Wilga, Warszawa 2012.
Smak Afryki
Pytania wymyślane przez dzieci niejednokrotnie wprawiają w zakłopotanie dorosłych – którzy uświadamiają sobie, na jak wiele intrygujących kwestii tak naprawdę nie znają sensownych odpowiedzi. Ale te same pytania, które w dzisiejszym świecie spowodują jedynie wzruszenie ramionami, czy – w najlepszym wypadku – odesłanie do encyklopedii, a raczej – internetu – mogą stać się podstawą wymyślanych przez ludzi o twórczych umysłach legend i baśni. Afrykańska w duchu seria „Opowieści z Tinga Tinga” opiera się właśnie na takich zagadkach, rozwijanych w niezwykłych kierunkach. Nie dostarcza naukowych wyjaśnień, ale ich bajkowe odpowiedniki z pewnością usatysfakcjonują maluchy.
Sam motyw zadawania pytań o przyczynę łączy psychikę dzieci i ludów pierwotnych – o ile jednak te pierwsze oczekują odpowiedzi, która zaspokoiłaby ich ciekawość, te drugie wypracowują własne wyjaśnienia, które potem zachwycają czytelników-odbiorców z innych kultur – ze względu na prostotę, a i odległość skojarzeń, niezwykłą logikę i pomysły, z których wyrastają najlepsze bajki. Dlatego też „Opowieści z Tinga Tinga” będą się cieszyć słusznym uznaniem dzieci i rodziców – jako dowód na potęgę fantazji, ale i jako zbiór nieskomplikowanych opowiastek niosących nadzieję, optymistycznych i ciekawych. „Opowieści z Tinga Tinga” są wolne od wszechobecnego dzisiaj dydaktyzmu, nie ma w nich na siłę wtłaczanych wiadomości encyklopedycznych. Czysta wyobraźnia, dobry humor i mnóstwo kolorów. Krótkie zdania, akcenty składniowe podkreślane większą lub pogrubioną czcionką i zabawa, płynąca z nieskrępowanej wyobraźni.
Każdy z bohaterów „Opowieści z Tinga Tinga” ma jakiś problem, który prowokuje do zmiany, poszukiwania rozwiązań lub chociaż wytłumaczenia konkretnego stanu rzeczy. Kameleon, bohater tomu „Dlaczego kameleon zmienia kolor?” jest szary i nieciekawy. Nie zna żadnej tingasztuczki i nie potrafi zaimponować przyjaciołom w dżungli. Nie wierzy, że ma jakikolwiek talent, dlatego też coraz mniej lubi wspólne zabawy. Słoń z kolei, opisany w tomie „Dlaczego słoń ma trąbę?” nie posiada zmysłu węchu – nie ma bowiem nosa. Zwierzęta nie wiedzą, jak powiedzieć przyjacielowi, że brzydko pachnie; zwłaszcza że trudno temu zaradzić. Historia o słoniu funkcjonowała już wcześniej dzięki bajce Kiplinga „Dlaczego słoń ma długi nos” – teraz przybiera nowy, prostszy kształt, choć idea pozostaje.
Cechą charakterystyczną opowieści z tej serii jest maksymalne upraszczanie narracji. Słowa nie zajmują tu zbyt wiele miejsca, akcja koncentruje się i materializuje w krótkich wypowiedziach bohaterów-zwierząt, czasem wtrącających obce słowo dla uwiarygodnienia egzotyki. Nie ma tu rozbudowanych wypowiedzi, za to sporo jest emocji i wykrzyknień. Wrażenie skrótowości potęguje też wyróżnianie pojedynczych słów w kolejnych zdaniach. Dzięki temu akcja toczy się szybko, jest wyrazista i nie zmęczy dzieci.
Afrykę przywodzi na myśl także sposób ilustrowania książek. Maluchom spodobają się zapewne żywe kolory i proste kształty. Co ciekawe, nad realizm stawiana jest tu symbolika. Do tego postacie wyizolowane są z kontekstu, lecz najczęściej uchwycone w ruchu. Każda wygląda inaczej i każda ma łatwe do wskazania nawet przez dzieci cechy. Dzięki temu każdy rysunek można będzie podziwiać długo, upajając się mnogością kolorów i pomysłów na prezentowanie niezwykłych postaci. „Opowieści z Tinga Tinga” pozwalają oddalić się od standardowych fabuł i przewidywalnych narracji. Dostarczą rozrywki maluchom i udowodnią, jak istotna okazuje się wyobraźnia – także w szukaniu wytłumaczenia niezrozumiałych zjawisk.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
środa, 30 maja 2012
Matthieu de Laubier, Marie Aubinais, Gwénaëlle Boulet, Catherine Proteaux: O Grzesiu, chłopczyku, który nie przestawał zadawać pytań
Znak, Kraków 2012.
Co powiedzieć?
Dzieci zadają często bardzo trudne pytania, przypadkiem trafiają w sedno filozogicznych refleksji, czym mogą wprawić w zakłopotanie dorosłych. Autorzy tomiku „O Grzesiu, chłopczyku, który nie przestał zadawać pytań” próbują przyjść z pomocą zmęczonym odpowiadaniem na niezliczone wątpliwości maluchów. Cała książka składa się z sekwencji pytań dziecka-bohatera oraz krótkich wyjaśnień jego rodziców i opiekunów. Pytania pokrywają się zwykle z tymi stawianymi przez dociekliwe kilkulatki, odpowiedzi natomiast są krótkie i konkretne, nie prowadzą do rozwijania rozmowy (przynajmniej w samej książce), ale pozwalają zaspokoić pierwszą ciekawość i dać dziecku trochę do myślenia.
Grzesia intryguje wszystko. W przedszkolu, w domu, na spacerze, w telewizji – wszędzie znajdą się tematy, które w młodym umyśle rodzą coraz więcej pytań. Dziecko przez cały czas porównuje siebie z innymi, chce wiedzieć, dlaczego nie jest taki sam jak kolega, dlaczego inaczej rysuje, dziwią go odmienne zachowania i obyczaje. Oczywiście Grześ chce wiedzieć, skąd się biorą dzieci, jak powstał świat, czym jest strach i śmierć, czy – dlaczego trzeba słuchać rodziców. Chce zrozumieć biedę i niepełnosprawność, problem rozbitych rodzin i motywacje niegrzecznych dzieci. Każde powtarzalne najczęściej wydarzenie staje się dla niego pretekstem do kolejnych rozważań. Grześ idealnie naśladuje zachowania maluchów, jest w swoich postawach szczery i przekonujący: to dobrze stworzona postać.
Rodzice i nauczyciele (pani w przedszkolu) nigdy nie tracą cierpliwości, ale też nie rozwijają żadnego tematu przesadnie. Za każdym razem próbują przemycać w swoich odpowiedziach lekcje zachowania i podbudować w dziecku jego poczucie własnej wartości. Doradzają, jak postępować w trudnych sytuacjach – i są to rzeczowe podpowiedzi i wskazówki. Dziecko dowie się z nich, jak reagować, gdy ktoś robi mu krzywdę – i jak pokonywać własne ograniczenia. To z pewnością docenią ci rodzice, którzy nie mają pojęcia, jak rozwiązać sporne zagadnienia. Rodzice Grzesia potrafią znaleźć rozsądne wyjście z każdej sytuacji, budzą zatem zaufanie jako autorytety dla maluchów. Co ciekawe, w temacie religii nie mają wspólnego zdania. Autorzy wybrnęli z problematyczności różnych wiar, by poszerzyć grono czytelników i nie narażać się na podejrzenia o faworyzowanie jednego stanowiska. Gdy Grześ porusza temat związany z życiem po śmierci lub – po prostu z religią, tata prezentuje postawę agnostyka, mama natomiast ogólnikowo wyjaśnia, jak te sprawy reguluje religia. To rozwiązanie ostrożne i zachowawcze, ale pozwoli dziecku poznać różne stanowiska i punkty widzenia – i przyzwyczai je do rozmaitych poglądów.
Żeby książeczka była dla dzieci atrakcyjna (przecież zawiera kwestie ważne i poważne, przedstawiane rzeczowo i bez miejsca na żarty), została po pierwsze – ładnie wydana (gruba i miękka w dotyku okładka, ciekawy format) i po drugie – przygotowana w formie quasi-komiksu. Każde pytanie zostało zgrabnie wplecione w osobny rysunek (przypominający przygody Mikołajka!). Do tego dochodzi prosta, kolorowa i czerpiąca z symboliki ilustracja, która pomaga w utrwaleniu uzyskanej właśnie wiedzy. Pod nią znajduje się prosta podpowiedź, warta zapamiętania myśl, wskazówka przydatna w życiu i objaśniająca świat.
W tomie przeznaczonym do wspólnej lektury znalazło się także miejsce na kilka podpowiedzi dla rodziców. Do aneksu trafiły fachowe omówienia poszczególnych rozdziałów – dzięki temu dorośli będą mogli poznać motywacje maluchów i najbardziej typowe zachowania. Ta mała książeczka stanowi nieocenioną pomoc w najtrudniejszych rozmowach. To zebrane w pigułce tematy intrygujących przemyśleń dziecka i porady, jak rozmawiać, kiedy nie wiadomo, co powiedzieć.
Co powiedzieć?
Dzieci zadają często bardzo trudne pytania, przypadkiem trafiają w sedno filozogicznych refleksji, czym mogą wprawić w zakłopotanie dorosłych. Autorzy tomiku „O Grzesiu, chłopczyku, który nie przestał zadawać pytań” próbują przyjść z pomocą zmęczonym odpowiadaniem na niezliczone wątpliwości maluchów. Cała książka składa się z sekwencji pytań dziecka-bohatera oraz krótkich wyjaśnień jego rodziców i opiekunów. Pytania pokrywają się zwykle z tymi stawianymi przez dociekliwe kilkulatki, odpowiedzi natomiast są krótkie i konkretne, nie prowadzą do rozwijania rozmowy (przynajmniej w samej książce), ale pozwalają zaspokoić pierwszą ciekawość i dać dziecku trochę do myślenia.
Grzesia intryguje wszystko. W przedszkolu, w domu, na spacerze, w telewizji – wszędzie znajdą się tematy, które w młodym umyśle rodzą coraz więcej pytań. Dziecko przez cały czas porównuje siebie z innymi, chce wiedzieć, dlaczego nie jest taki sam jak kolega, dlaczego inaczej rysuje, dziwią go odmienne zachowania i obyczaje. Oczywiście Grześ chce wiedzieć, skąd się biorą dzieci, jak powstał świat, czym jest strach i śmierć, czy – dlaczego trzeba słuchać rodziców. Chce zrozumieć biedę i niepełnosprawność, problem rozbitych rodzin i motywacje niegrzecznych dzieci. Każde powtarzalne najczęściej wydarzenie staje się dla niego pretekstem do kolejnych rozważań. Grześ idealnie naśladuje zachowania maluchów, jest w swoich postawach szczery i przekonujący: to dobrze stworzona postać.
Rodzice i nauczyciele (pani w przedszkolu) nigdy nie tracą cierpliwości, ale też nie rozwijają żadnego tematu przesadnie. Za każdym razem próbują przemycać w swoich odpowiedziach lekcje zachowania i podbudować w dziecku jego poczucie własnej wartości. Doradzają, jak postępować w trudnych sytuacjach – i są to rzeczowe podpowiedzi i wskazówki. Dziecko dowie się z nich, jak reagować, gdy ktoś robi mu krzywdę – i jak pokonywać własne ograniczenia. To z pewnością docenią ci rodzice, którzy nie mają pojęcia, jak rozwiązać sporne zagadnienia. Rodzice Grzesia potrafią znaleźć rozsądne wyjście z każdej sytuacji, budzą zatem zaufanie jako autorytety dla maluchów. Co ciekawe, w temacie religii nie mają wspólnego zdania. Autorzy wybrnęli z problematyczności różnych wiar, by poszerzyć grono czytelników i nie narażać się na podejrzenia o faworyzowanie jednego stanowiska. Gdy Grześ porusza temat związany z życiem po śmierci lub – po prostu z religią, tata prezentuje postawę agnostyka, mama natomiast ogólnikowo wyjaśnia, jak te sprawy reguluje religia. To rozwiązanie ostrożne i zachowawcze, ale pozwoli dziecku poznać różne stanowiska i punkty widzenia – i przyzwyczai je do rozmaitych poglądów.
Żeby książeczka była dla dzieci atrakcyjna (przecież zawiera kwestie ważne i poważne, przedstawiane rzeczowo i bez miejsca na żarty), została po pierwsze – ładnie wydana (gruba i miękka w dotyku okładka, ciekawy format) i po drugie – przygotowana w formie quasi-komiksu. Każde pytanie zostało zgrabnie wplecione w osobny rysunek (przypominający przygody Mikołajka!). Do tego dochodzi prosta, kolorowa i czerpiąca z symboliki ilustracja, która pomaga w utrwaleniu uzyskanej właśnie wiedzy. Pod nią znajduje się prosta podpowiedź, warta zapamiętania myśl, wskazówka przydatna w życiu i objaśniająca świat.
W tomie przeznaczonym do wspólnej lektury znalazło się także miejsce na kilka podpowiedzi dla rodziców. Do aneksu trafiły fachowe omówienia poszczególnych rozdziałów – dzięki temu dorośli będą mogli poznać motywacje maluchów i najbardziej typowe zachowania. Ta mała książeczka stanowi nieocenioną pomoc w najtrudniejszych rozmowach. To zebrane w pigułce tematy intrygujących przemyśleń dziecka i porady, jak rozmawiać, kiedy nie wiadomo, co powiedzieć.
wtorek, 29 maja 2012
Anna Fryczkowska: Starsza pani wnika
Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.
Wbrew stereotypom
Jako czytadła najlepiej sprawdzają się te kryminały, które poza dobrze skonstruowaną intrygą zawierają też fabułę bliską zwyczajnemu życiu. I chociaż nikt nie życzyłby sobie, by historie z tomu „Starsza pani wnika” zdarzały się na co dzień w bliskim czy dalszym sąsiedztwie, Annie Fryczkowskiej udało się stworzyć powieść naturalną i kuszącą normalnością (poza elementami tragedii). Motyw pomysłowej i przedsiębiorczej staruszki, świadomej zalet i wad podeszłego wieku i przekształcającej się w spostrzegawczego detektywa, zyskał tu nowy wymiar. Halina wciąż czuje się młodo, nauczyła się obsługi komputera i starannie unika zachowań, które zawsze irytowały ją w staruszkach. Opiekuje się prawie trzydziestoletnim wnukiem, fajtłapowatym Jarciem oraz okolicznymi bezdomnymi kotami. Ale ktoś zaczyna mordować kolejne zwierzęta ze szczególnym okrucieństwem. Tymczasem niesamodzielny wciąż Jaro chce zostać prywatnym detektywem, chociaż cała wiedza, jaką ma na temat tego zawodu, pochodzi z filmów sensacyjnych. Jaro przyjmuje nawet pierwsze zlecenie, a jego babcia czuje, że musi pomóc niezaradnemu wnukowi…
Gromadka dziarskich staruszek po raz kolejny wkracza do literatury rozrywkowej – dziś już zaczyna to być trendem w pewnym typie lektur. Niemedialna starość zyskuje odmienne oblicze: Halina i jej przyjaciółki walczą ze stereotypami na temat rówieśników, a przy okazji i chronią się przed psychicznym przynajmniej zniedołężnieniem. Energiczne i pomysłowe starsze panie mają nie tylko mnóstwo zadań na chwilę obecną (uprawiają nordic walking, chodzą na zajęcia z Uniwersytetu Trzeciego Wieku), ale i całe mnóstwo sekretów z przeszłości. Przy ich żywiołowości rozlazły i niezbyt ambitny Jarcio zasługuje jedynie na litość. Jego pomysł na życie natomiast może budzić tylko śmiech. Jednak z rozwojem akcji następuje prawdziwa metamorfoza bohaterów.
Fryczkowska łączy w powieści dwie intrygi – jedna dotyczy morderstwa donżuana Tymoteusza Maciejki. Druga – traktowania bezdomnych kotów. O ile pierwszy temat wydaje się dość typowy, a przynajmniej często obecny w kryminałach, o tyle drugi może naprawdę wstrząsnąć czytelniczkami – w wymyślaniu tortur dla kotów jest bowiem oprawca zwierząt bardzo kreatywny. Co ciekawe, próbuje autorka przemycić w książce przyczynę zachowań zwyrodniałego mężczyzny – lecz nie wiem, czy przekona w ten sposób odbiorczynie do odważnej kreacji postaci. Obecność dręczyciela kotów, a nie kwestia zamordowania człowieka, wytrąca tę powieść ze sfery komedii kryminalnej w stronę kryminału, nie pozbawia jej jednak zalet czytadła i lekkiej rozrywkowej powieści.
Konsekwentnie rezygnuje autorka z usług profesjonalistów w procesie prowadzenia śledztwa. Od początku nad sprawami pracują amatorzy, ich jedyną bronią staje się wiedza zaczerpnięta z seriali kryminalnych oraz stereotypów (także rozpowszechnianych w literaturze tego typu). Liczy się zatem spryt, inteligencja, przypadek, czasem brawura i szczęście. Anna Fryczkowska może natomiast sugerować historię bliską codzienności. Dyskretnie towarzyszy swoim bohaterom, zna ich lęki i marzenia, dostrzega problemy, lecz nie ingeruje w nie. Przezroczysta w narracji opowieść toczy się swoim trybem i przypomina faktycznie zwyczajne życie. Duża w tym zasługa niewidocznej autorki i sukces w literackiej szczerości. „Starsza pani wnika” to książka napisana z humorem i pomysłem, wolna od skostniałych struktur, tak często nadających ton kryminałom. Fryczkowska może mnożyć wątki i zagadnienia nie po to, by zamaskować niedoskonałości intrygi, a po to, by uzmysłowić odbiorcom swoją spostrzegawczość i uprawdopodobnić tekst. Pomijając drastyczne sceny i cierpienia kotów - przynosi wytchnienie i bawi.
Wbrew stereotypom
Jako czytadła najlepiej sprawdzają się te kryminały, które poza dobrze skonstruowaną intrygą zawierają też fabułę bliską zwyczajnemu życiu. I chociaż nikt nie życzyłby sobie, by historie z tomu „Starsza pani wnika” zdarzały się na co dzień w bliskim czy dalszym sąsiedztwie, Annie Fryczkowskiej udało się stworzyć powieść naturalną i kuszącą normalnością (poza elementami tragedii). Motyw pomysłowej i przedsiębiorczej staruszki, świadomej zalet i wad podeszłego wieku i przekształcającej się w spostrzegawczego detektywa, zyskał tu nowy wymiar. Halina wciąż czuje się młodo, nauczyła się obsługi komputera i starannie unika zachowań, które zawsze irytowały ją w staruszkach. Opiekuje się prawie trzydziestoletnim wnukiem, fajtłapowatym Jarciem oraz okolicznymi bezdomnymi kotami. Ale ktoś zaczyna mordować kolejne zwierzęta ze szczególnym okrucieństwem. Tymczasem niesamodzielny wciąż Jaro chce zostać prywatnym detektywem, chociaż cała wiedza, jaką ma na temat tego zawodu, pochodzi z filmów sensacyjnych. Jaro przyjmuje nawet pierwsze zlecenie, a jego babcia czuje, że musi pomóc niezaradnemu wnukowi…
Gromadka dziarskich staruszek po raz kolejny wkracza do literatury rozrywkowej – dziś już zaczyna to być trendem w pewnym typie lektur. Niemedialna starość zyskuje odmienne oblicze: Halina i jej przyjaciółki walczą ze stereotypami na temat rówieśników, a przy okazji i chronią się przed psychicznym przynajmniej zniedołężnieniem. Energiczne i pomysłowe starsze panie mają nie tylko mnóstwo zadań na chwilę obecną (uprawiają nordic walking, chodzą na zajęcia z Uniwersytetu Trzeciego Wieku), ale i całe mnóstwo sekretów z przeszłości. Przy ich żywiołowości rozlazły i niezbyt ambitny Jarcio zasługuje jedynie na litość. Jego pomysł na życie natomiast może budzić tylko śmiech. Jednak z rozwojem akcji następuje prawdziwa metamorfoza bohaterów.
Fryczkowska łączy w powieści dwie intrygi – jedna dotyczy morderstwa donżuana Tymoteusza Maciejki. Druga – traktowania bezdomnych kotów. O ile pierwszy temat wydaje się dość typowy, a przynajmniej często obecny w kryminałach, o tyle drugi może naprawdę wstrząsnąć czytelniczkami – w wymyślaniu tortur dla kotów jest bowiem oprawca zwierząt bardzo kreatywny. Co ciekawe, próbuje autorka przemycić w książce przyczynę zachowań zwyrodniałego mężczyzny – lecz nie wiem, czy przekona w ten sposób odbiorczynie do odważnej kreacji postaci. Obecność dręczyciela kotów, a nie kwestia zamordowania człowieka, wytrąca tę powieść ze sfery komedii kryminalnej w stronę kryminału, nie pozbawia jej jednak zalet czytadła i lekkiej rozrywkowej powieści.
Konsekwentnie rezygnuje autorka z usług profesjonalistów w procesie prowadzenia śledztwa. Od początku nad sprawami pracują amatorzy, ich jedyną bronią staje się wiedza zaczerpnięta z seriali kryminalnych oraz stereotypów (także rozpowszechnianych w literaturze tego typu). Liczy się zatem spryt, inteligencja, przypadek, czasem brawura i szczęście. Anna Fryczkowska może natomiast sugerować historię bliską codzienności. Dyskretnie towarzyszy swoim bohaterom, zna ich lęki i marzenia, dostrzega problemy, lecz nie ingeruje w nie. Przezroczysta w narracji opowieść toczy się swoim trybem i przypomina faktycznie zwyczajne życie. Duża w tym zasługa niewidocznej autorki i sukces w literackiej szczerości. „Starsza pani wnika” to książka napisana z humorem i pomysłem, wolna od skostniałych struktur, tak często nadających ton kryminałom. Fryczkowska może mnożyć wątki i zagadnienia nie po to, by zamaskować niedoskonałości intrygi, a po to, by uzmysłowić odbiorcom swoją spostrzegawczość i uprawdopodobnić tekst. Pomijając drastyczne sceny i cierpienia kotów - przynosi wytchnienie i bawi.
poniedziałek, 28 maja 2012
Andrzej Zb. Brzozowski: Satyrą pisane
Kowalski Pro-Media, Katowice 2012.
Sarkazm na estradzie
Naprawdę trudno czyta się tę książkę… Niby „Satyrą pisane”, a z każdą stroną pojawia się znana melodia i człowiek mimowolnie zaczyna nucić kolejną piosenkę zespołu Kaczki z Nowej Paczki. Kiedy już wydaje się, że nadejdzie spokój, nadchodzi czas na aneks z parodiami i pastiszami – a to oznacza drugą serię lekturowego podśpiewywania, bo Andrzej Zb. Brzozowski potrafi tworzyć własne wersje znanych przebojów, nadając im nowe, przewrotne sensy i ozdabiając pomysły satyrycznymi skojarzeniami. I jak tu po prostu czytać? Nie da się. Zaczynam zazdrościć tym, którzy w „Satyrą pisane” zobaczą same teksty i nie ochrypną przy czytaniu. O ile tacy się znajdą…
Tomik gromadzi wybrane piosenki z lat 1976–2011, a ponieważ nie jest to wydanie krytyczne, młodsi odbiorcy będą musieli trochę się postarać, żeby wychwycić i rozszyfrować część politycznych aluzji i rozwiązań przez Brzozowskiego stosowanych. Cała zabawa polega na tym, że autor bardzo często wplata do tekstów nawiązania do codzienności społeczno-politycznej (choć nigdy w wymiarze mikro) i bez znajomości kontekstu lektura pełna być nie może. Obok satyry agitacyjnej jednak Andrzej Brzozowski sięga i po mniej zaangażowane pomysły. Nigdy nie rezygnuje z kąśliwego humoru, wybiera tematy bliskie codziennego życia i dylematów zwykłego zjadacza chleba. Przeciętny człowiek w tych wierszach może tylko marzyć o lepszym bycie, przeciwko sobie ma całą armię polityków. Nie skarży się, ale obserwuje świat i rejestruje jego drobne uciążliwości.
W tomie „Satyrą pisane” zwraca uwagę przede wszystkim silne nastawienie na prezentowanie tekstów. Utwory konstruowane na potrzeby estrady charakteryzują się wyrazistymi historiami (czasem są to po prostu dowcipy ujęte w piosenkowy kształt) i dopiero w ich zakończeniach pojawiają się mocne a niespodziewane akcenty, nadające całości sens komentarza do otoczenia, środowiska czy polityki – także tej postrzeganej przez pryzmat stereotypów. Co ciekawe, w wielu utworach da się znaleźć spostrzeżenia pasujące także do dzisiejszych czasów, sprawdzające się mimo zmian. Celne obserwacje współgrają tutaj ze zmysłem ironii – Brzozowski nie bawi się w delikatne strofowanie, wybiera satyrę momentami złośliwą (ale nie przesyconą jadem), sięga po sarkazm i chętnie wytyka błędy. A przy tym nieobce mu są intertekstualne zabawy i budowanie w piosenkach określonych nastrojów. Przy całym nastawieniu na opowiadanie historii z puentą, da się w książce zaobserwować to, co na scenie i płytach rozmywa się przy estradowych żartach: granie atmosferą i klimatem poszczególnych opowieści. Ta tendencja zatraca się w połączeniu z muzyką i interpretacjami Kaczek – ale w „Satyrą pisane” jest widoczna i stanowi niespodziankę dla odbiorców. Nagle uwidacznia się bowiem całkiem pokaźna ilość odcieni satyry zaangażowanej. To już nie tylko twórczość dla kabaretu piosenki, ale i przegląd możliwości pisarsko-satyrycznych autora.
Lekka forma i nastawienie na rozbawianie ludzi nie wykluczają się wcale z gęstością tekstów – Brzozowski momentami skłania się raczej ku działalności artystycznej bardów, wybiera wersy do granic możliwości wypełnione treścią, nie podporządkowuj się wymogom rytmu, rządzi i panuje nad słowem. Żeby nie przytłoczyć odbiorców ogromem znaczeń i zakodowanych przesłań, chętnie wykorzystuje rymy – doskonale świadomy wymogów scenicznej twórczości staje się więc Andrzej Zb. Brzozowski satyrykiem wprawnym w zanikającej dziś umiejętności pisania zaangażowanych satyrycznych piosenek dla masowego odbiorcy.
