Wilga, Warszawa 2012.
Smak Afryki
Pytania wymyślane przez dzieci niejednokrotnie wprawiają w zakłopotanie dorosłych – którzy uświadamiają sobie, na jak wiele intrygujących kwestii tak naprawdę nie znają sensownych odpowiedzi. Ale te same pytania, które w dzisiejszym świecie spowodują jedynie wzruszenie ramionami, czy – w najlepszym wypadku – odesłanie do encyklopedii, a raczej – internetu – mogą stać się podstawą wymyślanych przez ludzi o twórczych umysłach legend i baśni. Afrykańska w duchu seria „Opowieści z Tinga Tinga” opiera się właśnie na takich zagadkach, rozwijanych w niezwykłych kierunkach. Nie dostarcza naukowych wyjaśnień, ale ich bajkowe odpowiedniki z pewnością usatysfakcjonują maluchy.
Sam motyw zadawania pytań o przyczynę łączy psychikę dzieci i ludów pierwotnych – o ile jednak te pierwsze oczekują odpowiedzi, która zaspokoiłaby ich ciekawość, te drugie wypracowują własne wyjaśnienia, które potem zachwycają czytelników-odbiorców z innych kultur – ze względu na prostotę, a i odległość skojarzeń, niezwykłą logikę i pomysły, z których wyrastają najlepsze bajki. Dlatego też „Opowieści z Tinga Tinga” będą się cieszyć słusznym uznaniem dzieci i rodziców – jako dowód na potęgę fantazji, ale i jako zbiór nieskomplikowanych opowiastek niosących nadzieję, optymistycznych i ciekawych. „Opowieści z Tinga Tinga” są wolne od wszechobecnego dzisiaj dydaktyzmu, nie ma w nich na siłę wtłaczanych wiadomości encyklopedycznych. Czysta wyobraźnia, dobry humor i mnóstwo kolorów. Krótkie zdania, akcenty składniowe podkreślane większą lub pogrubioną czcionką i zabawa, płynąca z nieskrępowanej wyobraźni.
Każdy z bohaterów „Opowieści z Tinga Tinga” ma jakiś problem, który prowokuje do zmiany, poszukiwania rozwiązań lub chociaż wytłumaczenia konkretnego stanu rzeczy. Kameleon, bohater tomu „Dlaczego kameleon zmienia kolor?” jest szary i nieciekawy. Nie zna żadnej tingasztuczki i nie potrafi zaimponować przyjaciołom w dżungli. Nie wierzy, że ma jakikolwiek talent, dlatego też coraz mniej lubi wspólne zabawy. Słoń z kolei, opisany w tomie „Dlaczego słoń ma trąbę?” nie posiada zmysłu węchu – nie ma bowiem nosa. Zwierzęta nie wiedzą, jak powiedzieć przyjacielowi, że brzydko pachnie; zwłaszcza że trudno temu zaradzić. Historia o słoniu funkcjonowała już wcześniej dzięki bajce Kiplinga „Dlaczego słoń ma długi nos” – teraz przybiera nowy, prostszy kształt, choć idea pozostaje.
Cechą charakterystyczną opowieści z tej serii jest maksymalne upraszczanie narracji. Słowa nie zajmują tu zbyt wiele miejsca, akcja koncentruje się i materializuje w krótkich wypowiedziach bohaterów-zwierząt, czasem wtrącających obce słowo dla uwiarygodnienia egzotyki. Nie ma tu rozbudowanych wypowiedzi, za to sporo jest emocji i wykrzyknień. Wrażenie skrótowości potęguje też wyróżnianie pojedynczych słów w kolejnych zdaniach. Dzięki temu akcja toczy się szybko, jest wyrazista i nie zmęczy dzieci.
Afrykę przywodzi na myśl także sposób ilustrowania książek. Maluchom spodobają się zapewne żywe kolory i proste kształty. Co ciekawe, nad realizm stawiana jest tu symbolika. Do tego postacie wyizolowane są z kontekstu, lecz najczęściej uchwycone w ruchu. Każda wygląda inaczej i każda ma łatwe do wskazania nawet przez dzieci cechy. Dzięki temu każdy rysunek można będzie podziwiać długo, upajając się mnogością kolorów i pomysłów na prezentowanie niezwykłych postaci. „Opowieści z Tinga Tinga” pozwalają oddalić się od standardowych fabuł i przewidywalnych narracji. Dostarczą rozrywki maluchom i udowodnią, jak istotna okazuje się wyobraźnia – także w szukaniu wytłumaczenia niezrozumiałych zjawisk.
czwartek, 10 maja 2012
Jill Shalvis: Oczarowana
Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.
Idealny seks
Właściwie trudno scharakteryzować „Oczarowaną” w kategoriach, które zwykle przykłada się do obyczajowych czy romansowych powieści rozrywkowych z półki wyższej niż harlequiny. To bajka erotyczna dla dorosłych i chociaż autorka porusza się jedynie w obrębie bardzo schematycznych scenariuszy, bez trudu przekona do siebie pragnące takiej właśnie lektury odbiorczynie – mówi im bowiem to, co chciałyby przeczytać, nie rozdrażnia i rozkoszuje się szczegółowymi opisami scen seksu, nie popada jednak przy nich w wulgarną przesadę. To bajka stworzona zgodnie z wymaganiami czytelniczek spragnionych idealizowanej (i skonsumowanej wielokrotnie) miłości, w której ten jedyny i wymarzony mężczyzna zrobi dla ukochanej wszystko i będzie trwać przy niej bez względu na jej kaprysy i niestabilność emocjonalną.
Trzy siostry, które praktycznie się nie znają, po śmierci matki przyjeżdżają do jej hotelu. Każda z kobiet ma za sobą traumatyczne przejścia, ale to przeszłość Maddie, średniej siostry, nie bez powodu zwanej Myszą, liczyć się będzie najbardziej – bo to przede wszystkim o niej jest cała fabuła. Maddie spotyka w miasteczku superprzystojnego Jaxa. Wyrwała się niedawno z toksycznego związku i nie jest gotowa na tworzenie kolejnych relacji i zaufanie mężczyźnie. Ale opiekuńczy, czuły i wyrozumiały Jax jest zawsze w pobliżu, służy pomocą i nie narzuca się ze swoją obecnością. Przypadek sprawia, że jest potrzebny siostrom i właściwie bez przerwy się z nimi kontaktuje. Oswaja Maddie i bardzo szybko doprowadza do zbliżenia, które, przynajmniej według opisów Shalvis, jest perfekcyjne. Autorka czerpie ogromną przyjemność z budowania między bohaterami erotycznego napięcia oraz – następnie – z karmienia ich wyobraźni opisami, które zwykle kwituje się kilkoma dyskretnymi, pełnymi zachwytu zdaniami. Jill Shalvis nie zamyka oczu, towarzyszy postaciom od elektryzującego spojrzenia do orgazmu – dopiero po takim literackim spełnieniu może sobie pozwolić na chwilę oddechu. Co ciekawe, seks czyni antidotum na wszystkie bolączki i problemy, niemal każde spotkanie Maddie i Jaxa kończy się seksem – w różnych warunkach i w różnych scenariuszach, aż do przesytu.
