Świat Książki, Warszawa 2014.
Obecność
Nie wszyscy lubią łączenie zwyczajnego życia z elementami fantastyki w powieściach obyczajowych – a Cecelia Ahern udaje, że w obecności upersonifikowanego Życia nie ma nic dziwnego. Jej bohaterka ma sporo problemów – traci zaufanie przyjaciół, tęskni za chłopakiem, z którym rozstała się trzy lata wcześniej i całą swoją egzystencję opiera na kłamstwach. W końcu przy jej boku staje Życie, mężczyzna, który nie pozwoli na kontynuowanie wygodnej dla bohaterki drogi. Życie jest okropny, irytujący i dziwny, w dodatku za każde kłamstwo Lucy ujawnia jedną z jej głęboko skrywanych prawd. To grozi nie tylko towarzyskimi niesnaskami, ale i poważnymi problemami w pracy. Dla Lucy jednak to również szansa na uwolnienie się z pułapki.
Na początku autorka wybiera dość ciekawą strategię w narracji. To Lucy opowiada o sobie i o bliskich – barwnie odmalowuje ich reakcje i stany, po czym dokonuje nagłych przewrotów i koloryzowane historie zamienia w prawdę. Pierwsze wersje brzmią malowniczo i powieściowo. Drugie mocno satyrycznie. Bohaterka próbuje ukryć przed czytelnikami fakt, że nie układa się jej w życiu, po czym szybko zmienia zdanie i przyznaje się do kolejnych intryg. Spotkanie z Życiem w tej książce nikogo nie zdziwi – większość bohaterów miała już kontakt z jego agencją i wie, co to oznacza. Dlatego jedynymi, którym ciężko się będzie pogodzić z tym wątkiem, będą sami odbiorcy. Dlatego też autorka decyduje się na mnożenie szoków, każe Lucy raz po raz przeżywać wstrząsy związane z różnymi dziedzinami życia. Wskazuje obszary, które musiały ucierpieć na nieszczerości – i zmusza do zmian. Lucy nagle traci bezpieczny azyl z kłamstw – i nie może w tej dziedzinie liczyć na wsparcie Życia.
Chociaż ta metafora – upersonifikowane Życie, które ma dosyć złego traktowania i bierze sprawy w swoje ręce – brzmi bardzo naiwnie, książka taka nie jest. Przede wszystkim dzięki gorzkim prawdom zamykanym w prawdziwym świecie Lucy. Bohaterka ucieka przed innymi, tworzy na ich użytek swój fałszywy wizerunek i osiąga w ten sposób dużo – poza wewnętrznym spokojem. Życie staje się tu głosem sumienia, a materialną formę musi przybrać po to, by ujawniać kolejne kłamstwa Lucy. W innym przypadku kobieta nigdy nie zdobyłaby się na przedstawienie takich informacji i naprawdę trudno jej się dziwić. Gorycz bohaterki przenika i do narracji, i do fabuły. Lucy ma problemy w życiu towarzyskim, rodzinnym i zawodowym. Bajkowy pomysł na obecność Życia autorka maskuje skutecznie przedstawianiem mało bajkowych sytuacji z domu i pracy. Tutaj bohaterka sama mierzy się ze scenami rodem z filmów sensacyjnych lub ze zwykłymi przyziemnymi troskami, które ją przerastają.
„Pora na życie” to obyczajówka nie tyle lekka co ostrzegawcza – ale przez dłuższy czas też bardzo zabawna. Ahern nie traci na wiarygodności mimo osobistych kataklizmów Lucy – zachowuje ciekawy portret psychologiczny bohaterki. Nie zamierza w prosty sposób pouczać, za to zgrabnie posługuje się wyolbrzymieniami. Wierzy w swoją postać i daje jej siłę – dzięki czemu obecność Życia przyniesie prawdziwe oczyszczenie. Parę rzeczy może w tomie drażnić i prowokować, ale Cecelia Ahern stawia nie na wygodę czytelników, a na mocne uderzenie. Wychodzi jej to całkiem nieźle, więc „Pora na życie” nie zmęczy.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
sobota, 31 maja 2014
Blue Jeans: Cześć, księżniczko!
Jaguar, Warszawa 2014.
Przyjaźń od środka
To tylko kilka dni. Niedużo, jeśli weźmie się pod uwagę rozmiary powieści. Bardzo dużo, gdy przyjrzeć się uczuciowym przetasowaniom w grupie dobrych przyjaciół. W kilka dni cały świat może się zmienić – i bohaterowie się o tym już wkrótce przekonają. Do tej pory byli po prostu zgraną paczką, grupą ludzi, która lubi się spotykać w swoim gronie. Ale kiedy w grę wchodzi miłość, nawet najsilniejsze przyjaźnie zostają wystawione na poważną próbę. Blue Jeans (Francisco de Paula Fernández) wykorzystuje motyw grupki nastolatków, by zwrócić uwagę na jak najwięcej problemów związanych z dojrzewaniem, związkami, miłością, zazdrością oraz seksem. Tworzy kilka dość przerysowanych, ale przez to bardzo wyrazistych portretów: wielu odbiorców odnajdzie się w tym zestawie. Nieśmiała dziewczyna nieoczekiwanie wpada w oko przystojniakowi, w którym długo się podkochiwała. Kiedy wie, że może liczyć na wzajemność, pojawia się pokusa ze strony atrakcyjnego i przypadkiem spotkanego na imprezie studenta, ale i zagrożenie w postaci przebojowej przyjaciółki. Ta ostatnia odrzucona przez chłopaka nie potrafi pogodzić się z porażką i próbuje wrócić do ukochanego za wszelką cenę. Jedna z bohaterek nie wie, jak zareagować na coraz bardziej natarczywe zaloty trenera siatkówki, inna – z trudem – postanawia na kilka miesięcy opuścić przyjaciół, żeby pomóc ojcu. Każda z postaci ma teraz własne zmartwienia, którymi nie da się łatwo podzielić nawet z najbardziej życzliwymi słuchaczami. Sekrety nie da się łatwo podzielić nawet z najbardziej życzliwymi słuchaczami. Sekrety i niedopowiedzenia zaczynają rozbijać grupę od środka. Szczęście jednych może się wiązać z dramatem drugich, to trudno pogodzić.
Blue Jeans wybrał historie dość typowe, powtarzalne, ale przede wszystkim szczere. Początkowo sięga do zwykłych dylematów młodych ludzi (walka o względy chłopaka, niepewność uczuć, nachalność), by stopniowo przechodzić do coraz bardziej złożonych kwestii. Żeby nie posługiwać się ogólnikami, autor towarzyszy swoim postaciom bez przerwy, jest z nimi dzień w dzień, aż do znudzenia. Pojedyncze scenki nigdy nie zostają tu skrócone czy odarte z mniej ważnych fragmentów rozmów – Blue Jeans chce, żeby odbiorcy jak najpełniej uczestniczyli w życiu postaci. To bowiem sposób, żeby zapewnić im grono kibiców. Nastolatki z pewnością będą się tu angażować emocjonalnie w lekturę, oceniać prezentowane postawy i trzymać kciuki za wybranych bohaterów. Bardzo łatwo też przyjdzie im krytykowanie niektórych decyzji. Blue Jeans zapewnia im natomiast zrozumienie wszystkich motywacji, pragnień oraz zachowań – także w tym celu tak bardzo rozbudowuje kolejne dni.
Młodzi ludzie, chociaż tworzący grupę przyjaciół, stają się w tej powieści coraz bardziej samotni. Nikt nie chce ujawniać własnych lęków, chociaż wiele razy szczera rozmowa pozwoliłaby uniknąć nieporozumień i przykrości. Ale Blue Jeans nie wybiera rozwiązań rodem z amerykańskich seriali, woli jak najbardziej trzymać się prawdziwego życia. Nie może odbiorcom, którzy będą też największymi krytykami, gdy wyczują fałsz, prezentować nieprawdziwych i nieprawdopodobnych scenek – dzięki temu tom „Cześć, księżniczko” wolny jest od obłudy. Ta książka funkcjonuje jak serial dla młodzieży, chociaż od połowy tomu autor zaczyna zapowiadać, że w finale zdarzy się coś, co zmieni życie wszystkich bohaterów. Zamiast budować napięcie tajemniczością i brakiem wypadów w przyszłość, rozdmuchuje oczekiwania, po czym funduje czytelnikom jedną niespodziankę. I chociaż to pierwsza część trylogii, spokojnie wystarczyłaby jako samodzielna powieść. Blue Jeans opowiada tak, by odbiorcy nawet na chwilę nie stracili kontaktu ze światem bohaterów – co tworzy silną więź z postaciami i przybliża ich dylematy.
Przyjaźń od środka
To tylko kilka dni. Niedużo, jeśli weźmie się pod uwagę rozmiary powieści. Bardzo dużo, gdy przyjrzeć się uczuciowym przetasowaniom w grupie dobrych przyjaciół. W kilka dni cały świat może się zmienić – i bohaterowie się o tym już wkrótce przekonają. Do tej pory byli po prostu zgraną paczką, grupą ludzi, która lubi się spotykać w swoim gronie. Ale kiedy w grę wchodzi miłość, nawet najsilniejsze przyjaźnie zostają wystawione na poważną próbę. Blue Jeans (Francisco de Paula Fernández) wykorzystuje motyw grupki nastolatków, by zwrócić uwagę na jak najwięcej problemów związanych z dojrzewaniem, związkami, miłością, zazdrością oraz seksem. Tworzy kilka dość przerysowanych, ale przez to bardzo wyrazistych portretów: wielu odbiorców odnajdzie się w tym zestawie. Nieśmiała dziewczyna nieoczekiwanie wpada w oko przystojniakowi, w którym długo się podkochiwała. Kiedy wie, że może liczyć na wzajemność, pojawia się pokusa ze strony atrakcyjnego i przypadkiem spotkanego na imprezie studenta, ale i zagrożenie w postaci przebojowej przyjaciółki. Ta ostatnia odrzucona przez chłopaka nie potrafi pogodzić się z porażką i próbuje wrócić do ukochanego za wszelką cenę. Jedna z bohaterek nie wie, jak zareagować na coraz bardziej natarczywe zaloty trenera siatkówki, inna – z trudem – postanawia na kilka miesięcy opuścić przyjaciół, żeby pomóc ojcu. Każda z postaci ma teraz własne zmartwienia, którymi nie da się łatwo podzielić nawet z najbardziej życzliwymi słuchaczami. Sekrety nie da się łatwo podzielić nawet z najbardziej życzliwymi słuchaczami. Sekrety i niedopowiedzenia zaczynają rozbijać grupę od środka. Szczęście jednych może się wiązać z dramatem drugich, to trudno pogodzić.
Blue Jeans wybrał historie dość typowe, powtarzalne, ale przede wszystkim szczere. Początkowo sięga do zwykłych dylematów młodych ludzi (walka o względy chłopaka, niepewność uczuć, nachalność), by stopniowo przechodzić do coraz bardziej złożonych kwestii. Żeby nie posługiwać się ogólnikami, autor towarzyszy swoim postaciom bez przerwy, jest z nimi dzień w dzień, aż do znudzenia. Pojedyncze scenki nigdy nie zostają tu skrócone czy odarte z mniej ważnych fragmentów rozmów – Blue Jeans chce, żeby odbiorcy jak najpełniej uczestniczyli w życiu postaci. To bowiem sposób, żeby zapewnić im grono kibiców. Nastolatki z pewnością będą się tu angażować emocjonalnie w lekturę, oceniać prezentowane postawy i trzymać kciuki za wybranych bohaterów. Bardzo łatwo też przyjdzie im krytykowanie niektórych decyzji. Blue Jeans zapewnia im natomiast zrozumienie wszystkich motywacji, pragnień oraz zachowań – także w tym celu tak bardzo rozbudowuje kolejne dni.
Młodzi ludzie, chociaż tworzący grupę przyjaciół, stają się w tej powieści coraz bardziej samotni. Nikt nie chce ujawniać własnych lęków, chociaż wiele razy szczera rozmowa pozwoliłaby uniknąć nieporozumień i przykrości. Ale Blue Jeans nie wybiera rozwiązań rodem z amerykańskich seriali, woli jak najbardziej trzymać się prawdziwego życia. Nie może odbiorcom, którzy będą też największymi krytykami, gdy wyczują fałsz, prezentować nieprawdziwych i nieprawdopodobnych scenek – dzięki temu tom „Cześć, księżniczko” wolny jest od obłudy. Ta książka funkcjonuje jak serial dla młodzieży, chociaż od połowy tomu autor zaczyna zapowiadać, że w finale zdarzy się coś, co zmieni życie wszystkich bohaterów. Zamiast budować napięcie tajemniczością i brakiem wypadów w przyszłość, rozdmuchuje oczekiwania, po czym funduje czytelnikom jedną niespodziankę. I chociaż to pierwsza część trylogii, spokojnie wystarczyłaby jako samodzielna powieść. Blue Jeans opowiada tak, by odbiorcy nawet na chwilę nie stracili kontaktu ze światem bohaterów – co tworzy silną więź z postaciami i przybliża ich dylematy.
piątek, 30 maja 2014
Mark Lamprell: Czysty obłęd
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Co byś zrobił, gdyby…
Michael o mało co nie ginie w wypadku samochodowym. To sprawia, że zaczyna inaczej spoglądać na swoje życie. Nie ma czasu zastanawiać się nad przewartościowaniem egzystencji, nie może też ciągle rozpamiętywać wypadku, bo wydarzenia w jego rodzinie zaczynają toczyć się lawinowo. Córka ma problemy w szkole – oskarżana o rasizm i agresję może nawet zostać usunięta z placówki – a jej wersja wypadków, które zapoczątkowały zmiany, nie jest brana pod uwagę. Syn przechowuje w domu narkotyki w piórniku należącym do przyjaciela. Złośliwy policjant interpretuje wszystko po swojemu i wydaje się, że chciałby pogrążyć Michaela przez ciosy zadawane jego rodzinie. W nagłym koszmarze codzienności nie ma czasu na myślenie o konsekwencjach wypadku, a bohater stara się w tym rozgardiaszu odnaleźć bez uszczerbku na psychice.
Nawet gdyby uznać, że w powieściach takie nagromadzenie wstrząsów jest normalne i zapewnia jedynie barwną fabułę, nie można przeoczyć oryginalnego sposobu prowadzenia narracji. Michael całą historię opowiada, zapośredniczając ją i zwracając się do wyimaginowanego odbiorcy – odbiorcy, który mógłby doświadczyć tego samego. Michael zamienia się w hipnotyzera – zapowiada, co przeżywa jego rozmówca, w narracji wykorzystując własne doznania. Ten styl zapewnia dystans emocjonalny, niezbędny w „Czystym obłędzie”. Poza tym pomysł na formę opowieści budzić będzie zaciekawienie czytelników – to już nie standardowa powieść, której atutem staje się bieg wydarzeń. Ma do zaoferowania znacznie więcej na płaszczyźnie relacji. Michael zmusza odbiorcę do wyobrażenia sobie niewyobrażalnego, do innej oceny wydarzeń. Zmiana perspektywy prowadzi do zmiany odczuć w lekturze – Mark Lamprell chce z humorem prezentować życiowe katastrofy.
Autor przez dynamiczną narrację zawiera z czytelnikami umowę, że nie będzie ich smucił. Zmusi ich do postawienia się w sytuacji bohatera – bo przecież narracja pozwala na dystans Michaelowi, ale zapewnia też silne zaangażowanie emocjonalne odbiorców – a za to nie dostarczy nowych trosk. „Czysty obłęd” ma służyć czystej rozrywce. Stąd biorą się również rozmaite wyostrzenia tematów – nawet największe zmartwienia przestają martwić, gdy są doprowadzone do absurdu – i przez to ośmieszone. Lamprell celowo decyduje się na lekki styl odciągający uwagę od sedna problemów. Forma nie jest tu tylko nośnikiem treści – momentami także ją wynagradza.
Mimo nagromadzenia rodzicielskich zmartwień, Michael nie traci pogody ducha i nie ubolewa nad sobą. Raczej będzie przyglądać się życiu z niedowierzaniem, zdecyduje się na śmiech z rzeczywistości niż na rzeczywiste przeżywanie strachu lub smutku. Nic dziwnego, tu wszystko okazuje się aż absurdalne, „Czysty obłęd” to tytuł idealnie dobrany do podejścia bohatera. To z kolei sprawia, że książka spodoba się miłośnikom czarnego humoru. Ważne jest też to, że Lamprell nie zamierza podlizywać się czytelnikom, nie przeorganizuje dla nich swojego świata, bo wie, że jego siła tkwi w odejściu od zwyczajności pod pozorami jej zachowywania. Decyduje się na fabułę poza nurtem kobiecych czytadeł, zabawną dla każdego, kto pokusi się o odrobinę szaleństwa i zaakceptuje takie szaleństwo w egzystencji Michaela. Lamprell ma narracyjny rozmach, a co najważniejsze – w mało popularnym rodzaju narracji czuje się bardzo swobodnie i nie wypada z przyjętej konwencji. Dzięki temu przekonuje do bohatera, a odbiorcom zapewnia lekturę pełną i kompletną.
Co byś zrobił, gdyby…
Michael o mało co nie ginie w wypadku samochodowym. To sprawia, że zaczyna inaczej spoglądać na swoje życie. Nie ma czasu zastanawiać się nad przewartościowaniem egzystencji, nie może też ciągle rozpamiętywać wypadku, bo wydarzenia w jego rodzinie zaczynają toczyć się lawinowo. Córka ma problemy w szkole – oskarżana o rasizm i agresję może nawet zostać usunięta z placówki – a jej wersja wypadków, które zapoczątkowały zmiany, nie jest brana pod uwagę. Syn przechowuje w domu narkotyki w piórniku należącym do przyjaciela. Złośliwy policjant interpretuje wszystko po swojemu i wydaje się, że chciałby pogrążyć Michaela przez ciosy zadawane jego rodzinie. W nagłym koszmarze codzienności nie ma czasu na myślenie o konsekwencjach wypadku, a bohater stara się w tym rozgardiaszu odnaleźć bez uszczerbku na psychice.
Nawet gdyby uznać, że w powieściach takie nagromadzenie wstrząsów jest normalne i zapewnia jedynie barwną fabułę, nie można przeoczyć oryginalnego sposobu prowadzenia narracji. Michael całą historię opowiada, zapośredniczając ją i zwracając się do wyimaginowanego odbiorcy – odbiorcy, który mógłby doświadczyć tego samego. Michael zamienia się w hipnotyzera – zapowiada, co przeżywa jego rozmówca, w narracji wykorzystując własne doznania. Ten styl zapewnia dystans emocjonalny, niezbędny w „Czystym obłędzie”. Poza tym pomysł na formę opowieści budzić będzie zaciekawienie czytelników – to już nie standardowa powieść, której atutem staje się bieg wydarzeń. Ma do zaoferowania znacznie więcej na płaszczyźnie relacji. Michael zmusza odbiorcę do wyobrażenia sobie niewyobrażalnego, do innej oceny wydarzeń. Zmiana perspektywy prowadzi do zmiany odczuć w lekturze – Mark Lamprell chce z humorem prezentować życiowe katastrofy.
Autor przez dynamiczną narrację zawiera z czytelnikami umowę, że nie będzie ich smucił. Zmusi ich do postawienia się w sytuacji bohatera – bo przecież narracja pozwala na dystans Michaelowi, ale zapewnia też silne zaangażowanie emocjonalne odbiorców – a za to nie dostarczy nowych trosk. „Czysty obłęd” ma służyć czystej rozrywce. Stąd biorą się również rozmaite wyostrzenia tematów – nawet największe zmartwienia przestają martwić, gdy są doprowadzone do absurdu – i przez to ośmieszone. Lamprell celowo decyduje się na lekki styl odciągający uwagę od sedna problemów. Forma nie jest tu tylko nośnikiem treści – momentami także ją wynagradza.
Mimo nagromadzenia rodzicielskich zmartwień, Michael nie traci pogody ducha i nie ubolewa nad sobą. Raczej będzie przyglądać się życiu z niedowierzaniem, zdecyduje się na śmiech z rzeczywistości niż na rzeczywiste przeżywanie strachu lub smutku. Nic dziwnego, tu wszystko okazuje się aż absurdalne, „Czysty obłęd” to tytuł idealnie dobrany do podejścia bohatera. To z kolei sprawia, że książka spodoba się miłośnikom czarnego humoru. Ważne jest też to, że Lamprell nie zamierza podlizywać się czytelnikom, nie przeorganizuje dla nich swojego świata, bo wie, że jego siła tkwi w odejściu od zwyczajności pod pozorami jej zachowywania. Decyduje się na fabułę poza nurtem kobiecych czytadeł, zabawną dla każdego, kto pokusi się o odrobinę szaleństwa i zaakceptuje takie szaleństwo w egzystencji Michaela. Lamprell ma narracyjny rozmach, a co najważniejsze – w mało popularnym rodzaju narracji czuje się bardzo swobodnie i nie wypada z przyjętej konwencji. Dzięki temu przekonuje do bohatera, a odbiorcom zapewnia lekturę pełną i kompletną.
Walter R. Brooks: Życie to cyrk, czyli prosiaczek Fryderyk i miś Freginald
Jaguar, Warszawa 2014.
Urok klasyki
Dla Waltera R. Brooksa nie ma w historiach rzeczy niemożliwych. To oznacza, że bajki dla dzieci wzbogaca o dorosły świat – tyle że w wersji zwierzęcej. W tomie „Życie to cyrk” pozwala zastanowić się nad jakością rozmaitych rozrywek – ale przede wszystkim dostarcza zabawy najmłodszym, prezentując bardzo nietypowy cyrk. Jest w nim lew Leo i miś Freginald (który przez pewien czas miał na imię Luiza). Freginald ma talent poetycki (przynajmniej jak na niedźwiedzia), co sprawia, że do cyrku ściągają tłumy widzów.
Cyrk pana Bumschmidta to marzenie zwierząt. Nie są tu zmuszane do rzeczy, na które nie mają ochoty, mogą też zaprzyjaźniać się z ludźmi i na pewno nie stanowią zagrożenia. Dobroduszność tych bohaterów ktoś może jednak wykorzystać – a wtedy przyda się pomoc Prosiaczka Fryderyka, uznanego detektywa. Fryderyk tym razem do akcji wkracza bardzo późno, co mogłoby zmartwić jego fanów – z drugiej strony jednak Brooks prowadzi historię w znanym stylu, tyle że zwierzęta gospodarskie zastępuje cyrkowymi – to zapewni mu uwagę maluchów. Tom „Życie to cyrk” również zbudowany został na zasadzie przeniesienia najlepszych ludzkich cech na dobrze wychowane zwierzęta, a najgorszych – na pewnych ludzi. Zdarza się bohaterom wpadać w pułapki i stosować rozmaite fortele, by odzyskać wolność – miś Freginald, całkiem jak Fryderyk, budzi sympatię. Nie jest postacią bezbarwną, miewa swoje dziwactwa, ale wie, jak postępować z klasą.
Brooks nie infantylizuje zwierząt w bajkowy sposób, a nadaje im określone charaktery. Stawia je w sytuacjach nietypowych jak na zwierzęta, za to zrozumiałych dla ludzi. Bardzo dba o maniery swoich bohaterów – wiele można by się od nich nauczyć, zwłaszcza po latach, gdy grzeczność w międzyludzkich sytuacjach przestała być oczywistością. To wszystko sprawia, że autor bazuje na niezwykłej naturalności: coś, co nie dziwiłoby między dżentelmenami, również w świecie zwierząt okazuje się jak najbardziej na miejscu. Zwierzęta przeżywają ludzkie przygody, wzbogacone jeszcze o kontekst, który z ludźmi ma mało wspólnego. Technikę tworzenia historii widać tu na przykładzie konstrukcji i zasad działania dobrego cyrku – bohaterowie świetnie się w nim czują i mogą się cieszyć swoim towarzystwem, ciekawą pracą i uznaniem ludzi. Wszelkie problemy rozwiązują między sobą, nie ma tu dodatkowych gatunkowych podziałów – chyba że mają one służyć wydobywaniu humoru.