Sarkazm na estradzie
Naprawdę trudno czyta się tę książkę… Niby „Satyrą pisane”, a z każdą stroną pojawia się znana melodia i człowiek mimowolnie zaczyna nucić kolejną piosenkę zespołu Kaczki z Nowej Paczki. Kiedy już wydaje się, że nadejdzie spokój, nadchodzi czas na aneks z parodiami i pastiszami – a to oznacza drugą serię lekturowego podśpiewywania, bo Andrzej Zb. Brzozowski potrafi tworzyć własne wersje znanych przebojów, nadając im nowe, przewrotne sensy i ozdabiając pomysły satyrycznymi skojarzeniami. I jak tu po prostu czytać? Nie da się. Zaczynam zazdrościć tym, którzy w „Satyrą pisane” zobaczą same teksty i nie ochrypną przy czytaniu. O ile tacy się znajdą…
Tomik gromadzi wybrane piosenki z lat 1976–2011, a ponieważ nie jest to wydanie krytyczne, młodsi odbiorcy będą musieli trochę się postarać, żeby wychwycić i rozszyfrować część politycznych aluzji i rozwiązań przez Brzozowskiego stosowanych. Cała zabawa polega na tym, że autor bardzo często wplata do tekstów nawiązania do codzienności społeczno-politycznej (choć nigdy w wymiarze mikro) i bez znajomości kontekstu lektura pełna być nie może. Obok satyry agitacyjnej jednak Andrzej Brzozowski sięga i po mniej zaangażowane pomysły. Nigdy nie rezygnuje z kąśliwego humoru, wybiera tematy bliskie codziennego życia i dylematów zwykłego zjadacza chleba. Przeciętny człowiek w tych wierszach może tylko marzyć o lepszym bycie, przeciwko sobie ma całą armię polityków. Nie skarży się, ale obserwuje świat i rejestruje jego drobne uciążliwości.
W tomie „Satyrą pisane” zwraca uwagę przede wszystkim silne nastawienie na prezentowanie tekstów. Utwory konstruowane na potrzeby estrady charakteryzują się wyrazistymi historiami (czasem są to po prostu dowcipy ujęte w piosenkowy kształt) i dopiero w ich zakończeniach pojawiają się mocne a niespodziewane akcenty, nadające całości sens komentarza do otoczenia, środowiska czy polityki – także tej postrzeganej przez pryzmat stereotypów. Co ciekawe, w wielu utworach da się znaleźć spostrzeżenia pasujące także do dzisiejszych czasów, sprawdzające się mimo zmian. Celne obserwacje współgrają tutaj ze zmysłem ironii – Brzozowski nie bawi się w delikatne strofowanie, wybiera satyrę momentami złośliwą (ale nie przesyconą jadem), sięga po sarkazm i chętnie wytyka błędy. A przy tym nieobce mu są intertekstualne zabawy i budowanie w piosenkach określonych nastrojów. Przy całym nastawieniu na opowiadanie historii z puentą, da się w książce zaobserwować to, co na scenie i płytach rozmywa się przy estradowych żartach: granie atmosferą i klimatem poszczególnych opowieści. Ta tendencja zatraca się w połączeniu z muzyką i interpretacjami Kaczek – ale w „Satyrą pisane” jest widoczna i stanowi niespodziankę dla odbiorców. Nagle uwidacznia się bowiem całkiem pokaźna ilość odcieni satyry zaangażowanej. To już nie tylko twórczość dla kabaretu piosenki, ale i przegląd możliwości pisarsko-satyrycznych autora.
Lekka forma i nastawienie na rozbawianie ludzi nie wykluczają się wcale z gęstością tekstów – Brzozowski momentami skłania się raczej ku działalności artystycznej bardów, wybiera wersy do granic możliwości wypełnione treścią, nie podporządkowuj się wymogom rytmu, rządzi i panuje nad słowem. Żeby nie przytłoczyć odbiorców ogromem znaczeń i zakodowanych przesłań, chętnie wykorzystuje rymy – doskonale świadomy wymogów scenicznej twórczości staje się więc Andrzej Zb. Brzozowski satyrykiem wprawnym w zanikającej dziś umiejętności pisania zaangażowanych satyrycznych piosenek dla masowego odbiorcy.
niedziela, 27 maja 2012
Di Hodges: 501 zabaw bez telewizora
Wilga, Warszawa 2012.
Rozrywka na najwyższym poziomie
Czytam tę publikację, choć nie do klasycznego toku lektury jest przeznaczona – i czytam z podziwem, a i z lekką tęsknotą za dzieciństwem. Bo „501 zabaw bez telewizora” to gwarancja nieustającej rozrywki, twórczej i ciekawej. Ta ogromna księga mieści w sobie propozycje zadań do wykonywania w domu i na świeżym powietrzu, zajęć plastycznych, doświadczeń naukowych i kulinarnych, ćwiczeń umysłowych i zręcznościowych oraz edukacji muzycznej. Autorka, Di Hodges, gromadziła i sprawdzała pomysły podczas dwóch dekad pracy z przedszkolakami, wiele rozwiązań przetestowała też na swoim synu i jego kolegach. Ale książka „501 zabaw bez telewizora” to przede wszystkim nieoceniona pomoc dla rodziców, którzy muszą pociechom zorganizować wolny czas. Bez względu na to, czy to opieka nad cudzymi (na przykład podczas przyjęcia urodzinowego) czy własnymi dziećmi – dorośli znajdą w tomie zestaw zadań, które uprzyjemnią maluchom egzystencję.
Wszystkie zabawy potraktowała autorka jak przepisy kulinarne. Przy każdym zadaniu pojawia się krótka charakterystyka bądź opis umiejętności rozwijanych w ten sposób, następnie lista potrzebnych „składników” (czasem znajdują się w tym punkcie jedynie dzieci i wolny czas, co też świadczy o dowcipie autorki). Część „Jak to zrobić” zawiera opis działań – to ważne, bo Hodges niekiedy przytacza zabawy zapomniane lub też nieznane, nie trzeba więc żadnego doświadczenia, by móc korzystać z tej książki. A korzystać naprawdę warto. Wiele razy autorka pokazuje, jak uzyskać coś z niczego, jak bez ponoszenia dodatkowych kosztów urozmaicać zabawy dziecka i jak odkryć przed nim niezwykły świat wyobraźni. Nie oszukujmy się – z wielu rozrywek skorzystają też sami rodzice, by pod pretekstem zabawy z maluchem na chwilę oderwać się od codziennych trosk. Także ci zapracowani i zabiegani dorośli dzięki podpowiedziom Hodges zyskają czas dla siebie. Autorka stosuje zresztą cały system symboli, by szybko można było sprawdzić, czy dana zabawa wymaga ich uczestnictwa i nadzoru.
Cieszy w tej książce różnorodność zajęć. Zamiast modyfikować istniejące i popularne gry, autorka tworzy własne, proponuje zabawy oryginalne i rozwijające rozmaite umiejętności u maluchów. Najprostsze rozrywki, które z reguły przychodzą do głowy, gdy trzeba zająć czymś znudzone dziecko, tu nie mają racji bytu, każda zabawa staje się prawdziwą przygodą i podsyca wyobraźnię. W oczach dzieci dorośli mogą okazać się wszystkowiedzącymi czarodziejami, posiadającymi w dodatku serię niezawodnych sposobów na nudę.
Książka wydana została jak kołonotatnik: kartki połączone sprężyną sprawiają, że tom nie zamknie się nagle w trakcie korzystania z niego. Wprowadzone zostały również zakładki, dzięki którym łatwiej szybko dotrzeć do konkretnego rodzaju zabaw – zaproponowany tu podział dobrze się sprawdza. Zwraca uwagę niezwykłe jak na takie publikacje zagęszczenie tekstu: nie ma tu mowy o niewykorzystanym miejscu czy o sztucznym rozdmuchiwaniu treści. Całość ozdabiają drobne rysunki o wartości poznawczej – to często poglądowe ilustracje. Nie pojawiają się obowiązkowo przy każdej grze. Pomijając proste obrazki, na tych przedstawiających „akcję” uaktywnia się rysunkowy dowcip, co spodoba się odbiorcom książki – i maluchom, które mogą potraktować czarno-białe rysunki jako kolorowanki.
Dziś najłatwiej jest posadzić dziecko przed telewizorem lub komputerem i nie interesować się więcej jego rozrywkami. Takie podejście jednak nie ułatwi maluchowi życia w przyszłości – a także nie zapewni mu przyjemnych wspomnień. Z książką „501 zabaw bez telewizora” dzieciństwo zyskuje na nowo smak najlepszej rozrywki. Ten tom jest dobrą inwestycją – to pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy chcą dobra dzieci.
Rozrywka na najwyższym poziomie
Czytam tę publikację, choć nie do klasycznego toku lektury jest przeznaczona – i czytam z podziwem, a i z lekką tęsknotą za dzieciństwem. Bo „501 zabaw bez telewizora” to gwarancja nieustającej rozrywki, twórczej i ciekawej. Ta ogromna księga mieści w sobie propozycje zadań do wykonywania w domu i na świeżym powietrzu, zajęć plastycznych, doświadczeń naukowych i kulinarnych, ćwiczeń umysłowych i zręcznościowych oraz edukacji muzycznej. Autorka, Di Hodges, gromadziła i sprawdzała pomysły podczas dwóch dekad pracy z przedszkolakami, wiele rozwiązań przetestowała też na swoim synu i jego kolegach. Ale książka „501 zabaw bez telewizora” to przede wszystkim nieoceniona pomoc dla rodziców, którzy muszą pociechom zorganizować wolny czas. Bez względu na to, czy to opieka nad cudzymi (na przykład podczas przyjęcia urodzinowego) czy własnymi dziećmi – dorośli znajdą w tomie zestaw zadań, które uprzyjemnią maluchom egzystencję.
Wszystkie zabawy potraktowała autorka jak przepisy kulinarne. Przy każdym zadaniu pojawia się krótka charakterystyka bądź opis umiejętności rozwijanych w ten sposób, następnie lista potrzebnych „składników” (czasem znajdują się w tym punkcie jedynie dzieci i wolny czas, co też świadczy o dowcipie autorki). Część „Jak to zrobić” zawiera opis działań – to ważne, bo Hodges niekiedy przytacza zabawy zapomniane lub też nieznane, nie trzeba więc żadnego doświadczenia, by móc korzystać z tej książki. A korzystać naprawdę warto. Wiele razy autorka pokazuje, jak uzyskać coś z niczego, jak bez ponoszenia dodatkowych kosztów urozmaicać zabawy dziecka i jak odkryć przed nim niezwykły świat wyobraźni. Nie oszukujmy się – z wielu rozrywek skorzystają też sami rodzice, by pod pretekstem zabawy z maluchem na chwilę oderwać się od codziennych trosk. Także ci zapracowani i zabiegani dorośli dzięki podpowiedziom Hodges zyskają czas dla siebie. Autorka stosuje zresztą cały system symboli, by szybko można było sprawdzić, czy dana zabawa wymaga ich uczestnictwa i nadzoru.
Cieszy w tej książce różnorodność zajęć. Zamiast modyfikować istniejące i popularne gry, autorka tworzy własne, proponuje zabawy oryginalne i rozwijające rozmaite umiejętności u maluchów. Najprostsze rozrywki, które z reguły przychodzą do głowy, gdy trzeba zająć czymś znudzone dziecko, tu nie mają racji bytu, każda zabawa staje się prawdziwą przygodą i podsyca wyobraźnię. W oczach dzieci dorośli mogą okazać się wszystkowiedzącymi czarodziejami, posiadającymi w dodatku serię niezawodnych sposobów na nudę.
Książka wydana została jak kołonotatnik: kartki połączone sprężyną sprawiają, że tom nie zamknie się nagle w trakcie korzystania z niego. Wprowadzone zostały również zakładki, dzięki którym łatwiej szybko dotrzeć do konkretnego rodzaju zabaw – zaproponowany tu podział dobrze się sprawdza. Zwraca uwagę niezwykłe jak na takie publikacje zagęszczenie tekstu: nie ma tu mowy o niewykorzystanym miejscu czy o sztucznym rozdmuchiwaniu treści. Całość ozdabiają drobne rysunki o wartości poznawczej – to często poglądowe ilustracje. Nie pojawiają się obowiązkowo przy każdej grze. Pomijając proste obrazki, na tych przedstawiających „akcję” uaktywnia się rysunkowy dowcip, co spodoba się odbiorcom książki – i maluchom, które mogą potraktować czarno-białe rysunki jako kolorowanki.
Dziś najłatwiej jest posadzić dziecko przed telewizorem lub komputerem i nie interesować się więcej jego rozrywkami. Takie podejście jednak nie ułatwi maluchowi życia w przyszłości – a także nie zapewni mu przyjemnych wspomnień. Z książką „501 zabaw bez telewizora” dzieciństwo zyskuje na nowo smak najlepszej rozrywki. Ten tom jest dobrą inwestycją – to pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy chcą dobra dzieci.
sobota, 26 maja 2012
Izabela Górnicka-Zdziech, Paweł Chrzanowski: Coś z niczego. Ekozabawy dla małych i dużych
Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.
Zabawki ze śmieci
Przeglądanie tej książki nie będzie raczej zachwycać i przyciągać uwagi, może poza kilkoma propozycjami. Na zdjęciach pojawiają się bowiem nieupiększane prace, najczęściej wyglądające jak przygotowane przez dzieci (dla których w końcu jest ten zestaw pomysłów), wykonane z surowców wtórnych i przedmiotów, które tom ratuje na moment od śmietnika. Estetycznych zachwytów fotografie nie przyniosą. Ale w książce „Coś z niczego” wcale nie chodzi o wysoką jakość ekologicznych zabawek, a o czas spędzony z maluchami i kształtowanie ekologicznych postaw.
Surowcem do wytwarzania zabawek, które proponują Izabela Górnicka-Zdziech oraz Paweł Chrzanowski, są przeważnie plastikowe butelki, stare gazety, kartki zadrukowane z jednej strony lub materiały znalezione na spacerze: szyszki, kamienie, glina, kawałki gałęzi czy wiązka trawy. Do tego dochodzi ekologiczny klej i farby, które pozwalają ozdobić dzieła. Z niepotrzebnych butelek można zrobić kręgle czy węża ogrodowego, z jednorazowych reklamówek labirynt w ogrodzie, z rolek po papierze toaletowym kwiatki, a z papierków po cukierkach „ozdobę” lampy. Dla większości dorosłych śmieci po przetworzeniu pozostaną śmieciami i z pewnością nie będą prawdziwymi upiększaczami otoczenia. Dzieciom jednak dostarczą sporo zabawy i przyniosą miłe urozmaicenie zwykłych plastycznych zajęć. Reszty dokona wyobraźnia. Zabawki z takich surowców mają całkiem sporo zalet – są tanie, łatwe do wykonania nawet przez niewprawne maluchy i nie żal, gdy się zniszczą podczas intensywnego użytkowania. Część zresztą przeznaczona jest do różnych sportowych rozgrywek, trudniej z tymi, które w założeniu mają dekorować pokój. Co w dziecięcych oczach wygląda na skarb, nie musi być takie naprawdę – jednak radość przy wykonywaniu kolejnych przedmiotów, zwłaszcza gdy w zabawie towarzyszyć będą rodzice.
Zamiast bez przerwy malować, rysować czy lepić z plasteliny, można rozwijać wyobraźnię na wiele różnych sposobów. Wydaje się, że temu właśnie służy publikacja „Coś z niczego” – poza przypominaniem o znaczeniu ekologii, psychotest zamieszczony na początku książki przestrzega przed postawą ekoterrorysty. Ma za to utwierdzić w przekonaniu zwolenników dbania o środowisko, a także nakłonić do podobnych decyzji nieprzekonanych. Dlatego też w całej książce wiele jest ciekawostek ekologicznych, krótkich informacji, które pełnią funkcję argumentów.
55 ekozabaw to nie tylko zdjęcia. Każdy pomysł rozpisany jest na potrzebne materiały oraz sposób wykonania, ponadto od czasu do czasu autorzy wyjaśniają, jakie znaczenie dla rozwoju dziecka będzie miała konkretna zabawa. Poza rozwijaniem plastycznych zdolności malucha, książka uczy i kreatywności – ekozabawy mogą być przecież punktem wyjścia do dalszych twórczych poszukiwań. Dostarcza przyjemności nie z faktu posiadania określonych przedmiotów, ale – z umiejętności ich samodzielnego stworzenia. Chociaż kręgle z butelek nie będą się prezentować tak dobrze jak kupione w sklepie zabawkami, dostarczą więcej rozrywki – bo przecież za taką uznać należy cały proces ich przygotowywania i ozdabiania.
Górnicka-Zdziech i Chrzanowski obok zabaw już znanych proponują zupełnie nowe i wymyślne czasem produkcje (zaliczyć do nich można polarnego jeża). Z niepotrzebnych a obecnych w każdym domu przedmiotów można będzie tworzyć całe zestawy sympatycznych zwierząt, na bazie jednych podpowiedzi da się wypracowywać własne modele, a to oznacza, że zabawa trwać będzie długo. I zaowocuje nie tylko gotowością do dbania o środowisko, a również rozwijaną konsekwentnie pomysłowością malucha.
Zabawki ze śmieci
Przeglądanie tej książki nie będzie raczej zachwycać i przyciągać uwagi, może poza kilkoma propozycjami. Na zdjęciach pojawiają się bowiem nieupiększane prace, najczęściej wyglądające jak przygotowane przez dzieci (dla których w końcu jest ten zestaw pomysłów), wykonane z surowców wtórnych i przedmiotów, które tom ratuje na moment od śmietnika. Estetycznych zachwytów fotografie nie przyniosą. Ale w książce „Coś z niczego” wcale nie chodzi o wysoką jakość ekologicznych zabawek, a o czas spędzony z maluchami i kształtowanie ekologicznych postaw.
Surowcem do wytwarzania zabawek, które proponują Izabela Górnicka-Zdziech oraz Paweł Chrzanowski, są przeważnie plastikowe butelki, stare gazety, kartki zadrukowane z jednej strony lub materiały znalezione na spacerze: szyszki, kamienie, glina, kawałki gałęzi czy wiązka trawy. Do tego dochodzi ekologiczny klej i farby, które pozwalają ozdobić dzieła. Z niepotrzebnych butelek można zrobić kręgle czy węża ogrodowego, z jednorazowych reklamówek labirynt w ogrodzie, z rolek po papierze toaletowym kwiatki, a z papierków po cukierkach „ozdobę” lampy. Dla większości dorosłych śmieci po przetworzeniu pozostaną śmieciami i z pewnością nie będą prawdziwymi upiększaczami otoczenia. Dzieciom jednak dostarczą sporo zabawy i przyniosą miłe urozmaicenie zwykłych plastycznych zajęć. Reszty dokona wyobraźnia. Zabawki z takich surowców mają całkiem sporo zalet – są tanie, łatwe do wykonania nawet przez niewprawne maluchy i nie żal, gdy się zniszczą podczas intensywnego użytkowania. Część zresztą przeznaczona jest do różnych sportowych rozgrywek, trudniej z tymi, które w założeniu mają dekorować pokój. Co w dziecięcych oczach wygląda na skarb, nie musi być takie naprawdę – jednak radość przy wykonywaniu kolejnych przedmiotów, zwłaszcza gdy w zabawie towarzyszyć będą rodzice.
Zamiast bez przerwy malować, rysować czy lepić z plasteliny, można rozwijać wyobraźnię na wiele różnych sposobów. Wydaje się, że temu właśnie służy publikacja „Coś z niczego” – poza przypominaniem o znaczeniu ekologii, psychotest zamieszczony na początku książki przestrzega przed postawą ekoterrorysty. Ma za to utwierdzić w przekonaniu zwolenników dbania o środowisko, a także nakłonić do podobnych decyzji nieprzekonanych. Dlatego też w całej książce wiele jest ciekawostek ekologicznych, krótkich informacji, które pełnią funkcję argumentów.
55 ekozabaw to nie tylko zdjęcia. Każdy pomysł rozpisany jest na potrzebne materiały oraz sposób wykonania, ponadto od czasu do czasu autorzy wyjaśniają, jakie znaczenie dla rozwoju dziecka będzie miała konkretna zabawa. Poza rozwijaniem plastycznych zdolności malucha, książka uczy i kreatywności – ekozabawy mogą być przecież punktem wyjścia do dalszych twórczych poszukiwań. Dostarcza przyjemności nie z faktu posiadania określonych przedmiotów, ale – z umiejętności ich samodzielnego stworzenia. Chociaż kręgle z butelek nie będą się prezentować tak dobrze jak kupione w sklepie zabawkami, dostarczą więcej rozrywki – bo przecież za taką uznać należy cały proces ich przygotowywania i ozdabiania.
Górnicka-Zdziech i Chrzanowski obok zabaw już znanych proponują zupełnie nowe i wymyślne czasem produkcje (zaliczyć do nich można polarnego jeża). Z niepotrzebnych a obecnych w każdym domu przedmiotów można będzie tworzyć całe zestawy sympatycznych zwierząt, na bazie jednych podpowiedzi da się wypracowywać własne modele, a to oznacza, że zabawa trwać będzie długo. I zaowocuje nie tylko gotowością do dbania o środowisko, a również rozwijaną konsekwentnie pomysłowością malucha.
piątek, 25 maja 2012
Ram Oren: Przysięga Gertrudy
PWN, Warszawa 2012.
Druga matka
Druga wojna światowa i motywy martyrologiczne powracają dzisiaj najczęściej w historiach i przeżyciach jednostek, w wyjątkowych i prywatnych doświadczeniach, utrwalanych po latach. W ten nurt wpisuje się „Przysięga Gertrudy” – opowieść o losach Michała Stołowickiego, żydowskiego dziecka i jego polskiej opiekunki. Ram Oren, który tę historię przybliża czytelnikom, zdecydował się na przywoływanie kolejnych wydarzeń i zmiany bohaterów, oceny i komentarze pozostawiając odbiorcom. W jego ujęciu nie ma też wielkich słów – autor potrafi przenieść się w przeszłość i relacjonować fakty bez podsuwania czytelnikom ich interpretacji.
Od początku wiadomo, że będzie to historia o szczęśliwym zakończeniu, przynajmniej dla małego chłopca i jego oddanej niani – Ram Oren zdradza to we wstępie, lecz chwilę później wciąga odbiorców w opowieść, od której trudno oderwać myśli i naprawdę nikogo już nie będzie interesować, co się stało, a – jak. Autor przedstawia bogatą żydowską rodzinę, Jakuba i Lidię Stołowickich, a później i ich jedynego syna. Z przepychem i dostatkiem zderza postać Gertrudy – skromnej, uczciwej dziewczyny, porzuconej przed ołtarzem przez ukochanego. Gertruda chce zacząć nowe życie tam, gdzie nikt jej nie zna – i trafia do rodziny Stołowickich. Równolegle Ram Oran ostrożnie nakreśla sytuację w Niemczech – rosnące antysemickie nastroje zaczynają niepokoić czytelników nie ze względu na świadomość historyczną, a z uwagi na kolejną rodzinę, do której zagląda autor. Karl Rink, Niemiec ożeniony z Żydówką Mirą, wstępuje do SS. Nie ma wyjścia: niedawno stracił pracę; brak perspektyw i mała córeczka skłoniły go do takiego kroku. Potem wybucha wojna.
Opowieść o Gertrudzie, która przysięgła Lidii Stołowickiej, że zaopiekuje się Michałem jak własnym dzieckiem, przeplata się z wątkiem Karla Rinka, esesmana pomagającego Żydom. Z czasem w historii pojawia się również żydowski lekarz, który kieruje się w życiu ideałami. Jednak w centrum opowieści zawsze jest Gertruda: tom staje się złożonym jej hołdem, świadectwem pamięci i pięknym podziękowaniem jednocześnie. Bo Gertruda nie traktowała opieki nad dzieckiem byłych chlebodawców jako obowiązku: między nią a Michałem zrodziła się wspaniała więź. Dzięki miłości nie ma w tej historii poświęcenia ani tragedii, jest za to niewyobrażalna wręcz siła.
Opowieść nie kończy się z kresem wojny – ale i tu autor bardzo wyprzedza zakończenie, włączając do narracji motyw przepowiedni. Gertruda, która na początku miała poważne wątpliwości, czy jako katoliczka może pracować dla żydowskiej rodziny, wybiera drogę, na którą wielu by się nie zdecydowało. Także w jej powojennych losach widać determinację i odwagę. Gertruda jawi się jako cicha bohaterka – rezygnuje z możliwości ułożenia sobie życia bez Michała, nie rozważa nawet takich opcji. Wychowuje chłopca w obcej sobie kulturze i w obcym wyznaniu – to znacznie więcej niż ocalenie mu życia.
Ram Oren nie skupia się na opisywaniu tego, co już wiele razy do literatury faktu trafiało. Nie szuka uogólnień ani obrazów zniszczenia. Koncentruje się natomiast na drobnych scenkach, które mają ogromny wpływ na dalszą egzystencję postaci, sięga po emocjonalne obrazy i sytuacje bez wyjścia, przywołuje najtrudniejsze decyzje bohaterów i towarzyszące ich podejmowaniu reakcje. Dzięki temu pozwala na szybkie zaprzyjaźnienie się z postaciami i zaakceptowanie konwencji książki – pomnika (w wersji zawoalowanej). Dla odbiorców najważniejszy będzie fakt, że tę bogatą w uczucia historię czyta się bardzo dobrze – mimo tragicznego kontekstu. To także historia prawdziwa, w którą chce się wierzyć ze względu na jej krzepiącą moc.
Druga matka
Druga wojna światowa i motywy martyrologiczne powracają dzisiaj najczęściej w historiach i przeżyciach jednostek, w wyjątkowych i prywatnych doświadczeniach, utrwalanych po latach. W ten nurt wpisuje się „Przysięga Gertrudy” – opowieść o losach Michała Stołowickiego, żydowskiego dziecka i jego polskiej opiekunki. Ram Oren, który tę historię przybliża czytelnikom, zdecydował się na przywoływanie kolejnych wydarzeń i zmiany bohaterów, oceny i komentarze pozostawiając odbiorcom. W jego ujęciu nie ma też wielkich słów – autor potrafi przenieść się w przeszłość i relacjonować fakty bez podsuwania czytelnikom ich interpretacji.
Od początku wiadomo, że będzie to historia o szczęśliwym zakończeniu, przynajmniej dla małego chłopca i jego oddanej niani – Ram Oren zdradza to we wstępie, lecz chwilę później wciąga odbiorców w opowieść, od której trudno oderwać myśli i naprawdę nikogo już nie będzie interesować, co się stało, a – jak. Autor przedstawia bogatą żydowską rodzinę, Jakuba i Lidię Stołowickich, a później i ich jedynego syna. Z przepychem i dostatkiem zderza postać Gertrudy – skromnej, uczciwej dziewczyny, porzuconej przed ołtarzem przez ukochanego. Gertruda chce zacząć nowe życie tam, gdzie nikt jej nie zna – i trafia do rodziny Stołowickich. Równolegle Ram Oran ostrożnie nakreśla sytuację w Niemczech – rosnące antysemickie nastroje zaczynają niepokoić czytelników nie ze względu na świadomość historyczną, a z uwagi na kolejną rodzinę, do której zagląda autor. Karl Rink, Niemiec ożeniony z Żydówką Mirą, wstępuje do SS. Nie ma wyjścia: niedawno stracił pracę; brak perspektyw i mała córeczka skłoniły go do takiego kroku. Potem wybucha wojna.
Opowieść o Gertrudzie, która przysięgła Lidii Stołowickiej, że zaopiekuje się Michałem jak własnym dzieckiem, przeplata się z wątkiem Karla Rinka, esesmana pomagającego Żydom. Z czasem w historii pojawia się również żydowski lekarz, który kieruje się w życiu ideałami. Jednak w centrum opowieści zawsze jest Gertruda: tom staje się złożonym jej hołdem, świadectwem pamięci i pięknym podziękowaniem jednocześnie. Bo Gertruda nie traktowała opieki nad dzieckiem byłych chlebodawców jako obowiązku: między nią a Michałem zrodziła się wspaniała więź. Dzięki miłości nie ma w tej historii poświęcenia ani tragedii, jest za to niewyobrażalna wręcz siła.
