i zajęcia są ciekawe i nie wszystkie układają się po myśli dziewczynki, nawet nie da się polubić każdej koleżanki ze szkoły. Hania błyskawicznie rozczarowuje się nowym miejscem i chce zrezygnować. Znów: jak wiele bohaterek, które nagle zderzyły się z koniecznością ciężkiej pracy, treningów i wyrzeczeń. Niby nic, a jednak wydaje się to bardzo typowe dla dzieci. Hania Kwiatek chce opuścić szkołę baletową jak najszybciej, narzeka na to, że nie rozumie jej mama, która nie zgodziła się na taki krok – wymusza na córce pozostanie przynajmniej przez jeden semestr na zajęciach. Hania musi zatem wziąć się do pracy. Poznaje różne koleżanki, uczy się układów tanecznych i przekonuje, że balet może dawać również satysfakcję. Oczywiście dziewczynka przygotowuje się do poważnych występów na zakończenie roku, ćwiczy choreograficzne popisy i musi bezustannie wybierać między baletem a innymi rozrywkami. Czasem nawet myśli, że znacznie lepiej byłoby trenować hip-hop i planuje przeniesienie się do odpowiedniej szkoły po upływie czasu wyznaczonego przez mamę. Miłość do baletu rodzi się w bólach i nie jest wcale dana natychmiast każdej chętnej. Jolanta Symonowicz i Lila Symonowicz prezentują bardzo przekonująco obraz typowej dziewczynki, która nie ma jeszcze sprecyzowanych upodobań i wcale nie musi wiedzieć, czego chce w życiu. Hania Kwiatek to bohaterka, która przedstawia daleką od baśniowej wizję tańca: przypomina o tym, czego nie chcą pokazywać cukrowane fabuły. W „Hani Baletnicy” trzeba się mierzyć ze zmęczeniem i zniechęceniem, z nudą i z monotonią ćwiczeń. Trzeba umieć podejmować właściwe decyzje, niekoniecznie zgodne z chwilowymi zachciankami – myśleć o przyszłości i dużo trenować. Ciężka praca nie ma wiele wspólnego z romantyczną wizją baletu. Jeśli zatem dzieci zapalają się do pomysłu pozalekcyjnych ćwiczeń, rodzice mogą podsunąć im najpierw tę lekturę jako rodzaj przestrogi czy przynajmniej przygotowania na rozmaite trudy. Książka napisana jest w formie dziennika małej dziewczynki, dzięki czemu łatwiej będzie odbiorcom zaangażować się w losy Hani i przekonać do jej racji.
Taniec
Hania Kwiatek to jedna z bohaterek zachowujących się jak typowe kilkulatki. Łatwo ulega modom, ma słomiany zapał i nie może dookreślić własnych pasji. „Hania Baletnica” Jolanty Symonowicz i Lili Symonowicz to książka poświęcona tego typu charakterom: pokazująca, że uleganie modom nie zawsze ma sens i nie u wszystkich się sprawdzi. Hania wybiera się na lekcje baletu. Marzyła o tańcu, jest podekscytowana, cieszy się, że będzie mogła tańczyć w pięknych kostiumach na scenie, a przy okazji da upust swojej energii. Szkoła baletowa to obietnica wielkiej kariery zwłaszcza dzisiaj dla małych dziewczynek. Pojawia się też w licznych publikacjach i produkcjach w stylu pop: nic dziwnego, że marzące o sławie kilkulatki zadręczają rodziców, by znaleźć się na lekcjach baletu. Hania też trafia do szkoły. Tyle że rzeczywistość bardzo szybko weryfikuje jej wyobrażenia o tańcu: trzeba ciężko pracować, nie wszystkie ćwiczenia i zajęcia są ciekawe i nie wszystkie układają się po myśli dziewczynki, nawet nie da się polubić każdej koleżanki ze szkoły. Hania błyskawicznie rozczarowuje się nowym miejscem i chce zrezygnować. Znów: jak wiele bohaterek, które nagle zderzyły się z koniecznością ciężkiej pracy, treningów i wyrzeczeń. Niby nic, a jednak wydaje się to bardzo typowe dla dzieci. Hania Kwiatek chce opuścić szkołę baletową jak najszybciej, narzeka na to, że nie rozumie jej mama, która nie zgodziła się na taki krok – wymusza na córce pozostanie przynajmniej przez jeden semestr na zajęciach. Hania musi zatem wziąć się do pracy. Poznaje różne koleżanki, uczy się układów tanecznych i przekonuje, że balet może dawać również satysfakcję. Oczywiście dziewczynka przygotowuje się do poważnych występów na zakończenie roku, ćwiczy choreograficzne popisy i musi bezustannie wybierać między baletem a innymi rozrywkami. Czasem nawet myśli, że znacznie lepiej byłoby trenować hip-hop i planuje przeniesienie się do odpowiedniej szkoły po upływie czasu wyznaczonego przez mamę. Miłość do baletu rodzi się w bólach i nie jest wcale dana natychmiast każdej chętnej. Jolanta Symonowicz i Lila Symonowicz prezentują bardzo przekonująco obraz typowej dziewczynki, która nie ma jeszcze sprecyzowanych upodobań i wcale nie musi wiedzieć, czego chce w życiu. Hania Kwiatek to bohaterka, która przedstawia daleką od baśniowej wizję tańca: przypomina o tym, czego nie chcą pokazywać cukrowane fabuły. W „Hani Baletnicy” trzeba się mierzyć ze zmęczeniem i zniechęceniem, z nudą i z monotonią ćwiczeń. Trzeba umieć podejmować właściwe decyzje, niekoniecznie zgodne z chwilowymi zachciankami – myśleć o przyszłości i dużo trenować. Ciężka praca nie ma wiele wspólnego z romantyczną wizją baletu. Jeśli zatem dzieci zapalają się do pomysłu pozalekcyjnych ćwiczeń, rodzice mogą podsunąć im najpierw tę lekturę jako rodzaj przestrogi czy przynajmniej przygotowania na rozmaite trudy. Książka napisana jest w formie dziennika małej dziewczynki, dzięki czemu łatwiej będzie odbiorcom zaangażować się w losy Hani i przekonać do jej racji.
sobota, 16 października 2021
Katherine Applegate: Preskot
Dwie Siostry, Warszawa 2021.
Przyjaciel
Jackson nie jest już dzieckiem, idzie do piątej klasy. W jego wieku nie powinno się już miewać wymyślonych przyjaciół, tak przynajmniej chłopiec sądzi. Nic dziwnego, że czuje się bardzo dorosły: jego doświadczenia wskazują na to, że zniósł znacznie więcej niż jego rówieśnicy. Jackson nie przywykł do narzekania na swój los. Wie, że musi być dojrzały i nie sprawiać kłopotów rodzicom. Wie też, że musi zapewnić wsparcie pięcioletniej siostrze, Robin. Robin rozumie niewiele, a Jackson chce, żeby miała beztroskie dzieciństwo - przynajmniej w miarę możliwości. To rodzeństwo - w świecie z perspektywy chłopca - pojawia się w tomie "Preskot" Katherine Applegate.
To książka nietypowa. Rzadko w literaturze czwartej pojawia się aż tak mocno wyeksponowany motyw biedy i bezradności dorosłych. Rodzice Jacksona i Robin są muzykami i nie potrafią znaleźć sobie stałego zajęcia, które zapewniłoby im stabilizację finansową. Wybierają wolność za wszelką cenę. Owszem, wiedzą, co robić, żeby nie rozbić rodziny - jednak ich rozwiązania stają się zadziwiająco tymczasowe. Nawet jeśli dla Robin będą przygodą, to dla Jacksona - wielką męczarnią. Finansowe problemy dorosłych przechodzą na dzieci: Jackson rozumie, że w domu się nie przelewa, ale przekłada się to na ciągły głód najmłodszych. Bohaterowie wciąż mają apetyty i muszą imać się dziwnych sposobów, by zapomnieć o ssaniu w żołądku. Wskazówki, które wprowadza Jackson - na przykład jak traktować gumę do żucia, żeby wystarczyła na dłużej - nie przydadzą się większości czytelników, jednak uświadomią im rozmiar problemu.
Na młodego bohatera spada wiele trosk, które jego rodzice odrzucają. Jackson nie chce mieszkać w samochodzie, wolałby bardziej normalne dzieciństwo - i chociaż kocha swoich rodziców, musi uciec się do bardzo radykalnego kroku, żeby im to uświadomić. Katherine Applegate przygląda się dzieciom, które rozumieją znacznie więcej niż sądzą ich rodzice. Proponuje książkę miejscami wstrząsającą - łagodzi w niej trochę wymowę przez obecność Preskota - niezwykłego wymyślonego kota, który pomaga oswoić się z troskami i kłopotami. Preskot jest zblazowanym zwierzęciem, chodzi własnymi ścieżkami, ale uważa, że powinien pozostać przy Jacksonie, bez względu na to, co na ten temat sądzi chłopiec. Pilnuje go i czasami pozwala rzucić nowe światło na codzienność. "Preskot" to powieść, w której gorycz przebija przygodę - a jednak udało się autorce opisać rzeczywistość bohatera w sposób niezwykły i prawie magiczny. Odstąpienie od standardowych metod prowadzenia narracji w literaturze czwartej sprawia, że łatwiej będzie zwrócić uwagę na ten tom. Katherine Applegate pisze poważnie i rzeczowo, chociaż nie ucieka i od świata wyobraźni za sprawą samego Preskota. Zapewnia dzieciom sporo refleksji - czasami niewesołych - przypomina, że nie każdy może spełniać wszystkie swoje zachcianki. To ważna lektura dla dzieci.
Przyjaciel
Jackson nie jest już dzieckiem, idzie do piątej klasy. W jego wieku nie powinno się już miewać wymyślonych przyjaciół, tak przynajmniej chłopiec sądzi. Nic dziwnego, że czuje się bardzo dorosły: jego doświadczenia wskazują na to, że zniósł znacznie więcej niż jego rówieśnicy. Jackson nie przywykł do narzekania na swój los. Wie, że musi być dojrzały i nie sprawiać kłopotów rodzicom. Wie też, że musi zapewnić wsparcie pięcioletniej siostrze, Robin. Robin rozumie niewiele, a Jackson chce, żeby miała beztroskie dzieciństwo - przynajmniej w miarę możliwości. To rodzeństwo - w świecie z perspektywy chłopca - pojawia się w tomie "Preskot" Katherine Applegate.
To książka nietypowa. Rzadko w literaturze czwartej pojawia się aż tak mocno wyeksponowany motyw biedy i bezradności dorosłych. Rodzice Jacksona i Robin są muzykami i nie potrafią znaleźć sobie stałego zajęcia, które zapewniłoby im stabilizację finansową. Wybierają wolność za wszelką cenę. Owszem, wiedzą, co robić, żeby nie rozbić rodziny - jednak ich rozwiązania stają się zadziwiająco tymczasowe. Nawet jeśli dla Robin będą przygodą, to dla Jacksona - wielką męczarnią. Finansowe problemy dorosłych przechodzą na dzieci: Jackson rozumie, że w domu się nie przelewa, ale przekłada się to na ciągły głód najmłodszych. Bohaterowie wciąż mają apetyty i muszą imać się dziwnych sposobów, by zapomnieć o ssaniu w żołądku. Wskazówki, które wprowadza Jackson - na przykład jak traktować gumę do żucia, żeby wystarczyła na dłużej - nie przydadzą się większości czytelników, jednak uświadomią im rozmiar problemu.
Na młodego bohatera spada wiele trosk, które jego rodzice odrzucają. Jackson nie chce mieszkać w samochodzie, wolałby bardziej normalne dzieciństwo - i chociaż kocha swoich rodziców, musi uciec się do bardzo radykalnego kroku, żeby im to uświadomić. Katherine Applegate przygląda się dzieciom, które rozumieją znacznie więcej niż sądzą ich rodzice. Proponuje książkę miejscami wstrząsającą - łagodzi w niej trochę wymowę przez obecność Preskota - niezwykłego wymyślonego kota, który pomaga oswoić się z troskami i kłopotami. Preskot jest zblazowanym zwierzęciem, chodzi własnymi ścieżkami, ale uważa, że powinien pozostać przy Jacksonie, bez względu na to, co na ten temat sądzi chłopiec. Pilnuje go i czasami pozwala rzucić nowe światło na codzienność. "Preskot" to powieść, w której gorycz przebija przygodę - a jednak udało się autorce opisać rzeczywistość bohatera w sposób niezwykły i prawie magiczny. Odstąpienie od standardowych metod prowadzenia narracji w literaturze czwartej sprawia, że łatwiej będzie zwrócić uwagę na ten tom. Katherine Applegate pisze poważnie i rzeczowo, chociaż nie ucieka i od świata wyobraźni za sprawą samego Preskota. Zapewnia dzieciom sporo refleksji - czasami niewesołych - przypomina, że nie każdy może spełniać wszystkie swoje zachcianki. To ważna lektura dla dzieci.
