Agora, Warszawa 2013.
Literatura i życie
Trudno nie cieszyć się z takiej lektury, chociaż wznowienie „Czarnych gwiazd”, tomu reportaży Ryszarda Kapuścińskiego z początku lat 60. XX wieku, czytać się będzie dzisiaj zupełnie inaczej – o czym zresztą w posłowiu pisze Bogumił Jewsiewicki. W zapiskach z Konga czy Ghany Ryszard Kapuściński stara się, owszem, przybliżać czytelnikom kwestie polityczne Afryki, ale o wiele bardziej interesują go sami ludzie. I to nie ci, na których trzeba zwracać uwagę, ale ludzie nietuzinkowi, zajmujący także z obyczajowego punktu widzenia. W „Czarnych gwiazdach” Kapuściński pokazuje, jak istotne w pracy reportera jest zdziwienie. Swoje teksty buduje tak, by odbiorcy mieli wrażenie współobecności przy spotkaniu z Innym. Koncentruje się na drobiazgach i nadaje im wartość emocjonalną – a do tego posługuje się niezwykłym plastycznym językiem. Fragmenty reportaży przypominają zdjęcia: są realistyczne i celne, silnie oddziałują na wyobraźnię czytelników, nawet po latach. To nie teksty publicystyczne czy interwencyjne – choć genologicznie można by je właśnie tak podporządkowywać. „Czarne gwiazdy” to przede wszystkim literacki popis płynący z ważnych obserwacji.
Kpuściński, który opisuje dwóch przywódców niepodległej Afryki, nie traci z oczu otoczenia, całego kulturowego kontekstu. Przedstawia sprawy polityki i specyfikę organizowania rządów, przybliża swoim czytelnikom postawy ministrów i oceny z wieców czy przemówień. Dba o to, by nie pozostawiać odbiorcom wątpliwości dotyczących życia politycznego. A jednak wszystkie spostrzeżenia obudowuje wyrazistym, obyczajowym, ludzkim kontekstem. W „Czarnych gwiazdach” Kapuściński-reporter zamienia się chwilami w Kapuścińskiego-uczestnika. Przeżywa i doświadcza wszystkiego, co próbuje prezentować swojej publiczności. Nie ukrywa się za fasadą oficjalnych komunikatów czy zdobytej wiedzy, woli raczej przedstawiać sposób zdobywania tej wiedzy – znacznie ciekawszy niż efekt. Wyjaśnienia snuje na marginesie relacji: nie one są tu wysuwane na pierwszy plan. Kapuściński wie, że jako dziennikarz nie może zanudzać, cały czas musi walczyć o uwagę czytelników – tylko wtedy jego głos zostanie usłyszany i tylko wtedy uda mu się przekazać ważne treści. A uwagę czytelników zdobędzie, zaspokajając zbiorową ciekawość. Stąd tak wiele w „Czarnych gwiazdach” odwołań do tego, co widać wokół, a co stanowi tło do politycznych rozgrywek. Zdarza się, że Kapuściński do tekstu wplata ironię, poszczególne scenki mają natomiast zawsze silne puenty: tak, by same dla siebie stanowiły najważniejszy (bo najbardziej dający do myślenia) komentarz.
W „Czarnych gwiazdach” dzisiaj polityka dla zwykłych odbiorców liczy się mniej niż obserwacje obyczajowo-społeczne. Ale chociaż osłabła wymowa aktualności, pozostała lektura zachwycająca od strony literackiej. Kapuściński w krótkich reportażach bardzo umiejętnie rozkłada tempa, dba o różnorodność emocji (a i sam fakt, że tę różnorodność wciąż wywołuje w odbiorcach, zasługuje na odnotowanie), nie jest monotematyczny w oglądaniu afrykańskich problemów. Żongluje stylami, a przy tym nie eksponuje nadmiernie siebie w tekście. Robi za to coś, co stało się jego znakiem firmowym: znajduje detal, na którym opiera swoje najbardziej wciągające opowieści.
Warto też podkreślić, że w posłowiu Bogumił Jewsiewicki nie zajmuje się Kapuścińskim, a zarysowuje tło (już historyczno-polityczne) jego reportaży, co stanowi dobre uzupełnienie tomu. Reportaże wzbogacane są o wiele mówiące fotografie Ryszarda Kapuścińskiego. Na tych zdjęciach można przedstawiać zasady fotografii reportażowej. Wznowione w ładnym stylu „Czarne gwiazdy” to lektura znakomita, o czym stałych czytelników Kapuścińskiego przekonywać nie trzeba. Komu brakuje wnikliwych tekstów, inteligentnych, zabawnych lub poruszających, faktograficznych, ale interesujących także od strony literackiej, ten po „Czarne gwiazdy” powinien od razu sięgnąć.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
poniedziałek, 30 września 2013
niedziela, 29 września 2013
Jojo Moyes: Zanim się pojawiłeś
Świat Książki, Warszawa 2013.
Skrajności
Jojo Moyes napisała książkę wstrząsającą – obyczajówkę, która traktuje o miłości poza schematami, także literackimi. „Zanim się pojawiłeś” wiele razy zwodzi czytelników, sugerując znane i bezpieczne koleiny scenariuszowe, by za moment zrujnować ich wszelkie wyobrażenia na temat relacji między bohaterami. Stawia pytanie o szczęście – a bohaterów zmusza do zweryfikowania życiowych sądów. I chociaż dotyczy damsko-męskich relacji, nie daje się porównać do żadnej historii – jest tak osobną powieścią, a zarazem książką tak szczerą, że nie zawiedzie odbiorców, nawet tych zmęczonych powtarzalnymi fabułami czytadeł. Hasło „miłość” nie oznacza tym razem ani harlequinowych podchodów, ani erotycznej bliskości, ani happyendowych baśni biegnących od ruiny życiowych planów po nową stabilizację. Tu może się zdarzyć wszystko i tylko Moyes wie, w jakim kierunku potoczy się akcja.
Dwudziestosześcioletnia Lou prowadzi całkiem wygodne chociaż niezbyt satysfakcjonujące życie. Mieszka z rodzicami i siostrą (oraz jej męczącym dzieckiem), ma chłopaka, który nie myśli o stabilizacji, a o rekordach w sporcie; pracowała w kawiarni, ale właśnie okazało się, że firma ma zostać natychmiast zamknięta. Lou w zasadzie nie ma żadnych planów ani aspiracji, wie tylko, że powinna pomagać rodzicom utrzymać rodzinę i ustępować we wszystkim przebojowej siostrze. Znajduje zatem nową pracę, dziwną, bo tylko na pół roku. Kwalifikacje nie są w niej potrzebne, a obowiązki – nie zostały sprecyzowane. Lou powinna jednie dotrzymywać towarzystwa sparaliżowanemu po wypadku mężczyźnie, Willowi. Will prowadził pełne wyzwań życie, miał satysfakcjonującą pracę i grono przyjaciół, piękną i seksowną dziewczynę oraz upodobanie do sportów ekstremalnych. Teraz może poruszać się na wózku ze świadomością, że jego stan będzie się tylko pogarszał. Dwie skrajne osobowości – kobieta uważająca się za ofiarę losu i mężczyzna, któremu odebrano szansę na wszystkie życiowe przyjemności, jakich z upodobaniem zaznawał, muszą znaleźć wspólny język. Do tego Jojo Moye używa metody z klasyki literatury czwartej – na tym koniec literackich zapożyczeń (w samym scenariuszu, bo intertekstualnych nawiązań jest w książce całkiem dużo).
Tak jawi się początek powieści „Zanim się pojawiłeś”, a dalsze ujawnianie treści byłoby pozbawieniem odbiorców czystej lekturowej przyjemności oraz całej serii wstrząsów. Narrację prowadzi tutaj Lou, z wyjątkiem fragmentów, w których na moment odzywają się inni, dalszoplanowi bohaterowie. Wszystko, by lepiej zrozumieć motywacje postaci i nieco je usprawiedliwić. Moyes bowiem odważnie odnosi się również do kontrowersyjnych tematów. Inaczej niż Picoult, nie zwraca uwagi na ich „prawny” aspekt i konsekwencje związane ze spornymi decyzjami, za to skupia się wyłącznie na sferze emocjonalnej historii. W tej książce rzeczywistość zawęża się do zaledwie kilku osób, ale stężenie różnorodnych emocji wydaje się być ogromne. Wiąże się to między innymi z nieskrępowaną wolnością wyboru i brakiem konwencji, które wymuszałyby na postaciach konkretne zachowania. Jojo Moyes bardzo lubi stwarzać pozory dla wybranych rozwiązań tylko po to, by odrzucić je po maksymalnym uwiarygodnieniu – to zabawa, do której czytelnicy się przyzwyczają, ale która skończy działać dopiero w momencie zakończenia lektury. Czytanie „Zanim się pojawiłeś” wiąże się z mnóstwem zaskoczeń i niespodziewanych kierunków fabuły – dlatego pierwsza lektura będzie jednocześnie najbogatsza i najprzyjemniejsza. Autorka bez wątpienia potrafi opowiadać zapadające w pamięć historie i lubi też robić wrażenie na odbiorcach. „Zanim się pojawiłeś” nie ma nic wspólnego z typowymi fabułami optymistycznych czytadeł, w których życie okazuje się proste, bo przyszłość utkana z baśni to oczywisty efekt paktu z czytelnikiem. To lektura dla odbiorców chcących zanurzyć się w świat nieoczywistych uczuć. Rozwiązania tu zastosowane są naprawdę mistrzowskie, a sama powieść nie zawodzi. To książka, którą chce się dzielić z bliskimi.
Skrajności
Jojo Moyes napisała książkę wstrząsającą – obyczajówkę, która traktuje o miłości poza schematami, także literackimi. „Zanim się pojawiłeś” wiele razy zwodzi czytelników, sugerując znane i bezpieczne koleiny scenariuszowe, by za moment zrujnować ich wszelkie wyobrażenia na temat relacji między bohaterami. Stawia pytanie o szczęście – a bohaterów zmusza do zweryfikowania życiowych sądów. I chociaż dotyczy damsko-męskich relacji, nie daje się porównać do żadnej historii – jest tak osobną powieścią, a zarazem książką tak szczerą, że nie zawiedzie odbiorców, nawet tych zmęczonych powtarzalnymi fabułami czytadeł. Hasło „miłość” nie oznacza tym razem ani harlequinowych podchodów, ani erotycznej bliskości, ani happyendowych baśni biegnących od ruiny życiowych planów po nową stabilizację. Tu może się zdarzyć wszystko i tylko Moyes wie, w jakim kierunku potoczy się akcja.
Dwudziestosześcioletnia Lou prowadzi całkiem wygodne chociaż niezbyt satysfakcjonujące życie. Mieszka z rodzicami i siostrą (oraz jej męczącym dzieckiem), ma chłopaka, który nie myśli o stabilizacji, a o rekordach w sporcie; pracowała w kawiarni, ale właśnie okazało się, że firma ma zostać natychmiast zamknięta. Lou w zasadzie nie ma żadnych planów ani aspiracji, wie tylko, że powinna pomagać rodzicom utrzymać rodzinę i ustępować we wszystkim przebojowej siostrze. Znajduje zatem nową pracę, dziwną, bo tylko na pół roku. Kwalifikacje nie są w niej potrzebne, a obowiązki – nie zostały sprecyzowane. Lou powinna jednie dotrzymywać towarzystwa sparaliżowanemu po wypadku mężczyźnie, Willowi. Will prowadził pełne wyzwań życie, miał satysfakcjonującą pracę i grono przyjaciół, piękną i seksowną dziewczynę oraz upodobanie do sportów ekstremalnych. Teraz może poruszać się na wózku ze świadomością, że jego stan będzie się tylko pogarszał. Dwie skrajne osobowości – kobieta uważająca się za ofiarę losu i mężczyzna, któremu odebrano szansę na wszystkie życiowe przyjemności, jakich z upodobaniem zaznawał, muszą znaleźć wspólny język. Do tego Jojo Moye używa metody z klasyki literatury czwartej – na tym koniec literackich zapożyczeń (w samym scenariuszu, bo intertekstualnych nawiązań jest w książce całkiem dużo).
Tak jawi się początek powieści „Zanim się pojawiłeś”, a dalsze ujawnianie treści byłoby pozbawieniem odbiorców czystej lekturowej przyjemności oraz całej serii wstrząsów. Narrację prowadzi tutaj Lou, z wyjątkiem fragmentów, w których na moment odzywają się inni, dalszoplanowi bohaterowie. Wszystko, by lepiej zrozumieć motywacje postaci i nieco je usprawiedliwić. Moyes bowiem odważnie odnosi się również do kontrowersyjnych tematów. Inaczej niż Picoult, nie zwraca uwagi na ich „prawny” aspekt i konsekwencje związane ze spornymi decyzjami, za to skupia się wyłącznie na sferze emocjonalnej historii. W tej książce rzeczywistość zawęża się do zaledwie kilku osób, ale stężenie różnorodnych emocji wydaje się być ogromne. Wiąże się to między innymi z nieskrępowaną wolnością wyboru i brakiem konwencji, które wymuszałyby na postaciach konkretne zachowania. Jojo Moyes bardzo lubi stwarzać pozory dla wybranych rozwiązań tylko po to, by odrzucić je po maksymalnym uwiarygodnieniu – to zabawa, do której czytelnicy się przyzwyczają, ale która skończy działać dopiero w momencie zakończenia lektury. Czytanie „Zanim się pojawiłeś” wiąże się z mnóstwem zaskoczeń i niespodziewanych kierunków fabuły – dlatego pierwsza lektura będzie jednocześnie najbogatsza i najprzyjemniejsza. Autorka bez wątpienia potrafi opowiadać zapadające w pamięć historie i lubi też robić wrażenie na odbiorcach. „Zanim się pojawiłeś” nie ma nic wspólnego z typowymi fabułami optymistycznych czytadeł, w których życie okazuje się proste, bo przyszłość utkana z baśni to oczywisty efekt paktu z czytelnikiem. To lektura dla odbiorców chcących zanurzyć się w świat nieoczywistych uczuć. Rozwiązania tu zastosowane są naprawdę mistrzowskie, a sama powieść nie zawodzi. To książka, którą chce się dzielić z bliskimi.
sobota, 28 września 2013
Patrycja Bukalska: Sierpniowe dziewczęta '44
Trio, Warszawa 2013.
Meldunki z warkoczem
Patrycja Bukalska tomem „Sierpniowe dziewczęta ‘44” oddala się od standardowych sposobów opisywania Powstania Warszawskiego. Zamiast faktów, adresów i danych, wybiera zwierzenia uczestniczek Powstania, wówczas często nastolatek pełnych entuzjazmu i nadziei na zmiany. Nie interesują jej walki, a uczucia, wspomnienia, miłości czy ubrania. W tomie porusza zagadnienia, które w wielkiej historii zawsze giną, wydają się bezwartościowe z „męskiego” punktu widzenia. A Patrycja Bukalska szuka odpowiedzi na pytania niekiedy bardzo osobiste, a i nietypowe w batalistycznym kontekście – tak może na nowo wzbudzić zainteresowanie przeszłością. Nie zamierza tworzyć ocen Powstania Warszawskiego, zajmować się legendą czy opowieściami o bohaterstwie lub brawurze młodych ludzi. Sprawdza za to, co kierowało dziewczynami, które chciały pomóc walczącym.
Książka została uporządkowana tematycznie. Każdy rozdział zaczyna się i kończy krótkim komentarzem Bukalskiej, błyskawicznym wprowadzeniem w zagadnienie. Zdarza się autorce niepotrzebnie powtarzać wiadomości ze wspomnień rozmówczyń w zbyt dokładnym brzmieniu – ale można to potraktować również jako zachętę do lektury. Poza tym Bukalska nie pojawia się już w tekście, oddaje głos uczestniczkom Powstania. Dwadzieścia jeden kobiet opowiada o swoich przeżyciach bez patosu, a i bez prób wpływania na czytelników – to jedna z wielu zalet tej książki. Komentarze opatrywane są zawsze imieniem, nazwiskiem i pseudonimem – i zajmują przeważnie od jednego do kilku akapitów. Bukalska komponuje rozdziały tak, że może zrezygnować z wypowiedzi ogólnikowych – nie chodzi jej o to, żeby za każdym razem przywoływać 21 opinii. Ale zdarzają się też pytania, po których brak rozwijanych historii bywa bardzo wymowny. Taki sposób komponowania książki ułatwia czytelnikom lekturę, pozostawia w niej bowiem to, co najważniejsze, najciekawsze i najbardziej wartościowe: wspomnienia z Powstania Warszawskiego, niepoddawane analitycznym obróbkom.
O czym Bukalska rozmawia z bohaterkami tomu? Pyta je o sprawy związane z wybuchem Powstania (a dokładniej – o indywidualne doświadczenia i wspomnienia z tej chwili), o poczucie wolności, o walki, przejścia kanałami czy o opatrywanie ran. Ale pamięta też, że tu liczy się inny – kobiecy – punkt widzenia na trudy walki. I dlatego znajduje sporo miejsca na wyznania dotyczące jedzenia (i gotowania bliskim czy walczącym kolegom), zmęczenia, miłości, marzeń czy modlitwy. Prosi też o wspomnienia trudne – związane z pożegnaniami czy pochówkami, pyta o losy kobiet po Powstaniu i o to, czy Powstanie powraca w ich snach. Z tomu „Sierpniowe dziewczęta” wyłania się rozdwojony obraz – z jednej strony są tu kobiety-żołnierze, dzięki harcerstwu przywykłe do służby, wysłuchiwania i wypełniania rozkazów i niemal wojskowego rygoru, z drugiej – dziewczyny, które dbają o to, by prać ubrania, gotować posiłki, sprzątać i wspierać na duchu kolegów. Autorka pyta o odwagę i strach, śledzi wspomnienia łączniczek i sanitariuszek, skupia się na tym, co w historii miejsca nie znajduje. Czasem wydaje się nawet, że rozmówczynie celowo akcentują pozapowstańcze tematy, by uniknąć tonu tak znanego ze „zwykłych” wspomnień czasów wojny. A Bukalska również nie zmusza do wyjawiania największych sekretów, dba o zaspokojenie ciekawości odbiorców, nie próbuje za to wywoływać „skandali” – pytaniami o tabuizowane dawniej kwestie. W rezultacie jej książka przynosi bardzo kobiece spojrzenia na Powstanie Warszawskie. Patrycja Bukalska przybliża w ten sposób jego uczestniczki czytelnikom, a także proponuje metodę na zainteresowanie tematem kolejnych pokoleń. To zbiór bardzo osobistych opowieści – a przez to atrakcyjnych lekturowo. Tom uzupełniają fotografie z prywatnych albumów oraz ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego – dziwne w kontekście wojennych przeżyć sygnały normalnego życia.
Meldunki z warkoczem
Patrycja Bukalska tomem „Sierpniowe dziewczęta ‘44” oddala się od standardowych sposobów opisywania Powstania Warszawskiego. Zamiast faktów, adresów i danych, wybiera zwierzenia uczestniczek Powstania, wówczas często nastolatek pełnych entuzjazmu i nadziei na zmiany. Nie interesują jej walki, a uczucia, wspomnienia, miłości czy ubrania. W tomie porusza zagadnienia, które w wielkiej historii zawsze giną, wydają się bezwartościowe z „męskiego” punktu widzenia. A Patrycja Bukalska szuka odpowiedzi na pytania niekiedy bardzo osobiste, a i nietypowe w batalistycznym kontekście – tak może na nowo wzbudzić zainteresowanie przeszłością. Nie zamierza tworzyć ocen Powstania Warszawskiego, zajmować się legendą czy opowieściami o bohaterstwie lub brawurze młodych ludzi. Sprawdza za to, co kierowało dziewczynami, które chciały pomóc walczącym.
Książka została uporządkowana tematycznie. Każdy rozdział zaczyna się i kończy krótkim komentarzem Bukalskiej, błyskawicznym wprowadzeniem w zagadnienie. Zdarza się autorce niepotrzebnie powtarzać wiadomości ze wspomnień rozmówczyń w zbyt dokładnym brzmieniu – ale można to potraktować również jako zachętę do lektury. Poza tym Bukalska nie pojawia się już w tekście, oddaje głos uczestniczkom Powstania. Dwadzieścia jeden kobiet opowiada o swoich przeżyciach bez patosu, a i bez prób wpływania na czytelników – to jedna z wielu zalet tej książki. Komentarze opatrywane są zawsze imieniem, nazwiskiem i pseudonimem – i zajmują przeważnie od jednego do kilku akapitów. Bukalska komponuje rozdziały tak, że może zrezygnować z wypowiedzi ogólnikowych – nie chodzi jej o to, żeby za każdym razem przywoływać 21 opinii. Ale zdarzają się też pytania, po których brak rozwijanych historii bywa bardzo wymowny. Taki sposób komponowania książki ułatwia czytelnikom lekturę, pozostawia w niej bowiem to, co najważniejsze, najciekawsze i najbardziej wartościowe: wspomnienia z Powstania Warszawskiego, niepoddawane analitycznym obróbkom.
O czym Bukalska rozmawia z bohaterkami tomu? Pyta je o sprawy związane z wybuchem Powstania (a dokładniej – o indywidualne doświadczenia i wspomnienia z tej chwili), o poczucie wolności, o walki, przejścia kanałami czy o opatrywanie ran. Ale pamięta też, że tu liczy się inny – kobiecy – punkt widzenia na trudy walki. I dlatego znajduje sporo miejsca na wyznania dotyczące jedzenia (i gotowania bliskim czy walczącym kolegom), zmęczenia, miłości, marzeń czy modlitwy. Prosi też o wspomnienia trudne – związane z pożegnaniami czy pochówkami, pyta o losy kobiet po Powstaniu i o to, czy Powstanie powraca w ich snach. Z tomu „Sierpniowe dziewczęta” wyłania się rozdwojony obraz – z jednej strony są tu kobiety-żołnierze, dzięki harcerstwu przywykłe do służby, wysłuchiwania i wypełniania rozkazów i niemal wojskowego rygoru, z drugiej – dziewczyny, które dbają o to, by prać ubrania, gotować posiłki, sprzątać i wspierać na duchu kolegów. Autorka pyta o odwagę i strach, śledzi wspomnienia łączniczek i sanitariuszek, skupia się na tym, co w historii miejsca nie znajduje. Czasem wydaje się nawet, że rozmówczynie celowo akcentują pozapowstańcze tematy, by uniknąć tonu tak znanego ze „zwykłych” wspomnień czasów wojny. A Bukalska również nie zmusza do wyjawiania największych sekretów, dba o zaspokojenie ciekawości odbiorców, nie próbuje za to wywoływać „skandali” – pytaniami o tabuizowane dawniej kwestie. W rezultacie jej książka przynosi bardzo kobiece spojrzenia na Powstanie Warszawskie. Patrycja Bukalska przybliża w ten sposób jego uczestniczki czytelnikom, a także proponuje metodę na zainteresowanie tematem kolejnych pokoleń. To zbiór bardzo osobistych opowieści – a przez to atrakcyjnych lekturowo. Tom uzupełniają fotografie z prywatnych albumów oraz ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego – dziwne w kontekście wojennych przeżyć sygnały normalnego życia.
piątek, 27 września 2013
Iwan Sołoniewicz: Rosja w łagrze (wyd. II)
PWN, Warszawa 2013.
Niezłomność
Opowieści o życiu w łagrze kojarzy się przede wszystkim z Sołżenicynem – i on funkcjonuje jako punkt odniesienia w opracowaniu tomu „Rosja w łagrze”. Ale samą treść trudno byłoby porównywać – przede wszystkim ze względu na inny rodzaj wpływania na odbiorców. Iwan Sołoniewicz na 35 lat przed Sołżenicynem próbował uchwycić istotę działania aparatu represji i przestrzec cały cywilizowany świat przed zagrożeniem. Swoją książkę kierował do inteligencji, a mniej starał się wpływać na masową wyobraźnię – to może tłumaczyć fakt, że nie trafił do kanonów lektur, a o jego zapiskach długo się nie pamiętało. „Rosja w łagrze” to próba skrupulatnego charakteryzowania polityki wobec więźniów – czyli spojrzenia od zewnątrz – oraz dążeń do ocalenia (czyli ujęcie problemu z punktu widzenia skazańca). Sołoniewicz jednak nie ma zamiaru stosować tanich chwytów i bazować na emocjach. Zdarza mu się wstawić do tekstu kilka poruszających obrazów, ale znacznie bardziej interesuje go rzetelne i dokładne prezentowanie życia z wyrokiem.
Oddziaływanie na wyobraźnię odbiorców celowo osłabia też autor przez odejście od kontrastów. Według niego życie w łagrze było niewiele gorsze od egzystencji (a częściej wegetacji), na jaką skazani zostali wolni ludzie. Z ironią pisze o „raju”, za ucieczkę z którego do pewnego czasu groziła kara śmierci. Sam zresztą do łagru trafił, bo chciał znaleźć schronienie w Finlandii. Ośmioletni wyrok nie osłabił jego wolnościowych zapędów: Sołoniewicz dogłębnie poznał zasady działania łagru, a potem przygotował kolejny plan ucieczki.
Bezemocjonalny, sprawozdawczy język pozwala inaczej spojrzeć na doświadczenia autora. Nie bez znaczenia jest też drugi fakt: wraz z ojcem do łagru trafia prawie dorosły syn, Jura, oraz młodszy brat Iwana Sołoniewicza. Lęk o losy najbliższych pojawia się zatem jedynie w pierwszej fazie, po aresztowaniu. Potem autor może skoncentrować się na zasadach łagrowego życia. Widać, że bardziej interesują go mechanizmy działania łagru niż kwestie upodlenia ludzi. Kwestie później wielokrotnie roztrząsane (jedzenie, ubranie, zimno, choroby) traktuje jako punkty do przedstawienia, a nie jako tworzywo literackie. Mógłby wywoływać u czytelnikach mocne wzruszenia (jak choćby przy jednej z bardziej wstrząsających scen z dziewczynką czekającą na lód), ale nie chce. Woli racjonalne argumenty, suchy rejestr wydarzeń, który może przemówić do rozsądnie myślących. Nie unika subiektywnego filtru, wiele sytuacji interpretuje z własnej perspektywy – ale przez cały czas daje się w tym zauważyć próbę dążenia do ogólnej prawdy. Nie uderza w ton przestrogi (mimo założeń, dla których tom w ogóle powstał), jakby jakakolwiek chęć zabarwienia uczuciowego wspomnień mogła zniszczyć logiczną konstrukcję tekstu.
Dlatego tom „Rosja w łagrze” nie daje się dzisiaj sprowadzić do lektury na wzór beletrystycznych, ani – autobiograficznych. Iwan Sołoniewicz nie dodaje do doświadczeń ani patosu, ani literackości, prezentuje fragment swojego życia, nie wypadając z roli inteligenta, który dziwi się systemowi. Dystans czasowy sprawia, że łatwiej dziś czytać tę pozycję jako dokument: zwłaszcza że nie ma w nim powtarzalnych potem i niemal stereotypowych ujęć. Tom pełen jest tematów mało znanych, a że autor dąży do kompletnego zrozumienia tego, co się dzieje wokół – daje szansę na lepsze poznanie organizacji łagrowego życia. „Rosja w łagrze” jest tomem rzeczowym i wolnym od propagandowych rozwiązań. To bardzo interesujące spojrzenie na historię – w sam raz dla tych odbiorców, którzy szukają mniej znanych obrazów.
Niezłomność
Opowieści o życiu w łagrze kojarzy się przede wszystkim z Sołżenicynem – i on funkcjonuje jako punkt odniesienia w opracowaniu tomu „Rosja w łagrze”. Ale samą treść trudno byłoby porównywać – przede wszystkim ze względu na inny rodzaj wpływania na odbiorców. Iwan Sołoniewicz na 35 lat przed Sołżenicynem próbował uchwycić istotę działania aparatu represji i przestrzec cały cywilizowany świat przed zagrożeniem. Swoją książkę kierował do inteligencji, a mniej starał się wpływać na masową wyobraźnię – to może tłumaczyć fakt, że nie trafił do kanonów lektur, a o jego zapiskach długo się nie pamiętało. „Rosja w łagrze” to próba skrupulatnego charakteryzowania polityki wobec więźniów – czyli spojrzenia od zewnątrz – oraz dążeń do ocalenia (czyli ujęcie problemu z punktu widzenia skazańca). Sołoniewicz jednak nie ma zamiaru stosować tanich chwytów i bazować na emocjach. Zdarza mu się wstawić do tekstu kilka poruszających obrazów, ale znacznie bardziej interesuje go rzetelne i dokładne prezentowanie życia z wyrokiem.