Dla zachowania pozorów i ucieczki od łatki powieści erotycznej w stronę rozrywkowego romansu, Shalvis próbuje dołożyć do książki warstwę psychologiczno-obyczajową. Mnoży problemy i zmartwienia siostrom. Część kłopotów dotyczy hotelu, część – przeszłości. Maddie nie umie pozbyć się paraliżującego lęku, a Jax musi ukrywać przed ukochaną kilka kwestii ze swojego dawnego życia. W zasadzie poza idealizowaną miłością Jaxa do Maddie i powoli stwarzanym siostrzanym zrozumieniem wszystko obraca się przeciwko kobietom. Wygląda to tak, jakby Jill Shalvis chciała zaproponować przeciwwagę dla wszechobecnego seksu i wypróbowywała kolejne mocne akcenty w reszcie fabuły. Tyle tylko, że doświadczone czytelniczki będą wiedziały, że wykreowane w „Oczarowanej” życie nie istnieje, to owoc wyobraźni, upiększonej przez nadzieję. Każdy motyw, który autorka wprowadza, odsyła do konkretnych i z góry określonych kolein, szybko wprowadza sieć niemal disneyowskich schematów, nie wywoła zatem rzeczywistej rozpaczy.
„Oczarowana” ma przede wszystkim dostarczać rozrywki wielbicielkom romansów i czytelniczkom spragnionym opisów seksu, rozłożonych na kolejne etapy. Ma przynosić wytchnienie i nie skłaniać do myślenia – tu liczą się emocje i opisanie idealnego życia z marzeń, niemożliwego do realizowania. Co ciekawe, autorka napisała ten romans językiem, który świetnie sprawdza się w obyczajowych powieściach dla masowego czytelnika – tyle tylko, że realizacja określonego gatunku sprawia, że nie dla wszystkich „Oczarowana” będzie dobrą lekturą.
Idealny seks
Właściwie trudno scharakteryzować „Oczarowaną” w kategoriach, które zwykle przykłada się do obyczajowych czy romansowych powieści rozrywkowych z półki wyższej niż harlequiny. To bajka erotyczna dla dorosłych i chociaż autorka porusza się jedynie w obrębie bardzo schematycznych scenariuszy, bez trudu przekona do siebie pragnące takiej właśnie lektury odbiorczynie – mówi im bowiem to, co chciałyby przeczytać, nie rozdrażnia i rozkoszuje się szczegółowymi opisami scen seksu, nie popada jednak przy nich w wulgarną przesadę. To bajka stworzona zgodnie z wymaganiami czytelniczek spragnionych idealizowanej (i skonsumowanej wielokrotnie) miłości, w której ten jedyny i wymarzony mężczyzna zrobi dla ukochanej wszystko i będzie trwać przy niej bez względu na jej kaprysy i niestabilność emocjonalną.
Trzy siostry, które praktycznie się nie znają, po śmierci matki przyjeżdżają do jej hotelu. Każda z kobiet ma za sobą traumatyczne przejścia, ale to przeszłość Maddie, średniej siostry, nie bez powodu zwanej Myszą, liczyć się będzie najbardziej – bo to przede wszystkim o niej jest cała fabuła. Maddie spotyka w miasteczku superprzystojnego Jaxa. Wyrwała się niedawno z toksycznego związku i nie jest gotowa na tworzenie kolejnych relacji i zaufanie mężczyźnie. Ale opiekuńczy, czuły i wyrozumiały Jax jest zawsze w pobliżu, służy pomocą i nie narzuca się ze swoją obecnością. Przypadek sprawia, że jest potrzebny siostrom i właściwie bez przerwy się z nimi kontaktuje. Oswaja Maddie i bardzo szybko doprowadza do zbliżenia, które, przynajmniej według opisów Shalvis, jest perfekcyjne. Autorka czerpie ogromną przyjemność z budowania między bohaterami erotycznego napięcia oraz – następnie – z karmienia ich wyobraźni opisami, które zwykle kwituje się kilkoma dyskretnymi, pełnymi zachwytu zdaniami. Jill Shalvis nie zamyka oczu, towarzyszy postaciom od elektryzującego spojrzenia do orgazmu – dopiero po takim literackim spełnieniu może sobie pozwolić na chwilę oddechu. Co ciekawe, seks czyni antidotum na wszystkie bolączki i problemy, niemal każde spotkanie Maddie i Jaxa kończy się seksem – w różnych warunkach i w różnych scenariuszach, aż do przesytu.
Dla zachowania pozorów i ucieczki od łatki powieści erotycznej w stronę rozrywkowego romansu, Shalvis próbuje dołożyć do książki warstwę psychologiczno-obyczajową. Mnoży problemy i zmartwienia siostrom. Część kłopotów dotyczy hotelu, część – przeszłości. Maddie nie umie pozbyć się paraliżującego lęku, a Jax musi ukrywać przed ukochaną kilka kwestii ze swojego dawnego życia. W zasadzie poza idealizowaną miłością Jaxa do Maddie i powoli stwarzanym siostrzanym zrozumieniem wszystko obraca się przeciwko kobietom. Wygląda to tak, jakby Jill Shalvis chciała zaproponować przeciwwagę dla wszechobecnego seksu i wypróbowywała kolejne mocne akcenty w reszcie fabuły. Tyle tylko, że doświadczone czytelniczki będą wiedziały, że wykreowane w „Oczarowanej” życie nie istnieje, to owoc wyobraźni, upiększonej przez nadzieję. Każdy motyw, który autorka wprowadza, odsyła do konkretnych i z góry określonych kolein, szybko wprowadza sieć niemal disneyowskich schematów, nie wywoła zatem rzeczywistej rozpaczy.
„Oczarowana” ma przede wszystkim dostarczać rozrywki wielbicielkom romansów i czytelniczkom spragnionym opisów seksu, rozłożonych na kolejne etapy. Ma przynosić wytchnienie i nie skłaniać do myślenia – tu liczą się emocje i opisanie idealnego życia z marzeń, niemożliwego do realizowania. Co ciekawe, autorka napisała ten romans językiem, który świetnie sprawdza się w obyczajowych powieściach dla masowego czytelnika – tyle tylko, że realizacja określonego gatunku sprawia, że nie dla wszystkich „Oczarowana” będzie dobrą lekturą.