Bo dla Brooksa ważny jest także śmiech. Tom „Życie to cyrk” przedstawia szereg interesujących doświadczeń misia Freginalda – ale kolejne wydarzenia, poza dostarczaniem odbiorcom dreszczyku emocji, są też oparte na humorze. Dzisiaj narracyjny dowcip dostępny będzie przede wszystkim uważnym czytelnikom, chociaż w książce nie brakuje też scenek budzących uśmiech. Wszędzie tam, gdzie pojawi się Prosiaczek Fryderyk, w końcu musi zrobić się zabawnie. Brooks przyzwyczaja do tego odbiorców. Dzisiaj jego opowieść wydaje się nieco staroświecka – ale ma też sporo uroku ze względu na starannie opowiedzianą i bogatą w różne wątki historię.
Kurt Wiese nie pozostawia wątpliwości: miś Freginald i Fryderyk (a także inni bohaterowie) to prawdziwe zwierzęta – na ilustracjach poza mimiką i ludzkimi postawami nie mają w sobie wiele bajkowości. Sugeruje zatem Wiese prawdziwość tych postaci i oddala je jeszcze bardziej od infantylnych bajek. To rozwiązanie bardzo różni się od typowych propozycji dla dzieci – dlatego też powinno zaciekawić małych czytelników.
Urok klasyki
Dla Waltera R. Brooksa nie ma w historiach rzeczy niemożliwych. To oznacza, że bajki dla dzieci wzbogaca o dorosły świat – tyle że w wersji zwierzęcej. W tomie „Życie to cyrk” pozwala zastanowić się nad jakością rozmaitych rozrywek – ale przede wszystkim dostarcza zabawy najmłodszym, prezentując bardzo nietypowy cyrk. Jest w nim lew Leo i miś Freginald (który przez pewien czas miał na imię Luiza). Freginald ma talent poetycki (przynajmniej jak na niedźwiedzia), co sprawia, że do cyrku ściągają tłumy widzów.
Cyrk pana Bumschmidta to marzenie zwierząt. Nie są tu zmuszane do rzeczy, na które nie mają ochoty, mogą też zaprzyjaźniać się z ludźmi i na pewno nie stanowią zagrożenia. Dobroduszność tych bohaterów ktoś może jednak wykorzystać – a wtedy przyda się pomoc Prosiaczka Fryderyka, uznanego detektywa. Fryderyk tym razem do akcji wkracza bardzo późno, co mogłoby zmartwić jego fanów – z drugiej strony jednak Brooks prowadzi historię w znanym stylu, tyle że zwierzęta gospodarskie zastępuje cyrkowymi – to zapewni mu uwagę maluchów. Tom „Życie to cyrk” również zbudowany został na zasadzie przeniesienia najlepszych ludzkich cech na dobrze wychowane zwierzęta, a najgorszych – na pewnych ludzi. Zdarza się bohaterom wpadać w pułapki i stosować rozmaite fortele, by odzyskać wolność – miś Freginald, całkiem jak Fryderyk, budzi sympatię. Nie jest postacią bezbarwną, miewa swoje dziwactwa, ale wie, jak postępować z klasą.
Brooks nie infantylizuje zwierząt w bajkowy sposób, a nadaje im określone charaktery. Stawia je w sytuacjach nietypowych jak na zwierzęta, za to zrozumiałych dla ludzi. Bardzo dba o maniery swoich bohaterów – wiele można by się od nich nauczyć, zwłaszcza po latach, gdy grzeczność w międzyludzkich sytuacjach przestała być oczywistością. To wszystko sprawia, że autor bazuje na niezwykłej naturalności: coś, co nie dziwiłoby między dżentelmenami, również w świecie zwierząt okazuje się jak najbardziej na miejscu. Zwierzęta przeżywają ludzkie przygody, wzbogacone jeszcze o kontekst, który z ludźmi ma mało wspólnego. Technikę tworzenia historii widać tu na przykładzie konstrukcji i zasad działania dobrego cyrku – bohaterowie świetnie się w nim czują i mogą się cieszyć swoim towarzystwem, ciekawą pracą i uznaniem ludzi. Wszelkie problemy rozwiązują między sobą, nie ma tu dodatkowych gatunkowych podziałów – chyba że mają one służyć wydobywaniu humoru.
Bo dla Brooksa ważny jest także śmiech. Tom „Życie to cyrk” przedstawia szereg interesujących doświadczeń misia Freginalda – ale kolejne wydarzenia, poza dostarczaniem odbiorcom dreszczyku emocji, są też oparte na humorze. Dzisiaj narracyjny dowcip dostępny będzie przede wszystkim uważnym czytelnikom, chociaż w książce nie brakuje też scenek budzących uśmiech. Wszędzie tam, gdzie pojawi się Prosiaczek Fryderyk, w końcu musi zrobić się zabawnie. Brooks przyzwyczaja do tego odbiorców. Dzisiaj jego opowieść wydaje się nieco staroświecka – ale ma też sporo uroku ze względu na starannie opowiedzianą i bogatą w różne wątki historię.
Kurt Wiese nie pozostawia wątpliwości: miś Freginald i Fryderyk (a także inni bohaterowie) to prawdziwe zwierzęta – na ilustracjach poza mimiką i ludzkimi postawami nie mają w sobie wiele bajkowości. Sugeruje zatem Wiese prawdziwość tych postaci i oddala je jeszcze bardziej od infantylnych bajek. To rozwiązanie bardzo różni się od typowych propozycji dla dzieci – dlatego też powinno zaciekawić małych czytelników.
czwartek, 29 maja 2014
Hanna Barełkowska: Nie mażę się, ale marzę o... Rodzice dzieci niepełnosprawnych. Kim są, jak kochają, o czym marzą
Media Rodzina, Poznań 2014.
Zmiana
Hanna Barełkowska nie zamierza użalać się nad sobą, ale szuka zrozumienia – dla siebie oraz wszystkich rodziców niepełnosprawnych dzieci. Książką „Nie mażę się, ale marzę o” próbuje też dodać otuchy połączonym wspólnym trudnym losem. Zajmuje się kolejnymi elementami codzienności – które przy opiece nad niepełnosprawnym dzieckiem urastają do rangi wielkich problemów. Pyta innych o uczucia, przeżycia i doświadczenia – w tej właśnie kolejności. Pozwala się wygadać, wyrzucić z siebie lęki, frustracje i cierpienia, a i dostarczyć energii. To nietypowa książka – naśladuje literaturę psychologiczną, ale zamiast naukowości jest tutaj szczerość rodziców. Barełkowska – matka niepełnosprawnego dziecka – doskonale wie, o czym pisze. Zna największe bolączki rodziców i za każdym razem trafia w sedno przy zadawaniu im prywatnych pytań.
„Nie mażę się, ale marzę o…” to przede wszystkim obraz rodziców, tych, którzy poświęcają siebie dla dziecka. Autorka pozwala rozmówcom na zwierzenia, sprawdza, jak radzą sobie z wyzwaniami i wiadomościami o niepełnosprawności, pracą, kontaktami z przyjaciółmi czy – z własnymi związkami, które nie zawsze wytrzymują podobne próby. Pyta, skąd czerpać siły do codziennej walki i jaką rolę odgrywa religia, co z rodzeństwem dzieci niepełnosprawnych i jak rodzice widzą przyszłość pociech po swojej śmierci. Nie unika Barełkowska tematów trudnych czy nieprzyjemnych, czasami prowokuje bardzo bolesne wyznania – które zwykle mają siłę oczyszczającą. Niepełnosprawne dzieci, przyczyna książkowego spotkania, schodzą tutaj na margines zainteresowań – bardziej liczy się to, jak ich obecność zmienia życie i poglądy rodziców.
Barełkowska odpowiedzi szuka na forach internetowych i w rozmowach, czyta wywiady znanych osób i taki zestaw przytacza do zilustrowania własnych obserwacji. Do tego proponuje coś jeszcze – dzieli się z czytelnikami fragmentami swojego dziennika, zapiskami z chwil, w których nie myślała o tworzeniu książki, a była przede wszystkim zrozpaczoną i przerażoną matką. Z drobnych notatek wyłania się ogromna emocjonalna huśtawka – raz radość przynosi najmniejszy postęp w rozwoju dziecka, innym razem świadomość, że syn nie będzie mógł samodzielnie funkcjonować wywołuje żal lub złość. Barełkowska dzieli się z czytelnikami tym, co dla niej najważniejsze, udostępnia im swoje nieupiększane przeżycia. Zna rozdźwięk między tym, jak miało wyglądać życie, a realiami opieki nad chorym lub niepełnosprawnym dzieckiem – i o tym przez cały czas opowiada. Daje rodzicom prawo do gniewu, przypomina o frustracjach i rozczarowaniach – ale po to, by za chwilę uświadomić im, że w swojej walce nie są sami.
Hanna Barełkowska pisze książkę, którą trudno zaklasyfikować jako popularny gatunek. Naśladuje psychologów, ale stawia na siłę indywidualnych przeżyć i ocen, nie zamierza ludzkiego cierpienia wykorzystywać jako materiału do badawczych analiz. Zbiera różne opinie i zestawia je ze swoimi doświadczeniami. Przedstawia silne emocje, ale nie po to, by doprowadzać odbiorców do łez. Nie upiększa rzeczywistości, chociaż potrafi dostrzec pozytywne strony sytuacji, w której się znalazła. Zamiast taniego optymizmu proponuje czytelnikom rzetelną pociechę – do tej lektury zajrzeć powinni przede wszystkim borykający się z podobnymi problemami. Barełkowska pisze o sobie znanym świecie, a dobór tematów oraz ograniczenie teoretycznych wywodów sprawiają, że „Nie mażę się, ale marzę o…” stanie się dla wielu lekturą przewodnikową. To ciekawa realizacja trudnego zagadnienia.
Zmiana
Hanna Barełkowska nie zamierza użalać się nad sobą, ale szuka zrozumienia – dla siebie oraz wszystkich rodziców niepełnosprawnych dzieci. Książką „Nie mażę się, ale marzę o” próbuje też dodać otuchy połączonym wspólnym trudnym losem. Zajmuje się kolejnymi elementami codzienności – które przy opiece nad niepełnosprawnym dzieckiem urastają do rangi wielkich problemów. Pyta innych o uczucia, przeżycia i doświadczenia – w tej właśnie kolejności. Pozwala się wygadać, wyrzucić z siebie lęki, frustracje i cierpienia, a i dostarczyć energii. To nietypowa książka – naśladuje literaturę psychologiczną, ale zamiast naukowości jest tutaj szczerość rodziców. Barełkowska – matka niepełnosprawnego dziecka – doskonale wie, o czym pisze. Zna największe bolączki rodziców i za każdym razem trafia w sedno przy zadawaniu im prywatnych pytań.
„Nie mażę się, ale marzę o…” to przede wszystkim obraz rodziców, tych, którzy poświęcają siebie dla dziecka. Autorka pozwala rozmówcom na zwierzenia, sprawdza, jak radzą sobie z wyzwaniami i wiadomościami o niepełnosprawności, pracą, kontaktami z przyjaciółmi czy – z własnymi związkami, które nie zawsze wytrzymują podobne próby. Pyta, skąd czerpać siły do codziennej walki i jaką rolę odgrywa religia, co z rodzeństwem dzieci niepełnosprawnych i jak rodzice widzą przyszłość pociech po swojej śmierci. Nie unika Barełkowska tematów trudnych czy nieprzyjemnych, czasami prowokuje bardzo bolesne wyznania – które zwykle mają siłę oczyszczającą. Niepełnosprawne dzieci, przyczyna książkowego spotkania, schodzą tutaj na margines zainteresowań – bardziej liczy się to, jak ich obecność zmienia życie i poglądy rodziców.
Barełkowska odpowiedzi szuka na forach internetowych i w rozmowach, czyta wywiady znanych osób i taki zestaw przytacza do zilustrowania własnych obserwacji. Do tego proponuje coś jeszcze – dzieli się z czytelnikami fragmentami swojego dziennika, zapiskami z chwil, w których nie myślała o tworzeniu książki, a była przede wszystkim zrozpaczoną i przerażoną matką. Z drobnych notatek wyłania się ogromna emocjonalna huśtawka – raz radość przynosi najmniejszy postęp w rozwoju dziecka, innym razem świadomość, że syn nie będzie mógł samodzielnie funkcjonować wywołuje żal lub złość. Barełkowska dzieli się z czytelnikami tym, co dla niej najważniejsze, udostępnia im swoje nieupiększane przeżycia. Zna rozdźwięk między tym, jak miało wyglądać życie, a realiami opieki nad chorym lub niepełnosprawnym dzieckiem – i o tym przez cały czas opowiada. Daje rodzicom prawo do gniewu, przypomina o frustracjach i rozczarowaniach – ale po to, by za chwilę uświadomić im, że w swojej walce nie są sami.
Hanna Barełkowska pisze książkę, którą trudno zaklasyfikować jako popularny gatunek. Naśladuje psychologów, ale stawia na siłę indywidualnych przeżyć i ocen, nie zamierza ludzkiego cierpienia wykorzystywać jako materiału do badawczych analiz. Zbiera różne opinie i zestawia je ze swoimi doświadczeniami. Przedstawia silne emocje, ale nie po to, by doprowadzać odbiorców do łez. Nie upiększa rzeczywistości, chociaż potrafi dostrzec pozytywne strony sytuacji, w której się znalazła. Zamiast taniego optymizmu proponuje czytelnikom rzetelną pociechę – do tej lektury zajrzeć powinni przede wszystkim borykający się z podobnymi problemami. Barełkowska pisze o sobie znanym świecie, a dobór tematów oraz ograniczenie teoretycznych wywodów sprawiają, że „Nie mażę się, ale marzę o…” stanie się dla wielu lekturą przewodnikową. To ciekawa realizacja trudnego zagadnienia.
Maciej Wojtyszko: Bromba i filozofia
Czarna Owca, Warszawa 2014.
Przemyślenia
Bromba gromadzi swoich przyjaciół po to, by dyskutować z nimi na tematy filozoficzne. Nie zagłębia się jednak w konkretne teorie i pojęcia, które przeciętnemu odbiorcy do niczego się nie przydadzą, kieruje się za to ku postawom pozwalającym przynajmniej trochę zrozumieć życie. Bromba stroni od dwóch wielkich pojęć (Człowiek i Bóg), zajmuje się za to elementami logiki, zastanawia się nad sensem zadawania pytań, nad istnieniem jako takim, nad prawdą, rozmową, definicjami, wątpliwościami, nad wolnością czy przemijaniem. Kiedy teoretyczne rozważania robią się zbyt trudne, bohaterowie nie boją się zdecydowanych działań: czasami na przykład trzeba kogoś kopnąć w ogonek, by dyskutować nad postawami i zamiarami. Bromba wie, jak przybliżać swoim przyjaciołom ważne zagadnienia – i jak nakłonić ich do myślenia, bo przecież na myśleniu wszystko się opiera.
Tom „Bromba i filozofia” konstrukcyjnie nie zaskoczy. Bromba spotyka się z bliskimi, żeby podzielić się rozmaitymi poglądami i spostrzeżeniami. Z wymiany zdań zdarza się bohaterom (i czytelnikom) wyciągać ważne wnioski. Z filozoficznego punktu widzenia to dość owocne dyskusje. Każdy rozdział ma formę dialogu na wybrany temat, odrobinę tylko ozdobionego akcją, ale – pozbawiony jest bajkowej fabuły. Świat Bromby zapełniają stworzenia różnych gatunków i różnych umysłowych możliwości – dlatego ich zetknięcie się okazuje się bogate w efekty. Bromba może być zadowolona ze spotkań, podobnie jak inni bohaterowie, którzy zyskają cenną – mimo że z pozoru teoretyczną – wiedzę. Bromba potrafi zmusić do wysiłku intelektualnego – na przykład wtedy, gdy siada, doskonale widoczna, na tarasie, a dla przyjaciół wywiesza kartkę, że nie ma jej w domu. Maciej Wojtyszko wychodzi od prostych skojarzeń, aby pokazać złożoność filozoficznych problemów – i chyba mu się to udaje.
Żeby trochę odciążyć teksty, autor wprowadza po każdym rozdziale notatki bibliotekarza Pućka. Puciek uważnie wysłuchuje dyskusji, ale jego wnioski nie są nigdy prostym skryptem dla czytelników i skrótowym przedstawieniem efektów dyskusji. Puciek nie wartościuje informacji, więc obok filozoficznych i uniwersalnych odkryć przedstawia też zupełnie nieistotne zapiski o uczestnikach spotkań. W ten sposób Wojtyszko może wprowadzić do swojej książki trochę humoru – i przynieść odprężenie po wymagających umysłowego wysiłku rozdziałach. Śledzenie dialogów o tym poziomie teoretyzowania (mimo prób ukazania praktycznej strony filozofii) do łatwych nie należy, dlatego też „Bromba i filozofia” ot tom nie dla każdego – do tej lektury trzeba dojrzeć.
Wojtyszko dodaje także żartobliwe libretto – niemal pozbawioną treści „operę filozoficzną”. Warto jednak przede wszystkim zwrócić uwagę na pierwszy dodatek do tomu – zestaw kilku bardzo krótkich i dających do myślenia dialogów oraz scenek. Na ich podstawie można by zbudować kolejne „filozoficzne” rozdziały. Drobiazgi te charakteryzują się nastawieniem na wyrazistą puentę, ale w odróżnieniu od dowcipów wywołają refleksję zamiast śmiechu. Nie wiadomo, czy zadziałałyby na młodych odbiorców bez wcześniejszego przygotowania i odpowiedniego filozoficznego nastawienia – jako aneks do książki sprawdzają się jednak świetnie i stanowią esencję refleksyjnego oglądu świata. Tom „Bromba i filozofia” nie dostarcza rozrywki, wymaga sporego skupienia i prześledzenia argumentów stosowanych przez bohaterów. Na pewno nie nauczy filozoficznych teorii – za to da pewne pojęcie o tym, czym filozofia jest i do jakich zagadnień może się odnosić.
Przemyślenia
Bromba gromadzi swoich przyjaciół po to, by dyskutować z nimi na tematy filozoficzne. Nie zagłębia się jednak w konkretne teorie i pojęcia, które przeciętnemu odbiorcy do niczego się nie przydadzą, kieruje się za to ku postawom pozwalającym przynajmniej trochę zrozumieć życie. Bromba stroni od dwóch wielkich pojęć (Człowiek i Bóg), zajmuje się za to elementami logiki, zastanawia się nad sensem zadawania pytań, nad istnieniem jako takim, nad prawdą, rozmową, definicjami, wątpliwościami, nad wolnością czy przemijaniem. Kiedy teoretyczne rozważania robią się zbyt trudne, bohaterowie nie boją się zdecydowanych działań: czasami na przykład trzeba kogoś kopnąć w ogonek, by dyskutować nad postawami i zamiarami. Bromba wie, jak przybliżać swoim przyjaciołom ważne zagadnienia – i jak nakłonić ich do myślenia, bo przecież na myśleniu wszystko się opiera.
Tom „Bromba i filozofia” konstrukcyjnie nie zaskoczy. Bromba spotyka się z bliskimi, żeby podzielić się rozmaitymi poglądami i spostrzeżeniami. Z wymiany zdań zdarza się bohaterom (i czytelnikom) wyciągać ważne wnioski. Z filozoficznego punktu widzenia to dość owocne dyskusje. Każdy rozdział ma formę dialogu na wybrany temat, odrobinę tylko ozdobionego akcją, ale – pozbawiony jest bajkowej fabuły. Świat Bromby zapełniają stworzenia różnych gatunków i różnych umysłowych możliwości – dlatego ich zetknięcie się okazuje się bogate w efekty. Bromba może być zadowolona ze spotkań, podobnie jak inni bohaterowie, którzy zyskają cenną – mimo że z pozoru teoretyczną – wiedzę. Bromba potrafi zmusić do wysiłku intelektualnego – na przykład wtedy, gdy siada, doskonale widoczna, na tarasie, a dla przyjaciół wywiesza kartkę, że nie ma jej w domu. Maciej Wojtyszko wychodzi od prostych skojarzeń, aby pokazać złożoność filozoficznych problemów – i chyba mu się to udaje.
Żeby trochę odciążyć teksty, autor wprowadza po każdym rozdziale notatki bibliotekarza Pućka. Puciek uważnie wysłuchuje dyskusji, ale jego wnioski nie są nigdy prostym skryptem dla czytelników i skrótowym przedstawieniem efektów dyskusji. Puciek nie wartościuje informacji, więc obok filozoficznych i uniwersalnych odkryć przedstawia też zupełnie nieistotne zapiski o uczestnikach spotkań. W ten sposób Wojtyszko może wprowadzić do swojej książki trochę humoru – i przynieść odprężenie po wymagających umysłowego wysiłku rozdziałach. Śledzenie dialogów o tym poziomie teoretyzowania (mimo prób ukazania praktycznej strony filozofii) do łatwych nie należy, dlatego też „Bromba i filozofia” ot tom nie dla każdego – do tej lektury trzeba dojrzeć.
Wojtyszko dodaje także żartobliwe libretto – niemal pozbawioną treści „operę filozoficzną”. Warto jednak przede wszystkim zwrócić uwagę na pierwszy dodatek do tomu – zestaw kilku bardzo krótkich i dających do myślenia dialogów oraz scenek. Na ich podstawie można by zbudować kolejne „filozoficzne” rozdziały. Drobiazgi te charakteryzują się nastawieniem na wyrazistą puentę, ale w odróżnieniu od dowcipów wywołają refleksję zamiast śmiechu. Nie wiadomo, czy zadziałałyby na młodych odbiorców bez wcześniejszego przygotowania i odpowiedniego filozoficznego nastawienia – jako aneks do książki sprawdzają się jednak świetnie i stanowią esencję refleksyjnego oglądu świata. Tom „Bromba i filozofia” nie dostarcza rozrywki, wymaga sporego skupienia i prześledzenia argumentów stosowanych przez bohaterów. Na pewno nie nauczy filozoficznych teorii – za to da pewne pojęcie o tym, czym filozofia jest i do jakich zagadnień może się odnosić.
środa, 28 maja 2014
Teri Campbell: Fotografia żywności od kuchni
Galatyka, Łódź 2014.
Zdjęcia na apetyt
Wśród wielu rodzajów fotografii, fotografia żywności wydaje się sztuką najbardziej użytkową – a wśród amatorów robienia zdjęć i najmniej popularną. Nic dziwnego – trudno tak zaaranżować kadr, by przekazywał wspaniały smak potrawy, wzbudzał apetyt i nie pozwalał o sobie zapomnieć. Trudno, a poza tym – po co, skoro przygotowywaniem produktów do zdjęć zajmują się profesjonalni styliści żywności, a niewielu odbiorców docenia udane kompozycje związane z jedzeniem. Jednak tom „Fotografia żywności”, który w wersji warsztatowej ukazał się na polskim rynku, może wzbudzić zainteresowanie – i to niekoniecznie ze względu na fotograficzne poszukiwania, eksperymenty i… oszustwa. Teri Campbell bowiem odsłania przed czytelnikami sekrety warsztatu i pokazuje, do jakich sztuczek trzeba się czasem uciekać, by zdjęcie odniosło określony skutek. To świetny sposób sprawdzenia, jak konkretne składniki jedzeniowej kompozycji działają na odbiorców – i ile z nich nie ma nic wspólnego z dobrą kuchnią ani wspaniałym smakiem. Jeśli ktoś zazdrościłby fotografom żywności dostępu do ulubionych potraw – dość szybko się rozczaruje.
„Fotografia żywności od kuchni” to przegląd wyzwań, przed którymi stają mistrzowie aparatu. Campbell pisze między innymi o fotografowaniu napojów (razem z ruchem, rozpryskiwaniem się ich w szklance czy oszronionym szkłem), o robieniu zdjęć kulkom lodów (które rozpuszczają się pod wpływem ciepła z lamp), o najczęstszym zleceniu przy robieniu zdjęć kawałka pizzy i o całym szeregu innych wyzwań. Szklankę w kształcie serca najłatwiej dziś stworzyć w programie graficznym, do zdjęcia whisky wykorzystać dawną fotografię z pubu, stary stół imitować z powodzeniem mogą deski, a kolor ogórka i pomidora w hamburgerze trzeba koniecznie wzmocnić komputerowo. Autor prezentuje problemy, które nawet nie przyszłyby do głowy odbiorcom – i może im wyjaśniać sekrety tej pracy.