Katarzyna Piętka, Emilia Dziubak: Rok w lesie. Borsuk
Nasza Księgarnia, Warszawa 2021.
Zadania z lasu
Maleńka kartonowa książeczka przeznaczona jest dla kilkulatków i ma wciągnąć ich w edukacyjną interaktywną grę. Wabikiem będą tu zwłaszcza ilustracje Emilii Dziubak, która potrafi zachęcić dzieci do oglądania tomików za sprawą bajkowych i charakterystycznych wizerunków leśnych zwierząt. "Rok w lesie" to publikacja, która doczekała się całej serii gadżetowych dodatków, a ta podseria jest jednym z nich - ważnym z perspektywy maluchów i ich rodziców. Katarzyna Piętka tworzy tu niewielki tekst, drobny komentarz wypełniony poleceniami dla odbiorców - a Emilia Dziubak bajeczne ilustracje, które na długo zapadną w pamięć. I tak "Rok w lesie. Borsuk" to prawdziwe ćwiczenie z uważności dla najmłodszych.
Zaczyna się od śpiącego zwierzęcia. Borsuk odpoczywa w dzień i nie powinno się go budzić - dzieci mają za zadanie zachowywać się bardzo cicho. Dopiero kiedy autorka na to pozwoli, mogą delikatnie spróbować obudzić zwierzę. Obudzony o właściwej porze borsuk to znakomity przewodnik po nocnym lesie. Czyści się (dzieci pomogą pozdejmować robaczki z futra), chrząka (tu mali odbiorcy mogą go naśladować) i sprząta liście w jamie. W podążaniu za bohaterem można czasami coś zawołać, innym razem potrząsnąć książką, jeszcze kiedy indziej - pozbierać śmieci albo zastanowić się nad własnym apetytem. Trzeba kierować się za bohaterem tej książeczki - i obserwować jego zachowania. Dzięki temu dzieci dowiedzą się, jak borsuk spędza zwykłą noc, czym się zajmuje i czego potrzebuje, żeby się najeść. Drobne informacje Katarzyna Piętka wplata do wyjaśnień na każdej rozkładówce: wie, co zrobić, żeby zapadły dzieciom w pamięć. Po lekturze maluchy będą sporo wiedziały na temat zwyczajów borsuków, oswoją się też z wyglądem zwierzęcia i bez trudu będą je rozpoznawać.
Każda rozkładówka to nie tylko niewielki tekst, ale przede wszystkim - piękne ilustracje. Emilia Dziubak przyciąga uwagę nie tylko dzieci, zachęca do poznawania świata bohatera przez obserwowanie go. Proponuje obrazki, które zafascynują kilkulatki: daje bowiem szansę na zajrzenie do domu borsuka, zapewnia sporo emocji dzięki śledzeniu min bohatera i jego zajęć. Borsuk budzi sympatię, wydaje się całkiem zabawny, a do tego czasami jego wyraz pyszczka zdradza emocje zupełnie ludzkie - i można bez problemu odczytywać intencje zwierzęcia. Emilia Dziubak zaprasza do bajkowego świata, maskując tym samym część edukacyjną: wiadomo, że książeczka będzie rozwijać dzieci, przynosić im nowe wiadomości - ale to wszystko pod płaszczykiem dobrej zabawy. Interaktywność sprawia, że lektura nie będzie się dzieciom nudzić: to nie jest klasyczna książeczka, której się słucha i którą się wyłącznie ogląda. W nawiązaniu do "psich" i "kocich" publikacji, które kiedyś się pojawiły na rynku, autorka wprowadza tutaj zadania do wykonania dla dzieci. To uczy skupienia i realizowania poleceń. I także z tego względu tomik przyda się w wielu domach.
Zadania z lasu
Maleńka kartonowa książeczka przeznaczona jest dla kilkulatków i ma wciągnąć ich w edukacyjną interaktywną grę. Wabikiem będą tu zwłaszcza ilustracje Emilii Dziubak, która potrafi zachęcić dzieci do oglądania tomików za sprawą bajkowych i charakterystycznych wizerunków leśnych zwierząt. "Rok w lesie" to publikacja, która doczekała się całej serii gadżetowych dodatków, a ta podseria jest jednym z nich - ważnym z perspektywy maluchów i ich rodziców. Katarzyna Piętka tworzy tu niewielki tekst, drobny komentarz wypełniony poleceniami dla odbiorców - a Emilia Dziubak bajeczne ilustracje, które na długo zapadną w pamięć. I tak "Rok w lesie. Borsuk" to prawdziwe ćwiczenie z uważności dla najmłodszych.
Zaczyna się od śpiącego zwierzęcia. Borsuk odpoczywa w dzień i nie powinno się go budzić - dzieci mają za zadanie zachowywać się bardzo cicho. Dopiero kiedy autorka na to pozwoli, mogą delikatnie spróbować obudzić zwierzę. Obudzony o właściwej porze borsuk to znakomity przewodnik po nocnym lesie. Czyści się (dzieci pomogą pozdejmować robaczki z futra), chrząka (tu mali odbiorcy mogą go naśladować) i sprząta liście w jamie. W podążaniu za bohaterem można czasami coś zawołać, innym razem potrząsnąć książką, jeszcze kiedy indziej - pozbierać śmieci albo zastanowić się nad własnym apetytem. Trzeba kierować się za bohaterem tej książeczki - i obserwować jego zachowania. Dzięki temu dzieci dowiedzą się, jak borsuk spędza zwykłą noc, czym się zajmuje i czego potrzebuje, żeby się najeść. Drobne informacje Katarzyna Piętka wplata do wyjaśnień na każdej rozkładówce: wie, co zrobić, żeby zapadły dzieciom w pamięć. Po lekturze maluchy będą sporo wiedziały na temat zwyczajów borsuków, oswoją się też z wyglądem zwierzęcia i bez trudu będą je rozpoznawać.
Każda rozkładówka to nie tylko niewielki tekst, ale przede wszystkim - piękne ilustracje. Emilia Dziubak przyciąga uwagę nie tylko dzieci, zachęca do poznawania świata bohatera przez obserwowanie go. Proponuje obrazki, które zafascynują kilkulatki: daje bowiem szansę na zajrzenie do domu borsuka, zapewnia sporo emocji dzięki śledzeniu min bohatera i jego zajęć. Borsuk budzi sympatię, wydaje się całkiem zabawny, a do tego czasami jego wyraz pyszczka zdradza emocje zupełnie ludzkie - i można bez problemu odczytywać intencje zwierzęcia. Emilia Dziubak zaprasza do bajkowego świata, maskując tym samym część edukacyjną: wiadomo, że książeczka będzie rozwijać dzieci, przynosić im nowe wiadomości - ale to wszystko pod płaszczykiem dobrej zabawy. Interaktywność sprawia, że lektura nie będzie się dzieciom nudzić: to nie jest klasyczna książeczka, której się słucha i którą się wyłącznie ogląda. W nawiązaniu do "psich" i "kocich" publikacji, które kiedyś się pojawiły na rynku, autorka wprowadza tutaj zadania do wykonania dla dzieci. To uczy skupienia i realizowania poleceń. I także z tego względu tomik przyda się w wielu domach.
piątek, 15 października 2021
Marcin Pałasz: Wakacje w wielkim mieście
Bis, Warszawa 2021. (wznowienie)
Bez mamy
Wiadomo, że powieść Marcina Pałasza będzie pełna humoru i przekonująca do czytania nawet największych sceptyków. Po prostu warto: nie ulega to wątpliwości. A "Wakacje w wielkim mieście" to książka, która wraca na rynek, dzięki czemu kolejni młodzi czytelnicy będą mogli poznać przygody sympatycznego Bąbla. Bąbel to zwyczajny dzieciak, który nie wsławia się niczym specjalnym. Zaczynają się jednak wakacje i już pierwszy dzień zwiastuje potężne zmiany. Hałasy za oknem bardzo stresują i tak już przemęczoną mamę - w efekcie rodzicielka postanawia udać się na urlop. Bąbel i tata zostają w domu sami: kto by pomyślał, że największym wyzwaniem stanie się dla nich przygotowanie zwykłego rosołu? Ale Marcin Pałasz nie opowiada przecież statycznej historii z pobytu w domu. Bąbel poznaje nową sąsiadkę, Kaję oraz jej świnkę morską Zuzię, przeżywa wielkie zauroczenie, do którego sam przed sobą się nie przyznaje. Bąbel razem z rezolutną Kają poradzi sobie i z miejscowym chuliganem, i z kłopotami sąsiadki. Rozwiąże problemy z najbliższego otoczenia, a wszystko po to, by nie siedzieć bezczynnie, kiedy da się coś naprawić. Żadne streszczenie fabuły nie odda jednak klimatu tej książki.
"Wakacje w wielkim mieście" to ogromny popis humorystyczny. Nie ma tu dialogów pozbawionych puent: każda scenka wyzwala salwy śmiechu. Marcin Pałasz popisuje się umiejętnością budowania celnych ripost w rozmowach, ale też - komicznych charakterystyk. Pozwala czytelnikom na odkrywanie pokładów ironii, zapewnia czystą rozrywkę przy okazji prezentowania codzienności bohaterów. Sprawia, że przy książce doskonale będą się bawić zarówno odbiorcy z grupy docelowej, jak i starsi - a to za sprawą uruchamianego poczucia humoru. "Wakacje w wielkim mieście" to pokazanie, jak rozbawiać do łez bez specjalnych udziwnień fabularnych. Bąbel to bohater, który daje się lubić, sporo przeżywa - a jego uczucia będą dla nastoletnich czytelników w pełni zrozumiałe. Marcin Pałasz potrafi i zaprezentować nienachalne przejawy fascynacji nową koleżanką, i atmosferę wzajemnego zrozumienia w domu. Tworzy przestrzeń, w której każdy poczuje się bardzo dobrze i swojsko - nie poucza (jeśli już, to raczej przemyca dyskretne porady dla odbiorców, wskazuje im, co można zrobić, a jakie zachowania nie należą do szczególnie pożądanych), stawia na normalność i na dowcip. Każdy wątek prowadzi tu do śmiechu, każdy dialog wypełniony jest błyskotliwymi pomysłami: w efekcie nawet momenty, które mają wyłącznie przynosić rozbawienie czytelników, nie mogą nudzić. "Wakacje w wielkim mieście" to jedna z tych lekkich książek, które czytają się same i do których chce się często wracać, żeby poprawić sobie humor. Doświadczenia Bąbla trochę nawiązują do klasycznych powieści dla młodzieży, jednak znacznie bardziej podkreślany jest w nich komizm. Marcin Pałasz to mistrz narracji niepoważnej - czym zjednuje sobie młodzież. Na pewno przekona do czytania nawet tych nieprzekonanych: warto mu zaufać i sięgnąć po wakacyjną historię.
Bez mamy
Wiadomo, że powieść Marcina Pałasza będzie pełna humoru i przekonująca do czytania nawet największych sceptyków. Po prostu warto: nie ulega to wątpliwości. A "Wakacje w wielkim mieście" to książka, która wraca na rynek, dzięki czemu kolejni młodzi czytelnicy będą mogli poznać przygody sympatycznego Bąbla. Bąbel to zwyczajny dzieciak, który nie wsławia się niczym specjalnym. Zaczynają się jednak wakacje i już pierwszy dzień zwiastuje potężne zmiany. Hałasy za oknem bardzo stresują i tak już przemęczoną mamę - w efekcie rodzicielka postanawia udać się na urlop. Bąbel i tata zostają w domu sami: kto by pomyślał, że największym wyzwaniem stanie się dla nich przygotowanie zwykłego rosołu? Ale Marcin Pałasz nie opowiada przecież statycznej historii z pobytu w domu. Bąbel poznaje nową sąsiadkę, Kaję oraz jej świnkę morską Zuzię, przeżywa wielkie zauroczenie, do którego sam przed sobą się nie przyznaje. Bąbel razem z rezolutną Kają poradzi sobie i z miejscowym chuliganem, i z kłopotami sąsiadki. Rozwiąże problemy z najbliższego otoczenia, a wszystko po to, by nie siedzieć bezczynnie, kiedy da się coś naprawić. Żadne streszczenie fabuły nie odda jednak klimatu tej książki.
