Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Staruszka
Pippi Pończoszanka ma już osiemdziesiąt lat – trudno w to uwierzyć, że aktualnie wszystkie pokolenia zdążyły ją poznać – Pippi jak nikt inny ubarwiała dzieciństwo i pokazywała, że wszystko jest możliwe. Dziewczynka z rudymi sterczącymi warkoczykami w za dużych butach radziła sobie ze wszystkimi: włamywaczami i nauczycielami, przedstawicielami służb publicznych i z dziećmi, które dręczyły swoich rówieśników. Tworzyła w pojedynkę dom i zapewniała zestaw zabaw swoim małym sąsiadom, Tommy’emu i Annice. Pippi mogłaby być dorosłą opiekunką, która – kiedy inni dorośli nie patrzą – bawi się w najlepsze z dziećmi i może je do woli rozpieszczać. Jednak Astrid Lindgren pozwoliła jej nigdy nie dorastać, dzięki czemu bohaterka stała się ponadczasowym uosobieniem wolności. I wcale nie trzeba, jak Sylwia Chutnik we wstępie, przypisywać Pippi konotacji feministycznych – to postać, która radzi sobie całkowicie ponad podziałami i nadaje się dla wszystkich odbiorców. Co więcej, trudno sobie wyobrazić dzieciństwo bez Pippi – to ikona, która po prostu musi trafić do biblioteczek maluchów. I teraz Pippi powraca w pięknym wydaniu z oryginalnymi ilustracjami i w przekładzie, który odbiorcy dobrze znają. Nie ma lepszej okazji do uzupełnienia swoich biblioteczek i do powrotu do ukochanej lektury z dzieciństwa. U Pippi wszystko po staremu: dalej koń mieszka na werandzie, bo w salonie byłoby mu niewygodnie, dalej można wałkować ciasto na pierniczki na podłodze, spać z butami na poduszce, a w spróchniałym pniu drzewa znajdować prawdziwe skarby. Z Pippi nie da się nudzić. Jednocześnie dziewczynka testuje rozmaite zajęcia, jakie dorośli oferują dzieciom – żeby wyrobić sobie na ich temat opinię. Dlatego idzie do szkoły i sprawdza, czy uda jej się tam wytrzymać. Pippi instynktownie wie, co jest dobre a co złe. Nie szkodzi nikomu, chyba że akurat wymierza sprawiedliwość tym, którzy chcieli krzywdzić innych – i tu jest bardzo pomysłowa w wymyślaniu oryginalnych kar. Pippi chroni: Tommy i Annika są grzecznymi i trochę zahukanymi dziećmi z sąsiedztwa, wiedzą, czego nie wolno i czego nie powinni robić – jednak przy Pippi wszystko staje się na powrót dozwolone. Ta bohaterka tworzy płaszczyznę bezpiecznych eksperymentów i rozwijania wyobraźni. Umożliwia cieszenie się beztroską i ucieczkę od zestawu obowiązków oraz powinności. A przy tym cały czas czuwa: nawet jeśli sama skacze po dachu, nie pozwoli, żeby coś złego stało się jej przyjaciołom. Chociaż nie mówi tego wprost, przygotowuje dla nich kolejne wyzwania i niespodzianki. Pippi nie zna nudy – nie ma na nią czasu. I to, że zawsze wie, co robić, nawet kiedy nie wiadomo, co robić, sprawia, że i czytelnicy zaangażują się w jej świat. Nie ma tu mowy o rutynie albo o męczących przygodach. Co ciekawe, ta książka w ogóle się nie starzeje – można wciąż cieszyć się przygodami Pippi tak samo jak przed dekadami. Astrid Lindgren stworzyła bohaterkę wyjątkową i niepowtarzalną, a przy tym ponadczasową. I dlatego po kolejne wydanie „Pippi Pończoszanki” sięgnąć mogą wszyscy.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
niedziela, 16 listopada 2025
sobota, 15 listopada 2025
Michał Ritter: Cztery pory zbrodni. Wiosna
Media Rodzina, Poznań 2025.
Komandos
Michał Ritter to na polskim rynku kryminalnym nazwisko nowe, ale nie mamy do czynienia z debiutem tylko z pseudonimem „wielokrotnie nagradzanego autora”. Parę tropów w notce biograficznej się pojawia, więc jeśli czytelnicy będą mieli ochotę przeprowadzić proces dedukcji i porównać dane oraz styl pisania – rozszyfrują z pewnością twórcę. Cała reszta skupi się na zapoczątkowanym właśnie cyklu powieściowym wysokiej klasy rozrywkowej. Polska odpowiedź na Jacka Reachera to mnóstwo bezpośrednich zagrożeń życia, sporo sprytu, wielka trauma z nieodległej przeszłości, twardziel, który pozornie nie kieruje się sentymentami i spostrzegawczość pozwalająca wychwycić najdrobniejsze przesłanki dotyczące zamiarów przestępców. Hubert Rajcher nie może siedzieć spokojnie w miejscu. Wprawdzie pozornie wycofał się z czynnej służby, ale jako były GROM-owiec nie ma problemu ze znalezieniem zajęcia. Teraz pomaga komisarz Annie Zaspie. Działa w ukryciu i samotnie – bo żeby zdobyć potrzebne wiadomości, musi przeniknąć do środowiska, które jest wyjątkowo nieufne wobec nowych. Bezdomni także mają swoje hierarchie i relacje, nie są przesadnie gościnni i potrafią być niebezpieczni. Tymczasem Rajcher musi się dowiedzieć, co kryje się za tajemniczymi zgonami dziewczyn z rozbitych lub patologicznych rodzin. Kolejne nastolatki giną w niewyjaśnionych okolicznościach, ale w końcu rzecz dotyka córki biznesmena i wtedy już nie można dłużej czekać. Anna Zaspa sama ma nastoletnią córkę – nic więc dziwnego, że mocno angażuje się w bieg wydarzeń. Ale to nie ona będzie skupiać na sobie uwagę czytelników, tylko superbohater Rajcher.
Rajcher potrafi wszystko. Jest uważnym obserwatorem i w każdym starciu – czy to z naszprycowanymi oprychami, czy z groźnymi cynglami – poradzi sobie bez pomocy. Przyjmuje na siebie ataki kilku wrogów jednocześnie, a dzieje się to za sprawą świetnej znajomości sztuk walki oraz umiejętności odczytywania intencji. To wszystko, co wie Rajcher, będą też wiedzieć czytelnicy, bo autor nie szczędzi im detali walk – rozpisuje na najdrobniejsze gesty i spojrzenia każdą akcję, wyjaśnia, co i dlaczego robi bohater – i jaki efekt dzięki temu uzyskuje. To jak oglądanie walki w zwolnionym tempie i z komentarzem eksperta. Zresztą każde wyjęcie broni przez któregokolwiek z bohaterów oznaczać będzie dla odbiorców krótki wykład na temat tejże broni – i tego konkretnego egzemplarza czy stopnia jego wysłużenia. Robi autor wiele, żeby czytelnicy uwierzyli, że w doświadczeniu Rajchera nie ma przypadkowości ani magii – wszystko jest starannie wypracowane i uzasadnione. Tak wielka przenikliwość narratora – chociaż zrozumiała w przypadku kreacji bohatera – będzie momentami aż męcząca, chociaż nie ulega wątpliwości, że z prowadzeniem narracji autor sobie radzi. „Cztery pory zbrodni. Wiosna” to powieść gęsta i pełna ciekawych wydarzeń, autor nie tylko prowadzi tu główny wątek dotyczący śledztwa w sprawie śmierci dziewczyn – musi się jednocześnie koncentrować także na relacjach między Zaspą i Rajcherem – pokaleczonymi przez życie ludźmi, którzy potrafią oddawać się pracy. Buduje dalszoplanowe charaktery z wprawą i pomysłem, funduje czytelnikom mnóstwo silnych emocji i co pewien czas dodaje kolejną nitkę w śledztwie. Narracja w tej powieści jest bardzo drobiazgowa, ale ponieważ mnóstwo tu jednocześnie silnych – wybuchowych wręcz – wydarzeń, nikt nie będzie się nią na dłuższą metę męczyć. I wiadomo już, że Hubert Rajcher wyrasta na bohatera, któremu trudno będzie dorównać.
Komandos
Michał Ritter to na polskim rynku kryminalnym nazwisko nowe, ale nie mamy do czynienia z debiutem tylko z pseudonimem „wielokrotnie nagradzanego autora”. Parę tropów w notce biograficznej się pojawia, więc jeśli czytelnicy będą mieli ochotę przeprowadzić proces dedukcji i porównać dane oraz styl pisania – rozszyfrują z pewnością twórcę. Cała reszta skupi się na zapoczątkowanym właśnie cyklu powieściowym wysokiej klasy rozrywkowej. Polska odpowiedź na Jacka Reachera to mnóstwo bezpośrednich zagrożeń życia, sporo sprytu, wielka trauma z nieodległej przeszłości, twardziel, który pozornie nie kieruje się sentymentami i spostrzegawczość pozwalająca wychwycić najdrobniejsze przesłanki dotyczące zamiarów przestępców. Hubert Rajcher nie może siedzieć spokojnie w miejscu. Wprawdzie pozornie wycofał się z czynnej służby, ale jako były GROM-owiec nie ma problemu ze znalezieniem zajęcia. Teraz pomaga komisarz Annie Zaspie. Działa w ukryciu i samotnie – bo żeby zdobyć potrzebne wiadomości, musi przeniknąć do środowiska, które jest wyjątkowo nieufne wobec nowych. Bezdomni także mają swoje hierarchie i relacje, nie są przesadnie gościnni i potrafią być niebezpieczni. Tymczasem Rajcher musi się dowiedzieć, co kryje się za tajemniczymi zgonami dziewczyn z rozbitych lub patologicznych rodzin. Kolejne nastolatki giną w niewyjaśnionych okolicznościach, ale w końcu rzecz dotyka córki biznesmena i wtedy już nie można dłużej czekać. Anna Zaspa sama ma nastoletnią córkę – nic więc dziwnego, że mocno angażuje się w bieg wydarzeń. Ale to nie ona będzie skupiać na sobie uwagę czytelników, tylko superbohater Rajcher.
Rajcher potrafi wszystko. Jest uważnym obserwatorem i w każdym starciu – czy to z naszprycowanymi oprychami, czy z groźnymi cynglami – poradzi sobie bez pomocy. Przyjmuje na siebie ataki kilku wrogów jednocześnie, a dzieje się to za sprawą świetnej znajomości sztuk walki oraz umiejętności odczytywania intencji. To wszystko, co wie Rajcher, będą też wiedzieć czytelnicy, bo autor nie szczędzi im detali walk – rozpisuje na najdrobniejsze gesty i spojrzenia każdą akcję, wyjaśnia, co i dlaczego robi bohater – i jaki efekt dzięki temu uzyskuje. To jak oglądanie walki w zwolnionym tempie i z komentarzem eksperta. Zresztą każde wyjęcie broni przez któregokolwiek z bohaterów oznaczać będzie dla odbiorców krótki wykład na temat tejże broni – i tego konkretnego egzemplarza czy stopnia jego wysłużenia. Robi autor wiele, żeby czytelnicy uwierzyli, że w doświadczeniu Rajchera nie ma przypadkowości ani magii – wszystko jest starannie wypracowane i uzasadnione. Tak wielka przenikliwość narratora – chociaż zrozumiała w przypadku kreacji bohatera – będzie momentami aż męcząca, chociaż nie ulega wątpliwości, że z prowadzeniem narracji autor sobie radzi. „Cztery pory zbrodni. Wiosna” to powieść gęsta i pełna ciekawych wydarzeń, autor nie tylko prowadzi tu główny wątek dotyczący śledztwa w sprawie śmierci dziewczyn – musi się jednocześnie koncentrować także na relacjach między Zaspą i Rajcherem – pokaleczonymi przez życie ludźmi, którzy potrafią oddawać się pracy. Buduje dalszoplanowe charaktery z wprawą i pomysłem, funduje czytelnikom mnóstwo silnych emocji i co pewien czas dodaje kolejną nitkę w śledztwie. Narracja w tej powieści jest bardzo drobiazgowa, ale ponieważ mnóstwo tu jednocześnie silnych – wybuchowych wręcz – wydarzeń, nikt nie będzie się nią na dłuższą metę męczyć. I wiadomo już, że Hubert Rajcher wyrasta na bohatera, któremu trudno będzie dorównać.
piątek, 14 listopada 2025
Katarzyna Bajerowicz: Fakty i plotki o wróżkach
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Przegląd krain
Ponieważ na rynku literatury dla dzieci trwa nieustająca moda na publikacje edukacyjne, przedstawiające wybrane ciekawostki z różnych dziedzin, dobrze przełamać ten schemat i zaoferować maluchom coś dla rozrywki. Katarzyna Bajerowicz wpasowuje się w popularną serię Naszej Księgarni – Fakty i plotki – ale proponuje książkę na własnych zasadach. Przede wszystkim skupia się na ilustracjach bardziej niż na tekście, słowa stanowią tu tylko podpisy, dodatek do obrazków. Poza tym dba o to, żeby prezentować wybrane wytwory fantazji z różnych kultur – nie jest jej celem tworzenie monografii w dziedzinie wróżek, ale inspiracje są tutaj czytelne i przydadzą się dzieciom później. Na razie liczą się historie zamknięte w grafikach – tak, żeby można było samodzielnie na ich podstawie tworzyć własne magiczne fabuły. Wróżek, elfów i innych bajkowych stworzeń jest tu wiele, a Katarzyna Bajerowicz zaludnia kolejne rozkładówki karykaturalnymi golaskami, które dopiero po ozdobieniu mogą zamienić się w „prawdziwe” wróżki – nawet pojawia się takie zadanie dla najmłodszych, którzy będą chcieli dać upust kreatywnym zdolnościom. Wróżki mogą mieszkać w różnych miejscach i odpowiadać za przeróżne działania, mogą używać różnych artefaktów, przechodzić między światami i zajmować się wszystkim, czego tylko zapragną. Mogą się rozmaicie ubierać i psocić – zwłaszcza wtedy, kiedy ich nie widać. Katarzyna Bajerowicz równie dobrze rozumie specyfikę wróżek, jak i istotę wyobraźni maluchów, które te istoty doceniają. Z tego połączenia powstaje książka niezwykła, do oglądania i odkrywania bardziej niż do czytania, a przecież rozwijająca wyobraźnię. Co pewien czas autorka przedstawia dzieciom zadania do wykonania – dzięki temu interaktywna publikacja nie może się zbyt szybko znudzić najmłodszym odbiorcom. Wróżki mają tu swoje charakterki, nie są przesłodzone i męczące pięknością, raczej uwidacznia się w nich skłonność do psot i wybryków. Wiadomo, że z takimi stworzeniami nie sposób się nudzić – a też każdy będzie chciał odkrywać ciekawostki związane z wróżkami. Katarzyna Bajerowicz szuka sobie tematów, które da się przełożyć na pełną ilustracji rozkładówkę, a później wprowadza drobiazgi uruchamiające fantazję dzieci – czasami wykorzystuje nawet absurdalny humor, kiedy sięga po sformułowania i zwroty, które nie kojarzą się z żadnymi konkretami: rozbijanie struktur frazeologicznych pomaga zwrócić uwagę najmłodszych na możliwości kryjące się w języku.