Opowieść nie kończy się z kresem wojny – ale i tu autor bardzo wyprzedza zakończenie, włączając do narracji motyw przepowiedni. Gertruda, która na początku miała poważne wątpliwości, czy jako katoliczka może pracować dla żydowskiej rodziny, wybiera drogę, na którą wielu by się nie zdecydowało. Także w jej powojennych losach widać determinację i odwagę. Gertruda jawi się jako cicha bohaterka – rezygnuje z możliwości ułożenia sobie życia bez Michała, nie rozważa nawet takich opcji. Wychowuje chłopca w obcej sobie kulturze i w obcym wyznaniu – to znacznie więcej niż ocalenie mu życia.
Ram Oren nie skupia się na opisywaniu tego, co już wiele razy do literatury faktu trafiało. Nie szuka uogólnień ani obrazów zniszczenia. Koncentruje się natomiast na drobnych scenkach, które mają ogromny wpływ na dalszą egzystencję postaci, sięga po emocjonalne obrazy i sytuacje bez wyjścia, przywołuje najtrudniejsze decyzje bohaterów i towarzyszące ich podejmowaniu reakcje. Dzięki temu pozwala na szybkie zaprzyjaźnienie się z postaciami i zaakceptowanie konwencji książki – pomnika (w wersji zawoalowanej). Dla odbiorców najważniejszy będzie fakt, że tę bogatą w uczucia historię czyta się bardzo dobrze – mimo tragicznego kontekstu. To także historia prawdziwa, w którą chce się wierzyć ze względu na jej krzepiącą moc.
czwartek, 24 maja 2012
David duChemin: Język fotografii. Rozważania o tworzeniu lepszych zdjęć
Galaktyka, Łódź 2012.
Jak zachwycać?
Chociaż zdjęcia, które proponuje David duChemin nie zawsze wywołują zachwyt, jego podejście do tematu fotografowania i do filozofii robienia zdjęć rzeczywiście może imponować i faktycznie jest przydatne w pracy twórczej. Kolejny tom tego autora, przybliżony przez Galaktykę, „Język fotografii”, nie jest typowym przeglądem dokonań duChemina, ani też popisem artystycznym – to całkiem ciekawa wykładnia istoty fotografii i próba znalezienia pomocnego spojrzenia na tę dziedzinę sztuki. Żeby wypracować porozumienie z odbiorcami, duChemin proponuje krok tyle ryzykowny, co potrzebny – odwołuje się do metafory języka. Tym posunięciem zapewni sobie nie tylko zrozumienie czytelników, ale i przejrzystość w prowadzeniu fotograficznych analiz. Rozbudza również zainteresowanie: to w końcu odświeżające podejście do znanych już reguł.
„Język fotografii” bardzo wyraźnie dzieli się na część teoretyczną i praktyczną. Najpierw David duChemin wykłada swoje rozumienie języka fotografii, a do trafnej metafory podchodzi bardzo precyzyjnie. Udowadnia, że jest możliwe wyznaczenie w fotografii „słów”, czyli pojedynczych składników obrazu oraz „gramatyki” – reguł, dzięki którym można łączyć „słowa” w „zdania”, wywołujące określone reakcje. Taka postawa pozwala autorowi na dokładne omówienie czynników pozornie nieuchwytnych, a wpływających na klimat zdjęcia i w efekcie także na emocje odbiorców. David duChemin koncentruje się na tym, co widoczne. W części teoretycznej zatem odnosi się autor nie tylko do swojej koncepcji gramatyki języka fotografii. Przywołuje również znane już zagadnienia, reguły komponowania zdjęć, zasady stosowania konkretnych obiektywów dla uzyskania zamierzonych rezultatów, skracania lub zwiększania odległości między postaciami na zdjęciu itp. Nie zajmuje się natomiast pozasprzętowymi kwestiami technicznymi – na przykład światłem. Pokazuje pracę nad kadrem jeszcze przed zrobieniem zdjęcia i określa zasady używania filtrów połówkowych. Proponuje zatem odbiorcom solidne podstawy – punkt wyjścia do rozważań nad istotą jakości fotografii i wywoływanych przez nią wrażeń. Najlepsze jest to, że duChemin w wielu sprawach ma rację i udowadnia, że odpowiednio zaplanowanym kadrem da się wpływać na reakcję odbiorców.
Druga część książki opiera się na omówieniu dwudziestu wybranych przez autora fotografii z jego portfolio. To jednocześnie propozycja ćwiczenia dla czytelników: mogą oni spróbować scharakteryzować swoje odczucia dotyczące danej pracy i skonfrontować je z zamierzeniami autora. DuChemin dość szczegółowo rozpracowuje kolejne kadry, pokazuje, jak zmieniałaby się ich wymowa przy innej realizacji i, ogólnie rzecz biorąc, sprawdza, jak działa jego teoria. To próba udana i zapewne przekona czytelników – a o to przecież chodzi. Żałuję jedynie, że część tych zdjęć pojawiła się już wcześniej, w roli ilustracji do pierwszej części wywodu. To uniemożliwia nowe i wolne od skojarzeń spojrzenia – przynajmniej w kilku przypadkach. Przy bardzo starannie uporządkowanej książce wydaje się to niepotrzebnym powtórzeniem, choć przecież tekst za każdym razem jest inny, bo dotyczy innych aspektów fotografii.
„Język fotografii” jest jedną z lepszych pozycji w dorobku duChemina. To tom, któremu warto się przyjrzeć – i przyswoić sobie proponowane przez autora zasady. Okazuje się bowiem, że robienia zdjęć, które spodobają się większemu gronu odbiorców, można się nauczyć – i że nie jest to wcale bardzo trudne. Publikacja Galaktyki przeznaczona jest nie tylko dla profesjonalistów, autor pisze prostym i przejrzystym językiem, co jeszcze podnosi wartość tomu.
Jak zachwycać?
Chociaż zdjęcia, które proponuje David duChemin nie zawsze wywołują zachwyt, jego podejście do tematu fotografowania i do filozofii robienia zdjęć rzeczywiście może imponować i faktycznie jest przydatne w pracy twórczej. Kolejny tom tego autora, przybliżony przez Galaktykę, „Język fotografii”, nie jest typowym przeglądem dokonań duChemina, ani też popisem artystycznym – to całkiem ciekawa wykładnia istoty fotografii i próba znalezienia pomocnego spojrzenia na tę dziedzinę sztuki. Żeby wypracować porozumienie z odbiorcami, duChemin proponuje krok tyle ryzykowny, co potrzebny – odwołuje się do metafory języka. Tym posunięciem zapewni sobie nie tylko zrozumienie czytelników, ale i przejrzystość w prowadzeniu fotograficznych analiz. Rozbudza również zainteresowanie: to w końcu odświeżające podejście do znanych już reguł.
„Język fotografii” bardzo wyraźnie dzieli się na część teoretyczną i praktyczną. Najpierw David duChemin wykłada swoje rozumienie języka fotografii, a do trafnej metafory podchodzi bardzo precyzyjnie. Udowadnia, że jest możliwe wyznaczenie w fotografii „słów”, czyli pojedynczych składników obrazu oraz „gramatyki” – reguł, dzięki którym można łączyć „słowa” w „zdania”, wywołujące określone reakcje. Taka postawa pozwala autorowi na dokładne omówienie czynników pozornie nieuchwytnych, a wpływających na klimat zdjęcia i w efekcie także na emocje odbiorców. David duChemin koncentruje się na tym, co widoczne. W części teoretycznej zatem odnosi się autor nie tylko do swojej koncepcji gramatyki języka fotografii. Przywołuje również znane już zagadnienia, reguły komponowania zdjęć, zasady stosowania konkretnych obiektywów dla uzyskania zamierzonych rezultatów, skracania lub zwiększania odległości między postaciami na zdjęciu itp. Nie zajmuje się natomiast pozasprzętowymi kwestiami technicznymi – na przykład światłem. Pokazuje pracę nad kadrem jeszcze przed zrobieniem zdjęcia i określa zasady używania filtrów połówkowych. Proponuje zatem odbiorcom solidne podstawy – punkt wyjścia do rozważań nad istotą jakości fotografii i wywoływanych przez nią wrażeń. Najlepsze jest to, że duChemin w wielu sprawach ma rację i udowadnia, że odpowiednio zaplanowanym kadrem da się wpływać na reakcję odbiorców.
Druga część książki opiera się na omówieniu dwudziestu wybranych przez autora fotografii z jego portfolio. To jednocześnie propozycja ćwiczenia dla czytelników: mogą oni spróbować scharakteryzować swoje odczucia dotyczące danej pracy i skonfrontować je z zamierzeniami autora. DuChemin dość szczegółowo rozpracowuje kolejne kadry, pokazuje, jak zmieniałaby się ich wymowa przy innej realizacji i, ogólnie rzecz biorąc, sprawdza, jak działa jego teoria. To próba udana i zapewne przekona czytelników – a o to przecież chodzi. Żałuję jedynie, że część tych zdjęć pojawiła się już wcześniej, w roli ilustracji do pierwszej części wywodu. To uniemożliwia nowe i wolne od skojarzeń spojrzenia – przynajmniej w kilku przypadkach. Przy bardzo starannie uporządkowanej książce wydaje się to niepotrzebnym powtórzeniem, choć przecież tekst za każdym razem jest inny, bo dotyczy innych aspektów fotografii.
„Język fotografii” jest jedną z lepszych pozycji w dorobku duChemina. To tom, któremu warto się przyjrzeć – i przyswoić sobie proponowane przez autora zasady. Okazuje się bowiem, że robienia zdjęć, które spodobają się większemu gronu odbiorców, można się nauczyć – i że nie jest to wcale bardzo trudne. Publikacja Galaktyki przeznaczona jest nie tylko dla profesjonalistów, autor pisze prostym i przejrzystym językiem, co jeszcze podnosi wartość tomu.
środa, 23 maja 2012
Krystyna Kofta: Ciało niczyje
Świat Książki, Warszawa 2012.
Baśń ucieleśniona
Feministki chcą traktować „Ciało niczyje” Krystyny Kofty po trzech dekadach od momentu stworzenia powieści w kategoriach „formowania się kobiecości”, ale na szczęście książka nie daje się zaszufladkować i pozostaje historią wciąż odczytywaną na nowo. Uderza w niej przywiązanie do tradycji i ludowości, jednoczesna próba znalezienia ucieczki od szarej codzienności – i schronienia w literackim, w miarę bezpiecznym, bo poznanym świecie. Dla autorki to też pretekst do stylistycznych zabaw, igranie z romansem, powieścią gotycką i kanonem literatury pięknej, odskocznia od problemów i próba zaczarowania rzeczywistości – zresztą o decyzjach fabularnych autorka pisze w krótkim posłowiu – po lekturze pozwala zrozumieć niektóre powieściowe zaklęcia.
Kiedy Krystyna Kofta wprowadza do „Ciała niczyjego” postać, bez względu na to, czy istotną, czy dalszoplanową, wiadomo, że będzie to postać obdarzona silnym charakterem i wyposażona w rys niezwykłej osobowości. Opanowała tę sztukę do tego stopnia, że jej Jutta składa się co najmniej z czterech charakterów. Wszyscy inni wyraziście odciskają się w powieści. Obok Jutty, która z grabarza uczyniła swojego kochanka, a z bogactwa zdobytego dzięki starszym mężczyznom – cel, Jutty, która cudem uratowana od śmierci na nowo uczy się życia, pojawia się tu i ojciec kobiety – zbudowany na bazie stereotypów, ale nieoczekiwanie ujawniający nowe cechy, i despotyczna matka, i wiedźmowata niemal Matka Judyth. Kolejni mężczyźni wchodzący w orbitę Jutty, a niedostrzegani przez odbiorczynie pozostające pod wpływem blasku Jutty i Matki Judyth pokazują wyobraźnię Krystyny Kofty, a i umiejętność celnego szkicowania sylwetek i emocji.
Język powieści nie jest przezroczysty. Autorka przyznaje się do literackich poszukiwań w wyodrębnionych i „obcych” gatunkach. Ale także fabuła wyznacza tutaj odwołania do rozmaitych sfer literatury i kultury. Płomienny romans przechodzi w literaturę poświęconą ludowości, ta z kolei przerodzi się w końcu w opartą na wierzeniach i gusłach opowieść „magiczną” o odrodzeniu. Kofta od początku rozkoszuje się gęstą narracją: mnoży słowa i upaja się ich brzmieniem, dobiera je tak, by nie pozostawiać odbiorcom wątpliwości co do powieściowego świata. Nie pozostawia właściwie niedopowiedzeń czy miejsc do zagospodarowania przez czytelników, zasypuje ich za to ogromną ilością słów niesamodzielnych, składających się w obszerne opisy. W „Ciele niczyim” słowa imitują cielesność. Jest tu mnóstwo przymiotników, niby nieistotnych dopowiedzeń i wyjaśnień związanych z detalami. Spowalnia to akcję książki, ale nie da się zaprzeczyć, że buduje też jej klimat, daleki od bylejakości i szarości – ta książka ma przenosić odbiorców do innego świata i tę rolę spełnia.
Jest to także powieść o miłości, przyjaźni i oddaniu, połączonych w jedno silne uczucie o wielu obliczach. Bohaterowie u Krystyny Kofty rzadko kiedy pozwalają sobie na emocje „zwyczajne”, codzienne i o letniej temperaturze. Tu wszystko musi być najsilniejsze – a przez to i oddalone od zwykłego życia. Ale autorka już motto konstruuje tak, by czytelnicy pojęli jej pisarskie decyzje i idealizowaną fabułę. Proponuje ucieleśnioną baśń, nie powtórzenie zwyczajności. „Ciała niczyjego” nie da się zatem czytać jako przeniesionego w skali 1:1 obrazu człowieka, jego decyzji i zachowań w lekko archaizującym świecie. Można natomiast śledzić ekstrawaganckie czasem rozwiązania fabularne oraz zabawy stylem. Te nie starzeją się, chociaż książka nie powstała w ostatnim czasie.
Baśń ucieleśniona
Feministki chcą traktować „Ciało niczyje” Krystyny Kofty po trzech dekadach od momentu stworzenia powieści w kategoriach „formowania się kobiecości”, ale na szczęście książka nie daje się zaszufladkować i pozostaje historią wciąż odczytywaną na nowo. Uderza w niej przywiązanie do tradycji i ludowości, jednoczesna próba znalezienia ucieczki od szarej codzienności – i schronienia w literackim, w miarę bezpiecznym, bo poznanym świecie. Dla autorki to też pretekst do stylistycznych zabaw, igranie z romansem, powieścią gotycką i kanonem literatury pięknej, odskocznia od problemów i próba zaczarowania rzeczywistości – zresztą o decyzjach fabularnych autorka pisze w krótkim posłowiu – po lekturze pozwala zrozumieć niektóre powieściowe zaklęcia.
Kiedy Krystyna Kofta wprowadza do „Ciała niczyjego” postać, bez względu na to, czy istotną, czy dalszoplanową, wiadomo, że będzie to postać obdarzona silnym charakterem i wyposażona w rys niezwykłej osobowości. Opanowała tę sztukę do tego stopnia, że jej Jutta składa się co najmniej z czterech charakterów. Wszyscy inni wyraziście odciskają się w powieści. Obok Jutty, która z grabarza uczyniła swojego kochanka, a z bogactwa zdobytego dzięki starszym mężczyznom – cel, Jutty, która cudem uratowana od śmierci na nowo uczy się życia, pojawia się tu i ojciec kobiety – zbudowany na bazie stereotypów, ale nieoczekiwanie ujawniający nowe cechy, i despotyczna matka, i wiedźmowata niemal Matka Judyth. Kolejni mężczyźni wchodzący w orbitę Jutty, a niedostrzegani przez odbiorczynie pozostające pod wpływem blasku Jutty i Matki Judyth pokazują wyobraźnię Krystyny Kofty, a i umiejętność celnego szkicowania sylwetek i emocji.
Język powieści nie jest przezroczysty. Autorka przyznaje się do literackich poszukiwań w wyodrębnionych i „obcych” gatunkach. Ale także fabuła wyznacza tutaj odwołania do rozmaitych sfer literatury i kultury. Płomienny romans przechodzi w literaturę poświęconą ludowości, ta z kolei przerodzi się w końcu w opartą na wierzeniach i gusłach opowieść „magiczną” o odrodzeniu. Kofta od początku rozkoszuje się gęstą narracją: mnoży słowa i upaja się ich brzmieniem, dobiera je tak, by nie pozostawiać odbiorcom wątpliwości co do powieściowego świata. Nie pozostawia właściwie niedopowiedzeń czy miejsc do zagospodarowania przez czytelników, zasypuje ich za to ogromną ilością słów niesamodzielnych, składających się w obszerne opisy. W „Ciele niczyim” słowa imitują cielesność. Jest tu mnóstwo przymiotników, niby nieistotnych dopowiedzeń i wyjaśnień związanych z detalami. Spowalnia to akcję książki, ale nie da się zaprzeczyć, że buduje też jej klimat, daleki od bylejakości i szarości – ta książka ma przenosić odbiorców do innego świata i tę rolę spełnia.
Jest to także powieść o miłości, przyjaźni i oddaniu, połączonych w jedno silne uczucie o wielu obliczach. Bohaterowie u Krystyny Kofty rzadko kiedy pozwalają sobie na emocje „zwyczajne”, codzienne i o letniej temperaturze. Tu wszystko musi być najsilniejsze – a przez to i oddalone od zwykłego życia. Ale autorka już motto konstruuje tak, by czytelnicy pojęli jej pisarskie decyzje i idealizowaną fabułę. Proponuje ucieleśnioną baśń, nie powtórzenie zwyczajności. „Ciała niczyjego” nie da się zatem czytać jako przeniesionego w skali 1:1 obrazu człowieka, jego decyzji i zachowań w lekko archaizującym świecie. Można natomiast śledzić ekstrawaganckie czasem rozwiązania fabularne oraz zabawy stylem. Te nie starzeją się, chociaż książka nie powstała w ostatnim czasie.
wtorek, 22 maja 2012
Małgorzata Gutowska-Adamczyk rozmawia z czytelniczkami Cukierni pod Amorem
PWN, Warszawa 2012.
Rozmowy o wszystkim
Pięć kobiet rozmawiających z Małgorzatą Gutowską-Adamczyk o sprawach, nad którymi w codziennym zabieganiu nie ma kiedy się zatrzymać. Luźne rozmowy o posmaku filozoficznym. Wyszła z tego lektura tylko dla odbiorczyń o podobnym sposobie myślenia, tu nie ma miejsca na niezgodę i dyskusję. Pisarka jest dość łagodną moderatorką życiowych opowieści i ogólnikowych przemyśleń, ale dość szybko monotonia spostrzeżeń zacznie nużyć. Chwilami przeradza się ta rozmowa w obyczajowy tasiemiec bez fabuły, za to oparty na niezbyt konkretnych a rozbudowanych w przydługie wywody uwagach.
Niewątpliwie na taki a nie inny kształt publikacji wpływ ma dobór rozmówczyń. Wszystkie są identyczne, co zresztą parę razy w książce wypływa jako mankament. Wszystkie realizują się jako żony i matki, dodatkowo aktywne zawodowo. Wszystkie mają podobne zdanie na poruszane tematy – to samo sądzą o miłości, przyjaźni, macierzyństwie, rodzinie, życiu itp. Atmosfera wzajemnego klepania się po plecach nic dobrego przynieść nie może. Zwłaszcza że wszystkie rozmówczynie starają się też co pewien czas zabłysnąć, popisać się cytatem czy sformułować złotą myśl. Celne spostrzeżenia zostają natychmiast pochwalone, a jeśli któraś z „czytelniczek” nie zgadza się z postawioną tezą – ostrożnie i nieśmiało sygnalizuje swoje zdanie, lecz nic z tego nie wynika. Mam wrażenie, że wszystkie rozmówczynie wbiły się w swoje role społeczne, mówią dokładnie to, czego się od nich oczekuje. Nawet w rozmowie o pasjach wszystkie na pierwszym miejscu stawiają czytanie. Kwestie podpisane są imionami – ale gdyby je w lekturze pominąć, uzyskałyby odbiorczynie jednogłosowy wywód, politycznie poprawny, z rzadka ozdabiany indywidualnymi uwagami (łączonymi z określonym doświadczeniem). Gutowska-Adamczyk w pierwszej części chętniej słucha i zadaje pytania, dopiero potem zaczyna włączać się do rozmów – ale wysoki stopień ogólnikowości nie pozwala w pełni cieszyć się lekturą.
Najgorzej wypadają rozdziały, które są sformułowane bardzo ogólnie. Składają się z wielu stereotypów i narzekań. Przemyślenia dla samych przemyśleń nie będą dla czytelniczek atrakcyjne: ile można mówić o czymś, co jest powszechnie znane, w dodatku bez dochodzenia do konstruktywnych wniosków. Czasem aforystyczne wyimki zostają wyróżnione w zapisie – i na dobrą sprawę można by się ograniczyć tylko do nich, a i tak nie wniosłyby do egzystencji odbiorczyń zbyt wiele nowego czy odkrywczego. Trudno będzie tu znaleźć coś co można by wykorzystać we własnej codzienności – rozmówczynie poruszają się cały czas w sferze, co tu ukrywać, banałów. Może komuś ich refleksje wydadzą się odkrywcze, mnie nie przekonały. Charakterystyczne dla pięciu kobiet jest również unikanie tematów niewygodnych. Widać to najlepiej, gdy temat o Polsce i Polakach składa się najpierw z wielowątkowych, lecz nie wywołujących rezonansu kazań, żeby zaraz przejść do znacznie przyjemniejszych kwestii – zapamiętanych z dzieciństwa smaków. Miło, tylko – po co?
Im bliżej końca tomu, tym krótsze są rozdziały. Wprawdzie nie zyskują przez to na konkretności, ale przynajmniej nie przynoszą znużenia. Trudno bowiem szukać przyjemności w tomie, który wartości znane i wielokrotnie przetrawione przywołuje raz jeszcze, i to bez sensownej obróbki, ramy, uzasadnienia. Gutowska-Adamczyk pozwala się wygadać swoim znajomym czytelniczkom – ale i ona musi widzieć że prowadzi to donikąd. Najciekawszym fragmentem książki jest dodatek – wywiad przeprowadzony z Małgorzatą Gutowską-Adamczyk przez internautki (a zwłaszcza jedną – i znowu wytknąć tu trzeba manierę, która każe pierwszym pytającym wypchnąć się na pierwszy plan, za sprawą tworzenia wielopiętrowych konstrukcji; na szczęście większa część wywiadu od tego problemu jest wolna). Zestawienie swobodnej rozmowy z dodanym wywiadem bezlitośnie obnaża pewną prawdę (również i banał), której tu w świadomości czytelniczek zabrakło: żeby mówić, trzeba mieć o czym. Inaczej nie ma sensu męczyć siebie i innych.
Rozmowy o wszystkim
Pięć kobiet rozmawiających z Małgorzatą Gutowską-Adamczyk o sprawach, nad którymi w codziennym zabieganiu nie ma kiedy się zatrzymać. Luźne rozmowy o posmaku filozoficznym. Wyszła z tego lektura tylko dla odbiorczyń o podobnym sposobie myślenia, tu nie ma miejsca na niezgodę i dyskusję. Pisarka jest dość łagodną moderatorką życiowych opowieści i ogólnikowych przemyśleń, ale dość szybko monotonia spostrzeżeń zacznie nużyć. Chwilami przeradza się ta rozmowa w obyczajowy tasiemiec bez fabuły, za to oparty na niezbyt konkretnych a rozbudowanych w przydługie wywody uwagach.
Niewątpliwie na taki a nie inny kształt publikacji wpływ ma dobór rozmówczyń. Wszystkie są identyczne, co zresztą parę razy w książce wypływa jako mankament. Wszystkie realizują się jako żony i matki, dodatkowo aktywne zawodowo. Wszystkie mają podobne zdanie na poruszane tematy – to samo sądzą o miłości, przyjaźni, macierzyństwie, rodzinie, życiu itp. Atmosfera wzajemnego klepania się po plecach nic dobrego przynieść nie może. Zwłaszcza że wszystkie rozmówczynie starają się też co pewien czas zabłysnąć, popisać się cytatem czy sformułować złotą myśl. Celne spostrzeżenia zostają natychmiast pochwalone, a jeśli któraś z „czytelniczek” nie zgadza się z postawioną tezą – ostrożnie i nieśmiało sygnalizuje swoje zdanie, lecz nic z tego nie wynika. Mam wrażenie, że wszystkie rozmówczynie wbiły się w swoje role społeczne, mówią dokładnie to, czego się od nich oczekuje. Nawet w rozmowie o pasjach wszystkie na pierwszym miejscu stawiają czytanie. Kwestie podpisane są imionami – ale gdyby je w lekturze pominąć, uzyskałyby odbiorczynie jednogłosowy wywód, politycznie poprawny, z rzadka ozdabiany indywidualnymi uwagami (łączonymi z określonym doświadczeniem). Gutowska-Adamczyk w pierwszej części chętniej słucha i zadaje pytania, dopiero potem zaczyna włączać się do rozmów – ale wysoki stopień ogólnikowości nie pozwala w pełni cieszyć się lekturą.
Najgorzej wypadają rozdziały, które są sformułowane bardzo ogólnie. Składają się z wielu stereotypów i narzekań. Przemyślenia dla samych przemyśleń nie będą dla czytelniczek atrakcyjne: ile można mówić o czymś, co jest powszechnie znane, w dodatku bez dochodzenia do konstruktywnych wniosków. Czasem aforystyczne wyimki zostają wyróżnione w zapisie – i na dobrą sprawę można by się ograniczyć tylko do nich, a i tak nie wniosłyby do egzystencji odbiorczyń zbyt wiele nowego czy odkrywczego. Trudno będzie tu znaleźć coś co można by wykorzystać we własnej codzienności – rozmówczynie poruszają się cały czas w sferze, co tu ukrywać, banałów. Może komuś ich refleksje wydadzą się odkrywcze, mnie nie przekonały. Charakterystyczne dla pięciu kobiet jest również unikanie tematów niewygodnych. Widać to najlepiej, gdy temat o Polsce i Polakach składa się najpierw z wielowątkowych, lecz nie wywołujących rezonansu kazań, żeby zaraz przejść do znacznie przyjemniejszych kwestii – zapamiętanych z dzieciństwa smaków. Miło, tylko – po co?