Oddziaływanie na wyobraźnię odbiorców celowo osłabia też autor przez odejście od kontrastów. Według niego życie w łagrze było niewiele gorsze od egzystencji (a częściej wegetacji), na jaką skazani zostali wolni ludzie. Z ironią pisze o „raju”, za ucieczkę z którego do pewnego czasu groziła kara śmierci. Sam zresztą do łagru trafił, bo chciał znaleźć schronienie w Finlandii. Ośmioletni wyrok nie osłabił jego wolnościowych zapędów: Sołoniewicz dogłębnie poznał zasady działania łagru, a potem przygotował kolejny plan ucieczki.
Bezemocjonalny, sprawozdawczy język pozwala inaczej spojrzeć na doświadczenia autora. Nie bez znaczenia jest też drugi fakt: wraz z ojcem do łagru trafia prawie dorosły syn, Jura, oraz młodszy brat Iwana Sołoniewicza. Lęk o losy najbliższych pojawia się zatem jedynie w pierwszej fazie, po aresztowaniu. Potem autor może skoncentrować się na zasadach łagrowego życia. Widać, że bardziej interesują go mechanizmy działania łagru niż kwestie upodlenia ludzi. Kwestie później wielokrotnie roztrząsane (jedzenie, ubranie, zimno, choroby) traktuje jako punkty do przedstawienia, a nie jako tworzywo literackie. Mógłby wywoływać u czytelnikach mocne wzruszenia (jak choćby przy jednej z bardziej wstrząsających scen z dziewczynką czekającą na lód), ale nie chce. Woli racjonalne argumenty, suchy rejestr wydarzeń, który może przemówić do rozsądnie myślących. Nie unika subiektywnego filtru, wiele sytuacji interpretuje z własnej perspektywy – ale przez cały czas daje się w tym zauważyć próbę dążenia do ogólnej prawdy. Nie uderza w ton przestrogi (mimo założeń, dla których tom w ogóle powstał), jakby jakakolwiek chęć zabarwienia uczuciowego wspomnień mogła zniszczyć logiczną konstrukcję tekstu.
Dlatego tom „Rosja w łagrze” nie daje się dzisiaj sprowadzić do lektury na wzór beletrystycznych, ani – autobiograficznych. Iwan Sołoniewicz nie dodaje do doświadczeń ani patosu, ani literackości, prezentuje fragment swojego życia, nie wypadając z roli inteligenta, który dziwi się systemowi. Dystans czasowy sprawia, że łatwiej dziś czytać tę pozycję jako dokument: zwłaszcza że nie ma w nim powtarzalnych potem i niemal stereotypowych ujęć. Tom pełen jest tematów mało znanych, a że autor dąży do kompletnego zrozumienia tego, co się dzieje wokół – daje szansę na lepsze poznanie organizacji łagrowego życia. „Rosja w łagrze” jest tomem rzeczowym i wolnym od propagandowych rozwiązań. To bardzo interesujące spojrzenie na historię – w sam raz dla tych odbiorców, którzy szukają mniej znanych obrazów.
czwartek, 26 września 2013
Joanna Miszczuk: Córki swoich matek
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Saga i miłość
Po raz trzeci Joanna Miszczuk zaprasza czytelniczki w podróż po losach wielopokoleniowego rodu, którego kobiety wiązały się ze sławnymi postaciami, a niektóre miały dar ustawiania. Zawiłą przeszłość odkrywa Asia, z zapałem śledząca mniej lub bardziej atrakcyjne pamiętniki prababek. I chociaż nie czuje się częścią przedziwnego łańcucha, potrafi wybrać z notatek to, co najważniejsze w życiu. Widzi, co uszczęśliwiało jej przodkinie i wyciąga istotne dla siebie wnioski. Akcja „Córek swoich matek” rozpięta jest między berlińską teraźniejszością a wybranymi fragmentami przeszłości. Asia zamierza po raz trzeci wyjść za mąż, tym razem za Marokańczyka, któremu sama się oświadczyła. Pracochłonne przygotowania do ślubu nie wykluczają intensywnych kontaktów towarzyskich. Asia wie doskonale, jak duże znaczenie ma przyjaźń – dla tych bliskich, którzy znajdą się w tarapatach, zawsze ma czas. Do tego zapamiętale zajmuje się lekturą pamiętników prababek – a w tym celu czasami musi nawet skorzystać z pomocy zaufanych tłumaczy. Kolejne teksty zawierają bowiem sporo rewelacji i sensacji, które (na płaszczyźnie fabularnej) wstrząsnęłyby światem.
Joanna Miszczuk język narracji sprzed wieków uwspółcześnia dla wygody odbiorczyń. Czasem tylko delikatnie stylizuje opowieść, żeby uszlachetnić oficjalne rozmowy z władcami czy możnymi świata – bo takich na kartach pamiętników nie brakuje. Każda z prezentowanych kobiet czuje więź ze swoimi przodkiniami, niemal każda próbuje mądrze wykorzystać swoje dziedzictwo i dobrze pokierować życiem. Dla każdej też najbardziej liczy się miłość. Nieprzypadkowo Asia nosi na palcu pierścień miłości i przebaczenia, rodowy klejnot o wyjątkowej historii. Przeszłość prezentowana tu jest albo w formie pamiętnikowych zapisków bohaterek, które spoglądają wstecz na swoje życie i oceniają je, albo w formie filmowych scenek, które lepiej brzmią po zdynamizowaniu i wzbogaceniu krótkimi dialogami. W obu przypadkach autorka skupia się na tematyce bliskiej odbiorczyniom: na relacjach międzyludzkich oraz na niewyobrażalnych emocjach. Czasem chodzi o kontakty damsko-męskie, czasem o poświęcenie nauce, innym razem o lojalność lub postawę wobec zbuntowanego dziecka. Wszystkie kobiety muszą znaleźć w sobie wiele siły, żeby pokonać przeciwności losu. Jeśli zdarza się, że język przeszłości jest odrobinę podrasowany, to tylko po to, by odróżniał się od tego, którym Miszczuk przytacza losy Asi. Asię zaprzątają dwie kwestie: sprawa przyszłej pracy (pojawiająca się w tomie stosunkowo późno) i sprawa miłości do Kemala. O ile w kreowaniu przeszłości jest autorka całkiem pomysłowa (choć zbyt chętnie posługuje się przesadnią), o tyle pierwsze strony „Córek swoich matek” pod względem wyznań miłosnych brzmią boleśnie sztucznie i sztampowo. Taka fałszywa rozbiegówka była najwyraźniej potrzebna samej autorce dla uzasadnienia wielkiego uczucia bohaterki – ale czytelniczki przez ckliwe wyznania będą musiały przebrnąć. To trwa krótko, im dalej w tomie, tym lepiej będzie ze względu na pomysłowo rozwijającą się akcję i mniej szablonową a bardziej życiową narrację. Pierwsze słodkie gruchania wystarczy przetrzymać.
Joanna Miszczuk pisze obyczajówkę pełną ciekawych zwrotów akcji, ale też kipiącą od twórczych drobnych historii – przecież każda z prezentowanych prababek to temat na osobną książkę. Tu otrzymujemy ich losy skondensowane i w skrócie – co nie zmienia faktu, że można je silnie przeżywać. Autorka stroni od banalnych czy jednokierunkowych fabułek, bez zahamowań komplikuje losy bohaterki i gmatwa jej przeszłość, odwołując się do ustaleń z poprzednich tomów. Zależy jej przede wszystkim na ogromnych uczuciach i miłości, która pokona wszelkie przeszkody – chociaż brzmi to nieznośnie, autorce udaje się takie stanowisko przełożyć na satysfakcjonującą i wielowątkową obyczajówkę z elementami powieści historycznej oraz kryminału. Dostarczy sporo rozrywki, czego jej stałym czytelniczkom przypominać na pewno nie trzeba.
Saga i miłość
Po raz trzeci Joanna Miszczuk zaprasza czytelniczki w podróż po losach wielopokoleniowego rodu, którego kobiety wiązały się ze sławnymi postaciami, a niektóre miały dar ustawiania. Zawiłą przeszłość odkrywa Asia, z zapałem śledząca mniej lub bardziej atrakcyjne pamiętniki prababek. I chociaż nie czuje się częścią przedziwnego łańcucha, potrafi wybrać z notatek to, co najważniejsze w życiu. Widzi, co uszczęśliwiało jej przodkinie i wyciąga istotne dla siebie wnioski. Akcja „Córek swoich matek” rozpięta jest między berlińską teraźniejszością a wybranymi fragmentami przeszłości. Asia zamierza po raz trzeci wyjść za mąż, tym razem za Marokańczyka, któremu sama się oświadczyła. Pracochłonne przygotowania do ślubu nie wykluczają intensywnych kontaktów towarzyskich. Asia wie doskonale, jak duże znaczenie ma przyjaźń – dla tych bliskich, którzy znajdą się w tarapatach, zawsze ma czas. Do tego zapamiętale zajmuje się lekturą pamiętników prababek – a w tym celu czasami musi nawet skorzystać z pomocy zaufanych tłumaczy. Kolejne teksty zawierają bowiem sporo rewelacji i sensacji, które (na płaszczyźnie fabularnej) wstrząsnęłyby światem.
Joanna Miszczuk język narracji sprzed wieków uwspółcześnia dla wygody odbiorczyń. Czasem tylko delikatnie stylizuje opowieść, żeby uszlachetnić oficjalne rozmowy z władcami czy możnymi świata – bo takich na kartach pamiętników nie brakuje. Każda z prezentowanych kobiet czuje więź ze swoimi przodkiniami, niemal każda próbuje mądrze wykorzystać swoje dziedzictwo i dobrze pokierować życiem. Dla każdej też najbardziej liczy się miłość. Nieprzypadkowo Asia nosi na palcu pierścień miłości i przebaczenia, rodowy klejnot o wyjątkowej historii. Przeszłość prezentowana tu jest albo w formie pamiętnikowych zapisków bohaterek, które spoglądają wstecz na swoje życie i oceniają je, albo w formie filmowych scenek, które lepiej brzmią po zdynamizowaniu i wzbogaceniu krótkimi dialogami. W obu przypadkach autorka skupia się na tematyce bliskiej odbiorczyniom: na relacjach międzyludzkich oraz na niewyobrażalnych emocjach. Czasem chodzi o kontakty damsko-męskie, czasem o poświęcenie nauce, innym razem o lojalność lub postawę wobec zbuntowanego dziecka. Wszystkie kobiety muszą znaleźć w sobie wiele siły, żeby pokonać przeciwności losu. Jeśli zdarza się, że język przeszłości jest odrobinę podrasowany, to tylko po to, by odróżniał się od tego, którym Miszczuk przytacza losy Asi. Asię zaprzątają dwie kwestie: sprawa przyszłej pracy (pojawiająca się w tomie stosunkowo późno) i sprawa miłości do Kemala. O ile w kreowaniu przeszłości jest autorka całkiem pomysłowa (choć zbyt chętnie posługuje się przesadnią), o tyle pierwsze strony „Córek swoich matek” pod względem wyznań miłosnych brzmią boleśnie sztucznie i sztampowo. Taka fałszywa rozbiegówka była najwyraźniej potrzebna samej autorce dla uzasadnienia wielkiego uczucia bohaterki – ale czytelniczki przez ckliwe wyznania będą musiały przebrnąć. To trwa krótko, im dalej w tomie, tym lepiej będzie ze względu na pomysłowo rozwijającą się akcję i mniej szablonową a bardziej życiową narrację. Pierwsze słodkie gruchania wystarczy przetrzymać.
Joanna Miszczuk pisze obyczajówkę pełną ciekawych zwrotów akcji, ale też kipiącą od twórczych drobnych historii – przecież każda z prezentowanych prababek to temat na osobną książkę. Tu otrzymujemy ich losy skondensowane i w skrócie – co nie zmienia faktu, że można je silnie przeżywać. Autorka stroni od banalnych czy jednokierunkowych fabułek, bez zahamowań komplikuje losy bohaterki i gmatwa jej przeszłość, odwołując się do ustaleń z poprzednich tomów. Zależy jej przede wszystkim na ogromnych uczuciach i miłości, która pokona wszelkie przeszkody – chociaż brzmi to nieznośnie, autorce udaje się takie stanowisko przełożyć na satysfakcjonującą i wielowątkową obyczajówkę z elementami powieści historycznej oraz kryminału. Dostarczy sporo rozrywki, czego jej stałym czytelniczkom przypominać na pewno nie trzeba.
środa, 25 września 2013
Rozrywki Mikołajka
Znak, Kraków 2013.
Szkolne przygody
Mikołajek to jeden z tych bohaterów, którzy nie muszą podążać z duchem czasu, żeby wciąż podobać się najmłodszym. Tom „Rozrywki Mikołajka” przypomina maluchom, że wcale nie przed komputerem spędza się czas najprzyjemniej. Mały bohater, wzorem taty, organizuje na podwórku niezwykle ważny mecz o puchar. Podekscytowane dzieci nie mogą się doczekać dnia wolnego od szkoły, żeby sprawdzić swoje piłkarskie umiejętności. Niestety dyrektor szkoły za karę nakazuje wszystkim stawienie się w tym dniu na lekcjach. Trzeba wymyślić coś, by darował uczniom winy. Książka „Rozrywki Mikołajka” mieści jeszcze jedną opowiastkę, o uczniu z Anglii, który przez pewien czas będzie bawić się i chodzić na lekcje ze swoimi francuskimi kolegami. Zyska sympatię niemal wszystkich… poza zazdrosnym Mikołajkiem, który w dodatku, kłócąc się ze wszystkimi, nie wie, komu poświęcić wypracowanie o najlepszym koledze. Życie bohatera wciąż kręci się zatem między szkołą i rozrywkami należącymi już do klasyki dziecięcych zabaw.
Nie jest to pozycja dla stałych fanów Mikołajka, a jedynie dla najmłodszych odbiorców, którzy dopiero wkraczają w świat książek. „Rozrywki Mikołajka” powstały bowiem na podstawie kilku odcinków serialu animowanego – mamy tu zatem do czynienia z podwójnym zapośredniczeniem i w konsekwencji z upraszczaniem historii tak, że jedynie w ogólnych zarysach odwoływać się mogą do pierwowzoru. Tom utrzymany jest w konwencji kreskówki, opowiadania, chociaż rozbudowane, charakteryzują się linearną fabułą, eliminowaniem pobocznych wątków i zmianą narracji. Uwaga odbiorców przez cały czas skupiana jest na Mikołajku i jego kolegach, a w opowiadaniach liczy się akcja. Skoncentrowanie na działaniu oznacza, że dzieciom przypadną do gustu proste bajeczki, opisane takim samym językiem. Od czasu do czasu w dialogach pojawiają się zabawne nieporozumienia, widnieje tu też dowcip sytuacyjny, dostosowany do percepcji kilkulatków.
Dla dzieci najlepszą zachętą do lektury będą jednak motywy zaczerpnięte z przygód innych dzieci. Kuszące w tomie okazują się i problemy w szkole (wraz ze sposobami ich uniknięcia), i spory w gronie rówieśników. Bohaterowie „Mikołajka” charakteryzują się jasno określonymi postawami. Operuje się tu wręcz stereotypami, żeby łatwo i błyskawicznie zaprezentować postać. Tak samo funkcjonują w książce relacje między dziećmi – drobne, chociaż wiele mówiące gesty pozwalają natychmiast zorientować się w intencjach kolegów. Jest to także sposób na pokazywanie dzieciom różnych uczuć. „Rozrywki Mikołajka” najmłodszym dostarczać będą przyjemności, a może i lekturowej satysfakcji, jeśli dzieci zdecydują się samodzielnie czytać (co powinna im ułatwić duża czcionka). Filtrowanie pomysłu przez serial animowany sprawia, że historie wydają się uwspółcześniane – ale jednocześnie tracą łączność z pierwowzorem (co rozczarowanie przynieść może wyłącznie wtajemniczonym rodzicom). Mikołajek jako uczeń niesforny, będzie budzić sympatię najmłodszych. Do książki też przychylnie nastroją odbiorców kolejne przygody – nie wydumane czy nieprawdopodobne, a zaczerpnięte ze zwykłej codzienności dziecka. Szczerość fabuły sprawia, że nowy Mikołajek staje się ulubieńcem dzieci.
„Rozrywki Mikołajka” zawierają jeszcze więcej niż poprzednio ilustracji – rysunków przypominających kadry kreskówki. Mikołajek został przeniesiony do trójwymiarowych grafik, co niespecjalnie dobrze robi wszystkim dawnym „płaskim” postaciom, za to sprawdza się przy wycinaniu ich z tła. Kolorowych obrazków jest tu mnóstwo – a nawet kiedy trójwymiarowość nie kusi, docenić można „filmowe” sposoby kadrowania, które pokażą najmłodszym różne pomysły na ujęcia wydarzeń. Dzięki różnym perspektywom obrazki z „Rozrywek Mikołajka” zyskują na wartości. Kolor i trójwymiarowość to elementy, którymi książka ma rywalizować z innymi publikacjami na rynku literatury czwartej. To również nieodłączny znak czasów i zmieniających się w tej dziedzinie mód oraz preferencji najmłodszych.
Szkolne przygody
Mikołajek to jeden z tych bohaterów, którzy nie muszą podążać z duchem czasu, żeby wciąż podobać się najmłodszym. Tom „Rozrywki Mikołajka” przypomina maluchom, że wcale nie przed komputerem spędza się czas najprzyjemniej. Mały bohater, wzorem taty, organizuje na podwórku niezwykle ważny mecz o puchar. Podekscytowane dzieci nie mogą się doczekać dnia wolnego od szkoły, żeby sprawdzić swoje piłkarskie umiejętności. Niestety dyrektor szkoły za karę nakazuje wszystkim stawienie się w tym dniu na lekcjach. Trzeba wymyślić coś, by darował uczniom winy. Książka „Rozrywki Mikołajka” mieści jeszcze jedną opowiastkę, o uczniu z Anglii, który przez pewien czas będzie bawić się i chodzić na lekcje ze swoimi francuskimi kolegami. Zyska sympatię niemal wszystkich… poza zazdrosnym Mikołajkiem, który w dodatku, kłócąc się ze wszystkimi, nie wie, komu poświęcić wypracowanie o najlepszym koledze. Życie bohatera wciąż kręci się zatem między szkołą i rozrywkami należącymi już do klasyki dziecięcych zabaw.
Nie jest to pozycja dla stałych fanów Mikołajka, a jedynie dla najmłodszych odbiorców, którzy dopiero wkraczają w świat książek. „Rozrywki Mikołajka” powstały bowiem na podstawie kilku odcinków serialu animowanego – mamy tu zatem do czynienia z podwójnym zapośredniczeniem i w konsekwencji z upraszczaniem historii tak, że jedynie w ogólnych zarysach odwoływać się mogą do pierwowzoru. Tom utrzymany jest w konwencji kreskówki, opowiadania, chociaż rozbudowane, charakteryzują się linearną fabułą, eliminowaniem pobocznych wątków i zmianą narracji. Uwaga odbiorców przez cały czas skupiana jest na Mikołajku i jego kolegach, a w opowiadaniach liczy się akcja. Skoncentrowanie na działaniu oznacza, że dzieciom przypadną do gustu proste bajeczki, opisane takim samym językiem. Od czasu do czasu w dialogach pojawiają się zabawne nieporozumienia, widnieje tu też dowcip sytuacyjny, dostosowany do percepcji kilkulatków.
Dla dzieci najlepszą zachętą do lektury będą jednak motywy zaczerpnięte z przygód innych dzieci. Kuszące w tomie okazują się i problemy w szkole (wraz ze sposobami ich uniknięcia), i spory w gronie rówieśników. Bohaterowie „Mikołajka” charakteryzują się jasno określonymi postawami. Operuje się tu wręcz stereotypami, żeby łatwo i błyskawicznie zaprezentować postać. Tak samo funkcjonują w książce relacje między dziećmi – drobne, chociaż wiele mówiące gesty pozwalają natychmiast zorientować się w intencjach kolegów. Jest to także sposób na pokazywanie dzieciom różnych uczuć. „Rozrywki Mikołajka” najmłodszym dostarczać będą przyjemności, a może i lekturowej satysfakcji, jeśli dzieci zdecydują się samodzielnie czytać (co powinna im ułatwić duża czcionka). Filtrowanie pomysłu przez serial animowany sprawia, że historie wydają się uwspółcześniane – ale jednocześnie tracą łączność z pierwowzorem (co rozczarowanie przynieść może wyłącznie wtajemniczonym rodzicom). Mikołajek jako uczeń niesforny, będzie budzić sympatię najmłodszych. Do książki też przychylnie nastroją odbiorców kolejne przygody – nie wydumane czy nieprawdopodobne, a zaczerpnięte ze zwykłej codzienności dziecka. Szczerość fabuły sprawia, że nowy Mikołajek staje się ulubieńcem dzieci.
„Rozrywki Mikołajka” zawierają jeszcze więcej niż poprzednio ilustracji – rysunków przypominających kadry kreskówki. Mikołajek został przeniesiony do trójwymiarowych grafik, co niespecjalnie dobrze robi wszystkim dawnym „płaskim” postaciom, za to sprawdza się przy wycinaniu ich z tła. Kolorowych obrazków jest tu mnóstwo – a nawet kiedy trójwymiarowość nie kusi, docenić można „filmowe” sposoby kadrowania, które pokażą najmłodszym różne pomysły na ujęcia wydarzeń. Dzięki różnym perspektywom obrazki z „Rozrywek Mikołajka” zyskują na wartości. Kolor i trójwymiarowość to elementy, którymi książka ma rywalizować z innymi publikacjami na rynku literatury czwartej. To również nieodłączny znak czasów i zmieniających się w tej dziedzinie mód oraz preferencji najmłodszych.
wtorek, 24 września 2013
Anita Czupryn, Dorota Kowalska: Ostatni samuraj. Rozmowy o generale Petelickim
Czarna Owca, Warszawa 2013.
Wizerunki generała
Kiedy tworzy się tom wspomnieniowy, pojawia się dość charakterystyczny ton kolejnych wypowiedzi: możliwy do zaakceptowania dzięki zrozumieniu konwencji. Kiedy wspomnieniowy tom zostanie złożony z wywiadów, sprawa się komplikuje: obecność dziennikarzy prowadzących rozmowy zamienia intymne zwierzenia w wyczuwalną ostrożność, a smutkowi i nostalgii – szczerym w samotności – nadaje posmaku aktorstwa, lub odbiera moc oddziaływania. Dziennikarz wytycza kierunki rozmowy, odpada więc szansa na samodzielne kształtowanie i przekazywanie zapamiętanego wizerunku bliskiej osoby. Rozmowa to w tym wypadku ingerencja we wspomnienia – i nie da się tego faktu przeoczyć.
Anita Czupryn i Dorota Kowalska stworzyły tom wywiadów poświęconych generałowi Sławomirowi Petelickiemu, „Ostatni samuraj”. O twórcy GROM-u rozmawiały z rodziną (zaczyna się książka od rozmów z bratem i córką z pierwszego małżeństwa, kończy opowieściami drugiej żony), z przyjaciółmi, podwładnymi, kolegami po fachu, a nawet z artystami. Wszystkie wywiady mają wprawdzie charakter rozmów mniej oficjalnych, ale łatwo zauważyć, że obecność dyktafonu i perspektywa opublikowania zwierzeń trzyma część rozmówców na dystans: kilka razy interlokutorzy wycofują się z tematu i nie pozwalają na wyszarpywanie informacji po kawałku. Nie da się ukryć, że nawet najbardziej kameralna atmosfera wywiadu kłóci się z konwencją wspomnieniową. Tu sytuacja jest jeszcze bardziej trudna, dokonania bohatera tomu bowiem bywają przez różnych ludzi różnie oceniane. Nie można mówić o tworzeniu struktur związanych z obronnością państwa (a wcześniej – o pracy agenta wywiadu) bez odwołań do polityki. Pojawiają się zatem w „Ostatnim samuraju” motywy kontrowersyjne, rejestry poglądów i polemik. Czupryn i Kowalska po pierwszych „rodzinnych” rozmowach wydają się być wyczulone na prywatne ciekawostki i anegdotki, ale gdy tylko przejdą na grunt polityki, zdarza się, że naciskają zbyt mocno, jakby chciały znaleźć sensację lub skandal. To z kolei nie służy budowaniu zaufania rozmówców i wspomnienie niepotrzebnie spłyca.
Autorki próbują stworzyć obraz generała Petelickiego i skonfrontować go z tym, który wypracowały sobie same. Czasami ma się wrażenie, że próbują zasugerować rozmówcy odpowiedź (lub jej brzmienie), chcą kierować i dyktować własne warunki, odkrywać coś, żeby potwierdzić własne przypuszczenia. W tomie, poza próbą docierania, jaki był generał, powraca też zawsze temat jego śmierci. Czupryn i Kowalska rozmawiają o tym z każdym (i uzyskują bardzo różne opinie) – niezręcznie jednak wypadają pytania o odczucia rozmówców na przykrą wieść: to trochę dziwne, a na pewno niepotrzebne, brzmi, jakby płynęło z chęci ubarwienia opowieści. A przecież motyw reakcji na śmierć kogoś bliskiego to stały element wspomnień. Tu jednak inna forma powinna wymuszać inne podejście do tematu, by królowała delikatność, a nie publicystyka.
Każdy z rozmówców portretuje generała Petelickiego inaczej, każdy odwołuje się do innych wspólnych chwil i innych wspomnień, często związanych z nietypowymi zainteresowaniami. Kolejność rozmów (skrupulatnie datowanych) wyznacza chronologia wydarzeń i życie bohatera książki, to rozwiązanie sprawiło, że tom jest bardzo spójny, a i ciekawy dla odbiorców: tematy, które pojawią się w jednej rozmowie, zaraz mogą zyskać rozwinięcie w następnej. Zdarzają się i rozmówcy, którzy chcą przy okazji nieco się wypromować, ale tu przynajmniej rytm wywiadu przydaje się do zachowania dyscypliny. Żeby ocieplić wizerunek generała i dobrze zilustrować treści książki, na końcu pojawia się zestaw zdjęć z rodzinnych albumów – ale i fotografii związanych z pracą. Ten sposób Anita Czupryn i Dorota Kowalska wybrały, by przypomnieć o generale w rok po jego śmierci.
Kiedy tworzy się tom wspomnieniowy, pojawia się dość charakterystyczny ton kolejnych wypowiedzi: możliwy do zaakceptowania dzięki zrozumieniu konwencji. Kiedy wspomnieniowy tom zostanie złożony z wywiadów, sprawa się komplikuje: obecność dziennikarzy prowadzących rozmowy zamienia intymne zwierzenia w wyczuwalną ostrożność, a smutkowi i nostalgii – szczerym w samotności – nadaje posmaku aktorstwa, lub odbiera moc oddziaływania. Dziennikarz wytycza kierunki rozmowy, odpada więc szansa na samodzielne kształtowanie i przekazywanie zapamiętanego wizerunku bliskiej osoby. Rozmowa to w tym wypadku ingerencja we wspomnienia – i nie da się tego faktu przeoczyć.
Anita Czupryn i Dorota Kowalska stworzyły tom wywiadów poświęconych generałowi Sławomirowi Petelickiemu, „Ostatni samuraj”. O twórcy GROM-u rozmawiały z rodziną (zaczyna się książka od rozmów z bratem i córką z pierwszego małżeństwa, kończy opowieściami drugiej żony), z przyjaciółmi, podwładnymi, kolegami po fachu, a nawet z artystami. Wszystkie wywiady mają wprawdzie charakter rozmów mniej oficjalnych, ale łatwo zauważyć, że obecność dyktafonu i perspektywa opublikowania zwierzeń trzyma część rozmówców na dystans: kilka razy interlokutorzy wycofują się z tematu i nie pozwalają na wyszarpywanie informacji po kawałku. Nie da się ukryć, że nawet najbardziej kameralna atmosfera wywiadu kłóci się z konwencją wspomnieniową. Tu sytuacja jest jeszcze bardziej trudna, dokonania bohatera tomu bowiem bywają przez różnych ludzi różnie oceniane. Nie można mówić o tworzeniu struktur związanych z obronnością państwa (a wcześniej – o pracy agenta wywiadu) bez odwołań do polityki. Pojawiają się zatem w „Ostatnim samuraju” motywy kontrowersyjne, rejestry poglądów i polemik. Czupryn i Kowalska po pierwszych „rodzinnych” rozmowach wydają się być wyczulone na prywatne ciekawostki i anegdotki, ale gdy tylko przejdą na grunt polityki, zdarza się, że naciskają zbyt mocno, jakby chciały znaleźć sensację lub skandal. To z kolei nie służy budowaniu zaufania rozmówców i wspomnienie niepotrzebnie spłyca.