„Fakty i plotki o wróżkach” to duży picture book, bardzo kolorowy – nasycone barwy przyciągają wzrok, a fani Naszej Księgarni na jednej z rozkładówek będą mogli szukać prawdziwych książek z własnej kolekcji – to drobna niespodzianka dla wszystkich tych, którzy cenią sobie dalszy plan i lubią zaskoczenia. Warto prześledzić kolejne ilustracje – nawet nie po to, żeby odkrywać rolę wróżek i zasady ich istnienia w świadomości dzieci, ale po to, żeby rozwijać wyobraźnię i umiejętności narracyjne. Wróżki z tych stron kuszą i urzekają oderwaniem od standardowych zachowań – na pewno są wolne od rutyny codzienności. Ta książka przypadnie do gustu zwłaszcza najmłodszym funkcjonującym na co dzień w świecie wróżek i czarów.
Przegląd krain
Ponieważ na rynku literatury dla dzieci trwa nieustająca moda na publikacje edukacyjne, przedstawiające wybrane ciekawostki z różnych dziedzin, dobrze przełamać ten schemat i zaoferować maluchom coś dla rozrywki. Katarzyna Bajerowicz wpasowuje się w popularną serię Naszej Księgarni – Fakty i plotki – ale proponuje książkę na własnych zasadach. Przede wszystkim skupia się na ilustracjach bardziej niż na tekście, słowa stanowią tu tylko podpisy, dodatek do obrazków. Poza tym dba o to, żeby prezentować wybrane wytwory fantazji z różnych kultur – nie jest jej celem tworzenie monografii w dziedzinie wróżek, ale inspiracje są tutaj czytelne i przydadzą się dzieciom później. Na razie liczą się historie zamknięte w grafikach – tak, żeby można było samodzielnie na ich podstawie tworzyć własne magiczne fabuły. Wróżek, elfów i innych bajkowych stworzeń jest tu wiele, a Katarzyna Bajerowicz zaludnia kolejne rozkładówki karykaturalnymi golaskami, które dopiero po ozdobieniu mogą zamienić się w „prawdziwe” wróżki – nawet pojawia się takie zadanie dla najmłodszych, którzy będą chcieli dać upust kreatywnym zdolnościom. Wróżki mogą mieszkać w różnych miejscach i odpowiadać za przeróżne działania, mogą używać różnych artefaktów, przechodzić między światami i zajmować się wszystkim, czego tylko zapragną. Mogą się rozmaicie ubierać i psocić – zwłaszcza wtedy, kiedy ich nie widać. Katarzyna Bajerowicz równie dobrze rozumie specyfikę wróżek, jak i istotę wyobraźni maluchów, które te istoty doceniają. Z tego połączenia powstaje książka niezwykła, do oglądania i odkrywania bardziej niż do czytania, a przecież rozwijająca wyobraźnię. Co pewien czas autorka przedstawia dzieciom zadania do wykonania – dzięki temu interaktywna publikacja nie może się zbyt szybko znudzić najmłodszym odbiorcom. Wróżki mają tu swoje charakterki, nie są przesłodzone i męczące pięknością, raczej uwidacznia się w nich skłonność do psot i wybryków. Wiadomo, że z takimi stworzeniami nie sposób się nudzić – a też każdy będzie chciał odkrywać ciekawostki związane z wróżkami. Katarzyna Bajerowicz szuka sobie tematów, które da się przełożyć na pełną ilustracji rozkładówkę, a później wprowadza drobiazgi uruchamiające fantazję dzieci – czasami wykorzystuje nawet absurdalny humor, kiedy sięga po sformułowania i zwroty, które nie kojarzą się z żadnymi konkretami: rozbijanie struktur frazeologicznych pomaga zwrócić uwagę najmłodszych na możliwości kryjące się w języku.
„Fakty i plotki o wróżkach” to duży picture book, bardzo kolorowy – nasycone barwy przyciągają wzrok, a fani Naszej Księgarni na jednej z rozkładówek będą mogli szukać prawdziwych książek z własnej kolekcji – to drobna niespodzianka dla wszystkich tych, którzy cenią sobie dalszy plan i lubią zaskoczenia. Warto prześledzić kolejne ilustracje – nawet nie po to, żeby odkrywać rolę wróżek i zasady ich istnienia w świadomości dzieci, ale po to, żeby rozwijać wyobraźnię i umiejętności narracyjne. Wróżki z tych stron kuszą i urzekają oderwaniem od standardowych zachowań – na pewno są wolne od rutyny codzienności. Ta książka przypadnie do gustu zwłaszcza najmłodszym funkcjonującym na co dzień w świecie wróżek i czarów.
czwartek, 13 listopada 2025
Wauter Mannaert: Jaśmina i ziemniakożercy. Tom 2
Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2025.
Katastrofa
Groza zasygnalizowana w pierwszym tomie tej historii przybiera na sile w tomie drugim (i ostatnim). Starcie Jaśminy z wielkim koncernem spożywczym jest nieuchronne – przede wszystkim dlatego, że dziewczyna nie ma już składników do przyrządzania obiadów dla taty. Ale wydarza się coś jeszcze, coś, co uświadamia społeczeństwu, że nowy gracz na rynku jedzeniowym niekoniecznie ma dobre zamiary. Wszyscy, którzy uwielbiają przekąski serwowane przez bezlitosnego producenta, znienacka zaczynają się zachowywać jak psy – szczekają na listonoszy, gryzą innych i nie przejawiają ludzkich cech, a co najgorsze – nie zdają sobie sprawy ze swojej metamorfozy. Jaśmina jako jedna z nielicznych nie próbuje niezdrowego jedzenia – za to jej tata, który przez ostatnie dni nie mógł się najeść do syta z powodu braków na rynku zdrowej żywności (odcięciu od świeżych warzyw za sprawą wykupienia przez koncern ziemi zaprzyjaźnionych ogrodników), sięga po nowości – i szybko może tego pożałować. Jaśmina musi podjąć radykalne kroki: odwiedza zatem potajemnie sąsiadkę, której działalność może przyczynić się do uratowania świata. Ale owa sąsiadka wyraźnie nie życzy sobie gości, zwłaszcza tych niezapowiedzianych. Jednak tylko ona wie, co zrobić, żeby przywrócić równowagę w codzienności konsumentów.
Wauter Mannaert wykorzystuje lekką formę komiksu, żeby przemycić do świadomości najmłodszych zestaw zagrożeń związanych z uzależniającym, niezdrowym, a przede wszystkim tanim i wszechobecnym jedzeniem. Jaśmina to nastolatka, która uwielbia gotować i robi to tak, że wszyscy tęsknią za jej potrawami – zapachy wabią nawet przechodniów. Nie ma w tym ani żadnego przymusu, ani żadnego poświęcenia: dziewczyna kocha to zajęcie, nawet jeśli początkowo niekoniecznie zdaje sobie sprawę z jego znaczenia dla zdrowia bliskich. Testerem jej kulinarnych poczynań staje się tata oraz jego koledzy z pracy. Jednak kiedy Jaśmina traci dostęp do świeżych dostaw – prawdziwe jedzenie staje się rarytasem, jest bardzo drogie i niemal niedostępne, wypierane z rynku przez dziwaczny produkt – nie może robić tego, co sprawia jej największą radość. Z kolei koncern spożywczy nie przejmuje się ani zdrowiem konsumentów, ani jakością sprzedawanych potraw: ma być tanio, dużo i jak najbardziej uzależniająco. Nie mówi się tu wprost o konkretnym rodzaju jedzenia, chociaż łatwo się domyślić, że to serwowane ma dużo tłuszczu i soli. Jest łatwo dostępne i sprawia, że wszyscy chcą po nie sięgać: najpierw z ciekawości, a później już z niezdrowego nawyku. Skojarzenie z trucizną jest wprowadzane do świadomości czytelników podprogowo, przez charakterystyczne i zbliżone do trupiej czaszki logo producenta – wygląda ono naprawdę złowieszczo i nawet jeśli jest nawiązaniem do pierwszych liter – przekaz jest oczywisty dla wszystkich. Komiks akcji pozwala na poruszanie ważnego społecznie tematu, na przyjrzenie się motywowi zdrowego odżywiania się i dbania o siebie za sprawą rezygnacji z najtańszych, łatwo dostępnych przekąsek. To pogląd, który trzeba zaszczepić już najmłodszym czytelnikom, tak, żeby świadomie wybierali, co znajdzie się w ich żołądkach. Przerysowanie pozwala tutaj na uwypuklenie problemu – a autor odrobinę osłabia humorem tragiczny przekaz. Uzależnienie jest faktem i tylko w komiksie przybiera bajkową i widowiskową zarazem formę – przemianę w psa. W rzeczywistości wcale nie będzie tak zabawnie – i warto, żeby czytelnicy jak najszybciej to pojęli.
Katastrofa
Groza zasygnalizowana w pierwszym tomie tej historii przybiera na sile w tomie drugim (i ostatnim). Starcie Jaśminy z wielkim koncernem spożywczym jest nieuchronne – przede wszystkim dlatego, że dziewczyna nie ma już składników do przyrządzania obiadów dla taty. Ale wydarza się coś jeszcze, coś, co uświadamia społeczeństwu, że nowy gracz na rynku jedzeniowym niekoniecznie ma dobre zamiary. Wszyscy, którzy uwielbiają przekąski serwowane przez bezlitosnego producenta, znienacka zaczynają się zachowywać jak psy – szczekają na listonoszy, gryzą innych i nie przejawiają ludzkich cech, a co najgorsze – nie zdają sobie sprawy ze swojej metamorfozy. Jaśmina jako jedna z nielicznych nie próbuje niezdrowego jedzenia – za to jej tata, który przez ostatnie dni nie mógł się najeść do syta z powodu braków na rynku zdrowej żywności (odcięciu od świeżych warzyw za sprawą wykupienia przez koncern ziemi zaprzyjaźnionych ogrodników), sięga po nowości – i szybko może tego pożałować. Jaśmina musi podjąć radykalne kroki: odwiedza zatem potajemnie sąsiadkę, której działalność może przyczynić się do uratowania świata. Ale owa sąsiadka wyraźnie nie życzy sobie gości, zwłaszcza tych niezapowiedzianych. Jednak tylko ona wie, co zrobić, żeby przywrócić równowagę w codzienności konsumentów.
Wauter Mannaert wykorzystuje lekką formę komiksu, żeby przemycić do świadomości najmłodszych zestaw zagrożeń związanych z uzależniającym, niezdrowym, a przede wszystkim tanim i wszechobecnym jedzeniem. Jaśmina to nastolatka, która uwielbia gotować i robi to tak, że wszyscy tęsknią za jej potrawami – zapachy wabią nawet przechodniów. Nie ma w tym ani żadnego przymusu, ani żadnego poświęcenia: dziewczyna kocha to zajęcie, nawet jeśli początkowo niekoniecznie zdaje sobie sprawę z jego znaczenia dla zdrowia bliskich. Testerem jej kulinarnych poczynań staje się tata oraz jego koledzy z pracy. Jednak kiedy Jaśmina traci dostęp do świeżych dostaw – prawdziwe jedzenie staje się rarytasem, jest bardzo drogie i niemal niedostępne, wypierane z rynku przez dziwaczny produkt – nie może robić tego, co sprawia jej największą radość. Z kolei koncern spożywczy nie przejmuje się ani zdrowiem konsumentów, ani jakością sprzedawanych potraw: ma być tanio, dużo i jak najbardziej uzależniająco. Nie mówi się tu wprost o konkretnym rodzaju jedzenia, chociaż łatwo się domyślić, że to serwowane ma dużo tłuszczu i soli. Jest łatwo dostępne i sprawia, że wszyscy chcą po nie sięgać: najpierw z ciekawości, a później już z niezdrowego nawyku. Skojarzenie z trucizną jest wprowadzane do świadomości czytelników podprogowo, przez charakterystyczne i zbliżone do trupiej czaszki logo producenta – wygląda ono naprawdę złowieszczo i nawet jeśli jest nawiązaniem do pierwszych liter – przekaz jest oczywisty dla wszystkich. Komiks akcji pozwala na poruszanie ważnego społecznie tematu, na przyjrzenie się motywowi zdrowego odżywiania się i dbania o siebie za sprawą rezygnacji z najtańszych, łatwo dostępnych przekąsek. To pogląd, który trzeba zaszczepić już najmłodszym czytelnikom, tak, żeby świadomie wybierali, co znajdzie się w ich żołądkach. Przerysowanie pozwala tutaj na uwypuklenie problemu – a autor odrobinę osłabia humorem tragiczny przekaz. Uzależnienie jest faktem i tylko w komiksie przybiera bajkową i widowiskową zarazem formę – przemianę w psa. W rzeczywistości wcale nie będzie tak zabawnie – i warto, żeby czytelnicy jak najszybciej to pojęli.
środa, 12 listopada 2025
Thiago de Moraes: Atlas wynalazków
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Ciekawostki
Thiago de Moraes chce, żeby przy okazji lektury dzieci dowiadywały się różnych rzeczy i żeby znajdowały ciekawostki, które popchną je do dalszych – samodzielnych – poszukiwań. Monumentalny „Atlas wynalazków” to jedna z tych publikacji, które składają się na charakterystyczny cykl – ale funkcjonować mogą samodzielnie – i którą najmłodsi będą długo odkrywać. Tym razem autor przygląda się wynalazkom (i ich autorom), budowlom, dziełom, odkryciom w ramach technologii, oceanicznych głębin, historii i filozofii. Zajmuje się też rozrywką, na przykład sportem czy kuchnią. Wyprawia się w kosmos i ogląda to, czego gołym okiem nie widać. Dwanaście wielkich rozdziałów to dla odbiorców możliwość poznawania ciekawostek, na które normalnie nie mieliby szans wpaść. To zaspokojenie ciekawości i wytężona praca nad docenieniem tego, co warto ocalić przed zapomnieniem. Każdy rozdział składa się z kilku różnych rozkładówek – większość to po prostu krótkie artykuły na wybrany temat, napisane z humorem i atrakcyjnie dla młodych czytelników. Ale za każdym razem autor wprowadza też jedną gigantyczną opowieść rysunkową: tworzy wielki zlepek motywów z danego rozdziału, na przykład kolaż z dzieł (w wersji obrazkowej), albo zestaw budynków. Poszczególne elementy na szczegółowym rysunku opatrzone są numerkami – to odnośniki, na marginesach wokół najważniejszej ilustracji pojawiają się bardzo drobne przypisy – krótkie komentarze przedstawiające wybranych ludzi lub dzieła. I stąd można czerpać inspiracje do dalszych poszukiwań oraz odkryć. Thiago de Moraes wie, jak przyciągnąć uwagę dzieci, wybiera specjalnie konkretne momenty z historii ludzkich dokonań. Eksponuje co bardziej dziwne wynalazki albo nietrafione pomysły (na przykład w dziedzinie medycyny) – chce rozśmieszyć, ale równie często też zaintrygować dzieci, które dzięki temu nie tylko zyskają w miarę szeroką orientację w tym, co człowiek stworzył, ale będą mogły samodzielnie wybrać zestaw własnych zainteresowań.