środa, 9 maja 2012
David Noton: W stronę lepszych zdjęć
Galaktyka, Łódź 2012.
Wyprawa po wenę
Dla kochających podróże każdy pretekst jest dobry, by rozpocząć kolejną eskapadę. David Noton zdecydował się na serię wypraw, by pokazać czytelnikom proces pracy nad zdjęciami. W jego książce „W stronę lepszych zdjęć” znajdą się zatem fotografie krajobrazowe oraz portrety, rzadziej fotografie tematyczne, warte uwagi ze względu na kompozycję, trudności przy wykonywaniu zdjęcia, ciekawostki czy względy estetyczne. Dziesięć podróży wiąże się ściśle z dziesięcioma poradami, które mogą być traktowane jako punkt wyjścia w działalności fotografa bądź też sposób na wywołanie weny u każdego, kto pracuje w zawodzie wymagającym kreatywności.
Nie ma tu długich i nużących wywodów, a kompozycja tomu jest bardzo klarowna. Każda wyprawa oznacza zestaw kilku lub kilkunastu zdjęć, każde zdjęcie omówione zostało w trzech fazach – „przed” (czyli przygotowań i szukania pomysłu), „w trakcie” (czyli rozwiązań technicznych, co oznacza nie tylko sprzęt, ale i całą logistykę czy sytuację przedstawioną ostatecznie w kadrze) oraz „po” (co dotyczy czasem odbioru, a czasem wrażeń samego autora, przemyśleń i dodatkowych wskazówek). Warto przy tym zaznaczyć, że Noton w komentarzach przyjmuje swobodny styl i bardzo często odnosi się do własnej prywatności, nie funkcjonuje jako odległy czy dystansujący się mistrz, ale stawia się w pozycji nauczyciela-kumpla, tak, by jednocześnie zdobyć zaufanie czytelników i nie przestraszyć ich formalnym tonem. Dzięki takiej postawie opisy pod zdjęciami zamieniają się często w zwierzenia lub sympatyczne wspomnienia, atrakcyjne w lekturze.
Swoją książką Noton dostarcza wiadomości z dziedziny fotografii, podaje dane techniczne zdjęcia (między innymi obiektyw i ustawienia przysłony) i opowiada, jak wyglądały przygotowania do pracy: czekanie na odpowiednie oświetlenie, komponowanie kadru, sposób prezentowania historii – wszystko, co mogłoby okazać się pomocne w plenerze. Ale fotografia to tylko jeden aspekt książki. Równie ważne są przemycane informacje na temat wyrzeczeń (koniecznych, choć nikt nie zagwarantuje sukcesu) i decyzji autora. To rodzaj poradnika dla tych wszystkich, którzy chcą wybrać zawód artystyczny i którzy będą musieli uzależnić karierę między innymi od szczęścia czy od umiejętności podejmowania szybkich a ryzykownych decyzji. David Noton pokazuje, ile satysfakcji dostarcza podobny zawód, ale też – jakie są jego ciemne strony.
Jak wiele publikacji fotograficznych Galaktyki, tak i ta przydaje się jako źródło inspiracji różnego rodzaju. Oczywiście amatorzy robienia zdjęć będą zapewne próbowali powtórzyć dokonania autora lub przynajmniej poszukają innego spojrzenia na znane tematy czy motywy. Ale wskazówki podawane przez Notona dają się uogólnić i jako takie dotrą do wszystkich tych, którzy parają się twórczością. Wyczytamy tu na przykład, jak wpływać na wenę, czy – jak ćwiczyć wyobraźnię. Nie można rzecz jasna traktować książki jako podręcznika kreatywności, ale też proste uwagi powinny wystarczyć, by przełamać twórczy kryzys. To zatem pomoc nieoceniona.
Poza względami praktycznymi, tom „W stronę lepszych zdjęć” docenić można i z uwagi na wartości estetyczne – przyjemnie ogląda się zdjęcia proponowane przez Notona, także te nietypowe – fotografie w podczerwieni. A że każda praca ma swoją krótką historię, wiąże się z drobną anegdotą bądź też z ciekawym wspomnieniem, przyjemnie zagłębić się w ten świat. Zmiany krajobrazu (w końcu Noton celowo udaje się w różne strony świata) dostarczają miłej dla oka różnorodności i to nie tylko w jednej dziedzinie fotografii. Ponadto autor co pewien czas zmienia sferę poszukiwań i stawia sobie rozmaite wyzwania – fotografuje na przykład dzikie zwierzęta, a przygoda, którą w ten sposób przeżywa (mimo że rzecz rozgrywa się w parku krajobrazowym), dostarcza niezapomnianych wrażeń, przynosi także czytelnikom ciekawą opowieść. Noton zresztą potrafi opowiadać, chociaż ogranicza się do kilkuakapitowych i maksymalnie skracanych historii. Zdjęcia dopowiedzą resztę. Album Galaktyki ma wiele zastosowań, warto zatem po niego sięgnąć nie tylko by poprawić jakość wykonywanych przez siebie fotografii.
Wyprawa po wenę
Dla kochających podróże każdy pretekst jest dobry, by rozpocząć kolejną eskapadę. David Noton zdecydował się na serię wypraw, by pokazać czytelnikom proces pracy nad zdjęciami. W jego książce „W stronę lepszych zdjęć” znajdą się zatem fotografie krajobrazowe oraz portrety, rzadziej fotografie tematyczne, warte uwagi ze względu na kompozycję, trudności przy wykonywaniu zdjęcia, ciekawostki czy względy estetyczne. Dziesięć podróży wiąże się ściśle z dziesięcioma poradami, które mogą być traktowane jako punkt wyjścia w działalności fotografa bądź też sposób na wywołanie weny u każdego, kto pracuje w zawodzie wymagającym kreatywności.
Nie ma tu długich i nużących wywodów, a kompozycja tomu jest bardzo klarowna. Każda wyprawa oznacza zestaw kilku lub kilkunastu zdjęć, każde zdjęcie omówione zostało w trzech fazach – „przed” (czyli przygotowań i szukania pomysłu), „w trakcie” (czyli rozwiązań technicznych, co oznacza nie tylko sprzęt, ale i całą logistykę czy sytuację przedstawioną ostatecznie w kadrze) oraz „po” (co dotyczy czasem odbioru, a czasem wrażeń samego autora, przemyśleń i dodatkowych wskazówek). Warto przy tym zaznaczyć, że Noton w komentarzach przyjmuje swobodny styl i bardzo często odnosi się do własnej prywatności, nie funkcjonuje jako odległy czy dystansujący się mistrz, ale stawia się w pozycji nauczyciela-kumpla, tak, by jednocześnie zdobyć zaufanie czytelników i nie przestraszyć ich formalnym tonem. Dzięki takiej postawie opisy pod zdjęciami zamieniają się często w zwierzenia lub sympatyczne wspomnienia, atrakcyjne w lekturze.