Autorki próbują stworzyć obraz generała Petelickiego i skonfrontować go z tym, który wypracowały sobie same. Czasami ma się wrażenie, że próbują zasugerować rozmówcy odpowiedź (lub jej brzmienie), chcą kierować i dyktować własne warunki, odkrywać coś, żeby potwierdzić własne przypuszczenia. W tomie, poza próbą docierania, jaki był generał, powraca też zawsze temat jego śmierci. Czupryn i Kowalska rozmawiają o tym z każdym (i uzyskują bardzo różne opinie) – niezręcznie jednak wypadają pytania o odczucia rozmówców na przykrą wieść: to trochę dziwne, a na pewno niepotrzebne, brzmi, jakby płynęło z chęci ubarwienia opowieści. A przecież motyw reakcji na śmierć kogoś bliskiego to stały element wspomnień. Tu jednak inna forma powinna wymuszać inne podejście do tematu, by królowała delikatność, a nie publicystyka.
Każdy z rozmówców portretuje generała Petelickiego inaczej, każdy odwołuje się do innych wspólnych chwil i innych wspomnień, często związanych z nietypowymi zainteresowaniami. Kolejność rozmów (skrupulatnie datowanych) wyznacza chronologia wydarzeń i życie bohatera książki, to rozwiązanie sprawiło, że tom jest bardzo spójny, a i ciekawy dla odbiorców: tematy, które pojawią się w jednej rozmowie, zaraz mogą zyskać rozwinięcie w następnej. Zdarzają się i rozmówcy, którzy chcą przy okazji nieco się wypromować, ale tu przynajmniej rytm wywiadu przydaje się do zachowania dyscypliny. Żeby ocieplić wizerunek generała i dobrze zilustrować treści książki, na końcu pojawia się zestaw zdjęć z rodzinnych albumów – ale i fotografii związanych z pracą. Ten sposób Anita Czupryn i Dorota Kowalska wybrały, by przypomnieć o generale w rok po jego śmierci.
poniedziałek, 23 września 2013
Kelly McKain: Kocięta ze strasznego dworu
Akapit Press, Łódź 2013.
Ratunek i strach
Szybka poppowieść dla dzieci, które jeszcze nie lubią wiele czytać, za to łakną przygód według jasno wytyczonego scenariusza. W serii SOS dla zwierząt pojawiła się książka, której fabuła niemal w całości przejęta jest z dziecięcych marzeń. Każdy maluch, który kocha zwierzęta, chciałby poczuć się bohaterem dla rozmaitych stworzeń – pokonując przeszkody i własny strach musiałby wykazać się odwagą, pomysłowością i sprytem. Żeby odrobinę złagodzić trud misji, bohaterskiego czynu może dokonać z przyjacielem: nawzajem będą dodawać sobie otuchy w trudnych chwilach, a niebezpieczeństwo wyda się mniejsze.
Na takiej bazie Kelly McKain stworzyła tom „Kocięta ze strasznego dworu”. Jest tu wszystko: szaleńcze tempo akcji, prawdziwa misja ratunkowa, walka o ocalenie zwierząt, przypadkowo odkryta tajemnica, niepewność, zagrożenie, noc spędzona w starym domu w obliczu niebezpieczeństwa… wreszcie próba uratowania zwierząt i miejsca, w którym się znalazły. Dwie dziewczynki, Amy i Leah, znajdują w strasznym dworze porzucone kocięta. Nie wiedzą, kto je dokarmia, ale są pewne, że maluchom trzeba pomóc. Pomocy potrzebuje również właścicielka rudery, bezradna wobec zakusów oszustów – tu nie wystarczy pozbyć się wroga, trzeba jeszcze pomyśleć o przyszłości i zabezpieczeniu domów dla kotków oraz mieszkania dla dojrzałej damy. Nikt nie będzie się zastanawiać, czy to przypadkiem nie zadanie przerastające siły dwóch małych dziewczynek. Zwłaszcza że bohaterki nie wahają się ani chwili, skoro mogą nieść pomoc potrzebującym. Energicznie przystępują do działania. Na szczęście rodzice nie zabraniają im brać udziału w niebezpiecznej akcji, prawdopodobnie nie zdają sobie sprawy z powagi sytuacji. Dzięki temu małe bohaterki przeżywać mogą wielkie przygody, których pozazdroszczą im odbiorcy (zadowoleni, że sami nie muszą brać w tym udziału).
Autorka stawia w tej minipowieści na akcję. Decyzje zapadają tu od razu, nie są poprzedzone żadnym namysłem: to niepotrzebnie skomplikowałoby jednowątkową fabułę. Dla najmłodszych odbiorców z kolei ważne będą wplecione w dynamiczną opowieść przeżycia – tę historię czyta się po to, by odczuwać podekscytowanie tajemnicą, lekki strach, niepewność czy ulgę: to typowa literatury rozrywkowa zorientowana na dostarczanie maluchom pożywki dla wyobraźni. McKain specjalnie rezygnuje z rozwodzenia się nad okolicznościami wydarzeń: wie dobrze, że tylko realizuje znany schemat, proponuje skrót popularnej i nieobcej dzieciom akcji. Łatwo tu przewidzieć rozwój wydarzeń, mimo obecności wielu dramatycznych punktów – dzieci, które chociaż raz myślały o ratowaniu zwierząt, bez trudu wpadną na stosowane w tym tomiku pomysły. Autorka musi zatem znaleźć coś, czym przyciągnie maluchy do siebie – tym czymś jest tempo, tak charakterystyczne dla rytmu powieści pop i konwencji młodzieżowych seriali.
„Kocięta ze strasznego dworu” to połączenie konkretnej – rozpoznawalnej – przygody i miłości do zwierząt. Żaden mały czytelnik wrażliwy na krzywdę czworonogów nie pozostanie obojętny przy obrazkach z tej książki. Przez przygodową i zmyśloną formę autorka przypomina maluchom o bezbronnych zwierzętach. Zapewnia dzieciom moc przeżyć, ale przy okazji też podkreśla, jak ważne jest niesienie sensownej pomocy czworonogom. Obok warstwy rozrywkowej funkcjonuje tu zatem bardzo wyraźna, a przy tym nienachalna warstwa edukacyjna. Prosta książeczka to również efekt mody na historie o zwierzętach potrzebujących wsparcia ze strony ludzi. Małym dzieciom spodoba się między innymi ze względu na bliskość uroczych stworzeń. Ale nie do przecenienia jest tu również przekonanie, że i dzieci mogą przyczynić się do uratowania bezbronnych kociąt. Z tego względu seria może zostać zauważona przez rodziców i pedagogów, chociaż akcja przeznaczona jest wyłącznie dla maluchów.
Ratunek i strach
Szybka poppowieść dla dzieci, które jeszcze nie lubią wiele czytać, za to łakną przygód według jasno wytyczonego scenariusza. W serii SOS dla zwierząt pojawiła się książka, której fabuła niemal w całości przejęta jest z dziecięcych marzeń. Każdy maluch, który kocha zwierzęta, chciałby poczuć się bohaterem dla rozmaitych stworzeń – pokonując przeszkody i własny strach musiałby wykazać się odwagą, pomysłowością i sprytem. Żeby odrobinę złagodzić trud misji, bohaterskiego czynu może dokonać z przyjacielem: nawzajem będą dodawać sobie otuchy w trudnych chwilach, a niebezpieczeństwo wyda się mniejsze.
Na takiej bazie Kelly McKain stworzyła tom „Kocięta ze strasznego dworu”. Jest tu wszystko: szaleńcze tempo akcji, prawdziwa misja ratunkowa, walka o ocalenie zwierząt, przypadkowo odkryta tajemnica, niepewność, zagrożenie, noc spędzona w starym domu w obliczu niebezpieczeństwa… wreszcie próba uratowania zwierząt i miejsca, w którym się znalazły. Dwie dziewczynki, Amy i Leah, znajdują w strasznym dworze porzucone kocięta. Nie wiedzą, kto je dokarmia, ale są pewne, że maluchom trzeba pomóc. Pomocy potrzebuje również właścicielka rudery, bezradna wobec zakusów oszustów – tu nie wystarczy pozbyć się wroga, trzeba jeszcze pomyśleć o przyszłości i zabezpieczeniu domów dla kotków oraz mieszkania dla dojrzałej damy. Nikt nie będzie się zastanawiać, czy to przypadkiem nie zadanie przerastające siły dwóch małych dziewczynek. Zwłaszcza że bohaterki nie wahają się ani chwili, skoro mogą nieść pomoc potrzebującym. Energicznie przystępują do działania. Na szczęście rodzice nie zabraniają im brać udziału w niebezpiecznej akcji, prawdopodobnie nie zdają sobie sprawy z powagi sytuacji. Dzięki temu małe bohaterki przeżywać mogą wielkie przygody, których pozazdroszczą im odbiorcy (zadowoleni, że sami nie muszą brać w tym udziału).
Autorka stawia w tej minipowieści na akcję. Decyzje zapadają tu od razu, nie są poprzedzone żadnym namysłem: to niepotrzebnie skomplikowałoby jednowątkową fabułę. Dla najmłodszych odbiorców z kolei ważne będą wplecione w dynamiczną opowieść przeżycia – tę historię czyta się po to, by odczuwać podekscytowanie tajemnicą, lekki strach, niepewność czy ulgę: to typowa literatury rozrywkowa zorientowana na dostarczanie maluchom pożywki dla wyobraźni. McKain specjalnie rezygnuje z rozwodzenia się nad okolicznościami wydarzeń: wie dobrze, że tylko realizuje znany schemat, proponuje skrót popularnej i nieobcej dzieciom akcji. Łatwo tu przewidzieć rozwój wydarzeń, mimo obecności wielu dramatycznych punktów – dzieci, które chociaż raz myślały o ratowaniu zwierząt, bez trudu wpadną na stosowane w tym tomiku pomysły. Autorka musi zatem znaleźć coś, czym przyciągnie maluchy do siebie – tym czymś jest tempo, tak charakterystyczne dla rytmu powieści pop i konwencji młodzieżowych seriali.
„Kocięta ze strasznego dworu” to połączenie konkretnej – rozpoznawalnej – przygody i miłości do zwierząt. Żaden mały czytelnik wrażliwy na krzywdę czworonogów nie pozostanie obojętny przy obrazkach z tej książki. Przez przygodową i zmyśloną formę autorka przypomina maluchom o bezbronnych zwierzętach. Zapewnia dzieciom moc przeżyć, ale przy okazji też podkreśla, jak ważne jest niesienie sensownej pomocy czworonogom. Obok warstwy rozrywkowej funkcjonuje tu zatem bardzo wyraźna, a przy tym nienachalna warstwa edukacyjna. Prosta książeczka to również efekt mody na historie o zwierzętach potrzebujących wsparcia ze strony ludzi. Małym dzieciom spodoba się między innymi ze względu na bliskość uroczych stworzeń. Ale nie do przecenienia jest tu również przekonanie, że i dzieci mogą przyczynić się do uratowania bezbronnych kociąt. Z tego względu seria może zostać zauważona przez rodziców i pedagogów, chociaż akcja przeznaczona jest wyłącznie dla maluchów.
niedziela, 22 września 2013
Andrzej Z. Makowiecki: Warszawskie kawiarnie literackie
Iskry, Warszawa 2013.
Zabawy literatów
Kawiarnie literackie I połowy XX wieku to zjawisko, które wciąż jeszcze rozpala wyobraźnię czytelników, a wśród ludzi pióra wywołuje nostalgię i żal powodowany brakiem podobnych instytucji obecnie. Kawiarnie literackie zapisały się w historii kultury i obyczajów, przetrwały w licznych wspomnieniach artystów. Przeminęły – ale ożywają na nowo w rozmaitych, zwłaszcza literaturoznawczych, opracowaniach. Bo czasem nie da się podjąć dyskusji nad utworem bez znajomości pozaliterackiego kontekstu, w jakim zaistniał. A kawiarnie literackie to także obraz życia towarzyskiego literatów, ekshibicjonistyczny (i przypominający dzisiejsze portale społecznościowe, choć bogatszy o trudną do opisania atmosferę) i stanowiący niewyczerpywalne źródło anegdot. I dlatego cieszy tom Andrzeja Z. Makowieckiego „Warszawskie kawiarnie literackie”, który ukazuje się w Iskrach.
Autor stara się zaprezentować najpopularniejsze kawiarnie literackie (rozsądnie zawężając obszar badań do Warszawy, świadomy ogromu materiału bibliograficznego) od strony kulturowo-towarzyskiej. Nie interesuje go natomiast kawiarnia jako instytucja kultury – ten temat, opracowywany już zresztą, świadomie pozostawia autor na uboczu. Chce natomiast pokazać odbiorcom, jak właściwie kształtowała się moda na bywanie literatów w kawiarniach oraz – do czego doprowadziła. Pierwsze „prawdziwe” kawiarniane skupiska artystycznej bohemy dostrzega w Młodej Polsce – ale sięga do wcześniejszych czasów, by odnotować pierwsze próby tworzenia przyjaznych literatom rozrywkowych miejsc. Przygląda się funkcjonowaniu kawiarni okresu modernizmu, a następnie opowiada o najsłynniejszych lokalach dwudziestolecia międzywojennego. Zdaje sobie sprawę z faktu, że opisami zapośredniczonymi nie będzie w stanie oddać klimatu spotkań, dlatego też koncentruje się na faktach. Omawia lokalizację, historię powstania kawiarni, jej zwyczaje, organizację przestrzeni, a nawet serwowane potrawy (te, które cieszyły się powodzeniem i stanowiły znak firmowy miejsca). Kiedy już zaprowadzi czytelników w wyobraźni do wybranej kawiarni i nakreśli choćby ogólny jej obraz, zajmuje się przedstawianiem stałych bywalców. Najważniejszym lub najciekawszym poświęca więcej czasu, mniej istotnych (lub tych, którzy wsławili się czymś szczególnym w kawiarnianym życiu) wymienia. Nie zabraknie tu i powojennych warszawskich kawiarni, pozbawionych jednak wcześniejszego uroku.
Lektura nie byłaby tak wciągająca, gdyby nie przytaczane zapiski bywalców kawiarni. Autor często odwołuje się do utrwalanych wspomnień, wybiera co ciekawsze fragmenty z obszernego zbioru pamiętników i dzienników, zdarza się też, że wynajduje kawiarniane motywy w wierszach – przytacza je wtedy, gdy są ilustracją do sądów zawartych w tekście. Uwagę przykuwają również utrwalane i przywoływane tu relacje między artystami, żarty i anegdoty, celne riposty i mistyfikacje – to wszystko, co nadawało barw codzienności i stanowiło nieoficjalną twórczość. Między innymi ze względu na owe rozrywki kawiarnie literackie cieszyły się takim uznaniem, co udało się Makowieckiemu uchwycić. Aż szkoda, że w zamykającym tom krótkim szkicu o anegdocie skupia się autor bardziej na wymogach gatunkowych niż na przykładach kolejnych dowcipów literatów (chociaż takie stanowisko jest akurat zrozumiałe).
Ta publikacja, choć przede wszystkim zwróci uwagę literaturoznawców, świetnie nadaje się również na lekturę rozrywkową dla szerokiego grona odbiorców. Może zaintrygować pomysłami artystów oraz rozwiązaniami stosowanymi przez przedsiębiorczych właścicieli lokali. Wystarczy wspomnieć, że opowieści o skamandrytach zawsze cieszą się dużym powodzeniem na przykład wśród uczniów. Może też tom Makowieckiego funkcjonować jako źródło ciekawostek i żartów oraz zabaw literatów – dziś już niemożliwych do powtórzenia. „Warszawskie kawiarnie literackie” to tom, który wprowadza do gwarnych, tętniących życiem lokali i rzuca nowe (dla niektórych) światło na zwyczaje czy mody wśród literatów i ludzi sztuki.
Zabawy literatów
Kawiarnie literackie I połowy XX wieku to zjawisko, które wciąż jeszcze rozpala wyobraźnię czytelników, a wśród ludzi pióra wywołuje nostalgię i żal powodowany brakiem podobnych instytucji obecnie. Kawiarnie literackie zapisały się w historii kultury i obyczajów, przetrwały w licznych wspomnieniach artystów. Przeminęły – ale ożywają na nowo w rozmaitych, zwłaszcza literaturoznawczych, opracowaniach. Bo czasem nie da się podjąć dyskusji nad utworem bez znajomości pozaliterackiego kontekstu, w jakim zaistniał. A kawiarnie literackie to także obraz życia towarzyskiego literatów, ekshibicjonistyczny (i przypominający dzisiejsze portale społecznościowe, choć bogatszy o trudną do opisania atmosferę) i stanowiący niewyczerpywalne źródło anegdot. I dlatego cieszy tom Andrzeja Z. Makowieckiego „Warszawskie kawiarnie literackie”, który ukazuje się w Iskrach.
Autor stara się zaprezentować najpopularniejsze kawiarnie literackie (rozsądnie zawężając obszar badań do Warszawy, świadomy ogromu materiału bibliograficznego) od strony kulturowo-towarzyskiej. Nie interesuje go natomiast kawiarnia jako instytucja kultury – ten temat, opracowywany już zresztą, świadomie pozostawia autor na uboczu. Chce natomiast pokazać odbiorcom, jak właściwie kształtowała się moda na bywanie literatów w kawiarniach oraz – do czego doprowadziła. Pierwsze „prawdziwe” kawiarniane skupiska artystycznej bohemy dostrzega w Młodej Polsce – ale sięga do wcześniejszych czasów, by odnotować pierwsze próby tworzenia przyjaznych literatom rozrywkowych miejsc. Przygląda się funkcjonowaniu kawiarni okresu modernizmu, a następnie opowiada o najsłynniejszych lokalach dwudziestolecia międzywojennego. Zdaje sobie sprawę z faktu, że opisami zapośredniczonymi nie będzie w stanie oddać klimatu spotkań, dlatego też koncentruje się na faktach. Omawia lokalizację, historię powstania kawiarni, jej zwyczaje, organizację przestrzeni, a nawet serwowane potrawy (te, które cieszyły się powodzeniem i stanowiły znak firmowy miejsca). Kiedy już zaprowadzi czytelników w wyobraźni do wybranej kawiarni i nakreśli choćby ogólny jej obraz, zajmuje się przedstawianiem stałych bywalców. Najważniejszym lub najciekawszym poświęca więcej czasu, mniej istotnych (lub tych, którzy wsławili się czymś szczególnym w kawiarnianym życiu) wymienia. Nie zabraknie tu i powojennych warszawskich kawiarni, pozbawionych jednak wcześniejszego uroku.
Lektura nie byłaby tak wciągająca, gdyby nie przytaczane zapiski bywalców kawiarni. Autor często odwołuje się do utrwalanych wspomnień, wybiera co ciekawsze fragmenty z obszernego zbioru pamiętników i dzienników, zdarza się też, że wynajduje kawiarniane motywy w wierszach – przytacza je wtedy, gdy są ilustracją do sądów zawartych w tekście. Uwagę przykuwają również utrwalane i przywoływane tu relacje między artystami, żarty i anegdoty, celne riposty i mistyfikacje – to wszystko, co nadawało barw codzienności i stanowiło nieoficjalną twórczość. Między innymi ze względu na owe rozrywki kawiarnie literackie cieszyły się takim uznaniem, co udało się Makowieckiemu uchwycić. Aż szkoda, że w zamykającym tom krótkim szkicu o anegdocie skupia się autor bardziej na wymogach gatunkowych niż na przykładach kolejnych dowcipów literatów (chociaż takie stanowisko jest akurat zrozumiałe).
Ta publikacja, choć przede wszystkim zwróci uwagę literaturoznawców, świetnie nadaje się również na lekturę rozrywkową dla szerokiego grona odbiorców. Może zaintrygować pomysłami artystów oraz rozwiązaniami stosowanymi przez przedsiębiorczych właścicieli lokali. Wystarczy wspomnieć, że opowieści o skamandrytach zawsze cieszą się dużym powodzeniem na przykład wśród uczniów. Może też tom Makowieckiego funkcjonować jako źródło ciekawostek i żartów oraz zabaw literatów – dziś już niemożliwych do powtórzenia. „Warszawskie kawiarnie literackie” to tom, który wprowadza do gwarnych, tętniących życiem lokali i rzuca nowe (dla niektórych) światło na zwyczaje czy mody wśród literatów i ludzi sztuki.
sobota, 21 września 2013
Jon Kabat-Zinn: Życie, piękna katastrofa
Czarna Owca, Warszawa 2013.
Samouzdrawianie ciała i duszy
„Mądrością ciała i umysłu możesz pokonać stres, choroby i ból” – głosi marketingowa zachęta na okładce obszernego tomu „Życie, piękna katastrofa”. Ale i tak wiadomo, że nieprzekonani do alternatywnych metod wspomagania leczenia po tę publikację nie sięgną – techniki osiągania wewnętrznego spokoju, a w konsekwencji i złagodzenia codziennych problemów ze zdrowiem, wymagają czasu i zaangażowania. A zwłaszcza w dzisiejszym zabieganym świecie bywa o to niezwykle trudno. Zachęta kontrastuje też z ostrożnym (co zrozumiałe) podejściem autora tomu, Jona Kabat-Zinna, który dość często przypomina, by nie nastawiać się na pokonanie bólu czy zredukowanie stresu, bo tego rodzaju wyczekujące postawy niemal uniemożliwiają niesienie sobie pomocy. Przy braku oczekiwań sukces ma przyjść sam. Kabat-Zinn w ten sposób nie tylko zabezpiecza się przed roszczeniowymi postawami odbiorców-konsumentów. Utrudnia sobie też zadanie: odbiera bowiem części czytelników jedną z motywacji do podjęcia działań. By to wyrównać, musi rozbudzić w odbiorcach na nowo nadzieję. Robi to w stylu doskonale znanym z kultury masowej, co nie zmienia faktu, że mocno naiwnym, to znaczy – przez ciągłe przytaczanie olśniewających efektów u pacjentów z rozmaitymi schorzeniami. Na kartach tomu roi się od ciężko chorych, zrezygnowanych, przemęczonych, ludzi, którzy z różnych powodów musieli pożegnać się z dotychczasowym pomysłem na życie i pracę, i od tych, którzy otrzymali właśnie diagnozy-wyroki. Pacjenci Kliniki Redukcji Stresu wypływają nagle z książkowego niebytu, dają świadectwo swoich odczuć i drobnych zwycięstw, po czym znikają, bo Kabat-Zinn ma za zadanie przedstawić szczegółowo sam program – a dokładniej te jego elementy, które mogą przydać się odbiorcom i przychylnie nastawić do tematu medytacji czy pogłębiania świadomości.
W większej części wywodów autor skupia się na relacjach z czytelnikami-pacjentami, zwraca się do nich, zarzucając pytaniami i proponując zadania do wykonania (drobnym mankamentem podczas „suchej” lektury staje się brak ujednolicania podmiotów: zdarza się, że w tym samym zdaniu odbiorca występuje raz w liczbie pojedynczej, raz w mnogiej). Każdy odbiorca może mieć wrażenie, że autor pracuje z nim od podstaw: dużo miejsca poświęca bowiem Kabat-Zinn kwestiom fundamentalnym: sposobowi oddychania czy siedzenia, to rodzaj wprowadzenia do medytacji. Autor sam chce także dawać dobry przykład, zaznacza, że nie wymaga od pacjentów kliniki niczego, czego sam by nie praktykował. Po przeanalizowaniu podstaw i podaniu odbiorcom ćwiczeń, przy których nie potrzeba żadnego nadzoru, przechodzi do tematu zdrowienia. Jedna z części tomu poświęcona jest stresowi – zresztą później ten motyw powraca, rozbity już na współczesne stresotwórcze czynniki. Jon Kabat-Zinn pokazuje, jak radzić sobie z wyzwaniami cywilizacji i przytacza modelowe wypowiedzi osób, które pracą umysłu złagodziły własne problemy.
Tom „Życie, piękna katastrofa” porusza zagadnienie modne dzisiaj, ale czyni to w pogłębiony sposób. To nie tylko zestaw prostych ćwiczeń do wykonania, a cały wywód uświadamiający czytelnikom wagę i konieczność zmian w podejściu do siebie. Zainteresowani tematem będą mogli wcielić w czyn podawane przez autora wskazówki bez dalszych poszukiwań, sceptycy też powinni docenić drobiazgowość i dokładność w opisach. Kabat-Zinn nie pozostawia miejsca na wątpliwości, a do tego nie bawi się w retorykę tam, gdzie jest to zbędne. Potrafi przyjąć postawę fachowca i poprowadzić odbiorców między innymi przez ćwiczenia jogi czy wstęp do medytacji.
Samouzdrawianie ciała i duszy
„Mądrością ciała i umysłu możesz pokonać stres, choroby i ból” – głosi marketingowa zachęta na okładce obszernego tomu „Życie, piękna katastrofa”. Ale i tak wiadomo, że nieprzekonani do alternatywnych metod wspomagania leczenia po tę publikację nie sięgną – techniki osiągania wewnętrznego spokoju, a w konsekwencji i złagodzenia codziennych problemów ze zdrowiem, wymagają czasu i zaangażowania. A zwłaszcza w dzisiejszym zabieganym świecie bywa o to niezwykle trudno. Zachęta kontrastuje też z ostrożnym (co zrozumiałe) podejściem autora tomu, Jona Kabat-Zinna, który dość często przypomina, by nie nastawiać się na pokonanie bólu czy zredukowanie stresu, bo tego rodzaju wyczekujące postawy niemal uniemożliwiają niesienie sobie pomocy. Przy braku oczekiwań sukces ma przyjść sam. Kabat-Zinn w ten sposób nie tylko zabezpiecza się przed roszczeniowymi postawami odbiorców-konsumentów. Utrudnia sobie też zadanie: odbiera bowiem części czytelników jedną z motywacji do podjęcia działań. By to wyrównać, musi rozbudzić w odbiorcach na nowo nadzieję. Robi to w stylu doskonale znanym z kultury masowej, co nie zmienia faktu, że mocno naiwnym, to znaczy – przez ciągłe przytaczanie olśniewających efektów u pacjentów z rozmaitymi schorzeniami. Na kartach tomu roi się od ciężko chorych, zrezygnowanych, przemęczonych, ludzi, którzy z różnych powodów musieli pożegnać się z dotychczasowym pomysłem na życie i pracę, i od tych, którzy otrzymali właśnie diagnozy-wyroki. Pacjenci Kliniki Redukcji Stresu wypływają nagle z książkowego niebytu, dają świadectwo swoich odczuć i drobnych zwycięstw, po czym znikają, bo Kabat-Zinn ma za zadanie przedstawić szczegółowo sam program – a dokładniej te jego elementy, które mogą przydać się odbiorcom i przychylnie nastawić do tematu medytacji czy pogłębiania świadomości.
W większej części wywodów autor skupia się na relacjach z czytelnikami-pacjentami, zwraca się do nich, zarzucając pytaniami i proponując zadania do wykonania (drobnym mankamentem podczas „suchej” lektury staje się brak ujednolicania podmiotów: zdarza się, że w tym samym zdaniu odbiorca występuje raz w liczbie pojedynczej, raz w mnogiej). Każdy odbiorca może mieć wrażenie, że autor pracuje z nim od podstaw: dużo miejsca poświęca bowiem Kabat-Zinn kwestiom fundamentalnym: sposobowi oddychania czy siedzenia, to rodzaj wprowadzenia do medytacji. Autor sam chce także dawać dobry przykład, zaznacza, że nie wymaga od pacjentów kliniki niczego, czego sam by nie praktykował. Po przeanalizowaniu podstaw i podaniu odbiorcom ćwiczeń, przy których nie potrzeba żadnego nadzoru, przechodzi do tematu zdrowienia. Jedna z części tomu poświęcona jest stresowi – zresztą później ten motyw powraca, rozbity już na współczesne stresotwórcze czynniki. Jon Kabat-Zinn pokazuje, jak radzić sobie z wyzwaniami cywilizacji i przytacza modelowe wypowiedzi osób, które pracą umysłu złagodziły własne problemy.