Jest to książka, której nie da się czytać jak powieści – można za to dowolnie ją odkrywać, we własnym rytmie i zgodnie z własnymi potrzebami. Dzieci same zdecydują, który temat najbardziej je przyciąga, a który można odłożyć na później, sprawdzą po ilustracjach, co wydaje się im najbardziej ciekawe, żeby później doszukiwać się podsumowań i miniopowieści o wybranych dziełach. Ta książka pokazuje ogrom ludzkiej wyobraźni i możliwości – odkryć i przemian czasowych. Nie kojarzy się z rysunkowymi publikacjami, chociaż Thiago de Moraes prezentuje wybitne umiejętności i w tym zakresie. Humor przewija się tu w ilustracjach, chociaż nie zawsze jest możliwe eksponowanie go w każdej informacji. Nie jest to książka, która znudzi: chce się ją po kawałku odkrywać i czerpać przyjemność ze zdobywanych wiadomości. Otwiera najmłodszych na ciekawostki ze świata nauki i sztuki, zachęca do uważnego sprawdzania, kto kryje się za konkretnym wynalazkiem – i jak ten wynalazek zmienia życie całych społeczeństw. To publikacja wartościowa bez żadnych wątpliwości – przyda się dzieciom, które lubią dowiadywać się nowych rzeczy i chcą porządkować swoje otoczenie czy odkrycia. To udana kontynuacja cyklu, który Thiago de Moraes oferuje młodym czytelnikom. A dzięki rozmiarom nie da się jej przeoczyć na ladach księgarskich.
Ciekawostki
Thiago de Moraes chce, żeby przy okazji lektury dzieci dowiadywały się różnych rzeczy i żeby znajdowały ciekawostki, które popchną je do dalszych – samodzielnych – poszukiwań. Monumentalny „Atlas wynalazków” to jedna z tych publikacji, które składają się na charakterystyczny cykl – ale funkcjonować mogą samodzielnie – i którą najmłodsi będą długo odkrywać. Tym razem autor przygląda się wynalazkom (i ich autorom), budowlom, dziełom, odkryciom w ramach technologii, oceanicznych głębin, historii i filozofii. Zajmuje się też rozrywką, na przykład sportem czy kuchnią. Wyprawia się w kosmos i ogląda to, czego gołym okiem nie widać. Dwanaście wielkich rozdziałów to dla odbiorców możliwość poznawania ciekawostek, na które normalnie nie mieliby szans wpaść. To zaspokojenie ciekawości i wytężona praca nad docenieniem tego, co warto ocalić przed zapomnieniem. Każdy rozdział składa się z kilku różnych rozkładówek – większość to po prostu krótkie artykuły na wybrany temat, napisane z humorem i atrakcyjnie dla młodych czytelników. Ale za każdym razem autor wprowadza też jedną gigantyczną opowieść rysunkową: tworzy wielki zlepek motywów z danego rozdziału, na przykład kolaż z dzieł (w wersji obrazkowej), albo zestaw budynków. Poszczególne elementy na szczegółowym rysunku opatrzone są numerkami – to odnośniki, na marginesach wokół najważniejszej ilustracji pojawiają się bardzo drobne przypisy – krótkie komentarze przedstawiające wybranych ludzi lub dzieła. I stąd można czerpać inspiracje do dalszych poszukiwań oraz odkryć. Thiago de Moraes wie, jak przyciągnąć uwagę dzieci, wybiera specjalnie konkretne momenty z historii ludzkich dokonań. Eksponuje co bardziej dziwne wynalazki albo nietrafione pomysły (na przykład w dziedzinie medycyny) – chce rozśmieszyć, ale równie często też zaintrygować dzieci, które dzięki temu nie tylko zyskają w miarę szeroką orientację w tym, co człowiek stworzył, ale będą mogły samodzielnie wybrać zestaw własnych zainteresowań.
Jest to książka, której nie da się czytać jak powieści – można za to dowolnie ją odkrywać, we własnym rytmie i zgodnie z własnymi potrzebami. Dzieci same zdecydują, który temat najbardziej je przyciąga, a który można odłożyć na później, sprawdzą po ilustracjach, co wydaje się im najbardziej ciekawe, żeby później doszukiwać się podsumowań i miniopowieści o wybranych dziełach. Ta książka pokazuje ogrom ludzkiej wyobraźni i możliwości – odkryć i przemian czasowych. Nie kojarzy się z rysunkowymi publikacjami, chociaż Thiago de Moraes prezentuje wybitne umiejętności i w tym zakresie. Humor przewija się tu w ilustracjach, chociaż nie zawsze jest możliwe eksponowanie go w każdej informacji. Nie jest to książka, która znudzi: chce się ją po kawałku odkrywać i czerpać przyjemność ze zdobywanych wiadomości. Otwiera najmłodszych na ciekawostki ze świata nauki i sztuki, zachęca do uważnego sprawdzania, kto kryje się za konkretnym wynalazkiem – i jak ten wynalazek zmienia życie całych społeczeństw. To publikacja wartościowa bez żadnych wątpliwości – przyda się dzieciom, które lubią dowiadywać się nowych rzeczy i chcą porządkować swoje otoczenie czy odkrycia. To udana kontynuacja cyklu, który Thiago de Moraes oferuje młodym czytelnikom. A dzięki rozmiarom nie da się jej przeoczyć na ladach księgarskich.
wtorek, 11 listopada 2025
Holly Jackson: Nie całkiem martwa
Must Read, Media Rodzina, Poznań 2025.
Misja
Holly Jackson wie, jak budować napięcie w powieściach sensacyjno-thrillerowych. Nie pierwszy raz na rynku wydawniczym ukazuje się książka, której dramatyczne początki tkwią w obchodach Halloween – dla kogoś świętowanie może zamienić się w koszmar. Ale ta autorka stawia na misję. Oto Jet, młoda kobieta, która została podczas imprezy zaatakowana kilkoma ciosami w tył czaszki, dowiaduje się, że ma bardzo określony termin własnej śmierci: albo zdecyduje się na operację i najprawdopodobniej umrze na stole operacyjnym, albo da sobie jeszcze tydzień życia i zabije ją tętniak, który powstanie w konsekwencji uderzenia. Jet wbrew naciskom ze strony matki postanawia wykorzystać czas, który jej pozostał – i odkryć, kto postanowił pozbawić ją życia. Rzuca się w szaleńczy pościg za (już za chwilę) mordercą, a ponieważ i tak za chwilę umrze, nie ma nic do stracenia i może zrobić absolutnie wszystko. W tym absolutnie wszystkim trochę się Holly Jackson zapomina, bo obdarza swoją bohaterkę niemal supermocami, sprawia, że Jet może dokonywać fizycznych wyczynów na miarę kaskadera – chociaż stopniowo ciało zaczyna jej odmawiać posłuszeństwa. Można jednak przymknąć oko na brak drobnych niedogodności po ciosie zainkasowanym w czaszkę, jeśli akcja rozwija się tak, jak to proponuje autorka.
„Nie całkiem martwa” to niby powieść z dnem kryminalnym: chodzi w końcu o to, żeby wykryć mordercę, a przy okazji powynajdować też rozmaite niesnaski w rodzinie – ale autorka prowadzi ją tak, żeby na plan pierwszy wyszedł niepozorny bohater, chłopak z sąsiedztwa, Billy. Billy jest wrażliwy (nawet za bardzo), delikatny i bojaźliwy. Nikogo by nie skrzywdził, nigdy nie złamałby prawa. Podkochuje się wprawdzie beznadziejnie w Jet, ale na pewno nie zrobi nic, żeby przyjaciółka zwróciła na niego uwagę. I to właśnie ten słodki mały Billy wzywa pomoc, a później przez cały tydzień towarzyszy Jet w jej dążeniu do odkrycia prawdy. Dojrzewa, mężnieje i staje się opoką. Obserwowanie tej postaci stanowi największą przyjemność śledzenia akcji w „Nie całkiem martwej” – i właśnie dla tego rozwoju można wybaczyć scenariuszowe uproszczenia. Dzieje się tu naprawdę dużo, nie wystarczy prześledzić obraz z kamer, to dopiero początek śledztwa i punkt wyjścia do długiego śledztwa – ale wszystkie metody z tradycyjnych kryminałów (choćby włos na miejscu zbrodni) biorą w łeb, tu trzeba ruchu, działania, energii i zdecydowania wszędzie tam, gdzie trzeba się wedrzeć siłą lub podstępem po konieczne informacje. Jet nic już nie przywróci do życia, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Ale przez tydzień może się wydarzyć jeszcze bardzo dużo i Holly Jackson to właśnie odbiorcom oferuje.
Najlepiej w tej książce wypada gra na emocjach odbiorców: bohaterka, która jest świadoma swojego bliskiego kresu, może pożegnać się z bliskimi i wyznać im to, co powinni usłyszeć. Zyskuje samoświadomość, której nie miałaby w przypadku zwyczajnej codzienności. Wreszcie poznaje zakres własnych możliwości w dziedzinie dążenia do odkrycia prawdy. „Nie całkiem martwa” to książka, która cechuje się udaną narracją (i sprawnym tłumaczeniem). Jest tu wiele sensacyjności, ale równie wiele silnych uczuć – i poza początkowym przymusowym uzasadnieniem uwolnienia bohaterki (przez skrócenie czasu pozostałego do śmierci) nie razi naiwnością.
Misja
Holly Jackson wie, jak budować napięcie w powieściach sensacyjno-thrillerowych. Nie pierwszy raz na rynku wydawniczym ukazuje się książka, której dramatyczne początki tkwią w obchodach Halloween – dla kogoś świętowanie może zamienić się w koszmar. Ale ta autorka stawia na misję. Oto Jet, młoda kobieta, która została podczas imprezy zaatakowana kilkoma ciosami w tył czaszki, dowiaduje się, że ma bardzo określony termin własnej śmierci: albo zdecyduje się na operację i najprawdopodobniej umrze na stole operacyjnym, albo da sobie jeszcze tydzień życia i zabije ją tętniak, który powstanie w konsekwencji uderzenia. Jet wbrew naciskom ze strony matki postanawia wykorzystać czas, który jej pozostał – i odkryć, kto postanowił pozbawić ją życia. Rzuca się w szaleńczy pościg za (już za chwilę) mordercą, a ponieważ i tak za chwilę umrze, nie ma nic do stracenia i może zrobić absolutnie wszystko. W tym absolutnie wszystkim trochę się Holly Jackson zapomina, bo obdarza swoją bohaterkę niemal supermocami, sprawia, że Jet może dokonywać fizycznych wyczynów na miarę kaskadera – chociaż stopniowo ciało zaczyna jej odmawiać posłuszeństwa. Można jednak przymknąć oko na brak drobnych niedogodności po ciosie zainkasowanym w czaszkę, jeśli akcja rozwija się tak, jak to proponuje autorka.
„Nie całkiem martwa” to niby powieść z dnem kryminalnym: chodzi w końcu o to, żeby wykryć mordercę, a przy okazji powynajdować też rozmaite niesnaski w rodzinie – ale autorka prowadzi ją tak, żeby na plan pierwszy wyszedł niepozorny bohater, chłopak z sąsiedztwa, Billy. Billy jest wrażliwy (nawet za bardzo), delikatny i bojaźliwy. Nikogo by nie skrzywdził, nigdy nie złamałby prawa. Podkochuje się wprawdzie beznadziejnie w Jet, ale na pewno nie zrobi nic, żeby przyjaciółka zwróciła na niego uwagę. I to właśnie ten słodki mały Billy wzywa pomoc, a później przez cały tydzień towarzyszy Jet w jej dążeniu do odkrycia prawdy. Dojrzewa, mężnieje i staje się opoką. Obserwowanie tej postaci stanowi największą przyjemność śledzenia akcji w „Nie całkiem martwej” – i właśnie dla tego rozwoju można wybaczyć scenariuszowe uproszczenia. Dzieje się tu naprawdę dużo, nie wystarczy prześledzić obraz z kamer, to dopiero początek śledztwa i punkt wyjścia do długiego śledztwa – ale wszystkie metody z tradycyjnych kryminałów (choćby włos na miejscu zbrodni) biorą w łeb, tu trzeba ruchu, działania, energii i zdecydowania wszędzie tam, gdzie trzeba się wedrzeć siłą lub podstępem po konieczne informacje. Jet nic już nie przywróci do życia, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Ale przez tydzień może się wydarzyć jeszcze bardzo dużo i Holly Jackson to właśnie odbiorcom oferuje.
Najlepiej w tej książce wypada gra na emocjach odbiorców: bohaterka, która jest świadoma swojego bliskiego kresu, może pożegnać się z bliskimi i wyznać im to, co powinni usłyszeć. Zyskuje samoświadomość, której nie miałaby w przypadku zwyczajnej codzienności. Wreszcie poznaje zakres własnych możliwości w dziedzinie dążenia do odkrycia prawdy. „Nie całkiem martwa” to książka, która cechuje się udaną narracją (i sprawnym tłumaczeniem). Jest tu wiele sensacyjności, ale równie wiele silnych uczuć – i poza początkowym przymusowym uzasadnieniem uwolnienia bohaterki (przez skrócenie czasu pozostałego do śmierci) nie razi naiwnością.
poniedziałek, 10 listopada 2025
Sylvanian Families. Księga opowieści. 15 rodzinnych historii
Harperkids, Warszawa 2025.
Słodki świat
Kiedyś dla wrażliwych maluchów były Troskliwe Misie, teraz wyobraźnię podsycają członkowie rodzin z kręgu Sylvanian Families – bohaterów kreskówek z „prawdziwymi” postaciami. Małe figurki pokryte zamszem mają urocze pyszczki i oferują zawsze serdeczność i wsparcie. Oczywiście przeżywają rozmaite przygody, jednak bardziej z zakresu emocji na codziennych spacerach niż szarpiących nerwy (także odbiorców) przeżyć. Tu zawsze wszystko skończy się dobrze i nie będzie zbyt dużo skomplikowanych wyzwań. Chodzi przecież o to, żeby odbiorcy mogli się wyciszyć, odpocząć i przygotować do snu. W tym celu dobrze sprawdzają się pojedyncze opowiadania – tym razem zamknięte w dużym zbiorku „Księga opowieści. 15 rodzinnych historii”. Można zapewnić sobie dwa tygodnie lektur na dobranoc – i spotkań z postaciami, które wszystkie zostały zaprezentowane na początkowych rozkładówkach.