Swoją książką Noton dostarcza wiadomości z dziedziny fotografii, podaje dane techniczne zdjęcia (między innymi obiektyw i ustawienia przysłony) i opowiada, jak wyglądały przygotowania do pracy: czekanie na odpowiednie oświetlenie, komponowanie kadru, sposób prezentowania historii – wszystko, co mogłoby okazać się pomocne w plenerze. Ale fotografia to tylko jeden aspekt książki. Równie ważne są przemycane informacje na temat wyrzeczeń (koniecznych, choć nikt nie zagwarantuje sukcesu) i decyzji autora. To rodzaj poradnika dla tych wszystkich, którzy chcą wybrać zawód artystyczny i którzy będą musieli uzależnić karierę między innymi od szczęścia czy od umiejętności podejmowania szybkich a ryzykownych decyzji. David Noton pokazuje, ile satysfakcji dostarcza podobny zawód, ale też – jakie są jego ciemne strony.
Jak wiele publikacji fotograficznych Galaktyki, tak i ta przydaje się jako źródło inspiracji różnego rodzaju. Oczywiście amatorzy robienia zdjęć będą zapewne próbowali powtórzyć dokonania autora lub przynajmniej poszukają innego spojrzenia na znane tematy czy motywy. Ale wskazówki podawane przez Notona dają się uogólnić i jako takie dotrą do wszystkich tych, którzy parają się twórczością. Wyczytamy tu na przykład, jak wpływać na wenę, czy – jak ćwiczyć wyobraźnię. Nie można rzecz jasna traktować książki jako podręcznika kreatywności, ale też proste uwagi powinny wystarczyć, by przełamać twórczy kryzys. To zatem pomoc nieoceniona.
Poza względami praktycznymi, tom „W stronę lepszych zdjęć” docenić można i z uwagi na wartości estetyczne – przyjemnie ogląda się zdjęcia proponowane przez Notona, także te nietypowe – fotografie w podczerwieni. A że każda praca ma swoją krótką historię, wiąże się z drobną anegdotą bądź też z ciekawym wspomnieniem, przyjemnie zagłębić się w ten świat. Zmiany krajobrazu (w końcu Noton celowo udaje się w różne strony świata) dostarczają miłej dla oka różnorodności i to nie tylko w jednej dziedzinie fotografii. Ponadto autor co pewien czas zmienia sferę poszukiwań i stawia sobie rozmaite wyzwania – fotografuje na przykład dzikie zwierzęta, a przygoda, którą w ten sposób przeżywa (mimo że rzecz rozgrywa się w parku krajobrazowym), dostarcza niezapomnianych wrażeń, przynosi także czytelnikom ciekawą opowieść. Noton zresztą potrafi opowiadać, chociaż ogranicza się do kilkuakapitowych i maksymalnie skracanych historii. Zdjęcia dopowiedzą resztę. Album Galaktyki ma wiele zastosowań, warto zatem po niego sięgnąć nie tylko by poprawić jakość wykonywanych przez siebie fotografii.
wtorek, 8 maja 2012
Małgorzata Strękowska-Zaremba: Okropny Maciuś i Namolna Niania
Nasza Księgarnia, Warszawa 2012.
Brat Karolka
Koszmarny Karolek znalazł w rodzimej literaturze rywala. Okropny Maciuś, zdaniem wydawców, bije Koszmarnego Karolka na głowę. I naprawdę nie są to czcze przechwałki, tym razem można powiedzieć, że uczeń przerósł mistrza. W dodatku jeśli Koszmarny Karolek czasami budzi sprzeciw rodziców, bo Francesca Simon niespecjalnie dba o zdanie dorosłych, uznając, że nie da się pogodzić interesów tych dwóch grup, o tyle Okropny Maciuś przypadnie do gustu jednym i drugim. I, co najdziwniejsze, wcale nie straci w oczach maluchów, jako prawdziwy łobuz – i twórca najbardziej oryginalnych pomysłów. Małgorzata Strękowska-Zaremba, autorka sprawdzona i doświadczona w literaturze czwartej, wykorzystała pomysł ze znanej serii, przerobiła go, dostosowując do tradycji polskich opowieści dla dzieci i na bazie kreatywnego pastiszu zaproponowała tomik, którego jedynym mankamentem według krytyków będzie wtórność motywu niesfornego dziecka.
O ile Koszmarny Karolek poza swoją koszmarnością nie ma wyraźniejszego pomysłu na funkcjonowanie w codzienności, o tyle Okropny Maciuś taki pomysł posiada i całkiem udanie wciela w życie. Maciuś bowiem chce być piratem i dość konsekwentnie realizuje pirackie ideały. Problem w tym, że rodzice Maciusia nie są bierni i bezradni jak rodzice Karolka. Potrafią ukarać synka. Mama zatrudnia nawet Namolną Nianię, bo ze względu na pracę nie może sobie pozwolić na czynność wobec potomka. Namolna Niania to kolejny wróg ze świata dorosłych – zwłaszcza że planuje utemperować dziecko i zachowuje się z punktu widzenia kilkulatka mocno podejrzanie. Okropny Maciuś musi wypracować odpowiednią strategię działania, by pozbyć się Namolnej Niani lub przekonać ją, że jest naprawdę okropny. Jednak zwycięstwo coraz bardziej się oddala…
Choć porównania między obiema autorkami są nieuniknione, a Strękowska-Zaremba na szczęście przyznaje się do inspiracji Karolkiem, realizuje swój tekst z większym rozmachem. Nie chodzi tu o objętość czy sposób prowadzenia narracji, chociaż książka jest rzeczywiście minipowieścią a nie rozbudowanym opowiadaniem – i zawiera całą serię przygód, a o kreatywność w wymyślaniu wydarzeń. Tutaj zabawy w zerówce nie polegają tylko na przedrzeźnianiu się i wymyślaniu złośliwości, a przynoszą rozbudowane gry, na przykład w ukrywanie się (także w stroju koleżanki). Dzieci kłócą się wprawdzie i krytykują nawzajem, ale mają też sporo atrakcyjnych zajęć. Wizerunek Maciusia pirata poprawia też jego zachowanie w stosunku do malutkiej siostrzyczki Michasi, która bez przerwy chce buzi od swojego okropnego brata. Namolna Niania nie przypomina zarozumiałych superniań – wrogów nazbyt żywych dzieci. A rodzice nie załamują rąk nad potomkiem, za to znajdują sposoby na wygrywanie z nim walk. W tomie – pierwszym z cyklu – „Okropny Maciuś i Namolna Niania” dzieje się bardzo dużo, a akcja rozwija się w nieprzewidzianych przez maluchy kierunkach, często zaskakuje i dostarcza rozrywki.