Im bliżej końca tomu, tym krótsze są rozdziały. Wprawdzie nie zyskują przez to na konkretności, ale przynajmniej nie przynoszą znużenia. Trudno bowiem szukać przyjemności w tomie, który wartości znane i wielokrotnie przetrawione przywołuje raz jeszcze, i to bez sensownej obróbki, ramy, uzasadnienia. Gutowska-Adamczyk pozwala się wygadać swoim znajomym czytelniczkom – ale i ona musi widzieć że prowadzi to donikąd. Najciekawszym fragmentem książki jest dodatek – wywiad przeprowadzony z Małgorzatą Gutowską-Adamczyk przez internautki (a zwłaszcza jedną – i znowu wytknąć tu trzeba manierę, która każe pierwszym pytającym wypchnąć się na pierwszy plan, za sprawą tworzenia wielopiętrowych konstrukcji; na szczęście większa część wywiadu od tego problemu jest wolna). Zestawienie swobodnej rozmowy z dodanym wywiadem bezlitośnie obnaża pewną prawdę (również i banał), której tu w świadomości czytelniczek zabrakło: żeby mówić, trzeba mieć o czym. Inaczej nie ma sensu męczyć siebie i innych.
poniedziałek, 21 maja 2012
Maggie Stiefvater: Ukojenie
Wilga, Warszawa 2012.
Strach
Kiedy po raz trzeci Maggie Stiefvater zaprasza do swojego świata wilków i przemieniających się w wilki ludzi wydaje się, że nie ma już pomysłu na rozwinięcie historii w nieprzewidywalnym kierunku. Jedyna różnica w porównaniu z pierwszym tomem polega na tym, że teraz to Sam jest na stałe człowiekiem, a Grace przemienia się w wilka bez przerwy – a po powrotnych przemianach naga i pozbawiona łączności z przyjaciółmi musi radzić sobie na własną rękę. Ale Stiefvater i tym razem nie zawiedzie nastoletnich wielbicieli trylogii – zbliża się bowiem ostateczna rozprawa z wilkami, polowanie. Wtajemniczeni w problem przemian bohaterowie niespodziewanie znajdują sojuszników – tyle że to nie wystarczy w pojedynku ze zdeterminowanym mężczyzną, który przez wilki stracił syna. Można stworzyć antidotum na przemiany, można też znaleźć inne miejsce dla sfory. Tyle że to nie takie proste, gdy trwa dodatkowo wyścig z czasem.
W „Ukojeniu”, ostatnim tomie cyklu, autorka powraca do najbardziej sprawdzonych metod wywoływania emocji u czytelników. Przemiany stają na przeszkodzie idealnej miłości, którą w dalszym ciągu żywią do siebie Grace i Sam. Sam ma w dodatku problemy, bo to on był widziany z dziewczynami, które potem zniknęły ze społeczności – nikt nie wierzy w jego niewinność. Isabel nie może znieść atmosfery w domu – rodzice wciąż jeszcze opłakują jej brata i bez przerwy się kłócą, a ojciec Isabel próbuje przeforsować pomysł z odstrzałem watahy. Isabel zna sekrety sfory, ale z oczywistych względów nie może się nimi podzielić. Na braku możliwości porozumienia zarysowują się największe konflikty i zapowiedzi niemal nieuchronnych tragedii. Nikt nie zna całej prawdy, autorce udaje się lawirować pomiędzy kolejnymi tajemnicami i budować atmosferę napięcia a nawet grozy.
Idealne życie jest dla bohaterów „Ukojenia” niedostępne, jednak nie ze względu na zwyczajne przeszkody w postaci niespecjalnie wyrozumiałych rodziców. Szczęście zakłóca niemożność oddzielenia od siebie dwóch światów: można być zadowolonym z wcielenia wilka lub człowieka, ale ciągłe przekraczanie granicy wiąże się z bólem, strachem, bezradnością i poczuciem niepewności. Stiefvater w ręce swoich młodych bohaterów oddaje losy całej watahy – tu nie można liczyć na pomoc doświadczonego Becka ani na wskazówki dorosłych, pozbawionych wstępu do krainy wilków. Do konfliktów wewnątrz sfory i w obrębie poszczególnych związków dochodzi ten na linii dzieci – rodzice, jednak w baśniowym, nierealistycznym wymiarze. W ten sposób Maggie Stiefvater uniknęła powtarzania zbanalizowanych kwestii i rozstrzygania przewidywalnych problemów. Poza motywem miłości Grace i Sama nie ma tu prostych przełożeń akcji na zwyczajne życie.
Cała seria kierowana jest przede wszystkim do wielbicieli fantasy i powieści gotyckich – a zwłaszcza do tych odbiorców, którym znudziły się opowieści o wampirach i wielkich romansach na zderzeniu światów. Stiefvater celowo nie pisze o wilkołakach, wybiera wilki, by upiększyć i „udoroślić” swoją historię. Odwołując się do wymyślonej płaszczyzny, powołanej do istnienia dla trzyczęściowej serii, może wykorzystywać ogromne uczucia bez ryzyka złapania się w pułapkę banału czy kiczu. Sferę emocji maskuje bowiem przez odejście od realizmu. Proponuje czytelnikom obszerną powieść (której dynamikę zapewnia zmienianie narratorów i punktów widzenia) czerpiącą z najsilniejszych doznań i uczuć. Dlatego „Ukojenie” – jako ukoronowanie całego cyklu – ma szansę podbić serca nastolatków.
Strach
Kiedy po raz trzeci Maggie Stiefvater zaprasza do swojego świata wilków i przemieniających się w wilki ludzi wydaje się, że nie ma już pomysłu na rozwinięcie historii w nieprzewidywalnym kierunku. Jedyna różnica w porównaniu z pierwszym tomem polega na tym, że teraz to Sam jest na stałe człowiekiem, a Grace przemienia się w wilka bez przerwy – a po powrotnych przemianach naga i pozbawiona łączności z przyjaciółmi musi radzić sobie na własną rękę. Ale Stiefvater i tym razem nie zawiedzie nastoletnich wielbicieli trylogii – zbliża się bowiem ostateczna rozprawa z wilkami, polowanie. Wtajemniczeni w problem przemian bohaterowie niespodziewanie znajdują sojuszników – tyle że to nie wystarczy w pojedynku ze zdeterminowanym mężczyzną, który przez wilki stracił syna. Można stworzyć antidotum na przemiany, można też znaleźć inne miejsce dla sfory. Tyle że to nie takie proste, gdy trwa dodatkowo wyścig z czasem.
W „Ukojeniu”, ostatnim tomie cyklu, autorka powraca do najbardziej sprawdzonych metod wywoływania emocji u czytelników. Przemiany stają na przeszkodzie idealnej miłości, którą w dalszym ciągu żywią do siebie Grace i Sam. Sam ma w dodatku problemy, bo to on był widziany z dziewczynami, które potem zniknęły ze społeczności – nikt nie wierzy w jego niewinność. Isabel nie może znieść atmosfery w domu – rodzice wciąż jeszcze opłakują jej brata i bez przerwy się kłócą, a ojciec Isabel próbuje przeforsować pomysł z odstrzałem watahy. Isabel zna sekrety sfory, ale z oczywistych względów nie może się nimi podzielić. Na braku możliwości porozumienia zarysowują się największe konflikty i zapowiedzi niemal nieuchronnych tragedii. Nikt nie zna całej prawdy, autorce udaje się lawirować pomiędzy kolejnymi tajemnicami i budować atmosferę napięcia a nawet grozy.
Idealne życie jest dla bohaterów „Ukojenia” niedostępne, jednak nie ze względu na zwyczajne przeszkody w postaci niespecjalnie wyrozumiałych rodziców. Szczęście zakłóca niemożność oddzielenia od siebie dwóch światów: można być zadowolonym z wcielenia wilka lub człowieka, ale ciągłe przekraczanie granicy wiąże się z bólem, strachem, bezradnością i poczuciem niepewności. Stiefvater w ręce swoich młodych bohaterów oddaje losy całej watahy – tu nie można liczyć na pomoc doświadczonego Becka ani na wskazówki dorosłych, pozbawionych wstępu do krainy wilków. Do konfliktów wewnątrz sfory i w obrębie poszczególnych związków dochodzi ten na linii dzieci – rodzice, jednak w baśniowym, nierealistycznym wymiarze. W ten sposób Maggie Stiefvater uniknęła powtarzania zbanalizowanych kwestii i rozstrzygania przewidywalnych problemów. Poza motywem miłości Grace i Sama nie ma tu prostych przełożeń akcji na zwyczajne życie.
Cała seria kierowana jest przede wszystkim do wielbicieli fantasy i powieści gotyckich – a zwłaszcza do tych odbiorców, którym znudziły się opowieści o wampirach i wielkich romansach na zderzeniu światów. Stiefvater celowo nie pisze o wilkołakach, wybiera wilki, by upiększyć i „udoroślić” swoją historię. Odwołując się do wymyślonej płaszczyzny, powołanej do istnienia dla trzyczęściowej serii, może wykorzystywać ogromne uczucia bez ryzyka złapania się w pułapkę banału czy kiczu. Sferę emocji maskuje bowiem przez odejście od realizmu. Proponuje czytelnikom obszerną powieść (której dynamikę zapewnia zmienianie narratorów i punktów widzenia) czerpiącą z najsilniejszych doznań i uczuć. Dlatego „Ukojenie” – jako ukoronowanie całego cyklu – ma szansę podbić serca nastolatków.
niedziela, 20 maja 2012
Artur Andrus: Blog osławiony między niewiastami
Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.
Królestwo śmiechu
Z twórczością czołowych przedstawicieli satyry inteligentnej można się dzisiaj spotkać nie tylko na scenach i estradach, ale i w internecie. Na blogu do końca zeszłego roku swoimi przemyśleniami dzielił się z Magdą Umer (i internautami) Andrzej Poniedzielski. Rzeczywistość tabloidową komentuje Maria Czubaszek. Artur Andrus z kolei gromadzi absurdy codziennego życia. Po sukcesie tomu „Każdy szczyt ma swój Czubaszek” wydawnictwo Prószyński i S-ka zdecydowało się na wydanie obszernego zbioru felietonów i blogowych zapisków Artura Andrusa „Blog osławiony między niewiastami”. Pewne jest jedno: tę książkę trzeba czytać powoli, a i tak nie da się uniknąć ryzyka pęknięcia ze śmiechu.
Była już kilka lat temu niszowa i przez wielu nieodkryta publikacja z wybranymi tekstami Artura Andrusa – „Popisuchy”. „Blog…” zawiera dużo więcej tekstów, a także wiersze i piosenki w formie reprodukowanych rękopisów na nietypowych czasami drukach. Dla wielbicieli oryginalnego dowcipu Andrusa ta książka to najpiękniejszy prezent. Felietony przewidziane jako blogowe komentarze (lub ozdobniki prasy specjalistycznej, bo nie tylko internetowe wpisy można tu znaleźć) zyskują drugie, znacznie dłuższe niż to internetowe życie. Widać też w tomie rzeczywistą potęgę i trwałość satyry obyczajowej oraz bezinteresownego humoru. Andrus praktycznie nie interesuje się polityką, rzadko też odnosi się do wydarzeń medialnych i głośnych. Żartu szuka za to w pozornie zwykłych obserwacjach, zaskakujących skojarzeniach i wtrąceniach. Część inspiracji pochodzi z rozmów z słuchaczami „Akademii Rozrywki’ radiowej Trójki, część – z nadesłanych przez odbiorców śmiesznostek, najwięcej – z umiejętności autora w dostrzeganiu absurdu w codzienności. Andrus nie tylko komentuje rzeczywistość, ale i bawi się własnymi pomysłami, pozwala się zadziwiać i naiwnie zdumiewać – a przy tym nigdy nie sięga po banał czy obiegowe dowcipy. Byłby autor ironistą, gdyby nie fakt, że ironiczny sposób patrzenia na świat ociepla. Jeśli wybiera złośliwość, to skierowaną zwykle pod własnym adresem. Jest naiwny ale nie infantylny, co więcej – jego naiwność nie wiąże się z prostotą i przewidywalnością, a z ogromną inteligencją. Dzięki temu Andrus proponować może teksty wysokiej jakości. Udowadnia, że temat do żartu da się znaleźć wszędzie – i że satyra dziś nie musi sprowadzać się do ludycznych dowcipasów i prób przekraczania granic dobrego smaku. Lekkie i pomysłowe teksty wprawiają w dobry nastrój – zresztą tych, którzy cenią sobie satyrę Artura Andrusa, przekonywać do książki nie trzeba. Tajemnicą wydawnictwa pozostanie, jak w przeszło pięćsetstronicowym tomie zmieściło się więcej żartów niż na wszystkich zeszłorocznych kabaretonach razem wziętych.
Cieszy fakt, że to właśnie Prószyński wydaje kolejną satyryczną publikację, dzięki temu bowiem książka trafić może do szerokiego grona odbiorców. Nawet ci, którzy odcinają się od polskiej sceny kabaretowej, znajdą tu wiele dla siebie. Felietony z tomu „Blog osławiony” to źródło nieustającej zabawy, a i prawdziwa szkoła dostrzegania śmiechu w codziennych drobiazgach, o kulturze słowa nie wspominając. Andrus nie poprzestaje na humorystycznych skojarzeniach, dowcipnych docinkach i prywatnych absurdach. Każdy jego tekst staje się też miniaturową perełką satyryczną (zresztą część opowieści artysta wykorzystuje w swoim recitalu na scenie) – z doskonale wyprowadzanymi puentami. Artur Andrus okazuje się mistrzem gatunku, pokazuje, jak olbrzymi potencjał satyryczny tkwi w zwykłym życiu – a przy okazji i dokumentuje rozmaite niedociągnięcia, wpadki i błędy. Nie ma w autorze jednak agresji, a jego felietony nie wiążą się ze złośliwością, a z dobrotliwym spojrzeniem na świat. Niewielu twórców dzisiaj potrafi taką postawę połączyć z czystym komizmem. Andrus świetnie się bawi przy opisywaniu rzeczywistości, a wraz z nim rozrywkę będą mieli czytelnicy. Naprawdę od tego tomu trudno się oderwać – internauci i wierni fani nie będą mieli co do tego wątpliwości. Reszta błyskawicznie się do lektury przekona.
Królestwo śmiechu
Z twórczością czołowych przedstawicieli satyry inteligentnej można się dzisiaj spotkać nie tylko na scenach i estradach, ale i w internecie. Na blogu do końca zeszłego roku swoimi przemyśleniami dzielił się z Magdą Umer (i internautami) Andrzej Poniedzielski. Rzeczywistość tabloidową komentuje Maria Czubaszek. Artur Andrus z kolei gromadzi absurdy codziennego życia. Po sukcesie tomu „Każdy szczyt ma swój Czubaszek” wydawnictwo Prószyński i S-ka zdecydowało się na wydanie obszernego zbioru felietonów i blogowych zapisków Artura Andrusa „Blog osławiony między niewiastami”. Pewne jest jedno: tę książkę trzeba czytać powoli, a i tak nie da się uniknąć ryzyka pęknięcia ze śmiechu.
Była już kilka lat temu niszowa i przez wielu nieodkryta publikacja z wybranymi tekstami Artura Andrusa – „Popisuchy”. „Blog…” zawiera dużo więcej tekstów, a także wiersze i piosenki w formie reprodukowanych rękopisów na nietypowych czasami drukach. Dla wielbicieli oryginalnego dowcipu Andrusa ta książka to najpiękniejszy prezent. Felietony przewidziane jako blogowe komentarze (lub ozdobniki prasy specjalistycznej, bo nie tylko internetowe wpisy można tu znaleźć) zyskują drugie, znacznie dłuższe niż to internetowe życie. Widać też w tomie rzeczywistą potęgę i trwałość satyry obyczajowej oraz bezinteresownego humoru. Andrus praktycznie nie interesuje się polityką, rzadko też odnosi się do wydarzeń medialnych i głośnych. Żartu szuka za to w pozornie zwykłych obserwacjach, zaskakujących skojarzeniach i wtrąceniach. Część inspiracji pochodzi z rozmów z słuchaczami „Akademii Rozrywki’ radiowej Trójki, część – z nadesłanych przez odbiorców śmiesznostek, najwięcej – z umiejętności autora w dostrzeganiu absurdu w codzienności. Andrus nie tylko komentuje rzeczywistość, ale i bawi się własnymi pomysłami, pozwala się zadziwiać i naiwnie zdumiewać – a przy tym nigdy nie sięga po banał czy obiegowe dowcipy. Byłby autor ironistą, gdyby nie fakt, że ironiczny sposób patrzenia na świat ociepla. Jeśli wybiera złośliwość, to skierowaną zwykle pod własnym adresem. Jest naiwny ale nie infantylny, co więcej – jego naiwność nie wiąże się z prostotą i przewidywalnością, a z ogromną inteligencją. Dzięki temu Andrus proponować może teksty wysokiej jakości. Udowadnia, że temat do żartu da się znaleźć wszędzie – i że satyra dziś nie musi sprowadzać się do ludycznych dowcipasów i prób przekraczania granic dobrego smaku. Lekkie i pomysłowe teksty wprawiają w dobry nastrój – zresztą tych, którzy cenią sobie satyrę Artura Andrusa, przekonywać do książki nie trzeba. Tajemnicą wydawnictwa pozostanie, jak w przeszło pięćsetstronicowym tomie zmieściło się więcej żartów niż na wszystkich zeszłorocznych kabaretonach razem wziętych.
Cieszy fakt, że to właśnie Prószyński wydaje kolejną satyryczną publikację, dzięki temu bowiem książka trafić może do szerokiego grona odbiorców. Nawet ci, którzy odcinają się od polskiej sceny kabaretowej, znajdą tu wiele dla siebie. Felietony z tomu „Blog osławiony” to źródło nieustającej zabawy, a i prawdziwa szkoła dostrzegania śmiechu w codziennych drobiazgach, o kulturze słowa nie wspominając. Andrus nie poprzestaje na humorystycznych skojarzeniach, dowcipnych docinkach i prywatnych absurdach. Każdy jego tekst staje się też miniaturową perełką satyryczną (zresztą część opowieści artysta wykorzystuje w swoim recitalu na scenie) – z doskonale wyprowadzanymi puentami. Artur Andrus okazuje się mistrzem gatunku, pokazuje, jak olbrzymi potencjał satyryczny tkwi w zwykłym życiu – a przy okazji i dokumentuje rozmaite niedociągnięcia, wpadki i błędy. Nie ma w autorze jednak agresji, a jego felietony nie wiążą się ze złośliwością, a z dobrotliwym spojrzeniem na świat. Niewielu twórców dzisiaj potrafi taką postawę połączyć z czystym komizmem. Andrus świetnie się bawi przy opisywaniu rzeczywistości, a wraz z nim rozrywkę będą mieli czytelnicy. Naprawdę od tego tomu trudno się oderwać – internauci i wierni fani nie będą mieli co do tego wątpliwości. Reszta błyskawicznie się do lektury przekona.
sobota, 19 maja 2012
Hernán Rivera Letelier: Opowiadaczka filmów
Muza SA, Warszawa 2012.
Pałac słowa
Są historie, w które trudno się czytelnikom zagłębić, są też takie, które porywają od pierwszych słów, hipnotyzują i pozostawiają niedosyt po zbyt wcześnie nadchodzącym zakończeniu. Do takich wciągających opowieści należy miniaturowa „Opowiadaczka filmów”, relacja magiczna i czerpiąca z siły słów. Hernán rivera Letelier udowadnia, że potrafi czarować odbiorców, podobnie jak jego nastoletnia bohaterka. W minimalizowanych opisach, niemal szczątkowo zarysowywanych scenkach prezentuje historię dziewczynki o niezwykłych zdolnościach. Maria Margarita w rodzinnym konkursie na opowiadacza filmów pokonuje czterech starszych braci. Odtąd to ona będzie chodzić do kina, by na chwilę oderwać się od przykrej codzienności, pełnej biedy i beznadziei. Po powrocie bohaterka ma przedstawiać treść filmu bliskim – ale nie ogranicza się do samego opowiadania. Upaja się fabułami, odgrywa kolejne role i szuka najbardziej plastycznych słów, rozkoszuje się emocjami z filmów i kocha uznanie zachwyconych odbiorców.
Maria Margarita prowadzi swoją opowieść z perspektywy czasu i jako narratorka udowadnia, że należał się jej tytuł opowiadaczki filmów. Czy sprawia to lakoniczność wywodu i związana z nią konieczność samodzielnego odtwarzania mniej świątecznych aspektów życia, czy doskonałe wyczucie literackości i magii prozy – faktem jest, że czytelnicy z pierwszą stroną zostaną całkowicie wchłonięci w świat Marii Margarity i jej zachwyt możliwością dokonywania medialnego przekładu. Bohaterka nigdy nie prezentuje siebie w trakcie odgrywania obejrzanych obrazów – pozwala natomiast ze strzępków wrażeń rekonstruować całe przemilczane sceny. Dzięki temu jest bardzo przekonująca: żywe emocje, które zostały uchwycone w tekście, pomagają w budowaniu świata, w który nikt nie wierzy. Właściwie w tej minipowieści nie musiałoby się nic dziać, i tak przyjemność czytania byłaby ogromna. Działające na wyobraźnię opisy z pierwszych stron to jednocześnie obietnica niezapomnianych doznań lekturowych, a i zaspokojenie ciekawości. Letelier nasyca, chociaż więcej przemilcza niż tłumaczy, hipnotyzuje i wręcz uniemożliwia tym chęć dociekania, czy jego historia ma jakikolwiek sens. Potajemnie proponuje odbiorcom jedną z trafniejszych ocen literatury jako mocy słowa oraz teatru – jako popisu wyobraźni, film zostaje sprowadzony do historii jako zbiór wydarzeń i uczuć.
Zaledwie kilkadziesiąt stron tekstu, rozdziały sprowadzane do kilku akapitów, eliminowanie szumu niepotrzebnych danych, opisów i relacji – a jednak „Opowiadaczce filmów” nie da się odmówić siły. To literatura z wysokiej półki, intrygująca i świeża, oryginalna i przede wszystkim dobrze napisana. Chociaż nie można pozbawiać znaczenia pomysłu na opowieść, to sposób prowadzenia narracji okazuje się tu najważniejszy. Podskórny autotematyzm zamienia się w źródło najlepszej rozrywki. „Opowiadaczka filmów” to opowieść piękna – nie ze względu na rozwój akcji, a język. Czyta się ją błyskawicznie, ale pozostawia w pamięci wyraźny ślad, nie przepadnie wśród setek i tysięcy książek. Niepozorny tom to królestwo słowa, wzniesiony mu pałac. Warto poświęcić parę chwil na lekturę, dostarczy ona bowiem wielu wrażeń. Natalia Nagler, tłumaczka, poradziła sobie ze stworzeniem klimatu niezwykłości, połączyła w tekście codzienną zwyczajność i dawkę rozpuszczonej w niej egzotyki, tak samo jak autor zmieszał ze sobą realizm i fantazję. „Opowiadaczka filmów” zaskakuje pozytywnie na planie, który zwykle zaskoczeń nie przynosi.
Pałac słowa
Są historie, w które trudno się czytelnikom zagłębić, są też takie, które porywają od pierwszych słów, hipnotyzują i pozostawiają niedosyt po zbyt wcześnie nadchodzącym zakończeniu. Do takich wciągających opowieści należy miniaturowa „Opowiadaczka filmów”, relacja magiczna i czerpiąca z siły słów. Hernán rivera Letelier udowadnia, że potrafi czarować odbiorców, podobnie jak jego nastoletnia bohaterka. W minimalizowanych opisach, niemal szczątkowo zarysowywanych scenkach prezentuje historię dziewczynki o niezwykłych zdolnościach. Maria Margarita w rodzinnym konkursie na opowiadacza filmów pokonuje czterech starszych braci. Odtąd to ona będzie chodzić do kina, by na chwilę oderwać się od przykrej codzienności, pełnej biedy i beznadziei. Po powrocie bohaterka ma przedstawiać treść filmu bliskim – ale nie ogranicza się do samego opowiadania. Upaja się fabułami, odgrywa kolejne role i szuka najbardziej plastycznych słów, rozkoszuje się emocjami z filmów i kocha uznanie zachwyconych odbiorców.
Maria Margarita prowadzi swoją opowieść z perspektywy czasu i jako narratorka udowadnia, że należał się jej tytuł opowiadaczki filmów. Czy sprawia to lakoniczność wywodu i związana z nią konieczność samodzielnego odtwarzania mniej świątecznych aspektów życia, czy doskonałe wyczucie literackości i magii prozy – faktem jest, że czytelnicy z pierwszą stroną zostaną całkowicie wchłonięci w świat Marii Margarity i jej zachwyt możliwością dokonywania medialnego przekładu. Bohaterka nigdy nie prezentuje siebie w trakcie odgrywania obejrzanych obrazów – pozwala natomiast ze strzępków wrażeń rekonstruować całe przemilczane sceny. Dzięki temu jest bardzo przekonująca: żywe emocje, które zostały uchwycone w tekście, pomagają w budowaniu świata, w który nikt nie wierzy. Właściwie w tej minipowieści nie musiałoby się nic dziać, i tak przyjemność czytania byłaby ogromna. Działające na wyobraźnię opisy z pierwszych stron to jednocześnie obietnica niezapomnianych doznań lekturowych, a i zaspokojenie ciekawości. Letelier nasyca, chociaż więcej przemilcza niż tłumaczy, hipnotyzuje i wręcz uniemożliwia tym chęć dociekania, czy jego historia ma jakikolwiek sens. Potajemnie proponuje odbiorcom jedną z trafniejszych ocen literatury jako mocy słowa oraz teatru – jako popisu wyobraźni, film zostaje sprowadzony do historii jako zbiór wydarzeń i uczuć.
Zaledwie kilkadziesiąt stron tekstu, rozdziały sprowadzane do kilku akapitów, eliminowanie szumu niepotrzebnych danych, opisów i relacji – a jednak „Opowiadaczce filmów” nie da się odmówić siły. To literatura z wysokiej półki, intrygująca i świeża, oryginalna i przede wszystkim dobrze napisana. Chociaż nie można pozbawiać znaczenia pomysłu na opowieść, to sposób prowadzenia narracji okazuje się tu najważniejszy. Podskórny autotematyzm zamienia się w źródło najlepszej rozrywki. „Opowiadaczka filmów” to opowieść piękna – nie ze względu na rozwój akcji, a język. Czyta się ją błyskawicznie, ale pozostawia w pamięci wyraźny ślad, nie przepadnie wśród setek i tysięcy książek. Niepozorny tom to królestwo słowa, wzniesiony mu pałac. Warto poświęcić parę chwil na lekturę, dostarczy ona bowiem wielu wrażeń. Natalia Nagler, tłumaczka, poradziła sobie ze stworzeniem klimatu niezwykłości, połączyła w tekście codzienną zwyczajność i dawkę rozpuszczonej w niej egzotyki, tak samo jak autor zmieszał ze sobą realizm i fantazję. „Opowiadaczka filmów” zaskakuje pozytywnie na planie, który zwykle zaskoczeń nie przynosi.
piątek, 18 maja 2012
Chris Tvedt: Uzasadniona wątpliwość
WNK, Warszawa 2012.