Bohaterów z Sylvanian Families jest bardzo wielu. Kilka różnych rodzin, w których każda postać jest przedstawiona z imienia – być może najmłodsi będą się orientować w tym, kto jest kim, ale w razie czego przyda się zestaw wskazówek z pierwszych stron. Piętnaście rodzin, w których zawsze jest kilku dorosłych i kilkoro dzieci w różnym wieku (od samodzielnych po oseski)… Z jednej strony można się tu posiłkować wyznacznikiem gatunkowym (pandy, myszy, pudle, foki), ale czasami trzeba dodatkowych uwag (Pręgowane Kotki, Śnieżne Króliki albo Króliki z Czekoladowymi Uszkami). W samych opowiadaniach te nazwiska rodowe niekoniecznie wybrzmiewają, ale wszystko staje się jasne dzięki ilustracjom – zdjęcia przedstawiające słodkich bohaterów mówią wszystko, a ponieważ niektóre postacie są ważniejsze niż inne, łatwo będzie dotrzeć do konkretnych rodzin.
I teraz już same historie: w Sylvanian Families króluje rodzinna atmosfera i przygody dostępne wszystkim dzieciom. Tu znajdzie się zabawa w poszukiwanie skarbów, wizyta w wesołym miasteczku, dzielenie się swoimi zainteresowaniami (hobby i codziennymi obowiązkami, które płyną z przyjemności), urządzanie domów i domków, jarmarki, biwaki i wyjścia na lody – wszystko to, co dobrze i przyjemnie się kojarzy. Zdarza się, że bohaterowie wspólnie muszą rozwiązać jakiś problem (na przykład ktoś zgubił cenny dla siebie przedmiot i potrzebuje pomocy w znalezieniu go), często też starsze dzieci wymyślają i organizują rozrywki dla młodszych, żeby nikomu się nie nudziło. Wszyscy dobrze się bawią i miło spędzają razem czas, nie da się tutaj nudzić – a twórcy przy okazji pozwalają zaradzić kłopotom, jakie mogą się pojawić. Nie ma tu wielkich dylematów ani wielkich przykrości, nawet jeśli bohaterowie muszą dostać nauczkę, żeby nie popełniać w przyszłości konkretnych błędów. Ta książka dobrze uspokaja najmłodszych, wycisza ich i zaprasza do krainy, w której rządzą sympatia, serdeczność i wrażliwość. To coś dla maluchów, które nie lubią się bać i nie przepadają za strasznymi historiami, za to chcą spędzać czas z rodzicami i słuchać czytanych przez nich bajek. Można dzięki temu budować więzi rodzinne i podkreślać to, co najważniejsze we wspólnych relacjach.
Słodki świat
Kiedyś dla wrażliwych maluchów były Troskliwe Misie, teraz wyobraźnię podsycają członkowie rodzin z kręgu Sylvanian Families – bohaterów kreskówek z „prawdziwymi” postaciami. Małe figurki pokryte zamszem mają urocze pyszczki i oferują zawsze serdeczność i wsparcie. Oczywiście przeżywają rozmaite przygody, jednak bardziej z zakresu emocji na codziennych spacerach niż szarpiących nerwy (także odbiorców) przeżyć. Tu zawsze wszystko skończy się dobrze i nie będzie zbyt dużo skomplikowanych wyzwań. Chodzi przecież o to, żeby odbiorcy mogli się wyciszyć, odpocząć i przygotować do snu. W tym celu dobrze sprawdzają się pojedyncze opowiadania – tym razem zamknięte w dużym zbiorku „Księga opowieści. 15 rodzinnych historii”. Można zapewnić sobie dwa tygodnie lektur na dobranoc – i spotkań z postaciami, które wszystkie zostały zaprezentowane na początkowych rozkładówkach.
Bohaterów z Sylvanian Families jest bardzo wielu. Kilka różnych rodzin, w których każda postać jest przedstawiona z imienia – być może najmłodsi będą się orientować w tym, kto jest kim, ale w razie czego przyda się zestaw wskazówek z pierwszych stron. Piętnaście rodzin, w których zawsze jest kilku dorosłych i kilkoro dzieci w różnym wieku (od samodzielnych po oseski)… Z jednej strony można się tu posiłkować wyznacznikiem gatunkowym (pandy, myszy, pudle, foki), ale czasami trzeba dodatkowych uwag (Pręgowane Kotki, Śnieżne Króliki albo Króliki z Czekoladowymi Uszkami). W samych opowiadaniach te nazwiska rodowe niekoniecznie wybrzmiewają, ale wszystko staje się jasne dzięki ilustracjom – zdjęcia przedstawiające słodkich bohaterów mówią wszystko, a ponieważ niektóre postacie są ważniejsze niż inne, łatwo będzie dotrzeć do konkretnych rodzin.
I teraz już same historie: w Sylvanian Families króluje rodzinna atmosfera i przygody dostępne wszystkim dzieciom. Tu znajdzie się zabawa w poszukiwanie skarbów, wizyta w wesołym miasteczku, dzielenie się swoimi zainteresowaniami (hobby i codziennymi obowiązkami, które płyną z przyjemności), urządzanie domów i domków, jarmarki, biwaki i wyjścia na lody – wszystko to, co dobrze i przyjemnie się kojarzy. Zdarza się, że bohaterowie wspólnie muszą rozwiązać jakiś problem (na przykład ktoś zgubił cenny dla siebie przedmiot i potrzebuje pomocy w znalezieniu go), często też starsze dzieci wymyślają i organizują rozrywki dla młodszych, żeby nikomu się nie nudziło. Wszyscy dobrze się bawią i miło spędzają razem czas, nie da się tutaj nudzić – a twórcy przy okazji pozwalają zaradzić kłopotom, jakie mogą się pojawić. Nie ma tu wielkich dylematów ani wielkich przykrości, nawet jeśli bohaterowie muszą dostać nauczkę, żeby nie popełniać w przyszłości konkretnych błędów. Ta książka dobrze uspokaja najmłodszych, wycisza ich i zaprasza do krainy, w której rządzą sympatia, serdeczność i wrażliwość. To coś dla maluchów, które nie lubią się bać i nie przepadają za strasznymi historiami, za to chcą spędzać czas z rodzicami i słuchać czytanych przez nich bajek. Można dzięki temu budować więzi rodzinne i podkreślać to, co najważniejsze we wspólnych relacjach.
niedziela, 9 listopada 2025
Weronika Jaczewska: Rzym na chwilę
Wydawnictwo Ale, Warszawa 2025.
Rozwiązanie problemów
To jest naprawdę cudowne w romansach, że ten wyjątkowo przystojny, wyjątkowo bogaty i wyjątkowo wyrozumiały mężczyzna zawsze jest wolny, samotny i nie szuka związków, dzięki czemu można mu niemal od razu wskoczyć do łóżka. To jest naprawdę cudowne w romansach, że ona – pokaleczona, porzucona przez partnera, zdradzona, zrozpaczona i wyłączona z życia na długo, może przyjąć stereotypowo męski punkt widzenia i liczyć tylko i wyłącznie na seks i dobrą zabawę – a dzięki temu znaleźć miłość na całe życie. Weronika Jaczewska dobrze zna mechanizmy romansów oraz powieści erotycznych i pozwala swoim bohaterom na spełnianie marzeń w tym zakresie, w konwencjonalnej fabule, która idealistkom przecież się i tak spodoba.
Ona to Victoria. Pretensjonalne imię nadali jej rodzice dla przełamania codziennej szarzyzny, więcej wyjaśnień nie ma, wprawdzie równie dobrze mogłaby być Anką, ale już Szekspir pisał o znaczeniu nazwy. W tym wypadku Victoria musi się sprawdzić w wielkim świecie, a przynajmniej poza granicami kraju. Z Polski wyrzuca ją na przymusową trzymiesięczną rezydencję we Włoszech szefowa i jednocześnie przyjaciółka: w końcu autorka poczytnych romansów, która przez sytuację osobistą straciła wenę, musi ją jakoś odzyskać, najlepiej u boku gorącego Włocha. Gorący Włoch trafia się niemal od razu, młody, zdolny i ambitny perkusista, który mieszka w sąsiedztwie, idealnie wpasowuje się w obraz przystojniaka na przelotny flirt. A dalej to już wiadomo: od seksu do seksu, z małymi przerwami na poznawanie własnych traum i kręgów znajomych. Trzeba przyznać, że Weronika Jaczewska lawiruje nieźle w tych zakresach, zapomina tylko o tym, że bohaterka coś powinna w przerwach od łóżkowych wyczynów pisać – ale z motywu powieści czyni w zasadzie ramę kompozycyjną, więc da się przeżyć. I tak ważniejsze jest przecież budowanie relacji z kimś, kto do tej relacji pozornie w ogóle się nie nadaje.
„Rzym na chwilę” to książka dla tych czytelniczek, którym niestraszne są koleiny scenariuszowe. Gorącokrwisty Włoch z wielkim – powiedzmy, że talentem – nie jest kobieciarzem, ale biegłym w sztuce uwodzenia kochankiem na stałe. Victoria wie, jak podgrzewać zmysły i atmosferę w sypialni. W grę wchodzą jeszcze wielkie pieniądze i niedowartościowani rodzice (z obu stron), żeby nie było zbyt słodko. Rozrywkowa powieść na szybko daje się nawet polubić – za lekkość mimo naiwnych rozwiązań fabularnych i za opisy fantazji erotycznych, od których nie trzeba z zażenowaniem odwracać wzroku. Świadomość, z jakim gatunkiem ma się tu do czynienia, pozwala przejść przez infantylne elementy fabuły – w końcu to opowieść o wielkiej, przypadkowo znalezionej miłości, która rozwiąże absolutnie wszystkie problemy. Spełnienie marzeń czytelniczek pozbawionych szans na podobne przeżycia w swojej codzienności. Tym Weronika Jaczewska może do siebie przekonywać.
Rozwiązanie problemów
To jest naprawdę cudowne w romansach, że ten wyjątkowo przystojny, wyjątkowo bogaty i wyjątkowo wyrozumiały mężczyzna zawsze jest wolny, samotny i nie szuka związków, dzięki czemu można mu niemal od razu wskoczyć do łóżka. To jest naprawdę cudowne w romansach, że ona – pokaleczona, porzucona przez partnera, zdradzona, zrozpaczona i wyłączona z życia na długo, może przyjąć stereotypowo męski punkt widzenia i liczyć tylko i wyłącznie na seks i dobrą zabawę – a dzięki temu znaleźć miłość na całe życie. Weronika Jaczewska dobrze zna mechanizmy romansów oraz powieści erotycznych i pozwala swoim bohaterom na spełnianie marzeń w tym zakresie, w konwencjonalnej fabule, która idealistkom przecież się i tak spodoba.
Ona to Victoria. Pretensjonalne imię nadali jej rodzice dla przełamania codziennej szarzyzny, więcej wyjaśnień nie ma, wprawdzie równie dobrze mogłaby być Anką, ale już Szekspir pisał o znaczeniu nazwy. W tym wypadku Victoria musi się sprawdzić w wielkim świecie, a przynajmniej poza granicami kraju. Z Polski wyrzuca ją na przymusową trzymiesięczną rezydencję we Włoszech szefowa i jednocześnie przyjaciółka: w końcu autorka poczytnych romansów, która przez sytuację osobistą straciła wenę, musi ją jakoś odzyskać, najlepiej u boku gorącego Włocha. Gorący Włoch trafia się niemal od razu, młody, zdolny i ambitny perkusista, który mieszka w sąsiedztwie, idealnie wpasowuje się w obraz przystojniaka na przelotny flirt. A dalej to już wiadomo: od seksu do seksu, z małymi przerwami na poznawanie własnych traum i kręgów znajomych. Trzeba przyznać, że Weronika Jaczewska lawiruje nieźle w tych zakresach, zapomina tylko o tym, że bohaterka coś powinna w przerwach od łóżkowych wyczynów pisać – ale z motywu powieści czyni w zasadzie ramę kompozycyjną, więc da się przeżyć. I tak ważniejsze jest przecież budowanie relacji z kimś, kto do tej relacji pozornie w ogóle się nie nadaje.
„Rzym na chwilę” to książka dla tych czytelniczek, którym niestraszne są koleiny scenariuszowe. Gorącokrwisty Włoch z wielkim – powiedzmy, że talentem – nie jest kobieciarzem, ale biegłym w sztuce uwodzenia kochankiem na stałe. Victoria wie, jak podgrzewać zmysły i atmosferę w sypialni. W grę wchodzą jeszcze wielkie pieniądze i niedowartościowani rodzice (z obu stron), żeby nie było zbyt słodko. Rozrywkowa powieść na szybko daje się nawet polubić – za lekkość mimo naiwnych rozwiązań fabularnych i za opisy fantazji erotycznych, od których nie trzeba z zażenowaniem odwracać wzroku. Świadomość, z jakim gatunkiem ma się tu do czynienia, pozwala przejść przez infantylne elementy fabuły – w końcu to opowieść o wielkiej, przypadkowo znalezionej miłości, która rozwiąże absolutnie wszystkie problemy. Spełnienie marzeń czytelniczek pozbawionych szans na podobne przeżycia w swojej codzienności. Tym Weronika Jaczewska może do siebie przekonywać.
sobota, 8 listopada 2025
Jorn Lier Horst: Operacja uciekinierka
Media Rodzina, Poznań 2025.
Poszukiwania
Tiril i Oliver, razem z nieodłącznym psem mają zawsze coś do zrobienia. Tym razem angażują się w śledztwo dotyczące brawurowej kradzieży klejnotów, a właściwie jej konsekwencji. Oto wiadomości telewizyjne podają, że Ronja Horgen – która nielegalnie weszła w posiadanie biżuterii Maximillianów – właśnie uciekła z więzienia, a wykorzystała w tym celu furgonetkę odbierającą rzeczy do prania. Ponieważ pralnia znajduje się blisko Biura Detektywistycznego nr 2, dzieci postanawiają rozwiązać kolejną zagadkę kryminalną – i dobrze się dzieje, bo gdyby nie one, policja pewnie nie poradziłaby sobie z wyzwaniem. Na szczęście Tiril i Oliver potrafią wyciągać wnioski, a do tego mają atuty, które pozwalają im wtopić się w otoczenie, w odróżnieniu od stróżów prawa. „Operacja uciekinierka” to kolejna książka Jorna Liera Horsta dla najmłodszych fanów historyjek detektywistycznych. Tym razem autor nie skupia się na wskazywaniu potencjalnego przestępcy, za to zachęca do gromadzenia i analizowania śladów, tropów oraz przesłanek tak, żeby na ich podstawie móc wyciągać daleko idące wnioski i w konsekwencji doprowadzić do schwytania złodziejki. Dzieci muszą wykazać się umiejętnością dedukcji, ale nie tylko – równie ważna stanie się ich kondycja fizyczna i skłonność do podejmowania ryzyka przynajmniej w pewnym zakresie.