Okropny Maciuś nie jest z gruntu zły, ale ponieważ chce być szefem piratów, nie może sobie pozwolić na bycie grzecznym. To element jego kreacji, narzucony niemal pomysł na istnienie. Ale dzięki temu przygody Maciusia dają się odczytywać przez pryzmat zabawy i wpływu wyobraźni na rozwój malucha. Okropny Maciuś prawie nigdy nie wychodzi z roli, a to oznacza, że może przenosić elementy zrodzone z fantazji na codzienność.
W narracji Strękowska-Zaremba także nawiązuje do stylu Simon, zwłaszcza w powiązaniu cech i zachowań bohaterów z ich imionami. Wybiera proste zdania, żeby kilkulatki nie miały problemów z samodzielnym czytaniem (w końcu zakazany owoc smakuje najlepiej). Tworzy krótkie rozdziały, powiązane pirackimi marzeniami Maciusia: to nie pojedyncze przygody, ale cała opowieść o doświadczeniach chłopca, który ze względu na swoje pomysły często wpada w niegroźne tarapaty. Autorka rzeczywiście boje na głowę oryginał – przede wszystkim dlatego, że poza uwodzącym dzieci pomysłem, potrafi też bezbłędnie opowiadać o świecie swojego bohatera. Francesca Simon mogłaby się uczyć od Strękowskiej-Zaremby przedstawiania akcji, która w równym stopniu czerpie z codzienności co z wyobraźni.
Brat Karolka
Koszmarny Karolek znalazł w rodzimej literaturze rywala. Okropny Maciuś, zdaniem wydawców, bije Koszmarnego Karolka na głowę. I naprawdę nie są to czcze przechwałki, tym razem można powiedzieć, że uczeń przerósł mistrza. W dodatku jeśli Koszmarny Karolek czasami budzi sprzeciw rodziców, bo Francesca Simon niespecjalnie dba o zdanie dorosłych, uznając, że nie da się pogodzić interesów tych dwóch grup, o tyle Okropny Maciuś przypadnie do gustu jednym i drugim. I, co najdziwniejsze, wcale nie straci w oczach maluchów, jako prawdziwy łobuz – i twórca najbardziej oryginalnych pomysłów. Małgorzata Strękowska-Zaremba, autorka sprawdzona i doświadczona w literaturze czwartej, wykorzystała pomysł ze znanej serii, przerobiła go, dostosowując do tradycji polskich opowieści dla dzieci i na bazie kreatywnego pastiszu zaproponowała tomik, którego jedynym mankamentem według krytyków będzie wtórność motywu niesfornego dziecka.
O ile Koszmarny Karolek poza swoją koszmarnością nie ma wyraźniejszego pomysłu na funkcjonowanie w codzienności, o tyle Okropny Maciuś taki pomysł posiada i całkiem udanie wciela w życie. Maciuś bowiem chce być piratem i dość konsekwentnie realizuje pirackie ideały. Problem w tym, że rodzice Maciusia nie są bierni i bezradni jak rodzice Karolka. Potrafią ukarać synka. Mama zatrudnia nawet Namolną Nianię, bo ze względu na pracę nie może sobie pozwolić na czynność wobec potomka. Namolna Niania to kolejny wróg ze świata dorosłych – zwłaszcza że planuje utemperować dziecko i zachowuje się z punktu widzenia kilkulatka mocno podejrzanie. Okropny Maciuś musi wypracować odpowiednią strategię działania, by pozbyć się Namolnej Niani lub przekonać ją, że jest naprawdę okropny. Jednak zwycięstwo coraz bardziej się oddala…
Choć porównania między obiema autorkami są nieuniknione, a Strękowska-Zaremba na szczęście przyznaje się do inspiracji Karolkiem, realizuje swój tekst z większym rozmachem. Nie chodzi tu o objętość czy sposób prowadzenia narracji, chociaż książka jest rzeczywiście minipowieścią a nie rozbudowanym opowiadaniem – i zawiera całą serię przygód, a o kreatywność w wymyślaniu wydarzeń. Tutaj zabawy w zerówce nie polegają tylko na przedrzeźnianiu się i wymyślaniu złośliwości, a przynoszą rozbudowane gry, na przykład w ukrywanie się (także w stroju koleżanki). Dzieci kłócą się wprawdzie i krytykują nawzajem, ale mają też sporo atrakcyjnych zajęć. Wizerunek Maciusia pirata poprawia też jego zachowanie w stosunku do malutkiej siostrzyczki Michasi, która bez przerwy chce buzi od swojego okropnego brata. Namolna Niania nie przypomina zarozumiałych superniań – wrogów nazbyt żywych dzieci. A rodzice nie załamują rąk nad potomkiem, za to znajdują sposoby na wygrywanie z nim walk. W tomie – pierwszym z cyklu – „Okropny Maciuś i Namolna Niania” dzieje się bardzo dużo, a akcja rozwija się w nieprzewidzianych przez maluchy kierunkach, często zaskakuje i dostarcza rozrywki.
Okropny Maciuś nie jest z gruntu zły, ale ponieważ chce być szefem piratów, nie może sobie pozwolić na bycie grzecznym. To element jego kreacji, narzucony niemal pomysł na istnienie. Ale dzięki temu przygody Maciusia dają się odczytywać przez pryzmat zabawy i wpływu wyobraźni na rozwój malucha. Okropny Maciuś prawie nigdy nie wychodzi z roli, a to oznacza, że może przenosić elementy zrodzone z fantazji na codzienność.
W narracji Strękowska-Zaremba także nawiązuje do stylu Simon, zwłaszcza w powiązaniu cech i zachowań bohaterów z ich imionami. Wybiera proste zdania, żeby kilkulatki nie miały problemów z samodzielnym czytaniem (w końcu zakazany owoc smakuje najlepiej). Tworzy krótkie rozdziały, powiązane pirackimi marzeniami Maciusia: to nie pojedyncze przygody, ale cała opowieść o doświadczeniach chłopca, który ze względu na swoje pomysły często wpada w niegroźne tarapaty. Autorka rzeczywiście boje na głowę oryginał – przede wszystkim dlatego, że poza uwodzącym dzieci pomysłem, potrafi też bezbłędnie opowiadać o świecie swojego bohatera. Francesca Simon mogłaby się uczyć od Strękowskiej-Zaremby przedstawiania akcji, która w równym stopniu czerpie z codzienności co z wyobraźni.
poniedziałek, 7 maja 2012
Eliza Piotrowska: Tupcio Chrupcio. Nie dam sobie dokuczać
Wilga, Warszawa 2012.