Za każdym razem pojawiają się tu trzy tematy. Jednym, niemal nie do pominięcia, jest oświetlenie – to najlepiej wyjaśniać za pomocą schematu, zainteresowani bez trudu prześledzą stosowane rozwiązania. Na drugim miejscu plasuje się praca nad potrawą. Teri Campbell bardzo dokładnie omawia poszczególne składniki kadru i ich wpływ na odbiorców – uczy wyczulenia na detale i wskazuje elementy decydujące o powodzeniu fotografii. Trzecim ważnym tematem jest tu postprodukcja – czy się to komuś podoba, czy nie, udane zdjęcie powstaje dopiero na etapie obróbki cyfrowej. Tu łączy się z kilku kadrów motyw nalewanego do szklanki mleka, tu ziarenka kawy tracą podstawę w postaci płytki, do której były przyklejone, tu dodaje się trochę mleka przed płatek śniadaniowy, żeby całość wyglądała apetyczniej.
„Fotografia żywności od kuchni” (swoją drogą – brawa za udany tytuł w polskiej wersji językowej) to książka ciekawa nie tylko ze względów fotograficznych. Wprawdzie amatorom byłoby trudno zastosować podawane tu rady w praktyce – ale jednak nie da się tej lektury bez emocji odłożyć. Campbell pozwala inaczej spojrzeć na fotografie żywności w reklamach (bo zwykle do tego celu są wykorzystywane) i próbować odgadnąć tricki stosowane przez grafików. Cała książka zapewnia sporo rozrywki – bo dotyczy zagadnienia dostępnego odbiorcom na wyciągnięcie ręki i rozwiewa wątpliwości z nim związane.
Zdjęcia na apetyt
Wśród wielu rodzajów fotografii, fotografia żywności wydaje się sztuką najbardziej użytkową – a wśród amatorów robienia zdjęć i najmniej popularną. Nic dziwnego – trudno tak zaaranżować kadr, by przekazywał wspaniały smak potrawy, wzbudzał apetyt i nie pozwalał o sobie zapomnieć. Trudno, a poza tym – po co, skoro przygotowywaniem produktów do zdjęć zajmują się profesjonalni styliści żywności, a niewielu odbiorców docenia udane kompozycje związane z jedzeniem. Jednak tom „Fotografia żywności”, który w wersji warsztatowej ukazał się na polskim rynku, może wzbudzić zainteresowanie – i to niekoniecznie ze względu na fotograficzne poszukiwania, eksperymenty i… oszustwa. Teri Campbell bowiem odsłania przed czytelnikami sekrety warsztatu i pokazuje, do jakich sztuczek trzeba się czasem uciekać, by zdjęcie odniosło określony skutek. To świetny sposób sprawdzenia, jak konkretne składniki jedzeniowej kompozycji działają na odbiorców – i ile z nich nie ma nic wspólnego z dobrą kuchnią ani wspaniałym smakiem. Jeśli ktoś zazdrościłby fotografom żywności dostępu do ulubionych potraw – dość szybko się rozczaruje.
„Fotografia żywności od kuchni” to przegląd wyzwań, przed którymi stają mistrzowie aparatu. Campbell pisze między innymi o fotografowaniu napojów (razem z ruchem, rozpryskiwaniem się ich w szklance czy oszronionym szkłem), o robieniu zdjęć kulkom lodów (które rozpuszczają się pod wpływem ciepła z lamp), o najczęstszym zleceniu przy robieniu zdjęć kawałka pizzy i o całym szeregu innych wyzwań. Szklankę w kształcie serca najłatwiej dziś stworzyć w programie graficznym, do zdjęcia whisky wykorzystać dawną fotografię z pubu, stary stół imitować z powodzeniem mogą deski, a kolor ogórka i pomidora w hamburgerze trzeba koniecznie wzmocnić komputerowo. Autor prezentuje problemy, które nawet nie przyszłyby do głowy odbiorcom – i może im wyjaśniać sekrety tej pracy.
Za każdym razem pojawiają się tu trzy tematy. Jednym, niemal nie do pominięcia, jest oświetlenie – to najlepiej wyjaśniać za pomocą schematu, zainteresowani bez trudu prześledzą stosowane rozwiązania. Na drugim miejscu plasuje się praca nad potrawą. Teri Campbell bardzo dokładnie omawia poszczególne składniki kadru i ich wpływ na odbiorców – uczy wyczulenia na detale i wskazuje elementy decydujące o powodzeniu fotografii. Trzecim ważnym tematem jest tu postprodukcja – czy się to komuś podoba, czy nie, udane zdjęcie powstaje dopiero na etapie obróbki cyfrowej. Tu łączy się z kilku kadrów motyw nalewanego do szklanki mleka, tu ziarenka kawy tracą podstawę w postaci płytki, do której były przyklejone, tu dodaje się trochę mleka przed płatek śniadaniowy, żeby całość wyglądała apetyczniej.
„Fotografia żywności od kuchni” (swoją drogą – brawa za udany tytuł w polskiej wersji językowej) to książka ciekawa nie tylko ze względów fotograficznych. Wprawdzie amatorom byłoby trudno zastosować podawane tu rady w praktyce – ale jednak nie da się tej lektury bez emocji odłożyć. Campbell pozwala inaczej spojrzeć na fotografie żywności w reklamach (bo zwykle do tego celu są wykorzystywane) i próbować odgadnąć tricki stosowane przez grafików. Cała książka zapewnia sporo rozrywki – bo dotyczy zagadnienia dostępnego odbiorcom na wyciągnięcie ręki i rozwiewa wątpliwości z nim związane.
Katarzyna Majgier: Ula i Urwisy. Dzieciństwo jest super!
Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.
Uroki szkoły
Kiedy dziecko się cieszy, nie dopuszcza do siebie myśli, że coś mogłoby pójść nie tak. Ula nie może się doczekać pójścia do zerówki i pod koniec wakacji zamęcza już rodziców euforią. Chwali się każdemu tym, co stanie się w najbliższym czasie – ale dni dłużą jej się nie do zniesienia. Dopiero trzynastoletni Mikołaj, kuzyn Urwisów, hamuje entuzjazm dziewczynki. Mikołaj, który w oczach bohaterów jest już prawie dorosły, całe dni spędza ze swoim telefonem komórkowym i nie zwraca uwagi na dzieciaki, mimo że te liczyły na wspólną zabawę. Żeby zyskać spokój od natrętnej Uli, opowiada jej – bez szczegółów – jakie nieprzyjemności czekają ją w szkole. Od tej pory Ula nie ma zamiaru iść do zerówki, zwłaszcza że rewelacje Mikołaja przypadkiem potwierdzają się w różnych rozmowach z dorosłymi.
W drugim tomie historii o Uli dziewczynka jest bardziej dziecięca niż na początku – autorka wyeliminowała z jej wykrzyknień dorosłe i nienaturalne zwroty, więc Ula brzmi jak kilkulatek, w którego łatwiej uwierzyć. Mała bohaterka nie musi już bawić się sama – ani relacjonować przebiegu swoich zabaw – wciąż przebywa z Mirkiem i Sławkiem lub z rodzicami – albo z dziadkami – i tym razem to ona nadaje ton spotkaniom. Mikołaj jest tu przez autorkę mocno wyśmiany – jego portret stanowi satyrę na ponurego gimnazjalistę, który nie zniżyłby się do zabawy z dziećmi, za to cały dzień spędza na esemesowaniu – manifestacji bezsensownego buntu. Czarny charakter na miarę współczesności może rozbawić odbiorców. Podobnie zresztą jak seria nieporozumień, które Katarzyna Majgier wprowadza. Z punktu widzenia Uli rzeczywistość wygląda inaczej niż w ocenie dorosłych. Dziewczynce wydaje się, że można samodzielnie decydować o podjęciu (lub niepodjęciu) nauki – a na zmianę nastawienia do obowiązków szkolnych wpływ mogą mieć prawdziwe drobiazgi. Dla czytelników zabawne będą też stany Uli – dziewczynka najpierw nie może się doczekać pójścia do szkoły, by za moment trwać w zakamieniałym uporze – który to upór da się jednak skruszyć i sprytni dorośli doskonale wiedzą, jak. Ula zaraża entuzjazmem – a gdy przestaje marzyć o pójściu do zerówki, jej nastrój nie udzieli się czytelnikom – dostrzegą oni za to komiczny aspekt sytuacji – i nagłej zmiany. Katarzyna Majgier znalazła również sposób na to, by przemycić w książce kilka ciekawostek na temat szkoły – te maluchy, które jeszcze nie rozpoczęły edukacji, będą zainteresowane zarówno prostymi opowiastkami, jak i… rodzajem właściwego dorosłym wtajemniczenia. Wydaje się, że rodzice wiedzą o szkole coś, z czego kilkulatka nie zdaje sobie sprawy – więc na pewno warto to samodzielnie odkryć.
Ula jest cudownie dziecięca. W tej postaci nie ma przekłamań ani nienaturalności. Ta zwyczajna bohaterka przedstawia swoje pomysły i stany emocjonalne tak, że na pewno zainteresuje nimi małych odbiorców. Katarzyna Majgier udowadnia, że wystarczy codzienność przefiltrować przez spojrzenie dziecka, by uzyskać temat na atrakcyjną serię. W dodatku trudno byłoby sobie wyobrazić lepszy portret Uli niż ten prezentowany na ilustracjach Kasi Kołodziej. Zabawny i optymistyczny tekst w połączeniu z taką szatą graficzną sprawia, że rodzice nie muszą się zastanawiać nad wyborem odpowiedniej lektury dla malucha – mało tego, sami będą się nieźle bawić przy śledzeniu pomysłów Uli. Tomik „Dzieciństwo jest super” to propozycja, która zaciekawi kilkulatki i przekona je do czytania oraz do szkoły.
Uroki szkoły
Kiedy dziecko się cieszy, nie dopuszcza do siebie myśli, że coś mogłoby pójść nie tak. Ula nie może się doczekać pójścia do zerówki i pod koniec wakacji zamęcza już rodziców euforią. Chwali się każdemu tym, co stanie się w najbliższym czasie – ale dni dłużą jej się nie do zniesienia. Dopiero trzynastoletni Mikołaj, kuzyn Urwisów, hamuje entuzjazm dziewczynki. Mikołaj, który w oczach bohaterów jest już prawie dorosły, całe dni spędza ze swoim telefonem komórkowym i nie zwraca uwagi na dzieciaki, mimo że te liczyły na wspólną zabawę. Żeby zyskać spokój od natrętnej Uli, opowiada jej – bez szczegółów – jakie nieprzyjemności czekają ją w szkole. Od tej pory Ula nie ma zamiaru iść do zerówki, zwłaszcza że rewelacje Mikołaja przypadkiem potwierdzają się w różnych rozmowach z dorosłymi.
W drugim tomie historii o Uli dziewczynka jest bardziej dziecięca niż na początku – autorka wyeliminowała z jej wykrzyknień dorosłe i nienaturalne zwroty, więc Ula brzmi jak kilkulatek, w którego łatwiej uwierzyć. Mała bohaterka nie musi już bawić się sama – ani relacjonować przebiegu swoich zabaw – wciąż przebywa z Mirkiem i Sławkiem lub z rodzicami – albo z dziadkami – i tym razem to ona nadaje ton spotkaniom. Mikołaj jest tu przez autorkę mocno wyśmiany – jego portret stanowi satyrę na ponurego gimnazjalistę, który nie zniżyłby się do zabawy z dziećmi, za to cały dzień spędza na esemesowaniu – manifestacji bezsensownego buntu. Czarny charakter na miarę współczesności może rozbawić odbiorców. Podobnie zresztą jak seria nieporozumień, które Katarzyna Majgier wprowadza. Z punktu widzenia Uli rzeczywistość wygląda inaczej niż w ocenie dorosłych. Dziewczynce wydaje się, że można samodzielnie decydować o podjęciu (lub niepodjęciu) nauki – a na zmianę nastawienia do obowiązków szkolnych wpływ mogą mieć prawdziwe drobiazgi. Dla czytelników zabawne będą też stany Uli – dziewczynka najpierw nie może się doczekać pójścia do szkoły, by za moment trwać w zakamieniałym uporze – który to upór da się jednak skruszyć i sprytni dorośli doskonale wiedzą, jak. Ula zaraża entuzjazmem – a gdy przestaje marzyć o pójściu do zerówki, jej nastrój nie udzieli się czytelnikom – dostrzegą oni za to komiczny aspekt sytuacji – i nagłej zmiany. Katarzyna Majgier znalazła również sposób na to, by przemycić w książce kilka ciekawostek na temat szkoły – te maluchy, które jeszcze nie rozpoczęły edukacji, będą zainteresowane zarówno prostymi opowiastkami, jak i… rodzajem właściwego dorosłym wtajemniczenia. Wydaje się, że rodzice wiedzą o szkole coś, z czego kilkulatka nie zdaje sobie sprawy – więc na pewno warto to samodzielnie odkryć.
Ula jest cudownie dziecięca. W tej postaci nie ma przekłamań ani nienaturalności. Ta zwyczajna bohaterka przedstawia swoje pomysły i stany emocjonalne tak, że na pewno zainteresuje nimi małych odbiorców. Katarzyna Majgier udowadnia, że wystarczy codzienność przefiltrować przez spojrzenie dziecka, by uzyskać temat na atrakcyjną serię. W dodatku trudno byłoby sobie wyobrazić lepszy portret Uli niż ten prezentowany na ilustracjach Kasi Kołodziej. Zabawny i optymistyczny tekst w połączeniu z taką szatą graficzną sprawia, że rodzice nie muszą się zastanawiać nad wyborem odpowiedniej lektury dla malucha – mało tego, sami będą się nieźle bawić przy śledzeniu pomysłów Uli. Tomik „Dzieciństwo jest super” to propozycja, która zaciekawi kilkulatki i przekona je do czytania oraz do szkoły.
wtorek, 27 maja 2014
Krystyna Kolińska: Preteksty do wspomnień
Iskry, Warszawa 2014.
Portrety
Tomy wspomnieniowe humanistów w Iskrach przybierają bardzo różne formy. Nie wszyscy autorzy decydują się na rytm klasycznych autobiografii czy na prywatne zwierzenia. Krystyna Kolińska na przykład definiuje siebie przez pryzmat innych – znanych ludzi sztuki, z którymi zetknęła się w życiu zawodowym lub prywatnym. Nie pisze zbyt wiele o własnej egzystencji – chociaż przypomina o codziennie prowadzonych rozmowach i o swojej roli w upowszechnianiu kultury. Jej wspomnienia zamieniają się w portrety, w dodatku – w portrety subiektywne, bez dążenia do kompletności czy biografizowania.
Można by „Preteksty do wspomnień” traktować jako notatki, surowe materiały do felietonów czy bardziej rozbudowanych opowieści. W tomie wprowadzony został podział tematyczny, trochę powiązany z prezentowanymi sylwetkami – ale zawsze Kolińskiej zależy na opowiadaniu o wybranym człowieku. To krótkie scenki, fragmenty spotkań, oceny i drobne refleksje. Rzadko autorka chce przytaczać pełniejsze życiorysy, omawiać dokonania i rozpracowywać twórczość swoich „modeli”. Bywa, że opisuje kontekst przeprowadzanego wywiadu lub przytacza nieformalną rozmowę. Nie przestrzega żadnych kompozycyjnych reguł w kolejnych tekstach – pisze tak, jak widzi konkretną postać. Nie szuka informacji, jeśli sama ich nie zna, przedstawia tylko to, co wie i może ocenić samodzielnie. W ten właśnie sposób jej zapiski zyskują prywatny – a i niepowtarzalny – wymiar.
Pisząc o innych, Krystyna Kolińska zdradza też sporo z własnych przeżyć – zwłaszcza gdy spotkaniom towarzyszą nietypowe okoliczności. Nie prowadzi zapisków zza biurka, nie wszystkie relacje opierają się na „służbowych” podstawach – co oznacza, że w „Pretekstach do wspomnień” znajdzie się też sporo niespodziewanych wyznań. Dzięki temu autorka może unikać powtarzalności i daje czytelnikom szansę podejrzenia niektórych fragmentów z jej życia. Także w chwilach prywatnych zachwytów i wzruszeń Kolińska odrzuca beznamiętny ton, pozwala sobie na drobne odejścia od jednolitego eseistycznego stylu. Czasami rezygnuje z obiektywnego tonu i skostniałych form na rzecz bardziej osobistych opowieści – tym ciekawszy jest jej przegląd sław.
Autorka bardzo dba o kulturę języka. Nie pozwala sobie na niedbałość czy kolokwialny styl, zawsze pamięta o zachowaniu wysokich standardów wypowiedzi – co dawniej nie stanowiło w ogóle tematu do refleksji, a przy dzisiejszej częstej publicystycznej niedbałości przestaje być normą. Krystyna Kolińska prowadzi swoje drobne historie elegancko, nie odbiera czytelnikom zwykłej przyjemności śledzenia narracji. Jednocześnie odrzuca wszelkie indywidualne wyznaczniki stylu, stara się pisać polszczyzną literacką i transparentną, co mylnie sugeruje mniejsze zaangażowanie emocjonalne. Są „Preteksty do wspomnień” opowieściami o ludziach ważnych dla autorki i zestawem zapadających jej w pamięć spotkań. Czytelnicy będą ten tom śledzić zupełnie inaczej, jeśli przedstawione tu sprawy ich nie dotyczą – dostrzegą natomiast, w jaki sposób przekazywać można w lapidarnym skrócie i bez ekscytacji najważniejsze doświadczenia i przeżycia. Krystyna Kolińska pokazuje inną metodę kształtowania autobiografii – przez poszatkowanie wspomnień i przekazywanie ich w maleńkich porcjach – książka staje się zatem atrakcyjna dla wielu odbiorców.
Portrety
Tomy wspomnieniowe humanistów w Iskrach przybierają bardzo różne formy. Nie wszyscy autorzy decydują się na rytm klasycznych autobiografii czy na prywatne zwierzenia. Krystyna Kolińska na przykład definiuje siebie przez pryzmat innych – znanych ludzi sztuki, z którymi zetknęła się w życiu zawodowym lub prywatnym. Nie pisze zbyt wiele o własnej egzystencji – chociaż przypomina o codziennie prowadzonych rozmowach i o swojej roli w upowszechnianiu kultury. Jej wspomnienia zamieniają się w portrety, w dodatku – w portrety subiektywne, bez dążenia do kompletności czy biografizowania.
Można by „Preteksty do wspomnień” traktować jako notatki, surowe materiały do felietonów czy bardziej rozbudowanych opowieści. W tomie wprowadzony został podział tematyczny, trochę powiązany z prezentowanymi sylwetkami – ale zawsze Kolińskiej zależy na opowiadaniu o wybranym człowieku. To krótkie scenki, fragmenty spotkań, oceny i drobne refleksje. Rzadko autorka chce przytaczać pełniejsze życiorysy, omawiać dokonania i rozpracowywać twórczość swoich „modeli”. Bywa, że opisuje kontekst przeprowadzanego wywiadu lub przytacza nieformalną rozmowę. Nie przestrzega żadnych kompozycyjnych reguł w kolejnych tekstach – pisze tak, jak widzi konkretną postać. Nie szuka informacji, jeśli sama ich nie zna, przedstawia tylko to, co wie i może ocenić samodzielnie. W ten właśnie sposób jej zapiski zyskują prywatny – a i niepowtarzalny – wymiar.
Pisząc o innych, Krystyna Kolińska zdradza też sporo z własnych przeżyć – zwłaszcza gdy spotkaniom towarzyszą nietypowe okoliczności. Nie prowadzi zapisków zza biurka, nie wszystkie relacje opierają się na „służbowych” podstawach – co oznacza, że w „Pretekstach do wspomnień” znajdzie się też sporo niespodziewanych wyznań. Dzięki temu autorka może unikać powtarzalności i daje czytelnikom szansę podejrzenia niektórych fragmentów z jej życia. Także w chwilach prywatnych zachwytów i wzruszeń Kolińska odrzuca beznamiętny ton, pozwala sobie na drobne odejścia od jednolitego eseistycznego stylu. Czasami rezygnuje z obiektywnego tonu i skostniałych form na rzecz bardziej osobistych opowieści – tym ciekawszy jest jej przegląd sław.
Autorka bardzo dba o kulturę języka. Nie pozwala sobie na niedbałość czy kolokwialny styl, zawsze pamięta o zachowaniu wysokich standardów wypowiedzi – co dawniej nie stanowiło w ogóle tematu do refleksji, a przy dzisiejszej częstej publicystycznej niedbałości przestaje być normą. Krystyna Kolińska prowadzi swoje drobne historie elegancko, nie odbiera czytelnikom zwykłej przyjemności śledzenia narracji. Jednocześnie odrzuca wszelkie indywidualne wyznaczniki stylu, stara się pisać polszczyzną literacką i transparentną, co mylnie sugeruje mniejsze zaangażowanie emocjonalne. Są „Preteksty do wspomnień” opowieściami o ludziach ważnych dla autorki i zestawem zapadających jej w pamięć spotkań. Czytelnicy będą ten tom śledzić zupełnie inaczej, jeśli przedstawione tu sprawy ich nie dotyczą – dostrzegą natomiast, w jaki sposób przekazywać można w lapidarnym skrócie i bez ekscytacji najważniejsze doświadczenia i przeżycia. Krystyna Kolińska pokazuje inną metodę kształtowania autobiografii – przez poszatkowanie wspomnień i przekazywanie ich w maleńkich porcjach – książka staje się zatem atrakcyjna dla wielu odbiorców.
Sny i tobołki pana Pierdziołki. Powtarzanki i śpiewanki
Zysk i S-ka, Poznań 2014.
(Nie)grzeczne wierszyki
Dlaczego pan Pierdziołka uwielbiany jest przez najmłodszych? Choćby ze względu na imię, które sugeruje zakazaną przez dorosłych niegrzeczność i odejście od kulturalnych zachowań. Intrygująca onomastyka to nie wszystko – również w tomikach można znaleźć przejawy niegrzeczności, bo pan Pierdziołka za nic ma wszelkie nakazy i zakazy, może używać brzydkich wyrazów, a nawet uczyć dzieci wulgarnych rymowanek. Choć brzmieć to może dla niektórych rodziców wręcz szokująco warto pamiętać, że „brzydkie” wierszyki dzieci od zawsze poznawały choćby na podwórku, od bardziej wyszczekanych kolegów. Teraz do dyspozycji mają jeszcze wulgaryzowane kreskówki i internet – stąd nie dziwi już przenikanie tego motywu do literatury czwartej, zwłaszcza jeśli daje się dość prosto przełożyć na poczytność książki. Skoro i tak nie da się uchronić dziecka przed niegrzecznymi rymowankami, nie ma się co bać wpływu pana Pierdziołki na pociechy. Ten bohater pokaże co najwyżej, dlaczego warto umieć samodzielnie czytać – i co można odkryć w lekturach. W tomie „Sny i tobołki pana Pierdziołki. Powtarzanki i śpiewanki” ten rodzaj wierszyków – „wyliczanki niegrzeczne” – zajmuje zaledwie cztery bogato ilustrowane (już grzeczniej) strony, a najbardziej niegrzeczne jest tu nieocenzurowane ku radości dzieci słowo dupa. Dla zbuntowanych kilkulatków może to więc być nagroda za czytanie. Pojawia się tu też odrobina czarnego humoru połączonego z absurdem.
Ciekawe są w tomie wyliczanki pozbawione sensu, złożone z nieistniejących słów – tu dzieci cieszyć się będą samym brzmieniem, a autorzy tomu spróbują utrwalić w ten sposób podwórkowe zabawy. Do tego dochodzi jeszcze jeden element z gatunku wymierających – to wierszyki dotyczące przedstawicieli różnych narodów (wśród nich są „Japońce”, „Szwab”, Cygan, Rusin oraz Żydzi – bez przejmowania się poprawnością polityczną). Na ostatniej stronie mieszczą się jeszcze rymowanki wyśmiewające Hitlera – to już niemal podwórzowa podróż w czasie.