Tiril i Oliver początkowo nie planują ujęcia przestępczyni. Na razie działają ostrożnie, chcą obejrzeć miejsca, które mogły umożliwić złodziejce ucieczkę – obserwują i myślą, to przecież nikomu nie zaszkodzi ani nikogo nie zniechęci. Bohaterowie wiedzą, że niewiele informacji uzyskaliby od dorosłych – zostaliby dość szybko odsunięci od śledztwa, bo z małoletnimi detektywami amatorami nikt nie chce współpracować. Dlatego też działają sami: dzięki rowerom dotrą w różne miejsca, a potem wystarczy tylko uważnie obserwować – na pewno dostrzeże się jakiś ślad przeoczony przez dorosłych śledczych. Tak też się dzieje. W efekcie Tiril i Oliver mogą odnotować na swoim koncie kolejny sukces.
Ten cykl – dynamicznych i bogato ilustrowanych historyjek – jest szczególnie cenny dla dzieci, które wchodzą dopiero w świat lektur. Pokazuje im bowiem, jak ważne jest czytanie i rozwijanie umiejętności logicznego myślenia. Autor wprowadza do tekstu przesłanki, które mogą być wskazówkami również dla odbiorców – tak, żeby ci ostatni tuż przed bohaterami zorientowali się, co należy zrobić i w jakim kierunku podążać, żeby odnieść sukces. „Operacja uciekinierka” to książka, w której sprawca jest doskonale znany, chodzi tylko o to, żeby odnaleźć go po ucieczce (zlokalizowanie klejnotów to już dodatkowa korzyść z odpowiednio przeprowadzonego śledztwa). Dzieci nie będą tu samodzielnie łapać złodziejki, przekażą wiadomości policji – ale trzeba im przyznać, że wykonują kawał dobrej roboty w gromadzeniu danych. Taka opowieść może rozwijać wyobraźnię maluchów i sugerować im, dlaczego warto myśleć i wyciągać wnioski z obserwacji – Tiril i Oliver przeżywają wielką przygodę w mikroskali, a razem z nimi tę przygodę mogą przeżywać odbiorcy. Dobrze skonstruowana historyjka zapewnia rozrywkę i pokazuje siłę logicznego myślenia (wspartego odpowiednimi działaniami). To coś, obok czego maluchy nie mogą przejść obojętnie.
Poszukiwania
Tiril i Oliver, razem z nieodłącznym psem mają zawsze coś do zrobienia. Tym razem angażują się w śledztwo dotyczące brawurowej kradzieży klejnotów, a właściwie jej konsekwencji. Oto wiadomości telewizyjne podają, że Ronja Horgen – która nielegalnie weszła w posiadanie biżuterii Maximillianów – właśnie uciekła z więzienia, a wykorzystała w tym celu furgonetkę odbierającą rzeczy do prania. Ponieważ pralnia znajduje się blisko Biura Detektywistycznego nr 2, dzieci postanawiają rozwiązać kolejną zagadkę kryminalną – i dobrze się dzieje, bo gdyby nie one, policja pewnie nie poradziłaby sobie z wyzwaniem. Na szczęście Tiril i Oliver potrafią wyciągać wnioski, a do tego mają atuty, które pozwalają im wtopić się w otoczenie, w odróżnieniu od stróżów prawa. „Operacja uciekinierka” to kolejna książka Jorna Liera Horsta dla najmłodszych fanów historyjek detektywistycznych. Tym razem autor nie skupia się na wskazywaniu potencjalnego przestępcy, za to zachęca do gromadzenia i analizowania śladów, tropów oraz przesłanek tak, żeby na ich podstawie móc wyciągać daleko idące wnioski i w konsekwencji doprowadzić do schwytania złodziejki. Dzieci muszą wykazać się umiejętnością dedukcji, ale nie tylko – równie ważna stanie się ich kondycja fizyczna i skłonność do podejmowania ryzyka przynajmniej w pewnym zakresie.
Tiril i Oliver początkowo nie planują ujęcia przestępczyni. Na razie działają ostrożnie, chcą obejrzeć miejsca, które mogły umożliwić złodziejce ucieczkę – obserwują i myślą, to przecież nikomu nie zaszkodzi ani nikogo nie zniechęci. Bohaterowie wiedzą, że niewiele informacji uzyskaliby od dorosłych – zostaliby dość szybko odsunięci od śledztwa, bo z małoletnimi detektywami amatorami nikt nie chce współpracować. Dlatego też działają sami: dzięki rowerom dotrą w różne miejsca, a potem wystarczy tylko uważnie obserwować – na pewno dostrzeże się jakiś ślad przeoczony przez dorosłych śledczych. Tak też się dzieje. W efekcie Tiril i Oliver mogą odnotować na swoim koncie kolejny sukces.
Ten cykl – dynamicznych i bogato ilustrowanych historyjek – jest szczególnie cenny dla dzieci, które wchodzą dopiero w świat lektur. Pokazuje im bowiem, jak ważne jest czytanie i rozwijanie umiejętności logicznego myślenia. Autor wprowadza do tekstu przesłanki, które mogą być wskazówkami również dla odbiorców – tak, żeby ci ostatni tuż przed bohaterami zorientowali się, co należy zrobić i w jakim kierunku podążać, żeby odnieść sukces. „Operacja uciekinierka” to książka, w której sprawca jest doskonale znany, chodzi tylko o to, żeby odnaleźć go po ucieczce (zlokalizowanie klejnotów to już dodatkowa korzyść z odpowiednio przeprowadzonego śledztwa). Dzieci nie będą tu samodzielnie łapać złodziejki, przekażą wiadomości policji – ale trzeba im przyznać, że wykonują kawał dobrej roboty w gromadzeniu danych. Taka opowieść może rozwijać wyobraźnię maluchów i sugerować im, dlaczego warto myśleć i wyciągać wnioski z obserwacji – Tiril i Oliver przeżywają wielką przygodę w mikroskali, a razem z nimi tę przygodę mogą przeżywać odbiorcy. Dobrze skonstruowana historyjka zapewnia rozrywkę i pokazuje siłę logicznego myślenia (wspartego odpowiednimi działaniami). To coś, obok czego maluchy nie mogą przejść obojętnie.
piątek, 7 listopada 2025
Giulia Ziggiotti: Chiny. Od czerwonych lampionów po Zakazane Miasto
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Zwiedzanie świata
Kolejna orientalna publikacja we włoskim cyklu Naszej Księgarni pozwala poznać specyfikę Chin – kultury i zwyczajów, trochę języka czy kuchni. Giulia Ziggiotti zabiera młodych czytelników na wyprawę „Od czerwonych lampionów po Zakazane Miasto”. W tej bardzo kolorowej książce zmieściło się całe mnóstwo ciekawostek i faktów dla tych, którzy wybierają się w podróż i dla tych, którzy szukają inspiracji. Chiny potrafią zaskoczyć niejednym – a autorka wybiera zaledwie garść ciekawostek, które następnie rozpisuje na kolejne rozkładówki. W tomiku, który jednocześnie jest bogato ilustrowanym albumem, znalazło się sporo informacji dla dzieci i młodzieży – zachęcają one do podróży i do zwiedzania świata, ale też do poznawania innych kultur i krajów. Momentami ta książka zamienia się niemal w poradnik dla podróżujących, znajdzie się tu trochę zwrotów przydatnych, kiedy chce się nawiązać kontakt z miejscowymi (oraz uwaga, co zrobić, kiedy w używaniu tych zwrotów będzie się trochę za dobrym). Podpowiedzi, jak zachować się w restauracjach, czego spróbować i na co zwrócić uwagę. Będzie trochę o Wielkim Murze Chińskim i trochę o kaligrafii (a także o samym tworzeniu znaków).
Autorka unika ulotnej polityki, dba za to o to, żeby w książce znalazły się ciekawostki uniwersalne i ponadczasowe. W tym celu kieruje się w stronę głębokiej przeszłości, pokazuje, jak kształtowała się tożsamość kulturowa Chin. Omawia konkretne miejsca, które warto odwiedzić i zobaczyć, tak, żeby zaprosić odbiorców do wspólnego zwiedzania i zdobywania ciekawych doświadczeń. Do tego odnosi się także do charakterystycznych zjawisk i przemian społecznych – nie wszystko, co oferują dzisiaj Chiny, funkcjonowało jeszcze niedawno – warto zatem zdawać sobie sprawę z metamorfoz, jakie zachodzą w społeczeństwie. Dzieci dowiedzą się, czego się spodziewać, jeśli pojawią się w tym kraju – i co wyróżnia go spośród innych państw. Znajdzie się miejsce na wyliczenie charakterystycznych świąt i ich wyróżników, a także na rozbudowaną część poświęconą kulinariom – bo być może najłatwiej i najszybciej będzie spotkać się z egzotyką właśnie w kuchni. Dzieci poznają ważne zwroty i sformułowania – być może to będzie impuls do poznawania kultury chińskiej w przyszłości.
Za każdym razem narracja sprowadza się do kilku tematyzowanych akapitów, krótkich i będących raczej podpisami pod obrazkami niż pełnowymiarowymi opowieściami – to wystarcza, żeby zaintrygować najmłodszych i dać im punkt zaczepienia do poznawania innych państw, a jednocześnie – nie zmęczy małych odkrywców czy globtroterów. Ta książka może być impulsem do odważnych marzeń, próbą pokazania czegoś, co nie jest na wyciągnięcie ręki dla śmiałków, ale będzie dostępne w przyszłości. Chiny w tym ujęciu składają się z samych pozytywów, kuszą i urzekają – i oczywiście nie jest to pełny obraz kraju, jednak najmłodszym na razie wystarczy. Takie lekturowe rozwiązanie otwiera bowiem na poznawanie świata i przekonuje, że można cieszyć się zdobywaniem wiedzy na różne, wszechstronne tematy. Tego typu lektur powinno być na rynku jak najwięcej – żeby uświadomić dzieciom, że wszystkie kontynenty i kraje na nich warto odkrywać.
Zwiedzanie świata
Kolejna orientalna publikacja we włoskim cyklu Naszej Księgarni pozwala poznać specyfikę Chin – kultury i zwyczajów, trochę języka czy kuchni. Giulia Ziggiotti zabiera młodych czytelników na wyprawę „Od czerwonych lampionów po Zakazane Miasto”. W tej bardzo kolorowej książce zmieściło się całe mnóstwo ciekawostek i faktów dla tych, którzy wybierają się w podróż i dla tych, którzy szukają inspiracji. Chiny potrafią zaskoczyć niejednym – a autorka wybiera zaledwie garść ciekawostek, które następnie rozpisuje na kolejne rozkładówki. W tomiku, który jednocześnie jest bogato ilustrowanym albumem, znalazło się sporo informacji dla dzieci i młodzieży – zachęcają one do podróży i do zwiedzania świata, ale też do poznawania innych kultur i krajów. Momentami ta książka zamienia się niemal w poradnik dla podróżujących, znajdzie się tu trochę zwrotów przydatnych, kiedy chce się nawiązać kontakt z miejscowymi (oraz uwaga, co zrobić, kiedy w używaniu tych zwrotów będzie się trochę za dobrym). Podpowiedzi, jak zachować się w restauracjach, czego spróbować i na co zwrócić uwagę. Będzie trochę o Wielkim Murze Chińskim i trochę o kaligrafii (a także o samym tworzeniu znaków).
Autorka unika ulotnej polityki, dba za to o to, żeby w książce znalazły się ciekawostki uniwersalne i ponadczasowe. W tym celu kieruje się w stronę głębokiej przeszłości, pokazuje, jak kształtowała się tożsamość kulturowa Chin. Omawia konkretne miejsca, które warto odwiedzić i zobaczyć, tak, żeby zaprosić odbiorców do wspólnego zwiedzania i zdobywania ciekawych doświadczeń. Do tego odnosi się także do charakterystycznych zjawisk i przemian społecznych – nie wszystko, co oferują dzisiaj Chiny, funkcjonowało jeszcze niedawno – warto zatem zdawać sobie sprawę z metamorfoz, jakie zachodzą w społeczeństwie. Dzieci dowiedzą się, czego się spodziewać, jeśli pojawią się w tym kraju – i co wyróżnia go spośród innych państw. Znajdzie się miejsce na wyliczenie charakterystycznych świąt i ich wyróżników, a także na rozbudowaną część poświęconą kulinariom – bo być może najłatwiej i najszybciej będzie spotkać się z egzotyką właśnie w kuchni. Dzieci poznają ważne zwroty i sformułowania – być może to będzie impuls do poznawania kultury chińskiej w przyszłości.
Za każdym razem narracja sprowadza się do kilku tematyzowanych akapitów, krótkich i będących raczej podpisami pod obrazkami niż pełnowymiarowymi opowieściami – to wystarcza, żeby zaintrygować najmłodszych i dać im punkt zaczepienia do poznawania innych państw, a jednocześnie – nie zmęczy małych odkrywców czy globtroterów. Ta książka może być impulsem do odważnych marzeń, próbą pokazania czegoś, co nie jest na wyciągnięcie ręki dla śmiałków, ale będzie dostępne w przyszłości. Chiny w tym ujęciu składają się z samych pozytywów, kuszą i urzekają – i oczywiście nie jest to pełny obraz kraju, jednak najmłodszym na razie wystarczy. Takie lekturowe rozwiązanie otwiera bowiem na poznawanie świata i przekonuje, że można cieszyć się zdobywaniem wiedzy na różne, wszechstronne tematy. Tego typu lektur powinno być na rynku jak najwięcej – żeby uświadomić dzieciom, że wszystkie kontynenty i kraje na nich warto odkrywać.
czwartek, 6 listopada 2025
Elżbieta Sieradzińska: Serce w ogniu. Burzliwe życie Josephine Baker
Marginesy, Warszawa 2025.
Uśmiech
Elżbieta Sieradzińska proponuje czytelnikom kolejną monumentalną biografię połączoną z badaniem tropów i sprawdzaniem wiadomości zostawionych przez samą bohaterkę jej tomu. A że Josephine Baker była mistrzynią kreacji, pracy jest mnóstwo – nic dziwnego, że „Serce w ogniu. Burzliwe życie Josephine Baker” to książka potężna, a zarazem bardzo ciekawa. Autorka darzy swoją bohaterkę sympatią i dobrze czuje się w jej świecie, nawet jeśli na początku tomu musi razem z wydawcą umieścić ostrzeżenie przed określeniami, które dzisiaj uważane są za obraźliwe i niepoprawne politycznie. Josephine Baker w tej wersji opowieści jest całkowicie bezpieczna – otoczona serdecznością i podziwem, niezależnie od tego, co stanie się w jej życiu.