Kryminał adwokacki
Moda na skandynawskie kryminały prawdopodobnie potrwa jeszcze przez pewien czas, swoista bezemocjonalność narracji północnych dobrze sprawdza się w tym akurat gatunku – wymagającym chłodu i precyzji, Chris Tvedt określany jako „nowa gwiazda skandynawskiego kryminału” proponuje odbiorcom rozbudowaną choć jednowątkową praktycznie powieść złożoną z dwóch części. Pierwsza, opisowa, pokazuje wydarzenia – od momentu, w którym do nieco zapomnianego adwokata przybywa z propozycją nie do odrzucenia przedstawiciel serbskiego gangu. Druga część dotyczy procesu o morderstwo i jest o tyle niezwyczajna, że czytelnicy oraz narrator – adwokat Mikael Brenne – doskonale wiedzą, co się wydarzyło. Znają nie tylko całe zajście, ale i motywy mordercy. Przed sądem staje jednak inny człowiek, zasługujący na więzienie, lecz tu akurat niewinny. W „Uzasadnionej wątpliwości” przeszłość i teraźniejszość jest znana. Przyszłość to zagadka.
Chris Tvedt wybiera wygodną drogę prowadzenia kryminalnej opowieści: narratorem czyni adwokata bezpośrednio zaangażowanego w omawiane wydarzenia, co pozwala mu na bezbolesne przenoszenie atmosfery sali sądowej do relacji wprost. Chłód skandynawskiej egzystencji prawnika równoważy autor przez wprowadzenie ogniokrwistych Serbów – porusza się zatem w obszarze stereotypów, ale nie kolein – stereotypy te znajdują bowiem uzasadnienie w rzeczywistości i nie decydują o ostatecznym kształcie powieści. Żeby nie sprowadzać całej akcji do kwestii śledztw i procesów, Tvedt posługuje się także sprawdzonymi schematami: po pierwsze włącza do historii postać zniedołężniałego ojca bohatera (ale często i na bardzo długo o nim zapomina), po drugie natomiast sięga po temat miłości – adwokat związuje się z różnymi kobietami, nie może narzekać na brak zainteresowania u płci pięknej, ani też na brak okazji do łóżkowych podbojów – tyle że musi wybrać, z którą z kobiet chciałby się związać na dłużej. W ten sposób autor próbuje odwrócić uwagę odbiorców od nieuchronnego rozwoju wydarzeń, a przy okazji i ocieplić wizerunek adwokata.
Autor bardzo starannie przygotowuje się do odzwierciedlania przebiegu procesów. Z rozbieżności między tekstem a rzeczywistością tłumaczy się w posłowiu, ale podczas lektury nie daje nikomu odnieść wrażenia fałszu czy niedopatrzenia. Nie pozwala bohaterowi na pomyłki, które nie mieściłyby się w kreacji zwyczajnej postaci. Dzięki temu daje czytelnikom książkę realistyczną i może też pozwolić sobie na pewne ustępstwa w warstwie psychologicznej. To chyba najdelikatniejsza sfera powieści – i może spotkać się z największymi wątpliwościami. Jednak autor wybrał określony kierunek prowadzenia fabuły i nie może z niego zrezygnować ze względu na portret psychologiczny większości czytelników – pozwala swojemu bohaterowi na odstępstwo od przewidywalnych zachowań, tak, że w „Uzasadnionej wątpliwości” nie będzie wiadomo, dokąd zmierza akcja.
W narracji Chris Tvedt jest zwyczajny. Bardziej szczegółowy niż byłby przypuszczalnie w powieści obyczajowej – ale to też wpisuje się w konwencję kryminału. Zwłaszcza że autor nie popada w tym elemencie w przesadę i nie zatrzymuje się na detalach, raczej – na opisach zwykłych czynności. Nie dysponuje w końcu superbohaterem, ale zwykłym człowiekiem, adwokatem nieco już zmęczonym pracą, błyskotliwym, lecz bez przesady. Dobrze odbija się charakter Mikaela w języku „Uzasadnionej wątpliwości” i tę zgodność można podkreślić jako atut tomu. To powieść dla tych, którzy lubią męską narrację i emocjonalny chłód.
Kryminał adwokacki
Moda na skandynawskie kryminały prawdopodobnie potrwa jeszcze przez pewien czas, swoista bezemocjonalność narracji północnych dobrze sprawdza się w tym akurat gatunku – wymagającym chłodu i precyzji, Chris Tvedt określany jako „nowa gwiazda skandynawskiego kryminału” proponuje odbiorcom rozbudowaną choć jednowątkową praktycznie powieść złożoną z dwóch części. Pierwsza, opisowa, pokazuje wydarzenia – od momentu, w którym do nieco zapomnianego adwokata przybywa z propozycją nie do odrzucenia przedstawiciel serbskiego gangu. Druga część dotyczy procesu o morderstwo i jest o tyle niezwyczajna, że czytelnicy oraz narrator – adwokat Mikael Brenne – doskonale wiedzą, co się wydarzyło. Znają nie tylko całe zajście, ale i motywy mordercy. Przed sądem staje jednak inny człowiek, zasługujący na więzienie, lecz tu akurat niewinny. W „Uzasadnionej wątpliwości” przeszłość i teraźniejszość jest znana. Przyszłość to zagadka.
Chris Tvedt wybiera wygodną drogę prowadzenia kryminalnej opowieści: narratorem czyni adwokata bezpośrednio zaangażowanego w omawiane wydarzenia, co pozwala mu na bezbolesne przenoszenie atmosfery sali sądowej do relacji wprost. Chłód skandynawskiej egzystencji prawnika równoważy autor przez wprowadzenie ogniokrwistych Serbów – porusza się zatem w obszarze stereotypów, ale nie kolein – stereotypy te znajdują bowiem uzasadnienie w rzeczywistości i nie decydują o ostatecznym kształcie powieści. Żeby nie sprowadzać całej akcji do kwestii śledztw i procesów, Tvedt posługuje się także sprawdzonymi schematami: po pierwsze włącza do historii postać zniedołężniałego ojca bohatera (ale często i na bardzo długo o nim zapomina), po drugie natomiast sięga po temat miłości – adwokat związuje się z różnymi kobietami, nie może narzekać na brak zainteresowania u płci pięknej, ani też na brak okazji do łóżkowych podbojów – tyle że musi wybrać, z którą z kobiet chciałby się związać na dłużej. W ten sposób autor próbuje odwrócić uwagę odbiorców od nieuchronnego rozwoju wydarzeń, a przy okazji i ocieplić wizerunek adwokata.
Autor bardzo starannie przygotowuje się do odzwierciedlania przebiegu procesów. Z rozbieżności między tekstem a rzeczywistością tłumaczy się w posłowiu, ale podczas lektury nie daje nikomu odnieść wrażenia fałszu czy niedopatrzenia. Nie pozwala bohaterowi na pomyłki, które nie mieściłyby się w kreacji zwyczajnej postaci. Dzięki temu daje czytelnikom książkę realistyczną i może też pozwolić sobie na pewne ustępstwa w warstwie psychologicznej. To chyba najdelikatniejsza sfera powieści – i może spotkać się z największymi wątpliwościami. Jednak autor wybrał określony kierunek prowadzenia fabuły i nie może z niego zrezygnować ze względu na portret psychologiczny większości czytelników – pozwala swojemu bohaterowi na odstępstwo od przewidywalnych zachowań, tak, że w „Uzasadnionej wątpliwości” nie będzie wiadomo, dokąd zmierza akcja.
W narracji Chris Tvedt jest zwyczajny. Bardziej szczegółowy niż byłby przypuszczalnie w powieści obyczajowej – ale to też wpisuje się w konwencję kryminału. Zwłaszcza że autor nie popada w tym elemencie w przesadę i nie zatrzymuje się na detalach, raczej – na opisach zwykłych czynności. Nie dysponuje w końcu superbohaterem, ale zwykłym człowiekiem, adwokatem nieco już zmęczonym pracą, błyskotliwym, lecz bez przesady. Dobrze odbija się charakter Mikaela w języku „Uzasadnionej wątpliwości” i tę zgodność można podkreślić jako atut tomu. To powieść dla tych, którzy lubią męską narrację i emocjonalny chłód.
czwartek, 17 maja 2012
Mimi Alford: Stażystka
Znak, Kraków 2012.
Romans z prezydentem
Zwierzenie bez cienia sensacji. Opowiedziane po kilku dekadach, już bez emocji, z dystansem i próbą zrozumienia, beznamiętnie i prosto. W „Stażystce” opowieść dotyczy romansu, który wstrząsnąłby opinią publiczną, gdyby ujrzał światło dzienne kilkadziesiąt lat wcześniej – chociaż i dziś części czytelników wyda się nie do przyjęcia, a wyobraźnię innych rozpali. Mimi Alford przedstawia półtoraroczny „związek erotyczny” z Johnem F. Kennedym zapoczątkowany czwartego dnia jej stażu w biurze prasowym w Białym Domu. W tej historii nie ma nic pięknego ani romantycznego, nie ma naiwnych dziewczęcych zauroczeń ani wyrzutów sumienia. Z chłodnym spokojem Alford prezentuje siebie – ówczesną dziewiętnastolatkę, obecną na każde żądanie JFK. Nie próbuje się usprawiedliwiać ani oskarżać – nie robiła tego w czasach romansu, nie widzi potrzeby przyjmowania takiej postawy po wielu latach. I dzięki temu „Stażystkę” czyta się nie jak pochodną brukowca, a interesującą literaturę faktu. Bo nawet kryteria pamiętnika czy autobiografii nie sprawdzają się w tym przypadku. Alford pisze w tak wyprany z emocji sposób, że momentami ma się wrażenie, jakby przedstawiała historię wydumaną i niezbyt dla niej samej interesującą. To zresztą ma swoje wytłumaczenie: autorka chce ostatecznie uciąć wszelkie domysły i plotki na swój temat. Zachowuje klasę i pielęgnuje dobre wspomnienie o prezydencie. Nie namawia do oceniania – ani siebie, ani JFK, który zresztą równocześnie zaangażowany był w kilka innych romansów.
Ze „Stażystki” wyłania się portret, który trudno dzisiaj zrozumieć. Dziewczyna bez żadnych erotycznych doświadczeń, niespecjalnie nawet wikłająca się w relacje z chłopakami, zachowuje się wyjątkowo biernie. Bez cienia protestu poddaje się prezydentowi, jej postawie nie towarzyszy żadna refleksja ani myśl o przyszłości. Widzi wyidealizowany obraz JFK i to wystarcza za wszelkie argumenty. Jest jak zahipnotyzowana, spełnia każdy rozkaz, próbuje nawet cieszyć się swoją przygodą. Z lektury wynika jednak, że poza charyzmą i nimbem prezydenckiej sławy JFK nie prezentował w tej dziwnej relacji żadnych innych zalet. Traktował dziewczynę przedmiotowo: ale to jej nie przeszkadzało.
Mimi Alford prowadzi swoją opowieść w sposób niezwykle precyzyjny i uporządkowany. Zaczyna od przyczyn otrzymania stażu w Białym Domu, zwalnia narrację w czwarty dzień, bardzo drobiazgowo opisując kolejne wydarzenia. Po przedstawieniu pierwszego zbliżenia z prezydentem powraca do dyskrecji, nie mówi już o sprawach intymnych, jedynie je sygnalizuje, nie chcąc karmić wyobraźni żądnych sensacji czytelników. Nie kończy opowieści z chwilą tragicznej śmierci JFK – opowiada o wpływie tego romansu na własne życie i o konieczności zachowania tajemnicy, o burzy, jaka rozpętała się po czterdziestu latach, wreszcie – o swoich partnerach życiowych i ich postawach wobec sekretu.
Elementem zadziwiającym jest w „Stażystce” możliwość zachowania dyskrecji. Wszechobecne media zadowalają się oficjalnymi oświadczeniami (rzecz dziś nie do pomyślenia), nie są agresywne ani dociekliwe – życie prywatne JFK nie interesuje dziennikarzy. Zupełnie inaczej niż czterdzieści lat później – kiedy sprawa należąca już do historii nagle staje się newsem rozpalającym pismaków. Autorka pisze, jaką metodę wybrała, by poradzić sobie z nachalnymi przedstawicielami mediów – niewielu ludzi dzisiaj potrafiłoby zdobyć się na podobną konsekwencję. Ta, która czuła się zaledwie „przypisem do przypisu” w biografii JFK, nie chciała stać się celebrytką, mimo że miała szansę na szybkie wzbogacenie się.
„Stażystka” to książka błyskawiczna: czyta się ją szybko i bez niepotrzebnych emocji – chociaż wywołuje też trochę pytań i czasem budzi wątpliwości. Nieco wysiłku będzie potrzebne jedynie do zaakceptowania postawy bohaterki – Mimi próbuje podpowiadać, dlaczego podejmowała takie a nie inne decyzje – ale bywa, że sama nie rozumie własnych motywacji. To opowieść na marginesie wielkiej historii, jednak nie chodzi w niej ani o historię, ani o uczucia. To raczej próba rozliczenia się z przeszłością, zamknięcie drogi dywagacjom i domysłom.
Romans z prezydentem
Zwierzenie bez cienia sensacji. Opowiedziane po kilku dekadach, już bez emocji, z dystansem i próbą zrozumienia, beznamiętnie i prosto. W „Stażystce” opowieść dotyczy romansu, który wstrząsnąłby opinią publiczną, gdyby ujrzał światło dzienne kilkadziesiąt lat wcześniej – chociaż i dziś części czytelników wyda się nie do przyjęcia, a wyobraźnię innych rozpali. Mimi Alford przedstawia półtoraroczny „związek erotyczny” z Johnem F. Kennedym zapoczątkowany czwartego dnia jej stażu w biurze prasowym w Białym Domu. W tej historii nie ma nic pięknego ani romantycznego, nie ma naiwnych dziewczęcych zauroczeń ani wyrzutów sumienia. Z chłodnym spokojem Alford prezentuje siebie – ówczesną dziewiętnastolatkę, obecną na każde żądanie JFK. Nie próbuje się usprawiedliwiać ani oskarżać – nie robiła tego w czasach romansu, nie widzi potrzeby przyjmowania takiej postawy po wielu latach. I dzięki temu „Stażystkę” czyta się nie jak pochodną brukowca, a interesującą literaturę faktu. Bo nawet kryteria pamiętnika czy autobiografii nie sprawdzają się w tym przypadku. Alford pisze w tak wyprany z emocji sposób, że momentami ma się wrażenie, jakby przedstawiała historię wydumaną i niezbyt dla niej samej interesującą. To zresztą ma swoje wytłumaczenie: autorka chce ostatecznie uciąć wszelkie domysły i plotki na swój temat. Zachowuje klasę i pielęgnuje dobre wspomnienie o prezydencie. Nie namawia do oceniania – ani siebie, ani JFK, który zresztą równocześnie zaangażowany był w kilka innych romansów.
Ze „Stażystki” wyłania się portret, który trudno dzisiaj zrozumieć. Dziewczyna bez żadnych erotycznych doświadczeń, niespecjalnie nawet wikłająca się w relacje z chłopakami, zachowuje się wyjątkowo biernie. Bez cienia protestu poddaje się prezydentowi, jej postawie nie towarzyszy żadna refleksja ani myśl o przyszłości. Widzi wyidealizowany obraz JFK i to wystarcza za wszelkie argumenty. Jest jak zahipnotyzowana, spełnia każdy rozkaz, próbuje nawet cieszyć się swoją przygodą. Z lektury wynika jednak, że poza charyzmą i nimbem prezydenckiej sławy JFK nie prezentował w tej dziwnej relacji żadnych innych zalet. Traktował dziewczynę przedmiotowo: ale to jej nie przeszkadzało.
Mimi Alford prowadzi swoją opowieść w sposób niezwykle precyzyjny i uporządkowany. Zaczyna od przyczyn otrzymania stażu w Białym Domu, zwalnia narrację w czwarty dzień, bardzo drobiazgowo opisując kolejne wydarzenia. Po przedstawieniu pierwszego zbliżenia z prezydentem powraca do dyskrecji, nie mówi już o sprawach intymnych, jedynie je sygnalizuje, nie chcąc karmić wyobraźni żądnych sensacji czytelników. Nie kończy opowieści z chwilą tragicznej śmierci JFK – opowiada o wpływie tego romansu na własne życie i o konieczności zachowania tajemnicy, o burzy, jaka rozpętała się po czterdziestu latach, wreszcie – o swoich partnerach życiowych i ich postawach wobec sekretu.
Elementem zadziwiającym jest w „Stażystce” możliwość zachowania dyskrecji. Wszechobecne media zadowalają się oficjalnymi oświadczeniami (rzecz dziś nie do pomyślenia), nie są agresywne ani dociekliwe – życie prywatne JFK nie interesuje dziennikarzy. Zupełnie inaczej niż czterdzieści lat później – kiedy sprawa należąca już do historii nagle staje się newsem rozpalającym pismaków. Autorka pisze, jaką metodę wybrała, by poradzić sobie z nachalnymi przedstawicielami mediów – niewielu ludzi dzisiaj potrafiłoby zdobyć się na podobną konsekwencję. Ta, która czuła się zaledwie „przypisem do przypisu” w biografii JFK, nie chciała stać się celebrytką, mimo że miała szansę na szybkie wzbogacenie się.
„Stażystka” to książka błyskawiczna: czyta się ją szybko i bez niepotrzebnych emocji – chociaż wywołuje też trochę pytań i czasem budzi wątpliwości. Nieco wysiłku będzie potrzebne jedynie do zaakceptowania postawy bohaterki – Mimi próbuje podpowiadać, dlaczego podejmowała takie a nie inne decyzje – ale bywa, że sama nie rozumie własnych motywacji. To opowieść na marginesie wielkiej historii, jednak nie chodzi w niej ani o historię, ani o uczucia. To raczej próba rozliczenia się z przeszłością, zamknięcie drogi dywagacjom i domysłom.
środa, 16 maja 2012
Lisa Scottoline: Ocal mnie
Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.
Walka
Lisa Scottoline w swojej powieści „Ocal mnie” łączy cechy trzech gatunków czy też sposobów na prowadzenie historii. Daje się poznać jako bardzo spostrzegawcza reporterka, autorka łzawych powieści obyczajowych i miłośniczka filmów akcji – i książką „Ocal mnie” udowadnia, że w każdym z wybranych nurtów czuje się dobrze, chociaż przejścia między pomysłami na rozwój fabuły muszą obniżać prawdopodobieństwo.
Wszystko zaczyna się od dramatu w szkolnej stołówce. Rose to matka, która pracuje jako wolontariuszka w szkole. Podczas posiłku jej córce, Melly, dokucza wyjątkowo złośliwa koleżanka, Amanda. Melly, i tak już bez przerwy doświadczająca odrzucenia przez znamię na policzku, nie może poradzić sobie z docinkami rówieśniczki i Rose ma zamiar interweniować. Jednak w tym momencie dochodzi do wybuchu. Bohaterka wyprowadza ze szkoły prześladowczynie córki i wraca po własne dziecko, uwięzione w toalecie. Potem okazuje się, że Amanda nie opuściła budynku i w ciężkim stanie trafiła do szpitala. Inni rodzice oskarżają Rose, do sprawy włączają się media, rusza także prawnicza machina. Zaszczuta i zastraszana Rose chce uciec, lecz kiedyś podjęła już identyczną decyzję. Postanawia więc stanąć do walki.
Lisa Scottoline z niebywałą wprawą scharakteryzowała tu kilka środowisk. Umiejętnie pokazała cierpienie nieśmiałej i wrażliwej dziewczynki oraz agresję matek jej złośliwych koleżanek: kobiety te nie przyjmują do wiadomości, jak bardzo okrutne potrafią być ich dzieci, co jeszcze potęguje kłopoty i bezradność ofiary. Przekonująco wypada światek prawników, tak samo zresztą jak i portret dziennikarki szukającej sensacji. Co ciekawe, autorka szkicuje sylwetki tych postaci przede wszystkim dzięki ich wypowiedziom – zróżnicowanym pod względem stylistycznym, prawdopodobnym i plastycznym. Dzięki temu może dobrze grać na emocjach odbiorczyń. Przemawia do wyobraźni przy wszechobecności i absurdalności procesów – w walce nie wygra przecież ten, kto jest niewinny, a ten, kto uprzedzi ruch przeciwnika. To obcy dla Rose i niepojęty dla zwykłych czytelniczek świat pełen okrutnych zasad.
Jednak śledzenie medialnego linczu na bohaterce w pewnym momencie musi się skończyć: gdy Rose przechodzi do samotnej akcji, fabuła zaczyna przypominać film sensacyjny, autorka wpada w koleiny gatunku zapewniającego dawkę adrenaliny, ale o zaniżonym stopniu prawdopodobieństwa. Tu przeplata się kryminał z sentymentalizmem, Scottoline raz chce czytelniczki wzburzyć, raz wzruszyć – i z reguły to będzie się jej udawać, mimo pełnej świadomości konwencji.
W „Ocal mnie” świat przedstawiony składa się przede wszystkim ze słów, to jest z wypowiedzi postaci. To powieść budowana na dialogu, mimo że spora jej część dotyczy uczuć i wrażeń Rose, bohaterki odrzucanej przez środowisko, więc i skazanej na monologi w samotności. Wszyscy jednak, którzy wkraczają na scenę, zaistnieć mogą właśnie dzięki wyrazistym kwestiom, to nic, że czasem nawet podsycającym stereotypy. Scottoline przeprowadza Rose przez drogę od bezradności po akcję niewiarygodną i optymistyczną – ale pozwala jej na to przyjęta i akceptowana przez czytelniczki konwencja a także chęć odrzucenia obojętności. Bohaterka, która nie ma szansy na zrozumienie ze strony sąsiadów, przekonuje do siebie odbiorczynie – to w „Ocal mnie” także udało się autorce. W tej obszernej powieści obyczajowej najsilniejsza jest jednak miłość matki do dziecka – katalizator wszystkich zdarzeń i źródło licznych pytań o życiowe wybory oraz decyzje. To za jej sprawą autorka może silnie zaangażować odbiorczynie w lekturę i przyczynić się do snucia refleksji na temat obowiązków i rozsądku.
Walka
Lisa Scottoline w swojej powieści „Ocal mnie” łączy cechy trzech gatunków czy też sposobów na prowadzenie historii. Daje się poznać jako bardzo spostrzegawcza reporterka, autorka łzawych powieści obyczajowych i miłośniczka filmów akcji – i książką „Ocal mnie” udowadnia, że w każdym z wybranych nurtów czuje się dobrze, chociaż przejścia między pomysłami na rozwój fabuły muszą obniżać prawdopodobieństwo.
Wszystko zaczyna się od dramatu w szkolnej stołówce. Rose to matka, która pracuje jako wolontariuszka w szkole. Podczas posiłku jej córce, Melly, dokucza wyjątkowo złośliwa koleżanka, Amanda. Melly, i tak już bez przerwy doświadczająca odrzucenia przez znamię na policzku, nie może poradzić sobie z docinkami rówieśniczki i Rose ma zamiar interweniować. Jednak w tym momencie dochodzi do wybuchu. Bohaterka wyprowadza ze szkoły prześladowczynie córki i wraca po własne dziecko, uwięzione w toalecie. Potem okazuje się, że Amanda nie opuściła budynku i w ciężkim stanie trafiła do szpitala. Inni rodzice oskarżają Rose, do sprawy włączają się media, rusza także prawnicza machina. Zaszczuta i zastraszana Rose chce uciec, lecz kiedyś podjęła już identyczną decyzję. Postanawia więc stanąć do walki.
Lisa Scottoline z niebywałą wprawą scharakteryzowała tu kilka środowisk. Umiejętnie pokazała cierpienie nieśmiałej i wrażliwej dziewczynki oraz agresję matek jej złośliwych koleżanek: kobiety te nie przyjmują do wiadomości, jak bardzo okrutne potrafią być ich dzieci, co jeszcze potęguje kłopoty i bezradność ofiary. Przekonująco wypada światek prawników, tak samo zresztą jak i portret dziennikarki szukającej sensacji. Co ciekawe, autorka szkicuje sylwetki tych postaci przede wszystkim dzięki ich wypowiedziom – zróżnicowanym pod względem stylistycznym, prawdopodobnym i plastycznym. Dzięki temu może dobrze grać na emocjach odbiorczyń. Przemawia do wyobraźni przy wszechobecności i absurdalności procesów – w walce nie wygra przecież ten, kto jest niewinny, a ten, kto uprzedzi ruch przeciwnika. To obcy dla Rose i niepojęty dla zwykłych czytelniczek świat pełen okrutnych zasad.
Jednak śledzenie medialnego linczu na bohaterce w pewnym momencie musi się skończyć: gdy Rose przechodzi do samotnej akcji, fabuła zaczyna przypominać film sensacyjny, autorka wpada w koleiny gatunku zapewniającego dawkę adrenaliny, ale o zaniżonym stopniu prawdopodobieństwa. Tu przeplata się kryminał z sentymentalizmem, Scottoline raz chce czytelniczki wzburzyć, raz wzruszyć – i z reguły to będzie się jej udawać, mimo pełnej świadomości konwencji.
W „Ocal mnie” świat przedstawiony składa się przede wszystkim ze słów, to jest z wypowiedzi postaci. To powieść budowana na dialogu, mimo że spora jej część dotyczy uczuć i wrażeń Rose, bohaterki odrzucanej przez środowisko, więc i skazanej na monologi w samotności. Wszyscy jednak, którzy wkraczają na scenę, zaistnieć mogą właśnie dzięki wyrazistym kwestiom, to nic, że czasem nawet podsycającym stereotypy. Scottoline przeprowadza Rose przez drogę od bezradności po akcję niewiarygodną i optymistyczną – ale pozwala jej na to przyjęta i akceptowana przez czytelniczki konwencja a także chęć odrzucenia obojętności. Bohaterka, która nie ma szansy na zrozumienie ze strony sąsiadów, przekonuje do siebie odbiorczynie – to w „Ocal mnie” także udało się autorce. W tej obszernej powieści obyczajowej najsilniejsza jest jednak miłość matki do dziecka – katalizator wszystkich zdarzeń i źródło licznych pytań o życiowe wybory oraz decyzje. To za jej sprawą autorka może silnie zaangażować odbiorczynie w lekturę i przyczynić się do snucia refleksji na temat obowiązków i rozsądku.
wtorek, 15 maja 2012
Mike Kim: Z piekła do wolności. Ucieczki z Korei Północnej
PWN, Warszawa 2012.
Państwo strachu
Chociaż ta książka jest dokumentem, autor robi sporo, by zainteresować odbiorców poruszanymi w niej kwestiami. Obiecuje niemal literacką przygodę, gdy od początku przeprasza za to, że ukrywał prawdę przed ludźmi, z którymi się zaprzyjaźnił. Wyjaśnia, że nie mógł przyznać się do rzeczywistych zajęć. Po takim wstępie nietrudno zaangażować się w lekturę „Z piekła do wolności”: Mike Kim prezentuje w tym tomie losy uciekinierów z Korei Północnej. Sam pracuje na granicy tego kraju i Chin, by móc pomagać bezradnym i zdesperowanym ludziom, zanim ci wpadną w poważne kłopoty, na przykład – dostaną się w ręce handlarzy ludźmi.
„Z piekła do wolności” to opowieść, która przypomina reportaż przystosowany do czytania przez odbiorców, którzy mają zerową wiedzę na temat życia w Korei Północnej. Autor nie skupia się wyłącznie na kwestii uchodźców i sposobach pomagania im, zbiera też informacje od Koreańczyków – na temat społecznej i politycznej sytuacji w Korei Północnej. Codzienność przedstawia przez pryzmat łamania praw człowieka, z rzadka tylko decydując się na porównania nieobce zbiorowej świadomości. Przeważnie jednak nie musi uciekać się do takich zestawień, przytaczane przez niego obrazy są wstrząsające same w sobie i w pełni wystarczają jako wyjaśnienie ryzykownych decyzji podejmowanych przez mieszkańców.