Przedszkolni prześladowcy
Tupcio Chrupcio Anny Casalis w polskiej wersji prezentowany maluchom przez Elizę Piotrowską ma problemy bliskie tym, które dręczą niemal wszystkie kilkulatki. Wspólna lektura i rozmowa z dzieckiem pozwoli wielu odbiorcom uniknąć rozmaitych przykrości lub nauczy ich, jak radzić sobie z tym, co czasem przerasta i przeraża. Tytuł kolejnego tomiku w serii o Tupciu Chrupciu, „Nie dam sobie dokuczać”, wskazuje na to, z jakimi kłopotami będzie musiał zmierzyć się tym razem mały mysi bohater. Oto bowiem grupka najstarszych w przedszkolu chłopaków wydaje się Chrupciowi bardzo intrygująca. Myszka próbuje się zaprzyjaźnić z przedszkolnymi rozrabiakami, lecz naraża się w ten sposób tylko na docinki, złośliwości a nawet prześladowania. Przedszkole przestaje jawić się jako miłe i ciekawe miejsce, a pobyt tam psuje Tupciowi humor. Bohater jednak nie umie rozmawiać o tym, co się stało – a przecież dorośli pomogliby mu w ciężkiej sytuacji, niekoniecznie przez bezpośrednie interwencje, których skutków dzieci się boją, ale przez przydatne porady.
W końcu Tupcio opowiada o wszystkim mamie i dowiaduje się, co zrobić, by uniknąć zaczepek. Zdobywa nowych przyjaciół i nie naraża się pani w przedszkolu – jak upatrzeni przez niego na początku koledzy. Tupcio już wie, jak się nie zachowywać i jak przeciwstawić się małoletnim łobuzom. Nie da się więcej zastraszyć. Z jego lekcji sporo wyniosą mali odbiorcy – spotkają się bowiem nie tylko z idyllicznym obrazem przedszkola, jaki najchętniej przestawiają autorzy w opowiastkach dla maluchów, ale i z tym, co stanowi przykrą stronę przedszkolnej (i nie tylko) przygody. Eliza Piotrowska pisze o zjawisku, na które trzeba zwrócić uwagę zwłaszcza dzisiaj, przy modzie na bezstresowe wychowanie i przy braku czasu oraz zapracowaniu rodziców. W każdej szkole znajdą się dzieci, które satysfakcję czerpią ze znęcania się nad słabszymi i z zastraszania młodszych. Tu odbiorcy dowiedzą się jednocześnie, że mogą zetknąć się z takimi łobuzami, i że podobne występki nie pozostaną bez kary.
Piotrowska już w samej narracji przemyca wskazówki zachowań dla bohatera i dla odbiorców. Wyraźnie potępia postawy starszaków, mówi, co powinien zrobić Tupcio Chrupcio, a właściwie sugeruje, jakie rozwiązanie byłoby dla niego najlepsze – doradza zatem jeszcze zanim fabuła wskaże dziecku, jak powinno zareagować. To jakby podwójna lekcja, utrwalenie prawidłowych zachowań w umyśle małego odbiorcy. Mniejszy nacisk natomiast kładzie autorka na emocje Tupcia Chrupcia – nie chce do końca wystraszyć dzieci i całkiem zniechęcić do przebywania w gronie rówieśników, dlatego też minimalizuje przedstawianie odczuć bohatera. Tupcio tym razem bardziej przeżywa wszystko na rysunkach (szczególnie wymowna jest w tym wypadku okładka, zestawienie dwóch najbardziej przykrych scenek: skulonej rozczarowanej myszki i pobrudzonego farbami przez oprawców jej ukochanego misia.
Tupcio Chrupcio ukazuje się w serii „Wychowanie przez czytanie” – wydawcy zachęcają rodziców do rozmowy z dzieckiem na temat doświadczeń bohatera, a żeby ułatwić to zadanie i przekonać także mniej kreatywnych, przedstawiają zestaw przykładowych pytań, które pozwolą na poznanie uczuć także tych skrytych dzieci. Sens tego opracowania najlepiej jawi się przy tomiku „Nie dam sobie dokuczać” – w końcu doznania Tupcia nie należą do przyjemnych, a dyskusja z dziećmi pozwoli jeśli nie uniknąć, to przynajmniej przyczynić się do zmniejszenia strachu czy złości. Książeczka może być też świetnym pretekstem do poznania nieujawnionych lęków pociechy – Tupcio Chrupcio przeżywa scenariusze wyjęte z życia przedszkolaka, w dodatku scenariusze bardzo prawdopodobne, chociaż w uproszczonej wersji. Łatwiej będzie maluchom otworzyć się przed rodzicami, gdy okaże się, że ulubiony bohater również miewa podobne problemy i nie wie, jak im zaradzić. Publikacja stanowi zatem nieocenioną pomoc dla rodziców, a tym mniej spostrzegawczym może pozwoli w porę zauważyć, że dziecko ma problemy, z którymi nie daje sobie rady.
Przedszkolni prześladowcy
Tupcio Chrupcio Anny Casalis w polskiej wersji prezentowany maluchom przez Elizę Piotrowską ma problemy bliskie tym, które dręczą niemal wszystkie kilkulatki. Wspólna lektura i rozmowa z dzieckiem pozwoli wielu odbiorcom uniknąć rozmaitych przykrości lub nauczy ich, jak radzić sobie z tym, co czasem przerasta i przeraża. Tytuł kolejnego tomiku w serii o Tupciu Chrupciu, „Nie dam sobie dokuczać”, wskazuje na to, z jakimi kłopotami będzie musiał zmierzyć się tym razem mały mysi bohater. Oto bowiem grupka najstarszych w przedszkolu chłopaków wydaje się Chrupciowi bardzo intrygująca. Myszka próbuje się zaprzyjaźnić z przedszkolnymi rozrabiakami, lecz naraża się w ten sposób tylko na docinki, złośliwości a nawet prześladowania. Przedszkole przestaje jawić się jako miłe i ciekawe miejsce, a pobyt tam psuje Tupciowi humor. Bohater jednak nie umie rozmawiać o tym, co się stało – a przecież dorośli pomogliby mu w ciężkiej sytuacji, niekoniecznie przez bezpośrednie interwencje, których skutków dzieci się boją, ale przez przydatne porady.