Najpierw – ogromna bieda. Dziewczyna, która ma talent do tańczenia i przekonanie, że musi sama zapracować na siebie, żeby przetrwać. Dziewczyna, która w wieku trzynastu lat wychodzi za mąż po raz pierwszy. Dziewczyna, która ma marzenia i nie boi się ich spełniać – a może po prostu nie ma innego wyjścia, bo jej być albo nie być zależy od tego, czy znajdzie sobie miejsce w niegościnnym – a zwłaszcza dla osób o ciemnym kolorze skóry nieprzyjaznym świecie. Josephine Baker szybko uczy się prawdy o tym, że taniec wyzwala. Ma przy okazji wyczucie komizmu – wie, jak zwrócić na siebie uwagę widzów, zwłaszcza kiedy dostaje szansę na wyjście na scenę jako ostatnia z tancerek. Stroi miny, celowo błaznuje, żeby tylko wyróżnić się z grupy – i ta strategia przynosi efekty. Obojętnie, co się dzieje wokół, Josephine Baker dzieli się z odbiorcami szerokim olśniewającym uśmiechem – nie daje po sobie poznać, że coś jest nie tak, śmieje się, żeby nie płakać. I już wkrótce zaczyna podbijać świat.
To książka najpierw o tańcu, później o rewolucji w tej dziedzinie sztuki: Baker musi podjąć wysiłek autokreacji, co czasami wiąże się ze skandalami lub wyrzeczeniami. Ciężka praca to jedno – drugie to konieczność występowania nago lub prawie nago. I to w swojej karierze tancerka ma. Elżbieta Sieradzińska podąża tanecznym krokiem za Baker przez jej kolejne związki (nie odnotowuje jednak długiej listy kochanków, przypomina jedynie, że seks był przez tę bohaterkę traktowany jako rozrywka czy przyjemność i często pozbawiony głębszych uczuć). Przechodzi przez liczne ekstrawagancje (między innymi opiekę nad gepardem). Dociera do pierwszych rozczarowań i sytuacji, w których Baker przekonuje się, że talent to nie wszystko, kiedy trzeba zmierzyć się z uprzedzeniami społecznymi i rasizmem. Przedstawia komplikacje związane z drugą wojną światową, a później – sposoby na realizację uczuć macierzyńskich. Wreszcie historia zatacza koło, Josephine Baker musi pracować, żeby zarobić na swoje marzenia i utrzymać stale powiększającą się gromadkę dzieci oraz ciągle przygarnianych zwierząt. I w tym wszystkim przez cały czas jest wyczulona na najdrobniejsze przesłanki dotyczące osobistych wyborów bohaterki tomu. Josephine Baker oglądana jest z czułością i z delikatnością jednocześnie – a przecież Sieradzińska buduje gigantyczną opowieść o kobiecie, która potrafiła wypracować sobie szansę na sukces w niegościnnym świecie. I tę opowieść czyta się znakomicie.
Uśmiech
Elżbieta Sieradzińska proponuje czytelnikom kolejną monumentalną biografię połączoną z badaniem tropów i sprawdzaniem wiadomości zostawionych przez samą bohaterkę jej tomu. A że Josephine Baker była mistrzynią kreacji, pracy jest mnóstwo – nic dziwnego, że „Serce w ogniu. Burzliwe życie Josephine Baker” to książka potężna, a zarazem bardzo ciekawa. Autorka darzy swoją bohaterkę sympatią i dobrze czuje się w jej świecie, nawet jeśli na początku tomu musi razem z wydawcą umieścić ostrzeżenie przed określeniami, które dzisiaj uważane są za obraźliwe i niepoprawne politycznie. Josephine Baker w tej wersji opowieści jest całkowicie bezpieczna – otoczona serdecznością i podziwem, niezależnie od tego, co stanie się w jej życiu.
Najpierw – ogromna bieda. Dziewczyna, która ma talent do tańczenia i przekonanie, że musi sama zapracować na siebie, żeby przetrwać. Dziewczyna, która w wieku trzynastu lat wychodzi za mąż po raz pierwszy. Dziewczyna, która ma marzenia i nie boi się ich spełniać – a może po prostu nie ma innego wyjścia, bo jej być albo nie być zależy od tego, czy znajdzie sobie miejsce w niegościnnym – a zwłaszcza dla osób o ciemnym kolorze skóry nieprzyjaznym świecie. Josephine Baker szybko uczy się prawdy o tym, że taniec wyzwala. Ma przy okazji wyczucie komizmu – wie, jak zwrócić na siebie uwagę widzów, zwłaszcza kiedy dostaje szansę na wyjście na scenę jako ostatnia z tancerek. Stroi miny, celowo błaznuje, żeby tylko wyróżnić się z grupy – i ta strategia przynosi efekty. Obojętnie, co się dzieje wokół, Josephine Baker dzieli się z odbiorcami szerokim olśniewającym uśmiechem – nie daje po sobie poznać, że coś jest nie tak, śmieje się, żeby nie płakać. I już wkrótce zaczyna podbijać świat.
To książka najpierw o tańcu, później o rewolucji w tej dziedzinie sztuki: Baker musi podjąć wysiłek autokreacji, co czasami wiąże się ze skandalami lub wyrzeczeniami. Ciężka praca to jedno – drugie to konieczność występowania nago lub prawie nago. I to w swojej karierze tancerka ma. Elżbieta Sieradzińska podąża tanecznym krokiem za Baker przez jej kolejne związki (nie odnotowuje jednak długiej listy kochanków, przypomina jedynie, że seks był przez tę bohaterkę traktowany jako rozrywka czy przyjemność i często pozbawiony głębszych uczuć). Przechodzi przez liczne ekstrawagancje (między innymi opiekę nad gepardem). Dociera do pierwszych rozczarowań i sytuacji, w których Baker przekonuje się, że talent to nie wszystko, kiedy trzeba zmierzyć się z uprzedzeniami społecznymi i rasizmem. Przedstawia komplikacje związane z drugą wojną światową, a później – sposoby na realizację uczuć macierzyńskich. Wreszcie historia zatacza koło, Josephine Baker musi pracować, żeby zarobić na swoje marzenia i utrzymać stale powiększającą się gromadkę dzieci oraz ciągle przygarnianych zwierząt. I w tym wszystkim przez cały czas jest wyczulona na najdrobniejsze przesłanki dotyczące osobistych wyborów bohaterki tomu. Josephine Baker oglądana jest z czułością i z delikatnością jednocześnie – a przecież Sieradzińska buduje gigantyczną opowieść o kobiecie, która potrafiła wypracować sobie szansę na sukces w niegościnnym świecie. I tę opowieść czyta się znakomicie.
środa, 5 listopada 2025
Ale sztuka! Kolorowanie po numerach
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Rozrywka
Wiele już było różnego rodzaju publikacji kreatywnych, od kolorowanek dla dorosłych przez mandale aż po dzienniki kreatywne zwykle powiązane z charakterystycznymi seriami i bohaterami znanymi spoza literatury rozrywkowej. Ale to rozwiązanie pojawia się jako nowość w wersji książkowej, chociaż funkcjonowało już na rynku w nieco innej formie. „Ale sztuka! Kolorowanie po numerach” to wyzwanie dla tych wszystkich, którzy nie mają talentów plastycznych, a bardzo chcieliby tworzyć coś, co zrobi wrażenie na znajomych.
30 ilustracji – a przynajmniej odbiorcy muszą uwierzyć, że to ilustracje, chyba że zajrzą od razu do klucza w tomie i przekonają się, jakie rzeczy dadzą radę stworzyć – to trochę nawiązanie do dziecięcych łamigłówek i drobnych kolorowanek z kluczem. Tu każda strona to ramka pokryta bardzo jasną siatką złożoną z drobnych rombów – plus „legenda” – zestaw kolorów do użycia na konkretnej stronie. Każdy romb (poza białymi) ma swój numer, każda cyfra odpowiada konkretnej barwie wskazanej na marginesie. Wystarczy zatem wypełnić romby plamami koloru – albo odcieniami (i tu przydatna może być wskazówka na początku książki, dotycząca uzyskiwania jaśniejszych lub ciemniejszych płaszczyzn, w zależności od używanych narzędzi i od potrzeb), żeby potem cieszyć się gotową pracą. Między strony trzeba będzie włożyć podkładkę – kartkę lub tekturę, która zapobiegnie zabrudzeniu następnego potencjalnego obrazka (samo zabrudzenie nie byłoby problemem, ale może zatrzeć ślady wskazówek, a wtedy już trudniej będzie się zorientować, jakiego koloru użyć). Od odbiorców będzie zależało, czy zdecydują się na wybór obrazka ze względu na posiadane akurat kredki czy flamastry w odpowiednich kolorach, czy postawią na zaskoczenie, czy będą zapełniać strony w takiej kolejności, jak zostały ułożone (nie ma tu znaczenia kolejność, stopień trudności nie od niej zależy). Mogą też sięgnąć po podpowiedź i sprawdzić na ostatniej kartce, co mogą uzyskać. A do wyboru są fragmenty wielkich dzieł, między innymi „Dama z gronostajem”, „Niebieski koń”, „Słoneczniki” van Gogha (oraz jego charakterystyczny „Autoportret”), „Dziewczyna z perłą”, „Mona Lisa” czy „Lilie wodne” Moneta. Są też abstrakcje i wzory, które może nie zaowocują realistycznym obrazkiem, ale przyniosą wyciszenie i radość kolorowania – wzory w stylu Mondriana, Kandinsky’ego czy Eschera, do tego nawiązania do stylów i epok – wzory barokowe, op-art, art deco, art nouveau, marokańskie płytki lub motyw paisley. To wszystko pozwala rozwijać zainteresowanie sztuką, próbować swoich sił w akcie twórczym i wyciszać nerwy za sprawą skupienia nad pracą. „Ale sztuka” to książka przeznaczona dla wszystkich tych, którzy potrzebują oderwania się od zwykłych spraw i poświęcenia na prostych czynnościach niewymagających wielkiego zaangażowania emocjonalnego. To odskocznia i ratunek w codziennym zabieganiu, próba swoistej medytacji. Ciekawa propozycja, która z racji zastosowanego wyboru dzieł przenosi publikację z naiwnej kolorowanki w stronę lekcji o sztuce.
Rozrywka
Wiele już było różnego rodzaju publikacji kreatywnych, od kolorowanek dla dorosłych przez mandale aż po dzienniki kreatywne zwykle powiązane z charakterystycznymi seriami i bohaterami znanymi spoza literatury rozrywkowej. Ale to rozwiązanie pojawia się jako nowość w wersji książkowej, chociaż funkcjonowało już na rynku w nieco innej formie. „Ale sztuka! Kolorowanie po numerach” to wyzwanie dla tych wszystkich, którzy nie mają talentów plastycznych, a bardzo chcieliby tworzyć coś, co zrobi wrażenie na znajomych.
30 ilustracji – a przynajmniej odbiorcy muszą uwierzyć, że to ilustracje, chyba że zajrzą od razu do klucza w tomie i przekonają się, jakie rzeczy dadzą radę stworzyć – to trochę nawiązanie do dziecięcych łamigłówek i drobnych kolorowanek z kluczem. Tu każda strona to ramka pokryta bardzo jasną siatką złożoną z drobnych rombów – plus „legenda” – zestaw kolorów do użycia na konkretnej stronie. Każdy romb (poza białymi) ma swój numer, każda cyfra odpowiada konkretnej barwie wskazanej na marginesie. Wystarczy zatem wypełnić romby plamami koloru – albo odcieniami (i tu przydatna może być wskazówka na początku książki, dotycząca uzyskiwania jaśniejszych lub ciemniejszych płaszczyzn, w zależności od używanych narzędzi i od potrzeb), żeby potem cieszyć się gotową pracą. Między strony trzeba będzie włożyć podkładkę – kartkę lub tekturę, która zapobiegnie zabrudzeniu następnego potencjalnego obrazka (samo zabrudzenie nie byłoby problemem, ale może zatrzeć ślady wskazówek, a wtedy już trudniej będzie się zorientować, jakiego koloru użyć). Od odbiorców będzie zależało, czy zdecydują się na wybór obrazka ze względu na posiadane akurat kredki czy flamastry w odpowiednich kolorach, czy postawią na zaskoczenie, czy będą zapełniać strony w takiej kolejności, jak zostały ułożone (nie ma tu znaczenia kolejność, stopień trudności nie od niej zależy). Mogą też sięgnąć po podpowiedź i sprawdzić na ostatniej kartce, co mogą uzyskać. A do wyboru są fragmenty wielkich dzieł, między innymi „Dama z gronostajem”, „Niebieski koń”, „Słoneczniki” van Gogha (oraz jego charakterystyczny „Autoportret”), „Dziewczyna z perłą”, „Mona Lisa” czy „Lilie wodne” Moneta. Są też abstrakcje i wzory, które może nie zaowocują realistycznym obrazkiem, ale przyniosą wyciszenie i radość kolorowania – wzory w stylu Mondriana, Kandinsky’ego czy Eschera, do tego nawiązania do stylów i epok – wzory barokowe, op-art, art deco, art nouveau, marokańskie płytki lub motyw paisley. To wszystko pozwala rozwijać zainteresowanie sztuką, próbować swoich sił w akcie twórczym i wyciszać nerwy za sprawą skupienia nad pracą. „Ale sztuka” to książka przeznaczona dla wszystkich tych, którzy potrzebują oderwania się od zwykłych spraw i poświęcenia na prostych czynnościach niewymagających wielkiego zaangażowania emocjonalnego. To odskocznia i ratunek w codziennym zabieganiu, próba swoistej medytacji. Ciekawa propozycja, która z racji zastosowanego wyboru dzieł przenosi publikację z naiwnej kolorowanki w stronę lekcji o sztuce.
wtorek, 4 listopada 2025
Beata Biały: Męskie gadanie 2
Rebis, Poznań 2025.
Uczucia
Dwie publikacje już funkcjonują na rynku, Beata Biały dokłada do nich kolejną – drugą część „Męskiego gadania”, czyli kilkanaście rozmów ze znanymi postaciami ze świata filmu, teatru, sportu, medycyny, dziennikarstwa, muzyki itd. To rozmowy niekoniecznie biograficzne – nie dążą do odkrywania mało znanych szczegółów z życia bohaterów – chociaż czasami do tego mimochodem prowadzą. Sednem jest tutaj dotarcie do najskrytszych uczuć, emocji i przemyśleń, do których nie ma czasu się przyznawać w zwykłych gazetowych czy internetowych wywiadach. Beata Biały stawia na rozmowy, które porządkuje sobie według sobie tylko znanego klucza.