"Wakacje w wielkim mieście" to ogromny popis humorystyczny. Nie ma tu dialogów pozbawionych puent: każda scenka wyzwala salwy śmiechu. Marcin Pałasz popisuje się umiejętnością budowania celnych ripost w rozmowach, ale też - komicznych charakterystyk. Pozwala czytelnikom na odkrywanie pokładów ironii, zapewnia czystą rozrywkę przy okazji prezentowania codzienności bohaterów. Sprawia, że przy książce doskonale będą się bawić zarówno odbiorcy z grupy docelowej, jak i starsi - a to za sprawą uruchamianego poczucia humoru. "Wakacje w wielkim mieście" to pokazanie, jak rozbawiać do łez bez specjalnych udziwnień fabularnych. Bąbel to bohater, który daje się lubić, sporo przeżywa - a jego uczucia będą dla nastoletnich czytelników w pełni zrozumiałe. Marcin Pałasz potrafi i zaprezentować nienachalne przejawy fascynacji nową koleżanką, i atmosferę wzajemnego zrozumienia w domu. Tworzy przestrzeń, w której każdy poczuje się bardzo dobrze i swojsko - nie poucza (jeśli już, to raczej przemyca dyskretne porady dla odbiorców, wskazuje im, co można zrobić, a jakie zachowania nie należą do szczególnie pożądanych), stawia na normalność i na dowcip. Każdy wątek prowadzi tu do śmiechu, każdy dialog wypełniony jest błyskotliwymi pomysłami: w efekcie nawet momenty, które mają wyłącznie przynosić rozbawienie czytelników, nie mogą nudzić. "Wakacje w wielkim mieście" to jedna z tych lekkich książek, które czytają się same i do których chce się często wracać, żeby poprawić sobie humor. Doświadczenia Bąbla trochę nawiązują do klasycznych powieści dla młodzieży, jednak znacznie bardziej podkreślany jest w nich komizm. Marcin Pałasz to mistrz narracji niepoważnej - czym zjednuje sobie młodzież. Na pewno przekona do czytania nawet tych nieprzekonanych: warto mu zaufać i sięgnąć po wakacyjną historię.
czwartek, 14 października 2021
Sebastian Kulis: Ogród na cztery pory roku
Buchmann, Warszawa 2021.
Na zielono
Sebastian Kulis należy do tych autorów, którzy podchodzą z prawdziwą pasją do wszystkiego, czym się zajmują. Zasłynął jako twórca Roślinnych porad, teraz może zaistnieć także na tradycyjnym książkowym rynku dzięki publikacji „Ogród na cztery pory roku”. Piękny albumowy tom w twardych okładkach to poradnik, który będzie jednocześnie ozdobą każdej biblioteczki – i kompendium wiedzy dla wszystkich ogrodników-amatorów oraz ludzi pragnących upiększyć najbliższe otoczenie roślinami. Sebastian Kulis kocha rośliny i rozumie je, tego podejścia chce nauczyć czytelników. Nieprzypadkowo podpowiada, jak podchodzić do kolejnych zadań przy pomocy intuicji czy... prostych do wykonania testów. Unika kategoryzowania, przekonuje odbiorców, że należy być przygotowanym jedynie na zmiany i nieprzewidywalność. Wie, że klimat zapewnić może pogodowe ekstrema, które zniszczą uprawy, wie też, że nie da się wytyczyć rytmu prac na kolejne miesiące – chociaż to właśnie próbuje w swojej książce zrobić. Ale po jego podpowiedziach znacznie łatwiej będzie odbiorcom podejść do ogrodnictwa w amatorskiej wersji. Przede wszystkim Sebastian Kulis sugeruje, jak i dlaczego wybierać odpowiednie rośliny do warunków panujących w ogrodzie czy na balkonie – zwraca uwagę na kwestię nasłonecznienia i na upodobania wybranych gatunków roślin, tłumaczy cierpliwie, dlaczego nie uda się zrealizować marzeń o modnych roślinach bez zapewnienia im odpowiednich warunków. Jednak nie odstrasza przy tym, raczej zachęca do eksperymentowania, przyznając się również do popełnianych błędów i do porażek. Dzieli książkę na kolejne miesiące – przy czym z osobistej niechęci do zimy sprowadza ją do zaledwie sześćdziesięciu dni, tak, żeby dłużej móc cieszyć się przygotowaniami ogrodu. W każdym miesiącu znajdzie się coś ważnego do zrobienia, niezależnie od rodzaju wybranych roślin (i ich przeznaczenia). Autor przy niemal każdej wskazówce podaje też zestawy gatunków, które się sprawdzą, wylicza rośliny, po które warto sięgnąć, dzięki czemu poszerza wiedzę publiczności masowej, sprawiając, że nie tylko monstery zagoszczą w wyobraźni odbiorców. Korzysta z własnych doświadczeń, żeby doradzić, jak zadbać o ogród, tłumaczy, dlaczego zrezygnować z idealnie skoszonego trawnika i co zrobić, żeby nie zachwiać ekosystemu w najbliższym otoczeniu (to szczególnie ważne w walce ze szkodnikami). Dzieli autor wiedzę na maleńkie porcje, przypomina o podstawach ekologii, ale nade wszystko przekazuje wielką miłość do ziemi i do roślin. Świetnie zdaje sobie sprawę z tego, że wystarczy niewiele, żeby odbiorcy połknęli bakcyla i zaangażowali się w tworzenie własnych oaz zieleni, choćby w wersji mini. Do tego dąży – i zachęca do eksperymentowania (oczywiście pod kontrolą, zapewniając odpowiednie narzędzia). Jeśli ktoś zastanawiać się będzie, po co cały wysiłek, Sebastian Kulis uzupełnia książkę jeszcze drobnymi przepisami na wegańskie potrawy. Podaje receptury, które mogą zachęcić czytelników do spróbowania swoich sił w ogrodnictwie. „Ogród na cztery pory roku” to publikacja, która wpisuje się w ideę slow-life i pozwala rozwijać swoje pasje. Napisana prostym językiem, pełna ciekawostek i podpowiedzi, które można natychmiast wcielić w życie.
Na zielono
Sebastian Kulis należy do tych autorów, którzy podchodzą z prawdziwą pasją do wszystkiego, czym się zajmują. Zasłynął jako twórca Roślinnych porad, teraz może zaistnieć także na tradycyjnym książkowym rynku dzięki publikacji „Ogród na cztery pory roku”. Piękny albumowy tom w twardych okładkach to poradnik, który będzie jednocześnie ozdobą każdej biblioteczki – i kompendium wiedzy dla wszystkich ogrodników-amatorów oraz ludzi pragnących upiększyć najbliższe otoczenie roślinami. Sebastian Kulis kocha rośliny i rozumie je, tego podejścia chce nauczyć czytelników. Nieprzypadkowo podpowiada, jak podchodzić do kolejnych zadań przy pomocy intuicji czy... prostych do wykonania testów. Unika kategoryzowania, przekonuje odbiorców, że należy być przygotowanym jedynie na zmiany i nieprzewidywalność. Wie, że klimat zapewnić może pogodowe ekstrema, które zniszczą uprawy, wie też, że nie da się wytyczyć rytmu prac na kolejne miesiące – chociaż to właśnie próbuje w swojej książce zrobić. Ale po jego podpowiedziach znacznie łatwiej będzie odbiorcom podejść do ogrodnictwa w amatorskiej wersji. Przede wszystkim Sebastian Kulis sugeruje, jak i dlaczego wybierać odpowiednie rośliny do warunków panujących w ogrodzie czy na balkonie – zwraca uwagę na kwestię nasłonecznienia i na upodobania wybranych gatunków roślin, tłumaczy cierpliwie, dlaczego nie uda się zrealizować marzeń o modnych roślinach bez zapewnienia im odpowiednich warunków. Jednak nie odstrasza przy tym, raczej zachęca do eksperymentowania, przyznając się również do popełnianych błędów i do porażek. Dzieli książkę na kolejne miesiące – przy czym z osobistej niechęci do zimy sprowadza ją do zaledwie sześćdziesięciu dni, tak, żeby dłużej móc cieszyć się przygotowaniami ogrodu. W każdym miesiącu znajdzie się coś ważnego do zrobienia, niezależnie od rodzaju wybranych roślin (i ich przeznaczenia). Autor przy niemal każdej wskazówce podaje też zestawy gatunków, które się sprawdzą, wylicza rośliny, po które warto sięgnąć, dzięki czemu poszerza wiedzę publiczności masowej, sprawiając, że nie tylko monstery zagoszczą w wyobraźni odbiorców. Korzysta z własnych doświadczeń, żeby doradzić, jak zadbać o ogród, tłumaczy, dlaczego zrezygnować z idealnie skoszonego trawnika i co zrobić, żeby nie zachwiać ekosystemu w najbliższym otoczeniu (to szczególnie ważne w walce ze szkodnikami). Dzieli autor wiedzę na maleńkie porcje, przypomina o podstawach ekologii, ale nade wszystko przekazuje wielką miłość do ziemi i do roślin. Świetnie zdaje sobie sprawę z tego, że wystarczy niewiele, żeby odbiorcy połknęli bakcyla i zaangażowali się w tworzenie własnych oaz zieleni, choćby w wersji mini. Do tego dąży – i zachęca do eksperymentowania (oczywiście pod kontrolą, zapewniając odpowiednie narzędzia). Jeśli ktoś zastanawiać się będzie, po co cały wysiłek, Sebastian Kulis uzupełnia książkę jeszcze drobnymi przepisami na wegańskie potrawy. Podaje receptury, które mogą zachęcić czytelników do spróbowania swoich sił w ogrodnictwie. „Ogród na cztery pory roku” to publikacja, która wpisuje się w ideę slow-life i pozwala rozwijać swoje pasje. Napisana prostym językiem, pełna ciekawostek i podpowiedzi, które można natychmiast wcielić w życie.
środa, 13 października 2021
Anna Konieczyńska: Polacy pod tęczową flagą
Znak, Kraków 2021.
Walka
Najlepiej by było, gdyby takie książki nie były na rynku potrzebne. Gdyby ludzie mogli w życiu kierować się tylko jedną zasadą: żeby nie krzywdzić innych. Tymczasem w tomie „Polacy pod tęczową flagą” Anna Konieczyńska próbuje przypominać o prawach mniejszości. Wprowadza kilka historii reprezentatywnych, przedstawiających najczęstsze problemy ludzi, którzy mają odwagę być sobą – w obecnej Polsce. Są tu związki jednopłciowe (opowieść dwóch kobiet oraz dwóch mężczyzn, którzy tworzą rodziny i spełniają własne marzenia o normalności), są aktywiści walczący o prawa mniejszości, są artyści, którzy czują się w obowiązku szerzyć wiedzę na temat „odmienności”. Są ludzie niebinarni, najstarsza drag queen, a także matka dziecka, które bardzo wcześnie zrozumiało, że urodziło się nie w tej płci. Tematy najzupełniej naturalne, które jednak konserwatystom nie mieszczą się w światopoglądzie. Anna Konieczyńska zaprasza do rozmowy ludzi, którzy czują się dyskryminowani i takich, którzy walczą o siebie, bo nie mają już nic do stracenia lub – nie chcą dłużej ukrywać swoich tożsamości i potrzeb.
Za każdym razem – w tematycznych rozdziałach – autorka znajduje przestrzeń na przedstawienie swoich rozmówców i zaakcentowanie tych elementów ich życiorysów, które są znaczące i pokazują istotę problemu. Nie może przedstawiać całego zestawu działań czy poglądów, zależy jej na prezentowaniu dążenia do zwyczajności – i przeszkód na takiej drodze. Wszystko po to, żeby uświadomić czytelnikom, że mają do czynienia z najzupełniej zwykłymi ludźmi, którzy – nawet jeśli wybierają ekscentryczne postawy – w rzeczywistości nie różnią się zbyt wiele od ogółu i na pewno nie powinni być piętnowani przez życie w zgodzie ze sobą. Są tu przedstawiciele różnych pokoleń, od najmłodszych – kilkuletnich dzieci – po najstarszych (osiemdziesiąt trzy lata). Tożsamość płciowa czy potrzeby seksualne nie są tu chwilowym kaprysem czy chorobą do wyleczenia – coś, co jasne jest dla bohaterów i dla czytelników, którzy świadomie wybiorą tę publikację, powinno stać się oczywiste dla szerokiego grona odbiorców, tak, żeby coraz mniej sensacji wzbudzał motyw płciowości innych. Konieczyńska nie szuka sensacji, nie chodzi jej o podkreślanie inności, raczej o wskazywanie zwyczajności, tak, żeby przesłanie dotarło do całej publiczności literackiej.
Jest w „Polakach pod tęczową flagą” nastawienie na przekaz przy jednoczesnym upraszczaniu samych treści. Kiedy trzeba, autorka przytacza dane i fakty, odwołuje się do rzeczywistości znanej bohaterom albo do spraw, które zmieniły ich postępowanie. Przybliża kwestie społeczne, ale nie wyczerpuje tematu – można się czasem zastanawiać, czy nie przydałoby się uzupełnienie tomu o przypisy. Oczywiście można było bardziej rozbudować reportaże, zająć się zagęszczaniem treści – jednak wtedy książka nie byłaby raczej strawna dla szerokiego grona odbiorców, a do nich powinna trafić w pierwszej kolejności. „Polacy pod tęczową flagą” to nie jest tom, który imponowałby komukolwiek pod względem literackim, jednak nie o warstwę tekstową w nim chodzi, a o treść.