Tom „Życie, piękna katastrofa” porusza zagadnienie modne dzisiaj, ale czyni to w pogłębiony sposób. To nie tylko zestaw prostych ćwiczeń do wykonania, a cały wywód uświadamiający czytelnikom wagę i konieczność zmian w podejściu do siebie. Zainteresowani tematem będą mogli wcielić w czyn podawane przez autora wskazówki bez dalszych poszukiwań, sceptycy też powinni docenić drobiazgowość i dokładność w opisach. Kabat-Zinn nie pozostawia miejsca na wątpliwości, a do tego nie bawi się w retorykę tam, gdzie jest to zbędne. Potrafi przyjąć postawę fachowca i poprowadzić odbiorców między innymi przez ćwiczenia jogi czy wstęp do medytacji.
piątek, 20 września 2013
Richard Elwes: Matematyka i już!
PWN, Warszawa 2013.
Matematyka w życiu
Są ludzie, którzy oddychają z ulgą na myśl, że po skończeniu szkoły nie będą wracać do matematyki w jej czystej postaci. Na szczęście są i tacy, dla których matematyka to prawdziwa pasja, zestaw ciekawostek, a nie tylko nudnych równań do rozwiązania. Dla nich co pewien czas pojawiają się na rynku publikacje poszerzające wiedzę ze szkoły średniej, a do tego zawierające najsłynniejsze matematyczne problemy. Do tego zbioru dołącza Richard Elwes tomem „Matematyka i już!”.
Elwes próbuje zmierzyć się z twierdzeniem o królowej nauk i pokazuje obszary, w których bez matematyki nie da się obejść. Staje się przewodnikiem po praktycznej stronie tej dziedziny nauki, a swoją książkę tworzy z krótkich esejów jak najbardziej zbliżających się do zwykłego życia. Odkrywa przed czytelnikami powiązania różnych dziedzin z matematyką. Dużo mniejszy nacisk kładzie na obliczenia, wzory i sposoby ich wyprowadzania. Jeśli coś da się ująć w bardzo prostym równaniu, wzór pojawia się w tekście. Jeśli jednak obliczenia wymagałyby bardziej obszernych wyjaśnień, autor rezygnuje z nich, w trosce o zaangażowanie lekturowe odbiorców. Jego książki nie da się zatem traktować jak podręcznika czy sposobu na pogłębianie matematycznych zdolności. Zresztą już we wstępie Elwes mówi, że zamierza prześlizgiwać się po wielu obszarach nauki, by wskazać trzydzieści pięć zastosowań matematyki w dzisiejszym świecie. Liczba tematów do przedstawienia, a także ich rozrzut, wykluczają szczegółowe analizy. To może do lektury przekonać zwykłych odbiorców, złaknionych ciekawostek.
„Matematyka i już!” to próba uchwycenia zastosowań wzorów, odkryć i twierdzeń w codziennym życiu, często od strony psychologicznej. Nie mogło na przykład zabraknąć opowieści o prawdopodobieństwie w kontekście gier losowych – ale zamiast wyliczać szanse wygranej, Elwes pokazuje, jaki rodzaj gier chętniej wybierają ludzie – ich decyzje konfrontuje dopiero z wynikami obliczeń. Matematyka w tomie powraca przy okazji tłumaczenia podstaw informatyki i astronomii i podboju kosmosu. Pojawia się oczywiście przy tematyce rynków. Pojawia się w chemii, sztuce, fotografii cyfrowej, w systemie GPS. Elwes wykorzystuje matematykę do tłumaczenia, jak rozprzestrzeniają się choroby i jak działają wyszukiwarki internetowe. Zaprzęga wiedzę matematyczną do ułatwień przy pracy nad harmonogramami, sugeruje jej przydatność w tworzeniu sztucznych inteligencji. Czasem są to więc pomysły życiowe i zaczerpnięte z codzienności odbiorców, czasem – dość futurystyczne i niedostępne przeciętnemu czytelnikowi.
Podczas lektury tomu widać dobrze, że autora interesuje teraźniejszość i praktyczne zastosowania matematyki, nie historia twierdzeń i odkryć. W związku z tym Elwes oddala się tematycznie od standardowych publikacji o matematyce dla dorosłych odbiorców: nie powtarza wielu informacji, za to zwraca uwagę na kwestie, które nie miały szansy zaistnieć w typowych popularnonaukowych książkach z tej dziedziny. Tom „Matematyka i już!” ma nakreślać i wyznaczać ewentualne obszary zainteresowań czytelników, nie wyczerpuje tematów i nie uczy matematyki, nie koncentruje się na podstawach. Można tę książkę potraktować jak zestaw wykładów, na tyle upraszczanych, by poszerzać krąg odbiorców, ale też na tyle skomplikowanych, by nie była to poppublikacja dobra dla każdego. Warto zapoznać się z tomem choćby ze względu na zbiór ciekawostek z wielu dziedzin, w których matematyka jest niezbędna. Richard Elwes zajmuje się wskazywaniem innych niż szkolne pomysłów na matematykę – co już samo w sobie zabrzmieć może obiecująco, szczególnie dla tych, którzy nie łączą z tą dziedziną wiedzy przykrych wspomnień.
Są ludzie, którzy oddychają z ulgą na myśl, że po skończeniu szkoły nie będą wracać do matematyki w jej czystej postaci. Na szczęście są i tacy, dla których matematyka to prawdziwa pasja, zestaw ciekawostek, a nie tylko nudnych równań do rozwiązania. Dla nich co pewien czas pojawiają się na rynku publikacje poszerzające wiedzę ze szkoły średniej, a do tego zawierające najsłynniejsze matematyczne problemy. Do tego zbioru dołącza Richard Elwes tomem „Matematyka i już!”.
Elwes próbuje zmierzyć się z twierdzeniem o królowej nauk i pokazuje obszary, w których bez matematyki nie da się obejść. Staje się przewodnikiem po praktycznej stronie tej dziedziny nauki, a swoją książkę tworzy z krótkich esejów jak najbardziej zbliżających się do zwykłego życia. Odkrywa przed czytelnikami powiązania różnych dziedzin z matematyką. Dużo mniejszy nacisk kładzie na obliczenia, wzory i sposoby ich wyprowadzania. Jeśli coś da się ująć w bardzo prostym równaniu, wzór pojawia się w tekście. Jeśli jednak obliczenia wymagałyby bardziej obszernych wyjaśnień, autor rezygnuje z nich, w trosce o zaangażowanie lekturowe odbiorców. Jego książki nie da się zatem traktować jak podręcznika czy sposobu na pogłębianie matematycznych zdolności. Zresztą już we wstępie Elwes mówi, że zamierza prześlizgiwać się po wielu obszarach nauki, by wskazać trzydzieści pięć zastosowań matematyki w dzisiejszym świecie. Liczba tematów do przedstawienia, a także ich rozrzut, wykluczają szczegółowe analizy. To może do lektury przekonać zwykłych odbiorców, złaknionych ciekawostek.
„Matematyka i już!” to próba uchwycenia zastosowań wzorów, odkryć i twierdzeń w codziennym życiu, często od strony psychologicznej. Nie mogło na przykład zabraknąć opowieści o prawdopodobieństwie w kontekście gier losowych – ale zamiast wyliczać szanse wygranej, Elwes pokazuje, jaki rodzaj gier chętniej wybierają ludzie – ich decyzje konfrontuje dopiero z wynikami obliczeń. Matematyka w tomie powraca przy okazji tłumaczenia podstaw informatyki i astronomii i podboju kosmosu. Pojawia się oczywiście przy tematyce rynków. Pojawia się w chemii, sztuce, fotografii cyfrowej, w systemie GPS. Elwes wykorzystuje matematykę do tłumaczenia, jak rozprzestrzeniają się choroby i jak działają wyszukiwarki internetowe. Zaprzęga wiedzę matematyczną do ułatwień przy pracy nad harmonogramami, sugeruje jej przydatność w tworzeniu sztucznych inteligencji. Czasem są to więc pomysły życiowe i zaczerpnięte z codzienności odbiorców, czasem – dość futurystyczne i niedostępne przeciętnemu czytelnikowi.
Podczas lektury tomu widać dobrze, że autora interesuje teraźniejszość i praktyczne zastosowania matematyki, nie historia twierdzeń i odkryć. W związku z tym Elwes oddala się tematycznie od standardowych publikacji o matematyce dla dorosłych odbiorców: nie powtarza wielu informacji, za to zwraca uwagę na kwestie, które nie miały szansy zaistnieć w typowych popularnonaukowych książkach z tej dziedziny. Tom „Matematyka i już!” ma nakreślać i wyznaczać ewentualne obszary zainteresowań czytelników, nie wyczerpuje tematów i nie uczy matematyki, nie koncentruje się na podstawach. Można tę książkę potraktować jak zestaw wykładów, na tyle upraszczanych, by poszerzać krąg odbiorców, ale też na tyle skomplikowanych, by nie była to poppublikacja dobra dla każdego. Warto zapoznać się z tomem choćby ze względu na zbiór ciekawostek z wielu dziedzin, w których matematyka jest niezbędna. Richard Elwes zajmuje się wskazywaniem innych niż szkolne pomysłów na matematykę – co już samo w sobie zabrzmieć może obiecująco, szczególnie dla tych, którzy nie łączą z tą dziedziną wiedzy przykrych wspomnień.
czwartek, 19 września 2013
Ida Pierelotkin: Ala Betka i demon miasta
Akapit Press, Łódź 2013.
Ala w nowym mieście
Ala Betka była kiedyś dziewczynką jakby żywcem przeniesioną z pomysłów Kästnera. W drugim tomie, „Ala Betka i demon miasta” zmienia się zarówno styl przygód, jak i rodzaj uprawianego absurdu – a nawet forma, bo tu historia nie składa się z szeregu opowiadań, a jest spójną całością. Ala Betka przeżywa tu, co staje się udziałem wszystkich dzieci, których rodzice decydują się na przeprowadzkę. Bardzo osamotniona w wielkiej Warszawie Ala musi znaleźć sposób na poradzenie sobie ze stresem. Fakt, że przypadkowo wywołuje ze starej laurki demona, Edwina Piekielniczuka, na początku niczego nie ułatwia. Potem staje się jednak całkiem miłym urozmaiceniem rutyny.
Dwunastoletnia Ala zmienia też oczywiście szkołę – i to w ostatniej klasie. Nie ma wyjścia: musi dołączyć do zgranej i bezlitosnej ekipy. I tu po raz kolejny Ida Pierelotkin pokazuje, że nie boi się odejścia od schematów. Jej bohaterka wcale nie należy do zahukanych i nieśmiałych szarych myszek. Nawet pierwszego dnia w nowej szkole Ala odgryza się (przy klasie i nauczycielce) Czarnej Ziucie, bez lęku stawia czoła wyzwaniom. Prezentuje dzieciom drogę inną niż ta, którą proponuje większość autorów z literatury czwartej. Postawa Ali Betki jest wielkim zaskoczeniem nie tylko dla jej rówieśników. Ale nie od dzisiaj wiadomo, że to bohaterka nietuzinkowa. Dlatego też może sobie pozwolić na łamanie konwencji – ku uciesze, a i kreatywności młodych odbiorców.
Istnienie całkiem sympatycznego, mimo jego piekielnego rodowodu, demona oznacza, że tym razem absurdalne zdarzenia przytrafiające się Ali będą dokładnie uzasadnione. W Edwinie dziewczynka niespodziewanie zyskuje powiernika i przyjaciela: życzliwy demon pomaga bohaterce odnaleźć się w stolicy, a poza tym prowokuje całą serię dziwacznych wypadków. Fruwa z Alą nad miastem, manipuluje apetytami klientów restauracji, a nawet pozwala dać nauczkę prześladowcom nastolatki. Czasem bywa zabawnie, innym razem pięknie: Ala z pojawienia się demona odnosi wiele korzyści, a że jest przyzwyczajona do niezwykłości, nie traci czasu na zdumienie.
Ida Pierelotkin przyzwyczaiła czytelników do narracji prowadzonej z rozmachem i w „Ali Betce i demonie miasta” wcale nie jest inaczej. Bohaterka przeżywa przygody zrodzone w wyobraźni, odważne i wolne od racjonalizmu. Dziewczynka jest uosobieniem niespełnialnych marzeń oraz tęsknot odbiorców. Natychmiast może odeprzeć słowny atak ze strony klasowych liderów, wie, jak odróżnić sprawy ważne od mało istotnych i chociaż funkcjonuje jako mała dziewczynka – jest rezolutna, pomysłowa i odważna. To również bohaterka zupełnie inna niż jej literackie poprzedniczki; Ala Betka wyrosła w klimacie absurdu: fantazja to w dalszym ciągu wyróżnik jej przygód.
Wydaje się, że w drugim tomie akcja staje się nieco mniej intensywna – ale to złudzenie, które wywołuje bezpośrednio pierwsza część przygód Ali. Autorka dobrze radzi sobie z wyimaginowanym światem. Niby chodzi jej tylko o rozrywkę dla małych czytelników, a przecież mimochodem podsuwa im też rozwiązania częstych problemów i przykrości. Nie we wszystkim da się Alę Betkę naśladować, lecz parę razy jej postawa będzie dla dzieci wskazówką. Ida Pierelotkin nieodmiennie bawi, zaskakuje nowymi pomysłami i rzuca wyzwanie standardowym fabułom z literatury czwartej. Jej Ala Betka to zjawisko na rodzimym rynku książek dla dzieci – warta jest dostrzeżenia i docenienia, o czym wie już każdy, kto sięgnął po przygody rezolutnej dziewczynki. Ala Betka nie pozwoli, by dzieci nudziły się przy czytaniu.
Ala w nowym mieście
Ala Betka była kiedyś dziewczynką jakby żywcem przeniesioną z pomysłów Kästnera. W drugim tomie, „Ala Betka i demon miasta” zmienia się zarówno styl przygód, jak i rodzaj uprawianego absurdu – a nawet forma, bo tu historia nie składa się z szeregu opowiadań, a jest spójną całością. Ala Betka przeżywa tu, co staje się udziałem wszystkich dzieci, których rodzice decydują się na przeprowadzkę. Bardzo osamotniona w wielkiej Warszawie Ala musi znaleźć sposób na poradzenie sobie ze stresem. Fakt, że przypadkowo wywołuje ze starej laurki demona, Edwina Piekielniczuka, na początku niczego nie ułatwia. Potem staje się jednak całkiem miłym urozmaiceniem rutyny.
Dwunastoletnia Ala zmienia też oczywiście szkołę – i to w ostatniej klasie. Nie ma wyjścia: musi dołączyć do zgranej i bezlitosnej ekipy. I tu po raz kolejny Ida Pierelotkin pokazuje, że nie boi się odejścia od schematów. Jej bohaterka wcale nie należy do zahukanych i nieśmiałych szarych myszek. Nawet pierwszego dnia w nowej szkole Ala odgryza się (przy klasie i nauczycielce) Czarnej Ziucie, bez lęku stawia czoła wyzwaniom. Prezentuje dzieciom drogę inną niż ta, którą proponuje większość autorów z literatury czwartej. Postawa Ali Betki jest wielkim zaskoczeniem nie tylko dla jej rówieśników. Ale nie od dzisiaj wiadomo, że to bohaterka nietuzinkowa. Dlatego też może sobie pozwolić na łamanie konwencji – ku uciesze, a i kreatywności młodych odbiorców.
Istnienie całkiem sympatycznego, mimo jego piekielnego rodowodu, demona oznacza, że tym razem absurdalne zdarzenia przytrafiające się Ali będą dokładnie uzasadnione. W Edwinie dziewczynka niespodziewanie zyskuje powiernika i przyjaciela: życzliwy demon pomaga bohaterce odnaleźć się w stolicy, a poza tym prowokuje całą serię dziwacznych wypadków. Fruwa z Alą nad miastem, manipuluje apetytami klientów restauracji, a nawet pozwala dać nauczkę prześladowcom nastolatki. Czasem bywa zabawnie, innym razem pięknie: Ala z pojawienia się demona odnosi wiele korzyści, a że jest przyzwyczajona do niezwykłości, nie traci czasu na zdumienie.
Ida Pierelotkin przyzwyczaiła czytelników do narracji prowadzonej z rozmachem i w „Ali Betce i demonie miasta” wcale nie jest inaczej. Bohaterka przeżywa przygody zrodzone w wyobraźni, odważne i wolne od racjonalizmu. Dziewczynka jest uosobieniem niespełnialnych marzeń oraz tęsknot odbiorców. Natychmiast może odeprzeć słowny atak ze strony klasowych liderów, wie, jak odróżnić sprawy ważne od mało istotnych i chociaż funkcjonuje jako mała dziewczynka – jest rezolutna, pomysłowa i odważna. To również bohaterka zupełnie inna niż jej literackie poprzedniczki; Ala Betka wyrosła w klimacie absurdu: fantazja to w dalszym ciągu wyróżnik jej przygód.
Wydaje się, że w drugim tomie akcja staje się nieco mniej intensywna – ale to złudzenie, które wywołuje bezpośrednio pierwsza część przygód Ali. Autorka dobrze radzi sobie z wyimaginowanym światem. Niby chodzi jej tylko o rozrywkę dla małych czytelników, a przecież mimochodem podsuwa im też rozwiązania częstych problemów i przykrości. Nie we wszystkim da się Alę Betkę naśladować, lecz parę razy jej postawa będzie dla dzieci wskazówką. Ida Pierelotkin nieodmiennie bawi, zaskakuje nowymi pomysłami i rzuca wyzwanie standardowym fabułom z literatury czwartej. Jej Ala Betka to zjawisko na rodzimym rynku książek dla dzieci – warta jest dostrzeżenia i docenienia, o czym wie już każdy, kto sięgnął po przygody rezolutnej dziewczynki. Ala Betka nie pozwoli, by dzieci nudziły się przy czytaniu.
środa, 18 września 2013
Karolina Monkiewicz-Święcicka: Taniec z przeszłością
Świat Książki, Warszawa 2013.
Konsekwencje win
Karolina Monkiewicz-Święcicka potrafi operować atmosferą grozy i ciekawie wykorzystywać zjawiska paranormalne w swoich powieściach. Dzięki temu nawet przetestowane scenariusze może dowolnie przekształcać tak, by uzyskać historie zapadające w pamięć, a podczas lektury dostarczające wielu wrażeń. Jej „Taniec z przeszłością”, chociaż zapowiada się na obyczajówkę o posmaku kryminalnym, zamienia się w gęstą powieść psychologiczną z elementami thrillera – a przy tym nie traci walorów rozrywkowego czytadła. Konwencję powrotu do przeszłości autorka modyfikuje tak, że nawet pamiętniki przodków nie wydają się tu płaskim zabiegiem konstruowania fabuły. Mroczna tajemnica to tylko jeden z fragmentów układanki, akcja wcale jej się nie podporządkowuje.
Do swojej opowieści Monkiewicz-Święcicka wykorzystuje skomplikowane rodzinne relacje i… terapię ustawień rodzinnych (realistyczną wizję osłabia nieco fakt, że niemal każdy z bohaterów zna ten sposób rozwiązywania problemów, trwa prawie moda na uczestnictwo w ustawieniach). W relacjach rodzinnych szczególnie ciepło rysuje się przyjaźń między Renatą a jej wnuczką, Anielą. Aniela po śmierci prababki usiłuje wyciągnąć babcię z marazmu, a przy okazji rozwiązać i własne problemy – nękają ją bowiem sny, w których dziewczyna przeżywa silne uczucia z egzystencji zmarłej. Przeszłość skrywa mnóstwo sekretów, ważnych nie tylko dla Anieli. To, co się dzieje naokoło, jest konsekwencją dawnych dramatycznych wydarzeń – ale o ile wówczas wpływało na wąskie grono osób, teraz zatacza coraz szersze kręgi.
„Taniec z przeszłością” to prawdziwe wyzwanie rzucone schematycznym obyczajówkom o jednokierunkowej fabule. Jednocześnie Monkiewicz-Święcicka oddala też typowe kryminalne rozwiązania: myli tropy, sugeruje, że dzieje się coś złego, ale nigdy nie przygląda się do końca, maskuje mrok nieistotnymi szczegółami z życia Renaty. Nie musi ślepo wierzyć w obecność zjaw i duchów przodków – to rzeczywistość, namacalna i bliska, przeraża najbardziej. Doświadczenia Renaty usypiają czujność, budują zaufanie do autorki i są tym składnikiem tomu, który najlepiej wpasowuje się w obietnicę tytułu serii – zapowiedzią Leniwej Niedzieli. Koszmary Anieli i wydarzenia z działek równoważą sielankową aurę – autorka nie dąży do idylli. Buduje bohaterom zawiłą i pełną nieszczęść przeszłość, za którą odpowiadają przedstawiciele kolejnych pokoleń. Żeby terapia była skuteczna i zniknął stan zagrożenia, trzeba do końca poznać prawdę, nawet tę najbardziej straszną.
A jednak Monkiewicz-Święcicka daleka jest od zwykłego straszenia odbiorców. Nie zamierza dostarczać nikomu rozrywki w najprostszym gatunku – nie chodzi tu o przeprowadzenie zwykłego śledztwa. Jedynie zagłębienie się w meandry ludzkiej psychiki połączone z mozolnym odsłanianiem wspomnień może przynieść efekty. Warto tu też zauważyć, że autorka nie korzysta z dróg na skróty, chociaż przygotowuje je sobie na początku: sny Anieli pozwalają wyświetlić część doznań jej prababki, ale nie mają nigdy mocy wyjaśniania zagadek. Pamiętniki przodków także wymagają wysiłku poznawczego, nie przynoszą natychmiast odpowiedzi na każde pilne pytanie. Jednym słowem, autorka wykorzystuje środki uważane zwykle za dosyć naiwne, ale nie operuje nimi bezmyślnie, a zgrabnie przystosowuje do wymogów powieściowej rzeczywistości.
„Taniec z przeszłością” to książka, która dostarczy wielu wrażeń miłośniczkom literatury obyczajowej. Składa się z atrakcyjnych dla odbiorców pomysłów i ciekawych rysów psychologicznych postaci – wszystko wybrzmiewa tu bardzo realistycznie. Nie przestaje przez to dostarczać rozrywki – tom czyta się jak dobrą powieść obyczajową. Autorka odrzuca też najbardziej wyeksploatowane romansowe scenariusze – także to w lekturze może się podobać. „Taniec z przeszłością” jest mniej ostry niż „Lalki”, ale równie silnie trzyma w napięciu.
Konsekwencje win
Karolina Monkiewicz-Święcicka potrafi operować atmosferą grozy i ciekawie wykorzystywać zjawiska paranormalne w swoich powieściach. Dzięki temu nawet przetestowane scenariusze może dowolnie przekształcać tak, by uzyskać historie zapadające w pamięć, a podczas lektury dostarczające wielu wrażeń. Jej „Taniec z przeszłością”, chociaż zapowiada się na obyczajówkę o posmaku kryminalnym, zamienia się w gęstą powieść psychologiczną z elementami thrillera – a przy tym nie traci walorów rozrywkowego czytadła. Konwencję powrotu do przeszłości autorka modyfikuje tak, że nawet pamiętniki przodków nie wydają się tu płaskim zabiegiem konstruowania fabuły. Mroczna tajemnica to tylko jeden z fragmentów układanki, akcja wcale jej się nie podporządkowuje.
Do swojej opowieści Monkiewicz-Święcicka wykorzystuje skomplikowane rodzinne relacje i… terapię ustawień rodzinnych (realistyczną wizję osłabia nieco fakt, że niemal każdy z bohaterów zna ten sposób rozwiązywania problemów, trwa prawie moda na uczestnictwo w ustawieniach). W relacjach rodzinnych szczególnie ciepło rysuje się przyjaźń między Renatą a jej wnuczką, Anielą. Aniela po śmierci prababki usiłuje wyciągnąć babcię z marazmu, a przy okazji rozwiązać i własne problemy – nękają ją bowiem sny, w których dziewczyna przeżywa silne uczucia z egzystencji zmarłej. Przeszłość skrywa mnóstwo sekretów, ważnych nie tylko dla Anieli. To, co się dzieje naokoło, jest konsekwencją dawnych dramatycznych wydarzeń – ale o ile wówczas wpływało na wąskie grono osób, teraz zatacza coraz szersze kręgi.
„Taniec z przeszłością” to prawdziwe wyzwanie rzucone schematycznym obyczajówkom o jednokierunkowej fabule. Jednocześnie Monkiewicz-Święcicka oddala też typowe kryminalne rozwiązania: myli tropy, sugeruje, że dzieje się coś złego, ale nigdy nie przygląda się do końca, maskuje mrok nieistotnymi szczegółami z życia Renaty. Nie musi ślepo wierzyć w obecność zjaw i duchów przodków – to rzeczywistość, namacalna i bliska, przeraża najbardziej. Doświadczenia Renaty usypiają czujność, budują zaufanie do autorki i są tym składnikiem tomu, który najlepiej wpasowuje się w obietnicę tytułu serii – zapowiedzią Leniwej Niedzieli. Koszmary Anieli i wydarzenia z działek równoważą sielankową aurę – autorka nie dąży do idylli. Buduje bohaterom zawiłą i pełną nieszczęść przeszłość, za którą odpowiadają przedstawiciele kolejnych pokoleń. Żeby terapia była skuteczna i zniknął stan zagrożenia, trzeba do końca poznać prawdę, nawet tę najbardziej straszną.
A jednak Monkiewicz-Święcicka daleka jest od zwykłego straszenia odbiorców. Nie zamierza dostarczać nikomu rozrywki w najprostszym gatunku – nie chodzi tu o przeprowadzenie zwykłego śledztwa. Jedynie zagłębienie się w meandry ludzkiej psychiki połączone z mozolnym odsłanianiem wspomnień może przynieść efekty. Warto tu też zauważyć, że autorka nie korzysta z dróg na skróty, chociaż przygotowuje je sobie na początku: sny Anieli pozwalają wyświetlić część doznań jej prababki, ale nie mają nigdy mocy wyjaśniania zagadek. Pamiętniki przodków także wymagają wysiłku poznawczego, nie przynoszą natychmiast odpowiedzi na każde pilne pytanie. Jednym słowem, autorka wykorzystuje środki uważane zwykle za dosyć naiwne, ale nie operuje nimi bezmyślnie, a zgrabnie przystosowuje do wymogów powieściowej rzeczywistości.
„Taniec z przeszłością” to książka, która dostarczy wielu wrażeń miłośniczkom literatury obyczajowej. Składa się z atrakcyjnych dla odbiorców pomysłów i ciekawych rysów psychologicznych postaci – wszystko wybrzmiewa tu bardzo realistycznie. Nie przestaje przez to dostarczać rozrywki – tom czyta się jak dobrą powieść obyczajową. Autorka odrzuca też najbardziej wyeksploatowane romansowe scenariusze – także to w lekturze może się podobać. „Taniec z przeszłością” jest mniej ostry niż „Lalki”, ale równie silnie trzyma w napięciu.
wtorek, 17 września 2013
Izabella Frączek: Dziś jak kiedyś
Prószyński i S-ka Warszawa 2013.
Na prowincji
Izabella Frączyk miała niemal karykaturalny pomysł na rozgrzewające czytadło ze śladami kryminału. Ale że ów pomysł zrealizowała bezbłędnie, „Dziś jak kiedyś” plasuje się wysoko na liście ciekawych obyczajówek na pochmurne dni. Zwłaszcza że autorka dość swobodnie ogrywa niektóre literackie konwencje i jest w narracji równie przebojowa jak jej bohaterka. Pozwala przy okazji zastanowić się nad dzisiejszymi priorytetami – nie psuje efektu ani umoralnianiem, ani przesadnym optymizmem. Frączyk nie ma wątpliwości, do czego dąży – dlatego obszerną powieść „Dziś jak kiedyś” może dowolnie kształtować w baśń, romans lub satyrę, nie tracąc zaufania odbiorczyń.