Zasadniczą część tomu stanowią natomiast powtarzanki, wyliczanki i piosenki grzeczne, powszechnie znane (rodzicom i dziadkom na pewno) i powtarzane z pokolenia na pokolenie na podwórkach. To łatwo wpadające w ucho teksty, które czasem pomagają w ćwiczeniu dykcji, czasem służą zabawie czy przydają się w trenowaniu pamięci – nawet powtarzane bez zagłębiania się w treść pozwalają doskonalić koncentrację. Co ciekawe, tam, gdzie pojawiają się rymowanki Jana Grzegorczyka (więc i sam pan Pierdziołka) dynamika tekstu spada, a jakość wyraźnie słabnie – bo zbyt duże jest przywiązanie autora do rymów gramatycznych i banalnych. Natomiast nie ulega wątpliwości, że dzieci znajdą tu sobie ważne i ciekawe dla siebie powtarzanki.
Kasia Cerazy ilustruje ten tom jak na „niegrzeczną” lekturę przystało – decyduje się na rysunki komiksowe, różnymi tłami urozmaica obrazki. Jej bohaterowie stroją tu różne miny, często bawiące przez przerysowanie. Ilustratorka sięga po rozmaite techniki zdobienia tekstów, stara się wywoływać wrażenie dopracowanej brudnopisowości – nie szuka spójności na kolejnych rysunkach, bo każdy odnosi się do określonej rymowanki i nie wiąże z pozostałymi. Całość daje przyjemny efekt nieprzewidywalności, uruchamia wyobraźnię dzieci i pozwala bawić się książką.
„Sny i tobołki pana Pierdziołki” to jeden ze sposobów na zachęcenie dzieci do czytania – ale i szansa na utrwalenie znanych rymowanek i piosenek. Ta książka pomoże maluchom ćwiczyć samodzielne czytanie, przyczyni się też do pracy nad dykcją i pamięcią. Przede wszystkim jednak dostarczy najmłodszym sporo rozrywki z gatunku tych, których dorośli nie będą umieli zrozumieć – ale to przecież dla dzieci przeznaczony jest ten tomik.
(Nie)grzeczne wierszyki
Dlaczego pan Pierdziołka uwielbiany jest przez najmłodszych? Choćby ze względu na imię, które sugeruje zakazaną przez dorosłych niegrzeczność i odejście od kulturalnych zachowań. Intrygująca onomastyka to nie wszystko – również w tomikach można znaleźć przejawy niegrzeczności, bo pan Pierdziołka za nic ma wszelkie nakazy i zakazy, może używać brzydkich wyrazów, a nawet uczyć dzieci wulgarnych rymowanek. Choć brzmieć to może dla niektórych rodziców wręcz szokująco warto pamiętać, że „brzydkie” wierszyki dzieci od zawsze poznawały choćby na podwórku, od bardziej wyszczekanych kolegów. Teraz do dyspozycji mają jeszcze wulgaryzowane kreskówki i internet – stąd nie dziwi już przenikanie tego motywu do literatury czwartej, zwłaszcza jeśli daje się dość prosto przełożyć na poczytność książki. Skoro i tak nie da się uchronić dziecka przed niegrzecznymi rymowankami, nie ma się co bać wpływu pana Pierdziołki na pociechy. Ten bohater pokaże co najwyżej, dlaczego warto umieć samodzielnie czytać – i co można odkryć w lekturach. W tomie „Sny i tobołki pana Pierdziołki. Powtarzanki i śpiewanki” ten rodzaj wierszyków – „wyliczanki niegrzeczne” – zajmuje zaledwie cztery bogato ilustrowane (już grzeczniej) strony, a najbardziej niegrzeczne jest tu nieocenzurowane ku radości dzieci słowo dupa. Dla zbuntowanych kilkulatków może to więc być nagroda za czytanie. Pojawia się tu też odrobina czarnego humoru połączonego z absurdem.
Ciekawe są w tomie wyliczanki pozbawione sensu, złożone z nieistniejących słów – tu dzieci cieszyć się będą samym brzmieniem, a autorzy tomu spróbują utrwalić w ten sposób podwórkowe zabawy. Do tego dochodzi jeszcze jeden element z gatunku wymierających – to wierszyki dotyczące przedstawicieli różnych narodów (wśród nich są „Japońce”, „Szwab”, Cygan, Rusin oraz Żydzi – bez przejmowania się poprawnością polityczną). Na ostatniej stronie mieszczą się jeszcze rymowanki wyśmiewające Hitlera – to już niemal podwórzowa podróż w czasie.
Zasadniczą część tomu stanowią natomiast powtarzanki, wyliczanki i piosenki grzeczne, powszechnie znane (rodzicom i dziadkom na pewno) i powtarzane z pokolenia na pokolenie na podwórkach. To łatwo wpadające w ucho teksty, które czasem pomagają w ćwiczeniu dykcji, czasem służą zabawie czy przydają się w trenowaniu pamięci – nawet powtarzane bez zagłębiania się w treść pozwalają doskonalić koncentrację. Co ciekawe, tam, gdzie pojawiają się rymowanki Jana Grzegorczyka (więc i sam pan Pierdziołka) dynamika tekstu spada, a jakość wyraźnie słabnie – bo zbyt duże jest przywiązanie autora do rymów gramatycznych i banalnych. Natomiast nie ulega wątpliwości, że dzieci znajdą tu sobie ważne i ciekawe dla siebie powtarzanki.
Kasia Cerazy ilustruje ten tom jak na „niegrzeczną” lekturę przystało – decyduje się na rysunki komiksowe, różnymi tłami urozmaica obrazki. Jej bohaterowie stroją tu różne miny, często bawiące przez przerysowanie. Ilustratorka sięga po rozmaite techniki zdobienia tekstów, stara się wywoływać wrażenie dopracowanej brudnopisowości – nie szuka spójności na kolejnych rysunkach, bo każdy odnosi się do określonej rymowanki i nie wiąże z pozostałymi. Całość daje przyjemny efekt nieprzewidywalności, uruchamia wyobraźnię dzieci i pozwala bawić się książką.
„Sny i tobołki pana Pierdziołki” to jeden ze sposobów na zachęcenie dzieci do czytania – ale i szansa na utrwalenie znanych rymowanek i piosenek. Ta książka pomoże maluchom ćwiczyć samodzielne czytanie, przyczyni się też do pracy nad dykcją i pamięcią. Przede wszystkim jednak dostarczy najmłodszym sporo rozrywki z gatunku tych, których dorośli nie będą umieli zrozumieć – ale to przecież dla dzieci przeznaczony jest ten tomik.
poniedziałek, 26 maja 2014
Erica James: Małe szczęścia
Jaguar, Warszawa 2014.
Duże dramaty
W „Małych szczęściach” mnóstwo jest ogromnych nieszczęść i życiowych tragedii. Erica James wprawdzie sugeruje (tonem, gatunkiem i kierunkiem rozwoju akcji), że w przyszłości postara się wyprostować losy postaci, ale bardzo długo zarzuca czytelniczki problemami, które wymagają skupienia i wręcz psychologicznej refleksji – chociaż tu o podpowiedziach psychologów nie ma mowy, bohaterowie muszą samodzielnie radzić sobie z codziennymi wyzwaniami.
Harriet, młoda kobieta, postrzegana jest tu przez dramat rodziny. W wypadku giną jej siostra i szwagier, którzy osierocają dwójkę małych dzieci. Dziećmi tymi ma zająć się Harriet, zgodnie z obietnicą, którą kiedyś dość pochopnie złożyła. Tyle że Harriet nie lubi dzieci i nie nadaje się na ich opiekunkę, co bez przerwy uświadamiają jej bliscy. Rzeczywistość jednak wygląda inaczej, a czytelniczki otrzymają dość pełny obraz sytuacji. Autorka bowiem w narracji przeskakuje do różnych postaci – wiadomo, co o swoich zadaniach sądzi Harriet, znane są motywacje dzieci, opinie rodziców oraz sąsiadów. Zresztą wielogłosowa historia rozrasta się w różnych kierunkach – nie wszyscy są skoncentrowani na śmierci Felicity. Ktoś podejrzewa partnera o romans, ktoś inny ma problemy z dorastającymi dziećmi. Życie toczy się swoim trybem, wypełnione przez zobowiązania zawodowe i prywatne dylematy – decyzje jednego człowieka wpływają na losy innych, czasem nawet w stopniu, którego nikt by nie przewidział.
Erica James rozbija opowieść na przeżycia poszczególnych postaci i prowadzi ją bardzo skrupulatnie przez kolejne miesiące. Każdy wątek doczeka się w przyszłości rozwinięcia lub zaskakującej i niekoniecznie przyjemnej puenty – opowieść ma imitować toczące się życie, w czym drobiazgowość bardzo pomaga. James pamięta o dalekosiężnych konsekwencjach decyzji i wydarzeń, w odpowiednim momencie odniesie się do tego, co czytelniczki zdążyły już przykryć kolejnymi spostrzeżeniami. Bardzo dba o to, żeby wątek Harriet i jej spraw sercowych nie zdominował fabuły – stąd też sens nieszczęść z różnych stron. „Małe szczęścia” to powolne budowanie piekła tylko po to, by pokazać, że człowiek zawsze znajdzie w sobie siły na przezwyciężenie najgorszego. Autorka nie oszczędza żadnej grupy wiekowej – kłopoty dotykają i kilkulatki, i seniorów. Wiele sytuacji spowoduje u bohaterów głębokie traumy. James mierzy się z nieszczęściami, a paradoksalnie nie zapomina i o krzepiącej roli powieści obyczajowych. Pociesza, chociaż nie funduje postaciom życia jak z bajki, raczej wydobywa na światło dzienne wszelkie starannie skrywane lęki i koszmary.
W „Małych szczęściach” imitowanie codzienności jest równie ważne jak ucieczka od stereotypowych scenariuszy. Przez bardzo dokładne opisywanie wydarzeń autorka chce zagęścić narrację na tyle, by ukryć szkielet konstrukcyjny powieści. Zależy jej na wzruszaniu czytelniczek – często kosztem bohaterów. „Małe szczęścia” to nie powieść, którą dałoby się określić jako pogodną – ale mimo ucieczki od optymizmu, autorce udaje się przywiązać do siebie czytelniczki i zachęcić do kibicowania ciężko doświadczonym postaciom. „Małe szczęścia” to powieść obyczajowa spoza nurtu ciepłych czytadeł – co części czytelniczek z pewnością wyda się sporą zaletą.
Duże dramaty
W „Małych szczęściach” mnóstwo jest ogromnych nieszczęść i życiowych tragedii. Erica James wprawdzie sugeruje (tonem, gatunkiem i kierunkiem rozwoju akcji), że w przyszłości postara się wyprostować losy postaci, ale bardzo długo zarzuca czytelniczki problemami, które wymagają skupienia i wręcz psychologicznej refleksji – chociaż tu o podpowiedziach psychologów nie ma mowy, bohaterowie muszą samodzielnie radzić sobie z codziennymi wyzwaniami.
Harriet, młoda kobieta, postrzegana jest tu przez dramat rodziny. W wypadku giną jej siostra i szwagier, którzy osierocają dwójkę małych dzieci. Dziećmi tymi ma zająć się Harriet, zgodnie z obietnicą, którą kiedyś dość pochopnie złożyła. Tyle że Harriet nie lubi dzieci i nie nadaje się na ich opiekunkę, co bez przerwy uświadamiają jej bliscy. Rzeczywistość jednak wygląda inaczej, a czytelniczki otrzymają dość pełny obraz sytuacji. Autorka bowiem w narracji przeskakuje do różnych postaci – wiadomo, co o swoich zadaniach sądzi Harriet, znane są motywacje dzieci, opinie rodziców oraz sąsiadów. Zresztą wielogłosowa historia rozrasta się w różnych kierunkach – nie wszyscy są skoncentrowani na śmierci Felicity. Ktoś podejrzewa partnera o romans, ktoś inny ma problemy z dorastającymi dziećmi. Życie toczy się swoim trybem, wypełnione przez zobowiązania zawodowe i prywatne dylematy – decyzje jednego człowieka wpływają na losy innych, czasem nawet w stopniu, którego nikt by nie przewidział.
Erica James rozbija opowieść na przeżycia poszczególnych postaci i prowadzi ją bardzo skrupulatnie przez kolejne miesiące. Każdy wątek doczeka się w przyszłości rozwinięcia lub zaskakującej i niekoniecznie przyjemnej puenty – opowieść ma imitować toczące się życie, w czym drobiazgowość bardzo pomaga. James pamięta o dalekosiężnych konsekwencjach decyzji i wydarzeń, w odpowiednim momencie odniesie się do tego, co czytelniczki zdążyły już przykryć kolejnymi spostrzeżeniami. Bardzo dba o to, żeby wątek Harriet i jej spraw sercowych nie zdominował fabuły – stąd też sens nieszczęść z różnych stron. „Małe szczęścia” to powolne budowanie piekła tylko po to, by pokazać, że człowiek zawsze znajdzie w sobie siły na przezwyciężenie najgorszego. Autorka nie oszczędza żadnej grupy wiekowej – kłopoty dotykają i kilkulatki, i seniorów. Wiele sytuacji spowoduje u bohaterów głębokie traumy. James mierzy się z nieszczęściami, a paradoksalnie nie zapomina i o krzepiącej roli powieści obyczajowych. Pociesza, chociaż nie funduje postaciom życia jak z bajki, raczej wydobywa na światło dzienne wszelkie starannie skrywane lęki i koszmary.
W „Małych szczęściach” imitowanie codzienności jest równie ważne jak ucieczka od stereotypowych scenariuszy. Przez bardzo dokładne opisywanie wydarzeń autorka chce zagęścić narrację na tyle, by ukryć szkielet konstrukcyjny powieści. Zależy jej na wzruszaniu czytelniczek – często kosztem bohaterów. „Małe szczęścia” to nie powieść, którą dałoby się określić jako pogodną – ale mimo ucieczki od optymizmu, autorce udaje się przywiązać do siebie czytelniczki i zachęcić do kibicowania ciężko doświadczonym postaciom. „Małe szczęścia” to powieść obyczajowa spoza nurtu ciepłych czytadeł – co części czytelniczek z pewnością wyda się sporą zaletą.
Stephan Pastis: Kacper Niewypał. O!błędne notatki
Znak, Kraków 2014.
Detektyw z niedźwiedziem
Kacper Niewypał to literackie skrzyżowanie Cwaniaczka Jeffa Kinneya, Luzaka Lincolna Peircego oraz Calvina z komiksów Billa Wattersona – kolejny bohater, którego dzieci polubią za ciekawe przygody, a dorośli – za humor. I nawet fakt, że Kacper nie jest oryginalny, bo bardzo przypomina swoich literackich kolegów, nie przeszkodzi w cieszeniu się lekturą. Stephan Pastis tworzy historię dłuższą niż Kinney czy Peirce, a także – bardziej absurdalną – tonem zbliżoną do nienarracyjnych przecież przygód Calvina i Hobbesa, zwłaszcza ze względu na opisywaną parę przyjaciół. Kacper Niewypał prowadzi agencję detektywistyczną – o tyle nietypową, że jego wspólnikiem i najlepszym kumplem jest Total, niedźwiedź polarny. Total (w odróżnieniu od Hobbesa) nie jest szczególnie błyskotliwy, uwielbia jeść i pomaga w prowadzeniu biura. A może przeszkadza. Trudno to ocenić, bo sam Kacper Niewypał do najbystrzejszych dzieciaków nie należy – ku radości odbiorców.
Bo dla rozrywki dzieci „O!błędne notatki” zostały przygotowane. Zaczyna się od kilku bardzo prostych spraw, których rozwiązanie szybko pozna każdy poza samozwańczym detektywem. Wnioski, jakie Kacper wyciąga ze swoich obserwacji, są całkowicie błędne i stanowią źródło żartu. Drugą grupę dowcipów zapewniają szkolne niepowodzenia – nieodłączny element zabawnego prezentowania dzieciństwa. Trzecią zapewniają relacje z dziewczynami – które to dziewczyny niczego nie rozumieją, wszystko interpretują niezgodnie z intencjami i wpędzają człowieka w kłopoty. Zresztą nieprzypadkowo największym wrogiem Kacpra jest Karina Corrida, również detektyw. W natłoku codziennych spraw, nieistotnych śmiesznostek i małych przygód niemal ginie sprawa kradzieży. Życie detektywa jest ciężkie.
Kacper Niewypał to bohater, który z przymrużeniem oka relacjonuje swoje doświadczenia. Potrafi z przekąsem opowiadać o słabościach Totala, a własne porażki przekuwać w sukcesy. Konstrukcja tej historii podporządkowana jest większym i mniejszym żartom, zarówno w sferze narracji jak i rysunku. Kacper bowiem często rezygnuje z wyjaśnień i komentarzy na rzecz skrótowego celnego obrazka – przerzuca do niego ironię, dowcip sytuacyjny i skomplikowane opisy. Rysunki w książce mają charakter komiksowo-prześmiewczy – za każdym razem, gdy Kacper przechodzi na ten rodzaj opowiadania (w puentach historii), stosuje śmiechotwórcze chwyty – również w samym portretowaniu postaci.
Gruba (trzysta stron) książka jest przeznaczona do lekkiej i przyjemnej lektury. Akcja toczy się tu na tyle szybko, by wciągnąć dzieci. Akapity są krótkie (i często ich układ wymusza odpowiednie akcentowanie treści), sporo tu również dialogów, ale najważniejsze jest to, że bloki tekstu przerywane są ilustracjami częściej niż w zwykłej literaturze czwartej, a same rysunki stają się dopowiedzeniami do historii, nie można ich zatem ignorować. Tym sposobem lektura mija niepostrzeżenie, co będzie ważne dla dzieci.
Kacper Niewypał to typ bohatera kreskówkowego, trochę nieudacznika, który ratować się musi kreatywnością przy wychodzeniu z tarapatów. To również postać niestroniąca od przygód (wręcz je prowokuje) i od komicznych sytuacji. Dostarcza rozrywki i rozbawia – niewiele mu się udaje, ale to nigdy nie stanie się powodem do zmartwień. Stephan Pastis nie zamierza małym odbiorcom podsuwać tematów do poważnych refleksji – pragnie wywoływać śmiech i miłość do książek – choćby za to „O!błędne notatki” warto docenić. Przygody chłopca i jego niedźwiedzia polarnego to propozycja lekko szalona, dowcipna i ciekawa – w sam raz dla dzieci, które trzeba długo przekonywać do czytania. Po tego typu lekturze problem powinien zniknąć.
Detektyw z niedźwiedziem
Kacper Niewypał to literackie skrzyżowanie Cwaniaczka Jeffa Kinneya, Luzaka Lincolna Peircego oraz Calvina z komiksów Billa Wattersona – kolejny bohater, którego dzieci polubią za ciekawe przygody, a dorośli – za humor. I nawet fakt, że Kacper nie jest oryginalny, bo bardzo przypomina swoich literackich kolegów, nie przeszkodzi w cieszeniu się lekturą. Stephan Pastis tworzy historię dłuższą niż Kinney czy Peirce, a także – bardziej absurdalną – tonem zbliżoną do nienarracyjnych przecież przygód Calvina i Hobbesa, zwłaszcza ze względu na opisywaną parę przyjaciół. Kacper Niewypał prowadzi agencję detektywistyczną – o tyle nietypową, że jego wspólnikiem i najlepszym kumplem jest Total, niedźwiedź polarny. Total (w odróżnieniu od Hobbesa) nie jest szczególnie błyskotliwy, uwielbia jeść i pomaga w prowadzeniu biura. A może przeszkadza. Trudno to ocenić, bo sam Kacper Niewypał do najbystrzejszych dzieciaków nie należy – ku radości odbiorców.
Bo dla rozrywki dzieci „O!błędne notatki” zostały przygotowane. Zaczyna się od kilku bardzo prostych spraw, których rozwiązanie szybko pozna każdy poza samozwańczym detektywem. Wnioski, jakie Kacper wyciąga ze swoich obserwacji, są całkowicie błędne i stanowią źródło żartu. Drugą grupę dowcipów zapewniają szkolne niepowodzenia – nieodłączny element zabawnego prezentowania dzieciństwa. Trzecią zapewniają relacje z dziewczynami – które to dziewczyny niczego nie rozumieją, wszystko interpretują niezgodnie z intencjami i wpędzają człowieka w kłopoty. Zresztą nieprzypadkowo największym wrogiem Kacpra jest Karina Corrida, również detektyw. W natłoku codziennych spraw, nieistotnych śmiesznostek i małych przygód niemal ginie sprawa kradzieży. Życie detektywa jest ciężkie.
Kacper Niewypał to bohater, który z przymrużeniem oka relacjonuje swoje doświadczenia. Potrafi z przekąsem opowiadać o słabościach Totala, a własne porażki przekuwać w sukcesy. Konstrukcja tej historii podporządkowana jest większym i mniejszym żartom, zarówno w sferze narracji jak i rysunku. Kacper bowiem często rezygnuje z wyjaśnień i komentarzy na rzecz skrótowego celnego obrazka – przerzuca do niego ironię, dowcip sytuacyjny i skomplikowane opisy. Rysunki w książce mają charakter komiksowo-prześmiewczy – za każdym razem, gdy Kacper przechodzi na ten rodzaj opowiadania (w puentach historii), stosuje śmiechotwórcze chwyty – również w samym portretowaniu postaci.
Gruba (trzysta stron) książka jest przeznaczona do lekkiej i przyjemnej lektury. Akcja toczy się tu na tyle szybko, by wciągnąć dzieci. Akapity są krótkie (i często ich układ wymusza odpowiednie akcentowanie treści), sporo tu również dialogów, ale najważniejsze jest to, że bloki tekstu przerywane są ilustracjami częściej niż w zwykłej literaturze czwartej, a same rysunki stają się dopowiedzeniami do historii, nie można ich zatem ignorować. Tym sposobem lektura mija niepostrzeżenie, co będzie ważne dla dzieci.
Kacper Niewypał to typ bohatera kreskówkowego, trochę nieudacznika, który ratować się musi kreatywnością przy wychodzeniu z tarapatów. To również postać niestroniąca od przygód (wręcz je prowokuje) i od komicznych sytuacji. Dostarcza rozrywki i rozbawia – niewiele mu się udaje, ale to nigdy nie stanie się powodem do zmartwień. Stephan Pastis nie zamierza małym odbiorcom podsuwać tematów do poważnych refleksji – pragnie wywoływać śmiech i miłość do książek – choćby za to „O!błędne notatki” warto docenić. Przygody chłopca i jego niedźwiedzia polarnego to propozycja lekko szalona, dowcipna i ciekawa – w sam raz dla dzieci, które trzeba długo przekonywać do czytania. Po tego typu lekturze problem powinien zniknąć.
niedziela, 25 maja 2014
Paweł Szlachetko, Janusz R. Kowalczyk: STS. Tu wszystko się zaczęło
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Bez dyrygenta
Chociaż tom „STS. Tu wszystko się zaczęło” miał wyrosnąć na pracy magisterskiej sprzed ćwierćwiecza, nie odczuwa się podczas lektury ani naukowego zacięcia w narracji, ani zbytniego zapatrzenia w opracowania naukowe (nie mówiąc już o dosyć skąpej bibliografii). Paweł Szlachetko i Janusz R. Kowalczyk skłaniają się raczej ku rozwiązaniom popularnym dzisiaj i częstym przy przygotowywaniu „szybkich” – to jest niemęczących szerokiej publiczności literackiej – publikacji. Dużo wywiadów, cytatów i wypowiedzi, mało autorskich komentarzy i samego opracowania materiału, niechęć do strukturalistycznego porządkowania faktów i zgromadzonych ciekawostek. Publikacje z nurtu pop rządzą się swoimi prawami, chociaż czasem odbiorcy tęsknią za rzeczowymi i skrupulatnymi analizami w miejsce szeregu opinii. Autorzy oddają głos twórcom, a sami usuwają się w cień – i może ich w lekturze brakować.