Mike Kim stara się ukryć zaangażowanie emocjonalne, ale zdarza się, że nie da rady ukryć osobistego tonu. W pełni angażuje się w sprawy uchodźców, a książka „Z piekła do wolności” jest kolejną próbą zwrócenia uwagi na ich los. Kim nie poprzestaje w końcu na obserwacjach i gromadzeniu materiałów, bierze czynny udział w akcjach ratunkowych, rezygnując nawet z dawnych ideałów. Nie zawaha się przed propozycją korupcyjną, jeśli dzięki temu zyska szansę przeprowadzenia na wolność kilku osób. Uczy nastolatków zachowania, które może ich ocalić. Szuka zagubionych Koreanek, by zdążyć przed tymi, którzy sprzedadzą je chińskim rolnikom (a trochę miejsca poświęca i sposobom kobiet na pogodzenie się z sytuacją).
Opowieść nie ogranicza się do relacji ze spotkań i do notowania wiadomości zasłyszanych od uciekinierów. Mike Kim chce również zrekonstruować sposób myślenia ciemiężonej ludności i przedstawić zagrożenia płynące z indoktrynacji. Czytelników szokować może nauka nienawiści i zadania matematyczne dla kilkulatków: dzieci od samego początku oswajane są z agresją i uczone bezwzględności. Pokazuje, jak w Korei Północnej przedstawia się inne kraje i jak dokonuje się tam prania mózgu. Prezentuje też bezsens pracy za fikcyjne wynagrodzenie i atmosferę strachu. Podejmuje temat uchodźców, zyskuje też pretekst do zatrzymania się nad sytuacją zwykłych ludzi, mieszkańców Korei Północnej. Mówi o bezsensowności pomocy humanitarnej, bo wszystkie dostawy z zewnątrz trafiają do armii. Pisze też o głodzie i łagrach. Podejmuje zagadnienie chrześcijaństwa – bo sam reprezentował chrześcijańską organizację. Przybliża również zorganizowane projekty niesienia pomocy.
Cały tom „Z piekła do wolności” jest wołaniem o ratunek dla tych, którzy sami podjąć takiego kroku nie mogą lub już nie potrafią. Mike Kim dąży do tego, by nagłośnić krzywdy mieszkańców Korei Północnej. Uświadamia odbiorcom, jak wielkie tragedie rozgrywają się w tym kraju. Chociaż przepełnia swoją relację mocno działającymi na emocje scenami, sprawia wrażenie szczerego i nie manipulującego odbiorcami: ma na to wpływ także beznamiętna w większej części, choć niepozbawiona osobistych akcentów narracja.
Wiele w tej książce bezpośrednich opowieści, cytatów, fragmentów wywiadów i rozmów, jakby autor chciał zyskać w ten sposób na wiarygodności. Porusza przecież temat, który w cywilizowanym świecie wydawałoby się nie do pomyślenia. Zwraca też w lekturze uwagę dyscyplina formalna, Mike Kim zamyka opowieść w przejrzystych rozdziałach, porządkuje zdobyte informacje i dobrze radzi sobie z opracowaniem zgromadzonego materiału.
Państwo strachu
Chociaż ta książka jest dokumentem, autor robi sporo, by zainteresować odbiorców poruszanymi w niej kwestiami. Obiecuje niemal literacką przygodę, gdy od początku przeprasza za to, że ukrywał prawdę przed ludźmi, z którymi się zaprzyjaźnił. Wyjaśnia, że nie mógł przyznać się do rzeczywistych zajęć. Po takim wstępie nietrudno zaangażować się w lekturę „Z piekła do wolności”: Mike Kim prezentuje w tym tomie losy uciekinierów z Korei Północnej. Sam pracuje na granicy tego kraju i Chin, by móc pomagać bezradnym i zdesperowanym ludziom, zanim ci wpadną w poważne kłopoty, na przykład – dostaną się w ręce handlarzy ludźmi.
„Z piekła do wolności” to opowieść, która przypomina reportaż przystosowany do czytania przez odbiorców, którzy mają zerową wiedzę na temat życia w Korei Północnej. Autor nie skupia się wyłącznie na kwestii uchodźców i sposobach pomagania im, zbiera też informacje od Koreańczyków – na temat społecznej i politycznej sytuacji w Korei Północnej. Codzienność przedstawia przez pryzmat łamania praw człowieka, z rzadka tylko decydując się na porównania nieobce zbiorowej świadomości. Przeważnie jednak nie musi uciekać się do takich zestawień, przytaczane przez niego obrazy są wstrząsające same w sobie i w pełni wystarczają jako wyjaśnienie ryzykownych decyzji podejmowanych przez mieszkańców.
Mike Kim stara się ukryć zaangażowanie emocjonalne, ale zdarza się, że nie da rady ukryć osobistego tonu. W pełni angażuje się w sprawy uchodźców, a książka „Z piekła do wolności” jest kolejną próbą zwrócenia uwagi na ich los. Kim nie poprzestaje w końcu na obserwacjach i gromadzeniu materiałów, bierze czynny udział w akcjach ratunkowych, rezygnując nawet z dawnych ideałów. Nie zawaha się przed propozycją korupcyjną, jeśli dzięki temu zyska szansę przeprowadzenia na wolność kilku osób. Uczy nastolatków zachowania, które może ich ocalić. Szuka zagubionych Koreanek, by zdążyć przed tymi, którzy sprzedadzą je chińskim rolnikom (a trochę miejsca poświęca i sposobom kobiet na pogodzenie się z sytuacją).
Opowieść nie ogranicza się do relacji ze spotkań i do notowania wiadomości zasłyszanych od uciekinierów. Mike Kim chce również zrekonstruować sposób myślenia ciemiężonej ludności i przedstawić zagrożenia płynące z indoktrynacji. Czytelników szokować może nauka nienawiści i zadania matematyczne dla kilkulatków: dzieci od samego początku oswajane są z agresją i uczone bezwzględności. Pokazuje, jak w Korei Północnej przedstawia się inne kraje i jak dokonuje się tam prania mózgu. Prezentuje też bezsens pracy za fikcyjne wynagrodzenie i atmosferę strachu. Podejmuje temat uchodźców, zyskuje też pretekst do zatrzymania się nad sytuacją zwykłych ludzi, mieszkańców Korei Północnej. Mówi o bezsensowności pomocy humanitarnej, bo wszystkie dostawy z zewnątrz trafiają do armii. Pisze też o głodzie i łagrach. Podejmuje zagadnienie chrześcijaństwa – bo sam reprezentował chrześcijańską organizację. Przybliża również zorganizowane projekty niesienia pomocy.
Cały tom „Z piekła do wolności” jest wołaniem o ratunek dla tych, którzy sami podjąć takiego kroku nie mogą lub już nie potrafią. Mike Kim dąży do tego, by nagłośnić krzywdy mieszkańców Korei Północnej. Uświadamia odbiorcom, jak wielkie tragedie rozgrywają się w tym kraju. Chociaż przepełnia swoją relację mocno działającymi na emocje scenami, sprawia wrażenie szczerego i nie manipulującego odbiorcami: ma na to wpływ także beznamiętna w większej części, choć niepozbawiona osobistych akcentów narracja.
Wiele w tej książce bezpośrednich opowieści, cytatów, fragmentów wywiadów i rozmów, jakby autor chciał zyskać w ten sposób na wiarygodności. Porusza przecież temat, który w cywilizowanym świecie wydawałoby się nie do pomyślenia. Zwraca też w lekturze uwagę dyscyplina formalna, Mike Kim zamyka opowieść w przejrzystych rozdziałach, porządkuje zdobyte informacje i dobrze radzi sobie z opracowaniem zgromadzonego materiału.
poniedziałek, 14 maja 2012
Chris Cleave: Między nami
Świat Książki, Warszawa 2012.
Smak słów
Zestaw przymiotników z czwartej strony okładki wyjętych z rozmaitych recenzji, a wyrażających najwyższe uznanie dla tej powieści, absolutnie nie przygotowuje na tę fabułę. To lepiej: streszczenia mogłyby zepsuć przyjemność lekturową, zbyt wiele dzieje się w tej książce w przeszłości i przyszłości, żeby pozwalać sobie na przedstawienie treści. Dziwne wydarzenia zetknęły Pszczółkę, szesnastoletnią dziewczynę z Afryki i Sarę, białą redaktor naczelną poczytnego magazynu. To ich wspólna historia staje się kanwą opowiedzianej na dwa głosy akcji. Chris Cleave odszedł od znanych schematów i stworzył tekst, o którym trudno mówić bez podziwu, pełen zagadek i nietypowych rozwiązań, a także przesycony uczuciami, którym daleko do standardowo prezentowanych w obyczajówkach.
Od początku bohaterem tomu wysuwającym się na pierwszy plan staje się język. Pszczółka zdaje sobie z tego sprawę: nauczyła się królewskiego angielskiego, żeby przeżyć. Wie też, że język nie potrafi przenosić prawdziwych historii, czasem okazuje się barierą nie do przezwyciężenia: gdyby Pszczółka opowiadała dziewczynom z Nigerii, co wydarzyło się w Anglii, musiałaby bez przerwy zatrzymywać relację i wyjaśniać różnice kulturowe. Tu nie da się wypracować porozumienia, nic więc dziwnego, że mało kto pojmie istotę relacji między kobietami. Czytelnicy nie będą mieli z tym problemów: Pszczółka potrafi opowiadać wręcz zachwycająco, łączy w słowach zmysł obserwacji, umiejętność wyciągania wniosków, spryt i zahaczającą o liryczne piękno elegancję. Opowiadanie ma we krwi. Sala inaczej – jest bardziej racjonalna, konkretna i mniej wrażliwa na emocje. Ale i ona ma swoją tajną broń, którą zjedna sobie odbiorców: to postawa wobec czteroletniego synka Charliego. Charlie uważa się za superbohatera i żyje we własnym świecie fantazji. Sara podejmuje z nim grę – i ten gest pozwala na sympatię wobec niej, wyróżnia ją także z tłumu powoływanych dzisiaj do życia postaci.
„Między nami” składa się z kilku mocnych punktów. Przede wszystkim sprawdza się tu naprawdę dobrze rozplanowana fabuła. Za każdym razem silny akcent wydaje się tu stanowić apogeum akcji – i w niczym nie zapowiada kolejnych wydarzeń. A Chris Cleave nie ma zamiaru poprzestawać na wrażeniach, jakie już wywołał, przywiązuje do siebie czytelników za sprawą fabuły niepowtarzalnej, oryginalnej i egzotycznej. Tu jedno zaskoczenie rodzić będzie następne – z tego stylu autor do samego końca nie zrezygnuje – a że zdobędzie zaufanie odbiorców, ma okazję popisać się historią, jakich naprawdę niewiele.
Sprawdza się również narracja. Dwa różne rytmy, oba realizowane bez zarzutu. W „Między nami” język nie jest tylko nośnikiem informacji o losach postaci, ale tworzywem piękna. Na początku zwraca na niego uwagę Pszczółka – w ten sposób przygotowani czytelnicy nie oderwą się już od tego stylu. Miękki i plastyczny, idealnie dopasowuje się do akcji, niekiedy też wygląda, jakby ją kształtował. Nawet najciekawsza fabuła nie istniałaby bez dobrych opisów. W „Między nami” narracja jest tak ładna, że nawet przy mniej emocjonującej akcji urzekałaby odbiorców.
Chris Cleave ma też zdolność do kreowania postaci. Nie ma tu wielu bohaterów, ale nie sprawia to wrażenia, jakby ci istniejący byli wypreparowani i przeniesieni z naturalnego środowiska w świat książkowy. „Między nami” brzmi prawdziwie, chociaż dotyczy tematów leżących poza zainteresowaniami większości odbiorców. Autor odniósł sukces, bo zdecydował się opowiedzieć historię wolną od stereotypów, konsekwentną i niepodporządkowaną wymaganiom czytelników ani trendom na rynku wydawniczym. Dobrze, że nie wpadł w żadne koleiny i do końca dbał o jakość prezentowanej opowieści, „Między nami” to książka, którą koniecznie trzeba przeczytać. Robi ogromne wrażenie.
Smak słów
Zestaw przymiotników z czwartej strony okładki wyjętych z rozmaitych recenzji, a wyrażających najwyższe uznanie dla tej powieści, absolutnie nie przygotowuje na tę fabułę. To lepiej: streszczenia mogłyby zepsuć przyjemność lekturową, zbyt wiele dzieje się w tej książce w przeszłości i przyszłości, żeby pozwalać sobie na przedstawienie treści. Dziwne wydarzenia zetknęły Pszczółkę, szesnastoletnią dziewczynę z Afryki i Sarę, białą redaktor naczelną poczytnego magazynu. To ich wspólna historia staje się kanwą opowiedzianej na dwa głosy akcji. Chris Cleave odszedł od znanych schematów i stworzył tekst, o którym trudno mówić bez podziwu, pełen zagadek i nietypowych rozwiązań, a także przesycony uczuciami, którym daleko do standardowo prezentowanych w obyczajówkach.
Od początku bohaterem tomu wysuwającym się na pierwszy plan staje się język. Pszczółka zdaje sobie z tego sprawę: nauczyła się królewskiego angielskiego, żeby przeżyć. Wie też, że język nie potrafi przenosić prawdziwych historii, czasem okazuje się barierą nie do przezwyciężenia: gdyby Pszczółka opowiadała dziewczynom z Nigerii, co wydarzyło się w Anglii, musiałaby bez przerwy zatrzymywać relację i wyjaśniać różnice kulturowe. Tu nie da się wypracować porozumienia, nic więc dziwnego, że mało kto pojmie istotę relacji między kobietami. Czytelnicy nie będą mieli z tym problemów: Pszczółka potrafi opowiadać wręcz zachwycająco, łączy w słowach zmysł obserwacji, umiejętność wyciągania wniosków, spryt i zahaczającą o liryczne piękno elegancję. Opowiadanie ma we krwi. Sala inaczej – jest bardziej racjonalna, konkretna i mniej wrażliwa na emocje. Ale i ona ma swoją tajną broń, którą zjedna sobie odbiorców: to postawa wobec czteroletniego synka Charliego. Charlie uważa się za superbohatera i żyje we własnym świecie fantazji. Sara podejmuje z nim grę – i ten gest pozwala na sympatię wobec niej, wyróżnia ją także z tłumu powoływanych dzisiaj do życia postaci.
„Między nami” składa się z kilku mocnych punktów. Przede wszystkim sprawdza się tu naprawdę dobrze rozplanowana fabuła. Za każdym razem silny akcent wydaje się tu stanowić apogeum akcji – i w niczym nie zapowiada kolejnych wydarzeń. A Chris Cleave nie ma zamiaru poprzestawać na wrażeniach, jakie już wywołał, przywiązuje do siebie czytelników za sprawą fabuły niepowtarzalnej, oryginalnej i egzotycznej. Tu jedno zaskoczenie rodzić będzie następne – z tego stylu autor do samego końca nie zrezygnuje – a że zdobędzie zaufanie odbiorców, ma okazję popisać się historią, jakich naprawdę niewiele.
Sprawdza się również narracja. Dwa różne rytmy, oba realizowane bez zarzutu. W „Między nami” język nie jest tylko nośnikiem informacji o losach postaci, ale tworzywem piękna. Na początku zwraca na niego uwagę Pszczółka – w ten sposób przygotowani czytelnicy nie oderwą się już od tego stylu. Miękki i plastyczny, idealnie dopasowuje się do akcji, niekiedy też wygląda, jakby ją kształtował. Nawet najciekawsza fabuła nie istniałaby bez dobrych opisów. W „Między nami” narracja jest tak ładna, że nawet przy mniej emocjonującej akcji urzekałaby odbiorców.
Chris Cleave ma też zdolność do kreowania postaci. Nie ma tu wielu bohaterów, ale nie sprawia to wrażenia, jakby ci istniejący byli wypreparowani i przeniesieni z naturalnego środowiska w świat książkowy. „Między nami” brzmi prawdziwie, chociaż dotyczy tematów leżących poza zainteresowaniami większości odbiorców. Autor odniósł sukces, bo zdecydował się opowiedzieć historię wolną od stereotypów, konsekwentną i niepodporządkowaną wymaganiom czytelników ani trendom na rynku wydawniczym. Dobrze, że nie wpadł w żadne koleiny i do końca dbał o jakość prezentowanej opowieści, „Między nami” to książka, którą koniecznie trzeba przeczytać. Robi ogromne wrażenie.
niedziela, 13 maja 2012
Christoph Drösser: Czy to prawda, że…
PWN, Warszawa 2012.
Obiegowe sądy
Obok ciekawostek kompletnie w życiu codziennym nieprzydatnych istnieje też cała seria przekazywanych z pokolenia na pokolenie prawd i mitów, które na nasze zachowanie potrafią wpływać. Christoph Drösser testuje kolejne obiegowe opinie, wyjaśnia ich genezę i weryfikuje sensowność. W krótkich analizach znajduje się całkiem sporo atrakcyjnych dla czytelników wiadomości, przydatnych, bo nawiązujących do zwykłych zachowań i lęków. Spor mitów daje się ocenić na drodze prostych domowych eksperymentów – ale autor dociera głębiej, ustalając przyczyny kolejnych poglądów. Zwraca się do ekspertów z prośbą o wyjaśnienia. W efekcie cała książka pełna jest interesujących danych i zabawnych niekiedy pomysłów. Autor pomaga oswoić współczesność, zdobycze cywilizacji, ale nawiązuje też do ciekawych miejskich legend, w dodatku sięga po prawdy i nieprawdy z bardzo różnych dziedzin, potrafi równie zajmująco opowiadać o biologii, historii czy mechanice.
Pytania wybrane do tomu zadawali autorowi sami czytelnicy. Kolejne zagadnienia stanowią więc miniwyzwania dla Drössera, bodziec do poszukiwania specjalistów zdolnych rozwiać wątpliwości, ale i odzwierciedlenie zwykłej ludzkiej ciekawości. Czasami wiążą się z niewiarą w znane i wielokrotnie już omawiane zjawiska, innym razem dotyczą wątków, w których niby trudno dojrzeć logiczne wyjaśnienie, ale warto się nad nimi pochylić. Podpowiedzi Drössera mają zlikwidować strach i przynieść naukowe wyjaśnienia obserwowanych codziennie faktów, mogą też odwoływać się do źródeł powstawania mitów. I chociaż trudno nie uśmiechnąć się na wieść o specjalnie przystosowanym gatunku aligatorów zamieszkujących kanały w wielkiej metropolii, autor nie ma zamiaru bagatelizować żadnych wątpliwości.
Bagatelizować nie ma zamiaru, ale to oczywiście nie wyklucza jego dowcipu. Drösser dość chętnie posługuje się ironią (lecz nie złośliwościami) i grami słownymi (Danuta Serwotka, tłumaczka, dobrze sobie radzi z oddawaniem klimatu całości). Wykorzystuje wyjaśnienia do udzielania dobrych rad i wskazywania właściwej drogi postępowania – obecność morałów jest łagodzona przez żartobliwy, felietonistyczny ton opisów. Autor zresztą bardzo chętnie wykorzystuje puenty ze skojarzeń słownych do zamknięcia krótkich wywodów, dzięki temu łatwiej można zapamiętać rozszyfrowywane prawdy i nieprawdy. Nie chodzi tu przecież o zarzucenie czytelników naukowymi i skomplikowanymi wywodami, a o dostarczenie im rozrywki, która pozwoli również na przyswojenie przydatnych wiadomości. I jako taka, książka „Czy to prawda, że…” sprawdza się bez zarzutu. Autor chętnie sięga także po anegdoty, jak tylko się da ożywia wytłumaczenia tak, że nawet jeśli ktoś nie jest zainteresowany odpowiedzią na kolejne pytanie, czy uzasadnieniem prawdziwości lub fałszywości tezy (co zdarza się raczej bardzo rzadko) – z chęcią będzie śledził wyjaśnienia dla samej przyjemności czytania. Lekkość tomu potęguje fakt, że odpowiedzi są krótkie i przygotowane bardziej w formie streszczeń a nie wykładów.
Książka, która nawiązuje stylem do niemieckich telewizyjnych programów edukacyjnych związanych ze sprawdzaniem kolejnych twierdzeń może się przydać jako zbiór podręcznych ciekawostek, a i jako publikacja oddalająca obiegowe a nieprawdziwe sądy. Jest kierowana do tych dorosłych, którzy nie utracili dziecięcej ciekawości i ciągle chcą dowiadywać się czegoś nowego, to też dobry pomysł na lekturę dla wielbicieli ciekawostek. Zawiera problemy, o których większość odbiorców nigdy by nie pomyślała i analizy poglądów wygłaszanych na co dzień. Jest to więc również zapis dzisiejszej obyczajowości, portret ludzkości przełomu wieków. Bywa, że portret zabawny i naiwny, ale przecież najbardziej istotna jest tu umiejętność czerpania radości z drobiazgów.
Obiegowe sądy
Obok ciekawostek kompletnie w życiu codziennym nieprzydatnych istnieje też cała seria przekazywanych z pokolenia na pokolenie prawd i mitów, które na nasze zachowanie potrafią wpływać. Christoph Drösser testuje kolejne obiegowe opinie, wyjaśnia ich genezę i weryfikuje sensowność. W krótkich analizach znajduje się całkiem sporo atrakcyjnych dla czytelników wiadomości, przydatnych, bo nawiązujących do zwykłych zachowań i lęków. Spor mitów daje się ocenić na drodze prostych domowych eksperymentów – ale autor dociera głębiej, ustalając przyczyny kolejnych poglądów. Zwraca się do ekspertów z prośbą o wyjaśnienia. W efekcie cała książka pełna jest interesujących danych i zabawnych niekiedy pomysłów. Autor pomaga oswoić współczesność, zdobycze cywilizacji, ale nawiązuje też do ciekawych miejskich legend, w dodatku sięga po prawdy i nieprawdy z bardzo różnych dziedzin, potrafi równie zajmująco opowiadać o biologii, historii czy mechanice.
Pytania wybrane do tomu zadawali autorowi sami czytelnicy. Kolejne zagadnienia stanowią więc miniwyzwania dla Drössera, bodziec do poszukiwania specjalistów zdolnych rozwiać wątpliwości, ale i odzwierciedlenie zwykłej ludzkiej ciekawości. Czasami wiążą się z niewiarą w znane i wielokrotnie już omawiane zjawiska, innym razem dotyczą wątków, w których niby trudno dojrzeć logiczne wyjaśnienie, ale warto się nad nimi pochylić. Podpowiedzi Drössera mają zlikwidować strach i przynieść naukowe wyjaśnienia obserwowanych codziennie faktów, mogą też odwoływać się do źródeł powstawania mitów. I chociaż trudno nie uśmiechnąć się na wieść o specjalnie przystosowanym gatunku aligatorów zamieszkujących kanały w wielkiej metropolii, autor nie ma zamiaru bagatelizować żadnych wątpliwości.
Bagatelizować nie ma zamiaru, ale to oczywiście nie wyklucza jego dowcipu. Drösser dość chętnie posługuje się ironią (lecz nie złośliwościami) i grami słownymi (Danuta Serwotka, tłumaczka, dobrze sobie radzi z oddawaniem klimatu całości). Wykorzystuje wyjaśnienia do udzielania dobrych rad i wskazywania właściwej drogi postępowania – obecność morałów jest łagodzona przez żartobliwy, felietonistyczny ton opisów. Autor zresztą bardzo chętnie wykorzystuje puenty ze skojarzeń słownych do zamknięcia krótkich wywodów, dzięki temu łatwiej można zapamiętać rozszyfrowywane prawdy i nieprawdy. Nie chodzi tu przecież o zarzucenie czytelników naukowymi i skomplikowanymi wywodami, a o dostarczenie im rozrywki, która pozwoli również na przyswojenie przydatnych wiadomości. I jako taka, książka „Czy to prawda, że…” sprawdza się bez zarzutu. Autor chętnie sięga także po anegdoty, jak tylko się da ożywia wytłumaczenia tak, że nawet jeśli ktoś nie jest zainteresowany odpowiedzią na kolejne pytanie, czy uzasadnieniem prawdziwości lub fałszywości tezy (co zdarza się raczej bardzo rzadko) – z chęcią będzie śledził wyjaśnienia dla samej przyjemności czytania. Lekkość tomu potęguje fakt, że odpowiedzi są krótkie i przygotowane bardziej w formie streszczeń a nie wykładów.
Książka, która nawiązuje stylem do niemieckich telewizyjnych programów edukacyjnych związanych ze sprawdzaniem kolejnych twierdzeń może się przydać jako zbiór podręcznych ciekawostek, a i jako publikacja oddalająca obiegowe a nieprawdziwe sądy. Jest kierowana do tych dorosłych, którzy nie utracili dziecięcej ciekawości i ciągle chcą dowiadywać się czegoś nowego, to też dobry pomysł na lekturę dla wielbicieli ciekawostek. Zawiera problemy, o których większość odbiorców nigdy by nie pomyślała i analizy poglądów wygłaszanych na co dzień. Jest to więc również zapis dzisiejszej obyczajowości, portret ludzkości przełomu wieków. Bywa, że portret zabawny i naiwny, ale przecież najbardziej istotna jest tu umiejętność czerpania radości z drobiazgów.
sobota, 12 maja 2012
Alice Rosalie Reystone: Dziewiąty mag
Nasza Księgarnia, Warszawa 2012 (wyd. II).
Lekarz smoków
Alice Rosalie Reystone motywami fantasy bawi się w odkrywczy czasami sposób, tworzy świat, do którego sama chętnie zagląda i buduje historię, z której ucieszą się nie tylko nastolatki. W odróżnieniu od standardowych masówek z tego gatunku, u Reystone bohaterką nie jest dojrzewająca właśnie postać a dorosła kobieta po przejściach, matka ośmioletniej dziewczynki i lekarz weterynarii, Ariel. Okazuje się, że kobieta jest bardzo potrzebna w równoległym świecie, jako ekspert od zdrowia smoków. Ariel musi przejść do nieznanej krainy (co czyni nawet chętnie, zwłaszcza że w znanej nerwy psuje jej agresywny były mąż) i zagłębić się w lekturze magicznych ksiąg: w końcu nie ma pojęcia, jak leczyć smoki, a nie chce im zaszkodzić. Szybko odkrywa, że posiada rozmaite tajemnicze moce, z których istnienia dotąd nie zdawała sobie sprawy – a jej magia jest potężna. Spotyka też mężczyznę, na którym bardzo jej zależy. Tymczasem sama musi przebierać się za mężczyznę, by swoją płcią nie urazić wrażliwych smoków i jeszcze bardziej wrażliwych oficerów.