Co ciekawe, z przeszłością prowadzącą do radykalnych zmian w egzystencji bohaterki Frączyk rozprawia się na kilku stronach: temat rozstania małżonków pojawia się tylko po to, by zaistnieć – nie ma bowiem żadnego znaczenia dla dalszej egzystencji postaci, a i czytelniczki łatwo o nim zapomną. To o tyle nietypowe, że autorka wybrała dość niecodzienny (i nielekturowy) sposób pogodzenia się z losem, a trauma powinna jakoś wpłynąć na postawę kobiety. Od pierwszych stron zatem Izabella Frączyk przemyca informację, że jej bohaterka, Aleksandra, należy do kobiet oryginalnych, niesztampowych i zdecydowanych. W końcu to Aleksandra będzie prowadzić czytelniczki przez całą akcję.
Kiedy odeszła z pracy w korporacji, przyjęła – by przeczekać trudny czas – ofertę zatrudnienia w wytwórni win w Bąszynku. Aleksandra nie miała jednak pojęcia, w jakich warunkach przyjdzie jej działać i jakiego rodzaju wina sprzedawać. Początkowo irytujące przyzwyczajenia mieszkańców małego miasteczka (stojące w sprzeczności do życia w stolicy) zapewnią bohaterce sporo skrajnych przeżyć. Frączyk podjęła wciąż modny motyw zwolnienia tempa egzystencji czy odrzucenia wyścigu szczurów, ale zrealizowała go zupełnie inaczej. Jej bohaterka nie jest zachwycona zmianami, przyjmuje je jako zło konieczne i sposób na przetrwanie w oczekiwaniu na lepszą ofertę pracy. Ale prowincjonalny Bąszynek to przede wszystkim ludzie: mimo swoich wad życzliwi i serdeczni, niezmanierowani, wolni od fałszywości. W „Dziś jak kiedyś” roi się od postaci niezwykłych, choć czasem też komicznych lub budzących współczucie. Tu wszystko odbiera się inaczej, każdy gest musi być interpretowany w oderwaniu od korporacyjnych zwyczajów. A że sama praca stanowi wyzwanie – tym lepiej.
W powieści Frączyk próbuje zestawiać trzy nurty tematyczne. Jest tu satyra na korporacyjne życie i całkiem wyraźna przestroga przed niebezpiecznymi trybami wielkich firm, dla których człowiek jako jednostka nie ma znaczenia. Jest wątek kryminalny – który może posłużyć do ubarwienia charakterystyk lokalnej społeczności, a i podkręcenia tempa dość już leniwej w tym momencie fabuły. Jest wreszcie obowiązkowy w pogodnych obyczajówkach wątek romansowy, chociaż ten Frączek realizuje najbardziej schematycznie, mimo prób modyfikowania uczuć niespodziewanymi pułapkami i wątpliwościami. Ale już sam fakt wiązania ze sobą tych trzech różnych zagadnień pozwala po „Dziś jak kiedyś” spodziewać się zgrabnego czytadła z dosyć dobrymi kierunkami rozwoju fabuły. Przez ponad czterysta stron odbiorczynie mogą z zaufaniem do autorki śledzić wydarzenia. „Dziś jak kiedyś” to czytadło zgrabnie napisane, dostarcza rozrywki i odpoczynku, nie przytłacza niepotrzebnymi komentarzami, chociaż zwraca uwagę na problemy dzisiejszych społeczeństw. Najważniejsze, że powieść porusza nowe – wśród obyczajówek – tematy i wypada świeżo na tle seryjnych propozycji. Izabella Frączyk daje się poznać jako wprawna i pomysłowa narratorka, która nie boi się wyzwań.
Na prowincji
Izabella Frączyk miała niemal karykaturalny pomysł na rozgrzewające czytadło ze śladami kryminału. Ale że ów pomysł zrealizowała bezbłędnie, „Dziś jak kiedyś” plasuje się wysoko na liście ciekawych obyczajówek na pochmurne dni. Zwłaszcza że autorka dość swobodnie ogrywa niektóre literackie konwencje i jest w narracji równie przebojowa jak jej bohaterka. Pozwala przy okazji zastanowić się nad dzisiejszymi priorytetami – nie psuje efektu ani umoralnianiem, ani przesadnym optymizmem. Frączyk nie ma wątpliwości, do czego dąży – dlatego obszerną powieść „Dziś jak kiedyś” może dowolnie kształtować w baśń, romans lub satyrę, nie tracąc zaufania odbiorczyń.
Co ciekawe, z przeszłością prowadzącą do radykalnych zmian w egzystencji bohaterki Frączyk rozprawia się na kilku stronach: temat rozstania małżonków pojawia się tylko po to, by zaistnieć – nie ma bowiem żadnego znaczenia dla dalszej egzystencji postaci, a i czytelniczki łatwo o nim zapomną. To o tyle nietypowe, że autorka wybrała dość niecodzienny (i nielekturowy) sposób pogodzenia się z losem, a trauma powinna jakoś wpłynąć na postawę kobiety. Od pierwszych stron zatem Izabella Frączyk przemyca informację, że jej bohaterka, Aleksandra, należy do kobiet oryginalnych, niesztampowych i zdecydowanych. W końcu to Aleksandra będzie prowadzić czytelniczki przez całą akcję.
Kiedy odeszła z pracy w korporacji, przyjęła – by przeczekać trudny czas – ofertę zatrudnienia w wytwórni win w Bąszynku. Aleksandra nie miała jednak pojęcia, w jakich warunkach przyjdzie jej działać i jakiego rodzaju wina sprzedawać. Początkowo irytujące przyzwyczajenia mieszkańców małego miasteczka (stojące w sprzeczności do życia w stolicy) zapewnią bohaterce sporo skrajnych przeżyć. Frączyk podjęła wciąż modny motyw zwolnienia tempa egzystencji czy odrzucenia wyścigu szczurów, ale zrealizowała go zupełnie inaczej. Jej bohaterka nie jest zachwycona zmianami, przyjmuje je jako zło konieczne i sposób na przetrwanie w oczekiwaniu na lepszą ofertę pracy. Ale prowincjonalny Bąszynek to przede wszystkim ludzie: mimo swoich wad życzliwi i serdeczni, niezmanierowani, wolni od fałszywości. W „Dziś jak kiedyś” roi się od postaci niezwykłych, choć czasem też komicznych lub budzących współczucie. Tu wszystko odbiera się inaczej, każdy gest musi być interpretowany w oderwaniu od korporacyjnych zwyczajów. A że sama praca stanowi wyzwanie – tym lepiej.
W powieści Frączyk próbuje zestawiać trzy nurty tematyczne. Jest tu satyra na korporacyjne życie i całkiem wyraźna przestroga przed niebezpiecznymi trybami wielkich firm, dla których człowiek jako jednostka nie ma znaczenia. Jest wątek kryminalny – który może posłużyć do ubarwienia charakterystyk lokalnej społeczności, a i podkręcenia tempa dość już leniwej w tym momencie fabuły. Jest wreszcie obowiązkowy w pogodnych obyczajówkach wątek romansowy, chociaż ten Frączek realizuje najbardziej schematycznie, mimo prób modyfikowania uczuć niespodziewanymi pułapkami i wątpliwościami. Ale już sam fakt wiązania ze sobą tych trzech różnych zagadnień pozwala po „Dziś jak kiedyś” spodziewać się zgrabnego czytadła z dosyć dobrymi kierunkami rozwoju fabuły. Przez ponad czterysta stron odbiorczynie mogą z zaufaniem do autorki śledzić wydarzenia. „Dziś jak kiedyś” to czytadło zgrabnie napisane, dostarcza rozrywki i odpoczynku, nie przytłacza niepotrzebnymi komentarzami, chociaż zwraca uwagę na problemy dzisiejszych społeczeństw. Najważniejsze, że powieść porusza nowe – wśród obyczajówek – tematy i wypada świeżo na tle seryjnych propozycji. Izabella Frączyk daje się poznać jako wprawna i pomysłowa narratorka, która nie boi się wyzwań.
poniedziałek, 16 września 2013
Tony DiTerlizzi: CzarLa. Poszukiwacze
Znak, Kraków 2013.
W Orbonie
CzarLa to symbol marzenia, dziwna pozostałość dawnego życia i impuls do działania. To również jedyny łącznik z dawno nieistniejącym światem ludzi. Dwunastoletnia Eva Dziewięć CzarLę traktuje jak namiastkę i zapowiedź przygody – ale jeszcze się nie domyśla, jakiego rodzaju będzie to przygoda. Raczej by do niej nie tęskniła. Wychowywana przez robota, który zastępuje matkę, bohaterka marzy o tym, by wreszcie wydostać się z Sanktuarium na powierzchnię Ziemi – ale nie zdaje kolejnych skomplikowanych testów z przetrwania. Wszystko zmienia się, gdy na Sanktuarium napada Bestiil. Z dziewczyny chce uczynić obiekt badań. Eva musi uciekać z kryjówki. A na powierzchni nic nie jest takie, jak wiadomości z komputerów. Nie ma już Ziemi, jest Orbona. A Eva została jedyną przedstawicielką ludzkiego gatunku. Poza nią pojawiają się istoty baśniowe o dziwnych kształtach – i mówiące nietypowymi językami.
Od pierwszych stron „Poszukiwaczy” Tony DiTerlizzi przypomina, że należy do tych autorów, którzy fantastyczne światy budują od przeobrażeń językowych. Dzieci bez trudu zrozumieją, skąd wzięły się kurtizelka czy tramposze, zastosowanie omnipoda czy IPM wyda się dosyć szybko. Autor idzie dalej i tworzy całe dialogi (nawet w dramatycznych okolicznościach) z użyciem obcego wyobraźniowego języka. Wiadomo, że w końcu umożliwi postaciom komunikowanie się, ale chce jak najpełniej zaznaczyć inność kreowanego świata. Ucieczka w językowe zabawy oznacza, że przestrzeń życiowa bohaterki musi pokrywać się w detalach z tym, co znają mali odbiorcy – bo nie da się jednocześnie tworzyć świata i językowego obrazu tego świata. Tymczasem na obcej powierzchni czekają Evę niespodzianki, przy których wędrujące lasy to najmniejszy problem. Nie ma żadnego punktu zaczepienia, żadnej części wspólnej z przeszłością… poza przyjaźnią i oddaniem.
DiTerlizzi wysyła bohaterkę na misję i stawia przed nią rozmaite przeszkody. Pozostawia jej też sojuszników, z których każdy legitymuje się innymi umiejętnościami i cechami. Cała różnica ze standardowymi fabułami przygodówek polega na futurystycznym klimacie i ostatecznym zagrożeniu. Zresztą autor przygotowuje na to od początku: już na pierwszej stronie podrzuca czytelnikom scenę śmierci Evy. Jeśli tak traktuje postać, wiadomo, że dalej zwiększać będzie ryzyko. A ponieważ operuje w przestrzeni nierealistycznej, może sobie pozwolić na wszystko (jedynym sygnałem zaburzającym atmosferę grozy okazuje się zapowiedź baśniowo-futurystycznej serii).
Nie przepada autor za żmudnym lepieniem ze słów nietypowych krajobrazów i dziwnych istot. Uznaje, że językowe zabawy wystarczą, by odmalować dziwność świata Orbony – zresztą może część wyjaśnień przerzucić na własnoręcznie wykonywane rysunki. To pozwoli dzieciom odnaleźć się w skomputeryzowanym Sanktuarium, a potem w orbońskiej dziczy – i lepiej poznać przedstawicieli wyobraźniowych gatunków. Bo mimo największych nawet chęci nie udałoby się autorowi zaprezentować ich tak, by dzieci pojęły jego pomysły.
Tom „CzarLa. Poszukiwacze” jest tomem akcji. Nie ma w nim czasu na postoje, bohaterka bez przerwy ucieka, zmierza do celu, rozwiązuje zagadki po drodze i odkrywa kolejne nowości. To tempo nie jest znane z klasycznych baśni czy powieści fantastycznych, ale dzieciom przypadnie do gustu bardziej niż zestawy statycznych opisów. W „CzarLi” kuszący też dla nich będzie stopień zagrożenia, fakt, że bohaterowie nie mogą sobie pozwolić na krzepiący odpoczynek.
W Orbonie
CzarLa to symbol marzenia, dziwna pozostałość dawnego życia i impuls do działania. To również jedyny łącznik z dawno nieistniejącym światem ludzi. Dwunastoletnia Eva Dziewięć CzarLę traktuje jak namiastkę i zapowiedź przygody – ale jeszcze się nie domyśla, jakiego rodzaju będzie to przygoda. Raczej by do niej nie tęskniła. Wychowywana przez robota, który zastępuje matkę, bohaterka marzy o tym, by wreszcie wydostać się z Sanktuarium na powierzchnię Ziemi – ale nie zdaje kolejnych skomplikowanych testów z przetrwania. Wszystko zmienia się, gdy na Sanktuarium napada Bestiil. Z dziewczyny chce uczynić obiekt badań. Eva musi uciekać z kryjówki. A na powierzchni nic nie jest takie, jak wiadomości z komputerów. Nie ma już Ziemi, jest Orbona. A Eva została jedyną przedstawicielką ludzkiego gatunku. Poza nią pojawiają się istoty baśniowe o dziwnych kształtach – i mówiące nietypowymi językami.
Od pierwszych stron „Poszukiwaczy” Tony DiTerlizzi przypomina, że należy do tych autorów, którzy fantastyczne światy budują od przeobrażeń językowych. Dzieci bez trudu zrozumieją, skąd wzięły się kurtizelka czy tramposze, zastosowanie omnipoda czy IPM wyda się dosyć szybko. Autor idzie dalej i tworzy całe dialogi (nawet w dramatycznych okolicznościach) z użyciem obcego wyobraźniowego języka. Wiadomo, że w końcu umożliwi postaciom komunikowanie się, ale chce jak najpełniej zaznaczyć inność kreowanego świata. Ucieczka w językowe zabawy oznacza, że przestrzeń życiowa bohaterki musi pokrywać się w detalach z tym, co znają mali odbiorcy – bo nie da się jednocześnie tworzyć świata i językowego obrazu tego świata. Tymczasem na obcej powierzchni czekają Evę niespodzianki, przy których wędrujące lasy to najmniejszy problem. Nie ma żadnego punktu zaczepienia, żadnej części wspólnej z przeszłością… poza przyjaźnią i oddaniem.
DiTerlizzi wysyła bohaterkę na misję i stawia przed nią rozmaite przeszkody. Pozostawia jej też sojuszników, z których każdy legitymuje się innymi umiejętnościami i cechami. Cała różnica ze standardowymi fabułami przygodówek polega na futurystycznym klimacie i ostatecznym zagrożeniu. Zresztą autor przygotowuje na to od początku: już na pierwszej stronie podrzuca czytelnikom scenę śmierci Evy. Jeśli tak traktuje postać, wiadomo, że dalej zwiększać będzie ryzyko. A ponieważ operuje w przestrzeni nierealistycznej, może sobie pozwolić na wszystko (jedynym sygnałem zaburzającym atmosferę grozy okazuje się zapowiedź baśniowo-futurystycznej serii).
Nie przepada autor za żmudnym lepieniem ze słów nietypowych krajobrazów i dziwnych istot. Uznaje, że językowe zabawy wystarczą, by odmalować dziwność świata Orbony – zresztą może część wyjaśnień przerzucić na własnoręcznie wykonywane rysunki. To pozwoli dzieciom odnaleźć się w skomputeryzowanym Sanktuarium, a potem w orbońskiej dziczy – i lepiej poznać przedstawicieli wyobraźniowych gatunków. Bo mimo największych nawet chęci nie udałoby się autorowi zaprezentować ich tak, by dzieci pojęły jego pomysły.
Tom „CzarLa. Poszukiwacze” jest tomem akcji. Nie ma w nim czasu na postoje, bohaterka bez przerwy ucieka, zmierza do celu, rozwiązuje zagadki po drodze i odkrywa kolejne nowości. To tempo nie jest znane z klasycznych baśni czy powieści fantastycznych, ale dzieciom przypadnie do gustu bardziej niż zestawy statycznych opisów. W „CzarLi” kuszący też dla nich będzie stopień zagrożenia, fakt, że bohaterowie nie mogą sobie pozwolić na krzepiący odpoczynek.
niedziela, 15 września 2013
Agnieszka Tyszka: Kawa dla kota
Nasza Księgarnia, Warszawa 2013.
Marzenia zwyczajne
Rzadko w młodzieżowych powieściach pojawia się tak wiele dzieci, ale Agnieszka Tyszka, żeby uwiarygodnić otoczenie bohaterów, tę właśnie drogę wybiera. A że prezentuje przy tym sporo małych indywidualności, sprawia, że odbiorczynie pokochają „Kawę dla kota” – a dokładniej jej kolejne wydanie. Jest tu Pysia, siostra Neli i niemowlak. Jest Tesia, kilkulatka rezolutna i spiritus movens wakacyjnego zauroczenia, jest wreszcie Sophie, dziecko nadambitnych rodziców, twór przerażający, bo pozbawiony dostępu do uroków dzieciństwa. Sama Nela próbuje odnaleźć się w tym towarzystwie: boi się, że przez dziecko rozpadnie się związek mamy i Artysty, nawiązuje kontakt ze swoim – nieznanym do niedawna – ojcem, opiekuje się kotem moherowej sąsiadki oraz mądrą nad wiek Sophie. Czternastolatka chciałaby poukładać swoje sprawy i ustabilizować rozgardiaszową codzienność – ale wtedy pojawia się Kot. Sympatyczny, miły i opiekuńczy chłopak, który właściwie nie wywołuje wzmożonego bicia serca, ale dodaje otuchy i przyjemnie spędza się z nim czas. Pod wpływem krewnych Nela podczytuje na wakacjach książkę o mowie kwiatów – i uzewnętrznia swoje uczucia, układając kwiatowe smsy dla różnych osób. Takie reakcje na kolejne wydarzenia są po pierwsze oryginalne i wyróżniają powieść, a po drugie – umożliwiają narratorowi proste i bezproblemowe nazywanie uczuć kłębiących się w bohaterce.
Bo „Kawa dla kota”, jak większość książek Tyszki, to powieść o uczuciach. W życiu nastolatki dzieje się sporo, tak, że nie ma nawet czasu na porządne przeanalizowanie własnego stanu ducha, a co dopiero na rozwodzenie się nad wakacyjnymi zauroczeniami. Nela jest potrzebna bliskim, a od nich też otrzymuje wsparcie. Kiedy ktoś się pogubi i wystraszy, zawsze znajdzie się ktoś inny, kto przyjdzie z pomocą, załagodzi konflikty, podsunie radę i uspokoi sytuację. Nie brakuje w tej powieści mądrych gestów i drobnych dowodów rodzinnej miłości. Tak stawia się czoła wielkim wyzwaniom, na przykład śmierci lub… problemowi rodziców Sophie. W „Kawie dla kota” liczy się ciepło i poczucie bezpieczeństwa, aura bliskości i zaangażowanie emocjonalne. Równowagę dla niedojrzałego ojca Neli stanowi dobry ojczym, a ucieczkę od trosk zapewniają koty. Autorka zresztą wplata do powieści garść ciekawostek, zarówno o znaczeniu kwiatów, jak i o kocich zwyczajach.
Na marginesie tworzy również satyrę na część społeczeństwa. Obrywa się moherowej sąsiadce, która kota traktuje lepiej niż całą swoją rodzinę. W karykaturze sportretowani zostają bezduszni i zapracowani rodzice Sophie, którzy zamienili małą wręcz w robota, wyedukowanego jeszcze przed szkołą i kipiącego od wiedzy, ale niepotrafiącego cieszyć się dzieciństwem. Także opiekunka Sophie należy do tych zasługujących na naganę. W takim otoczeniu oddech przynosi normalność przy Kocie: Nela na spotkanie z chłopakiem może zabrać małą Sophie i nie robić z tego problemu; może też kompromitować się w oczach Kota bez obaw, że zostanie wyśmiana czy odrzucona. Nastoletnie lęki i dramaty tu zostają przysłonięte przez szczerość uczuć. Bohaterowie nie muszą nikogo udawać, zyskują spokój.
„Kawa dla kota” to książka, która podobała się młodzieży. Odbiorczynie dostrzegają w niej odbicie normalności, upragnionej uczuciowej stabilizacji, a i wiele humoru w serdecznej narracji. Do tego młode czytelniczki zachęca jeszcze sekretna mowa kwiatów, dodatkowa wartość sympatycznej historii. Agnieszka Tyszka umiejętnie stworzyła wakacyjną obyczajówkę, która przemawia do wyobraźni dziewczyn. Uniwersalna (mimo dziś już trochę przebrzmiałych „moherowych” wstawek) historia uruchamia stonowane marzenia, do których nie trzeba ani odwagi, ani szczęśliwych zbiegów okoliczności. Nic dziwnego, że na rynku ukazuje się kolejne wydanie „Kawy dla kota”.
Marzenia zwyczajne
Rzadko w młodzieżowych powieściach pojawia się tak wiele dzieci, ale Agnieszka Tyszka, żeby uwiarygodnić otoczenie bohaterów, tę właśnie drogę wybiera. A że prezentuje przy tym sporo małych indywidualności, sprawia, że odbiorczynie pokochają „Kawę dla kota” – a dokładniej jej kolejne wydanie. Jest tu Pysia, siostra Neli i niemowlak. Jest Tesia, kilkulatka rezolutna i spiritus movens wakacyjnego zauroczenia, jest wreszcie Sophie, dziecko nadambitnych rodziców, twór przerażający, bo pozbawiony dostępu do uroków dzieciństwa. Sama Nela próbuje odnaleźć się w tym towarzystwie: boi się, że przez dziecko rozpadnie się związek mamy i Artysty, nawiązuje kontakt ze swoim – nieznanym do niedawna – ojcem, opiekuje się kotem moherowej sąsiadki oraz mądrą nad wiek Sophie. Czternastolatka chciałaby poukładać swoje sprawy i ustabilizować rozgardiaszową codzienność – ale wtedy pojawia się Kot. Sympatyczny, miły i opiekuńczy chłopak, który właściwie nie wywołuje wzmożonego bicia serca, ale dodaje otuchy i przyjemnie spędza się z nim czas. Pod wpływem krewnych Nela podczytuje na wakacjach książkę o mowie kwiatów – i uzewnętrznia swoje uczucia, układając kwiatowe smsy dla różnych osób. Takie reakcje na kolejne wydarzenia są po pierwsze oryginalne i wyróżniają powieść, a po drugie – umożliwiają narratorowi proste i bezproblemowe nazywanie uczuć kłębiących się w bohaterce.
Bo „Kawa dla kota”, jak większość książek Tyszki, to powieść o uczuciach. W życiu nastolatki dzieje się sporo, tak, że nie ma nawet czasu na porządne przeanalizowanie własnego stanu ducha, a co dopiero na rozwodzenie się nad wakacyjnymi zauroczeniami. Nela jest potrzebna bliskim, a od nich też otrzymuje wsparcie. Kiedy ktoś się pogubi i wystraszy, zawsze znajdzie się ktoś inny, kto przyjdzie z pomocą, załagodzi konflikty, podsunie radę i uspokoi sytuację. Nie brakuje w tej powieści mądrych gestów i drobnych dowodów rodzinnej miłości. Tak stawia się czoła wielkim wyzwaniom, na przykład śmierci lub… problemowi rodziców Sophie. W „Kawie dla kota” liczy się ciepło i poczucie bezpieczeństwa, aura bliskości i zaangażowanie emocjonalne. Równowagę dla niedojrzałego ojca Neli stanowi dobry ojczym, a ucieczkę od trosk zapewniają koty. Autorka zresztą wplata do powieści garść ciekawostek, zarówno o znaczeniu kwiatów, jak i o kocich zwyczajach.
Na marginesie tworzy również satyrę na część społeczeństwa. Obrywa się moherowej sąsiadce, która kota traktuje lepiej niż całą swoją rodzinę. W karykaturze sportretowani zostają bezduszni i zapracowani rodzice Sophie, którzy zamienili małą wręcz w robota, wyedukowanego jeszcze przed szkołą i kipiącego od wiedzy, ale niepotrafiącego cieszyć się dzieciństwem. Także opiekunka Sophie należy do tych zasługujących na naganę. W takim otoczeniu oddech przynosi normalność przy Kocie: Nela na spotkanie z chłopakiem może zabrać małą Sophie i nie robić z tego problemu; może też kompromitować się w oczach Kota bez obaw, że zostanie wyśmiana czy odrzucona. Nastoletnie lęki i dramaty tu zostają przysłonięte przez szczerość uczuć. Bohaterowie nie muszą nikogo udawać, zyskują spokój.
„Kawa dla kota” to książka, która podobała się młodzieży. Odbiorczynie dostrzegają w niej odbicie normalności, upragnionej uczuciowej stabilizacji, a i wiele humoru w serdecznej narracji. Do tego młode czytelniczki zachęca jeszcze sekretna mowa kwiatów, dodatkowa wartość sympatycznej historii. Agnieszka Tyszka umiejętnie stworzyła wakacyjną obyczajówkę, która przemawia do wyobraźni dziewczyn. Uniwersalna (mimo dziś już trochę przebrzmiałych „moherowych” wstawek) historia uruchamia stonowane marzenia, do których nie trzeba ani odwagi, ani szczęśliwych zbiegów okoliczności. Nic dziwnego, że na rynku ukazuje się kolejne wydanie „Kawy dla kota”.
sobota, 14 września 2013
Kelly McKain: Tajemnica psa z klifów
Akapit Press, Łódź 2013.
Akcja i ratunek
Najbardziej ekscytujące przygody przeżywa się zawsze w oddaleniu od dorosłych. Czasem nawet trzeba złamać ich surowe nakazy. Żeby jednak nie brzmiało to tak bardzo niewychowawczo, Kelly McKain wprowadza silne uzasadnienie dla wykroczenia dwóch dziewczynek przeciwko rodzicielskim przestrogom. Trzeba w końcu uratować pieska, który nie poradzi sobie sam na klifie.
Seria SOS dla zwierząt oparta na prostych i rozpoznawalnych scenariuszach rozpoczyna się standardowym obrazkiem: Amy przeprowadza się z mamą w nowe miejsce. Może tu spełnić swoje marzenie i nauczyć się jeździć konno, co osładza trudy przeprowadzki. Poznaje też zadziorną, ale sympatyczną rówieśniczkę, Leah. Obie bohaterki nie mają jeszcze pewności, czy uda im się zaprzyjaźnić. Wszystko zmienia się, gdy tuż przed burzą znajdują na klifie psa, któremu nikt poza nimi nie zdążyłby pomóc. Amy i Leah, chociaż są tylko małymi (i nieźle przestraszonymi) dziewczynkami, nie mogą zostawić zwierzaka. Same decydują się na niebezpieczną akcję ratunkową, która zmrozi krew w żyłach wielu małym odbiorcom. Nie zastanawiają się jeszcze nad tym, skąd pies wziął się na klifie i co z nim potem zrobią. Ale to cecha, którą Kelly McKain przypisała obu bohaterkom: impulsywne i wrażliwe, nigdy nie myślą o konsekwencjach swoich zachowań. Stąd zresztą może brać się ich odwaga.
„Tajemnica psa z klifu” to powieść przygodowa dla najmłodszych. Wpisuje się w modny nurt opowieści o skrzywdzonych zwierzętach i dziecięcych bohaterach spieszących im z pomocą, ale wykorzystuje też niemal klasyczne rozwiązania z literatury czwartej, łącząc je ze schematami fabularnymi poppowieści. Jest przez to lekturą szybką, a dla najmłodszych też wciągającą przez temat i filmowy, błyskawiczny sposób prowadzenia narracji. Opisów jest tu tylko tyle, by dzieci poznały postacie i okoliczności ich działań oraz aby poczuły atmosferę wydarzeń. Kelly McKain stawia na dzianie się, szybkie zmiany i rzeczywiste a nie wymyślone zagrożenia. Bohaterki muszą zmierzyć się z własnym strachem i samodzielnie podejmować trudne decyzje, ale próby uratowania zwierzęcia to nie wszystko: zawsze bowiem będą pojawiać się dodatkowi wrogowie (oczywiście tylko odrobinę bardziej niebezpieczni, żeby istniała szansa na ich sensowne pokonanie). SOS dla zwierząt to seria prowadzona według zrozumiałych zasad – ma dostarczać dzieciom rozrywki w tradycyjnym stylu, ma też podsycać zainteresowanie zwierzętami. Zwierzęce motywy to również wabik dla maluchów, które zaczynają samodzielnie czytać: tego rodzaju przygody pochłaniać będą z zapałem, co dobrze wprowadzi je w świat lektur rozrywkowych.