Każdemu z rozmówców odgórnie przypisuje jakąś emocję lub temat wiodący – z jednym będzie dyskutować o strachu przed przemijaniem, z innym o spełnieniu, z kolejnym bohaterem o poczuciu bezpieczeństwa, ponadto pojawią się tutaj gniew, pokora, zachwyt, sens życia, czułość, odpowiedzialność czy bunt. Nie wszystkim te narzucone kategorie pasują – niektórzy próbują wymykać się schematom, inni będą się im bez słowa sprzeciwu podporządkowywać, bo dostrzegą we własnych doświadczeniach coś, co należałoby przeanalizować i wydobyć na światło dzienne, żeby przestało budzić niepokój. Beata Biały jest dobra w nakłanianiu do zwierzeń, konfesyjny charakter książki to coś, czym przyciągnie czytelników. Każdy z rozmówców odwołuje się do swoich doświadczeń, niekoniecznie od razu znanych szerokiemu gronu czytelników – ale bez względu na biograficzne przeżycia, liczy się tu szczerość uczuć i sytuacje, które generowane są przez konkretny bieg wydarzeń. Autorka pokazuje czytelnikom, że można zanurzyć się w głąb siebie i poszukiwać tam odpowiedzi na ważne pytania – tłumaczy też, że takie odkrycia mogą doprowadzić do pogodzenia się z samymi sobą. Chce nauczyć odbiorców, że da się dotrzeć do sedna, do głębi siebie – wystarczy dłużej się zastanowić. Ta książka nakłania do refleksji nad sobą – i pokazuje, jak istotne jest rozmawianie o najskrytszych odczuciach. To oczyszcza i prowadzi do budowania własnej tożsamości. Kształtuje kodeks moralny i umożliwia wyjaśnienia niektórych reakcji czy zachowań.
„Męskie gadanie 2” to książka, która nie będzie zaskakiwać formą. Beata Biały przygotowuje sobie zestawy pytań odpowiadające wybranym emocjom, a także cytaty – aforyzmy czy skrzydlate myśli dotyczące konkretnych odczuć – żeby w odpowiednich momentach je przywołać i nadać bieg rozmowie. Wprawdzie wystarczyłoby oprzeć się na tym, co udaje jej się wyciągnąć z rozmówców, ale jeśli potrzebuje nadać rytm opowieści albo odrobinę nakierować w odpowiednią stronę, czerpie z tego typu pomocy. Każdy rozdział poprzedza jeszcze krótkim wprowadzeniem na temat poruszanych zaraz kwestii, tak, żeby czytelnicy zdążyli się odpowiednio nastroić i być może przywołać własne skojarzenia związane z zagadnieniem, które zaraz zostanie poddane dogłębnym analizom. Ponieważ jest w tej publikacji docieranie do uczuć znanych postaci, nie ma mowy o nudzie. Nawet forma – uciekająca od atmosfery skandalu czy sensacyjności – nie przeje się czytelnikom tak łatwo. Tu liczy się bowiem szczerość i zatrzymanie się nad ważnymi dla każdego kwestiami.
Uczucia
Dwie publikacje już funkcjonują na rynku, Beata Biały dokłada do nich kolejną – drugą część „Męskiego gadania”, czyli kilkanaście rozmów ze znanymi postaciami ze świata filmu, teatru, sportu, medycyny, dziennikarstwa, muzyki itd. To rozmowy niekoniecznie biograficzne – nie dążą do odkrywania mało znanych szczegółów z życia bohaterów – chociaż czasami do tego mimochodem prowadzą. Sednem jest tutaj dotarcie do najskrytszych uczuć, emocji i przemyśleń, do których nie ma czasu się przyznawać w zwykłych gazetowych czy internetowych wywiadach. Beata Biały stawia na rozmowy, które porządkuje sobie według sobie tylko znanego klucza.
Każdemu z rozmówców odgórnie przypisuje jakąś emocję lub temat wiodący – z jednym będzie dyskutować o strachu przed przemijaniem, z innym o spełnieniu, z kolejnym bohaterem o poczuciu bezpieczeństwa, ponadto pojawią się tutaj gniew, pokora, zachwyt, sens życia, czułość, odpowiedzialność czy bunt. Nie wszystkim te narzucone kategorie pasują – niektórzy próbują wymykać się schematom, inni będą się im bez słowa sprzeciwu podporządkowywać, bo dostrzegą we własnych doświadczeniach coś, co należałoby przeanalizować i wydobyć na światło dzienne, żeby przestało budzić niepokój. Beata Biały jest dobra w nakłanianiu do zwierzeń, konfesyjny charakter książki to coś, czym przyciągnie czytelników. Każdy z rozmówców odwołuje się do swoich doświadczeń, niekoniecznie od razu znanych szerokiemu gronu czytelników – ale bez względu na biograficzne przeżycia, liczy się tu szczerość uczuć i sytuacje, które generowane są przez konkretny bieg wydarzeń. Autorka pokazuje czytelnikom, że można zanurzyć się w głąb siebie i poszukiwać tam odpowiedzi na ważne pytania – tłumaczy też, że takie odkrycia mogą doprowadzić do pogodzenia się z samymi sobą. Chce nauczyć odbiorców, że da się dotrzeć do sedna, do głębi siebie – wystarczy dłużej się zastanowić. Ta książka nakłania do refleksji nad sobą – i pokazuje, jak istotne jest rozmawianie o najskrytszych odczuciach. To oczyszcza i prowadzi do budowania własnej tożsamości. Kształtuje kodeks moralny i umożliwia wyjaśnienia niektórych reakcji czy zachowań.
„Męskie gadanie 2” to książka, która nie będzie zaskakiwać formą. Beata Biały przygotowuje sobie zestawy pytań odpowiadające wybranym emocjom, a także cytaty – aforyzmy czy skrzydlate myśli dotyczące konkretnych odczuć – żeby w odpowiednich momentach je przywołać i nadać bieg rozmowie. Wprawdzie wystarczyłoby oprzeć się na tym, co udaje jej się wyciągnąć z rozmówców, ale jeśli potrzebuje nadać rytm opowieści albo odrobinę nakierować w odpowiednią stronę, czerpie z tego typu pomocy. Każdy rozdział poprzedza jeszcze krótkim wprowadzeniem na temat poruszanych zaraz kwestii, tak, żeby czytelnicy zdążyli się odpowiednio nastroić i być może przywołać własne skojarzenia związane z zagadnieniem, które zaraz zostanie poddane dogłębnym analizom. Ponieważ jest w tej publikacji docieranie do uczuć znanych postaci, nie ma mowy o nudzie. Nawet forma – uciekająca od atmosfery skandalu czy sensacyjności – nie przeje się czytelnikom tak łatwo. Tu liczy się bowiem szczerość i zatrzymanie się nad ważnymi dla każdego kwestiami.
poniedziałek, 3 listopada 2025
Eliza Piotrowska: Kapibara Barbara i karnawał
Agora, Warszawa 2025.
Spokój
U kapibar nie ma mowy o wstrząsach, ale to nie oznacza, że nie przeżywają one rozmaitych przygód. Wręcz przeciwnie – rodzina kapibary Barbary otwarta jest na nowe odkrycia i zjawiska, nie boi się inności i chętnie poznaje wszystko, co nietypowe – a to oznacza, że ma wiele szans na owocne znajomości i twórcze wyzwania. „Kapibara Barbara i karnawał” to drugi tom przygód sympatycznej bohaterki i jej bliskich – w sam raz dla dzieci, które zaczynają samodzielnie czytać i potrzebują dowcipnych i ciekawych opowiadań, które zatrzymają je przy książce.
Eliza Piotrowska od czasu do czasu wprowadza w narracji drobne wyjaśnienia, jak to jest z kapibarami – że nie piją kawy ani herbaty albo że cenią sobie spokój – ale te ciekawostki z prawdziwego życia to tylko uprawdopodobnienie bajkowych bohaterów. Kapibary bowiem mają cały czas coś do zrobienia. Oto na przykład organizują karnawał dla wszystkich znajomych stworzeń – tak, żeby każdy mógł iść w kolorowym pochodzie i dzielić się z innymi radością, niezależnie od tego, jak wygląda jego środowisko naturalne – bo kapibary chętnie nawiązują przyjaźnie. Chociaż czasami bywa to trochę niebezpieczne, na przykład jak wtedy, kiedy jedna z bohaterek poznaje piranię i pała chęcią spotkania się z jej rodziną. Barbara przekonuje się, że od nadmiernego zamartwiania się można się rozchorować, a najlepszym lekarstwem na nieszczęśliwą miłość jest… miłość spełniona. Poznaje bobra Valdemara, narzeczonego jednej z ciotek – egzotyczny związek wydaje się być naprawdę udany. Przewinie się też przez karty książki pancernik, który nade wszystko ceni sobie spokój i samotność.
„Kapibara Barbara i karnawał” to to, co w pisarstwie Elizy Piotrowskiej odbiorcy lubią najbardziej – sporo poczucia humoru, dużo pomysłów z różnych dziedzin i szybka narracja. Eliza Piotrowska sprawia, że rysunkowych bohaterów bardzo łatwo polubić, a świat kapibar zaczyna kusić nie tylko najmłodszych. Kapibary są oazą spokoju – dają się lubić ze względu na brak wrogów i uroczy wygląd. Jak się okazuje, mają też sporą ciekawość świata i odwagę w realizowaniu marzeń. Kapibara Barbara to wdzięczna postać, która szybko przypadnie do gustu wszystkim czytelnikom: rozśmiesza i rozczula już samym swoim istnieniem, trudno sobie wyobrazić bez niej świat nie tylko dziecięcych lektur. Kapibara Barbara szturmem podbija serca czytelników – bo uosabia to wszystko, za czym mogą oni tęsknić. Jest w tym zbiorze opowiadań sporo ciepłego humoru i rodzinność, jest zestaw doświadczeń nietypowych i wytrącających z rutyny, a jednocześnie dobrze umotywowanych. Eliza Piotrowska potrafi się bawić tematem, nawiązuje do tego, co modne, ale nawet kiedy kapibary przestaną być trendy, Barbara nie zaginie – zbuduje sobie bowiem wierną publiczność. To bohaterka urocza w każdej płaszczyźnie – zachęci zatem dzieci do czytania i do traktowania lektur jako rozrywki. A przy okazji autorka zaprasza do odkrywania świata, do otwierania się na nowe doświadczenia i podejmowania – umiarkowanego – ryzyka w celu poszerzania horyzontów.
Spokój
U kapibar nie ma mowy o wstrząsach, ale to nie oznacza, że nie przeżywają one rozmaitych przygód. Wręcz przeciwnie – rodzina kapibary Barbary otwarta jest na nowe odkrycia i zjawiska, nie boi się inności i chętnie poznaje wszystko, co nietypowe – a to oznacza, że ma wiele szans na owocne znajomości i twórcze wyzwania. „Kapibara Barbara i karnawał” to drugi tom przygód sympatycznej bohaterki i jej bliskich – w sam raz dla dzieci, które zaczynają samodzielnie czytać i potrzebują dowcipnych i ciekawych opowiadań, które zatrzymają je przy książce.
Eliza Piotrowska od czasu do czasu wprowadza w narracji drobne wyjaśnienia, jak to jest z kapibarami – że nie piją kawy ani herbaty albo że cenią sobie spokój – ale te ciekawostki z prawdziwego życia to tylko uprawdopodobnienie bajkowych bohaterów. Kapibary bowiem mają cały czas coś do zrobienia. Oto na przykład organizują karnawał dla wszystkich znajomych stworzeń – tak, żeby każdy mógł iść w kolorowym pochodzie i dzielić się z innymi radością, niezależnie od tego, jak wygląda jego środowisko naturalne – bo kapibary chętnie nawiązują przyjaźnie. Chociaż czasami bywa to trochę niebezpieczne, na przykład jak wtedy, kiedy jedna z bohaterek poznaje piranię i pała chęcią spotkania się z jej rodziną. Barbara przekonuje się, że od nadmiernego zamartwiania się można się rozchorować, a najlepszym lekarstwem na nieszczęśliwą miłość jest… miłość spełniona. Poznaje bobra Valdemara, narzeczonego jednej z ciotek – egzotyczny związek wydaje się być naprawdę udany. Przewinie się też przez karty książki pancernik, który nade wszystko ceni sobie spokój i samotność.
„Kapibara Barbara i karnawał” to to, co w pisarstwie Elizy Piotrowskiej odbiorcy lubią najbardziej – sporo poczucia humoru, dużo pomysłów z różnych dziedzin i szybka narracja. Eliza Piotrowska sprawia, że rysunkowych bohaterów bardzo łatwo polubić, a świat kapibar zaczyna kusić nie tylko najmłodszych. Kapibary są oazą spokoju – dają się lubić ze względu na brak wrogów i uroczy wygląd. Jak się okazuje, mają też sporą ciekawość świata i odwagę w realizowaniu marzeń. Kapibara Barbara to wdzięczna postać, która szybko przypadnie do gustu wszystkim czytelnikom: rozśmiesza i rozczula już samym swoim istnieniem, trudno sobie wyobrazić bez niej świat nie tylko dziecięcych lektur. Kapibara Barbara szturmem podbija serca czytelników – bo uosabia to wszystko, za czym mogą oni tęsknić. Jest w tym zbiorze opowiadań sporo ciepłego humoru i rodzinność, jest zestaw doświadczeń nietypowych i wytrącających z rutyny, a jednocześnie dobrze umotywowanych. Eliza Piotrowska potrafi się bawić tematem, nawiązuje do tego, co modne, ale nawet kiedy kapibary przestaną być trendy, Barbara nie zaginie – zbuduje sobie bowiem wierną publiczność. To bohaterka urocza w każdej płaszczyźnie – zachęci zatem dzieci do czytania i do traktowania lektur jako rozrywki. A przy okazji autorka zaprasza do odkrywania świata, do otwierania się na nowe doświadczenia i podejmowania – umiarkowanego – ryzyka w celu poszerzania horyzontów.
niedziela, 2 listopada 2025
Marta Krajewska: Rusałki, licha, kikimory i inne słowiańskie strachy w opowieściach
Kropka, Warszawa 2025.