Zwykle scenariusze w nastoletnich powieściach fantasy są do siebie mocno podobne: niepełnoletni jeszcze bohater, by dowieść swojej wartości, musi wyruszyć na pełną niebezpieczeństw wyprawę, w trakcie której sprawdza własne umiejętności i przygotowanie do dorosłego życia, kształtuje charakter i dojrzewa. Dodatkowo przeważnie pojawia się i wątek miłosny, również w wersji klasycznej – to jest napotykające na przeszkody uczucie musi być w końcu sfinalizowane seksem, który dopełnia procesu dojrzewania. Reystone wybiera inną drogę, a może to zrobić dzięki powołaniu do życia bohaterki bardziej doświadczonej niż większość jej książkowych kolegów. Ariel nie musi sobie nic udowadniać, ani sprawdzać siebie w nowych warunkach. Zmienia światy dość płynnie. Owszem, musi pilnować się, by nie popełniać gaf, ale jej zadanie polega przede wszystkim na aklimatyzacji. Z racji tego, że kobieta nie do końca świadoma jest reguł rządzących nową przestrzenią, Reystone zyskuje płaszczyznę do wypełnienia humorem. Także w sferze emocji bohaterka nie zachowuje się już jak rozentuzjazmowana nastolatka, chociaż oczywiście nie w pełni panuje nad uczuciami. Więcej: tym razem nie seksualne pożądanie staje się motorem działań, mimo że autorka nie odmówiła sobie odmalowania paru dowcipnych scen z przyszłymi kochankami w krępujących sytuacjach. Ludzie, którzy pierwszy raz mają już dawno za sobą, inaczej traktują miłość – w tym wątku powieść Reystone przynosi miłe odświeżenie.
Nie da się porzucić wrażenia, że to powieść kobieca. Autorka nie przepada za scenami batalistycznymi, unika zbytecznego rozlewu krwi i konfrontacji z wrogami, woli ćwiczyć umysły postaci na trudnych do przejścia labiryntach-pułapkach, przywodząc niekiedy na myśl strategiczne gry komputerowe. Kobieca jest tu też troska o oswojenie płaszczyzny fantazji, cała próba przystosowania się bohaterki do obcej jej rzeczywistości. A także perfekcja w kreowaniu tej rzeczywistości w detalach – udane próby podporządkowania sobie sfery fantasy przekładają się na dobrą lekturę nie tylko dla nastoletnich odbiorców. W „Dziewiątym magu” przejrzeć się będą mogli również dorośli.
Polska pisarka nie dba wcale o aurę baśniowości w sferze narracji. W jej opowieści – pierwszej (wznowionej i poprawionej) części trylogii – do języka wkrada się realizm. Zamiast upajać się brzmieniami, co często wykorzystują pisarze – reprezentanci gatunku – Reystone woli wsączać do relacji kolokwialność i potocyzmy, żeby unormalnić stworzony przez siebie świat. „Dziewiąty mag” nie potrzebuje więcej zabiegów uwiarygodniających, bo podstawowa część historii rozgrywa się na planie intensywnych uczuć i przeżyć bohaterów – te natomiast nie potrzebują przekładu. Cieszy u Reystone celowość spostrzeżeń i umiejętne budowanie interpersonalnych kontaktów. Bohaterowie z krwi i kości dobrze czują się w alternatywnym świecie – a przecież o to chodzi w opowieści, która ma wciągać.
Lekarz smoków
Alice Rosalie Reystone motywami fantasy bawi się w odkrywczy czasami sposób, tworzy świat, do którego sama chętnie zagląda i buduje historię, z której ucieszą się nie tylko nastolatki. W odróżnieniu od standardowych masówek z tego gatunku, u Reystone bohaterką nie jest dojrzewająca właśnie postać a dorosła kobieta po przejściach, matka ośmioletniej dziewczynki i lekarz weterynarii, Ariel. Okazuje się, że kobieta jest bardzo potrzebna w równoległym świecie, jako ekspert od zdrowia smoków. Ariel musi przejść do nieznanej krainy (co czyni nawet chętnie, zwłaszcza że w znanej nerwy psuje jej agresywny były mąż) i zagłębić się w lekturze magicznych ksiąg: w końcu nie ma pojęcia, jak leczyć smoki, a nie chce im zaszkodzić. Szybko odkrywa, że posiada rozmaite tajemnicze moce, z których istnienia dotąd nie zdawała sobie sprawy – a jej magia jest potężna. Spotyka też mężczyznę, na którym bardzo jej zależy. Tymczasem sama musi przebierać się za mężczyznę, by swoją płcią nie urazić wrażliwych smoków i jeszcze bardziej wrażliwych oficerów.
Zwykle scenariusze w nastoletnich powieściach fantasy są do siebie mocno podobne: niepełnoletni jeszcze bohater, by dowieść swojej wartości, musi wyruszyć na pełną niebezpieczeństw wyprawę, w trakcie której sprawdza własne umiejętności i przygotowanie do dorosłego życia, kształtuje charakter i dojrzewa. Dodatkowo przeważnie pojawia się i wątek miłosny, również w wersji klasycznej – to jest napotykające na przeszkody uczucie musi być w końcu sfinalizowane seksem, który dopełnia procesu dojrzewania. Reystone wybiera inną drogę, a może to zrobić dzięki powołaniu do życia bohaterki bardziej doświadczonej niż większość jej książkowych kolegów. Ariel nie musi sobie nic udowadniać, ani sprawdzać siebie w nowych warunkach. Zmienia światy dość płynnie. Owszem, musi pilnować się, by nie popełniać gaf, ale jej zadanie polega przede wszystkim na aklimatyzacji. Z racji tego, że kobieta nie do końca świadoma jest reguł rządzących nową przestrzenią, Reystone zyskuje płaszczyznę do wypełnienia humorem. Także w sferze emocji bohaterka nie zachowuje się już jak rozentuzjazmowana nastolatka, chociaż oczywiście nie w pełni panuje nad uczuciami. Więcej: tym razem nie seksualne pożądanie staje się motorem działań, mimo że autorka nie odmówiła sobie odmalowania paru dowcipnych scen z przyszłymi kochankami w krępujących sytuacjach. Ludzie, którzy pierwszy raz mają już dawno za sobą, inaczej traktują miłość – w tym wątku powieść Reystone przynosi miłe odświeżenie.
Nie da się porzucić wrażenia, że to powieść kobieca. Autorka nie przepada za scenami batalistycznymi, unika zbytecznego rozlewu krwi i konfrontacji z wrogami, woli ćwiczyć umysły postaci na trudnych do przejścia labiryntach-pułapkach, przywodząc niekiedy na myśl strategiczne gry komputerowe. Kobieca jest tu też troska o oswojenie płaszczyzny fantazji, cała próba przystosowania się bohaterki do obcej jej rzeczywistości. A także perfekcja w kreowaniu tej rzeczywistości w detalach – udane próby podporządkowania sobie sfery fantasy przekładają się na dobrą lekturę nie tylko dla nastoletnich odbiorców. W „Dziewiątym magu” przejrzeć się będą mogli również dorośli.
Polska pisarka nie dba wcale o aurę baśniowości w sferze narracji. W jej opowieści – pierwszej (wznowionej i poprawionej) części trylogii – do języka wkrada się realizm. Zamiast upajać się brzmieniami, co często wykorzystują pisarze – reprezentanci gatunku – Reystone woli wsączać do relacji kolokwialność i potocyzmy, żeby unormalnić stworzony przez siebie świat. „Dziewiąty mag” nie potrzebuje więcej zabiegów uwiarygodniających, bo podstawowa część historii rozgrywa się na planie intensywnych uczuć i przeżyć bohaterów – te natomiast nie potrzebują przekładu. Cieszy u Reystone celowość spostrzeżeń i umiejętne budowanie interpersonalnych kontaktów. Bohaterowie z krwi i kości dobrze czują się w alternatywnym świecie – a przecież o to chodzi w opowieści, która ma wciągać.
piątek, 11 maja 2012
Hanna Szymanderska: Dania z anegdotą
Świat Książki, Warszawa 2012.
Przepisy i opowieści
Nie wiem, czy ta książka przyda się bardziej w kuchni, podczas przyrządzania tradycyjnych potraw, czy jako lektura po posiłku, ale skoro popularnością cieszą się telewizyjne programy kulinarne, w których prowadzący łączą przepisy z prawdziwymi historiami związanymi z konkretnym daniem, to tom Hanny Szymanderskiej „Dania z anegdotą” trafi do wielu odbiorców. Książka zawiera liczne przepisy opatrzone opowiastkami z historii – można zatem nie tylko cieszyć się sprawdzonymi smakami, ale też opowiedzieć o nich parę ciekawostek podczas częstowania bliskich. Można też zaspokoić własną ciekawość i dowiedzieć się, co mają wspólnego na przykład zrazy po nelsońsku z admirałem Nelsonem. Komentarze Szymanderskiej pomogą też w wyborze potraw w restauracjach, autorka bowiem wyjaśnia różnice w przygotowywaniu kolejnych wariacji dań czy dodatków. Można też dzięki tej publikacji oczywiście wzbogacić własną kuchnię. Faktem jest, że nie otrzymujemy klasycznej książki kucharskiej a tom, który spodoba się nawet czytelnikom wolnym od pokusy samodzielnego gotowania.
Zgodnie ze wzorcami z książek kucharskich autorka dzieli swój tom na przepisy dotyczące sosów, sałat, przekąsek, zup, ryb, drobiu, mięsa, „dań różnych” i deserów. Za każdym razem sięga po wybrane przepisy, które zwykle przytacza w jak najbardziej tradycyjnej formie, odziera je ze współczesnych modyfikacji, pozbawia powszechnie już stosowanych ulepszaczy i rezygnuje z prezentowania wymyślnych wariacji czy ekskluzywnych dań. Jej celem jest zaprezentowanie takich przepisów, jakie funkcjonowały za czasów ich twórców. Rzecz jasna uwspółcześnia opisy i miary, tradycyjność dotyczy kształtów i smaków potraw, nie trzeba się więc obawiać, że książka nie sprawdzi się jako poradnik w kuchni.
W odróżnieniu od innych publikowanych dzisiaj książek z przepisami, tom „Dania z anegdotą” pozbawiony jest zdjęć. Rolę ozdobników pełnią w nim lekko wiktoriańskie w duchu ilustracje, ale prawdziwą wartością przyciągającą do tomu są właśnie odkrywane przez autorkę anegdoty i komentarze na temat historii konkretnych dań. Sporo tu kulinarnych odkryć, informacji o postaciach znanych i zapomnianych, a wszystko podane w lekkiej i nieco gawędziarskiej, a do tego eleganckiej formie. Śledzenie opowieści Szymanderskiej przypomina kosztowanie kolejnych potraw – nie tylko rozbudza apetyt, ale i ciekawość. Pozwala poznać nieco historię kulinariów, daleką od podręcznikowej, wolną od uogólnień, za to bliską każdemu czytelnikowi. To raj dla łasucha, a do tego i przyjemna publikacja dla zainteresowanych tematem jedzenia.
Hanna Szymanderska wybiera potrawy, które od dawna istnieją w książkach kucharskich i doczekały się już licznych eksperymentów czy zmian. Raczej nie będą tu miały czego szukać osoby, które są na diecie (chyba że mają ochotę na same ciekawostki, bez próbowania dań) – ale dostarcza czegoś więcej, opowieści, od których trudno się oderwać. Te krótkie historyjki na temat kolejnych potraw przesycone są smakowitymi wieściami. Bez trudu można je z książki wyłuskać, przepisy zostały bowiem złożone inną czcionką – dzięki temu wyraźnemu rozgraniczeniu strefy kulinarnej i tematycznej większa ilość czytelników będzie mogła cieszyć się lekturą.
„Dania z anegdotą” to publikacja o dobrze zrealizowanym pomyśle, a przy tym elegancko wydana, może zatem stać się oryginalnym prezentem dla pani domu lub łąsucha. Budzi zainteresowanie nie tylko potrawami z różnych stron świata, ale i historią ich powstawania, często śladowo zaznaczaną w nazwach.
Przepisy i opowieści
Nie wiem, czy ta książka przyda się bardziej w kuchni, podczas przyrządzania tradycyjnych potraw, czy jako lektura po posiłku, ale skoro popularnością cieszą się telewizyjne programy kulinarne, w których prowadzący łączą przepisy z prawdziwymi historiami związanymi z konkretnym daniem, to tom Hanny Szymanderskiej „Dania z anegdotą” trafi do wielu odbiorców. Książka zawiera liczne przepisy opatrzone opowiastkami z historii – można zatem nie tylko cieszyć się sprawdzonymi smakami, ale też opowiedzieć o nich parę ciekawostek podczas częstowania bliskich. Można też zaspokoić własną ciekawość i dowiedzieć się, co mają wspólnego na przykład zrazy po nelsońsku z admirałem Nelsonem. Komentarze Szymanderskiej pomogą też w wyborze potraw w restauracjach, autorka bowiem wyjaśnia różnice w przygotowywaniu kolejnych wariacji dań czy dodatków. Można też dzięki tej publikacji oczywiście wzbogacić własną kuchnię. Faktem jest, że nie otrzymujemy klasycznej książki kucharskiej a tom, który spodoba się nawet czytelnikom wolnym od pokusy samodzielnego gotowania.
Zgodnie ze wzorcami z książek kucharskich autorka dzieli swój tom na przepisy dotyczące sosów, sałat, przekąsek, zup, ryb, drobiu, mięsa, „dań różnych” i deserów. Za każdym razem sięga po wybrane przepisy, które zwykle przytacza w jak najbardziej tradycyjnej formie, odziera je ze współczesnych modyfikacji, pozbawia powszechnie już stosowanych ulepszaczy i rezygnuje z prezentowania wymyślnych wariacji czy ekskluzywnych dań. Jej celem jest zaprezentowanie takich przepisów, jakie funkcjonowały za czasów ich twórców. Rzecz jasna uwspółcześnia opisy i miary, tradycyjność dotyczy kształtów i smaków potraw, nie trzeba się więc obawiać, że książka nie sprawdzi się jako poradnik w kuchni.
W odróżnieniu od innych publikowanych dzisiaj książek z przepisami, tom „Dania z anegdotą” pozbawiony jest zdjęć. Rolę ozdobników pełnią w nim lekko wiktoriańskie w duchu ilustracje, ale prawdziwą wartością przyciągającą do tomu są właśnie odkrywane przez autorkę anegdoty i komentarze na temat historii konkretnych dań. Sporo tu kulinarnych odkryć, informacji o postaciach znanych i zapomnianych, a wszystko podane w lekkiej i nieco gawędziarskiej, a do tego eleganckiej formie. Śledzenie opowieści Szymanderskiej przypomina kosztowanie kolejnych potraw – nie tylko rozbudza apetyt, ale i ciekawość. Pozwala poznać nieco historię kulinariów, daleką od podręcznikowej, wolną od uogólnień, za to bliską każdemu czytelnikowi. To raj dla łasucha, a do tego i przyjemna publikacja dla zainteresowanych tematem jedzenia.
Hanna Szymanderska wybiera potrawy, które od dawna istnieją w książkach kucharskich i doczekały się już licznych eksperymentów czy zmian. Raczej nie będą tu miały czego szukać osoby, które są na diecie (chyba że mają ochotę na same ciekawostki, bez próbowania dań) – ale dostarcza czegoś więcej, opowieści, od których trudno się oderwać. Te krótkie historyjki na temat kolejnych potraw przesycone są smakowitymi wieściami. Bez trudu można je z książki wyłuskać, przepisy zostały bowiem złożone inną czcionką – dzięki temu wyraźnemu rozgraniczeniu strefy kulinarnej i tematycznej większa ilość czytelników będzie mogła cieszyć się lekturą.
„Dania z anegdotą” to publikacja o dobrze zrealizowanym pomyśle, a przy tym elegancko wydana, może zatem stać się oryginalnym prezentem dla pani domu lub łąsucha. Budzi zainteresowanie nie tylko potrawami z różnych stron świata, ale i historią ich powstawania, często śladowo zaznaczaną w nazwach.
środa, 9 maja 2012
David Noton: W stronę lepszych zdjęć
Galaktyka, Łódź 2012.
Wyprawa po wenę
Dla kochających podróże każdy pretekst jest dobry, by rozpocząć kolejną eskapadę. David Noton zdecydował się na serię wypraw, by pokazać czytelnikom proces pracy nad zdjęciami. W jego książce „W stronę lepszych zdjęć” znajdą się zatem fotografie krajobrazowe oraz portrety, rzadziej fotografie tematyczne, warte uwagi ze względu na kompozycję, trudności przy wykonywaniu zdjęcia, ciekawostki czy względy estetyczne. Dziesięć podróży wiąże się ściśle z dziesięcioma poradami, które mogą być traktowane jako punkt wyjścia w działalności fotografa bądź też sposób na wywołanie weny u każdego, kto pracuje w zawodzie wymagającym kreatywności.
Nie ma tu długich i nużących wywodów, a kompozycja tomu jest bardzo klarowna. Każda wyprawa oznacza zestaw kilku lub kilkunastu zdjęć, każde zdjęcie omówione zostało w trzech fazach – „przed” (czyli przygotowań i szukania pomysłu), „w trakcie” (czyli rozwiązań technicznych, co oznacza nie tylko sprzęt, ale i całą logistykę czy sytuację przedstawioną ostatecznie w kadrze) oraz „po” (co dotyczy czasem odbioru, a czasem wrażeń samego autora, przemyśleń i dodatkowych wskazówek). Warto przy tym zaznaczyć, że Noton w komentarzach przyjmuje swobodny styl i bardzo często odnosi się do własnej prywatności, nie funkcjonuje jako odległy czy dystansujący się mistrz, ale stawia się w pozycji nauczyciela-kumpla, tak, by jednocześnie zdobyć zaufanie czytelników i nie przestraszyć ich formalnym tonem. Dzięki takiej postawie opisy pod zdjęciami zamieniają się często w zwierzenia lub sympatyczne wspomnienia, atrakcyjne w lekturze.
Swoją książką Noton dostarcza wiadomości z dziedziny fotografii, podaje dane techniczne zdjęcia (między innymi obiektyw i ustawienia przysłony) i opowiada, jak wyglądały przygotowania do pracy: czekanie na odpowiednie oświetlenie, komponowanie kadru, sposób prezentowania historii – wszystko, co mogłoby okazać się pomocne w plenerze. Ale fotografia to tylko jeden aspekt książki. Równie ważne są przemycane informacje na temat wyrzeczeń (koniecznych, choć nikt nie zagwarantuje sukcesu) i decyzji autora. To rodzaj poradnika dla tych wszystkich, którzy chcą wybrać zawód artystyczny i którzy będą musieli uzależnić karierę między innymi od szczęścia czy od umiejętności podejmowania szybkich a ryzykownych decyzji. David Noton pokazuje, ile satysfakcji dostarcza podobny zawód, ale też – jakie są jego ciemne strony.
Jak wiele publikacji fotograficznych Galaktyki, tak i ta przydaje się jako źródło inspiracji różnego rodzaju. Oczywiście amatorzy robienia zdjęć będą zapewne próbowali powtórzyć dokonania autora lub przynajmniej poszukają innego spojrzenia na znane tematy czy motywy. Ale wskazówki podawane przez Notona dają się uogólnić i jako takie dotrą do wszystkich tych, którzy parają się twórczością. Wyczytamy tu na przykład, jak wpływać na wenę, czy – jak ćwiczyć wyobraźnię. Nie można rzecz jasna traktować książki jako podręcznika kreatywności, ale też proste uwagi powinny wystarczyć, by przełamać twórczy kryzys. To zatem pomoc nieoceniona.
Poza względami praktycznymi, tom „W stronę lepszych zdjęć” docenić można i z uwagi na wartości estetyczne – przyjemnie ogląda się zdjęcia proponowane przez Notona, także te nietypowe – fotografie w podczerwieni. A że każda praca ma swoją krótką historię, wiąże się z drobną anegdotą bądź też z ciekawym wspomnieniem, przyjemnie zagłębić się w ten świat. Zmiany krajobrazu (w końcu Noton celowo udaje się w różne strony świata) dostarczają miłej dla oka różnorodności i to nie tylko w jednej dziedzinie fotografii. Ponadto autor co pewien czas zmienia sferę poszukiwań i stawia sobie rozmaite wyzwania – fotografuje na przykład dzikie zwierzęta, a przygoda, którą w ten sposób przeżywa (mimo że rzecz rozgrywa się w parku krajobrazowym), dostarcza niezapomnianych wrażeń, przynosi także czytelnikom ciekawą opowieść. Noton zresztą potrafi opowiadać, chociaż ogranicza się do kilkuakapitowych i maksymalnie skracanych historii. Zdjęcia dopowiedzą resztę. Album Galaktyki ma wiele zastosowań, warto zatem po niego sięgnąć nie tylko by poprawić jakość wykonywanych przez siebie fotografii.
Wyprawa po wenę
Dla kochających podróże każdy pretekst jest dobry, by rozpocząć kolejną eskapadę. David Noton zdecydował się na serię wypraw, by pokazać czytelnikom proces pracy nad zdjęciami. W jego książce „W stronę lepszych zdjęć” znajdą się zatem fotografie krajobrazowe oraz portrety, rzadziej fotografie tematyczne, warte uwagi ze względu na kompozycję, trudności przy wykonywaniu zdjęcia, ciekawostki czy względy estetyczne. Dziesięć podróży wiąże się ściśle z dziesięcioma poradami, które mogą być traktowane jako punkt wyjścia w działalności fotografa bądź też sposób na wywołanie weny u każdego, kto pracuje w zawodzie wymagającym kreatywności.
Nie ma tu długich i nużących wywodów, a kompozycja tomu jest bardzo klarowna. Każda wyprawa oznacza zestaw kilku lub kilkunastu zdjęć, każde zdjęcie omówione zostało w trzech fazach – „przed” (czyli przygotowań i szukania pomysłu), „w trakcie” (czyli rozwiązań technicznych, co oznacza nie tylko sprzęt, ale i całą logistykę czy sytuację przedstawioną ostatecznie w kadrze) oraz „po” (co dotyczy czasem odbioru, a czasem wrażeń samego autora, przemyśleń i dodatkowych wskazówek). Warto przy tym zaznaczyć, że Noton w komentarzach przyjmuje swobodny styl i bardzo często odnosi się do własnej prywatności, nie funkcjonuje jako odległy czy dystansujący się mistrz, ale stawia się w pozycji nauczyciela-kumpla, tak, by jednocześnie zdobyć zaufanie czytelników i nie przestraszyć ich formalnym tonem. Dzięki takiej postawie opisy pod zdjęciami zamieniają się często w zwierzenia lub sympatyczne wspomnienia, atrakcyjne w lekturze.
Swoją książką Noton dostarcza wiadomości z dziedziny fotografii, podaje dane techniczne zdjęcia (między innymi obiektyw i ustawienia przysłony) i opowiada, jak wyglądały przygotowania do pracy: czekanie na odpowiednie oświetlenie, komponowanie kadru, sposób prezentowania historii – wszystko, co mogłoby okazać się pomocne w plenerze. Ale fotografia to tylko jeden aspekt książki. Równie ważne są przemycane informacje na temat wyrzeczeń (koniecznych, choć nikt nie zagwarantuje sukcesu) i decyzji autora. To rodzaj poradnika dla tych wszystkich, którzy chcą wybrać zawód artystyczny i którzy będą musieli uzależnić karierę między innymi od szczęścia czy od umiejętności podejmowania szybkich a ryzykownych decyzji. David Noton pokazuje, ile satysfakcji dostarcza podobny zawód, ale też – jakie są jego ciemne strony.
Jak wiele publikacji fotograficznych Galaktyki, tak i ta przydaje się jako źródło inspiracji różnego rodzaju. Oczywiście amatorzy robienia zdjęć będą zapewne próbowali powtórzyć dokonania autora lub przynajmniej poszukają innego spojrzenia na znane tematy czy motywy. Ale wskazówki podawane przez Notona dają się uogólnić i jako takie dotrą do wszystkich tych, którzy parają się twórczością. Wyczytamy tu na przykład, jak wpływać na wenę, czy – jak ćwiczyć wyobraźnię. Nie można rzecz jasna traktować książki jako podręcznika kreatywności, ale też proste uwagi powinny wystarczyć, by przełamać twórczy kryzys. To zatem pomoc nieoceniona.
Poza względami praktycznymi, tom „W stronę lepszych zdjęć” docenić można i z uwagi na wartości estetyczne – przyjemnie ogląda się zdjęcia proponowane przez Notona, także te nietypowe – fotografie w podczerwieni. A że każda praca ma swoją krótką historię, wiąże się z drobną anegdotą bądź też z ciekawym wspomnieniem, przyjemnie zagłębić się w ten świat. Zmiany krajobrazu (w końcu Noton celowo udaje się w różne strony świata) dostarczają miłej dla oka różnorodności i to nie tylko w jednej dziedzinie fotografii. Ponadto autor co pewien czas zmienia sferę poszukiwań i stawia sobie rozmaite wyzwania – fotografuje na przykład dzikie zwierzęta, a przygoda, którą w ten sposób przeżywa (mimo że rzecz rozgrywa się w parku krajobrazowym), dostarcza niezapomnianych wrażeń, przynosi także czytelnikom ciekawą opowieść. Noton zresztą potrafi opowiadać, chociaż ogranicza się do kilkuakapitowych i maksymalnie skracanych historii. Zdjęcia dopowiedzą resztę. Album Galaktyki ma wiele zastosowań, warto zatem po niego sięgnąć nie tylko by poprawić jakość wykonywanych przez siebie fotografii.
wtorek, 8 maja 2012
Małgorzata Strękowska-Zaremba: Okropny Maciuś i Namolna Niania
Nasza Księgarnia, Warszawa 2012.
Brat Karolka
Koszmarny Karolek znalazł w rodzimej literaturze rywala. Okropny Maciuś, zdaniem wydawców, bije Koszmarnego Karolka na głowę. I naprawdę nie są to czcze przechwałki, tym razem można powiedzieć, że uczeń przerósł mistrza. W dodatku jeśli Koszmarny Karolek czasami budzi sprzeciw rodziców, bo Francesca Simon niespecjalnie dba o zdanie dorosłych, uznając, że nie da się pogodzić interesów tych dwóch grup, o tyle Okropny Maciuś przypadnie do gustu jednym i drugim. I, co najdziwniejsze, wcale nie straci w oczach maluchów, jako prawdziwy łobuz – i twórca najbardziej oryginalnych pomysłów. Małgorzata Strękowska-Zaremba, autorka sprawdzona i doświadczona w literaturze czwartej, wykorzystała pomysł ze znanej serii, przerobiła go, dostosowując do tradycji polskich opowieści dla dzieci i na bazie kreatywnego pastiszu zaproponowała tomik, którego jedynym mankamentem według krytyków będzie wtórność motywu niesfornego dziecka.