Minipowieść ozdabiają obrazki, cieniowane szkice o kreskówkowym rodowodzie, ale pozbawione kolorów – tak, by stanowiły pomost między bajkowym brzmieniem i przeznaczeniem książki, a „nastoletnią”, poważną i dojrzałą lekturą. Dobrze wzbogacają tom i nadają dynamiki opowieści, a nie odciągają na długo uwagi dzieci. „Tajemnica psa z klifów” została skomponowana bezbłędnie, przemyślana zarówno od strony marketingowej, jak i ze względu na potrzeby najmłodszych odbiorców.
Na rynku zaroiło się od zwierzęcych serii pop zagranicznych i rodzimych autorów. Kelly McKain wybiera budzącą emocje opowieść, daleką od ugrzecznionych historii, a skonstruowaną według scenariusza, w który najmłodsi łatwo mogą uwierzyć. Sprawia, że mali odbiorcy chcą przeżywać podobne przygody i w wyobraźni tworzą własne – bliskie tej – relacje – nie mówiąc już o tym, że silnie reagują na przesłania płynące z tomików tego cyklu. „Tajemnica psa z klifów” to rodzaj klasycznej rozrywki dla dzieci.
Akcja i ratunek
Najbardziej ekscytujące przygody przeżywa się zawsze w oddaleniu od dorosłych. Czasem nawet trzeba złamać ich surowe nakazy. Żeby jednak nie brzmiało to tak bardzo niewychowawczo, Kelly McKain wprowadza silne uzasadnienie dla wykroczenia dwóch dziewczynek przeciwko rodzicielskim przestrogom. Trzeba w końcu uratować pieska, który nie poradzi sobie sam na klifie.
Seria SOS dla zwierząt oparta na prostych i rozpoznawalnych scenariuszach rozpoczyna się standardowym obrazkiem: Amy przeprowadza się z mamą w nowe miejsce. Może tu spełnić swoje marzenie i nauczyć się jeździć konno, co osładza trudy przeprowadzki. Poznaje też zadziorną, ale sympatyczną rówieśniczkę, Leah. Obie bohaterki nie mają jeszcze pewności, czy uda im się zaprzyjaźnić. Wszystko zmienia się, gdy tuż przed burzą znajdują na klifie psa, któremu nikt poza nimi nie zdążyłby pomóc. Amy i Leah, chociaż są tylko małymi (i nieźle przestraszonymi) dziewczynkami, nie mogą zostawić zwierzaka. Same decydują się na niebezpieczną akcję ratunkową, która zmrozi krew w żyłach wielu małym odbiorcom. Nie zastanawiają się jeszcze nad tym, skąd pies wziął się na klifie i co z nim potem zrobią. Ale to cecha, którą Kelly McKain przypisała obu bohaterkom: impulsywne i wrażliwe, nigdy nie myślą o konsekwencjach swoich zachowań. Stąd zresztą może brać się ich odwaga.
„Tajemnica psa z klifu” to powieść przygodowa dla najmłodszych. Wpisuje się w modny nurt opowieści o skrzywdzonych zwierzętach i dziecięcych bohaterach spieszących im z pomocą, ale wykorzystuje też niemal klasyczne rozwiązania z literatury czwartej, łącząc je ze schematami fabularnymi poppowieści. Jest przez to lekturą szybką, a dla najmłodszych też wciągającą przez temat i filmowy, błyskawiczny sposób prowadzenia narracji. Opisów jest tu tylko tyle, by dzieci poznały postacie i okoliczności ich działań oraz aby poczuły atmosferę wydarzeń. Kelly McKain stawia na dzianie się, szybkie zmiany i rzeczywiste a nie wymyślone zagrożenia. Bohaterki muszą zmierzyć się z własnym strachem i samodzielnie podejmować trudne decyzje, ale próby uratowania zwierzęcia to nie wszystko: zawsze bowiem będą pojawiać się dodatkowi wrogowie (oczywiście tylko odrobinę bardziej niebezpieczni, żeby istniała szansa na ich sensowne pokonanie). SOS dla zwierząt to seria prowadzona według zrozumiałych zasad – ma dostarczać dzieciom rozrywki w tradycyjnym stylu, ma też podsycać zainteresowanie zwierzętami. Zwierzęce motywy to również wabik dla maluchów, które zaczynają samodzielnie czytać: tego rodzaju przygody pochłaniać będą z zapałem, co dobrze wprowadzi je w świat lektur rozrywkowych.
Minipowieść ozdabiają obrazki, cieniowane szkice o kreskówkowym rodowodzie, ale pozbawione kolorów – tak, by stanowiły pomost między bajkowym brzmieniem i przeznaczeniem książki, a „nastoletnią”, poważną i dojrzałą lekturą. Dobrze wzbogacają tom i nadają dynamiki opowieści, a nie odciągają na długo uwagi dzieci. „Tajemnica psa z klifów” została skomponowana bezbłędnie, przemyślana zarówno od strony marketingowej, jak i ze względu na potrzeby najmłodszych odbiorców.
Na rynku zaroiło się od zwierzęcych serii pop zagranicznych i rodzimych autorów. Kelly McKain wybiera budzącą emocje opowieść, daleką od ugrzecznionych historii, a skonstruowaną według scenariusza, w który najmłodsi łatwo mogą uwierzyć. Sprawia, że mali odbiorcy chcą przeżywać podobne przygody i w wyobraźni tworzą własne – bliskie tej – relacje – nie mówiąc już o tym, że silnie reagują na przesłania płynące z tomików tego cyklu. „Tajemnica psa z klifów” to rodzaj klasycznej rozrywki dla dzieci.
piątek, 13 września 2013
Beata Pawlikowska: Dziennik podróżnika
G+J, Warszawa 2013, Merlin.
Notatki z wypraw
„Dziennik podróżnika” Beaty Pawlikowskiej to książka-gadżet, rodzaj przydatnego globtroterom notesu, który ułatwia porządkowanie wrażeń i potrzebnych informacji. Autorka w swoich beletrystyczno-reportażowych publikacjach dała się poznać jako niespełniony grafik: jej proste ilustracje niosły spory potencjał komiczny, opatrywane były dodatkowymi uwagami – jakby najbardziej prywatnymi, nieksiążkowymi komentarzami. Całość sprawia zatem wrażenie faktycznych zapisków z podróży – osobistych i nieprzeznaczonych do rozpowszechniania, a przy tym – ze wspaniałym rysem indywidualności. Beata Pawlikowska udowadniała, że każdy może stać się artystą – wystarczy wyćwiczyć zmysł obserwacji i odważyć się tworzyć.
Pomysły graficzne były tym, co wyróżniało publikacje tej podróżniczki. Z pewnością wiele osób natchnęły do samodzielnych bazgrołkowych zabaw. Naturalną zatem konsekwencją książkowych rozwiązań stało się wydanie „Dziennika podróżnika” – publikacji odartej z autorskiego tekstu, za to przygotowanej tak, by ułatwić podróżnicze wysiłki tym wszystkim, którzy kochają przygodę. Pawlikowska funkcjonuje tu jako pomysłodawczyni projektu, na początku składa jeszcze życzenia tym, którzy przemierzają „ścieżki świata” i tłumaczy, jak wpływa na nią każda wyprawa, nieco kierunkując sposoby samopoznania u odbiorców. Na tym koniec. Chociaż autorka mogłaby wiele doradzić i niemal przejąć pracę nad wyjazdem, nie decyduje się na pisanie wycieczkowego poradnika.
Nie pozostawia jednak odbiorców całkowicie bez wskazówek. Tyle że ich rolę przejmują graficzne pomysły na kolejne kartki. Jak w szkolnych zeszytach trzeba podpisać książkę (także e-mailem, co może być ułatwieniem na wypadek pozostawienia notesu w jakimś przypadkowym miejscu). Można wypełnić plan podróży (z datami wylotu, lądowania i powrót do kraju) – oraz sprawdzić listę niezbędnych dokumentów czy przedmiotów, które powinny trafić do podręcznego bagażu. Kilka zdań motywujących i uspokajających to coś, co zapewne chcieliby usłyszeć wszyscy wybierający się w podróż. Można też zanotować w wygodnym kalendarzyku skrótowe plany na każdy dzień – do dziesięciu tygodni wyprawy.
Następne części notatnika to „dziennik podróży”, czyli miejsce na notowanie wrażeń i przeżyć, białe kartki na szkice i rysunki (bo przecież wierni czytelnicy Beaty Pawlikowskiej na pewno zechcą spróbować swoich sił i w tej dziedzinie, a niezadrukowane – poza marginesami – strony kuszą oślepiającą bielą). Kilka żółtych kartek do miejsce, w którym należy zapisywać rzeczy do zapamiętania – łatwo do nich trafić, bo wyróżniają się ostrym kolorem. Kartki w kratkę służyć mogą prowadzeniu rachunków i skrupulatnemu notowaniu wydatków. Na końcu tomiku odbiorcy zapisywać mogą przydatne w podróży słówka i wyrażenia.
Każdy „dział” ma swoją oprawę graficzną i szybko można do niego trafić. Pojawiają się tu humorystyczne bazgrołki, drobne rysunki, które wywołają uśmiech, grafiki zachęcające do pracy, proste, a urzekające. Dzięki takiemu rozwiązaniu każdy podróżnik może poczuć się jak ktoś ważny i sławny: oto tworzy swoją własną książkę. Pawlikowska zachęca tomikiem do prowadzenia dziennika podróży i zwracania uwagi na otoczenie (oraz własne przeżycia). Dawniej podobne publikacje (niestematyzowane, raczej utrzymywane w konwencji pamiętników) przeznaczane były dla dzieci. Teraz dorośli mogą zakosztować podobnej zabawy. Fakt, dziennik podróży prowadzić można w zwykłym zeszycie – ale ten notatnik nadaje się doskonale na prezent. Ma też praktyczne zamknięcie i wygodny format, dzięki czemu nie zniszczy się w plecaku – twarde okładki ochronią jego cenną zawartość.
Notatki z wypraw
„Dziennik podróżnika” Beaty Pawlikowskiej to książka-gadżet, rodzaj przydatnego globtroterom notesu, który ułatwia porządkowanie wrażeń i potrzebnych informacji. Autorka w swoich beletrystyczno-reportażowych publikacjach dała się poznać jako niespełniony grafik: jej proste ilustracje niosły spory potencjał komiczny, opatrywane były dodatkowymi uwagami – jakby najbardziej prywatnymi, nieksiążkowymi komentarzami. Całość sprawia zatem wrażenie faktycznych zapisków z podróży – osobistych i nieprzeznaczonych do rozpowszechniania, a przy tym – ze wspaniałym rysem indywidualności. Beata Pawlikowska udowadniała, że każdy może stać się artystą – wystarczy wyćwiczyć zmysł obserwacji i odważyć się tworzyć.
Pomysły graficzne były tym, co wyróżniało publikacje tej podróżniczki. Z pewnością wiele osób natchnęły do samodzielnych bazgrołkowych zabaw. Naturalną zatem konsekwencją książkowych rozwiązań stało się wydanie „Dziennika podróżnika” – publikacji odartej z autorskiego tekstu, za to przygotowanej tak, by ułatwić podróżnicze wysiłki tym wszystkim, którzy kochają przygodę. Pawlikowska funkcjonuje tu jako pomysłodawczyni projektu, na początku składa jeszcze życzenia tym, którzy przemierzają „ścieżki świata” i tłumaczy, jak wpływa na nią każda wyprawa, nieco kierunkując sposoby samopoznania u odbiorców. Na tym koniec. Chociaż autorka mogłaby wiele doradzić i niemal przejąć pracę nad wyjazdem, nie decyduje się na pisanie wycieczkowego poradnika.
Nie pozostawia jednak odbiorców całkowicie bez wskazówek. Tyle że ich rolę przejmują graficzne pomysły na kolejne kartki. Jak w szkolnych zeszytach trzeba podpisać książkę (także e-mailem, co może być ułatwieniem na wypadek pozostawienia notesu w jakimś przypadkowym miejscu). Można wypełnić plan podróży (z datami wylotu, lądowania i powrót do kraju) – oraz sprawdzić listę niezbędnych dokumentów czy przedmiotów, które powinny trafić do podręcznego bagażu. Kilka zdań motywujących i uspokajających to coś, co zapewne chcieliby usłyszeć wszyscy wybierający się w podróż. Można też zanotować w wygodnym kalendarzyku skrótowe plany na każdy dzień – do dziesięciu tygodni wyprawy.
Następne części notatnika to „dziennik podróży”, czyli miejsce na notowanie wrażeń i przeżyć, białe kartki na szkice i rysunki (bo przecież wierni czytelnicy Beaty Pawlikowskiej na pewno zechcą spróbować swoich sił i w tej dziedzinie, a niezadrukowane – poza marginesami – strony kuszą oślepiającą bielą). Kilka żółtych kartek do miejsce, w którym należy zapisywać rzeczy do zapamiętania – łatwo do nich trafić, bo wyróżniają się ostrym kolorem. Kartki w kratkę służyć mogą prowadzeniu rachunków i skrupulatnemu notowaniu wydatków. Na końcu tomiku odbiorcy zapisywać mogą przydatne w podróży słówka i wyrażenia.
Każdy „dział” ma swoją oprawę graficzną i szybko można do niego trafić. Pojawiają się tu humorystyczne bazgrołki, drobne rysunki, które wywołają uśmiech, grafiki zachęcające do pracy, proste, a urzekające. Dzięki takiemu rozwiązaniu każdy podróżnik może poczuć się jak ktoś ważny i sławny: oto tworzy swoją własną książkę. Pawlikowska zachęca tomikiem do prowadzenia dziennika podróży i zwracania uwagi na otoczenie (oraz własne przeżycia). Dawniej podobne publikacje (niestematyzowane, raczej utrzymywane w konwencji pamiętników) przeznaczane były dla dzieci. Teraz dorośli mogą zakosztować podobnej zabawy. Fakt, dziennik podróży prowadzić można w zwykłym zeszycie – ale ten notatnik nadaje się doskonale na prezent. Ma też praktyczne zamknięcie i wygodny format, dzięki czemu nie zniszczy się w plecaku – twarde okładki ochronią jego cenną zawartość.
czwartek, 12 września 2013
Agata Kołakowska: Płótno
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Malowane słowa
Agata Kołakowska usilnie próbuje wygrywać się ze schematów rządzących obyczajówkami – i to z całkiem niezłym skutkiem. Owszem, zdarza jej się zahaczyć o banał, ale to cena za wybór gatunku powieści rozrywkowych, a w dodatku autorka opracowuje go zwykle bez większych zgrzytów. I nawet kiedy czytelniczkom wydaje się, że wiedzą, jak potoczą się losy bohaterów, prawda może skrywać się gdzie indziej.
W „Płótnie” Kołakowska stawia na zmysłowość i żeby uzasadnić plastyczność narracji, zaprasza do tomu malarkę. Nina to artystka, która powoli lecz konsekwentnie buduje swoją wartość. Jedne, czego jej brakuje, to uznanie w oczach ojca. Wypadek samochodowy krzyżuje jej plany: poprzecinane ścięgna w dłoni zatrzymują artystyczną karierę, a problemy przekładają się też na życie osobiste. Tak zaczyna się ta powieść – i chociaż Kołakowska parę razy sugeruje kierunek jej rozwoju, robi to tylko po to, by zwieść odbiorczynie i zaproponować rozwiązanie alternatywne a dużo mniej oczywiste. W „Płótnie” widać też, chyba po raz pierwszy w takim stężeniu, walkę między ciepłym i optymistycznym czytadłem a gorzkimi prawdami z powieści psychologicznej rodem. Dotąd ta autorka raczej bez sentymentów traktowała swoje postacie. Tu nieco ociepla atmosferę, nie pozwala na ostateczne załamanie, ale też nie koncentruje się w kwestiach interpersonalnych wyłącznie na damsko-męskich perypetiach. Obok związków idealnych i zupełnie nieudanych, obok niszczących uczuć, pojawiają się i budujące wartości: przyjaźń i nadzieja. Wokół Niny nie brakuje życzliwych ludzi (na szczególną uwagę zasługują starsi państwo, u których bohaterka wynajmuje mieszkanie, czy chora na stwardnienie rozsiane dziewczyna). Zresztą w otoczeniu tej postaci orbituje wielu o ciekawych i nieidealnych charakterach: Kołakowska tym razem nie zamknęła się na otoczenie i w miniaturce zawarła sporo trafnych obyczajowych obserwacji.
Dla dojrzalszych odbiorczyń rażące mogą być pocieszankowe prawdy o życiu, wygłaszane przez tych ciężej doświadczonych. Jasne, że w chwili załamania mogą one zyskać rangę istotnego odkrycia, czy przynajmniej wskazówki na dalszą egzystencję – ale prawienie oczywistych morałów niespecjalnie bohaterom wychodzi, jawi się jako zbyt infantylne i przewidywalne. Zamiast tkliwości i wzruszenia może autorka wywołać nimi niechęć. Niby te prawdy o życiu są na swoich miejscach i mają dobre uzasadnienie, ale… coś w nich zgrzyta. Może zbyt moralizatorski ton, a może brak odkrywczości (mimo potrzeby olśnienia). To jedyna pułapka, w którą autorka wpada.
Obok bogatej w wydarzenia akcji znalazło się tu również miejsce na zachwyty nad sztuką (i samym procesem tworzenia). Kołakowska rozwodzi się nad sensem malowania, a nawet nad powstawaniem obrazów, a czyni to bardzo przekonująco – dzięki czemu łatwiej jest uwierzyć w kreację jej bohaterki. To dobrze wpływa na całą lekturę, a także nadaje jej łagodny ton. Dzieje się tu wiele i w różnych pobocznych wątkach, a akt tworzenia pozwala na moment zwolnić i lepiej poznać świat Niny. Dawno ta autorka nie była tak blisko swojej bohaterki – nawet jeśli miał to być tylko literacki eksperyment, to okazał się udany.
„Płótno” to lektura dla czytelniczek znudzonych ogólnymi tendencjami w obyczajowych powieściach, ale i dla pań, które nie chcą wyrzekać się przyjemności płynących z historii bezpiecznych i znanych. Autorka sprawnie prowadzi odbiorczynie przez pomysłowo wykreowaną rzeczywistość i pozwala zajrzeć na chwilę do ciekawego świata. Nie przytłacza nadmiarem problemów, ale też nie przesładza niepotrzebnie historii.
Malowane słowa
Agata Kołakowska usilnie próbuje wygrywać się ze schematów rządzących obyczajówkami – i to z całkiem niezłym skutkiem. Owszem, zdarza jej się zahaczyć o banał, ale to cena za wybór gatunku powieści rozrywkowych, a w dodatku autorka opracowuje go zwykle bez większych zgrzytów. I nawet kiedy czytelniczkom wydaje się, że wiedzą, jak potoczą się losy bohaterów, prawda może skrywać się gdzie indziej.
W „Płótnie” Kołakowska stawia na zmysłowość i żeby uzasadnić plastyczność narracji, zaprasza do tomu malarkę. Nina to artystka, która powoli lecz konsekwentnie buduje swoją wartość. Jedne, czego jej brakuje, to uznanie w oczach ojca. Wypadek samochodowy krzyżuje jej plany: poprzecinane ścięgna w dłoni zatrzymują artystyczną karierę, a problemy przekładają się też na życie osobiste. Tak zaczyna się ta powieść – i chociaż Kołakowska parę razy sugeruje kierunek jej rozwoju, robi to tylko po to, by zwieść odbiorczynie i zaproponować rozwiązanie alternatywne a dużo mniej oczywiste. W „Płótnie” widać też, chyba po raz pierwszy w takim stężeniu, walkę między ciepłym i optymistycznym czytadłem a gorzkimi prawdami z powieści psychologicznej rodem. Dotąd ta autorka raczej bez sentymentów traktowała swoje postacie. Tu nieco ociepla atmosferę, nie pozwala na ostateczne załamanie, ale też nie koncentruje się w kwestiach interpersonalnych wyłącznie na damsko-męskich perypetiach. Obok związków idealnych i zupełnie nieudanych, obok niszczących uczuć, pojawiają się i budujące wartości: przyjaźń i nadzieja. Wokół Niny nie brakuje życzliwych ludzi (na szczególną uwagę zasługują starsi państwo, u których bohaterka wynajmuje mieszkanie, czy chora na stwardnienie rozsiane dziewczyna). Zresztą w otoczeniu tej postaci orbituje wielu o ciekawych i nieidealnych charakterach: Kołakowska tym razem nie zamknęła się na otoczenie i w miniaturce zawarła sporo trafnych obyczajowych obserwacji.
Dla dojrzalszych odbiorczyń rażące mogą być pocieszankowe prawdy o życiu, wygłaszane przez tych ciężej doświadczonych. Jasne, że w chwili załamania mogą one zyskać rangę istotnego odkrycia, czy przynajmniej wskazówki na dalszą egzystencję – ale prawienie oczywistych morałów niespecjalnie bohaterom wychodzi, jawi się jako zbyt infantylne i przewidywalne. Zamiast tkliwości i wzruszenia może autorka wywołać nimi niechęć. Niby te prawdy o życiu są na swoich miejscach i mają dobre uzasadnienie, ale… coś w nich zgrzyta. Może zbyt moralizatorski ton, a może brak odkrywczości (mimo potrzeby olśnienia). To jedyna pułapka, w którą autorka wpada.
Obok bogatej w wydarzenia akcji znalazło się tu również miejsce na zachwyty nad sztuką (i samym procesem tworzenia). Kołakowska rozwodzi się nad sensem malowania, a nawet nad powstawaniem obrazów, a czyni to bardzo przekonująco – dzięki czemu łatwiej jest uwierzyć w kreację jej bohaterki. To dobrze wpływa na całą lekturę, a także nadaje jej łagodny ton. Dzieje się tu wiele i w różnych pobocznych wątkach, a akt tworzenia pozwala na moment zwolnić i lepiej poznać świat Niny. Dawno ta autorka nie była tak blisko swojej bohaterki – nawet jeśli miał to być tylko literacki eksperyment, to okazał się udany.
„Płótno” to lektura dla czytelniczek znudzonych ogólnymi tendencjami w obyczajowych powieściach, ale i dla pań, które nie chcą wyrzekać się przyjemności płynących z historii bezpiecznych i znanych. Autorka sprawnie prowadzi odbiorczynie przez pomysłowo wykreowaną rzeczywistość i pozwala zajrzeć na chwilę do ciekawego świata. Nie przytłacza nadmiarem problemów, ale też nie przesładza niepotrzebnie historii.
Kadry teatru. Wystawa fotografii Radosława Ragana z ChTO
Siła przeżyć
Sterylnie białe ściany i ostre światło lamp jarzeniowych? Takie tło zupełnie nie pasuje do wystawy fotografii ze spektakli teatralnych, zwłaszcza tych, które odbywały się w ramach Chorzowskiego Teatru Ogrodowego w Magazynie Ciekłego Powietrza. O wiele lepiej sprawdzają się w tym przypadku surowe i zadziwiająco przytulne wnętrza kameralnej Galerii Straż Pożarna: to tu, w dwupoziomowej przestrzeni, przez cały sierpień można było oglądać wybrane zdjęcia robione przez Radka Ragana w ciągu kilku ostatnich sezonów ChTO. Miejsce wystawy świetnie korespondowało ze sceną w Magazynie: oba budynki przypominają o industrialnej przeszłości Sztygarki, a jednocześnie okazały się idealnym terenem do kulturowo-teatralnych popisów.
Chorzowski Teatr Ogrodowy dzięki niezwykłym zrewitalizowanym obszarom po kopalni Prezydent zachowuje klimat, jakiego próżno by szukać na każdym innym letnim teatralnym festiwalu. Atmosferą miejsca zachwycają się aktorzy, a choć reżyserzy i ekipy techniczne czasami rwą sobie włosy z głowy, próbując ujarzmić sceniczną przestrzeń, ostatecznie nie kryją zadowolenia z efektownych „fabrycznych” wnętrz. Dzięki „Kadrom teatru” podwaja się wrażenie niezwykłości: oto w formie ulotnych wspomnień jeszcze raz powracają do Sztygarki najciekawsze spektakle i największe emocje. Wszystko po to, by ponownie zasmakować festiwalowych przeżyć. Nie da się ukryć, że wybrane przez Ragana na wystawę kadry mają potężną moc oddziaływania na widzów: spektakle i wydarzenia z ubiegłych lat znów zaczęły pojawiać się w rozmowach oglądających. Wystarczał pojedynczy obraz, by uruchomić całą serię odczuć, przywołać w pamięci wstrząsającą lub zabawną czy piękną historię. W Galerii Straż Pożarna ujawniła się z całą siłą magia teatru. A przecież wszystkie fotografie (a właściwie o wiele więcej kadrów) oglądać można przez cały rok w internetowych galeriach na stronie www.chto.pl. Okazuje się jednak, że najlepiej i najpełniej dają się one odczytywać tu, gdzie powstawały.
Gra świateł i niepowtarzalne miny aktorów, wiele mówiące gesty i zachłanne spojrzenia publiczności (dorosłej i dziecięcej). Bardzo trudno jest z kilkuset kadrów wybrać kilkanaście tych, które posłużą za obraz całości. Kluczem do wystawy w Galerii Straż Pożarna okazały się chyba przeżycia. Dzięki ujęciom Radka Ragana dobrze widać, że teatralne historie poruszały nie tylko widownię: również na artystach wywarły piętno. Odkrywanie scenicznych emocji zapewniło nie tylko mentalną podróż w przeszłość ChTO. Pomogło także w budowaniu więzi między widzami i aktorami.
Pomysł, by zorganizować wystawę zdjęć ze spektakli ChTO w Galerii Straż Pożarna był strzałem w dziesiątkę. Tylko tu przejściom między kolejnymi pracami towarzyszyć może kontemplowanie ciekawego wnętrza, również wartego obejrzenia. Czasem atrakcyjne i barwne fotografie niemal kontrastują z ceglanymi ścianami i nierówną podłogą: tym lepsze jest wrażenie, jakie całość wywiera na odbiorcach. Śledzenie kolejnych ujęć w domu, za pośrednictwem komputera, nie ma w sobie tej magii teatru, którą udało się uzyskać w Galerii. Chociaż „Kadry teatru” siłą rzeczy muszą pozostawić pewien niedosyt: chciałoby się fotografiami Ragana z ChTO zapełnić jeszcze większą przestrzeń, by na dłużej wkroczyć w świat teatralnych wzruszeń z unikatowej sceny.
Sterylnie białe ściany i ostre światło lamp jarzeniowych? Takie tło zupełnie nie pasuje do wystawy fotografii ze spektakli teatralnych, zwłaszcza tych, które odbywały się w ramach Chorzowskiego Teatru Ogrodowego w Magazynie Ciekłego Powietrza. O wiele lepiej sprawdzają się w tym przypadku surowe i zadziwiająco przytulne wnętrza kameralnej Galerii Straż Pożarna: to tu, w dwupoziomowej przestrzeni, przez cały sierpień można było oglądać wybrane zdjęcia robione przez Radka Ragana w ciągu kilku ostatnich sezonów ChTO. Miejsce wystawy świetnie korespondowało ze sceną w Magazynie: oba budynki przypominają o industrialnej przeszłości Sztygarki, a jednocześnie okazały się idealnym terenem do kulturowo-teatralnych popisów.