Książka „STS. Tu wszystko się zaczęło” jest właśnie zbiorem wypowiedzi twórców i artystów z legendarnego Studenckiego Teatru Satyryków. Część wynurzeń pochodzi z dawnych rozmów, część została zaczerpnięta z książek wspomnieniowych i ułożona tak, by zapewniała pozory dialogowości. Szlachetko i Kowalczyk pozwalają śledzić historię STS-u nie oczami badaczy, a z perspektywy uczestników – co samo w sobie zawsze jest pasjonujące. Przydałoby się jednak jeszcze dodatkowo obudować te wypowiedzi choćby drobnymi analizami, a nie poprzestawać na odnotowywaniu zawartości kolejnych programów. Autorzy stawiają w tym przypadku na pamięć i subiektywną wiedzę artystów, a przydałoby się jeszcze spojrzenie na STS z drugiej strony – zwłaszcza że wspomnienia z książek STS-owców zainteresowani od dawna znają. Poza recenzjami i komentarzami wypracowywanymi na bieżąco, przydałoby się jeszcze choćby szczątkowe omówienie tematu – często ma się wrażenie, że Szlachetko i Kowalczyk uciekają za cudze wypowiedzi, żeby nie musieć samodzielnie sądzić, wnioskować i hierarchizować danych.
W efekcie tom zamienia się w publikację dla tych, którzy coś już o STS-ie wiedzą i nie będą mieli problemu z uzupełnieniem podawanych tutaj zagadnień. To mniej książka „o”, a bardziej „przy okazji” – prosty dodatek okolicznościowy. Można by zainteresowanie zjawiskami okołokabaretowymi z drugiej połowy XX wieku wykorzystać do lepszego utrwalania wiedzy – zamiast do zaakcentowania twórczych i towarzyskich perypetii (również ważnych, ale z perspektywy czasu – mniej przydatnych badaczom). Przy formie, którą tutaj autorzy wybrali, podążając za modą pop, wydaje się, że materiał został dodatkowo poszatkowany, przerobiony na sposób niekoniecznie najbardziej udany. Stąd też bierze się wrażenie źródłowego chaosu – wielogłosowość sprawdza się pod warunkiem, że moderatorzy dyskusji (nawet sztucznie wywoływanej) sami mają coś do powiedzenia. Szlachetko i Kowalczyk stają z boku i boją się głębszego zaangażowania w temat – to sprawia, że w nowych odbiorcach zainteresowanie STS-em będzie im trudno wzbudzić.
Oczywiście same materiały źródłowe – wypowiedzi twórców, fragmenty lektur i zdjęcia z programów – będą dla czytelników bardzo interesujące. Przedstawią świat, za jakim dziś część odbiorców tęskni – świat prawdziwej kultury, która mogła wyrosnąć na inicjatywach studenckich. Sami artyści sprawdzają się w roli przewodników po STS-ie, odgrzebują z pamięci ciekawe wydarzenia. Ale wspomnienia na potrzeby wywiadów nigdy nie będą pełne – dlatego szkoda, że Szlachetko i Kowalczyk poprzestają na zasłyszanych opowieściach i nie próbują nawet dotrzeć dalej. Tu raczej nie sprawdził się wielokrotnie powielany pomysł na monografię – jeśli w przypadku pojedynczego twórcy mozaika cytatów ma sens, gdy twórców jest wielu – lepiej nie dopuszczać do głosu wszystkich mających na ich temat coś do powiedzenia. Tutaj wyraźnie zabrakło dyrygenta.
Bez dyrygenta
Chociaż tom „STS. Tu wszystko się zaczęło” miał wyrosnąć na pracy magisterskiej sprzed ćwierćwiecza, nie odczuwa się podczas lektury ani naukowego zacięcia w narracji, ani zbytniego zapatrzenia w opracowania naukowe (nie mówiąc już o dosyć skąpej bibliografii). Paweł Szlachetko i Janusz R. Kowalczyk skłaniają się raczej ku rozwiązaniom popularnym dzisiaj i częstym przy przygotowywaniu „szybkich” – to jest niemęczących szerokiej publiczności literackiej – publikacji. Dużo wywiadów, cytatów i wypowiedzi, mało autorskich komentarzy i samego opracowania materiału, niechęć do strukturalistycznego porządkowania faktów i zgromadzonych ciekawostek. Publikacje z nurtu pop rządzą się swoimi prawami, chociaż czasem odbiorcy tęsknią za rzeczowymi i skrupulatnymi analizami w miejsce szeregu opinii. Autorzy oddają głos twórcom, a sami usuwają się w cień – i może ich w lekturze brakować.
Książka „STS. Tu wszystko się zaczęło” jest właśnie zbiorem wypowiedzi twórców i artystów z legendarnego Studenckiego Teatru Satyryków. Część wynurzeń pochodzi z dawnych rozmów, część została zaczerpnięta z książek wspomnieniowych i ułożona tak, by zapewniała pozory dialogowości. Szlachetko i Kowalczyk pozwalają śledzić historię STS-u nie oczami badaczy, a z perspektywy uczestników – co samo w sobie zawsze jest pasjonujące. Przydałoby się jednak jeszcze dodatkowo obudować te wypowiedzi choćby drobnymi analizami, a nie poprzestawać na odnotowywaniu zawartości kolejnych programów. Autorzy stawiają w tym przypadku na pamięć i subiektywną wiedzę artystów, a przydałoby się jeszcze spojrzenie na STS z drugiej strony – zwłaszcza że wspomnienia z książek STS-owców zainteresowani od dawna znają. Poza recenzjami i komentarzami wypracowywanymi na bieżąco, przydałoby się jeszcze choćby szczątkowe omówienie tematu – często ma się wrażenie, że Szlachetko i Kowalczyk uciekają za cudze wypowiedzi, żeby nie musieć samodzielnie sądzić, wnioskować i hierarchizować danych.
W efekcie tom zamienia się w publikację dla tych, którzy coś już o STS-ie wiedzą i nie będą mieli problemu z uzupełnieniem podawanych tutaj zagadnień. To mniej książka „o”, a bardziej „przy okazji” – prosty dodatek okolicznościowy. Można by zainteresowanie zjawiskami okołokabaretowymi z drugiej połowy XX wieku wykorzystać do lepszego utrwalania wiedzy – zamiast do zaakcentowania twórczych i towarzyskich perypetii (również ważnych, ale z perspektywy czasu – mniej przydatnych badaczom). Przy formie, którą tutaj autorzy wybrali, podążając za modą pop, wydaje się, że materiał został dodatkowo poszatkowany, przerobiony na sposób niekoniecznie najbardziej udany. Stąd też bierze się wrażenie źródłowego chaosu – wielogłosowość sprawdza się pod warunkiem, że moderatorzy dyskusji (nawet sztucznie wywoływanej) sami mają coś do powiedzenia. Szlachetko i Kowalczyk stają z boku i boją się głębszego zaangażowania w temat – to sprawia, że w nowych odbiorcach zainteresowanie STS-em będzie im trudno wzbudzić.
Oczywiście same materiały źródłowe – wypowiedzi twórców, fragmenty lektur i zdjęcia z programów – będą dla czytelników bardzo interesujące. Przedstawią świat, za jakim dziś część odbiorców tęskni – świat prawdziwej kultury, która mogła wyrosnąć na inicjatywach studenckich. Sami artyści sprawdzają się w roli przewodników po STS-ie, odgrzebują z pamięci ciekawe wydarzenia. Ale wspomnienia na potrzeby wywiadów nigdy nie będą pełne – dlatego szkoda, że Szlachetko i Kowalczyk poprzestają na zasłyszanych opowieściach i nie próbują nawet dotrzeć dalej. Tu raczej nie sprawdził się wielokrotnie powielany pomysł na monografię – jeśli w przypadku pojedynczego twórcy mozaika cytatów ma sens, gdy twórców jest wielu – lepiej nie dopuszczać do głosu wszystkich mających na ich temat coś do powiedzenia. Tutaj wyraźnie zabrakło dyrygenta.
Ewa Nowak: Apollo 11. O pierwszej podróży na Księżyc
Egmont, Warszawa 2014.
Ciekawostki z kosmosu
Wydawcy prześcigają się w pomysłach, jak zachęcić dzieci do czytania. Tworzą też specjalne serie, dzięki którym maluchy mają rozwijać tę umiejętność. Tymczasem sukces może przynieść także odpowiednio wybrany temat. „Apollo 11. O pierwszej podróży na Księżyc” zachęci nawet lekturowych sceptyków – dawką wiadomości (a nie bajek) na temat kosmicznej wyprawy. Narracją zajęła się tu Ewa Nowak, a ta autorka ma wprawę w wyszukiwaniu zagadnień ważnych z punktu widzenia dzieci – i w takim prowadzeniu historii, by wzbudzić zainteresowanie.
Na trzecim poziomie serii wspomagającej naukę czytania w wydawnictwie Egmont pojawił się tom wartościowy dla tych wszystkich maluchów, które lubią konkret i ciekawostki – i które fascynują się tematem kosmicznych podróży. Ewa Nowak pozwala kilkulatkom niemal uczestniczyć w wyprawie: przedstawia jej uczestników, skafandry oraz czynności umożliwiające start rakiety. Do dziecięcych wyobrażeń na temat podróży kosmicznych dokłada zatem wiadomości i wyjaśnia fachowe terminy. Czyni to wszystko w prostej narracji – wie dobrze, że nie może zniechęcić najmłodszych do czytania już na starcie. Maluchy szybko zorientują się, że Ewa Nowak funkcjonuje jako przewodniczka po świecie podróży kosmicznych – i będą chciały czytać dalej, by rozwiać wątpliwości, znaleźć odpowiedzi na ważne lub nasuwające się podczas lektury pytania – oraz by po prostu przeżyć przygodę, tym ciekawszą, że prawdziwą.
Ewa Nowak zajmuje się kolejnymi etapami podróży, sprawdza, jak astronauci załatwiali swoje potrzeby fizjologiczne i opisuje wydarzenie, które nadaje całości dramaturgii – rozdzielenie się grupy astronautów. Teraz kilkulatki zostaną już do końca przy lekturze, by dowiedzieć się, jaki był finał niezwykłej wyprawy. Czasem autorka dodatkowo rozbawi czytelników – na przykład informacją o ściągach na rękawicach. „Apollo 11” nie jest zwykłą edukacyjną czytanką – to podzielona na drobne fragmenty tekstu lektura wpasowująca się w zainteresowania dzieci.
W odróżnieniu od tomików z niższych poziomów serii, „Apollo 11” nie jest picturebookiem, mało tego, nie ma też kolorowych ilustracji, ale czarno-białe rysunki Tomka Kozłowskiego wpisują się w klimat podróży kosmicznej. Na małych czytelników tradycyjnie też czekają nagrody w postaci tematycznych (i kolorowych) naklejek – to wciąż element mobilizujący do pracy.
Jednak tym razem najważniejsze wydaje się staranne oddalenie wysiłku poznawczego przez atrakcyjny temat. Dzieci nie potraktują przedzierania się przez lekturę jako żmudnego czy przykrego ćwiczenia, bo każda strona i każda (nie do przewidzenia) informacja staje się dla nich wartością i rekompensuje trud czytania. W trzecim poziomie serii Czytam sobie pojawia się także mały słowniczek trudniejszych wyrazów pojawiających się w tekście – co daje szansę na całkowicie samodzielne czytanie ze zrozumieniem, a do tego pokazuje małym odbiorcom, jak korzystać z systemu przypisów. Od składania słów i czytania zdań przechodzą twórcy serii do czytania całych rozdziałów – o czym może przypominać też nieodłączny dyplom sukcesu. Ale dzieci tym razem poza dodatkowymi nagrodami docenią również sam fakt przyswajania wartościowych i ważnych informacji, czytać będą dla siebie, a nie dla nagród czy uznania. Zawartość tomiku skutecznie zachęci je do wertowania książek, ułatwiając zadanie rodzicom oraz nauczycielom.
Ciekawostki z kosmosu
Wydawcy prześcigają się w pomysłach, jak zachęcić dzieci do czytania. Tworzą też specjalne serie, dzięki którym maluchy mają rozwijać tę umiejętność. Tymczasem sukces może przynieść także odpowiednio wybrany temat. „Apollo 11. O pierwszej podróży na Księżyc” zachęci nawet lekturowych sceptyków – dawką wiadomości (a nie bajek) na temat kosmicznej wyprawy. Narracją zajęła się tu Ewa Nowak, a ta autorka ma wprawę w wyszukiwaniu zagadnień ważnych z punktu widzenia dzieci – i w takim prowadzeniu historii, by wzbudzić zainteresowanie.
Na trzecim poziomie serii wspomagającej naukę czytania w wydawnictwie Egmont pojawił się tom wartościowy dla tych wszystkich maluchów, które lubią konkret i ciekawostki – i które fascynują się tematem kosmicznych podróży. Ewa Nowak pozwala kilkulatkom niemal uczestniczyć w wyprawie: przedstawia jej uczestników, skafandry oraz czynności umożliwiające start rakiety. Do dziecięcych wyobrażeń na temat podróży kosmicznych dokłada zatem wiadomości i wyjaśnia fachowe terminy. Czyni to wszystko w prostej narracji – wie dobrze, że nie może zniechęcić najmłodszych do czytania już na starcie. Maluchy szybko zorientują się, że Ewa Nowak funkcjonuje jako przewodniczka po świecie podróży kosmicznych – i będą chciały czytać dalej, by rozwiać wątpliwości, znaleźć odpowiedzi na ważne lub nasuwające się podczas lektury pytania – oraz by po prostu przeżyć przygodę, tym ciekawszą, że prawdziwą.
Ewa Nowak zajmuje się kolejnymi etapami podróży, sprawdza, jak astronauci załatwiali swoje potrzeby fizjologiczne i opisuje wydarzenie, które nadaje całości dramaturgii – rozdzielenie się grupy astronautów. Teraz kilkulatki zostaną już do końca przy lekturze, by dowiedzieć się, jaki był finał niezwykłej wyprawy. Czasem autorka dodatkowo rozbawi czytelników – na przykład informacją o ściągach na rękawicach. „Apollo 11” nie jest zwykłą edukacyjną czytanką – to podzielona na drobne fragmenty tekstu lektura wpasowująca się w zainteresowania dzieci.
W odróżnieniu od tomików z niższych poziomów serii, „Apollo 11” nie jest picturebookiem, mało tego, nie ma też kolorowych ilustracji, ale czarno-białe rysunki Tomka Kozłowskiego wpisują się w klimat podróży kosmicznej. Na małych czytelników tradycyjnie też czekają nagrody w postaci tematycznych (i kolorowych) naklejek – to wciąż element mobilizujący do pracy.
Jednak tym razem najważniejsze wydaje się staranne oddalenie wysiłku poznawczego przez atrakcyjny temat. Dzieci nie potraktują przedzierania się przez lekturę jako żmudnego czy przykrego ćwiczenia, bo każda strona i każda (nie do przewidzenia) informacja staje się dla nich wartością i rekompensuje trud czytania. W trzecim poziomie serii Czytam sobie pojawia się także mały słowniczek trudniejszych wyrazów pojawiających się w tekście – co daje szansę na całkowicie samodzielne czytanie ze zrozumieniem, a do tego pokazuje małym odbiorcom, jak korzystać z systemu przypisów. Od składania słów i czytania zdań przechodzą twórcy serii do czytania całych rozdziałów – o czym może przypominać też nieodłączny dyplom sukcesu. Ale dzieci tym razem poza dodatkowymi nagrodami docenią również sam fakt przyswajania wartościowych i ważnych informacji, czytać będą dla siebie, a nie dla nagród czy uznania. Zawartość tomiku skutecznie zachęci je do wertowania książek, ułatwiając zadanie rodzicom oraz nauczycielom.
sobota, 24 maja 2014
Laura Moriarty: Przyzwoitka
Bukowy Las, Wrocław 2014.
Podróż
Trudno jest dzisiaj o skandal w literaturze obyczajowej – niemal żaden z tematów nie zapewni publikacji posmaku owocu zakazanego, a to oczywiście oddala szansę na prostą i skuteczną reklamę. Dlatego też Laura Moriarty cofa się do czasów, w których swoboda obyczajowa nie mogła istnieć. Wśród ludzi o archaicznej dziś mentalności odstępstwa od obyczajowej współczesnej normy wybrzmią znacznie silniej. Dowodem na to jest „Przyzwoitka” – książka, która przypomina o przyjemnościach płynących z niespiesznej narracji i takiej też lektury. Moriarty odnosi się jednocześnie do obowiązkowego niemal konfliktu pokoleń, w którym starsi krytycznie oceniają młodszych, a o młodsi robią, co chcą, nie oglądając się na tradycję ani konwenanse.
Historia sięga do lat 20. XX wieku – piętnastoletnia Louise wybiera się do szkoły tańca w Nowym Jorku. Rodzice, zaniepokojeni pomysłami latorośli, wysyłają z nią stateczną sąsiadkę, trzydziestokilkuletnią Corę. Cora ma zapanować nad nieposkromioną dziewczyną. Jeszcze w pociągu przekonuje się, że nie będzie to łatwe zadanie. Louise lubi prowokować, flirtuje z przypadkowo spotykanymi mężczyznami i najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy z czyhających z ich strony zagrożeń. Ale Cora, chociaż niepokoi się postawami nastolatki, daleka jest od prawienia jej morałów. Zajmuje się własną skomplikowaną przeszłością i próbuje dowiedzieć się, jakich lepszych wyborów mogłaby dokonać, gdyby nie przejmowała się opiniami innych.
Louise pracuje nad tym, by w przyszłości zrobić karierę – zostanie gwiazdą kina niemego. Do tego potrzeba między innymi odrzucenia skromności i wstydu przystającego młodym dobrze wychowywanym panienkom. Cora nie musi się już martwić o swoją reputację, a nie ma do stracenia nic poza samooceną. Obserwując młodą i odważną podopieczną, Cora nabiera śmiałości, by zawalczyć o swoje szczęście. „Przyzwoitka” krzyżuje losy dwóch kobiet, które mogą się sporo od siebie nauczyć.
Laura Moriarty bardzo dba o stworzenie pozorów prawdziwości. Nie chodzi tu nawet o wnikliwe studiowanie źródeł i wtapianie w narrację komentarzy bohaterek z lat 20., ale o szczegółowość w opisywaniu codzienności postaci. Mnóstwo tu detali, które pasują do dziewiętnastowiecznych narracji – autorka ucieka w rozbudowane opisy, jakby zamierzała podeprzeć się nimi w tworzeniu „skandalowej” konstrukcji fabuły. W życiu Cory, której przyszło teraz odgrywać przyzwoitkę, wydarzyło się na tyle dużo, że wystarczy na emocjonującą powieść. Moriarty ceni sobie bardziej atmosferę tej powieści, zestaw wrażeń i kontrastów, niż czystą akcję – dlatego wszelkie tajemnice i odkrycia usiłuje przefiltrować przez bezpieczną przeszłość.
To powieść historyczna z nastawieniem na akcenty obyczajowe. W „Przyzwoitce” nie liczą się bowiem opinie społeczeństwa (ani wsteczne oceny doświadczeń skrywanych przed innymi), a wewnętrzne przemiany dokonujące się w postaci. Cora przechodzi długą drogę i dostaje od życia wiele lekcji, zanim przyciągnie odbiorców do tomu bardziej niż obietnica odmalowywania przeszłości. Nie kontrast obyczajowy stanowi tu czynnik uzasadniający treść – Laura Moriarty jednak wykorzystuje go do zaakcentowania kolorytu lokalnego. Jest przy tym w pełni przekonana co do decyzji bohaterki – nawet tych niezasługujących dziś na uznanie. W „Przyzwoitce” nie ma analizowania przyczyn zachowań, wystarczy precyzyjne odtwarzanie gestów i rozterek. To lektura wymagająca skupienia i rozciągnięcia w czasie – trzeba poddać się precyzyjnie budowanej atmosferze, żeby poznać i zrozumieć bohaterkę.
Podróż
Trudno jest dzisiaj o skandal w literaturze obyczajowej – niemal żaden z tematów nie zapewni publikacji posmaku owocu zakazanego, a to oczywiście oddala szansę na prostą i skuteczną reklamę. Dlatego też Laura Moriarty cofa się do czasów, w których swoboda obyczajowa nie mogła istnieć. Wśród ludzi o archaicznej dziś mentalności odstępstwa od obyczajowej współczesnej normy wybrzmią znacznie silniej. Dowodem na to jest „Przyzwoitka” – książka, która przypomina o przyjemnościach płynących z niespiesznej narracji i takiej też lektury. Moriarty odnosi się jednocześnie do obowiązkowego niemal konfliktu pokoleń, w którym starsi krytycznie oceniają młodszych, a o młodsi robią, co chcą, nie oglądając się na tradycję ani konwenanse.
Historia sięga do lat 20. XX wieku – piętnastoletnia Louise wybiera się do szkoły tańca w Nowym Jorku. Rodzice, zaniepokojeni pomysłami latorośli, wysyłają z nią stateczną sąsiadkę, trzydziestokilkuletnią Corę. Cora ma zapanować nad nieposkromioną dziewczyną. Jeszcze w pociągu przekonuje się, że nie będzie to łatwe zadanie. Louise lubi prowokować, flirtuje z przypadkowo spotykanymi mężczyznami i najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy z czyhających z ich strony zagrożeń. Ale Cora, chociaż niepokoi się postawami nastolatki, daleka jest od prawienia jej morałów. Zajmuje się własną skomplikowaną przeszłością i próbuje dowiedzieć się, jakich lepszych wyborów mogłaby dokonać, gdyby nie przejmowała się opiniami innych.
Louise pracuje nad tym, by w przyszłości zrobić karierę – zostanie gwiazdą kina niemego. Do tego potrzeba między innymi odrzucenia skromności i wstydu przystającego młodym dobrze wychowywanym panienkom. Cora nie musi się już martwić o swoją reputację, a nie ma do stracenia nic poza samooceną. Obserwując młodą i odważną podopieczną, Cora nabiera śmiałości, by zawalczyć o swoje szczęście. „Przyzwoitka” krzyżuje losy dwóch kobiet, które mogą się sporo od siebie nauczyć.
Laura Moriarty bardzo dba o stworzenie pozorów prawdziwości. Nie chodzi tu nawet o wnikliwe studiowanie źródeł i wtapianie w narrację komentarzy bohaterek z lat 20., ale o szczegółowość w opisywaniu codzienności postaci. Mnóstwo tu detali, które pasują do dziewiętnastowiecznych narracji – autorka ucieka w rozbudowane opisy, jakby zamierzała podeprzeć się nimi w tworzeniu „skandalowej” konstrukcji fabuły. W życiu Cory, której przyszło teraz odgrywać przyzwoitkę, wydarzyło się na tyle dużo, że wystarczy na emocjonującą powieść. Moriarty ceni sobie bardziej atmosferę tej powieści, zestaw wrażeń i kontrastów, niż czystą akcję – dlatego wszelkie tajemnice i odkrycia usiłuje przefiltrować przez bezpieczną przeszłość.
To powieść historyczna z nastawieniem na akcenty obyczajowe. W „Przyzwoitce” nie liczą się bowiem opinie społeczeństwa (ani wsteczne oceny doświadczeń skrywanych przed innymi), a wewnętrzne przemiany dokonujące się w postaci. Cora przechodzi długą drogę i dostaje od życia wiele lekcji, zanim przyciągnie odbiorców do tomu bardziej niż obietnica odmalowywania przeszłości. Nie kontrast obyczajowy stanowi tu czynnik uzasadniający treść – Laura Moriarty jednak wykorzystuje go do zaakcentowania kolorytu lokalnego. Jest przy tym w pełni przekonana co do decyzji bohaterki – nawet tych niezasługujących dziś na uznanie. W „Przyzwoitce” nie ma analizowania przyczyn zachowań, wystarczy precyzyjne odtwarzanie gestów i rozterek. To lektura wymagająca skupienia i rozciągnięcia w czasie – trzeba poddać się precyzyjnie budowanej atmosferze, żeby poznać i zrozumieć bohaterkę.