Walka
Najlepiej by było, gdyby takie książki nie były na rynku potrzebne. Gdyby ludzie mogli w życiu kierować się tylko jedną zasadą: żeby nie krzywdzić innych. Tymczasem w tomie „Polacy pod tęczową flagą” Anna Konieczyńska próbuje przypominać o prawach mniejszości. Wprowadza kilka historii reprezentatywnych, przedstawiających najczęstsze problemy ludzi, którzy mają odwagę być sobą – w obecnej Polsce. Są tu związki jednopłciowe (opowieść dwóch kobiet oraz dwóch mężczyzn, którzy tworzą rodziny i spełniają własne marzenia o normalności), są aktywiści walczący o prawa mniejszości, są artyści, którzy czują się w obowiązku szerzyć wiedzę na temat „odmienności”. Są ludzie niebinarni, najstarsza drag queen, a także matka dziecka, które bardzo wcześnie zrozumiało, że urodziło się nie w tej płci. Tematy najzupełniej naturalne, które jednak konserwatystom nie mieszczą się w światopoglądzie. Anna Konieczyńska zaprasza do rozmowy ludzi, którzy czują się dyskryminowani i takich, którzy walczą o siebie, bo nie mają już nic do stracenia lub – nie chcą dłużej ukrywać swoich tożsamości i potrzeb.
Za każdym razem – w tematycznych rozdziałach – autorka znajduje przestrzeń na przedstawienie swoich rozmówców i zaakcentowanie tych elementów ich życiorysów, które są znaczące i pokazują istotę problemu. Nie może przedstawiać całego zestawu działań czy poglądów, zależy jej na prezentowaniu dążenia do zwyczajności – i przeszkód na takiej drodze. Wszystko po to, żeby uświadomić czytelnikom, że mają do czynienia z najzupełniej zwykłymi ludźmi, którzy – nawet jeśli wybierają ekscentryczne postawy – w rzeczywistości nie różnią się zbyt wiele od ogółu i na pewno nie powinni być piętnowani przez życie w zgodzie ze sobą. Są tu przedstawiciele różnych pokoleń, od najmłodszych – kilkuletnich dzieci – po najstarszych (osiemdziesiąt trzy lata). Tożsamość płciowa czy potrzeby seksualne nie są tu chwilowym kaprysem czy chorobą do wyleczenia – coś, co jasne jest dla bohaterów i dla czytelników, którzy świadomie wybiorą tę publikację, powinno stać się oczywiste dla szerokiego grona odbiorców, tak, żeby coraz mniej sensacji wzbudzał motyw płciowości innych. Konieczyńska nie szuka sensacji, nie chodzi jej o podkreślanie inności, raczej o wskazywanie zwyczajności, tak, żeby przesłanie dotarło do całej publiczności literackiej.
Jest w „Polakach pod tęczową flagą” nastawienie na przekaz przy jednoczesnym upraszczaniu samych treści. Kiedy trzeba, autorka przytacza dane i fakty, odwołuje się do rzeczywistości znanej bohaterom albo do spraw, które zmieniły ich postępowanie. Przybliża kwestie społeczne, ale nie wyczerpuje tematu – można się czasem zastanawiać, czy nie przydałoby się uzupełnienie tomu o przypisy. Oczywiście można było bardziej rozbudować reportaże, zająć się zagęszczaniem treści – jednak wtedy książka nie byłaby raczej strawna dla szerokiego grona odbiorców, a do nich powinna trafić w pierwszej kolejności. „Polacy pod tęczową flagą” to nie jest tom, który imponowałby komukolwiek pod względem literackim, jednak nie o warstwę tekstową w nim chodzi, a o treść.
wtorek, 12 października 2021
David Farrier: Za milion lat od dzisiaj. O śladach, jakie zostawimy
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2021.
Przemijanie
David Farrier wykłada literaturę angielską i w „Za milion lat od dzisiaj. O śladach, jakie zostawimy” widać właśnie zafascynowanie słowem jako takim, a nie popularyzowaniem nauki. Autor tropi wprawdzie ślady przeszłości i na ich podstawie próbuje powiedzieć co nieco o przyszłości, jednak znacznie bardziej rozkoszuje się tym, jak przedstawiać zagrożenia i przemiany, a nie na tym, by wybrać najciekawsze futurystyczne wizje. W tomie „Za milion lat od dzisiaj” nie będzie raczej wieszczenia – chyba że to najbardziej bezpieczne, częściej pojawiać się będzie za to przypominanie o destrukcyjnej roli człowieka. Bo ludzkość wpływa na zaśmiecanie środowiska plastikiem – w związku z tym Farrier prześledzi losy plastikowej butelki, która wpadnie do oceanu i będzie dryfować w wodzie. Ludzkość sprawia, że znikają rafy koralowe (a pomysł wydrukowania w trójwymiarze ich atrap wydaje się jeszcze bardziej przerażający niż pustka w podwodnym świecie. Ludzie nie radzą sobie ani z wysypiskami śmieci, ani z neutralizowaniem czy pozbywaniem się odpadów toksycznych – i one w dalekiej przyszłości będą strasznym śladem dzisiejszych poszukiwań. Działania człowieka odzwierciedlą się w warstwach ziemi i w lodzie, jeśli będzie w przyszłości istniał ktoś, kto odczyta ślady, dowie się czegoś na temat dzisiejszych wyborów. Nie jest to nawoływanie do ekologicznego sposobu życia – zmiany zachodzą i są nieuchronne, a do tego nie będą świadczyć o nas najlepiej. David Farrier to wie, dlatego nie zamierza ponuro wieszczyć. Zestawia natomiast z wizjami przyszłych katastrof to, co badacze mogą powiedzieć o przeszłości. Odszukuje zjawiska i odkrycia, które wydają się wręcz nierzeczywiste: na przykład zachowane odciski stóp z czasów prehistorycznych. Pyta autor o echa prac człowieka: sprawdza, jak w przyszłości będą się odznaczać autostrady, drogi i miasta, zagląda w różne części świata, żeby przekonać się, że to, co po nas zostanie, nie napawa optymizmem.
„Za milion lat od dzisiaj” to książka złożona ze zróżnicowanych tematycznie esejów. Każda opowieść jest tu samodzielną całością, intrygującą z kulturoznawczego punktu widzenia i uniemożliwiającą odbiorcom dumę z osiągnięć ludzkości jako takiej. Autor nie dąży do pouczania czy przekonywania, jak się zachować w obliczu przerażających zmian – wie, że działania, nawet te podjęte na globalną skalę, nie pozwolą na zatrzymanie tego, co najbardziej zaszkodzi planecie i przyszłym pokoleniom. Nie ulega jednak wątpliwości, że David Farrier najbardziej ceni sobie opowiadanie historii. Układa wielkie narracje, rozbudowuje opisy, żeby przyciągnąć czytelników i zafascynować ich możliwościami opowieści. Traktuje popularyzatorskie zagadnienia jako okazję do popisów warsztatowych, albo jak trening w pisaniu. Proponuje na wskroś literacką podróż przez meandry czasu i ekologii, unika podawania danych statystycznych, a jeśli już musi po takie sięgnąć – obudowuje je rozłożystymi komentarzami. Trzeba się więc nastawić na to, że dla autora najbardziej istotny staje się efekt, wrażenie wywierane na czytelnikach.
Przemijanie
David Farrier wykłada literaturę angielską i w „Za milion lat od dzisiaj. O śladach, jakie zostawimy” widać właśnie zafascynowanie słowem jako takim, a nie popularyzowaniem nauki. Autor tropi wprawdzie ślady przeszłości i na ich podstawie próbuje powiedzieć co nieco o przyszłości, jednak znacznie bardziej rozkoszuje się tym, jak przedstawiać zagrożenia i przemiany, a nie na tym, by wybrać najciekawsze futurystyczne wizje. W tomie „Za milion lat od dzisiaj” nie będzie raczej wieszczenia – chyba że to najbardziej bezpieczne, częściej pojawiać się będzie za to przypominanie o destrukcyjnej roli człowieka. Bo ludzkość wpływa na zaśmiecanie środowiska plastikiem – w związku z tym Farrier prześledzi losy plastikowej butelki, która wpadnie do oceanu i będzie dryfować w wodzie. Ludzkość sprawia, że znikają rafy koralowe (a pomysł wydrukowania w trójwymiarze ich atrap wydaje się jeszcze bardziej przerażający niż pustka w podwodnym świecie. Ludzie nie radzą sobie ani z wysypiskami śmieci, ani z neutralizowaniem czy pozbywaniem się odpadów toksycznych – i one w dalekiej przyszłości będą strasznym śladem dzisiejszych poszukiwań. Działania człowieka odzwierciedlą się w warstwach ziemi i w lodzie, jeśli będzie w przyszłości istniał ktoś, kto odczyta ślady, dowie się czegoś na temat dzisiejszych wyborów. Nie jest to nawoływanie do ekologicznego sposobu życia – zmiany zachodzą i są nieuchronne, a do tego nie będą świadczyć o nas najlepiej. David Farrier to wie, dlatego nie zamierza ponuro wieszczyć. Zestawia natomiast z wizjami przyszłych katastrof to, co badacze mogą powiedzieć o przeszłości. Odszukuje zjawiska i odkrycia, które wydają się wręcz nierzeczywiste: na przykład zachowane odciski stóp z czasów prehistorycznych. Pyta autor o echa prac człowieka: sprawdza, jak w przyszłości będą się odznaczać autostrady, drogi i miasta, zagląda w różne części świata, żeby przekonać się, że to, co po nas zostanie, nie napawa optymizmem.
„Za milion lat od dzisiaj” to książka złożona ze zróżnicowanych tematycznie esejów. Każda opowieść jest tu samodzielną całością, intrygującą z kulturoznawczego punktu widzenia i uniemożliwiającą odbiorcom dumę z osiągnięć ludzkości jako takiej. Autor nie dąży do pouczania czy przekonywania, jak się zachować w obliczu przerażających zmian – wie, że działania, nawet te podjęte na globalną skalę, nie pozwolą na zatrzymanie tego, co najbardziej zaszkodzi planecie i przyszłym pokoleniom. Nie ulega jednak wątpliwości, że David Farrier najbardziej ceni sobie opowiadanie historii. Układa wielkie narracje, rozbudowuje opisy, żeby przyciągnąć czytelników i zafascynować ich możliwościami opowieści. Traktuje popularyzatorskie zagadnienia jako okazję do popisów warsztatowych, albo jak trening w pisaniu. Proponuje na wskroś literacką podróż przez meandry czasu i ekologii, unika podawania danych statystycznych, a jeśli już musi po takie sięgnąć – obudowuje je rozłożystymi komentarzami. Trzeba się więc nastawić na to, że dla autora najbardziej istotny staje się efekt, wrażenie wywierane na czytelnikach.
poniedziałek, 11 października 2021
Rosalie Gilbert: Tajemne życie seksualne kobiet w średniowieczu
Rebis, Poznań 2021.