Chorzowski Teatr Ogrodowy dzięki niezwykłym zrewitalizowanym obszarom po kopalni Prezydent zachowuje klimat, jakiego próżno by szukać na każdym innym letnim teatralnym festiwalu. Atmosferą miejsca zachwycają się aktorzy, a choć reżyserzy i ekipy techniczne czasami rwą sobie włosy z głowy, próbując ujarzmić sceniczną przestrzeń, ostatecznie nie kryją zadowolenia z efektownych „fabrycznych” wnętrz. Dzięki „Kadrom teatru” podwaja się wrażenie niezwykłości: oto w formie ulotnych wspomnień jeszcze raz powracają do Sztygarki najciekawsze spektakle i największe emocje. Wszystko po to, by ponownie zasmakować festiwalowych przeżyć. Nie da się ukryć, że wybrane przez Ragana na wystawę kadry mają potężną moc oddziaływania na widzów: spektakle i wydarzenia z ubiegłych lat znów zaczęły pojawiać się w rozmowach oglądających. Wystarczał pojedynczy obraz, by uruchomić całą serię odczuć, przywołać w pamięci wstrząsającą lub zabawną czy piękną historię. W Galerii Straż Pożarna ujawniła się z całą siłą magia teatru. A przecież wszystkie fotografie (a właściwie o wiele więcej kadrów) oglądać można przez cały rok w internetowych galeriach na stronie www.chto.pl. Okazuje się jednak, że najlepiej i najpełniej dają się one odczytywać tu, gdzie powstawały.
Gra świateł i niepowtarzalne miny aktorów, wiele mówiące gesty i zachłanne spojrzenia publiczności (dorosłej i dziecięcej). Bardzo trudno jest z kilkuset kadrów wybrać kilkanaście tych, które posłużą za obraz całości. Kluczem do wystawy w Galerii Straż Pożarna okazały się chyba przeżycia. Dzięki ujęciom Radka Ragana dobrze widać, że teatralne historie poruszały nie tylko widownię: również na artystach wywarły piętno. Odkrywanie scenicznych emocji zapewniło nie tylko mentalną podróż w przeszłość ChTO. Pomogło także w budowaniu więzi między widzami i aktorami.
Pomysł, by zorganizować wystawę zdjęć ze spektakli ChTO w Galerii Straż Pożarna był strzałem w dziesiątkę. Tylko tu przejściom między kolejnymi pracami towarzyszyć może kontemplowanie ciekawego wnętrza, również wartego obejrzenia. Czasem atrakcyjne i barwne fotografie niemal kontrastują z ceglanymi ścianami i nierówną podłogą: tym lepsze jest wrażenie, jakie całość wywiera na odbiorcach. Śledzenie kolejnych ujęć w domu, za pośrednictwem komputera, nie ma w sobie tej magii teatru, którą udało się uzyskać w Galerii. Chociaż „Kadry teatru” siłą rzeczy muszą pozostawić pewien niedosyt: chciałoby się fotografiami Ragana z ChTO zapełnić jeszcze większą przestrzeń, by na dłużej wkroczyć w świat teatralnych wzruszeń z unikatowej sceny.
środa, 11 września 2013
Marc Llewellyn: Australijczyk w Italii, czyli jak mała włoska wysepka odmieniła moje życie
Świat Książki, Warszawa 2013.
Lenistwo i praca
O spokojnym rytmie życia we Włoszech powstało już tyle autobiograficznych pozycji, że rynek powinien być nimi nasycony i nie przyjmować więcej. Tymczasem kolejne publikacje powstają i cieszą się powodzeniem – nadają się bowiem świetnie na lektury rozrywkowe przypominające o prostym szczęściu i relaksie, o braku pośpiechu i cywilizacyjnej harówki. Uroki włoskiej wysepki odkrywa tym razem Marc Llewellyn, Australijczyk, który poszukuje swojego miejsca na ziemi.
Marc przeprowadza się na wysepkę leżącą obok Sycylii i zamierza spróbować pracy rolnika oraz rybaka. Na Lipari zyskuje prawdziwego przyjaciela i przewodnika: sędziwy Nino dzieli się z przybyszem swoją wiedzą, życiową mądrością i licznymi żartami. Marc próbuje swoich sił w uprawie winogron, oliwek czy pomidorów, wypływa też w morze, a nawet wspina się na wulkan. Dokładnie poznaje zasady egzystencji w maleńkiej społeczności, popełnia, jak to przybysz z zewnątrz, wiele gaf i błędów. Musi też uratować swoje małżeństwo – bo po przyjściu na świat potomka jego związek wyraźnie się rozpada.
Wbrew literacko-wspomnieniowym tendencjom, życie na Lipari wcale nie jest sielanką dla Australijczyka. Bohater boryka się z wieloma problemami: rozwiązanie jednego oznacza niemal płynne przejście do kolejnej troski. Chociaż nie ma tu typowych dla wyścigów szczurów kryzysów związanych z pracą, Marc traci pewność siebie w obliczu detali niezbędnych do funkcjonowania. Opisuje uciążliwy afrykański wiatr i problemy przy połowach ryb, delektuje się wypiekaniem chleba i uprawianiem roślin. Równie mocno angażuje się w sprawy swoje i sąsiadów: ludzie stanowią w tej opowieści bardzo ważny, a i bardzo wyrazisty element. Marc stara się przedstawić swój pobyt w Italii inaczej niż wszyscy zachwyceni rytmem życia. Nie walczy z konwencją, za to z lekkim zdziwieniem zauważa drobne niewygody czy całkiem spore przeszkody na drodze do szczęścia. Nie jest kolekcjonerem przykrości, ale mimochodem o nich opowiada, żeby dać czytelnikom w miarę pełny obraz swojego mieszkania na Lipari. Wprowadza ich zresztą dość głęboko we własne życie: prezentując kryzys w małżeństwie również przełamuje idylliczne schematy. Nie karmi natomiast odbiorców własnymi filozofiami, przekonaniami co do sposobów na życie. Szuka swojego pomysłu i nie chce narzucać go innym, jego przygoda i doświadczenia z Lipari mają jedynie pomóc w pozytywnym nastawieniu do niezbędnych zmian.
„Australijczyk w Italii” to książka przedstawiająca pracowitą i prostą egzystencję, w którą bardzo trudno się wstrzelić. Marc za sprawą nowych przyjaciół powrócić może do najważniejszych wartości bez patosu. Wykorzysta czas spędzony na wyspie, ale niekoniecznie tak, jak spodziewaliby się tego odbiorcy. Pozwala się obserwować przez rok, by samemu zrozumieć najważniejsze prawdy. Mimo tego nastawienia na autoanalizę, i braku zachwytu nad leniwym życiem (ba, braku obrazów leniwego życia!) „Australijczyk w Italii” daje się czytać jako opowieść rozrywkowa i relaksująca. To dobra pozycja dla odbiorców, którzy cenią sobie niespieszną a smaczną narrację i dla tych, którzy szukają porównania choćby z toskanianami. Australijski punkt widzenia różni się od standardowych historii i jako taki sam w sobie będzie kuszącym motywem. Marc Llewellyn obrazowo przedstawia swoje doświadczenia z Lipari, z równym zaangażowaniem śledząc to, co na zewnątrz, jak i to, co dzieje się w jego życiu. Poza tym, że jest to książka nietypowo podróżnicza, pomaga też lepiej poznać siebie. Napisana została tak, by praktyczne podpowiedzi mieszały się z łagodnymi przemyśleniami, a te – z anegdotami o bliskich autorowi ludziach.
Lenistwo i praca
O spokojnym rytmie życia we Włoszech powstało już tyle autobiograficznych pozycji, że rynek powinien być nimi nasycony i nie przyjmować więcej. Tymczasem kolejne publikacje powstają i cieszą się powodzeniem – nadają się bowiem świetnie na lektury rozrywkowe przypominające o prostym szczęściu i relaksie, o braku pośpiechu i cywilizacyjnej harówki. Uroki włoskiej wysepki odkrywa tym razem Marc Llewellyn, Australijczyk, który poszukuje swojego miejsca na ziemi.
Marc przeprowadza się na wysepkę leżącą obok Sycylii i zamierza spróbować pracy rolnika oraz rybaka. Na Lipari zyskuje prawdziwego przyjaciela i przewodnika: sędziwy Nino dzieli się z przybyszem swoją wiedzą, życiową mądrością i licznymi żartami. Marc próbuje swoich sił w uprawie winogron, oliwek czy pomidorów, wypływa też w morze, a nawet wspina się na wulkan. Dokładnie poznaje zasady egzystencji w maleńkiej społeczności, popełnia, jak to przybysz z zewnątrz, wiele gaf i błędów. Musi też uratować swoje małżeństwo – bo po przyjściu na świat potomka jego związek wyraźnie się rozpada.
Wbrew literacko-wspomnieniowym tendencjom, życie na Lipari wcale nie jest sielanką dla Australijczyka. Bohater boryka się z wieloma problemami: rozwiązanie jednego oznacza niemal płynne przejście do kolejnej troski. Chociaż nie ma tu typowych dla wyścigów szczurów kryzysów związanych z pracą, Marc traci pewność siebie w obliczu detali niezbędnych do funkcjonowania. Opisuje uciążliwy afrykański wiatr i problemy przy połowach ryb, delektuje się wypiekaniem chleba i uprawianiem roślin. Równie mocno angażuje się w sprawy swoje i sąsiadów: ludzie stanowią w tej opowieści bardzo ważny, a i bardzo wyrazisty element. Marc stara się przedstawić swój pobyt w Italii inaczej niż wszyscy zachwyceni rytmem życia. Nie walczy z konwencją, za to z lekkim zdziwieniem zauważa drobne niewygody czy całkiem spore przeszkody na drodze do szczęścia. Nie jest kolekcjonerem przykrości, ale mimochodem o nich opowiada, żeby dać czytelnikom w miarę pełny obraz swojego mieszkania na Lipari. Wprowadza ich zresztą dość głęboko we własne życie: prezentując kryzys w małżeństwie również przełamuje idylliczne schematy. Nie karmi natomiast odbiorców własnymi filozofiami, przekonaniami co do sposobów na życie. Szuka swojego pomysłu i nie chce narzucać go innym, jego przygoda i doświadczenia z Lipari mają jedynie pomóc w pozytywnym nastawieniu do niezbędnych zmian.
„Australijczyk w Italii” to książka przedstawiająca pracowitą i prostą egzystencję, w którą bardzo trudno się wstrzelić. Marc za sprawą nowych przyjaciół powrócić może do najważniejszych wartości bez patosu. Wykorzysta czas spędzony na wyspie, ale niekoniecznie tak, jak spodziewaliby się tego odbiorcy. Pozwala się obserwować przez rok, by samemu zrozumieć najważniejsze prawdy. Mimo tego nastawienia na autoanalizę, i braku zachwytu nad leniwym życiem (ba, braku obrazów leniwego życia!) „Australijczyk w Italii” daje się czytać jako opowieść rozrywkowa i relaksująca. To dobra pozycja dla odbiorców, którzy cenią sobie niespieszną a smaczną narrację i dla tych, którzy szukają porównania choćby z toskanianami. Australijski punkt widzenia różni się od standardowych historii i jako taki sam w sobie będzie kuszącym motywem. Marc Llewellyn obrazowo przedstawia swoje doświadczenia z Lipari, z równym zaangażowaniem śledząc to, co na zewnątrz, jak i to, co dzieje się w jego życiu. Poza tym, że jest to książka nietypowo podróżnicza, pomaga też lepiej poznać siebie. Napisana została tak, by praktyczne podpowiedzi mieszały się z łagodnymi przemyśleniami, a te – z anegdotami o bliskich autorowi ludziach.
wtorek, 10 września 2013
Dorota Masłowska, Agnieszka Drotkiewicz: Dusza światowa
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013.
Tłumaczenie świata
Przez jednych uwielbiana, przez innych odsądzana od czci i wiary Dorota Masłowska w swoich powieściach żongluje stylami i motywami, jawnie kpiąc z krytyków. Powraca teraz w mocno autotematycznym wywiadzie-rzece „Dusza światowa”. Książka jest ciekawsza niż standardowe niekończące się rozmowy w stylu pop, a pisarka odsłania w niej kulisy tworzenia oraz podejścia do życia, jednocześnie chroniąc własną prywatność. Stroni od poetyki kolorowych pisemek dla pań, jak również od miałkich i prowadzących donikąd poza tanią rozrywką zwierzeń. Przy Agnieszce Drotkiewicz pozwala obie na szczerość i intymność – ale intymność intelektualną. Proponuje dojrzałe oceny warsztatu, żeby wkrótce przekłuć balon oczekiwań i zachwycać się prostotą periodyków o tematyce kulinarnej, filozoficzne rozważania przykrywa dawką codzienności. Mimochodem sugeruje wprawne poruszanie się po świecie kultury wysokiej, by natychmiast przypomnieć o swoim uwielbieniu dla literatury rozrywkowej dla mas – czy braku zachwytu nad sztukami, którymi zachwycać się wypada. Mimo zmian i poszukiwań językowych, które dawno stały się jej wyróżnikiem, Masłowska po raz kolejny unika zaszufladkowania i wymyka się schematom. Pozostaje jej jedynie wygodny status buntowniczki – ale i on ulega tu przełamaniu. Zawsze niepokorna, zawsze zbyt młoda i niedoświadczona, w żywe oczy kpi sobie z przeciwników i gra na nosie wszystkim, którzy literaturę stawiają na piedestale. A że na temat pisania ma do powiedzenia wiele ciekawych rzeczy, miło będzie się śledzić jej wywody.
Agnieszka Drotkiewicz i Dorota Masłowska tworzą listę haseł przewodnich, według których prowadzą rozmowę. Dwie literatki znające się dobrze prywatnie nie zamierzają zapuszczać się w rejony chętnie eksplorowane przez mass media. Same nadają dyskusjom rzeczowy ton, w pewnym tylko, niewielkim stopniu odsłaniając odrobinę życia prywatnego Masłowskiej. Tu o wiele bardziej ciekawe są sposoby budowania opowieści, pisarskie rozwiązania pasjonujące krytyków, za to niewidzialne dla zwykłych odbiorców. Tematy-motywy stają się czasem pretekstem do delikatnego autobiografizowania, wskazania konkretnych szczegółów z życia. Ale służą o wiele bardziej do wypracowania klucza interpretacyjnego, większego zrozumienia nie tylko twórczości Masłowskiej, ale w ogóle znaczenia literatury dla człowieka. Rozmowy w „Duszy światowej” nie wywodzą się z różnic, a ze wspólnej fascynacji pisaniem – i jako takie będą się wyróżniać nawet wśród wywiadów-rzek z autorami książek. Dorota Masłowska stroni od anegdot, za to nie kryje wyrazistych poglądów na wiele kwestii. Bywa, że ironizuje, ale nie daje wymijających odpowiedzi. Chce opowiedzieć o akcie tworzenia – i dobrze jej się to udaje.
Początkowo Agnieszka Drotkiewicz podchodzi do wywiadu z pozycji krytyka literackiego, sięga do powieści Masłowskiej, szuka możliwych odczytań, cytuje wywiady. Z czasem rozluźnia nieco atmosferę, pozwala na odejście od konkretnych tytułów, a nawet uaktywnia wizerunek siebie (jako koleżanki Masłowskiej ze studiów, czy – również pisarki): dzięki temu dyskusje sporo zyskują, stają się swobodniejsze i bardziej ciekawe z punktu widzenia czytelników. W tomie pojawia się też trafna ocena dzisiejszego rynku wydawniczego. Masłowska na poważnie, w niesterowanej względami marketingowymi rozmowie, jest równie interesująca jak Masłowska-stylizatorka językowych obrazów świata w powieściach. Ma do powiedzenia sporo ważnych rzeczy na temat kondycji literatury, pracy pisarza czy socjologicznych obserwacji. „Dusza światowa” skłania do polemik i pozwala zwrócić uwagę na literackie aspekty pisania, jakby na przekór dzisiejszym obrazom pisarzy w mediach. Zamiast rozwodzić się nad postawami kolejnych bohaterów, Dorota Masłowska stara się choć odrobinę wytłumaczyć otaczający ich świat – i to podejście, tak dalekie od zachowań zadufanych literatów, jest wyznacznikiem świetnej „Duszy światowej”.
Tłumaczenie świata
Przez jednych uwielbiana, przez innych odsądzana od czci i wiary Dorota Masłowska w swoich powieściach żongluje stylami i motywami, jawnie kpiąc z krytyków. Powraca teraz w mocno autotematycznym wywiadzie-rzece „Dusza światowa”. Książka jest ciekawsza niż standardowe niekończące się rozmowy w stylu pop, a pisarka odsłania w niej kulisy tworzenia oraz podejścia do życia, jednocześnie chroniąc własną prywatność. Stroni od poetyki kolorowych pisemek dla pań, jak również od miałkich i prowadzących donikąd poza tanią rozrywką zwierzeń. Przy Agnieszce Drotkiewicz pozwala obie na szczerość i intymność – ale intymność intelektualną. Proponuje dojrzałe oceny warsztatu, żeby wkrótce przekłuć balon oczekiwań i zachwycać się prostotą periodyków o tematyce kulinarnej, filozoficzne rozważania przykrywa dawką codzienności. Mimochodem sugeruje wprawne poruszanie się po świecie kultury wysokiej, by natychmiast przypomnieć o swoim uwielbieniu dla literatury rozrywkowej dla mas – czy braku zachwytu nad sztukami, którymi zachwycać się wypada. Mimo zmian i poszukiwań językowych, które dawno stały się jej wyróżnikiem, Masłowska po raz kolejny unika zaszufladkowania i wymyka się schematom. Pozostaje jej jedynie wygodny status buntowniczki – ale i on ulega tu przełamaniu. Zawsze niepokorna, zawsze zbyt młoda i niedoświadczona, w żywe oczy kpi sobie z przeciwników i gra na nosie wszystkim, którzy literaturę stawiają na piedestale. A że na temat pisania ma do powiedzenia wiele ciekawych rzeczy, miło będzie się śledzić jej wywody.
Agnieszka Drotkiewicz i Dorota Masłowska tworzą listę haseł przewodnich, według których prowadzą rozmowę. Dwie literatki znające się dobrze prywatnie nie zamierzają zapuszczać się w rejony chętnie eksplorowane przez mass media. Same nadają dyskusjom rzeczowy ton, w pewnym tylko, niewielkim stopniu odsłaniając odrobinę życia prywatnego Masłowskiej. Tu o wiele bardziej ciekawe są sposoby budowania opowieści, pisarskie rozwiązania pasjonujące krytyków, za to niewidzialne dla zwykłych odbiorców. Tematy-motywy stają się czasem pretekstem do delikatnego autobiografizowania, wskazania konkretnych szczegółów z życia. Ale służą o wiele bardziej do wypracowania klucza interpretacyjnego, większego zrozumienia nie tylko twórczości Masłowskiej, ale w ogóle znaczenia literatury dla człowieka. Rozmowy w „Duszy światowej” nie wywodzą się z różnic, a ze wspólnej fascynacji pisaniem – i jako takie będą się wyróżniać nawet wśród wywiadów-rzek z autorami książek. Dorota Masłowska stroni od anegdot, za to nie kryje wyrazistych poglądów na wiele kwestii. Bywa, że ironizuje, ale nie daje wymijających odpowiedzi. Chce opowiedzieć o akcie tworzenia – i dobrze jej się to udaje.
Początkowo Agnieszka Drotkiewicz podchodzi do wywiadu z pozycji krytyka literackiego, sięga do powieści Masłowskiej, szuka możliwych odczytań, cytuje wywiady. Z czasem rozluźnia nieco atmosferę, pozwala na odejście od konkretnych tytułów, a nawet uaktywnia wizerunek siebie (jako koleżanki Masłowskiej ze studiów, czy – również pisarki): dzięki temu dyskusje sporo zyskują, stają się swobodniejsze i bardziej ciekawe z punktu widzenia czytelników. W tomie pojawia się też trafna ocena dzisiejszego rynku wydawniczego. Masłowska na poważnie, w niesterowanej względami marketingowymi rozmowie, jest równie interesująca jak Masłowska-stylizatorka językowych obrazów świata w powieściach. Ma do powiedzenia sporo ważnych rzeczy na temat kondycji literatury, pracy pisarza czy socjologicznych obserwacji. „Dusza światowa” skłania do polemik i pozwala zwrócić uwagę na literackie aspekty pisania, jakby na przekór dzisiejszym obrazom pisarzy w mediach. Zamiast rozwodzić się nad postawami kolejnych bohaterów, Dorota Masłowska stara się choć odrobinę wytłumaczyć otaczający ich świat – i to podejście, tak dalekie od zachowań zadufanych literatów, jest wyznacznikiem świetnej „Duszy światowej”.
poniedziałek, 9 września 2013
Agnieszka Tyszka: Mejle na miotle
Akapit Press, Łódź 2013.
Czarownice na wakacjach
Młodzi ludzie mieliby tyle atrakcyjnych pomysłów na życie, gdyby nie musieli przejmować się szkołą… Amanda na przykład zajęłaby się imprezowaniem i tańcem flamenco. Nie może – poprawka z historii skutecznie psuje jej plany. A historii Amanda po prostu nie znosi. W wakacje ma przygotować pracę o prześladowaniach czarownic. Temat, który wpisuje się w zainteresowania Kornelii, przyjaciółki Amandy i dramatopisarki, Amandzie wydaje się nudny – ale dziewczyna nie ma wyjścia i latem u ciotki Sydonii musi zgłębiać tajniki czarów. Nieoczekiwanie pomaga jej w tym otoczenie: sama ciotka w środku nocy zbiera z przyjaciółkami zioła w lesie, wiejskie baby wydają wyroki na każdego, kto ośmiela się być inny, a do tego Amanda otrzymuje serię maili pisanych przedziwnym archaicznym stylem – maili zawierających enigmatyczne wskazówki, podsumowania wydarzeń czy porady. Wszystkie jednak trzeba dokładnie interpretować, a czasem czytać po kilka razy, żeby zrozumieć ich przesłanie. Amanda, chcąc nie chcąc, wkracza w świat, od którego stroniła.
W „Mejlach na miotle” Agnieszka Tyszka powraca do bohaterek z „Kredensu pod Grunwaldem” – i jest to powrót udany. Tym razem Kornelia pozostaje w cieniu przyjaciółki: nic dziwnego, udało jej się pokonać wiele problemów, wiedzie teraz ustabilizowane i szczęśliwe życie i może pomagać innym. Jak i w „Kredensie”, porusza w „Mejlach” Tyszka temat przemocy domowej. Poprzednio ojczym Kornelii uniemożliwiał normalną egzystencję bohaterkom. Teraz rolę złego przejmuje ojciec Amandy, który nade wszystko lubi rządzić i kompletnie nie zwraca uwagi na potrzeby żony i córki. Tyranizuje je, przejmuje nad nimi kontrolę i nie dopuszcza do głosu. Uzależnia je od siebie finansowo i zabiera wolność, o czym boleśnie obie się przekonają. Autorka postawiła tym razem na inną formę toksycznego związku dorosłych i takim obrazkiem chce przestrzec odbiorczynie przed pochopnymi decyzjami. Podpowiada też drogi ocalenia, choć doskonale wie, że uratować ofiary tego rodzaju przemocy jest bardzo trudno. W „Mejlach na miotle” wcale nie ma wielu ostrzegawczych scen – to zaledwie kilka kadrów, które przemówią do wyobraźni czytelniczek. Tyszka bardziej wskazuje potrzebę zmian niż poucza, czym może się skończyć uleganie surowemu człowiekowi – jednak nie sposób w lekturze pominąć tej warstwy.
Poza tym powieść koncentruje się na uczuciach, jak to często u tej autorki bywa. Amanda wkracza w nieznane sobie sytuacje i odkrywa uroki „czarów” – maile i wiedza z zakresu zielarstwa to wabiki dla czytelniczek zapatrzonych w temat, a przy tym też próba zainteresowania młodzieży tradycją czy fragmentem historii. Ta magiczna aura ma urozmaicić schematy fabularne, stworzyć nowe tło dla kolejnych opowieści. Amanda to bohaterka niezbyt zachęcająca, przynajmniej dla dziewczyn zainteresowanych czymś więcej niż imprezami, kosmetykami i modą – Agnieszka Tyszka zmusza ją zatem do pobytu w obcym środowisku. Nie chodzi jej o radykalną przemianę postaci, a o wskazanie możliwości. Do metamorfozy może dojdzie – ale nie będzie ona narzucana nikomu, Tyszka stroni od pogadanek, przez co cenią ją młode odbiorczynie. „Mejle na miotle” to kolejna krótka powieść tej autorki. Agnieszka Tyszka daje się poznać jako autorka sprawnie operująca wrażliwością i oryginalnym tłem wydarzeń. Stara się unikać jednoznacznych sytuacji, a zdarza się też, że sięga po rozwiązania niewytłumaczalne na drodze rozumowej – nie inaczej jest i w „Mejlach”. Nie ma wątpliwości, że nowa książka spodoba się czytelniczkom, bo Agnieszka Tyszka potrafi pisać zajmująco i z pasją. To widać po „Mejlach na miotle”.
Czarownice na wakacjach
Młodzi ludzie mieliby tyle atrakcyjnych pomysłów na życie, gdyby nie musieli przejmować się szkołą… Amanda na przykład zajęłaby się imprezowaniem i tańcem flamenco. Nie może – poprawka z historii skutecznie psuje jej plany. A historii Amanda po prostu nie znosi. W wakacje ma przygotować pracę o prześladowaniach czarownic. Temat, który wpisuje się w zainteresowania Kornelii, przyjaciółki Amandy i dramatopisarki, Amandzie wydaje się nudny – ale dziewczyna nie ma wyjścia i latem u ciotki Sydonii musi zgłębiać tajniki czarów. Nieoczekiwanie pomaga jej w tym otoczenie: sama ciotka w środku nocy zbiera z przyjaciółkami zioła w lesie, wiejskie baby wydają wyroki na każdego, kto ośmiela się być inny, a do tego Amanda otrzymuje serię maili pisanych przedziwnym archaicznym stylem – maili zawierających enigmatyczne wskazówki, podsumowania wydarzeń czy porady. Wszystkie jednak trzeba dokładnie interpretować, a czasem czytać po kilka razy, żeby zrozumieć ich przesłanie. Amanda, chcąc nie chcąc, wkracza w świat, od którego stroniła.
W „Mejlach na miotle” Agnieszka Tyszka powraca do bohaterek z „Kredensu pod Grunwaldem” – i jest to powrót udany. Tym razem Kornelia pozostaje w cieniu przyjaciółki: nic dziwnego, udało jej się pokonać wiele problemów, wiedzie teraz ustabilizowane i szczęśliwe życie i może pomagać innym. Jak i w „Kredensie”, porusza w „Mejlach” Tyszka temat przemocy domowej. Poprzednio ojczym Kornelii uniemożliwiał normalną egzystencję bohaterkom. Teraz rolę złego przejmuje ojciec Amandy, który nade wszystko lubi rządzić i kompletnie nie zwraca uwagi na potrzeby żony i córki. Tyranizuje je, przejmuje nad nimi kontrolę i nie dopuszcza do głosu. Uzależnia je od siebie finansowo i zabiera wolność, o czym boleśnie obie się przekonają. Autorka postawiła tym razem na inną formę toksycznego związku dorosłych i takim obrazkiem chce przestrzec odbiorczynie przed pochopnymi decyzjami. Podpowiada też drogi ocalenia, choć doskonale wie, że uratować ofiary tego rodzaju przemocy jest bardzo trudno. W „Mejlach na miotle” wcale nie ma wielu ostrzegawczych scen – to zaledwie kilka kadrów, które przemówią do wyobraźni czytelniczek. Tyszka bardziej wskazuje potrzebę zmian niż poucza, czym może się skończyć uleganie surowemu człowiekowi – jednak nie sposób w lekturze pominąć tej warstwy.