Thomas Flintham: Łamigłówki nie z tej ziemi
Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.
Zadania
Zmuszanie dzieci do wysiłku umysłowego z reguły nie przynosi dobrych efektów, znacznie lepiej jest zachęcić kilkulatki do twórczych zabaw, które rozwijają umiejętność logicznego myślenia. W erze gier komputerowych na szczęście nie giną klasyczne łamigłówki. Thomas Flintham proponuje małym odbiorcom tomik „Łamigłówki nie z tej ziemi” – zestaw ciekawych zadań dobrych do zabicia nudy i do ćwiczeń – co nie pozostaje bez znaczenia dla zapracowanych rodziców. „Łamigłówki nie z tej ziemi” to książka pełna atrakcyjnych zadań. Można ją nie tylko wypełniać zgodnie z poleceniami, ale też kolorować. Autor do tego wie, jak zachęcić maluchy do pracy – wprowadza kolejnych sympatycznych bohaterów, którym bardzo przydałaby się pomoc. W efekcie dzieci nie odmówią miłym stworkom i zaangażują się w zabawy oraz zadania proponowane przez pomysłowego autora.
Sporo tu rozmaitych labiryntów (innych niż w książce „Labirynty nie z tej ziemi” Flinthama – widać, że w tym temacie autor czuje się pewnie i nie brakuje mu oryginalnych kontekstów dla poszukiwań właściwej drogi). Proponuje także odbiorcom zadania typu połącz kropki czy wyszukiwanie ukrytych na rysunkach motywów. Trzeba tu porównywać rysunki, a w kulminacyjnym momencie wziąć udział w kilkustronicowej i naszpikowanej zadaniami pogoni za złodziejem złota – Flintham nie daje dzieciom czasu na nudę. Z jego książki mogą korzystać dzieci, które jeszcze nie potrafią czytać, bo tylko raz trafia się literowa wyszukiwanka. Kreślenie dróg w labiryntach i łączenie kropek można wtedy uznać za przygotowanie do nauki pisania, a wyszukiwanie przedmiotów i znajdowanie różnic to proste ćwiczenia na spostrzegawczość. Flintham pozwala dzieciom przeżywać poszczególne przygody bohaterów – chociaż poza pościgiem nie ma tu przecież fabuł. Dodaje do zwykłych łamigłówek polecenia, które wykluczają obojętność i brak zaangażowania ze strony maluchów, a także duże i proste rysunki, które aż kuszą, by nadać im kolorów.
„Łamigłówki nie z tej ziemi” uczą kreatywności – za sprawą wciąż nowych rodzajów raz wprowadzanych zadań. Autor nigdy nie powiela poleceń ani rysunkowych motywów, co sprawia, że najmłodsi nie zniechęcą się do jego zabaw. Duży format tomiku pozwala ćwiczyć sprawność manualną – o wiele łatwiej prowadzić labiryntową drogę dość szerokimi korytarzami. Autor zresztą sam dobrze bawi się, szukając kontekstu dla kolejnych zadań – raz przenosi się w kosmos, raz – przed lustro, przywołuje park, plażę, a nawet grę komputerową w stylu, który pamiętać będą raczej rodzice dzisiejszych maluchów. To gwarantuje małym odbiorcom tomu długie godziny zabawy, którą zawsze urozmaicać można dodatkowymi poleceniami.
„Łamigłówki nie z tej ziemi” to całkiem udana próba przywrócenia najmłodszym klimatu dawnych rozrywek. Chociaż dziś dzieci nie znają już świata bez komputerów, warto zaprezentować im klasyczne łamigłówki jako sposób spędzania wolnego czasu – nie można bowiem przecenić wpływu tych zadań na rozwój dziecka. Thomas Flintham wie, co zrobić żeby maluchy dobrze się przy jego tomach bawiły, jemu samemu sprawia radość prezentowanie kolejnych nietypowych – chociaż opartych na znanych schematach – zadań. Wśród łamigłówek każdy znajdzie zadania dla siebie. Co ważne – dzieci nie dostrzegą tu nudnej powtarzalności, a będą chętnie wykonywać polecenia autora, żeby pomóc bohaterom.
Zadania
Zmuszanie dzieci do wysiłku umysłowego z reguły nie przynosi dobrych efektów, znacznie lepiej jest zachęcić kilkulatki do twórczych zabaw, które rozwijają umiejętność logicznego myślenia. W erze gier komputerowych na szczęście nie giną klasyczne łamigłówki. Thomas Flintham proponuje małym odbiorcom tomik „Łamigłówki nie z tej ziemi” – zestaw ciekawych zadań dobrych do zabicia nudy i do ćwiczeń – co nie pozostaje bez znaczenia dla zapracowanych rodziców. „Łamigłówki nie z tej ziemi” to książka pełna atrakcyjnych zadań. Można ją nie tylko wypełniać zgodnie z poleceniami, ale też kolorować. Autor do tego wie, jak zachęcić maluchy do pracy – wprowadza kolejnych sympatycznych bohaterów, którym bardzo przydałaby się pomoc. W efekcie dzieci nie odmówią miłym stworkom i zaangażują się w zabawy oraz zadania proponowane przez pomysłowego autora.
Sporo tu rozmaitych labiryntów (innych niż w książce „Labirynty nie z tej ziemi” Flinthama – widać, że w tym temacie autor czuje się pewnie i nie brakuje mu oryginalnych kontekstów dla poszukiwań właściwej drogi). Proponuje także odbiorcom zadania typu połącz kropki czy wyszukiwanie ukrytych na rysunkach motywów. Trzeba tu porównywać rysunki, a w kulminacyjnym momencie wziąć udział w kilkustronicowej i naszpikowanej zadaniami pogoni za złodziejem złota – Flintham nie daje dzieciom czasu na nudę. Z jego książki mogą korzystać dzieci, które jeszcze nie potrafią czytać, bo tylko raz trafia się literowa wyszukiwanka. Kreślenie dróg w labiryntach i łączenie kropek można wtedy uznać za przygotowanie do nauki pisania, a wyszukiwanie przedmiotów i znajdowanie różnic to proste ćwiczenia na spostrzegawczość. Flintham pozwala dzieciom przeżywać poszczególne przygody bohaterów – chociaż poza pościgiem nie ma tu przecież fabuł. Dodaje do zwykłych łamigłówek polecenia, które wykluczają obojętność i brak zaangażowania ze strony maluchów, a także duże i proste rysunki, które aż kuszą, by nadać im kolorów.
„Łamigłówki nie z tej ziemi” uczą kreatywności – za sprawą wciąż nowych rodzajów raz wprowadzanych zadań. Autor nigdy nie powiela poleceń ani rysunkowych motywów, co sprawia, że najmłodsi nie zniechęcą się do jego zabaw. Duży format tomiku pozwala ćwiczyć sprawność manualną – o wiele łatwiej prowadzić labiryntową drogę dość szerokimi korytarzami. Autor zresztą sam dobrze bawi się, szukając kontekstu dla kolejnych zadań – raz przenosi się w kosmos, raz – przed lustro, przywołuje park, plażę, a nawet grę komputerową w stylu, który pamiętać będą raczej rodzice dzisiejszych maluchów. To gwarantuje małym odbiorcom tomu długie godziny zabawy, którą zawsze urozmaicać można dodatkowymi poleceniami.
„Łamigłówki nie z tej ziemi” to całkiem udana próba przywrócenia najmłodszym klimatu dawnych rozrywek. Chociaż dziś dzieci nie znają już świata bez komputerów, warto zaprezentować im klasyczne łamigłówki jako sposób spędzania wolnego czasu – nie można bowiem przecenić wpływu tych zadań na rozwój dziecka. Thomas Flintham wie, co zrobić żeby maluchy dobrze się przy jego tomach bawiły, jemu samemu sprawia radość prezentowanie kolejnych nietypowych – chociaż opartych na znanych schematach – zadań. Wśród łamigłówek każdy znajdzie zadania dla siebie. Co ważne – dzieci nie dostrzegą tu nudnej powtarzalności, a będą chętnie wykonywać polecenia autora, żeby pomóc bohaterom.
piątek, 23 maja 2014
Morgan Matson: Aż po horyzont
Jaguar, Warszawa 2014.
Podróż do siebie
„Aż po horyzont” to klasyczna powieść drogi, w której nie cel wyprawy ma znaczenie, a sam jej fakt. Podróż wiąże się z dojrzewaniem, a i z lekarstwem na poważne problemy dwojga bohaterów. Amy Curry to nastolatka, która od czasu wypadku samochodowego nie zamierza siadać za kierownicą i wciąż opłakuje stratę ojca. Koszmarne wydarzenie sprzed trzech miesięcy zapoczątkowało rozpad rodziny – od tamtej pory Amy samotnie walczy z własnymi demonami i czuje się opuszczona przez wszystkich. Matka znalazła dla siebie i dzieci nowy dom na drugim końcu kraju – i od miesiąca w nim przebywa. Brat Amy wylądował na odwyku. Dziewczyna nie ma z kim podzielić się obawami. Teraz musi przejechać samochodem niemal cały kontynent, żeby trafić do nowego mieszkania. Kierowcą podczas tej podróży będzie Roger, kolega z dzieciństwa. Niewiarygodnie przystojny chłopak cierpi z powodu nagłego odrzucenia ze strony ukochanej: zajęty własnymi problemami potrafi też znaleźć klucz do Amy. Bohaterowie w ostatniej chwili nudną i bezpieczną trasę wyznaczoną przez matkę Amy zamieniają na szaloną eskapadę po miejscach, które z różnych powodów chcieliby odwiedzić. Dla Amy to sposób na pożegnanie z ojcem i przywrócenie normalnych relacji z bratem. Roger spróbuje odnaleźć swoją miłość. Tu nie ma rozpamiętywania przeszłości, ważne są chwile. Podczas wyprawy Amy i Roger stopniowo pozbywają się traum.
Morgan Matson prowadzi czytelników w rytmie samochodowej wycieczki. Pozwala bohaterom na układanie playlist i odnotowuje ich zakupy w przydrożnych sklepach oraz na stacjach benzynowych (w tomie jako warstwa graficzna pojawiają się między innymi rachunki i zdjęcia z trasy, bo autorka sama opisywaną podróż odbyła). Pokazuje konsekwencje odrzucenia pierwotnego planu – nastolatki nie zawsze znajdą pokój w hotelu, a zamiast porządnego posiłku wybiorą niezbyt zdrowe przekąski – ale zasmakują prawdziwej wolności. Amy i Roger uczą się wyczulenia na potrzeby towarzysza podróży, a na trasie znajdują też ważnych sojuszników w walce o własną tożsamość i godność. Wśród przyjaciół nie brakuje takich, którzy potrafią działać radykalnie w trosce o dobro bliskich – sporo się więc nastolatki nauczą, ale też sporo dowiedzą o życiu. W „Aż po horyzont” ożywa to, co zawsze budziło tęsknotę w młodzieżowej literaturze przygodowej. Bohaterowie mogą zrealizować najbardziej szalone i śmiałe plany, nie przejmując się obowiązkami, finansami ani zdaniem dorosłych. Otrzymują niepowtarzalną szansę wypracowania sobie pięknych wspomnień – i najlepszą z możliwych terapię. Czytelnicy będą przeżywać ich doświadczenia i zazdrościć nieskrępowanego poczucia wolności. Przygoda zyskuje tu wprawdzie klasyczny literacki kształt – ale jednocześnie kusi i zachęca do poszukiwania własnych marzeń. Matson unika patosu – tu wszystko musi być naturalne, tylko wtedy będzie można dostrzec metamorfozy bohaterów.
O swoich złych doświadczeniach z przeszłości Amy i Roger nie chcą na początku mówić, autorka zatem również dawkuje informacje tak, że czytelnicy domyślą się prawdy, lecz czekać będą na jej ujawnienie. Nie ze wszystkiego da się bowiem zwierzyć bez bólu – wyjawienie najgłębiej skrywanego sekretu zyskuje więc ogromną wagę. „Aż po horyzont” to powieść napisana ze znakomitym wyczuciem tempa i ze zrozumieniem dla bohaterów. Morgan Matson jest szczera i wzruszająca, a do tego zapewnia odbiorcom silne przeżycia – gwarantuje im lekturową przygodę w najlepszym gatunku. To jedna z historii, które klasycznieją już w trakcie czytania – i szybko może stać się symbolem przechodzenia od młodości do dorosłości. Bohaterowie nie są tu naiwni – wiele przeszli i od dawna nie oglądają się na rodziców, autorytetów szukają we własnych kodeksach wartości, a to zjawisko, które przywraca w nich wiarę. „Aż po horyzont” to książka, o której nie da się zapomnieć.
Podróż do siebie
„Aż po horyzont” to klasyczna powieść drogi, w której nie cel wyprawy ma znaczenie, a sam jej fakt. Podróż wiąże się z dojrzewaniem, a i z lekarstwem na poważne problemy dwojga bohaterów. Amy Curry to nastolatka, która od czasu wypadku samochodowego nie zamierza siadać za kierownicą i wciąż opłakuje stratę ojca. Koszmarne wydarzenie sprzed trzech miesięcy zapoczątkowało rozpad rodziny – od tamtej pory Amy samotnie walczy z własnymi demonami i czuje się opuszczona przez wszystkich. Matka znalazła dla siebie i dzieci nowy dom na drugim końcu kraju – i od miesiąca w nim przebywa. Brat Amy wylądował na odwyku. Dziewczyna nie ma z kim podzielić się obawami. Teraz musi przejechać samochodem niemal cały kontynent, żeby trafić do nowego mieszkania. Kierowcą podczas tej podróży będzie Roger, kolega z dzieciństwa. Niewiarygodnie przystojny chłopak cierpi z powodu nagłego odrzucenia ze strony ukochanej: zajęty własnymi problemami potrafi też znaleźć klucz do Amy. Bohaterowie w ostatniej chwili nudną i bezpieczną trasę wyznaczoną przez matkę Amy zamieniają na szaloną eskapadę po miejscach, które z różnych powodów chcieliby odwiedzić. Dla Amy to sposób na pożegnanie z ojcem i przywrócenie normalnych relacji z bratem. Roger spróbuje odnaleźć swoją miłość. Tu nie ma rozpamiętywania przeszłości, ważne są chwile. Podczas wyprawy Amy i Roger stopniowo pozbywają się traum.
Morgan Matson prowadzi czytelników w rytmie samochodowej wycieczki. Pozwala bohaterom na układanie playlist i odnotowuje ich zakupy w przydrożnych sklepach oraz na stacjach benzynowych (w tomie jako warstwa graficzna pojawiają się między innymi rachunki i zdjęcia z trasy, bo autorka sama opisywaną podróż odbyła). Pokazuje konsekwencje odrzucenia pierwotnego planu – nastolatki nie zawsze znajdą pokój w hotelu, a zamiast porządnego posiłku wybiorą niezbyt zdrowe przekąski – ale zasmakują prawdziwej wolności. Amy i Roger uczą się wyczulenia na potrzeby towarzysza podróży, a na trasie znajdują też ważnych sojuszników w walce o własną tożsamość i godność. Wśród przyjaciół nie brakuje takich, którzy potrafią działać radykalnie w trosce o dobro bliskich – sporo się więc nastolatki nauczą, ale też sporo dowiedzą o życiu. W „Aż po horyzont” ożywa to, co zawsze budziło tęsknotę w młodzieżowej literaturze przygodowej. Bohaterowie mogą zrealizować najbardziej szalone i śmiałe plany, nie przejmując się obowiązkami, finansami ani zdaniem dorosłych. Otrzymują niepowtarzalną szansę wypracowania sobie pięknych wspomnień – i najlepszą z możliwych terapię. Czytelnicy będą przeżywać ich doświadczenia i zazdrościć nieskrępowanego poczucia wolności. Przygoda zyskuje tu wprawdzie klasyczny literacki kształt – ale jednocześnie kusi i zachęca do poszukiwania własnych marzeń. Matson unika patosu – tu wszystko musi być naturalne, tylko wtedy będzie można dostrzec metamorfozy bohaterów.
O swoich złych doświadczeniach z przeszłości Amy i Roger nie chcą na początku mówić, autorka zatem również dawkuje informacje tak, że czytelnicy domyślą się prawdy, lecz czekać będą na jej ujawnienie. Nie ze wszystkiego da się bowiem zwierzyć bez bólu – wyjawienie najgłębiej skrywanego sekretu zyskuje więc ogromną wagę. „Aż po horyzont” to powieść napisana ze znakomitym wyczuciem tempa i ze zrozumieniem dla bohaterów. Morgan Matson jest szczera i wzruszająca, a do tego zapewnia odbiorcom silne przeżycia – gwarantuje im lekturową przygodę w najlepszym gatunku. To jedna z historii, które klasycznieją już w trakcie czytania – i szybko może stać się symbolem przechodzenia od młodości do dorosłości. Bohaterowie nie są tu naiwni – wiele przeszli i od dawna nie oglądają się na rodziców, autorytetów szukają we własnych kodeksach wartości, a to zjawisko, które przywraca w nich wiarę. „Aż po horyzont” to książka, o której nie da się zapomnieć.
czwartek, 22 maja 2014
H. J. Rahlens: Nieskończoność
Egmont, Warszawa 2014.
Wspomnienia z przyszłości
Dwa tematy, które zawsze rozpalają wyobraźnię autorów powieści fantastycznych – miłość i czas – Holly-Jane Rahlens potraktowała dosyć nietypowo. W „Nieskończoności” postawiła na rozwój uczucia, które nie ma prawa zaistnieć i które nie może pytać o przyszłość. Zapewniła świeże spojrzenie na relację łączącą dwoje ludzi, unikając przy tym rzewnych dramatów i historii rodem z komedii romantycznych. Sceneria początku tej obszernej powieści zupełnie nie zachęca do mówienia o uczuciach – nie ma na nie miejsca tam, gdzie króluje bezduszna nauka, a życie zostało do przesady zautomatyzowane.
Tymczasem dwudziestosześcioletni Finn rozpoczyna prace badawcze nad pewnym dokumentem, dziennikiem nastolatki z 2003 roku. Wie, że nie spotka się z arcydziełem literatury, ale drobiazgi zapisywane z przejęciem przez dziewczynkę śmieszą go i trochę rozczulają. Finn nie zakochał się jeszcze w nikim i jeśli nie zwiąże się w najbliższym czasie z jakąś kobietą, partnerka zostanie mu przydzielona: 2264 rok w ten sposób chce rozwiązać problem malejącego przyrostu naturalnego. Finn coraz bardziej zagłębia się w błahe opowieści nieznanej dziewczynki, aż zostaje od nich oderwany. Ma przetestować pewną realistyczną grę, a tak naprawdę – przenieść się do przeszłości. To okazja, by poznać autorkę pamiętnika, nawet jeśli kwestia podróży w czasie jest wątpliwa moralnie. Finn już wkrótce stanie się jednym z bohaterów zapisków Eliany.
Rahlens wątek kiełkującego uczucia rozmywa w tworzonym świeci przyszłości. Po serii rozmaitych kataklizmów technika wypiera zwyczajne sytuacje znane jeszcze z przełomu XX i XXI wieku. Wspomnienia stają się częścią informacyjnej sieci za sprawą mózgołącza – nowego zmysłu ludzi. Roboty zajmują się ciężkimi pracami, a uczucia zupełnie się nie sprawdzają. Nie ziściła się też żadna z literackich fantastycznych wizji: uczeni mogą jedynie sprawdzać, jak bardzo mylili się kiedyś ludzie co do przyszłości. I – jak zwykle w powieściach s-f – przeszłość bohaterów (i świata) staje się dla nich ważniejsza niż przyszłość. Dla Finna – dużo ważniejsza, bo gdzieś tam czeka niemiecka nastolatka.
Na początku tej historii Eliana ma trzynaście lat i trudno się spodziewać, by budziła w kimkolwiek poważne uczucia. Ale operacje na czasie otwierają przed autorką szanse na przyspieszenie dojrzewania bohaterki – z małej i naiwnej dziewczynki robi się wkrótce świadoma ciała kobieta. Zresztą także Finn próbuje zrozumieć czas dojrzewania – każde kolejne spotkanie oznacza następny krok w rozwoju nietypowego uczucia. Tyle że Finn musi wracać do swojej rzeczywistości, a tam jego zwierzchników nie interesują prywatne sprawy wysyłanego w przeszłość badacza. Mało tego: Finn nie zna rzeczywistego celu przenoszenia się w dawne czasy. Rahlens robi, co może, by skomplikować obraz miłości. Nie chce zapewniać czytelnikom przewidywalnej fabuły, wystarczy, że już motyw perfum dziewczyny pobrzmiewa nieco staroświecko i zdecydowanie zbyt naiwnie. Dlatego też autorka idealizowaną miłość odsuwa na daleki plan, mnoży za to trudności nie do rozwiązania. Zapewnia bohaterom chwile szczęścia i nakazuje jednocześnie zastanowić się nad ulotnością ich doznań.
Ciekawie Rahlens różnicuje tę książkę pod względem językowym. Notatki dziewczyny znacznie różnią się od stylu wprowadzającego w powieściową teraźniejszość – a neutralne stylistycznie fragmenty funkcjonować mogą dopiero na zetknięciu się dwóch różnych światów. Początkowo „techniczny” rytm z czasem coraz bardziej się normuje – a „Nieskończoność” przynosi poza standardową relacją między postaciami także okołoliterackie eksperymenty.
Wspomnienia z przyszłości
Dwa tematy, które zawsze rozpalają wyobraźnię autorów powieści fantastycznych – miłość i czas – Holly-Jane Rahlens potraktowała dosyć nietypowo. W „Nieskończoności” postawiła na rozwój uczucia, które nie ma prawa zaistnieć i które nie może pytać o przyszłość. Zapewniła świeże spojrzenie na relację łączącą dwoje ludzi, unikając przy tym rzewnych dramatów i historii rodem z komedii romantycznych. Sceneria początku tej obszernej powieści zupełnie nie zachęca do mówienia o uczuciach – nie ma na nie miejsca tam, gdzie króluje bezduszna nauka, a życie zostało do przesady zautomatyzowane.
Tymczasem dwudziestosześcioletni Finn rozpoczyna prace badawcze nad pewnym dokumentem, dziennikiem nastolatki z 2003 roku. Wie, że nie spotka się z arcydziełem literatury, ale drobiazgi zapisywane z przejęciem przez dziewczynkę śmieszą go i trochę rozczulają. Finn nie zakochał się jeszcze w nikim i jeśli nie zwiąże się w najbliższym czasie z jakąś kobietą, partnerka zostanie mu przydzielona: 2264 rok w ten sposób chce rozwiązać problem malejącego przyrostu naturalnego. Finn coraz bardziej zagłębia się w błahe opowieści nieznanej dziewczynki, aż zostaje od nich oderwany. Ma przetestować pewną realistyczną grę, a tak naprawdę – przenieść się do przeszłości. To okazja, by poznać autorkę pamiętnika, nawet jeśli kwestia podróży w czasie jest wątpliwa moralnie. Finn już wkrótce stanie się jednym z bohaterów zapisków Eliany.
Rahlens wątek kiełkującego uczucia rozmywa w tworzonym świeci przyszłości. Po serii rozmaitych kataklizmów technika wypiera zwyczajne sytuacje znane jeszcze z przełomu XX i XXI wieku. Wspomnienia stają się częścią informacyjnej sieci za sprawą mózgołącza – nowego zmysłu ludzi. Roboty zajmują się ciężkimi pracami, a uczucia zupełnie się nie sprawdzają. Nie ziściła się też żadna z literackich fantastycznych wizji: uczeni mogą jedynie sprawdzać, jak bardzo mylili się kiedyś ludzie co do przyszłości. I – jak zwykle w powieściach s-f – przeszłość bohaterów (i świata) staje się dla nich ważniejsza niż przyszłość. Dla Finna – dużo ważniejsza, bo gdzieś tam czeka niemiecka nastolatka.