Kobiety z przeszłości
Rosalie Gilbert postanowiła obalić mity związane z tematami seksu w średniowieczu. Świadoma, że ludzie posługują się stereotypami rozpowszechnionymi w czasach wiktoriańskich, zamierza zmienić sposób myślenia i przekonać czytelników, że średniowiecze pod względem świadomości płci pięknej i możliwości decydowania o sobie nie było wcale tak zacofane, jak mogłoby się wydawać. W książce „Tajemne życie seksualne kobiet w średniowieczu” analizuje kolejne tematy powiązane z życiem erotycznym pań. Dzieli książkę na zagadnienia, które następnie dokładnie omawia, czasami wcielając się wręcz w satyryka i nakreślając prawdopodobne rozmowy małżonków lub kochanków – oczywiście, stosując przy nich dzisiejsze kryteria, więc nie w celach edukacyjnych, a czysto rozrywkowych. To rozwiązanie się sprawdza, w końcu nie chodzi tutaj o poważne i ponure dzieło, a o zabawę frywolnymi motywami. Rosalie Gilbert zastanawia się nad tym, jak w średniowieczu wyglądała antykoncepcja, jak kobiety sprawdzały, czy zaszły w ciążę (albo co robiły, kiedy nie mogły mieć dzieci. Zagląda do wspomnień spowiedników i szuka listy afrodyzjaków, przygląda się małżeństwom (także tym aranżowanym, wśród dzieci) i prostytucji. Zastanawia się nad możliwością posiadania kochanków i nad tym, co robiły kobiety, które nie miały ochoty na seks. Tom uzupełnia jeszcze tematem chorób wenerycznych czy związków kobiet z kobietami, a ponieważ dzisiejsze kryteria są tu podstawą oceny – podaje też przepis na życie dla osób interpłciowych w średniowieczu. Najpierw autorka nakreśla temat. Stara się wyłuskać z dokumentów jak najwięcej ciekawostek czy odpowiedzi na nurtujące ją pytania, by następnie przeobrazić to w krótkie, skondensowane wyjaśnienia. Kiedy już poda ogólne zasady panujące w wiekach średnich, może przybliżyć sylwetki kobiet, które zapisały się w historii – Rosalie Gilbert usiłuje wówczas przeanalizować pojedyncze przypadki i wyciągnąć z nich wnioski na temat losów kobiet. Sięga po ciekawostki: rozmaite przepisy i eliksiry (przestrzega na początku, by się do nich nie stosować), ale też różnego rodzaju probierze, metody uzyskiwania odpowiedzi na pytania, które dzisiaj otrzymuje się znacznie łatwiej. Zajmuje się Rosalie Gilbert przekazywaniem kalendarza dni, w które można uprawiać seks i dni, w których – według Kościoła – należy zachować abstynencję seksualną, pyta, co było wolno kobietom, a czego absolutnie nie powinny robić (i jakie wyjątki od tych reguł powszechnie stosowano). Najlepszy jest jednak styl książki: autorka pisze ją z przymrużeniem oka. Bawi się tematami, dodaje ironiczne komentarze do odkryć, zwłaszcza wtedy, kiedy coś jest absurdalne samo w sobie: autorka podbija jeszcze wtedy puentę, zapewnia czytelnikom więcej śmiechu. Wprowadza wymyślane dialogi na bazie odkryć, ożywiając dzięki temu średniowieczne zwyczaje. Niemal koresponduje z autorami zachowanych dzieł i porad, najczęściej drwiąc z nich okrutnie – ale „Tajemne życie seksualne kobiet w średniowieczu” to książka, w której nie liczy się edukowanie odbiorców, a dostarczanie im rozrywki. Popis satyryczny, jaki funduje Rosalie Gilbert, może się spodobać. Ta publikacja nie tylko wzbudza zainteresowanie obyczajowością w przeszłości, ale pozwala również rozwiać fałszywe przekonania.
Kobiety z przeszłości
Rosalie Gilbert postanowiła obalić mity związane z tematami seksu w średniowieczu. Świadoma, że ludzie posługują się stereotypami rozpowszechnionymi w czasach wiktoriańskich, zamierza zmienić sposób myślenia i przekonać czytelników, że średniowiecze pod względem świadomości płci pięknej i możliwości decydowania o sobie nie było wcale tak zacofane, jak mogłoby się wydawać. W książce „Tajemne życie seksualne kobiet w średniowieczu” analizuje kolejne tematy powiązane z życiem erotycznym pań. Dzieli książkę na zagadnienia, które następnie dokładnie omawia, czasami wcielając się wręcz w satyryka i nakreślając prawdopodobne rozmowy małżonków lub kochanków – oczywiście, stosując przy nich dzisiejsze kryteria, więc nie w celach edukacyjnych, a czysto rozrywkowych. To rozwiązanie się sprawdza, w końcu nie chodzi tutaj o poważne i ponure dzieło, a o zabawę frywolnymi motywami. Rosalie Gilbert zastanawia się nad tym, jak w średniowieczu wyglądała antykoncepcja, jak kobiety sprawdzały, czy zaszły w ciążę (albo co robiły, kiedy nie mogły mieć dzieci. Zagląda do wspomnień spowiedników i szuka listy afrodyzjaków, przygląda się małżeństwom (także tym aranżowanym, wśród dzieci) i prostytucji. Zastanawia się nad możliwością posiadania kochanków i nad tym, co robiły kobiety, które nie miały ochoty na seks. Tom uzupełnia jeszcze tematem chorób wenerycznych czy związków kobiet z kobietami, a ponieważ dzisiejsze kryteria są tu podstawą oceny – podaje też przepis na życie dla osób interpłciowych w średniowieczu. Najpierw autorka nakreśla temat. Stara się wyłuskać z dokumentów jak najwięcej ciekawostek czy odpowiedzi na nurtujące ją pytania, by następnie przeobrazić to w krótkie, skondensowane wyjaśnienia. Kiedy już poda ogólne zasady panujące w wiekach średnich, może przybliżyć sylwetki kobiet, które zapisały się w historii – Rosalie Gilbert usiłuje wówczas przeanalizować pojedyncze przypadki i wyciągnąć z nich wnioski na temat losów kobiet. Sięga po ciekawostki: rozmaite przepisy i eliksiry (przestrzega na początku, by się do nich nie stosować), ale też różnego rodzaju probierze, metody uzyskiwania odpowiedzi na pytania, które dzisiaj otrzymuje się znacznie łatwiej. Zajmuje się Rosalie Gilbert przekazywaniem kalendarza dni, w które można uprawiać seks i dni, w których – według Kościoła – należy zachować abstynencję seksualną, pyta, co było wolno kobietom, a czego absolutnie nie powinny robić (i jakie wyjątki od tych reguł powszechnie stosowano). Najlepszy jest jednak styl książki: autorka pisze ją z przymrużeniem oka. Bawi się tematami, dodaje ironiczne komentarze do odkryć, zwłaszcza wtedy, kiedy coś jest absurdalne samo w sobie: autorka podbija jeszcze wtedy puentę, zapewnia czytelnikom więcej śmiechu. Wprowadza wymyślane dialogi na bazie odkryć, ożywiając dzięki temu średniowieczne zwyczaje. Niemal koresponduje z autorami zachowanych dzieł i porad, najczęściej drwiąc z nich okrutnie – ale „Tajemne życie seksualne kobiet w średniowieczu” to książka, w której nie liczy się edukowanie odbiorców, a dostarczanie im rozrywki. Popis satyryczny, jaki funduje Rosalie Gilbert, może się spodobać. Ta publikacja nie tylko wzbudza zainteresowanie obyczajowością w przeszłości, ale pozwala również rozwiać fałszywe przekonania.
niedziela, 10 października 2021
Sara Ohlsson, Lisen Adbäge: Bułeczka rządzi
Dwie Siostry, Warszawa 2021.
Zabawy w domu
Bułeczka jest postacią nietypową, a jej rodzina to mama i babcia – dwie równie szalone jak Bułeczka bohaterki. „Bułeczka rządzi” to pierwszy tom cyklu o dziecku, które próbuje się odnaleźć we własnym świecie. Dziewczynka uwielbia zabawę w zawody: nietypowe konkurencje proponują na przemian uczestniczki, a babcia, która jest sędzią, za każdym razem nieco oszukuje, żeby to Bułeczka mogła wygrać w kolejnych starciach. W zawodach pojawia się jedna ważna zasada: nie wolno się obrażać na zwycięzcę. Bułeczka wie, jakie to trudne.
Sara Ohlsson i Lisen Adbäge proponują młodym czytelnikom dowcipną skrótową historyjkę, w której zdarzyć się może wszystko, chociaż ucieczki poza świat realny nie ma. Bułeczka opowiada o dniu spędzonym z bliskimi, cieszy się towarzystwem mamy i babci, pokazuje, co sprawia jej przyjemność i co ją uszczęśliwia. To drobne czynności, zachowania i zajęcia, które zapewne nie przyszłyby do głowy zwyczajnym dorosłym – ale u Bułeczki wszyscy dopasowują się do najmłodszej i nie gniewają się nawet wtedy, gdy coś zmaluje (czasami dosłownie). Bułeczka wydaje się bardzo rozpieszczonym dzieckiem, ale na wiele pytań autorki nie podają odpowiedzi: liczy się tu i teraz, możliwość przejścia niezwykłych zawodów. Dla czytelników rezygnacja z moralizowania i pouczeń ma dodatkową wartość: nie tylko zamienia książkę w czystą rozrywkę, ale pokazuje też, że każda rodzina jest cenna i nie trzeba wcale klasycznego modelu mama, tata i dziecko, żeby owo dziecko było szczęśliwe i kochane. W tej rodzinie zresztą każdy ma jakiś problem. Bułeczka na razie nie wpada w żadne kompleksy, dostrzega jednak to, co nietypowe we własnym otoczeniu. Wie, że babcia ma problemy z zapamiętywaniem i ukrywa ten fakt przed innymi. Oznacza to, że nie będzie zachowywać się jak typowa dorosła, raczej postawi na przygodę i na sekrety przed mamą: to Bułeczce bardzo odpowiada, bo przynosi pomysł na kolejne zabawy. Mama bywa przesadnie poważna, ale taka jej rola: nie unika jednak zabaw ze swoją pociechą, dzięki czemu Bułeczka czuje się akceptowana.
Mała narratorka prowadzi opowieść szybko i z nastawieniem na ciekawe przygody w najbliższym otoczeniu. Jeśli coś wykracza poza jej możliwości rozumowania, błyskawicznie przechodzi do własnych interpretacji, czym może rozbawiać czytelników. Jest to książka oddalająca się od schematów fabularnych: Bułeczka nie przypomina znanych bohaterek z literatury czwartej, chociaż sama w sobie oczywiście skojarzeń międzylekturowych budzi sporo. Co ciekawe, bohaterka przedstawiana na ilustracjach daleka jest od ideału: to bardzo brzydkie dziecko, które jednak nic sobie nie robi ze swojego wyglądu. Mali czytelnicy otrzymują zatem proste przekazy dotyczące samoakceptacji. Jest Bułeczka postacią, która oddala się od disneyowskich wzorców. Swoim charakterkiem i pomysłami będzie budzić podziw małych czytelników.
Zabawy w domu
Bułeczka jest postacią nietypową, a jej rodzina to mama i babcia – dwie równie szalone jak Bułeczka bohaterki. „Bułeczka rządzi” to pierwszy tom cyklu o dziecku, które próbuje się odnaleźć we własnym świecie. Dziewczynka uwielbia zabawę w zawody: nietypowe konkurencje proponują na przemian uczestniczki, a babcia, która jest sędzią, za każdym razem nieco oszukuje, żeby to Bułeczka mogła wygrać w kolejnych starciach. W zawodach pojawia się jedna ważna zasada: nie wolno się obrażać na zwycięzcę. Bułeczka wie, jakie to trudne.
Sara Ohlsson i Lisen Adbäge proponują młodym czytelnikom dowcipną skrótową historyjkę, w której zdarzyć się może wszystko, chociaż ucieczki poza świat realny nie ma. Bułeczka opowiada o dniu spędzonym z bliskimi, cieszy się towarzystwem mamy i babci, pokazuje, co sprawia jej przyjemność i co ją uszczęśliwia. To drobne czynności, zachowania i zajęcia, które zapewne nie przyszłyby do głowy zwyczajnym dorosłym – ale u Bułeczki wszyscy dopasowują się do najmłodszej i nie gniewają się nawet wtedy, gdy coś zmaluje (czasami dosłownie). Bułeczka wydaje się bardzo rozpieszczonym dzieckiem, ale na wiele pytań autorki nie podają odpowiedzi: liczy się tu i teraz, możliwość przejścia niezwykłych zawodów. Dla czytelników rezygnacja z moralizowania i pouczeń ma dodatkową wartość: nie tylko zamienia książkę w czystą rozrywkę, ale pokazuje też, że każda rodzina jest cenna i nie trzeba wcale klasycznego modelu mama, tata i dziecko, żeby owo dziecko było szczęśliwe i kochane. W tej rodzinie zresztą każdy ma jakiś problem. Bułeczka na razie nie wpada w żadne kompleksy, dostrzega jednak to, co nietypowe we własnym otoczeniu. Wie, że babcia ma problemy z zapamiętywaniem i ukrywa ten fakt przed innymi. Oznacza to, że nie będzie zachowywać się jak typowa dorosła, raczej postawi na przygodę i na sekrety przed mamą: to Bułeczce bardzo odpowiada, bo przynosi pomysł na kolejne zabawy. Mama bywa przesadnie poważna, ale taka jej rola: nie unika jednak zabaw ze swoją pociechą, dzięki czemu Bułeczka czuje się akceptowana.
Mała narratorka prowadzi opowieść szybko i z nastawieniem na ciekawe przygody w najbliższym otoczeniu. Jeśli coś wykracza poza jej możliwości rozumowania, błyskawicznie przechodzi do własnych interpretacji, czym może rozbawiać czytelników. Jest to książka oddalająca się od schematów fabularnych: Bułeczka nie przypomina znanych bohaterek z literatury czwartej, chociaż sama w sobie oczywiście skojarzeń międzylekturowych budzi sporo. Co ciekawe, bohaterka przedstawiana na ilustracjach daleka jest od ideału: to bardzo brzydkie dziecko, które jednak nic sobie nie robi ze swojego wyglądu. Mali czytelnicy otrzymują zatem proste przekazy dotyczące samoakceptacji. Jest Bułeczka postacią, która oddala się od disneyowskich wzorców. Swoim charakterkiem i pomysłami będzie budzić podziw małych czytelników.