Życie obok zjaw
Marta Krajewska dołącza do autorów, którzy chcą przybliżać odbiorcom – zwłaszcza tym najmłodszym – piękno słowiańskiej mitologii. Ale nie decyduje się na stworzenie kolejnego bestiariusza czy poradnika, w którym strachy ożyją. Zależy jej za to na umieszczeniu stworów z ludowej wyobraźni i przekazów w krótkich opowiadaniach i historiach pozornie prawdziwych. „Rusałki, licha, kikimory i inne słowiańskie strachy w opowieściach” to publikacja pięknie przygotowana pod kątem wydawniczym i edytorskim – i bardzo klasyczna w stylu. Zupełnie jakby autorka chciała zachować charakterystyczny dla dawnych wierzeń sposób prezentowania stworów, a jednocześnie przyciągnąć dzisiejszych odbiorców do odkrywania bogactwa ludowego dorobku. Są w tej książce krótkie historie, które bazują na przygodach dzieci z zamierzchłej przeszłości. Sygnałem owej przeszłości są nie tylko imiona bohaterów, dość egzotyczne jak na dzisiejsze czasy, ale także zwyczaje i postawy wobec rodziców. Tu dzieci muszą pomagać w chatach i przy obejściu, pracować, żeby odciążyć dorosłych, odnosić się z szacunkiem do starszych i pracować nad charakterem – tak, żeby był z nich pożytek. Nie ma mowy o rozrywkach, a jeśli już jakieś się pojawią, to zwykle prowadzą do kolejnych nieszczęść – spotkań ze zjawami z innego świata. Tu czynnikiem zapalnym może być wszystko: znaleziony w polu sierp, marzenie wypowiedziane w nieodpowiednim momencie albo słowa rzucone w kierunku drugiego człowieka bez zastanowienia. Bywa też, że stwory z fantazji przychodzą same, nieproszone, próbują znaleźć sobie miejsce w domu i pokażą się tylko wybranym, ale będą mogły potężnie zaszkodzić domownikom. Wtedy przyda się widzenie skrzatów czy duszków – żeby dowiedzieć się, co tak naprawdę zagraża bliskim i wypracować sposób działania, który pozwoli na ochronę. Bo oczywiście nikomu nic złego się nie stanie, chociaż będzie czasem naprawdę groźnie – ze stworami z dawnych wierzeń nie ma żartów. Marta Krajewska dobrze o tym wie i odwołuje się do cech, które funkcjonowały w przekonaniach społeczeństwa, portretuje stwory przekonująco i tak, żeby wywołać czasem dreszcz u odbiorców. Istotą opowiadań jest przeważnie starcie z przybyszem z innego świata. Kto nie będzie wystarczająco sprytny, silny albo odważny, ten przegra – a przegrana oznacza w najlepszym wypadku utratę życia. Dzieci tylko czasami zwracają się z prośbą o pomoc do innych, zwykle do rodziców, ale zdarza się, że i do przyjaciół. I tu niespodzianka: spotykają się wtedy ze zrozumieniem i świadomością funkcjonowania tuż obok istot z wyobraźni. Jest cały zestaw metod zwalczania niechcianych zjaw, mnóstwo podstępów i sztuczek, które pozwolą na uniknięcie złego losu. Marta Krajewska dzięki nietypowym opowiadaniom może zaszczepić w młodych czytelnikach świadomość istnienia świata wyobraźniowego, bogatego i wypełnionego barwnymi istotami. Tu nie można się nudzić. Narracja w książce kojarzy się bardziej z klasycznymi publikacjami, autorka przede wszystkim dba o odtworzenie pomysłów ludowych, nie o budowanie realistycznych scenek – ale jeśli ktoś ceni sobie mitologię słowiańską, będzie usatysfakcjonowany takimi drobnymi historiami.
Życie obok zjaw
Marta Krajewska dołącza do autorów, którzy chcą przybliżać odbiorcom – zwłaszcza tym najmłodszym – piękno słowiańskiej mitologii. Ale nie decyduje się na stworzenie kolejnego bestiariusza czy poradnika, w którym strachy ożyją. Zależy jej za to na umieszczeniu stworów z ludowej wyobraźni i przekazów w krótkich opowiadaniach i historiach pozornie prawdziwych. „Rusałki, licha, kikimory i inne słowiańskie strachy w opowieściach” to publikacja pięknie przygotowana pod kątem wydawniczym i edytorskim – i bardzo klasyczna w stylu. Zupełnie jakby autorka chciała zachować charakterystyczny dla dawnych wierzeń sposób prezentowania stworów, a jednocześnie przyciągnąć dzisiejszych odbiorców do odkrywania bogactwa ludowego dorobku. Są w tej książce krótkie historie, które bazują na przygodach dzieci z zamierzchłej przeszłości. Sygnałem owej przeszłości są nie tylko imiona bohaterów, dość egzotyczne jak na dzisiejsze czasy, ale także zwyczaje i postawy wobec rodziców. Tu dzieci muszą pomagać w chatach i przy obejściu, pracować, żeby odciążyć dorosłych, odnosić się z szacunkiem do starszych i pracować nad charakterem – tak, żeby był z nich pożytek. Nie ma mowy o rozrywkach, a jeśli już jakieś się pojawią, to zwykle prowadzą do kolejnych nieszczęść – spotkań ze zjawami z innego świata. Tu czynnikiem zapalnym może być wszystko: znaleziony w polu sierp, marzenie wypowiedziane w nieodpowiednim momencie albo słowa rzucone w kierunku drugiego człowieka bez zastanowienia. Bywa też, że stwory z fantazji przychodzą same, nieproszone, próbują znaleźć sobie miejsce w domu i pokażą się tylko wybranym, ale będą mogły potężnie zaszkodzić domownikom. Wtedy przyda się widzenie skrzatów czy duszków – żeby dowiedzieć się, co tak naprawdę zagraża bliskim i wypracować sposób działania, który pozwoli na ochronę. Bo oczywiście nikomu nic złego się nie stanie, chociaż będzie czasem naprawdę groźnie – ze stworami z dawnych wierzeń nie ma żartów. Marta Krajewska dobrze o tym wie i odwołuje się do cech, które funkcjonowały w przekonaniach społeczeństwa, portretuje stwory przekonująco i tak, żeby wywołać czasem dreszcz u odbiorców. Istotą opowiadań jest przeważnie starcie z przybyszem z innego świata. Kto nie będzie wystarczająco sprytny, silny albo odważny, ten przegra – a przegrana oznacza w najlepszym wypadku utratę życia. Dzieci tylko czasami zwracają się z prośbą o pomoc do innych, zwykle do rodziców, ale zdarza się, że i do przyjaciół. I tu niespodzianka: spotykają się wtedy ze zrozumieniem i świadomością funkcjonowania tuż obok istot z wyobraźni. Jest cały zestaw metod zwalczania niechcianych zjaw, mnóstwo podstępów i sztuczek, które pozwolą na uniknięcie złego losu. Marta Krajewska dzięki nietypowym opowiadaniom może zaszczepić w młodych czytelnikach świadomość istnienia świata wyobraźniowego, bogatego i wypełnionego barwnymi istotami. Tu nie można się nudzić. Narracja w książce kojarzy się bardziej z klasycznymi publikacjami, autorka przede wszystkim dba o odtworzenie pomysłów ludowych, nie o budowanie realistycznych scenek – ale jeśli ktoś ceni sobie mitologię słowiańską, będzie usatysfakcjonowany takimi drobnymi historiami.
Mrówkacast 3
niedziela to i kolejny odcinek Mrówkacastu: https://www.youtube.com/watch?v=uhwtoIvdnp0
sobota, 1 listopada 2025
Jennifer Lynn Barnes: Małe wielkie skandale
Must Read, Media Rodzina, Poznań 2025.
Odkrycia
W „Małych wielkich kłamstwach” debiutantki w pięknych balowych sukniach siedziały zamknięte w areszcie i bajerowały funkcjonariuszy – i ten przerywnik z teraźniejszości Jennifer Lynn Barnes wybrała, żeby przypominać odbiorczyniom, że nastolatki z wyższych sfer wcale nie muszą być grzeczne i nudne. W „Małych wielkich skandalach” bohaterki – teraz już niemal przyjaciółki – odkrywają między innymi potęgę kobiecej mocy. Tylko że aktualnie próbują się wydostać spod ziemi, przynajmniej niektóre z nich. Za to w niedalekiej przeszłości… Sawyer i Lily, Sadie-Grace i wiele innych debiutantek chcą przystąpić do Białych Rękawiczek, elitarnego i oczywiście tajnego stowarzyszenia. Jednak proces rekrutacji jest wyjątkowo trudny: tu skoki nago do wody z klifu są niczym przy kolejnych, coraz bardziej niebezpiecznych wyzwaniach. Ale wszystko ma swój powód – chodzi o stworzenie siostrzanej więzi i absolutne zaufanie, dzielenie się swoimi sekretami i znajdowanie w sobie odwagi do realizowania najbardziej ryzykownych misji, które przynosi samo życie. Bo chociaż Sawyer nie musi już rozpaczliwie poszukiwać ojca wśród kilku prawdopodobnych kandydatów, to jednak niekoniecznie może o swoich odkryciach opowiedzieć najbliższym. Pakt, jaki przed niemal dwiema dekadami zawarły nastolatki – o tym, żeby równocześnie zajść w ciążę – teraz wpływa na kolejne pokolenie. A przecież to dopiero początek sekretów. Sawyer coraz pewniej czuje się w towarzystwie, zwłaszcza że została zaakceptowana przede wszystkim przez groźną babkę – ale i pozostałe debiutantki. Teraz nie przejmuje się tak bardzo konwenansami, przywykła do nich i coraz lepiej radzi sobie, operując ironią jako bronią. Siłę zdobywa również dzięki silnym uczuciom – chłopak, na którego zwróciła uwagę, także należy do buntowników, którzy lubią ryzyko i stawianie wszystkiego na jedną kartę. Tymczasem Sawyer musi postępować ostrożnie, żeby nie skrzywdzić tych rówieśniczek, które jej zaufały.
Wydawało się, że po „Małych wielkich kłamstwach” autorka nie będzie już mogła bardziej skomplikować fabuły, tymczasem udowadnia ona, że wszystko jeszcze jest do zrobienia – także w dziedzinie gmatwania przeszłości. W pewnym momencie odbiorczyniom przydałoby się wręcz rozrysowanie zależności, układów i powiązań rodzinnych, bo nikt nie jest tym, za kogo się podaje. Ale impulsem do poznawania historii staje się możliwość odkrywania niewesołej sytuacji, w jakiej aktualnie tkwią bohaterki. Jennifer Lynn Barnes nie zajmuje się błahymi problemami powtarzanymi do znudzenia w literaturze dla młodzieży – tworzy własny zestaw komplikacji i wyzwań, które na zawsze zmienią powieściowe dziewczyny. Dla odbiorczyń to odejście od schematów i wytchnienie, ucieczka przed powtarzalnością i nudą. Kryminalna wręcz akcja nie jest tym, czego spodziewałyby się czytelniczki – tym bardziej będzie wciągać. Świat debiutantek tylko z pozoru jest wypełniony dbaniem o konwenanse – pod powierzchnią kipi od burzliwych uczuć i nietypowych sposobów radzenia sobie z poważnymi problemami. Jest w tej książce szybkie tempo akcji, jest też zestaw wydarzeń dalekich od przewidywalnych – a bohaterki, które powinny zachowywać się zgodnie z wymogami starszyzny, potrafią zamienić się w intrygantki i bez wahania działać, gdy trzeba walczyć o prawdę z dużo silniejszymi przeciwnikami. I to może się podobać.
Odkrycia
W „Małych wielkich kłamstwach” debiutantki w pięknych balowych sukniach siedziały zamknięte w areszcie i bajerowały funkcjonariuszy – i ten przerywnik z teraźniejszości Jennifer Lynn Barnes wybrała, żeby przypominać odbiorczyniom, że nastolatki z wyższych sfer wcale nie muszą być grzeczne i nudne. W „Małych wielkich skandalach” bohaterki – teraz już niemal przyjaciółki – odkrywają między innymi potęgę kobiecej mocy. Tylko że aktualnie próbują się wydostać spod ziemi, przynajmniej niektóre z nich. Za to w niedalekiej przeszłości… Sawyer i Lily, Sadie-Grace i wiele innych debiutantek chcą przystąpić do Białych Rękawiczek, elitarnego i oczywiście tajnego stowarzyszenia. Jednak proces rekrutacji jest wyjątkowo trudny: tu skoki nago do wody z klifu są niczym przy kolejnych, coraz bardziej niebezpiecznych wyzwaniach. Ale wszystko ma swój powód – chodzi o stworzenie siostrzanej więzi i absolutne zaufanie, dzielenie się swoimi sekretami i znajdowanie w sobie odwagi do realizowania najbardziej ryzykownych misji, które przynosi samo życie. Bo chociaż Sawyer nie musi już rozpaczliwie poszukiwać ojca wśród kilku prawdopodobnych kandydatów, to jednak niekoniecznie może o swoich odkryciach opowiedzieć najbliższym. Pakt, jaki przed niemal dwiema dekadami zawarły nastolatki – o tym, żeby równocześnie zajść w ciążę – teraz wpływa na kolejne pokolenie. A przecież to dopiero początek sekretów. Sawyer coraz pewniej czuje się w towarzystwie, zwłaszcza że została zaakceptowana przede wszystkim przez groźną babkę – ale i pozostałe debiutantki. Teraz nie przejmuje się tak bardzo konwenansami, przywykła do nich i coraz lepiej radzi sobie, operując ironią jako bronią. Siłę zdobywa również dzięki silnym uczuciom – chłopak, na którego zwróciła uwagę, także należy do buntowników, którzy lubią ryzyko i stawianie wszystkiego na jedną kartę. Tymczasem Sawyer musi postępować ostrożnie, żeby nie skrzywdzić tych rówieśniczek, które jej zaufały.
Wydawało się, że po „Małych wielkich kłamstwach” autorka nie będzie już mogła bardziej skomplikować fabuły, tymczasem udowadnia ona, że wszystko jeszcze jest do zrobienia – także w dziedzinie gmatwania przeszłości. W pewnym momencie odbiorczyniom przydałoby się wręcz rozrysowanie zależności, układów i powiązań rodzinnych, bo nikt nie jest tym, za kogo się podaje. Ale impulsem do poznawania historii staje się możliwość odkrywania niewesołej sytuacji, w jakiej aktualnie tkwią bohaterki. Jennifer Lynn Barnes nie zajmuje się błahymi problemami powtarzanymi do znudzenia w literaturze dla młodzieży – tworzy własny zestaw komplikacji i wyzwań, które na zawsze zmienią powieściowe dziewczyny. Dla odbiorczyń to odejście od schematów i wytchnienie, ucieczka przed powtarzalnością i nudą. Kryminalna wręcz akcja nie jest tym, czego spodziewałyby się czytelniczki – tym bardziej będzie wciągać. Świat debiutantek tylko z pozoru jest wypełniony dbaniem o konwenanse – pod powierzchnią kipi od burzliwych uczuć i nietypowych sposobów radzenia sobie z poważnymi problemami. Jest w tej książce szybkie tempo akcji, jest też zestaw wydarzeń dalekich od przewidywalnych – a bohaterki, które powinny zachowywać się zgodnie z wymogami starszyzny, potrafią zamienić się w intrygantki i bez wahania działać, gdy trzeba walczyć o prawdę z dużo silniejszymi przeciwnikami. I to może się podobać.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)