Poza tym powieść koncentruje się na uczuciach, jak to często u tej autorki bywa. Amanda wkracza w nieznane sobie sytuacje i odkrywa uroki „czarów” – maile i wiedza z zakresu zielarstwa to wabiki dla czytelniczek zapatrzonych w temat, a przy tym też próba zainteresowania młodzieży tradycją czy fragmentem historii. Ta magiczna aura ma urozmaicić schematy fabularne, stworzyć nowe tło dla kolejnych opowieści. Amanda to bohaterka niezbyt zachęcająca, przynajmniej dla dziewczyn zainteresowanych czymś więcej niż imprezami, kosmetykami i modą – Agnieszka Tyszka zmusza ją zatem do pobytu w obcym środowisku. Nie chodzi jej o radykalną przemianę postaci, a o wskazanie możliwości. Do metamorfozy może dojdzie – ale nie będzie ona narzucana nikomu, Tyszka stroni od pogadanek, przez co cenią ją młode odbiorczynie. „Mejle na miotle” to kolejna krótka powieść tej autorki. Agnieszka Tyszka daje się poznać jako autorka sprawnie operująca wrażliwością i oryginalnym tłem wydarzeń. Stara się unikać jednoznacznych sytuacji, a zdarza się też, że sięga po rozwiązania niewytłumaczalne na drodze rozumowej – nie inaczej jest i w „Mejlach”. Nie ma wątpliwości, że nowa książka spodoba się czytelniczkom, bo Agnieszka Tyszka potrafi pisać zajmująco i z pasją. To widać po „Mejlach na miotle”.
niedziela, 8 września 2013
Rebecca Otowa: W Japonii, czyli w domu. Amerykanka w Kraju Kwitnącej Wiśni
Świat Książki, Warszawa 2013.
Egzotyka codzienna
Zwierzenia cudzoziemców, którzy opuścili rodzinny kraj i postanowili osiedlić się w nowym miejscu i przyswoić zupełnie obcą kulturę bywają różne. Niektórzy zwracają uwagę na komiczny aspekt życia gdzieś indziej, inni stale przypominają o wyzwaniach, jakie niesie ze sobą codzienność, jeszcze inni stawiają na prywatność. Rebecca Otowa w tomie „W Japonii, czyli w domu. Amerykanka w Kraju Kwitnącej Wiśni” zdecydowała się na drobne, eseistyczne i uogólniane komentarze, niepozbawione rysu jednostkowości, ale też nieprzesadnie voyeurystyczne. Jej książka nie jest reportażowym zapisem z prób aklimatyzowania się na japońskiej wsi, raczej zbiorem rzeczowych przemyśleń i konkretnych spostrzeżeń nawiązujących do specyfiki życia w Japonii. Autorka odrzuca postawę zdumionej innością turystki, pisze z perspektywy osoby doskonale już znającej japońskie realia, wrośniętej w nową kulturę i unikającej ekstremalnych wrażeń. Obywatelka świata, która na studiach trafiła do japońskiego domu, wyszła za mąż za Japończyka i stała się częścią rodu o kilkunastopokoleniowej historii ze stoickim spokojem i bez euforii przedstawia swoje zwyczajne życie.
Książka składa się z krótkich opisów, w których próba przybliżenia japońskiej tradycji silniejsza jest niż chęć personalizowania doświadczeń. Otowa oprowadza czytelników po kolejnych pomieszczeniach domowych (przy czym skupia się na tych powszechnie znanych, jak kuchnia, łazienka czy sypialnia, pomija natomiast egzotyczne – jak spiżarnię na ryż). Ciekawość może wzbudzać starannie rozrysowany plan domu. Autorka pokazuje odstępstwa od świata, który znała wcześniej, i przyznaje się do zmian, które wprowadziła do domu męża. Opowiada o sąsiadach i o ogrodach, o zmieniających się porach roku, o zwyczajach i obrzędach. Zwraca uwagę na detale, na przykład drzwi w domu – nawiązuje też do przeszłości oraz do obecności duchów przodków. Nie wychodzi poza własny dom. Wydaje się już być integralną częścią japońskiej kultury. Tylko czasami wyrywa jej się niechciane westchnienie za amerykańskimi udogodnieniami.
Przez cały czas Rebecca Otowa bardzo mocno trzyma się tematów dotyczących obyczajowości, ale też równie silnie uważa, by nie zdradzać szczegółów ze swojego rodzinnego życia. Pilnie strzeże prywatności, odbiorcy niewiele dowiedzą się o jej egzystencji. Wyjątek stanowią relacje z teściową: Otowa z delikatnym uśmiechem przypomina, jak była szkolona na Japonkę przez matkę męża. Chociaż bez trudu da się w drobnych opisach wychwycić konflikt między kobietami, autorka łagodzi go i nikogo nie oskarża, ewentualne spory składając na karb różnic kulturowych. To podejście również zdradza, jak ważna dla autorki jest dyskrecja i sfera prywatna wszystkich domowników. Jedynie krótki tekst poświęca przodkom, zdając sobie sprawę, jak rzadka jest znajomość historii rodów do kilkunastu pokoleń wstecz w Ameryce.
To książka daleka od podróżniczych opowieści, ale też równie odległa od narracji osób, które wybrały mieszkanie w innym kraju. Autorce nie zależy na uchwyceniu podobieństw i różnic między kulturami. W pewien sposób wypełnia lukę na rynku wydawniczym – pokazuje bowiem te fragmenty egzystencji, które zwykle umykają prowadzącym dzienniki jako zbyt mało widowiskowe, nieatrakcyjne czy pozbawione anegdotycznego charakteru. Należy też zauważyć, że jedynie kilkanaście zdjęć znajduje się w tomie, kiedy autorka chce przedstawić jakiś element kultury japońskiej, po prostu go rysuje. Zdarza się, że wpływa w ten sposób na wyobraźnię czytelników, na przykład kiedy ilustruje znaki japońskiego alfabetu. „W Japonii, czyli w domu” to rzeczywiście opowieść domowa, kojarząca się z ciepłem, spokojem i brakiem wielkich problemów. To wyciszająca lektura. Mieszczą się w niej ciekawostki i próby zaprezentowania zwyczajnej egzystencji na japońskiej prowincji – egzotyka zatem miesza się tu z codziennością, zapewniając połączenie atrakcyjne dla odbiorców.
Egzotyka codzienna
Zwierzenia cudzoziemców, którzy opuścili rodzinny kraj i postanowili osiedlić się w nowym miejscu i przyswoić zupełnie obcą kulturę bywają różne. Niektórzy zwracają uwagę na komiczny aspekt życia gdzieś indziej, inni stale przypominają o wyzwaniach, jakie niesie ze sobą codzienność, jeszcze inni stawiają na prywatność. Rebecca Otowa w tomie „W Japonii, czyli w domu. Amerykanka w Kraju Kwitnącej Wiśni” zdecydowała się na drobne, eseistyczne i uogólniane komentarze, niepozbawione rysu jednostkowości, ale też nieprzesadnie voyeurystyczne. Jej książka nie jest reportażowym zapisem z prób aklimatyzowania się na japońskiej wsi, raczej zbiorem rzeczowych przemyśleń i konkretnych spostrzeżeń nawiązujących do specyfiki życia w Japonii. Autorka odrzuca postawę zdumionej innością turystki, pisze z perspektywy osoby doskonale już znającej japońskie realia, wrośniętej w nową kulturę i unikającej ekstremalnych wrażeń. Obywatelka świata, która na studiach trafiła do japońskiego domu, wyszła za mąż za Japończyka i stała się częścią rodu o kilkunastopokoleniowej historii ze stoickim spokojem i bez euforii przedstawia swoje zwyczajne życie.
Książka składa się z krótkich opisów, w których próba przybliżenia japońskiej tradycji silniejsza jest niż chęć personalizowania doświadczeń. Otowa oprowadza czytelników po kolejnych pomieszczeniach domowych (przy czym skupia się na tych powszechnie znanych, jak kuchnia, łazienka czy sypialnia, pomija natomiast egzotyczne – jak spiżarnię na ryż). Ciekawość może wzbudzać starannie rozrysowany plan domu. Autorka pokazuje odstępstwa od świata, który znała wcześniej, i przyznaje się do zmian, które wprowadziła do domu męża. Opowiada o sąsiadach i o ogrodach, o zmieniających się porach roku, o zwyczajach i obrzędach. Zwraca uwagę na detale, na przykład drzwi w domu – nawiązuje też do przeszłości oraz do obecności duchów przodków. Nie wychodzi poza własny dom. Wydaje się już być integralną częścią japońskiej kultury. Tylko czasami wyrywa jej się niechciane westchnienie za amerykańskimi udogodnieniami.
Przez cały czas Rebecca Otowa bardzo mocno trzyma się tematów dotyczących obyczajowości, ale też równie silnie uważa, by nie zdradzać szczegółów ze swojego rodzinnego życia. Pilnie strzeże prywatności, odbiorcy niewiele dowiedzą się o jej egzystencji. Wyjątek stanowią relacje z teściową: Otowa z delikatnym uśmiechem przypomina, jak była szkolona na Japonkę przez matkę męża. Chociaż bez trudu da się w drobnych opisach wychwycić konflikt między kobietami, autorka łagodzi go i nikogo nie oskarża, ewentualne spory składając na karb różnic kulturowych. To podejście również zdradza, jak ważna dla autorki jest dyskrecja i sfera prywatna wszystkich domowników. Jedynie krótki tekst poświęca przodkom, zdając sobie sprawę, jak rzadka jest znajomość historii rodów do kilkunastu pokoleń wstecz w Ameryce.
To książka daleka od podróżniczych opowieści, ale też równie odległa od narracji osób, które wybrały mieszkanie w innym kraju. Autorce nie zależy na uchwyceniu podobieństw i różnic między kulturami. W pewien sposób wypełnia lukę na rynku wydawniczym – pokazuje bowiem te fragmenty egzystencji, które zwykle umykają prowadzącym dzienniki jako zbyt mało widowiskowe, nieatrakcyjne czy pozbawione anegdotycznego charakteru. Należy też zauważyć, że jedynie kilkanaście zdjęć znajduje się w tomie, kiedy autorka chce przedstawić jakiś element kultury japońskiej, po prostu go rysuje. Zdarza się, że wpływa w ten sposób na wyobraźnię czytelników, na przykład kiedy ilustruje znaki japońskiego alfabetu. „W Japonii, czyli w domu” to rzeczywiście opowieść domowa, kojarząca się z ciepłem, spokojem i brakiem wielkich problemów. To wyciszająca lektura. Mieszczą się w niej ciekawostki i próby zaprezentowania zwyczajnej egzystencji na japońskiej prowincji – egzotyka zatem miesza się tu z codziennością, zapewniając połączenie atrakcyjne dla odbiorców.
sobota, 7 września 2013
Anna Łacina: Miłość pod Psią Gwiazdą
Nasza Księgarnia, Warszawa 2013.
Odcienie życia
W świat nastoletnich problemów Anna Łacina wkracza odważnie. Nie zamierza trywializować zmartwień młodzieży i sprowadzać wszystkiego do pierwszych miłostek i popełnianych bez przerwy błędów. Uczy swoich bohaterów kreatywności (by wydostali się jakoś ze szkolnych tarapatów) i odwagi (by mogli spełniać najśmielsze marzenia). W ten sposób prowadzi ich też do wielkich rozczarowań, ale lekcje życia, jako momenty zrywania z dzieciństwem, będą przed odbiorców bardzo cenione.
Łacina powraca do czasów, w których trzeba się było trochę wysilić, żeby zdobyć serce i uznanie u przedstawicieli płci przeciwnej. Zaczyna się od znalezionego wiersza romantycznej nastolatki. I chociaż w erze internetu nawiązanie znajomości nie powinno być trudne, autorka komplikuje bohaterom sprawę. Dziewczyna – Magda – jest nieśmiała i niepewna własnej wartości. Chłopakowi – Andrzejowi – daleko do obiektów westchnień klasowych piękności. On chce zwrócić na siebie jej uwagę, ona nie wierzy, że mogłaby się podobać. A to zaledwie jeden z wielu motywów, którymi Anna Łacina buduje fabułę. Warto podkreślić, że w tomie mieszają się tematy młodzieżowe i dorosłe problemy – z przedstawicieli starszego pokolenia próbuje autorka dość skutecznie stworzyć lustro, by wskazać młodym ludziom, jakich dróg lepiej nie wybierać. I tak pojawia się tu rozgoryczona Luśka, która wszystkie siły poświęca na usługiwanie bratu (przy okazji starając się rozbić jego małżeństwo), czy mama Magdy, wyzwolona, ale niespecjalnie szczęśliwa przez brak życiowej stabilizacji. Zaogniają się konflikty na linii dzieci-rodzice i pojawiają się rozmaite pokoleniowe spory. Magda zyskuje sposób, by spotkać się z dawno niewidzianym a idealizowanym ojcem, a Luśka nie dostrzega żadnej z zalet bratanka. W zestaw tematów obyczajowych Łacina bardzo zgrabnie wplata wątek niechcianych zwierząt. Jedna z bohaterek bardzo mocno angażuje się w pracę w schronisku – a w książce całkiem otwarcie przewijają się sugestie, jak pomagać porzuconym psiakom. Opisuje to Anna Łacina nie z pozycji mentora i pedagoga, a dzięki temu też bardzo przekonująco – ten temat z pewnością trafi do odbiorców. W „Miłości pod Psią Gwiazdą” znaleźć można też zagadnienia nierozwiązane i motywy do przemyślenia (niby pozbawiona sensu wiara w zabobony), świat nie skupia się wokół randek i miłostek. Co więcej, dla autorki bardziej istotne jest codzienne życie, wolne od romantycznych uniesień: nawet zauroczenia będą tu zwyczajne, kiedy już wyjdą z fazy ekscytującego podrywu. Taka zmiana perspektywy przyda się i spodoba zwłaszcza odbiorczyniom myślącym, wrażliwym i pozbawionym entuzjastycznego nastawienia do spraw sercowych. Anna Łacina w poszukiwaniu równowagi między romansami i życiem przekonuje się, że to drugie bywa znacznie bardziej ciekawe – chociaż równie trudne.
„Miłość pod Psią Gwiazdą” dzięki obecności wielu wątków przez cały czas trzyma w napięciu. Akcja rozgrywa się na wielu poziomach i angażuje wielu bohaterów widzianych z różnych perspektyw – staje się zatem ciekawym doświadczeniem lekturowym. Łacina wykorzystuje silne nacechowanie emocjonalne jako sposób na zdobycie wiernych czytelniczek. Nie obiecuje łatwych rozwiązań ani cukierkowych scenek i stanowi bardzo miłą alternatywę dla powieści pop. „Miłość pod Psią Gwiazdą” jest książką dojrzałą i mocną, a jednocześnie klasyczną w tonie: nie ma w niej wykroczeń przeciwko literackim schematom, ale nie znajdzie się też przypochlebiania masowym gustom. Anna Łacina pozwala toczyć się historii momentami gorzkiej i sprawia, że czytelniczki bardzo przywiązują się do wyrazistych postaci. Nie wszystko rozegra się tak, jak się wydaje na początku: powieść nie imituje baśni, ma za to zbliżać się do realizmu. Sprawdza się zatem i jako czytadło obyczajowe dla młodzieży, i jako źródło bolesnej czasem wiedzy o świecie. W gęstej narracji Anna Łacina przemyca wskazówki i podpowiedzi – ale uświadamia też odbiorczyniom, że uniwersalne rozwiązania nie istnieją. To książka, którą nastolatki myślące wręcz pokochają.
Odcienie życia
W świat nastoletnich problemów Anna Łacina wkracza odważnie. Nie zamierza trywializować zmartwień młodzieży i sprowadzać wszystkiego do pierwszych miłostek i popełnianych bez przerwy błędów. Uczy swoich bohaterów kreatywności (by wydostali się jakoś ze szkolnych tarapatów) i odwagi (by mogli spełniać najśmielsze marzenia). W ten sposób prowadzi ich też do wielkich rozczarowań, ale lekcje życia, jako momenty zrywania z dzieciństwem, będą przed odbiorców bardzo cenione.
Łacina powraca do czasów, w których trzeba się było trochę wysilić, żeby zdobyć serce i uznanie u przedstawicieli płci przeciwnej. Zaczyna się od znalezionego wiersza romantycznej nastolatki. I chociaż w erze internetu nawiązanie znajomości nie powinno być trudne, autorka komplikuje bohaterom sprawę. Dziewczyna – Magda – jest nieśmiała i niepewna własnej wartości. Chłopakowi – Andrzejowi – daleko do obiektów westchnień klasowych piękności. On chce zwrócić na siebie jej uwagę, ona nie wierzy, że mogłaby się podobać. A to zaledwie jeden z wielu motywów, którymi Anna Łacina buduje fabułę. Warto podkreślić, że w tomie mieszają się tematy młodzieżowe i dorosłe problemy – z przedstawicieli starszego pokolenia próbuje autorka dość skutecznie stworzyć lustro, by wskazać młodym ludziom, jakich dróg lepiej nie wybierać. I tak pojawia się tu rozgoryczona Luśka, która wszystkie siły poświęca na usługiwanie bratu (przy okazji starając się rozbić jego małżeństwo), czy mama Magdy, wyzwolona, ale niespecjalnie szczęśliwa przez brak życiowej stabilizacji. Zaogniają się konflikty na linii dzieci-rodzice i pojawiają się rozmaite pokoleniowe spory. Magda zyskuje sposób, by spotkać się z dawno niewidzianym a idealizowanym ojcem, a Luśka nie dostrzega żadnej z zalet bratanka. W zestaw tematów obyczajowych Łacina bardzo zgrabnie wplata wątek niechcianych zwierząt. Jedna z bohaterek bardzo mocno angażuje się w pracę w schronisku – a w książce całkiem otwarcie przewijają się sugestie, jak pomagać porzuconym psiakom. Opisuje to Anna Łacina nie z pozycji mentora i pedagoga, a dzięki temu też bardzo przekonująco – ten temat z pewnością trafi do odbiorców. W „Miłości pod Psią Gwiazdą” znaleźć można też zagadnienia nierozwiązane i motywy do przemyślenia (niby pozbawiona sensu wiara w zabobony), świat nie skupia się wokół randek i miłostek. Co więcej, dla autorki bardziej istotne jest codzienne życie, wolne od romantycznych uniesień: nawet zauroczenia będą tu zwyczajne, kiedy już wyjdą z fazy ekscytującego podrywu. Taka zmiana perspektywy przyda się i spodoba zwłaszcza odbiorczyniom myślącym, wrażliwym i pozbawionym entuzjastycznego nastawienia do spraw sercowych. Anna Łacina w poszukiwaniu równowagi między romansami i życiem przekonuje się, że to drugie bywa znacznie bardziej ciekawe – chociaż równie trudne.
„Miłość pod Psią Gwiazdą” dzięki obecności wielu wątków przez cały czas trzyma w napięciu. Akcja rozgrywa się na wielu poziomach i angażuje wielu bohaterów widzianych z różnych perspektyw – staje się zatem ciekawym doświadczeniem lekturowym. Łacina wykorzystuje silne nacechowanie emocjonalne jako sposób na zdobycie wiernych czytelniczek. Nie obiecuje łatwych rozwiązań ani cukierkowych scenek i stanowi bardzo miłą alternatywę dla powieści pop. „Miłość pod Psią Gwiazdą” jest książką dojrzałą i mocną, a jednocześnie klasyczną w tonie: nie ma w niej wykroczeń przeciwko literackim schematom, ale nie znajdzie się też przypochlebiania masowym gustom. Anna Łacina pozwala toczyć się historii momentami gorzkiej i sprawia, że czytelniczki bardzo przywiązują się do wyrazistych postaci. Nie wszystko rozegra się tak, jak się wydaje na początku: powieść nie imituje baśni, ma za to zbliżać się do realizmu. Sprawdza się zatem i jako czytadło obyczajowe dla młodzieży, i jako źródło bolesnej czasem wiedzy o świecie. W gęstej narracji Anna Łacina przemyca wskazówki i podpowiedzi – ale uświadamia też odbiorczyniom, że uniwersalne rozwiązania nie istnieją. To książka, którą nastolatki myślące wręcz pokochają.
piątek, 6 września 2013
Bill Bryson: W domu. Krótka historia rzeczy codziennego użytku
Zysk i S-ka, Poznań 2013.
Podróż najbliższa
Bill Bryson po zagłębianiu się w różnice kulturowe zwiedzanych krajów oraz po próbie zrozumienia wszechświata, postanawia wybrać się w kolejną podróż bez wychodzenia z domu. Tak rodzi się tom „W domu” o nieco mylącym podtytule „Krótka historia rzeczy codziennego użytku” – nie o rzeczy bowiem autorowi w większości przypadków chodzi, a o rozwój myśli architektonicznej, wynalazków i zwyczajów tak dziś rozpowszechnionych, że niezwracających niczyjej uwagi. Wszystko bardzo zakorzenione jest natomiast w kulturze angielskiej i dla czytelników spoza Wielkiej Brytanii stanowić może dodatkowo ciekawostkę obyczajową. Chociaż Bryson zakłada, że w swojej podróży nie wyjdzie poza ostatnie 150 lat, przekracza czasem tę granicę, by doprawić opowieść atrakcyjnymi dla odbiorców anegdotami.
Książka powodowana jest ciekawością odkrywcy i stanowi jak najbardziej naturalny efekt dotychczasowych poszukiwań autora. Bryson zwraca się w stronę tego, co dla każdego człowieka najbliższe i najbardziej swojskie. Zamiast zapuszczać się w dziennikarsko-reportażowych misjach coraz dalej, wybiera to, co ma pod nosem. I od razu wynotowuje wszelkie dziwności i zmiany, żeby udowodnić czytelnikom, że nie wszystkie znane dziś rozwiązania były oczywiste dla poprzednich pokoleń. Zgodnie z założeniem tytułowym, autor przemieszcza się po własnym domu, przekształconym z dawnej plebanii (nic więc dziwnego, że podróż w czasie rozpoczyna od przeglądu pomysłów duchownych), według planu zabudowań. Rytm tomu wyznaczają nie przedmioty, a kolejne pomieszczenia – a także związane z nimi życiowe funkcje, zwyczaje czy zadania. Autor oprowadza odbiorców po kuchni i jadalni, sypialni i salonie, gabinecie i pokoju dziecięcym, łazience i ubikacji. Każdy przystanek (także w niewymienionych tu miejscach) służy dokładniejszej analizie ludzkich postaw oraz pomysłów ułatwiających funkcjonowanie. Czasem to rozważania na temat widelca, szyb w oknach, spłuczki lub telefonu, innym razem – przegląd obyczajowości (dzieci traktowane jako tania siła robocza, romanse pań z lokajami, oświetlenie i rozwiązania techniczne czy zasady higieny. Bryson nie podporządkowuje się formie i dyktatowi przedmiotów – podąża tylko tam, gdzie dostrzega coś ciekawego. Taka jest zresztą zasada porządkowania materiałów do tej książki: nie pełny obraz dwuwiekowej przeszłości i kompleksowa ocena stylu życia mieszkańców, a luźny przegląd ciekawostek, nowinek (i archaizmów), rozwiązań, które przetrwały do naszych czasów i i ewolucji myśli „domowej”. Bryson jako podróżnik a rebours karmi swoich czytelników ogromną porcją historii obyczajowej (i odrobiną – opowieści o wynalazkach). Czyni to, jak zawsze, z ironią i talentem do wykrywania atrakcyjnych wiadomości. Nie chce żartować za wszelką cenę, ale kiedy tylko dostrzega szansę na uruchomienie poczucia humoru, czyni to bardzo chętnie, przypominając o swoim statusie prześmiewcy, niemal złośliwca. Inteligentny żart w narracji to element, którego odbiorcy Brysona zawsze pożądają – nie zawodzi i w książce „W domu”.
Bill Bryson oprowadza po historii domu i po zmianach, jakie nastąpiły od czasów wiktoriańskich – a jednak nie boi się sięgać do zamierzchłej przeszłości, zdarza mu się, dla przyjemności własnej i czytelników, zahaczyć o tematy spoza interesującego go okresu. Jest znakomitym przewodnikiem-gawędziarzem, odpowiada na niezadawane pytania, a jednocześnie zachęca do tego, by przyjrzeć się historii najbliższego otoczenia – ta bowiem kryje bardzo wiele sekretów i może stać się źródłem licznych wyzwań. Nie trzeba wychodzić z domu, by znaleźć fascynujące ślady przeszłości; przedmioty i miejsca, które wręcz kipią od ludzkiej pomysłowości. Obszerny tom „W domu” jako zbiór spójnych esejów o codziennym życiu staje się kolejną lekturową ucztą.
Podróż najbliższa
Bill Bryson po zagłębianiu się w różnice kulturowe zwiedzanych krajów oraz po próbie zrozumienia wszechświata, postanawia wybrać się w kolejną podróż bez wychodzenia z domu. Tak rodzi się tom „W domu” o nieco mylącym podtytule „Krótka historia rzeczy codziennego użytku” – nie o rzeczy bowiem autorowi w większości przypadków chodzi, a o rozwój myśli architektonicznej, wynalazków i zwyczajów tak dziś rozpowszechnionych, że niezwracających niczyjej uwagi. Wszystko bardzo zakorzenione jest natomiast w kulturze angielskiej i dla czytelników spoza Wielkiej Brytanii stanowić może dodatkowo ciekawostkę obyczajową. Chociaż Bryson zakłada, że w swojej podróży nie wyjdzie poza ostatnie 150 lat, przekracza czasem tę granicę, by doprawić opowieść atrakcyjnymi dla odbiorców anegdotami.
Książka powodowana jest ciekawością odkrywcy i stanowi jak najbardziej naturalny efekt dotychczasowych poszukiwań autora. Bryson zwraca się w stronę tego, co dla każdego człowieka najbliższe i najbardziej swojskie. Zamiast zapuszczać się w dziennikarsko-reportażowych misjach coraz dalej, wybiera to, co ma pod nosem. I od razu wynotowuje wszelkie dziwności i zmiany, żeby udowodnić czytelnikom, że nie wszystkie znane dziś rozwiązania były oczywiste dla poprzednich pokoleń. Zgodnie z założeniem tytułowym, autor przemieszcza się po własnym domu, przekształconym z dawnej plebanii (nic więc dziwnego, że podróż w czasie rozpoczyna od przeglądu pomysłów duchownych), według planu zabudowań. Rytm tomu wyznaczają nie przedmioty, a kolejne pomieszczenia – a także związane z nimi życiowe funkcje, zwyczaje czy zadania. Autor oprowadza odbiorców po kuchni i jadalni, sypialni i salonie, gabinecie i pokoju dziecięcym, łazience i ubikacji. Każdy przystanek (także w niewymienionych tu miejscach) służy dokładniejszej analizie ludzkich postaw oraz pomysłów ułatwiających funkcjonowanie. Czasem to rozważania na temat widelca, szyb w oknach, spłuczki lub telefonu, innym razem – przegląd obyczajowości (dzieci traktowane jako tania siła robocza, romanse pań z lokajami, oświetlenie i rozwiązania techniczne czy zasady higieny. Bryson nie podporządkowuje się formie i dyktatowi przedmiotów – podąża tylko tam, gdzie dostrzega coś ciekawego. Taka jest zresztą zasada porządkowania materiałów do tej książki: nie pełny obraz dwuwiekowej przeszłości i kompleksowa ocena stylu życia mieszkańców, a luźny przegląd ciekawostek, nowinek (i archaizmów), rozwiązań, które przetrwały do naszych czasów i i ewolucji myśli „domowej”. Bryson jako podróżnik a rebours karmi swoich czytelników ogromną porcją historii obyczajowej (i odrobiną – opowieści o wynalazkach). Czyni to, jak zawsze, z ironią i talentem do wykrywania atrakcyjnych wiadomości. Nie chce żartować za wszelką cenę, ale kiedy tylko dostrzega szansę na uruchomienie poczucia humoru, czyni to bardzo chętnie, przypominając o swoim statusie prześmiewcy, niemal złośliwca. Inteligentny żart w narracji to element, którego odbiorcy Brysona zawsze pożądają – nie zawodzi i w książce „W domu”.
Bill Bryson oprowadza po historii domu i po zmianach, jakie nastąpiły od czasów wiktoriańskich – a jednak nie boi się sięgać do zamierzchłej przeszłości, zdarza mu się, dla przyjemności własnej i czytelników, zahaczyć o tematy spoza interesującego go okresu. Jest znakomitym przewodnikiem-gawędziarzem, odpowiada na niezadawane pytania, a jednocześnie zachęca do tego, by przyjrzeć się historii najbliższego otoczenia – ta bowiem kryje bardzo wiele sekretów i może stać się źródłem licznych wyzwań. Nie trzeba wychodzić z domu, by znaleźć fascynujące ślady przeszłości; przedmioty i miejsca, które wręcz kipią od ludzkiej pomysłowości. Obszerny tom „W domu” jako zbiór spójnych esejów o codziennym życiu staje się kolejną lekturową ucztą.
Subskrybuj:
Posty (Atom)