Świerszczyk/Świerszczyk Reporter
Świerszczyk Reporter nr 3/2021 (wrzesień, październik, listopad)
Świerszczyk nr 9 (2962)
Odkrycia
Dwa tematyczne numery proponują twórcy „Świerszczyka”. W magazynie „Świerszczyk Reporter” znany dzieciom bohater wyrusza w daleką podróż – trafia aż do Australii, żeby tam poznawać lokalną przyrodę i dzielić się z odbiorcami zestawem interesujących odkryć. Przeprowadza krótki wywiad z koalą (warto do niego sięgnąć, bo pojawiają się tu wiadomości nieoczywiste zwłaszcza dla najmłodszych), przegląd torbaczy z Australii i Oceanii, a także gatunków, które nie mogły rozwinąć się nigdzie indziej. Dzięki podpowiedziom dzieci będą mogły narysować wybrane zwierzęta krok po kroku (każdy poradzi sobie z takim wyzwaniem, a efektem będzie nowa atrakcyjna umiejętność). Australijski numer to okazja do zaprezentowania ośrodka dla zwierząt Kangaloola w Australii – mali odbiorcy dowiedzą się, jak dba się o zwierzęta i jak ratuje się tu różne stworzenia – na przykładzie jednego kangurzątka. Oczywiście nie zabraknie też edukacji ekologicznej: zwłaszcza przy okazji rejonów wokół Australii warto wspomnieć o podwodnych zagrożeniach – plastikowe i foliowe opakowania to śmiertelna pułapka dla zwierząt. Trzeba od najmłodszych lat wpajać dzieciom, że muszą uważać na tego rodzaju odpady, by chronić przyrodę. Australijską wyprawę kończy opowieść o Aborygenach, rdzennych mieszkańcach tego kontynentu. Nie koniec ciekawostek: w numerze pojawi się jeszcze kwestia snu, porównanie powierzchni zębów różnych stworzeń czy „polski kangur” - opowiastka o zającu. Całość przeplatana jest labiryntami, krzyżówkami i wszelkiego rodzaju łamigłówkami, które pozwolą utrwalić zdobyte wiadomości oraz zapewnią dzieciom moc rozrywek. Do zeszytu dołączona jest gra planszowa, to „australijskie” memory: należy wyciąć kartoniki z przedstawicielami lokalnej fauny, poznać reguły gry i wciągnąć w nią znajomych lub rodziców. „Świerszczyk Reporter” jak zwykle nie zawodzi – dostarcza dzieciom wielu wrażeń i równie wielu wiadomości. Ponieważ to magazyn bogato ilustrowany, przyciągnie uwagę odbiorców.
Z kolei „Świerszczyk” nr 9 poświęcony jest tematowi internetu i komputerów (albo szerzej – mediów elektronicznych). W opowiadaniach i rymowankach autorzy skupiają się na tym, żeby pokazać dzieciom różnice między kontaktami wirtualnymi a rzeczywistymi, wyczulają na zagrożenia płynące z sieci – podpowiadają, czym są fake newsy, trolling internetowy czy hejt – tak, żeby dzieci mogły oswoić się z takimi terminami i nabrały pewnej dozy nieufności do rewelacji z mediów. Jest tu oczywiście również mnóstwo gier i zabaw, łamigłówek słownych i zadań do wykonywania – tak, żeby mali odbiorcy mogli zająć się ćwiczeniem własnych umiejętności. W części utworów słowa zostały zastąpione obrazkami, co jest sposobem na sprawdzanie zasobu słownictwa, ale też zamienia zwykłą lekturę w zabawę. Klasyczne łamigłówki po stematyzowaniu – czyli powiązaniu z motywem komputerowym – wybrzmiewają momentami dość futurystycznie i na pewno przyciągną dzieci. Jest tu też bardzo ciekawa gra planszowa – coś w sam raz dla tych, którzy próbują jednak życia „w realu” i chcieliby miło spędzić czas z przyjaciółmi.
Świerszczyk nr 9 (2962)
Odkrycia
Dwa tematyczne numery proponują twórcy „Świerszczyka”. W magazynie „Świerszczyk Reporter” znany dzieciom bohater wyrusza w daleką podróż – trafia aż do Australii, żeby tam poznawać lokalną przyrodę i dzielić się z odbiorcami zestawem interesujących odkryć. Przeprowadza krótki wywiad z koalą (warto do niego sięgnąć, bo pojawiają się tu wiadomości nieoczywiste zwłaszcza dla najmłodszych), przegląd torbaczy z Australii i Oceanii, a także gatunków, które nie mogły rozwinąć się nigdzie indziej. Dzięki podpowiedziom dzieci będą mogły narysować wybrane zwierzęta krok po kroku (każdy poradzi sobie z takim wyzwaniem, a efektem będzie nowa atrakcyjna umiejętność). Australijski numer to okazja do zaprezentowania ośrodka dla zwierząt Kangaloola w Australii – mali odbiorcy dowiedzą się, jak dba się o zwierzęta i jak ratuje się tu różne stworzenia – na przykładzie jednego kangurzątka. Oczywiście nie zabraknie też edukacji ekologicznej: zwłaszcza przy okazji rejonów wokół Australii warto wspomnieć o podwodnych zagrożeniach – plastikowe i foliowe opakowania to śmiertelna pułapka dla zwierząt. Trzeba od najmłodszych lat wpajać dzieciom, że muszą uważać na tego rodzaju odpady, by chronić przyrodę. Australijską wyprawę kończy opowieść o Aborygenach, rdzennych mieszkańcach tego kontynentu. Nie koniec ciekawostek: w numerze pojawi się jeszcze kwestia snu, porównanie powierzchni zębów różnych stworzeń czy „polski kangur” - opowiastka o zającu. Całość przeplatana jest labiryntami, krzyżówkami i wszelkiego rodzaju łamigłówkami, które pozwolą utrwalić zdobyte wiadomości oraz zapewnią dzieciom moc rozrywek. Do zeszytu dołączona jest gra planszowa, to „australijskie” memory: należy wyciąć kartoniki z przedstawicielami lokalnej fauny, poznać reguły gry i wciągnąć w nią znajomych lub rodziców. „Świerszczyk Reporter” jak zwykle nie zawodzi – dostarcza dzieciom wielu wrażeń i równie wielu wiadomości. Ponieważ to magazyn bogato ilustrowany, przyciągnie uwagę odbiorców.
Z kolei „Świerszczyk” nr 9 poświęcony jest tematowi internetu i komputerów (albo szerzej – mediów elektronicznych). W opowiadaniach i rymowankach autorzy skupiają się na tym, żeby pokazać dzieciom różnice między kontaktami wirtualnymi a rzeczywistymi, wyczulają na zagrożenia płynące z sieci – podpowiadają, czym są fake newsy, trolling internetowy czy hejt – tak, żeby dzieci mogły oswoić się z takimi terminami i nabrały pewnej dozy nieufności do rewelacji z mediów. Jest tu oczywiście również mnóstwo gier i zabaw, łamigłówek słownych i zadań do wykonywania – tak, żeby mali odbiorcy mogli zająć się ćwiczeniem własnych umiejętności. W części utworów słowa zostały zastąpione obrazkami, co jest sposobem na sprawdzanie zasobu słownictwa, ale też zamienia zwykłą lekturę w zabawę. Klasyczne łamigłówki po stematyzowaniu – czyli powiązaniu z motywem komputerowym – wybrzmiewają momentami dość futurystycznie i na pewno przyciągną dzieci. Jest tu też bardzo ciekawa gra planszowa – coś w sam raz dla tych, którzy próbują jednak życia „w realu” i chcieliby miło spędzić czas z przyjaciółmi.
sobota, 9 października 2021
Jerzy Waldorff: Wielka gra. Rzecz o Konkursach Chopinowskich
Znak, Kraków 2021.
Nie tylko nuty
Konkurs Chopinowski rozpala opinię publiczną i sprawia, że nieco łatwiej jest przekonać szerokie grono odbiorców do muzyki klasycznej. Rywalizacja stała się teraz okazją do przypomnienia tekstów Jerzego Waldorffa – to prawdziwa gratka dla melomanów i dla tych, którzy chcieliby poznać historię kolejnych edycji. Jerzy Waldorff zajął się przybliżaniem czytelnikom kulis konkursu i postawił na edukowanie społeczeństwa, a jego eseje do dzisiaj czyta się z niekłamaną przyjemnością. W związku z tym tom „Wielka gra. Rzecz o Konkursach Chopinowskich” będzie znakomitym uzupełnieniem medialnych relacji, instrukcją obsługi i jednocześnie swoistą reklamą. Waldorff, propagując wiedzę na temat kontekstu konkursów i ich przebiegu, zaznaczył, na co zwracać uwagę w odbiorze. Nie przenosi na literaturę wrażeń związanych z interpretacjami poszczególnych wykonawców, jednak pozwala zagłębić się w tajniki muzycznych pojedynków.
Na początek pojawia się dość obszerny esej o samym Fryderyku Chopinie, żeby czytelnicy bez trudu odnaleźli się w szczegółach biograficznych i relacjach międzyludzkich z codzienności artysty. Sporo miejsca poświęca też na scharakteryzowanie Warszawy jako miejsca dobrego dla rozwoju życia kulturalnego. Później już w tekstach odnoszących się do kolejnych edycji konkursu, zajmuje się przede wszystkim analizowaniem jego idei i przedstawianiem szczegółów z artystycznych wyborów. Znajdują się tu i ciekawostki z zachowań sędziów, zmieniane w różnych latach sygnały dawane kandydatom, i duchy, zakłócające przebieg przesłuchań, osobne wydarzenia towarzyszące imprezie, anegdoty i opowieści poboczne. Waldorff poszukuje też informacji na temat przygotowań kandydatów do kolejnych edycji konkursu: opowiada, jak muzycy próbowali swoich sił po pięcioletniej „przerwie”, którzy i z jakich powodów rezygnowali, a którzy mogli wykorzystać wcześniejsze doświadczenia. Przygląda się narodowości uczestników, opowiada też o sytuacjach, w których nikt nie został nagrodzony. Podkreśla często znaczenie konkursu dla społeczeństwa, w swoich tekstach pokazuje warszawiaków żywo zaangażowanych w temat. Wykorzystuje okazję do podzielenia się z czytelnikami wiedzą dotyczącą architektury, historii miasta, ale też wydarzeń towarzyskich i... komputerów używanych przy sędziowaniu. Jak najwięcej oryginalnych informacji powiązanych z osobistymi refleksjami – Jerzy Waldorff wie, jak skusić czytelników do lektury. Nawet kiedy nie może do zagadnienia podchodzić przesadnie entuzjastycznie, bo na konkursie pojawiają się rozczarowania i błędy (aż po ten największy, czyli brak chęci sfinansowania wejściówki dla autora), dba o to, by przedstawiać odbiorcom jak najpełniejszy obraz konkursu.
Książka została uzupełniona przez Jacka Hawryluka, który przedstawił losy konkursu od 1985 roku – wprawdzie nie tak plastycznie jak Waldorff, ale wystarczająco, żeby czytelnicy przekonali się, z jakimi bolączkami mierzyli się organizatorzy i co mogło zbulwersować opinię publiczną.
„Wielka gra. Rzecz o Konkursach Chopinowskich” dostarcza zatem urozmaiconych wrażeń. To idealny prezent dla wszystkich, którzy śledzą przebieg kolejnych edycji konkursu i przeżywają zmagania najlepszych pianistów. To także publikacja dla ludzi, którzy chcą zrozumieć, co naprawdę podlega ocenie i wywołuje tak silne emocje słuchaczy. Kolejne edycje Konkursu Chopinowskiego zamieniają się w powód do dumy.
Nie tylko nuty
Konkurs Chopinowski rozpala opinię publiczną i sprawia, że nieco łatwiej jest przekonać szerokie grono odbiorców do muzyki klasycznej. Rywalizacja stała się teraz okazją do przypomnienia tekstów Jerzego Waldorffa – to prawdziwa gratka dla melomanów i dla tych, którzy chcieliby poznać historię kolejnych edycji. Jerzy Waldorff zajął się przybliżaniem czytelnikom kulis konkursu i postawił na edukowanie społeczeństwa, a jego eseje do dzisiaj czyta się z niekłamaną przyjemnością. W związku z tym tom „Wielka gra. Rzecz o Konkursach Chopinowskich” będzie znakomitym uzupełnieniem medialnych relacji, instrukcją obsługi i jednocześnie swoistą reklamą. Waldorff, propagując wiedzę na temat kontekstu konkursów i ich przebiegu, zaznaczył, na co zwracać uwagę w odbiorze. Nie przenosi na literaturę wrażeń związanych z interpretacjami poszczególnych wykonawców, jednak pozwala zagłębić się w tajniki muzycznych pojedynków.