O ile Koszmarny Karolek poza swoją koszmarnością nie ma wyraźniejszego pomysłu na funkcjonowanie w codzienności, o tyle Okropny Maciuś taki pomysł posiada i całkiem udanie wciela w życie. Maciuś bowiem chce być piratem i dość konsekwentnie realizuje pirackie ideały. Problem w tym, że rodzice Maciusia nie są bierni i bezradni jak rodzice Karolka. Potrafią ukarać synka. Mama zatrudnia nawet Namolną Nianię, bo ze względu na pracę nie może sobie pozwolić na czynność wobec potomka. Namolna Niania to kolejny wróg ze świata dorosłych – zwłaszcza że planuje utemperować dziecko i zachowuje się z punktu widzenia kilkulatka mocno podejrzanie. Okropny Maciuś musi wypracować odpowiednią strategię działania, by pozbyć się Namolnej Niani lub przekonać ją, że jest naprawdę okropny. Jednak zwycięstwo coraz bardziej się oddala…
Choć porównania między obiema autorkami są nieuniknione, a Strękowska-Zaremba na szczęście przyznaje się do inspiracji Karolkiem, realizuje swój tekst z większym rozmachem. Nie chodzi tu o objętość czy sposób prowadzenia narracji, chociaż książka jest rzeczywiście minipowieścią a nie rozbudowanym opowiadaniem – i zawiera całą serię przygód, a o kreatywność w wymyślaniu wydarzeń. Tutaj zabawy w zerówce nie polegają tylko na przedrzeźnianiu się i wymyślaniu złośliwości, a przynoszą rozbudowane gry, na przykład w ukrywanie się (także w stroju koleżanki). Dzieci kłócą się wprawdzie i krytykują nawzajem, ale mają też sporo atrakcyjnych zajęć. Wizerunek Maciusia pirata poprawia też jego zachowanie w stosunku do malutkiej siostrzyczki Michasi, która bez przerwy chce buzi od swojego okropnego brata. Namolna Niania nie przypomina zarozumiałych superniań – wrogów nazbyt żywych dzieci. A rodzice nie załamują rąk nad potomkiem, za to znajdują sposoby na wygrywanie z nim walk. W tomie – pierwszym z cyklu – „Okropny Maciuś i Namolna Niania” dzieje się bardzo dużo, a akcja rozwija się w nieprzewidzianych przez maluchy kierunkach, często zaskakuje i dostarcza rozrywki.
Okropny Maciuś nie jest z gruntu zły, ale ponieważ chce być szefem piratów, nie może sobie pozwolić na bycie grzecznym. To element jego kreacji, narzucony niemal pomysł na istnienie. Ale dzięki temu przygody Maciusia dają się odczytywać przez pryzmat zabawy i wpływu wyobraźni na rozwój malucha. Okropny Maciuś prawie nigdy nie wychodzi z roli, a to oznacza, że może przenosić elementy zrodzone z fantazji na codzienność.
W narracji Strękowska-Zaremba także nawiązuje do stylu Simon, zwłaszcza w powiązaniu cech i zachowań bohaterów z ich imionami. Wybiera proste zdania, żeby kilkulatki nie miały problemów z samodzielnym czytaniem (w końcu zakazany owoc smakuje najlepiej). Tworzy krótkie rozdziały, powiązane pirackimi marzeniami Maciusia: to nie pojedyncze przygody, ale cała opowieść o doświadczeniach chłopca, który ze względu na swoje pomysły często wpada w niegroźne tarapaty. Autorka rzeczywiście boje na głowę oryginał – przede wszystkim dlatego, że poza uwodzącym dzieci pomysłem, potrafi też bezbłędnie opowiadać o świecie swojego bohatera. Francesca Simon mogłaby się uczyć od Strękowskiej-Zaremby przedstawiania akcji, która w równym stopniu czerpie z codzienności co z wyobraźni.
Brat Karolka
Koszmarny Karolek znalazł w rodzimej literaturze rywala. Okropny Maciuś, zdaniem wydawców, bije Koszmarnego Karolka na głowę. I naprawdę nie są to czcze przechwałki, tym razem można powiedzieć, że uczeń przerósł mistrza. W dodatku jeśli Koszmarny Karolek czasami budzi sprzeciw rodziców, bo Francesca Simon niespecjalnie dba o zdanie dorosłych, uznając, że nie da się pogodzić interesów tych dwóch grup, o tyle Okropny Maciuś przypadnie do gustu jednym i drugim. I, co najdziwniejsze, wcale nie straci w oczach maluchów, jako prawdziwy łobuz – i twórca najbardziej oryginalnych pomysłów. Małgorzata Strękowska-Zaremba, autorka sprawdzona i doświadczona w literaturze czwartej, wykorzystała pomysł ze znanej serii, przerobiła go, dostosowując do tradycji polskich opowieści dla dzieci i na bazie kreatywnego pastiszu zaproponowała tomik, którego jedynym mankamentem według krytyków będzie wtórność motywu niesfornego dziecka.
O ile Koszmarny Karolek poza swoją koszmarnością nie ma wyraźniejszego pomysłu na funkcjonowanie w codzienności, o tyle Okropny Maciuś taki pomysł posiada i całkiem udanie wciela w życie. Maciuś bowiem chce być piratem i dość konsekwentnie realizuje pirackie ideały. Problem w tym, że rodzice Maciusia nie są bierni i bezradni jak rodzice Karolka. Potrafią ukarać synka. Mama zatrudnia nawet Namolną Nianię, bo ze względu na pracę nie może sobie pozwolić na czynność wobec potomka. Namolna Niania to kolejny wróg ze świata dorosłych – zwłaszcza że planuje utemperować dziecko i zachowuje się z punktu widzenia kilkulatka mocno podejrzanie. Okropny Maciuś musi wypracować odpowiednią strategię działania, by pozbyć się Namolnej Niani lub przekonać ją, że jest naprawdę okropny. Jednak zwycięstwo coraz bardziej się oddala…
Choć porównania między obiema autorkami są nieuniknione, a Strękowska-Zaremba na szczęście przyznaje się do inspiracji Karolkiem, realizuje swój tekst z większym rozmachem. Nie chodzi tu o objętość czy sposób prowadzenia narracji, chociaż książka jest rzeczywiście minipowieścią a nie rozbudowanym opowiadaniem – i zawiera całą serię przygód, a o kreatywność w wymyślaniu wydarzeń. Tutaj zabawy w zerówce nie polegają tylko na przedrzeźnianiu się i wymyślaniu złośliwości, a przynoszą rozbudowane gry, na przykład w ukrywanie się (także w stroju koleżanki). Dzieci kłócą się wprawdzie i krytykują nawzajem, ale mają też sporo atrakcyjnych zajęć. Wizerunek Maciusia pirata poprawia też jego zachowanie w stosunku do malutkiej siostrzyczki Michasi, która bez przerwy chce buzi od swojego okropnego brata. Namolna Niania nie przypomina zarozumiałych superniań – wrogów nazbyt żywych dzieci. A rodzice nie załamują rąk nad potomkiem, za to znajdują sposoby na wygrywanie z nim walk. W tomie – pierwszym z cyklu – „Okropny Maciuś i Namolna Niania” dzieje się bardzo dużo, a akcja rozwija się w nieprzewidzianych przez maluchy kierunkach, często zaskakuje i dostarcza rozrywki.
Okropny Maciuś nie jest z gruntu zły, ale ponieważ chce być szefem piratów, nie może sobie pozwolić na bycie grzecznym. To element jego kreacji, narzucony niemal pomysł na istnienie. Ale dzięki temu przygody Maciusia dają się odczytywać przez pryzmat zabawy i wpływu wyobraźni na rozwój malucha. Okropny Maciuś prawie nigdy nie wychodzi z roli, a to oznacza, że może przenosić elementy zrodzone z fantazji na codzienność.
W narracji Strękowska-Zaremba także nawiązuje do stylu Simon, zwłaszcza w powiązaniu cech i zachowań bohaterów z ich imionami. Wybiera proste zdania, żeby kilkulatki nie miały problemów z samodzielnym czytaniem (w końcu zakazany owoc smakuje najlepiej). Tworzy krótkie rozdziały, powiązane pirackimi marzeniami Maciusia: to nie pojedyncze przygody, ale cała opowieść o doświadczeniach chłopca, który ze względu na swoje pomysły często wpada w niegroźne tarapaty. Autorka rzeczywiście boje na głowę oryginał – przede wszystkim dlatego, że poza uwodzącym dzieci pomysłem, potrafi też bezbłędnie opowiadać o świecie swojego bohatera. Francesca Simon mogłaby się uczyć od Strękowskiej-Zaremby przedstawiania akcji, która w równym stopniu czerpie z codzienności co z wyobraźni.
poniedziałek, 7 maja 2012
Eliza Piotrowska: Tupcio Chrupcio. Nie dam sobie dokuczać
Wilga, Warszawa 2012.
Przedszkolni prześladowcy
Tupcio Chrupcio Anny Casalis w polskiej wersji prezentowany maluchom przez Elizę Piotrowską ma problemy bliskie tym, które dręczą niemal wszystkie kilkulatki. Wspólna lektura i rozmowa z dzieckiem pozwoli wielu odbiorcom uniknąć rozmaitych przykrości lub nauczy ich, jak radzić sobie z tym, co czasem przerasta i przeraża. Tytuł kolejnego tomiku w serii o Tupciu Chrupciu, „Nie dam sobie dokuczać”, wskazuje na to, z jakimi kłopotami będzie musiał zmierzyć się tym razem mały mysi bohater. Oto bowiem grupka najstarszych w przedszkolu chłopaków wydaje się Chrupciowi bardzo intrygująca. Myszka próbuje się zaprzyjaźnić z przedszkolnymi rozrabiakami, lecz naraża się w ten sposób tylko na docinki, złośliwości a nawet prześladowania. Przedszkole przestaje jawić się jako miłe i ciekawe miejsce, a pobyt tam psuje Tupciowi humor. Bohater jednak nie umie rozmawiać o tym, co się stało – a przecież dorośli pomogliby mu w ciężkiej sytuacji, niekoniecznie przez bezpośrednie interwencje, których skutków dzieci się boją, ale przez przydatne porady.
W końcu Tupcio opowiada o wszystkim mamie i dowiaduje się, co zrobić, by uniknąć zaczepek. Zdobywa nowych przyjaciół i nie naraża się pani w przedszkolu – jak upatrzeni przez niego na początku koledzy. Tupcio już wie, jak się nie zachowywać i jak przeciwstawić się małoletnim łobuzom. Nie da się więcej zastraszyć. Z jego lekcji sporo wyniosą mali odbiorcy – spotkają się bowiem nie tylko z idyllicznym obrazem przedszkola, jaki najchętniej przestawiają autorzy w opowiastkach dla maluchów, ale i z tym, co stanowi przykrą stronę przedszkolnej (i nie tylko) przygody. Eliza Piotrowska pisze o zjawisku, na które trzeba zwrócić uwagę zwłaszcza dzisiaj, przy modzie na bezstresowe wychowanie i przy braku czasu oraz zapracowaniu rodziców. W każdej szkole znajdą się dzieci, które satysfakcję czerpią ze znęcania się nad słabszymi i z zastraszania młodszych. Tu odbiorcy dowiedzą się jednocześnie, że mogą zetknąć się z takimi łobuzami, i że podobne występki nie pozostaną bez kary.
Piotrowska już w samej narracji przemyca wskazówki zachowań dla bohatera i dla odbiorców. Wyraźnie potępia postawy starszaków, mówi, co powinien zrobić Tupcio Chrupcio, a właściwie sugeruje, jakie rozwiązanie byłoby dla niego najlepsze – doradza zatem jeszcze zanim fabuła wskaże dziecku, jak powinno zareagować. To jakby podwójna lekcja, utrwalenie prawidłowych zachowań w umyśle małego odbiorcy. Mniejszy nacisk natomiast kładzie autorka na emocje Tupcia Chrupcia – nie chce do końca wystraszyć dzieci i całkiem zniechęcić do przebywania w gronie rówieśników, dlatego też minimalizuje przedstawianie odczuć bohatera. Tupcio tym razem bardziej przeżywa wszystko na rysunkach (szczególnie wymowna jest w tym wypadku okładka, zestawienie dwóch najbardziej przykrych scenek: skulonej rozczarowanej myszki i pobrudzonego farbami przez oprawców jej ukochanego misia.
Tupcio Chrupcio ukazuje się w serii „Wychowanie przez czytanie” – wydawcy zachęcają rodziców do rozmowy z dzieckiem na temat doświadczeń bohatera, a żeby ułatwić to zadanie i przekonać także mniej kreatywnych, przedstawiają zestaw przykładowych pytań, które pozwolą na poznanie uczuć także tych skrytych dzieci. Sens tego opracowania najlepiej jawi się przy tomiku „Nie dam sobie dokuczać” – w końcu doznania Tupcia nie należą do przyjemnych, a dyskusja z dziećmi pozwoli jeśli nie uniknąć, to przynajmniej przyczynić się do zmniejszenia strachu czy złości. Książeczka może być też świetnym pretekstem do poznania nieujawnionych lęków pociechy – Tupcio Chrupcio przeżywa scenariusze wyjęte z życia przedszkolaka, w dodatku scenariusze bardzo prawdopodobne, chociaż w uproszczonej wersji. Łatwiej będzie maluchom otworzyć się przed rodzicami, gdy okaże się, że ulubiony bohater również miewa podobne problemy i nie wie, jak im zaradzić. Publikacja stanowi zatem nieocenioną pomoc dla rodziców, a tym mniej spostrzegawczym może pozwoli w porę zauważyć, że dziecko ma problemy, z którymi nie daje sobie rady.
Przedszkolni prześladowcy
Tupcio Chrupcio Anny Casalis w polskiej wersji prezentowany maluchom przez Elizę Piotrowską ma problemy bliskie tym, które dręczą niemal wszystkie kilkulatki. Wspólna lektura i rozmowa z dzieckiem pozwoli wielu odbiorcom uniknąć rozmaitych przykrości lub nauczy ich, jak radzić sobie z tym, co czasem przerasta i przeraża. Tytuł kolejnego tomiku w serii o Tupciu Chrupciu, „Nie dam sobie dokuczać”, wskazuje na to, z jakimi kłopotami będzie musiał zmierzyć się tym razem mały mysi bohater. Oto bowiem grupka najstarszych w przedszkolu chłopaków wydaje się Chrupciowi bardzo intrygująca. Myszka próbuje się zaprzyjaźnić z przedszkolnymi rozrabiakami, lecz naraża się w ten sposób tylko na docinki, złośliwości a nawet prześladowania. Przedszkole przestaje jawić się jako miłe i ciekawe miejsce, a pobyt tam psuje Tupciowi humor. Bohater jednak nie umie rozmawiać o tym, co się stało – a przecież dorośli pomogliby mu w ciężkiej sytuacji, niekoniecznie przez bezpośrednie interwencje, których skutków dzieci się boją, ale przez przydatne porady.
W końcu Tupcio opowiada o wszystkim mamie i dowiaduje się, co zrobić, by uniknąć zaczepek. Zdobywa nowych przyjaciół i nie naraża się pani w przedszkolu – jak upatrzeni przez niego na początku koledzy. Tupcio już wie, jak się nie zachowywać i jak przeciwstawić się małoletnim łobuzom. Nie da się więcej zastraszyć. Z jego lekcji sporo wyniosą mali odbiorcy – spotkają się bowiem nie tylko z idyllicznym obrazem przedszkola, jaki najchętniej przestawiają autorzy w opowiastkach dla maluchów, ale i z tym, co stanowi przykrą stronę przedszkolnej (i nie tylko) przygody. Eliza Piotrowska pisze o zjawisku, na które trzeba zwrócić uwagę zwłaszcza dzisiaj, przy modzie na bezstresowe wychowanie i przy braku czasu oraz zapracowaniu rodziców. W każdej szkole znajdą się dzieci, które satysfakcję czerpią ze znęcania się nad słabszymi i z zastraszania młodszych. Tu odbiorcy dowiedzą się jednocześnie, że mogą zetknąć się z takimi łobuzami, i że podobne występki nie pozostaną bez kary.
Piotrowska już w samej narracji przemyca wskazówki zachowań dla bohatera i dla odbiorców. Wyraźnie potępia postawy starszaków, mówi, co powinien zrobić Tupcio Chrupcio, a właściwie sugeruje, jakie rozwiązanie byłoby dla niego najlepsze – doradza zatem jeszcze zanim fabuła wskaże dziecku, jak powinno zareagować. To jakby podwójna lekcja, utrwalenie prawidłowych zachowań w umyśle małego odbiorcy. Mniejszy nacisk natomiast kładzie autorka na emocje Tupcia Chrupcia – nie chce do końca wystraszyć dzieci i całkiem zniechęcić do przebywania w gronie rówieśników, dlatego też minimalizuje przedstawianie odczuć bohatera. Tupcio tym razem bardziej przeżywa wszystko na rysunkach (szczególnie wymowna jest w tym wypadku okładka, zestawienie dwóch najbardziej przykrych scenek: skulonej rozczarowanej myszki i pobrudzonego farbami przez oprawców jej ukochanego misia.
Tupcio Chrupcio ukazuje się w serii „Wychowanie przez czytanie” – wydawcy zachęcają rodziców do rozmowy z dzieckiem na temat doświadczeń bohatera, a żeby ułatwić to zadanie i przekonać także mniej kreatywnych, przedstawiają zestaw przykładowych pytań, które pozwolą na poznanie uczuć także tych skrytych dzieci. Sens tego opracowania najlepiej jawi się przy tomiku „Nie dam sobie dokuczać” – w końcu doznania Tupcia nie należą do przyjemnych, a dyskusja z dziećmi pozwoli jeśli nie uniknąć, to przynajmniej przyczynić się do zmniejszenia strachu czy złości. Książeczka może być też świetnym pretekstem do poznania nieujawnionych lęków pociechy – Tupcio Chrupcio przeżywa scenariusze wyjęte z życia przedszkolaka, w dodatku scenariusze bardzo prawdopodobne, chociaż w uproszczonej wersji. Łatwiej będzie maluchom otworzyć się przed rodzicami, gdy okaże się, że ulubiony bohater również miewa podobne problemy i nie wie, jak im zaradzić. Publikacja stanowi zatem nieocenioną pomoc dla rodziców, a tym mniej spostrzegawczym może pozwoli w porę zauważyć, że dziecko ma problemy, z którymi nie daje sobie rady.
niedziela, 6 maja 2012
Joanna Fabicka: Seks i inne przykrości
W.A.B., Warszawa 2012 (wyd. II).
Dojrzewanie Rudolfa
Za każdym razem, z każdym tomem przygód Rudolfa Gąbczaka wydaje się, że Joanna Fabicka osiągnęła już w narracji apogeum szaleństw i od teraz będzie już tylko naśladować samą siebie. I za każdym razem autorka udowadnia, że pomysłów ma jeszcze mnóstwo (także tych kontrowersyjnych…) i – że poprzednie części niezwykłego cyklu właściwie były zaledwie wstępem, niewinną zabawą przed tym, co ma właśnie nastąpić. W trzeciej powieści o Rudolfie, czyli książce „Seks i inne przykrości”, trzęsienia ziemi są na porządku dziennym i aż dziw bierze, że ktokolwiek wychodzi żywy z zamieszania z lubością generowanego przez pisarkę.
Ojciec Rudolfa zapisuje się do partii, przyjaciel i wróg chłopaka, BB Blacha wstępuje do młodzieżowej organizacji ultraprawicowej, a Elka jest w ciąży z Ozyrysem, czarnoskórym kolegą, który właśnie wyjechał na stypendium do Londynu. Rodzina Gąbczaków gości uchodźców albańskich, Gonzo podpada pani katechetce, a babcia straszy w ogródku. Bo tym razem Fabicka zaczyna uśmiercać najstarsze pokolenie, do groteski, absurdu i wyolbrzymień dodając jeszcze czarny humor. Nie tylko babcia rozstaje się ze światem – ale tylko ona potrafi zza grobu narobić tak wiele zamieszania. Rudolf, który musi mierzyć się z pomysłami rodziny i służy Elce za podporę duchową i zastępczego ojca jej nienarodzonego dziecka, na nadmiar stresu zaczyna reagować napadami snu. Lekarz bagatelizuje sprawę, obiecując, że wszystko zmieni się, gdy chłopak rozpocznie współżycie płciowe. A Rudolf chciałby, ale jego ukochana nie zwraca na niego uwagi…
Nie brakuje i tutaj odniesień aktualnych (aktualnych w 2005 roku): poza publicystycznymi komentarzami pojawiają się też motywy ponadczasowe lub przynajmniej wciąż istotne w oczach dzisiejszego czytelnika. Jedną z warstw powieści jest w końcu satyra zaangażowana. Fabicka wyostrza również obserwacje obyczajowe, w jej książce przejrzeć się mogą przedstawiciele różnych subkultur. Nie dość, że autorka nie kopiuje własnych pomysłów, to jeszcze przez cały czas wprowadza nowe i oryginalne wątki, które niewyobrażalnie przyspieszają akcję i przyczyniają się do potęgowania wrażenia chaosu w świecie Rudolfa Gąbczaka. Bohater ma już siedemnaście lat i nie jest tak bardzo naiwny jak w pierwszej historii, ale w dalszym ciągu bez przerwy będzie śmieszyć czytelników.
Jest też jeden moment, w którym Fabicka udowadnia, że potrafi też być wzruszająca – i to nie za sprawą prostych chwytów, a przez odwołanie do naprawdę trudnego tematu. Rudolf i BB Blacha odwiedzają przed Bożym Narodzeniem szpital dziecięcy: tam to uznawany za niezbyt inteligentnego i kompletnie niewrażliwego chłopak ma szansę zrehabilitować się za wszystkie niewybaczalne postępki – znajduje wspólny język z nieuleczalnie chorymi maluchami i rozmawia z nimi o śmierci, poznając najskrytsze lęki dzieci. Jedną sceną Joanna Fabicka przywraca rangę całej serii – która mogłaby zostać uznana za ekstrawagancki popis narracyjny, a niekoniecznie literaturę dla młodzieży i dorosłych.
Ale naprawdę „Seks i inne przykrości” to książka poprawiająca humor. Pełna mało wiarygodnych kreacji i sytuacji, w które ciężko uwierzyć. Przesycona humorystycznymi scenkami, zawierająca bogatą galerię postaci oraz satyrycznych komentarzy do polskiej rzeczywistości. To książka-wulkan, kipiąca energią, pełna dziwnych wydarzeń, ale i pozwalająca na sympatię wobec Rudolfa Gąbczaka. Fabicka pisze odważnie, a przy tym ciekawie. Celnie trafia swoimi opiniami w rozmaite bolączki kraju. Nie kopiuje nikogo, ma swój własny rozpoznawalny styl, stawia na śmiech – szczery, nieskrępowany konwenansami i wolny od tematów tabu. Odrzuca poprawność polityczną, dzięki temu stworzyła zresztą serię, od której trudno się oderwać. I chociaż Rudolf nie jest typowym nastolatkiem i nie ma zwyczajnych problemów, tom wart jest polecenia wszystkim spragnionym inteligentnej rozrywki i błyskotliwego, kąśliwego humoru.
Dojrzewanie Rudolfa
Za każdym razem, z każdym tomem przygód Rudolfa Gąbczaka wydaje się, że Joanna Fabicka osiągnęła już w narracji apogeum szaleństw i od teraz będzie już tylko naśladować samą siebie. I za każdym razem autorka udowadnia, że pomysłów ma jeszcze mnóstwo (także tych kontrowersyjnych…) i – że poprzednie części niezwykłego cyklu właściwie były zaledwie wstępem, niewinną zabawą przed tym, co ma właśnie nastąpić. W trzeciej powieści o Rudolfie, czyli książce „Seks i inne przykrości”, trzęsienia ziemi są na porządku dziennym i aż dziw bierze, że ktokolwiek wychodzi żywy z zamieszania z lubością generowanego przez pisarkę.
Ojciec Rudolfa zapisuje się do partii, przyjaciel i wróg chłopaka, BB Blacha wstępuje do młodzieżowej organizacji ultraprawicowej, a Elka jest w ciąży z Ozyrysem, czarnoskórym kolegą, który właśnie wyjechał na stypendium do Londynu. Rodzina Gąbczaków gości uchodźców albańskich, Gonzo podpada pani katechetce, a babcia straszy w ogródku. Bo tym razem Fabicka zaczyna uśmiercać najstarsze pokolenie, do groteski, absurdu i wyolbrzymień dodając jeszcze czarny humor. Nie tylko babcia rozstaje się ze światem – ale tylko ona potrafi zza grobu narobić tak wiele zamieszania. Rudolf, który musi mierzyć się z pomysłami rodziny i służy Elce za podporę duchową i zastępczego ojca jej nienarodzonego dziecka, na nadmiar stresu zaczyna reagować napadami snu. Lekarz bagatelizuje sprawę, obiecując, że wszystko zmieni się, gdy chłopak rozpocznie współżycie płciowe. A Rudolf chciałby, ale jego ukochana nie zwraca na niego uwagi…
Nie brakuje i tutaj odniesień aktualnych (aktualnych w 2005 roku): poza publicystycznymi komentarzami pojawiają się też motywy ponadczasowe lub przynajmniej wciąż istotne w oczach dzisiejszego czytelnika. Jedną z warstw powieści jest w końcu satyra zaangażowana. Fabicka wyostrza również obserwacje obyczajowe, w jej książce przejrzeć się mogą przedstawiciele różnych subkultur. Nie dość, że autorka nie kopiuje własnych pomysłów, to jeszcze przez cały czas wprowadza nowe i oryginalne wątki, które niewyobrażalnie przyspieszają akcję i przyczyniają się do potęgowania wrażenia chaosu w świecie Rudolfa Gąbczaka. Bohater ma już siedemnaście lat i nie jest tak bardzo naiwny jak w pierwszej historii, ale w dalszym ciągu bez przerwy będzie śmieszyć czytelników.
Jest też jeden moment, w którym Fabicka udowadnia, że potrafi też być wzruszająca – i to nie za sprawą prostych chwytów, a przez odwołanie do naprawdę trudnego tematu. Rudolf i BB Blacha odwiedzają przed Bożym Narodzeniem szpital dziecięcy: tam to uznawany za niezbyt inteligentnego i kompletnie niewrażliwego chłopak ma szansę zrehabilitować się za wszystkie niewybaczalne postępki – znajduje wspólny język z nieuleczalnie chorymi maluchami i rozmawia z nimi o śmierci, poznając najskrytsze lęki dzieci. Jedną sceną Joanna Fabicka przywraca rangę całej serii – która mogłaby zostać uznana za ekstrawagancki popis narracyjny, a niekoniecznie literaturę dla młodzieży i dorosłych.
Ale naprawdę „Seks i inne przykrości” to książka poprawiająca humor. Pełna mało wiarygodnych kreacji i sytuacji, w które ciężko uwierzyć. Przesycona humorystycznymi scenkami, zawierająca bogatą galerię postaci oraz satyrycznych komentarzy do polskiej rzeczywistości. To książka-wulkan, kipiąca energią, pełna dziwnych wydarzeń, ale i pozwalająca na sympatię wobec Rudolfa Gąbczaka. Fabicka pisze odważnie, a przy tym ciekawie. Celnie trafia swoimi opiniami w rozmaite bolączki kraju. Nie kopiuje nikogo, ma swój własny rozpoznawalny styl, stawia na śmiech – szczery, nieskrępowany konwenansami i wolny od tematów tabu. Odrzuca poprawność polityczną, dzięki temu stworzyła zresztą serię, od której trudno się oderwać. I chociaż Rudolf nie jest typowym nastolatkiem i nie ma zwyczajnych problemów, tom wart jest polecenia wszystkim spragnionym inteligentnej rozrywki i błyskotliwego, kąśliwego humoru.