Na początku tej historii Eliana ma trzynaście lat i trudno się spodziewać, by budziła w kimkolwiek poważne uczucia. Ale operacje na czasie otwierają przed autorką szanse na przyspieszenie dojrzewania bohaterki – z małej i naiwnej dziewczynki robi się wkrótce świadoma ciała kobieta. Zresztą także Finn próbuje zrozumieć czas dojrzewania – każde kolejne spotkanie oznacza następny krok w rozwoju nietypowego uczucia. Tyle że Finn musi wracać do swojej rzeczywistości, a tam jego zwierzchników nie interesują prywatne sprawy wysyłanego w przeszłość badacza. Mało tego: Finn nie zna rzeczywistego celu przenoszenia się w dawne czasy. Rahlens robi, co może, by skomplikować obraz miłości. Nie chce zapewniać czytelnikom przewidywalnej fabuły, wystarczy, że już motyw perfum dziewczyny pobrzmiewa nieco staroświecko i zdecydowanie zbyt naiwnie. Dlatego też autorka idealizowaną miłość odsuwa na daleki plan, mnoży za to trudności nie do rozwiązania. Zapewnia bohaterom chwile szczęścia i nakazuje jednocześnie zastanowić się nad ulotnością ich doznań.
Ciekawie Rahlens różnicuje tę książkę pod względem językowym. Notatki dziewczyny znacznie różnią się od stylu wprowadzającego w powieściową teraźniejszość – a neutralne stylistycznie fragmenty funkcjonować mogą dopiero na zetknięciu się dwóch różnych światów. Początkowo „techniczny” rytm z czasem coraz bardziej się normuje – a „Nieskończoność” przynosi poza standardową relacją między postaciami także okołoliterackie eksperymenty.
środa, 21 maja 2014
Rafał Kosik: Amelia i Kuba. Godzina duchów /// Kuba i Amelia. Godzina duchów
Powergraph, Warszawa 2014.
Dwie książki
Niezbyt często autorzy wykorzystują pomysł na książkę podwójną, jedną historię opowiadaną z dwóch perspektyw. Zwykle sprowadza się to do przeplatania rozdziałów z subiektywnymi i przeciwstawnymi narracjami (a każda z narracji popycha akcję do przodu). Rafał Kosik zdecydował się na dwie pełnowartościowe książki, opowieści, które można czytać niezależnie od siebie, ale dopiero razem ujawniają całą prawdę w relacjach między bohaterami. Zapewnia tym samym odbiorcom nie tylko aktywną lekturę, ale i rodzaj uczestniczenia w tworzeniu historii. To zintensyfikuje przeżycia czytelnicze i powinno spodobać się dzieciom – jako oryginalny zestaw przygód z różnych ujęć.
W obu przypadkach rozwiązywana jest jedna i ta sama zagadka. W apartamentowcu zwanym Zamkiem pojawiają się dziwne zjawy. Część z nich przypomina zresztą do złudzenia mieszkańców domu. Zjawy potrafią przenikać przez ściany, ale nie wydają się groźne. Zwłaszcza że bohaterowie działają razem, by odkryć ich tajemnicę. Amelia, jej młodszy brat Albert, Kuba i jego mała siostra Mi tworzą zgrany zespół – dzięki współpracy dokonują rzeczy niemożliwych i przeżywają szereg zaskakujących przygód – niecodziennie w końcu poluje się na duchy nowej generacji. Najpierw jednak Amelia i Kuba muszą się poznać, a to okazuje się dosyć trudne.
Rafał Kosik stworzył cztery postacie o wyrazistych charakterach i zdolnościach. Amelia pięknie rysuje, Kuba ma zdolności techniczne (w odróżnieniu od ojca). Albert nie potrafi nawiązywać społecznych relacji, za to jest do bólu logiczny i świetnie zdaje sobie sprawę z popełnianych przez innych błędów „towarzyskich”. Mi to urodzona ironistka. Otoczenie postrzega przez kąśliwe poczucie humoru, nie stroni od złośliwości, a własne słownictwo wzbogaca, notując zaobserwowane wyjaśnienia co trudniejszych określeń. Dzieci nie są naiwne, właściwie nie mają wieku, Kosik nie infantylizuje ich, a pozwala na samodzielność. Oczywiście różna jest skala poruszanych problemów – raz Amelia cierpi przez nieprzemyślane zachowanie wobec nowo poznanego chłopaka, raz wszyscy ratują pewnego starego profesora z doskonale znanego starszym odbiorcom Instytutu Badań Nadzwyczajnych.
Kosik zagląda do dwóch mieszkań. W tomie „Amelia i Kuba” przedstawia tylko rodzinę Amelii, Kuba pojawia się rzadko i bez głębszych analiz, a już na pewno bez przemyśleń i odczuć. Tu autor koncentruje się na doświadczeniach i obserwacjach dziewczynki. Amelia dużo rysuje i na obrazkach próbuje metaforycznie przedstawiać własną historię – opisy rysunków są typowo dziewczyńskie i zajmują w tomie sporo miejsca, podobnie jak analizy przeżyć i rozbudowane przemyślenia. W „Amelii i Kubie” narracja toczy się dość spokojnie i nakierowana jest na wnętrze bohaterki. Owszem, Amelia również przeżywa kilka przygód spoza podstawowego nurtu fabuły – ale są one mniej ekspresywne niż analogiczne doświadczenia z domu Kuby. Akcję w tomie ożywia jej brat, mały geniusz i urodzony logik – wprowadza on do opowieści mocno realistyczne spojrzenie – tak rzeczowe, że aż nierzeczywiste (nawet w wykonaniu dorosłego, a co dopiero mówić o dziecku). W tomie „Kuba i Amelia” dzieje się nie tyle więcej, co – inaczej. Rodzina Kuby przeprowadza się do Zamku. Tata, dyrektor kreatywny, stara się wykonywać drobne prace remontowe, co mu zupełnie nie wychodzi. Mi sarkastycznie komentuje otoczenie. Zanim dojdzie do wspólnego działania, wydarzy się sporo ciekawych rzeczy – i to niezależnie od siebie w obu rodzinach (więc i w obu tomach). Potem akcja przyspieszy.
Narrator w każdej z książek towarzyszy jednemu bohaterowi (i jego otoczeniu), zna jego myśli i odczucia, ale nie może zestawić ich z przeciwną stroną. Tego dokonać mogą czytelnicy po porównaniu obu książek. Tak jedynie mają szansę powyjaśniać się liczne zagadki. Same w sobie w „pojedynczej” lekturze nie zaprzątają niepotrzebnie myśli czytelników – funkcjonują jako autorskie zabawy dopiero po otrzymaniu lekturowego wyjaśnienia. W ten sposób Rafał Kosik nie zmusza dzieci do sięgania po równoległą historię – i bez uzupełnień gwarantuje ciekawą opowieść. Powtarza w obu tomach krótkie fragmenty tekstu – co wynagradza zupełnie różnymi kontekstami. Tworzy dwie odmienne relacje. Ważne, że forma nie dominuje nad treścią – Kosik operuje motywami naturalnie, nie sili się na oryginalność i wcale nie musi uciekać się do podstępów, żeby zachęcić dzieci do czytania. Na poczuciu humoru tego autora można polegać – „Godzina duchów” w wersji z perspektywy Kuby bawi do łez, w wersji Amelii – śmieszy. Kosik ponownie pokazuje, jak pisać dla młodych wymagających odbiorców.
Dwie książki
Niezbyt często autorzy wykorzystują pomysł na książkę podwójną, jedną historię opowiadaną z dwóch perspektyw. Zwykle sprowadza się to do przeplatania rozdziałów z subiektywnymi i przeciwstawnymi narracjami (a każda z narracji popycha akcję do przodu). Rafał Kosik zdecydował się na dwie pełnowartościowe książki, opowieści, które można czytać niezależnie od siebie, ale dopiero razem ujawniają całą prawdę w relacjach między bohaterami. Zapewnia tym samym odbiorcom nie tylko aktywną lekturę, ale i rodzaj uczestniczenia w tworzeniu historii. To zintensyfikuje przeżycia czytelnicze i powinno spodobać się dzieciom – jako oryginalny zestaw przygód z różnych ujęć.
W obu przypadkach rozwiązywana jest jedna i ta sama zagadka. W apartamentowcu zwanym Zamkiem pojawiają się dziwne zjawy. Część z nich przypomina zresztą do złudzenia mieszkańców domu. Zjawy potrafią przenikać przez ściany, ale nie wydają się groźne. Zwłaszcza że bohaterowie działają razem, by odkryć ich tajemnicę. Amelia, jej młodszy brat Albert, Kuba i jego mała siostra Mi tworzą zgrany zespół – dzięki współpracy dokonują rzeczy niemożliwych i przeżywają szereg zaskakujących przygód – niecodziennie w końcu poluje się na duchy nowej generacji. Najpierw jednak Amelia i Kuba muszą się poznać, a to okazuje się dosyć trudne.
Rafał Kosik stworzył cztery postacie o wyrazistych charakterach i zdolnościach. Amelia pięknie rysuje, Kuba ma zdolności techniczne (w odróżnieniu od ojca). Albert nie potrafi nawiązywać społecznych relacji, za to jest do bólu logiczny i świetnie zdaje sobie sprawę z popełnianych przez innych błędów „towarzyskich”. Mi to urodzona ironistka. Otoczenie postrzega przez kąśliwe poczucie humoru, nie stroni od złośliwości, a własne słownictwo wzbogaca, notując zaobserwowane wyjaśnienia co trudniejszych określeń. Dzieci nie są naiwne, właściwie nie mają wieku, Kosik nie infantylizuje ich, a pozwala na samodzielność. Oczywiście różna jest skala poruszanych problemów – raz Amelia cierpi przez nieprzemyślane zachowanie wobec nowo poznanego chłopaka, raz wszyscy ratują pewnego starego profesora z doskonale znanego starszym odbiorcom Instytutu Badań Nadzwyczajnych.
Kosik zagląda do dwóch mieszkań. W tomie „Amelia i Kuba” przedstawia tylko rodzinę Amelii, Kuba pojawia się rzadko i bez głębszych analiz, a już na pewno bez przemyśleń i odczuć. Tu autor koncentruje się na doświadczeniach i obserwacjach dziewczynki. Amelia dużo rysuje i na obrazkach próbuje metaforycznie przedstawiać własną historię – opisy rysunków są typowo dziewczyńskie i zajmują w tomie sporo miejsca, podobnie jak analizy przeżyć i rozbudowane przemyślenia. W „Amelii i Kubie” narracja toczy się dość spokojnie i nakierowana jest na wnętrze bohaterki. Owszem, Amelia również przeżywa kilka przygód spoza podstawowego nurtu fabuły – ale są one mniej ekspresywne niż analogiczne doświadczenia z domu Kuby. Akcję w tomie ożywia jej brat, mały geniusz i urodzony logik – wprowadza on do opowieści mocno realistyczne spojrzenie – tak rzeczowe, że aż nierzeczywiste (nawet w wykonaniu dorosłego, a co dopiero mówić o dziecku). W tomie „Kuba i Amelia” dzieje się nie tyle więcej, co – inaczej. Rodzina Kuby przeprowadza się do Zamku. Tata, dyrektor kreatywny, stara się wykonywać drobne prace remontowe, co mu zupełnie nie wychodzi. Mi sarkastycznie komentuje otoczenie. Zanim dojdzie do wspólnego działania, wydarzy się sporo ciekawych rzeczy – i to niezależnie od siebie w obu rodzinach (więc i w obu tomach). Potem akcja przyspieszy.
Narrator w każdej z książek towarzyszy jednemu bohaterowi (i jego otoczeniu), zna jego myśli i odczucia, ale nie może zestawić ich z przeciwną stroną. Tego dokonać mogą czytelnicy po porównaniu obu książek. Tak jedynie mają szansę powyjaśniać się liczne zagadki. Same w sobie w „pojedynczej” lekturze nie zaprzątają niepotrzebnie myśli czytelników – funkcjonują jako autorskie zabawy dopiero po otrzymaniu lekturowego wyjaśnienia. W ten sposób Rafał Kosik nie zmusza dzieci do sięgania po równoległą historię – i bez uzupełnień gwarantuje ciekawą opowieść. Powtarza w obu tomach krótkie fragmenty tekstu – co wynagradza zupełnie różnymi kontekstami. Tworzy dwie odmienne relacje. Ważne, że forma nie dominuje nad treścią – Kosik operuje motywami naturalnie, nie sili się na oryginalność i wcale nie musi uciekać się do podstępów, żeby zachęcić dzieci do czytania. Na poczuciu humoru tego autora można polegać – „Godzina duchów” w wersji z perspektywy Kuby bawi do łez, w wersji Amelii – śmieszy. Kosik ponownie pokazuje, jak pisać dla młodych wymagających odbiorców.
wtorek, 20 maja 2014
Uri Orlev: Biegnij chłopcze, biegnij
W.A.B., Warszawa 2014.
Ucieczka
O koszmarze drugiej wojny światowej Uri Orlev potrafi pisać jedynie z perspektywy dziecka – tylko w ten sposób może opanować lęk. A młodych odbiorców nie zarzuca przerażającymi scenami – przedstawia im inne spojrzenie na rzeczywistość. Inne to znaczy pełne specyficznych przygód, niechcianych, a jednak emocjonujących. Nie zamienia Orlev historii w bajkę – Srulik, bohater tomu „Biegnij chłopcze, biegnij” w pewnym momencie traci rękę (bo lekarz boi się operować żydowskie dziecko), ale nad swoim stanem nie ubolewa, przechodzi nad tym wydarzeniem do porządku dziennego. Orlev pamięta o tym, by odrobinę chronić swoich bohaterów, nie może im jednak zafundować baśniowej codzienności. W „Biegnij chłopcze, biegnij” fabułę opiera na prawdziwej opowieści Yorama Friedmana – i po raz kolejny udowadnia, że tematyka drugiej wojny światowej w literaturze czwartej najlepiej wypada, gdy stanowi zapis realnych wydarzeń i przeżyć, a nie jest pisarską kreacją.
Srulik jest małym chłopcem, kiedy wraz z rodzicami próbuje wyjść z getta. Ucieczka kończy się jednak fiaskiem. Mały bohater razem z mamą szuka na śmietnikach resztek jedzenia i podczas jednej z takich wypraw odłącza się od rodzicielki. Nie pamięta swojego adresu i nie potrafi wrócić do domu, musi odtąd nauczyć się żyć samodzielnie, troszczyć się o siebie i przetrwać. Pod zmienionym nazwiskiem korzysta najpierw z pomocy bardziej doświadczonych kolegów, a potem – kolejnych pracodawców. Jego tułaczka nie ma końca – wrogiem może być każdy, a z dala od rodziców dziecko nie powinno nikomu ufać.
Uri Orlev po raz kolejny przedstawia niezwykłe metamorfozy i dojrzewanie dziecka rozdzielonego z najbliższymi w najtrudniejszych czasach. Mały bohater nie wpada w panikę, ale błyskawicznie staje na wysokości zadania – nie kieruje nim doświadczenie, lecz spryt i odrobina szczęścia. Chłopiec nie pozbawia czytelników nadziei. W tej powieści zamiast budowania spójnego świata rekompensującego w wyobraźni postaci wszelkie braki i lęki, Urlev wybiera serię różnych wydarzeń. Srulik nigdzie nie może zatrzymać się na dłużej, ale stan tymczasowości nie wpływa na jego psychikę. Co więcej, z każdym kolejnym doświadczeniem chłopiec krzepnie, wie, że poradzi sobie, jeśli tylko zyska szansę udowodnienia własnej wartości u następnych gospodarzy. Wojna to wielka próba charakteru – ale i nauczycielka życia. Orlev w samej konstrukcji tomu zapisuje pośpiech i niejednorodność przygód, przez co „Biegnij chłopcze, biegnij” rozgrywa się w szybkim tempie.
Celem książki wydaje się ukazanie odwagi dziecka – i samodzielności, gdy nie można już liczyć na dorosłych. Orlev nie stroni od trudnych tematów, zresztą nie mógłby ich unikać w wojennej powieści – ale uwagę czytelników odwraca od zła adrenaliną. Tony martyrologiczne odrzuca, przekuwając je na lekko awanturnicze, nie chce nikogo szokować. Po raz kolejny tworzy powieść, która wiele mówi małym odbiorcom o historii (i to z perspektywy im najbliższej, bo przez pryzmat doświadczeń dziecka), ale nie wyklucza też zwykłej przyjemności czytania. W tę relację łatwo się zaangażować emocjonalnie – stworzona jest tak, by kibicować małemu Srulikowi. Jednocześnie jego doświadczeń nie da się bagatelizować – wywierają silny wpływ na odbiorców i nie dają o sobie zapomnieć. O wojnie z perspektywy zaradnych dzieci Orlev zawsze pisze przepięknie.
Ucieczka
O koszmarze drugiej wojny światowej Uri Orlev potrafi pisać jedynie z perspektywy dziecka – tylko w ten sposób może opanować lęk. A młodych odbiorców nie zarzuca przerażającymi scenami – przedstawia im inne spojrzenie na rzeczywistość. Inne to znaczy pełne specyficznych przygód, niechcianych, a jednak emocjonujących. Nie zamienia Orlev historii w bajkę – Srulik, bohater tomu „Biegnij chłopcze, biegnij” w pewnym momencie traci rękę (bo lekarz boi się operować żydowskie dziecko), ale nad swoim stanem nie ubolewa, przechodzi nad tym wydarzeniem do porządku dziennego. Orlev pamięta o tym, by odrobinę chronić swoich bohaterów, nie może im jednak zafundować baśniowej codzienności. W „Biegnij chłopcze, biegnij” fabułę opiera na prawdziwej opowieści Yorama Friedmana – i po raz kolejny udowadnia, że tematyka drugiej wojny światowej w literaturze czwartej najlepiej wypada, gdy stanowi zapis realnych wydarzeń i przeżyć, a nie jest pisarską kreacją.
Srulik jest małym chłopcem, kiedy wraz z rodzicami próbuje wyjść z getta. Ucieczka kończy się jednak fiaskiem. Mały bohater razem z mamą szuka na śmietnikach resztek jedzenia i podczas jednej z takich wypraw odłącza się od rodzicielki. Nie pamięta swojego adresu i nie potrafi wrócić do domu, musi odtąd nauczyć się żyć samodzielnie, troszczyć się o siebie i przetrwać. Pod zmienionym nazwiskiem korzysta najpierw z pomocy bardziej doświadczonych kolegów, a potem – kolejnych pracodawców. Jego tułaczka nie ma końca – wrogiem może być każdy, a z dala od rodziców dziecko nie powinno nikomu ufać.
Uri Orlev po raz kolejny przedstawia niezwykłe metamorfozy i dojrzewanie dziecka rozdzielonego z najbliższymi w najtrudniejszych czasach. Mały bohater nie wpada w panikę, ale błyskawicznie staje na wysokości zadania – nie kieruje nim doświadczenie, lecz spryt i odrobina szczęścia. Chłopiec nie pozbawia czytelników nadziei. W tej powieści zamiast budowania spójnego świata rekompensującego w wyobraźni postaci wszelkie braki i lęki, Urlev wybiera serię różnych wydarzeń. Srulik nigdzie nie może zatrzymać się na dłużej, ale stan tymczasowości nie wpływa na jego psychikę. Co więcej, z każdym kolejnym doświadczeniem chłopiec krzepnie, wie, że poradzi sobie, jeśli tylko zyska szansę udowodnienia własnej wartości u następnych gospodarzy. Wojna to wielka próba charakteru – ale i nauczycielka życia. Orlev w samej konstrukcji tomu zapisuje pośpiech i niejednorodność przygód, przez co „Biegnij chłopcze, biegnij” rozgrywa się w szybkim tempie.
Celem książki wydaje się ukazanie odwagi dziecka – i samodzielności, gdy nie można już liczyć na dorosłych. Orlev nie stroni od trudnych tematów, zresztą nie mógłby ich unikać w wojennej powieści – ale uwagę czytelników odwraca od zła adrenaliną. Tony martyrologiczne odrzuca, przekuwając je na lekko awanturnicze, nie chce nikogo szokować. Po raz kolejny tworzy powieść, która wiele mówi małym odbiorcom o historii (i to z perspektywy im najbliższej, bo przez pryzmat doświadczeń dziecka), ale nie wyklucza też zwykłej przyjemności czytania. W tę relację łatwo się zaangażować emocjonalnie – stworzona jest tak, by kibicować małemu Srulikowi. Jednocześnie jego doświadczeń nie da się bagatelizować – wywierają silny wpływ na odbiorców i nie dają o sobie zapomnieć. O wojnie z perspektywy zaradnych dzieci Orlev zawsze pisze przepięknie.
poniedziałek, 19 maja 2014
Javier Ruescas: Play
Jaguar, Warszawa 2014.
Bracia
Męska odpowiedź na pophistorie o miłości może się podobać – i to nie tylko nastolatkom spragnionym energetycznych fabuł. Javier Ruescas ma dobry pomysł na swoją opowieść, a do tego w realizacji dba o wiele pobocznych wątków tak, by nawet na chwilę nie dać odpocząć czytelnikom. 460 stron liczy pierwszy tom trylogii – i jeśli autor utrzyma tempo i pomysły, stanie się idolem nastoletnich odbiorców. „Play” pokazuje potencjał młodej prozy rozrywkowej, która nie ogląda się na literackie mody, a mimo to zahacza o motyw snu o sławie czy miłości – tyle że z punktu widzenia chłopaka, więc bez lirycznych westchnień i analizowania detali.
W „Play” jest dwóch braci. Starszy, Leo, to urodzony showman – cieszy go sława i chciałby zająć się aktorstwem. Młodszy, Aarón, żyje muzyką, ale nie zamierza pokazywać światu własnych utworów – komponuje dla siebie i nie chce rozgłosu. Obaj już pełnoletni często zawodzą rodziców – i siebie nawzajem. Rywalizują bezustannie, a ponieważ nie potrafią się ze sobą dogadywać, bez przerwy też się zawodzą. Aż do momentu, w którym Leo wpada na pomysł, jak połączyć siły i zaistnieć na rynku muzycznym. Po filmikach wrzucanych do internetu i koncercie braćmi interesuje się ogromna agencja. Mają zyskać szansę na sławę, zapewnia im się najlepsze warunki pracy i olbrzymie pieniądze, ale cena za to jest dość wysoka. Do tego obaj mają problemy z byłymi dziewczynami.
Trzeba przyznać, że sen o sławie w ujęciu młodego pisarza wygląda imponująco. Ruescas marzenia wielu muzyków-amatorów rozbudowuje bez kompleksów, zapewnia bohaterom wszystko, o czym nawet nie śmieliby pomyśleć. Nie wyczuwa się w tym jednak przesady, wszystko ma swój cel, dobrze przemyślany. Obok obrazków jak ze snu Leo i Aarón muszą zetknąć się z licznymi problemami – jednym jest odizolowanie od przyjaciół, innym szczerość wobec bliskich. Chłopcy mają zrezygnować z charakterystycznych dla siebie postaw i poglądów, a przyjąć na pokaz te narzucane przez agencję. Gra nie kończy się z chwilą zejścia ze sceny. W dodatku dziennikarze tylko czekają na potknięcia młodych gwiazd i potrafią też brutalnie wdzierać się w prywatność bohaterów. Sytuacji nie poprawiają relacje z ojcem.
Javier Ruescas bardzo przekonująco prezentuje świat show-biznesu ze wszystkimi jego pułapkami. Karierę gwiazd traktuje poważnie – to już nie młodzieńcze rojenia nastolatków, a okrutna często rzeczywistość. Na tym poziomie nie można obie pozwolić na błędy – czego bracia muszą się dopiero nauczyć. Autor ładnie operuje uczuciami, mnożąc płaszczyzny konfliktogenne i strefy kłopotów porywczych bohaterów. Sprawia, że czytelnicy kibicować będą obu – bo narrację prowadzą na przemian, raz Leo, raz Aarón. Na początku z tego powodu trochę trudno ich odróżnić (w pierwszych rozdziałach dawny spór przesłania jeszcze charaktery, a w warstwie języka zmian nie ma), ale w końcu autor sygnalizuje na początku fragmentu, kto będzie w nim narratorem.