Na początek pojawia się dość obszerny esej o samym Fryderyku Chopinie, żeby czytelnicy bez trudu odnaleźli się w szczegółach biograficznych i relacjach międzyludzkich z codzienności artysty. Sporo miejsca poświęca też na scharakteryzowanie Warszawy jako miejsca dobrego dla rozwoju życia kulturalnego. Później już w tekstach odnoszących się do kolejnych edycji konkursu, zajmuje się przede wszystkim analizowaniem jego idei i przedstawianiem szczegółów z artystycznych wyborów. Znajdują się tu i ciekawostki z zachowań sędziów, zmieniane w różnych latach sygnały dawane kandydatom, i duchy, zakłócające przebieg przesłuchań, osobne wydarzenia towarzyszące imprezie, anegdoty i opowieści poboczne. Waldorff poszukuje też informacji na temat przygotowań kandydatów do kolejnych edycji konkursu: opowiada, jak muzycy próbowali swoich sił po pięcioletniej „przerwie”, którzy i z jakich powodów rezygnowali, a którzy mogli wykorzystać wcześniejsze doświadczenia. Przygląda się narodowości uczestników, opowiada też o sytuacjach, w których nikt nie został nagrodzony. Podkreśla często znaczenie konkursu dla społeczeństwa, w swoich tekstach pokazuje warszawiaków żywo zaangażowanych w temat. Wykorzystuje okazję do podzielenia się z czytelnikami wiedzą dotyczącą architektury, historii miasta, ale też wydarzeń towarzyskich i... komputerów używanych przy sędziowaniu. Jak najwięcej oryginalnych informacji powiązanych z osobistymi refleksjami – Jerzy Waldorff wie, jak skusić czytelników do lektury. Nawet kiedy nie może do zagadnienia podchodzić przesadnie entuzjastycznie, bo na konkursie pojawiają się rozczarowania i błędy (aż po ten największy, czyli brak chęci sfinansowania wejściówki dla autora), dba o to, by przedstawiać odbiorcom jak najpełniejszy obraz konkursu.
Książka została uzupełniona przez Jacka Hawryluka, który przedstawił losy konkursu od 1985 roku – wprawdzie nie tak plastycznie jak Waldorff, ale wystarczająco, żeby czytelnicy przekonali się, z jakimi bolączkami mierzyli się organizatorzy i co mogło zbulwersować opinię publiczną.
„Wielka gra. Rzecz o Konkursach Chopinowskich” dostarcza zatem urozmaiconych wrażeń. To idealny prezent dla wszystkich, którzy śledzą przebieg kolejnych edycji konkursu i przeżywają zmagania najlepszych pianistów. To także publikacja dla ludzi, którzy chcą zrozumieć, co naprawdę podlega ocenie i wywołuje tak silne emocje słuchaczy. Kolejne edycje Konkursu Chopinowskiego zamieniają się w powód do dumy.
Zabawy i zadania z naklejkami - Mustang/Cleo
Harperkids, Warszawa 2021.
Łamigłówki
Ta seria cieszy się dużą popularnością wśród najmłodszych, bo pozwala przedłużyć przyjemność obcowania z ulubionymi bohaterami z kreskówek. Tradycyjne łamigłówki zostały w niej powiązane z produkcjami animowanymi i dodatkowo z naklejkami, które same w sobie ucieszą każdego malucha. Zabawy i zadania z naklejkami to seria, która rozwija się o kolejne książeczki – i nic w tym dziwnego, skoro klasyczny pomysł zestawia się tutaj z przemysłem marketingowym i szansą na zabicie nudy. Dzięki bohaterom znanym dzieciom tomiki mogą konkurować nawet z elektronicznymi rozrywkami – a ponieważ pozwalają także ćwiczyć spostrzegawczość i zdolności manualne, cieszą się uznaniem rodziców. Do cyklu dołączają książeczki Mustang z Dzikiej Doliny oraz Cleo i Cuquin. Poza tradycyjnymi kolorowankami (które można wzbogacić jeszcze o dołączone do tomików naklejki) i – rzadziej – rysowankami, w których należy uruchomić wyobraźnię, by stworzyć coś nowego, pojawiają się w zeszytach wyzwania dla najmłodszych. Niby nie trzeba znać bajkowych bohaterów, żeby poradzić sobie z poleceniami, jednak szybko stanie się jasne, że można ich kojarzyć albo lubić, a wtedy łatwiej przekonać się do rozwiązywania zadań. W tomikach chodzi o rozwijanie umiejętności – także tych, które przydadzą się później w szkole. Twórcy wykorzystują zatem i wykreślanki literowe, i zagadki rodem z krzyżówek, i przestawianie liter, uczą sylab albo podstaw matematyki: tu daje się zauważyć lekkie dostosowanie tematów i zadań do wieku dzieci, chociaż ogólnie seria kierowana jest dla dzieci powyżej trzeciego roku życia (ze względu na naklejki), tomik z Cleo jest przeznaczony raczej dla maluchów, w Mustangu pojawia się więcej szkolnych motywów.
Znalazło się tu miejsce na liczne zadania rozwijające inteligencję i praktyczne umiejętności dzieci: porównywanie obrazków, wyszukiwanie szczegółów, labirynty, fragmenty, które trzeba dopasować do ilustracji, rozmaite uzupełnianki. Wszystko po to, żeby zapewnić małym odbiorcom zabawę na dłużej – i żeby nie zniechęcić ich monotonią poleceń. Część tomików jest czarno-biała – szkice do pokolorowania stanowią w cyklu ważny motyw – część jednak przypomina o samych kreskówkach. Nie chodzi tu o to, żeby najmłodsi zmęczyli się ciągłym kolorowaniem – zróżnicowanie poleceń także wpływa na odbiór tomików. Łamigłówki znacznie chętniej będą rozwiązywać kilkulatki mające możliwość decydowania o tym, jakie zadanie wykonają w następnej kolejności. Ten pozorny chaos oznacza ciągłe niespodzianki dla dzieci – zapewnia im możliwość zaangażowania się w wypełnianie ćwiczeń. Zabawy i zadania z naklejkami to seria, która już sprawdziła się na rynku – teraz po prostu pozwala na dotarcie do jak najszerszego grona odbiorców. Klasyczne zabawy dla najmłodszych to prosta droga do sukcesu.
Zabawy i zadania z naklejkami. Mustang z Dzikiej Doliny. Droga do wolności. Harperkids, Warszawa 2021.
Zabawy i zadania z naklejkami. Cleo i Cuquin. Harperkids, Warszawa 2021.
Łamigłówki
Ta seria cieszy się dużą popularnością wśród najmłodszych, bo pozwala przedłużyć przyjemność obcowania z ulubionymi bohaterami z kreskówek. Tradycyjne łamigłówki zostały w niej powiązane z produkcjami animowanymi i dodatkowo z naklejkami, które same w sobie ucieszą każdego malucha. Zabawy i zadania z naklejkami to seria, która rozwija się o kolejne książeczki – i nic w tym dziwnego, skoro klasyczny pomysł zestawia się tutaj z przemysłem marketingowym i szansą na zabicie nudy. Dzięki bohaterom znanym dzieciom tomiki mogą konkurować nawet z elektronicznymi rozrywkami – a ponieważ pozwalają także ćwiczyć spostrzegawczość i zdolności manualne, cieszą się uznaniem rodziców. Do cyklu dołączają książeczki Mustang z Dzikiej Doliny oraz Cleo i Cuquin. Poza tradycyjnymi kolorowankami (które można wzbogacić jeszcze o dołączone do tomików naklejki) i – rzadziej – rysowankami, w których należy uruchomić wyobraźnię, by stworzyć coś nowego, pojawiają się w zeszytach wyzwania dla najmłodszych. Niby nie trzeba znać bajkowych bohaterów, żeby poradzić sobie z poleceniami, jednak szybko stanie się jasne, że można ich kojarzyć albo lubić, a wtedy łatwiej przekonać się do rozwiązywania zadań. W tomikach chodzi o rozwijanie umiejętności – także tych, które przydadzą się później w szkole. Twórcy wykorzystują zatem i wykreślanki literowe, i zagadki rodem z krzyżówek, i przestawianie liter, uczą sylab albo podstaw matematyki: tu daje się zauważyć lekkie dostosowanie tematów i zadań do wieku dzieci, chociaż ogólnie seria kierowana jest dla dzieci powyżej trzeciego roku życia (ze względu na naklejki), tomik z Cleo jest przeznaczony raczej dla maluchów, w Mustangu pojawia się więcej szkolnych motywów.
Znalazło się tu miejsce na liczne zadania rozwijające inteligencję i praktyczne umiejętności dzieci: porównywanie obrazków, wyszukiwanie szczegółów, labirynty, fragmenty, które trzeba dopasować do ilustracji, rozmaite uzupełnianki. Wszystko po to, żeby zapewnić małym odbiorcom zabawę na dłużej – i żeby nie zniechęcić ich monotonią poleceń. Część tomików jest czarno-biała – szkice do pokolorowania stanowią w cyklu ważny motyw – część jednak przypomina o samych kreskówkach. Nie chodzi tu o to, żeby najmłodsi zmęczyli się ciągłym kolorowaniem – zróżnicowanie poleceń także wpływa na odbiór tomików. Łamigłówki znacznie chętniej będą rozwiązywać kilkulatki mające możliwość decydowania o tym, jakie zadanie wykonają w następnej kolejności. Ten pozorny chaos oznacza ciągłe niespodzianki dla dzieci – zapewnia im możliwość zaangażowania się w wypełnianie ćwiczeń. Zabawy i zadania z naklejkami to seria, która już sprawdziła się na rynku – teraz po prostu pozwala na dotarcie do jak najszerszego grona odbiorców. Klasyczne zabawy dla najmłodszych to prosta droga do sukcesu.
Zabawy i zadania z naklejkami. Mustang z Dzikiej Doliny. Droga do wolności. Harperkids, Warszawa 2021.
Zabawy i zadania z naklejkami. Cleo i Cuquin. Harperkids, Warszawa 2021.
piątek, 8 października 2021
Agnieszka Żelewska, Wojciech Widłak: Wesoły Ryjek. Kosmos (Rysowanki zgadywanki)
Media Rodzina, Poznań 2021.
Czego nie widać
Jak każda seria, która odniosła rynkowy sukces, tak i opowieść o Wesołym Ryjku doczekała się książeczek gadżetowych, pojedynczych i drobnych tomików, które można kolekcjonować i które zapewnią dziecku przedłużenie przygody z ulubionym bohaterem. Cykl Rysowanki zgadywanki to propozycja związana z zadaniami łamigłówkowymi i kreatywnymi. Agnieszka Żelewska ma tu nieco więcej do przekazania niż Wojciech Widłak, ale ten duet wyśmienicie się sprawdza w serii. Najpierw – bohater. Wesoły Ryjek, który ma swojego ukochanego żółwia przytulankę, mamę i tatę. Wesoły Ryjek zawsze opowiada o normalnych i codziennych wydarzeniach – z perspektywy naiwnego dziecka. Zaczyna od grzecznego przedstawienia się, a później relacjonuje to, czego się dowiedział. W tomiku „Kosmos” intryguje go wszechświat. Wojciech Widłak proponuje zatem drobne opowiadanie – żeby wytłumaczyć dzieciom, czym w ogóle jest kosmos (małemu Ryjkowi wyjaśnia to tata, a Wesoły Ryjek próbuje natychmiast przełożyć wiadomości na swój sposób rozumienia, dzięki czemu dzieciom będzie jeszcze łatwiej wciągnąć się w temat). Dalsze rozkładówki to już skrótowe polecenia dla dzieci i możliwość ciekawej zabawy. Najmłodsi będą towarzyszyli bohaterowi w zwiedzaniu kosmosu, bo przecież w wyobraźni można wybrać się wszędzie. Trzeba jednak stworzyć rakietę, narysować siebie, połączyć gwiazdy, wymyślić, jak powinien wyglądać ufoludek, jak dom dla rodziny ufoludków, a jak – kokpit rakiety kosmicznej. Do tego pojawia się wiele kolorowanek i propozycji zabaw. Wesoły Ryjek nie będzie się nudzić – odbiorcy też nie, bo gwarantują to liczne zadania i polecenia. Tak przygotowana książeczka pozwala na rozwijanie fantazji dzieci – kto ma problem z wymyśleniem, jak powinien wyglądać ufoludek, może najpierw przećwiczyć pomysły podczas kolorowania zaproponowanych bohaterów. Ale przecież trzeba też odnieść się do własnej rzeczywistości oraz wykazać się znajomością przygód Wesołego Ryjka: narysować przytulankę Ryjka (czyli żółwia) oraz własną. Nie da się bez nich wyruszyć w kosmos. Wojciech Widłak i Agnieszka Żelewska mogą przyciągnąć dzieci dzięki tematowi – kosmos intryguje, wydaje się niedostępny i dziwny, a do tego pełen niezwykłych stworzeń. Są tu oczywiście i elementy edukacyjne, można między innymi poznać nazwy planet i sprawdzić, w jakiej kolejności od Słońca się znajdują. Wszystko po to, żeby połączyć zabawę z niewielką lekcją dla najmłodszych.