W końcu Tupcio opowiada o wszystkim mamie i dowiaduje się, co zrobić, by uniknąć zaczepek. Zdobywa nowych przyjaciół i nie naraża się pani w przedszkolu – jak upatrzeni przez niego na początku koledzy. Tupcio już wie, jak się nie zachowywać i jak przeciwstawić się małoletnim łobuzom. Nie da się więcej zastraszyć. Z jego lekcji sporo wyniosą mali odbiorcy – spotkają się bowiem nie tylko z idyllicznym obrazem przedszkola, jaki najchętniej przestawiają autorzy w opowiastkach dla maluchów, ale i z tym, co stanowi przykrą stronę przedszkolnej (i nie tylko) przygody. Eliza Piotrowska pisze o zjawisku, na które trzeba zwrócić uwagę zwłaszcza dzisiaj, przy modzie na bezstresowe wychowanie i przy braku czasu oraz zapracowaniu rodziców. W każdej szkole znajdą się dzieci, które satysfakcję czerpią ze znęcania się nad słabszymi i z zastraszania młodszych. Tu odbiorcy dowiedzą się jednocześnie, że mogą zetknąć się z takimi łobuzami, i że podobne występki nie pozostaną bez kary.
Piotrowska już w samej narracji przemyca wskazówki zachowań dla bohatera i dla odbiorców. Wyraźnie potępia postawy starszaków, mówi, co powinien zrobić Tupcio Chrupcio, a właściwie sugeruje, jakie rozwiązanie byłoby dla niego najlepsze – doradza zatem jeszcze zanim fabuła wskaże dziecku, jak powinno zareagować. To jakby podwójna lekcja, utrwalenie prawidłowych zachowań w umyśle małego odbiorcy. Mniejszy nacisk natomiast kładzie autorka na emocje Tupcia Chrupcia – nie chce do końca wystraszyć dzieci i całkiem zniechęcić do przebywania w gronie rówieśników, dlatego też minimalizuje przedstawianie odczuć bohatera. Tupcio tym razem bardziej przeżywa wszystko na rysunkach (szczególnie wymowna jest w tym wypadku okładka, zestawienie dwóch najbardziej przykrych scenek: skulonej rozczarowanej myszki i pobrudzonego farbami przez oprawców jej ukochanego misia.
Tupcio Chrupcio ukazuje się w serii „Wychowanie przez czytanie” – wydawcy zachęcają rodziców do rozmowy z dzieckiem na temat doświadczeń bohatera, a żeby ułatwić to zadanie i przekonać także mniej kreatywnych, przedstawiają zestaw przykładowych pytań, które pozwolą na poznanie uczuć także tych skrytych dzieci. Sens tego opracowania najlepiej jawi się przy tomiku „Nie dam sobie dokuczać” – w końcu doznania Tupcia nie należą do przyjemnych, a dyskusja z dziećmi pozwoli jeśli nie uniknąć, to przynajmniej przyczynić się do zmniejszenia strachu czy złości. Książeczka może być też świetnym pretekstem do poznania nieujawnionych lęków pociechy – Tupcio Chrupcio przeżywa scenariusze wyjęte z życia przedszkolaka, w dodatku scenariusze bardzo prawdopodobne, chociaż w uproszczonej wersji. Łatwiej będzie maluchom otworzyć się przed rodzicami, gdy okaże się, że ulubiony bohater również miewa podobne problemy i nie wie, jak im zaradzić. Publikacja stanowi zatem nieocenioną pomoc dla rodziców, a tym mniej spostrzegawczym może pozwoli w porę zauważyć, że dziecko ma problemy, z którymi nie daje sobie rady.
niedziela, 6 maja 2012
Joanna Fabicka: Seks i inne przykrości
W.A.B., Warszawa 2012 (wyd. II).
Dojrzewanie Rudolfa
Za każdym razem, z każdym tomem przygód Rudolfa Gąbczaka wydaje się, że Joanna Fabicka osiągnęła już w narracji apogeum szaleństw i od teraz będzie już tylko naśladować samą siebie. I za każdym razem autorka udowadnia, że pomysłów ma jeszcze mnóstwo (także tych kontrowersyjnych…) i – że poprzednie części niezwykłego cyklu właściwie były zaledwie wstępem, niewinną zabawą przed tym, co ma właśnie nastąpić. W trzeciej powieści o Rudolfie, czyli książce „Seks i inne przykrości”, trzęsienia ziemi są na porządku dziennym i aż dziw bierze, że ktokolwiek wychodzi żywy z zamieszania z lubością generowanego przez pisarkę.
Ojciec Rudolfa zapisuje się do partii, przyjaciel i wróg chłopaka, BB Blacha wstępuje do młodzieżowej organizacji ultraprawicowej, a Elka jest w ciąży z Ozyrysem, czarnoskórym kolegą, który właśnie wyjechał na stypendium do Londynu. Rodzina Gąbczaków gości uchodźców albańskich, Gonzo podpada pani katechetce, a babcia straszy w ogródku. Bo tym razem Fabicka zaczyna uśmiercać najstarsze pokolenie, do groteski, absurdu i wyolbrzymień dodając jeszcze czarny humor. Nie tylko babcia rozstaje się ze światem – ale tylko ona potrafi zza grobu narobić tak wiele zamieszania. Rudolf, który musi mierzyć się z pomysłami rodziny i służy Elce za podporę duchową i zastępczego ojca jej nienarodzonego dziecka, na nadmiar stresu zaczyna reagować napadami snu. Lekarz bagatelizuje sprawę, obiecując, że wszystko zmieni się, gdy chłopak rozpocznie współżycie płciowe. A Rudolf chciałby, ale jego ukochana nie zwraca na niego uwagi…
Nie brakuje i tutaj odniesień aktualnych (aktualnych w 2005 roku): poza publicystycznymi komentarzami pojawiają się też motywy ponadczasowe lub przynajmniej wciąż istotne w oczach dzisiejszego czytelnika. Jedną z warstw powieści jest w końcu satyra zaangażowana. Fabicka wyostrza również obserwacje obyczajowe, w jej książce przejrzeć się mogą przedstawiciele różnych subkultur. Nie dość, że autorka nie kopiuje własnych pomysłów, to jeszcze przez cały czas wprowadza nowe i oryginalne wątki, które niewyobrażalnie przyspieszają akcję i przyczyniają się do potęgowania wrażenia chaosu w świecie Rudolfa Gąbczaka. Bohater ma już siedemnaście lat i nie jest tak bardzo naiwny jak w pierwszej historii, ale w dalszym ciągu bez przerwy będzie śmieszyć czytelników.