Agnieszka Żelewska w przygodach Wesołego Ryjka zawsze stawia na prostotę i pozorny infantylizm w obrazkach: coś, co cieszyło fanów serii, tutaj jest zaproszeniem do zabawy w kolorowanie. Można będzie zatem poćwiczyć zdolności manualne na nieskomplikowanych formach i przekonać się, jak łatwo (albo jak trudno) ilustruje się książki. Wesoły Ryjek gwarantuje dobrą rozrywkę i tym razem.
Czego nie widać
Jak każda seria, która odniosła rynkowy sukces, tak i opowieść o Wesołym Ryjku doczekała się książeczek gadżetowych, pojedynczych i drobnych tomików, które można kolekcjonować i które zapewnią dziecku przedłużenie przygody z ulubionym bohaterem. Cykl Rysowanki zgadywanki to propozycja związana z zadaniami łamigłówkowymi i kreatywnymi. Agnieszka Żelewska ma tu nieco więcej do przekazania niż Wojciech Widłak, ale ten duet wyśmienicie się sprawdza w serii. Najpierw – bohater. Wesoły Ryjek, który ma swojego ukochanego żółwia przytulankę, mamę i tatę. Wesoły Ryjek zawsze opowiada o normalnych i codziennych wydarzeniach – z perspektywy naiwnego dziecka. Zaczyna od grzecznego przedstawienia się, a później relacjonuje to, czego się dowiedział. W tomiku „Kosmos” intryguje go wszechświat. Wojciech Widłak proponuje zatem drobne opowiadanie – żeby wytłumaczyć dzieciom, czym w ogóle jest kosmos (małemu Ryjkowi wyjaśnia to tata, a Wesoły Ryjek próbuje natychmiast przełożyć wiadomości na swój sposób rozumienia, dzięki czemu dzieciom będzie jeszcze łatwiej wciągnąć się w temat). Dalsze rozkładówki to już skrótowe polecenia dla dzieci i możliwość ciekawej zabawy. Najmłodsi będą towarzyszyli bohaterowi w zwiedzaniu kosmosu, bo przecież w wyobraźni można wybrać się wszędzie. Trzeba jednak stworzyć rakietę, narysować siebie, połączyć gwiazdy, wymyślić, jak powinien wyglądać ufoludek, jak dom dla rodziny ufoludków, a jak – kokpit rakiety kosmicznej. Do tego pojawia się wiele kolorowanek i propozycji zabaw. Wesoły Ryjek nie będzie się nudzić – odbiorcy też nie, bo gwarantują to liczne zadania i polecenia. Tak przygotowana książeczka pozwala na rozwijanie fantazji dzieci – kto ma problem z wymyśleniem, jak powinien wyglądać ufoludek, może najpierw przećwiczyć pomysły podczas kolorowania zaproponowanych bohaterów. Ale przecież trzeba też odnieść się do własnej rzeczywistości oraz wykazać się znajomością przygód Wesołego Ryjka: narysować przytulankę Ryjka (czyli żółwia) oraz własną. Nie da się bez nich wyruszyć w kosmos. Wojciech Widłak i Agnieszka Żelewska mogą przyciągnąć dzieci dzięki tematowi – kosmos intryguje, wydaje się niedostępny i dziwny, a do tego pełen niezwykłych stworzeń. Są tu oczywiście i elementy edukacyjne, można między innymi poznać nazwy planet i sprawdzić, w jakiej kolejności od Słońca się znajdują. Wszystko po to, żeby połączyć zabawę z niewielką lekcją dla najmłodszych.
Agnieszka Żelewska w przygodach Wesołego Ryjka zawsze stawia na prostotę i pozorny infantylizm w obrazkach: coś, co cieszyło fanów serii, tutaj jest zaproszeniem do zabawy w kolorowanie. Można będzie zatem poćwiczyć zdolności manualne na nieskomplikowanych formach i przekonać się, jak łatwo (albo jak trudno) ilustruje się książki. Wesoły Ryjek gwarantuje dobrą rozrywkę i tym razem.
czwartek, 7 października 2021
Justyna Bednarek: Dusia i Psinek-Świnek. Wtorek ze słoniem
Nasza Księgarnia, Warszawa 2021.
Kłamstwa
Zaczyna się zupełnie niewinnie, przynajmniej z perspektywy dorosłych. Bo tak naprawdę chodzi o to, że tata nie chce przyznawać się mamie, że nie lubi owsianki. Udaje, że smakuje mu to danie (Dusia zresztą uwielbia je najbardziej na świecie), bo nie chce sprawiać żonie przykrości. Dziewczynka nie rozumie, że mogą być różne rodzaje kłamstwa: jej system wartości zostaje wystawiony na poważną próbę. Nie wie, jak ocenić, które kłamstwo jest dobre, a które nie – nie rozumie, dlaczego tata tak się zachowuje. Niuanse trudno jest wytłumaczyć przedszkolakowi: Dusia wprowadza zatem odbiorców w temat, który obowiązkowo pojawia się w procesie wychowania dzieci: pozwoli na przeprowadzenie rozmów związanych z kłamstwem, opowiadaniem bajek lub oszukiwaniem innych. Oczywiście żeby jeszcze lepiej podkreślić temat, Justyna Bednarek wprowadza do fabuły rozmaite przykłady kłamstw i ewentualnych konsekwencji. W tym akurat wypadku w przedszkolu jedno z dzieci opowiada o swoich dalekich podróżach i przygodach na safari – nikt mu nie wierzy, dopiero mama musi wyjaśnić, że to nie fantazja, a rzeczywistość. Widać jednak dzięki temu, jak funkcjonuje oszust w społeczeństwie. Dla dzieci to przestroga: jeśli będą chciały ubarwiać rzeczywistość, czeka je ciężki los. Dusia odkrywa zatem mechanizmy powiązane z kłamstwem. Psinek-Świnek, czyli ulubiona maskotka Dusi także ma swoje przeżycia związane z kłamstwem i jego meandrami. Kiedy dzieci udają się na leżakowanie, zabawki spotykają się w czerwonym czajniku. Opowiadanie w opowiadaniu pozwala na uruchomienie wyobraźni i przedstawienie życiowego problemu z nieco innej perspektywy. Ożywieni bohaterowie obserwują nauczkę, jaką dostaje pewien słoń. Słoń notorycznie mija się z prawdą – ale od tego traci na rozmiarze. Maleje tak bardzo, że wkrótce mógłby wpaść w szparę w podłodze. Dzięki temu odbiorcy przekonają się naocznie, że kłamstwo nie przemija kompletnie bez śladu. Żeby słoń odzyskał swoje rozmiary, musi nauczyć się mówić prawdę.
W prostej historii Justyna Bednarek zamieszcza kilka ważnych przesłań dla dzieci. Wybiera – jak zawsze w serii – dwa sposoby prezentowania zagadnienia. Codzienność Dusi to zestaw przeżyć i doświadczeń znanych każdemu dziecku. Dziewczynka jest kolejną bohaterką, która przedstawia świat bez wielkich upiększeń. Jednocześnie Justyna Bednarek zdaje sobie sprawę z tego, że dzieci potrzebują także bajek, a nie tylko opowieści bazujących na zwyczajności. Wprowadza zatem wyobraźniowe krótkie opowiadania, dzięki którym uzasadnia też istnienie Psinka-Świnka (na rozmowy z maskotką nie ma zbyt wiele miejsca w naturalnej relacji). Tutaj, w czerwonym czajniku, może wydarzyć się wszystko – drobna szkatułkowa historyjka pozwala sprawdzić, czy dzieci rozumieją istotę problemu: w realistycznym opowiadaniu wszystko mają wyłożone wprost, a za sprawą fabuły w ramach przedszkolnej drzemki można się dowiedzieć, czy odbiorcy przełożą uzyskane wiadomości na swoją rzeczywistość.
Marta Kurczewska dba o to, żeby ilustracje przyciągały najmłodszych: zapewnia zestaw rysunków do oglądania i śledzenia fabuły. Stawia na humorystyczne obrazki, które kuszą kolorami i ciekawymi minami bohaterów. Przyjemnie się tę książkę przegląda: dzieci otrzymują coś w sam raz dla siebie.
Kłamstwa
Zaczyna się zupełnie niewinnie, przynajmniej z perspektywy dorosłych. Bo tak naprawdę chodzi o to, że tata nie chce przyznawać się mamie, że nie lubi owsianki. Udaje, że smakuje mu to danie (Dusia zresztą uwielbia je najbardziej na świecie), bo nie chce sprawiać żonie przykrości. Dziewczynka nie rozumie, że mogą być różne rodzaje kłamstwa: jej system wartości zostaje wystawiony na poważną próbę. Nie wie, jak ocenić, które kłamstwo jest dobre, a które nie – nie rozumie, dlaczego tata tak się zachowuje. Niuanse trudno jest wytłumaczyć przedszkolakowi: Dusia wprowadza zatem odbiorców w temat, który obowiązkowo pojawia się w procesie wychowania dzieci: pozwoli na przeprowadzenie rozmów związanych z kłamstwem, opowiadaniem bajek lub oszukiwaniem innych. Oczywiście żeby jeszcze lepiej podkreślić temat, Justyna Bednarek wprowadza do fabuły rozmaite przykłady kłamstw i ewentualnych konsekwencji. W tym akurat wypadku w przedszkolu jedno z dzieci opowiada o swoich dalekich podróżach i przygodach na safari – nikt mu nie wierzy, dopiero mama musi wyjaśnić, że to nie fantazja, a rzeczywistość. Widać jednak dzięki temu, jak funkcjonuje oszust w społeczeństwie. Dla dzieci to przestroga: jeśli będą chciały ubarwiać rzeczywistość, czeka je ciężki los. Dusia odkrywa zatem mechanizmy powiązane z kłamstwem. Psinek-Świnek, czyli ulubiona maskotka Dusi także ma swoje przeżycia związane z kłamstwem i jego meandrami. Kiedy dzieci udają się na leżakowanie, zabawki spotykają się w czerwonym czajniku. Opowiadanie w opowiadaniu pozwala na uruchomienie wyobraźni i przedstawienie życiowego problemu z nieco innej perspektywy. Ożywieni bohaterowie obserwują nauczkę, jaką dostaje pewien słoń. Słoń notorycznie mija się z prawdą – ale od tego traci na rozmiarze. Maleje tak bardzo, że wkrótce mógłby wpaść w szparę w podłodze. Dzięki temu odbiorcy przekonają się naocznie, że kłamstwo nie przemija kompletnie bez śladu. Żeby słoń odzyskał swoje rozmiary, musi nauczyć się mówić prawdę.
W prostej historii Justyna Bednarek zamieszcza kilka ważnych przesłań dla dzieci. Wybiera – jak zawsze w serii – dwa sposoby prezentowania zagadnienia. Codzienność Dusi to zestaw przeżyć i doświadczeń znanych każdemu dziecku. Dziewczynka jest kolejną bohaterką, która przedstawia świat bez wielkich upiększeń. Jednocześnie Justyna Bednarek zdaje sobie sprawę z tego, że dzieci potrzebują także bajek, a nie tylko opowieści bazujących na zwyczajności. Wprowadza zatem wyobraźniowe krótkie opowiadania, dzięki którym uzasadnia też istnienie Psinka-Świnka (na rozmowy z maskotką nie ma zbyt wiele miejsca w naturalnej relacji). Tutaj, w czerwonym czajniku, może wydarzyć się wszystko – drobna szkatułkowa historyjka pozwala sprawdzić, czy dzieci rozumieją istotę problemu: w realistycznym opowiadaniu wszystko mają wyłożone wprost, a za sprawą fabuły w ramach przedszkolnej drzemki można się dowiedzieć, czy odbiorcy przełożą uzyskane wiadomości na swoją rzeczywistość.
Marta Kurczewska dba o to, żeby ilustracje przyciągały najmłodszych: zapewnia zestaw rysunków do oglądania i śledzenia fabuły. Stawia na humorystyczne obrazki, które kuszą kolorami i ciekawymi minami bohaterów. Przyjemnie się tę książkę przegląda: dzieci otrzymują coś w sam raz dla siebie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)