Jest też jeden moment, w którym Fabicka udowadnia, że potrafi też być wzruszająca – i to nie za sprawą prostych chwytów, a przez odwołanie do naprawdę trudnego tematu. Rudolf i BB Blacha odwiedzają przed Bożym Narodzeniem szpital dziecięcy: tam to uznawany za niezbyt inteligentnego i kompletnie niewrażliwego chłopak ma szansę zrehabilitować się za wszystkie niewybaczalne postępki – znajduje wspólny język z nieuleczalnie chorymi maluchami i rozmawia z nimi o śmierci, poznając najskrytsze lęki dzieci. Jedną sceną Joanna Fabicka przywraca rangę całej serii – która mogłaby zostać uznana za ekstrawagancki popis narracyjny, a niekoniecznie literaturę dla młodzieży i dorosłych.
Ale naprawdę „Seks i inne przykrości” to książka poprawiająca humor. Pełna mało wiarygodnych kreacji i sytuacji, w które ciężko uwierzyć. Przesycona humorystycznymi scenkami, zawierająca bogatą galerię postaci oraz satyrycznych komentarzy do polskiej rzeczywistości. To książka-wulkan, kipiąca energią, pełna dziwnych wydarzeń, ale i pozwalająca na sympatię wobec Rudolfa Gąbczaka. Fabicka pisze odważnie, a przy tym ciekawie. Celnie trafia swoimi opiniami w rozmaite bolączki kraju. Nie kopiuje nikogo, ma swój własny rozpoznawalny styl, stawia na śmiech – szczery, nieskrępowany konwenansami i wolny od tematów tabu. Odrzuca poprawność polityczną, dzięki temu stworzyła zresztą serię, od której trudno się oderwać. I chociaż Rudolf nie jest typowym nastolatkiem i nie ma zwyczajnych problemów, tom wart jest polecenia wszystkim spragnionym inteligentnej rozrywki i błyskotliwego, kąśliwego humoru.
Dojrzewanie Rudolfa
Za każdym razem, z każdym tomem przygód Rudolfa Gąbczaka wydaje się, że Joanna Fabicka osiągnęła już w narracji apogeum szaleństw i od teraz będzie już tylko naśladować samą siebie. I za każdym razem autorka udowadnia, że pomysłów ma jeszcze mnóstwo (także tych kontrowersyjnych…) i – że poprzednie części niezwykłego cyklu właściwie były zaledwie wstępem, niewinną zabawą przed tym, co ma właśnie nastąpić. W trzeciej powieści o Rudolfie, czyli książce „Seks i inne przykrości”, trzęsienia ziemi są na porządku dziennym i aż dziw bierze, że ktokolwiek wychodzi żywy z zamieszania z lubością generowanego przez pisarkę.
Ojciec Rudolfa zapisuje się do partii, przyjaciel i wróg chłopaka, BB Blacha wstępuje do młodzieżowej organizacji ultraprawicowej, a Elka jest w ciąży z Ozyrysem, czarnoskórym kolegą, który właśnie wyjechał na stypendium do Londynu. Rodzina Gąbczaków gości uchodźców albańskich, Gonzo podpada pani katechetce, a babcia straszy w ogródku. Bo tym razem Fabicka zaczyna uśmiercać najstarsze pokolenie, do groteski, absurdu i wyolbrzymień dodając jeszcze czarny humor. Nie tylko babcia rozstaje się ze światem – ale tylko ona potrafi zza grobu narobić tak wiele zamieszania. Rudolf, który musi mierzyć się z pomysłami rodziny i służy Elce za podporę duchową i zastępczego ojca jej nienarodzonego dziecka, na nadmiar stresu zaczyna reagować napadami snu. Lekarz bagatelizuje sprawę, obiecując, że wszystko zmieni się, gdy chłopak rozpocznie współżycie płciowe. A Rudolf chciałby, ale jego ukochana nie zwraca na niego uwagi…
Nie brakuje i tutaj odniesień aktualnych (aktualnych w 2005 roku): poza publicystycznymi komentarzami pojawiają się też motywy ponadczasowe lub przynajmniej wciąż istotne w oczach dzisiejszego czytelnika. Jedną z warstw powieści jest w końcu satyra zaangażowana. Fabicka wyostrza również obserwacje obyczajowe, w jej książce przejrzeć się mogą przedstawiciele różnych subkultur. Nie dość, że autorka nie kopiuje własnych pomysłów, to jeszcze przez cały czas wprowadza nowe i oryginalne wątki, które niewyobrażalnie przyspieszają akcję i przyczyniają się do potęgowania wrażenia chaosu w świecie Rudolfa Gąbczaka. Bohater ma już siedemnaście lat i nie jest tak bardzo naiwny jak w pierwszej historii, ale w dalszym ciągu bez przerwy będzie śmieszyć czytelników.
Jest też jeden moment, w którym Fabicka udowadnia, że potrafi też być wzruszająca – i to nie za sprawą prostych chwytów, a przez odwołanie do naprawdę trudnego tematu. Rudolf i BB Blacha odwiedzają przed Bożym Narodzeniem szpital dziecięcy: tam to uznawany za niezbyt inteligentnego i kompletnie niewrażliwego chłopak ma szansę zrehabilitować się za wszystkie niewybaczalne postępki – znajduje wspólny język z nieuleczalnie chorymi maluchami i rozmawia z nimi o śmierci, poznając najskrytsze lęki dzieci. Jedną sceną Joanna Fabicka przywraca rangę całej serii – która mogłaby zostać uznana za ekstrawagancki popis narracyjny, a niekoniecznie literaturę dla młodzieży i dorosłych.
Ale naprawdę „Seks i inne przykrości” to książka poprawiająca humor. Pełna mało wiarygodnych kreacji i sytuacji, w które ciężko uwierzyć. Przesycona humorystycznymi scenkami, zawierająca bogatą galerię postaci oraz satyrycznych komentarzy do polskiej rzeczywistości. To książka-wulkan, kipiąca energią, pełna dziwnych wydarzeń, ale i pozwalająca na sympatię wobec Rudolfa Gąbczaka. Fabicka pisze odważnie, a przy tym ciekawie. Celnie trafia swoimi opiniami w rozmaite bolączki kraju. Nie kopiuje nikogo, ma swój własny rozpoznawalny styl, stawia na śmiech – szczery, nieskrępowany konwenansami i wolny od tematów tabu. Odrzuca poprawność polityczną, dzięki temu stworzyła zresztą serię, od której trudno się oderwać. I chociaż Rudolf nie jest typowym nastolatkiem i nie ma zwyczajnych problemów, tom wart jest polecenia wszystkim spragnionym inteligentnej rozrywki i błyskotliwego, kąśliwego humoru.
Subskrybuj:
Posty (Atom)