Mimo nastawienia na przerysowany temat, „Play” wcale nie wybrzmi naiwnie. To ciekawie rozwijająca się powieść, pełna przygód, przesycona miłością do muzyki, a także ogromem różnorodnych emocji. Ruescas zrezygnował ze zbędnych sentymentów, odarł historię z niepotrzebnych detali, by uwypuklić w niej zestawienia siły braterskich więzi z niszczycielską machiną show-biznesu. Zaproponował odbiorcom powieść bardzo oryginalną i pełną pomysłów, wpisującą się w nurt zainteresowań nastolatków. To pierwsza część muzyczno-gwiazdorskiej trylogii, obok której nie da się przejść obojętnie.
Bracia
Męska odpowiedź na pophistorie o miłości może się podobać – i to nie tylko nastolatkom spragnionym energetycznych fabuł. Javier Ruescas ma dobry pomysł na swoją opowieść, a do tego w realizacji dba o wiele pobocznych wątków tak, by nawet na chwilę nie dać odpocząć czytelnikom. 460 stron liczy pierwszy tom trylogii – i jeśli autor utrzyma tempo i pomysły, stanie się idolem nastoletnich odbiorców. „Play” pokazuje potencjał młodej prozy rozrywkowej, która nie ogląda się na literackie mody, a mimo to zahacza o motyw snu o sławie czy miłości – tyle że z punktu widzenia chłopaka, więc bez lirycznych westchnień i analizowania detali.
W „Play” jest dwóch braci. Starszy, Leo, to urodzony showman – cieszy go sława i chciałby zająć się aktorstwem. Młodszy, Aarón, żyje muzyką, ale nie zamierza pokazywać światu własnych utworów – komponuje dla siebie i nie chce rozgłosu. Obaj już pełnoletni często zawodzą rodziców – i siebie nawzajem. Rywalizują bezustannie, a ponieważ nie potrafią się ze sobą dogadywać, bez przerwy też się zawodzą. Aż do momentu, w którym Leo wpada na pomysł, jak połączyć siły i zaistnieć na rynku muzycznym. Po filmikach wrzucanych do internetu i koncercie braćmi interesuje się ogromna agencja. Mają zyskać szansę na sławę, zapewnia im się najlepsze warunki pracy i olbrzymie pieniądze, ale cena za to jest dość wysoka. Do tego obaj mają problemy z byłymi dziewczynami.
Trzeba przyznać, że sen o sławie w ujęciu młodego pisarza wygląda imponująco. Ruescas marzenia wielu muzyków-amatorów rozbudowuje bez kompleksów, zapewnia bohaterom wszystko, o czym nawet nie śmieliby pomyśleć. Nie wyczuwa się w tym jednak przesady, wszystko ma swój cel, dobrze przemyślany. Obok obrazków jak ze snu Leo i Aarón muszą zetknąć się z licznymi problemami – jednym jest odizolowanie od przyjaciół, innym szczerość wobec bliskich. Chłopcy mają zrezygnować z charakterystycznych dla siebie postaw i poglądów, a przyjąć na pokaz te narzucane przez agencję. Gra nie kończy się z chwilą zejścia ze sceny. W dodatku dziennikarze tylko czekają na potknięcia młodych gwiazd i potrafią też brutalnie wdzierać się w prywatność bohaterów. Sytuacji nie poprawiają relacje z ojcem.
Javier Ruescas bardzo przekonująco prezentuje świat show-biznesu ze wszystkimi jego pułapkami. Karierę gwiazd traktuje poważnie – to już nie młodzieńcze rojenia nastolatków, a okrutna często rzeczywistość. Na tym poziomie nie można obie pozwolić na błędy – czego bracia muszą się dopiero nauczyć. Autor ładnie operuje uczuciami, mnożąc płaszczyzny konfliktogenne i strefy kłopotów porywczych bohaterów. Sprawia, że czytelnicy kibicować będą obu – bo narrację prowadzą na przemian, raz Leo, raz Aarón. Na początku z tego powodu trochę trudno ich odróżnić (w pierwszych rozdziałach dawny spór przesłania jeszcze charaktery, a w warstwie języka zmian nie ma), ale w końcu autor sygnalizuje na początku fragmentu, kto będzie w nim narratorem.
Mimo nastawienia na przerysowany temat, „Play” wcale nie wybrzmi naiwnie. To ciekawie rozwijająca się powieść, pełna przygód, przesycona miłością do muzyki, a także ogromem różnorodnych emocji. Ruescas zrezygnował ze zbędnych sentymentów, odarł historię z niepotrzebnych detali, by uwypuklić w niej zestawienia siły braterskich więzi z niszczycielską machiną show-biznesu. Zaproponował odbiorcom powieść bardzo oryginalną i pełną pomysłów, wpisującą się w nurt zainteresowań nastolatków. To pierwsza część muzyczno-gwiazdorskiej trylogii, obok której nie da się przejść obojętnie.
niedziela, 18 maja 2014
Anna Przedpełska-Trzeciakowska: Jane Austen i jej racjonalne romanse
W.A.B., Warszawa 2014.
Z uczuciem
Anna Przedpełska-Trzeciakowska rolę biografa chętnie zastępuje prywatnymi fascynacjami oraz doświadczeniami translatorskimi. Jest blisko czytelników – przygotowuje książkę, jaką każdy fan twórczości Jane Austen chciałaby przeczytać, uzupełnia ją o poszukiwania lingwistyczno-kulturowe przy przekładach i zanurza się nie w suchą biografię, ale w prawdziwe życie pisarki – również w sferę powiązaną z emocjami.
„Jane Austen i jej racjonalne romanse” to książka, która typowej biografii nie przypomina. Owszem, autorka wykorzystuje oczywiste punkty zaczepienia oraz chronologię wydarzeń z życia bohaterki – ale encyklopedyczne dane niewiele ją obchodzą. Podobnie zresztą jak naukowe rozprawy i analizy dzieł. Na to wszystko nie ma miejsca, bo o wiele bardziej pasjonujący okazuje się związek postaci z książek Jane Austen z jej najbliższym otoczeniem. Co zadecydowało o kształcie powieści, jak odzwierciedlało się w nich życie codzienne i – skąd pomysły. Przedpełska-Trzeciakowska umiejętnie odczytuje literackie i pozaliterackie tropy, stając się opowiadaczką o powieściowej rzeczywistości i analogiach do życia. W ten sposób Jane Austen zaczyna być bliska kolejnym pokoleniom odbiorczyń.
Rola tłumaczki wyraźnie dominuje nad innymi „zawodowymi” partiami. Autorka próbuje uzmysłowić czytelnikom, jak wiele aluzji czy motywów zaczerpniętych ze zwyczajności staje się dzisiaj w odbiorze niedostępnych. Pokazuje płaszczyzny zanurzone w odczytywaniu przez kulturę masową. Nie czyni tego w tonie ubolewania nad przemianami – raczej przedstawia takie odkrycia jako ciekawostki, coś, co sprawi, że czytelnicy będą uważniejsi w rozrywkowej lekturze.
Mnóstwo miejsca poświęca się tutaj na emocje i przeżycia dalekie od biograficznych standardów – relacje Jane Austen z bliskimi nie są wyłącznie kolejnym motywem do odnotowania, dla autorki to następna okazja do zanurzenia się w obyczajowość sprzed wieków. Z upodobaniem śledzi Przedpełska-Trzeciakowska korespondencję Jane Austen i wyłaniający się z niej stosunek do międzyludzkich związków. Siatkę z życia prywatnego nakłada na literaturę, by zaspokoić ciekawość typową dla społeczeństw mass-mediów. Jane Austen to nie obiekt bezdusznych analiz i badań, a kobieta, która zasługuje na uwagę. I choć pretekstem do owej uwagi są powieści, to tutaj liczy się również skala silnych wzruszeń pisarki, jej przeżyć, gestów i upodobań.
Przedpełska-Trzeciakowska nie kryje się z sympatią do pisarki, którą zdaje się doskonale znać za sprawą przekładów. Potrafi precyzyjnie odmalowywać kontekst kulturowy, przedstawiać obyczaje i przekonania, które mogły kształtować młodą autorkę. Nie streszcza założeń powieści, ale przybliża (na wszelki wypadek) ich bohaterów w taki sposób, by natychmiast przeniknęli oni do świadomości czytelników. Tu autorka rezygnuje z klasycznych już założeń stylistycznych biografii, pisze z serdecznością i uznaniem dla Jane Austen – a swoje stanowisko potrafi dobrze umotywować. To sprawia (podobnie jak rezygnacja z systemu przypisów i cytatów z naukowych opracowań), że swoim tomem dotrze do szerokiego grona odbiorców. Jej publikacja jest wymarzoną reklamą dzieł Jane Austen, a dobrze poza tym wpisuje się w niesłabnące zainteresowanie tą autorką. Przedpełska-Trzeciakowska dyskretnie podsuwa klucz do interpretowania powieści, ale przede wszystkim przypomina o płynącej z nich rozrywce – i podobną chce zapewnić swoją książką.
Z uczuciem
Anna Przedpełska-Trzeciakowska rolę biografa chętnie zastępuje prywatnymi fascynacjami oraz doświadczeniami translatorskimi. Jest blisko czytelników – przygotowuje książkę, jaką każdy fan twórczości Jane Austen chciałaby przeczytać, uzupełnia ją o poszukiwania lingwistyczno-kulturowe przy przekładach i zanurza się nie w suchą biografię, ale w prawdziwe życie pisarki – również w sferę powiązaną z emocjami.
„Jane Austen i jej racjonalne romanse” to książka, która typowej biografii nie przypomina. Owszem, autorka wykorzystuje oczywiste punkty zaczepienia oraz chronologię wydarzeń z życia bohaterki – ale encyklopedyczne dane niewiele ją obchodzą. Podobnie zresztą jak naukowe rozprawy i analizy dzieł. Na to wszystko nie ma miejsca, bo o wiele bardziej pasjonujący okazuje się związek postaci z książek Jane Austen z jej najbliższym otoczeniem. Co zadecydowało o kształcie powieści, jak odzwierciedlało się w nich życie codzienne i – skąd pomysły. Przedpełska-Trzeciakowska umiejętnie odczytuje literackie i pozaliterackie tropy, stając się opowiadaczką o powieściowej rzeczywistości i analogiach do życia. W ten sposób Jane Austen zaczyna być bliska kolejnym pokoleniom odbiorczyń.
Rola tłumaczki wyraźnie dominuje nad innymi „zawodowymi” partiami. Autorka próbuje uzmysłowić czytelnikom, jak wiele aluzji czy motywów zaczerpniętych ze zwyczajności staje się dzisiaj w odbiorze niedostępnych. Pokazuje płaszczyzny zanurzone w odczytywaniu przez kulturę masową. Nie czyni tego w tonie ubolewania nad przemianami – raczej przedstawia takie odkrycia jako ciekawostki, coś, co sprawi, że czytelnicy będą uważniejsi w rozrywkowej lekturze.
Mnóstwo miejsca poświęca się tutaj na emocje i przeżycia dalekie od biograficznych standardów – relacje Jane Austen z bliskimi nie są wyłącznie kolejnym motywem do odnotowania, dla autorki to następna okazja do zanurzenia się w obyczajowość sprzed wieków. Z upodobaniem śledzi Przedpełska-Trzeciakowska korespondencję Jane Austen i wyłaniający się z niej stosunek do międzyludzkich związków. Siatkę z życia prywatnego nakłada na literaturę, by zaspokoić ciekawość typową dla społeczeństw mass-mediów. Jane Austen to nie obiekt bezdusznych analiz i badań, a kobieta, która zasługuje na uwagę. I choć pretekstem do owej uwagi są powieści, to tutaj liczy się również skala silnych wzruszeń pisarki, jej przeżyć, gestów i upodobań.
Przedpełska-Trzeciakowska nie kryje się z sympatią do pisarki, którą zdaje się doskonale znać za sprawą przekładów. Potrafi precyzyjnie odmalowywać kontekst kulturowy, przedstawiać obyczaje i przekonania, które mogły kształtować młodą autorkę. Nie streszcza założeń powieści, ale przybliża (na wszelki wypadek) ich bohaterów w taki sposób, by natychmiast przeniknęli oni do świadomości czytelników. Tu autorka rezygnuje z klasycznych już założeń stylistycznych biografii, pisze z serdecznością i uznaniem dla Jane Austen – a swoje stanowisko potrafi dobrze umotywować. To sprawia (podobnie jak rezygnacja z systemu przypisów i cytatów z naukowych opracowań), że swoim tomem dotrze do szerokiego grona odbiorców. Jej publikacja jest wymarzoną reklamą dzieł Jane Austen, a dobrze poza tym wpisuje się w niesłabnące zainteresowanie tą autorką. Przedpełska-Trzeciakowska dyskretnie podsuwa klucz do interpretowania powieści, ale przede wszystkim przypomina o płynącej z nich rozrywce – i podobną chce zapewnić swoją książką.
Ulf Stark: Mój przyjaciel szejk w Stureby
Zakamarki, Poznań 2014.
Niezwykła wizyta
W bajkach dla najmłodszych Ulf Stark próbuje oswajać trudne tematy przez poetyzowanie i odwoływanie się do pięknych, metaforycznych obrazów. Pocieszenie dla małych bohaterów znajduje w drobiazgach, których nikt na co dzień nie zauważa. W autobiograficznej trylogii Stark jest zupełnie inny, czym może zaszokować rodziców. Druga część bajki-niebajki o przygodach małego Ulfa, „Mój przyjaciel szejk w Stureby” porusza jednak temat przyjaźni – i to on dominuje nad całą fabułą. W tym minicyklu Ulf Stark nie upiększa rzeczywistości i przed nikim nie udaje, że dzieciństwo to same radości. Tym razem przedstawia jednego z agresywnych kolegów, który bójkami wymusza na słabszych posłuszeństwo. Dzieci nie chcą przyznać się rodzicom do przebiegu wydarzeń i same próbują znaleźć sposób na agresora. Ulfowi pomaga w tym egzotyczna sensacja – jego tatę, radioamatora, ma odwiedzić prawdziwy szejk. To na kilka dni powinno powstrzymać Lassego przed bijatykami. Ale Ulf nie poprzestaje na rozwiązaniu jednego problemu – próbuje także hipnozy, by przekonać innych do spełniania jego życzeń. Chciałby na przykład mieć psa. I żeby Marianna się w nim zakochała.
„Mój przyjaciel szejk w Stureby” to opowieść bardzo gorzka. Najlepszy przyjaciel Ulfa, Percy, wkrótce będzie musiał się przeprowadzić. Robi więc wszystko, żeby zawczasu znienawidzić całe Stureby, ale sprawiając przykrość otoczeniu, męczy też siebie. Ulf nie potrafi mu pomóc. Do tej pory chłopcy razem wpadali w tarapaty i razem radzili sobie z przeciwnościami losu. Ulf Stark potrafi pokazać gorycz rozstania z perspektywy chłopca, który nie chce przyznawać się do jakichkolwiek uczuć. Wie, jak odzwierciedlić jego przeżycia, a nie wywołać przy tym ani wstydu bohatera (który straciłby wówczas wiarygodność w oczach czytelników), ani zażenowania małych odbiorców. To, co przeżywa Ulf, jest obecnie niemodne w literaturze, a przecież znane dzieciom. Jednak dziś autorzy niechętnie przyznają, że rodzice bohaterów nie mają dla nich czasu lub nie przejmują się ich sprawami, bagatelizując troski. Ulf swoją opowieść opiera na prawdziwych wspomnieniach. Ale dodaje też warstwę magiczną. Kiedy do Szwecji przyjeżdża szejk, chce spróbować lokalnych rozrywek i wciela się w dobrego kompana Ulfa. Przybysz z dalekiego kraju pozwala z perspektywy spojrzeć na codzienne zmartwienia, a nawet dostarczać ich idealne rozwiązanie. Szejk w tej historii to dorosły, który chętnie staje się na moment dzieckiem – a dzięki tej metamorfozie może traktować dzieci jak dorosłych i z powagą podejść do ich spraw.
Ulf Stark w tomie „Mój przyjaciel szejk w Stureby” jest przede wszystkim dzieckiem, które nie ma pojęcia, jak zorganizować swój świat i jak realizować marzenia. Próbuje rozmaitych dziecięcych sposobów, testuje je, co nawet czasem przynosi pożądane efekty – ale na bardzo krótko. Autor nie zamierza tym razem stawiać się w pozycji mądrzejszego i bardziej doświadczonego od odbiorców. Wie, że w ten sposób straciłby ich zaufanie – i całą wiarygodność. Kiedy zamienia się w niesfornego chłopaka, może opowiedzieć historię, która wzbudzi ciekawość.
„Mój przyjaciel szejk w Stureby” to udane połączenie realizmu i magii – początkowe poszukiwania Ulfa tracą na znaczeniu, gdy pojawia się postać jak z bajki. Szejk to dobry duch całej opowieści, a przy okazji też sposób na osłodzenie niezbyt krzepiących wspomnień. Co ważne, Ulf Stark także tym tomem udowadnia, że bardzo dobrze rozumie małych czytelników i kieruje się do nich bez oglądania się na literackie mody, wzorce czy powinności autorów. Nie chce pouczać, a zapewnić silne przeżycia – i to mu się po raz kolejny udaje.
Niezwykła wizyta
W bajkach dla najmłodszych Ulf Stark próbuje oswajać trudne tematy przez poetyzowanie i odwoływanie się do pięknych, metaforycznych obrazów. Pocieszenie dla małych bohaterów znajduje w drobiazgach, których nikt na co dzień nie zauważa. W autobiograficznej trylogii Stark jest zupełnie inny, czym może zaszokować rodziców. Druga część bajki-niebajki o przygodach małego Ulfa, „Mój przyjaciel szejk w Stureby” porusza jednak temat przyjaźni – i to on dominuje nad całą fabułą. W tym minicyklu Ulf Stark nie upiększa rzeczywistości i przed nikim nie udaje, że dzieciństwo to same radości. Tym razem przedstawia jednego z agresywnych kolegów, który bójkami wymusza na słabszych posłuszeństwo. Dzieci nie chcą przyznać się rodzicom do przebiegu wydarzeń i same próbują znaleźć sposób na agresora. Ulfowi pomaga w tym egzotyczna sensacja – jego tatę, radioamatora, ma odwiedzić prawdziwy szejk. To na kilka dni powinno powstrzymać Lassego przed bijatykami. Ale Ulf nie poprzestaje na rozwiązaniu jednego problemu – próbuje także hipnozy, by przekonać innych do spełniania jego życzeń. Chciałby na przykład mieć psa. I żeby Marianna się w nim zakochała.
„Mój przyjaciel szejk w Stureby” to opowieść bardzo gorzka. Najlepszy przyjaciel Ulfa, Percy, wkrótce będzie musiał się przeprowadzić. Robi więc wszystko, żeby zawczasu znienawidzić całe Stureby, ale sprawiając przykrość otoczeniu, męczy też siebie. Ulf nie potrafi mu pomóc. Do tej pory chłopcy razem wpadali w tarapaty i razem radzili sobie z przeciwnościami losu. Ulf Stark potrafi pokazać gorycz rozstania z perspektywy chłopca, który nie chce przyznawać się do jakichkolwiek uczuć. Wie, jak odzwierciedlić jego przeżycia, a nie wywołać przy tym ani wstydu bohatera (który straciłby wówczas wiarygodność w oczach czytelników), ani zażenowania małych odbiorców. To, co przeżywa Ulf, jest obecnie niemodne w literaturze, a przecież znane dzieciom. Jednak dziś autorzy niechętnie przyznają, że rodzice bohaterów nie mają dla nich czasu lub nie przejmują się ich sprawami, bagatelizując troski. Ulf swoją opowieść opiera na prawdziwych wspomnieniach. Ale dodaje też warstwę magiczną. Kiedy do Szwecji przyjeżdża szejk, chce spróbować lokalnych rozrywek i wciela się w dobrego kompana Ulfa. Przybysz z dalekiego kraju pozwala z perspektywy spojrzeć na codzienne zmartwienia, a nawet dostarczać ich idealne rozwiązanie. Szejk w tej historii to dorosły, który chętnie staje się na moment dzieckiem – a dzięki tej metamorfozie może traktować dzieci jak dorosłych i z powagą podejść do ich spraw.
Ulf Stark w tomie „Mój przyjaciel szejk w Stureby” jest przede wszystkim dzieckiem, które nie ma pojęcia, jak zorganizować swój świat i jak realizować marzenia. Próbuje rozmaitych dziecięcych sposobów, testuje je, co nawet czasem przynosi pożądane efekty – ale na bardzo krótko. Autor nie zamierza tym razem stawiać się w pozycji mądrzejszego i bardziej doświadczonego od odbiorców. Wie, że w ten sposób straciłby ich zaufanie – i całą wiarygodność. Kiedy zamienia się w niesfornego chłopaka, może opowiedzieć historię, która wzbudzi ciekawość.
„Mój przyjaciel szejk w Stureby” to udane połączenie realizmu i magii – początkowe poszukiwania Ulfa tracą na znaczeniu, gdy pojawia się postać jak z bajki. Szejk to dobry duch całej opowieści, a przy okazji też sposób na osłodzenie niezbyt krzepiących wspomnień. Co ważne, Ulf Stark także tym tomem udowadnia, że bardzo dobrze rozumie małych czytelników i kieruje się do nich bez oglądania się na literackie mody, wzorce czy powinności autorów. Nie chce pouczać, a zapewnić silne przeżycia – i to mu się po raz kolejny udaje.
sobota, 17 maja 2014
Agnieszka Osiecka: Na początku był negatyw
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Poezja zdjęć
Powodzeniem cieszą się dzisiaj książki z dziedziny „filozofii fotografii” – rozważania na temat zapisywanych w kadrach wrażeń. Humaniści cenią interdyscyplinarne podpowiedzi i prześcigają się w metaforach, które pasują i do odczytywania zdjęć, i do interpretowania literatury. Tymczasem Agnieszka Osiecka w tomie „Na początku był negatyw” mówi o tym, co w fotografowaniu najważniejsze – bez zadęcia, za to z lekką ironią. Niby mimochodem, przy okazji pstrykania rozmaitych (niezawodowych) zdjęć zabiera odbiorców w pasjonującą podróż po ludzkich historiach i emocjach.
„Na początku był negatyw” to trochę książka-pamiętnik, a trochę książka-zabawa, choć fotografię Osiecka traktuje poważnie. Wśród poruszanych przez nią tematów znajdują się i kwestie kolorów, i relacji międzyludzkich. Osiecka układa zdjęcia w tematyczne serie – na niektórych interesują ją nakrycia głowy, na innych krzewy. Skupia się na roli przypadkowych osób, na szpetocie, na pracy i samotności. Bywa, że bawi się tematem – podpowiadając, jak załatwić sobie fotografie przodków i jak pokazywać zdjęcia znajomym. Odnosi się do rozmaitych mód – na przykład tradycyjnych fotografii z misiem w Zakopanem. Ale przede wszystkim w podskórnej warstwie fotograficznej opowieści uczy odczytywania emocji i przeżyć. Wykazuje się przenikliwością znaną już z piosenek i sztuk teatralnych podczas ocen sytuacji na zdjęciach. Wskazuje elementy świadczące o bliskości i zaufaniu, jak i te źle rokujące. W przypadkowych zdjęciach z wakacji może być zapisana gorzka przyszłość – co Osiecka prezentuje jako wytrawna interpretatorka.
Oglądanie zwykłych – nieartystycznych – zdjęć stanowi w tym przypadku okazję do zabawy. Agnieszka Osiecka powiązuje kadry zgrabną i ciekawą, a do tego bardzo dowcipną narracją, część wyjaśnień przenosi bezpośrednio do podpisów licznych zdjęć z rodzinnego albumu. W odróżnieniu od zawodowych fotografów, zajmują ją uczucia, stany emocjonalne i przeżycia zatrzymane na zawsze na kliszy. Ta autorka uczy zrozumienia istoty fotografii – a nie technik fotografowania. Między wierszami pokazuje sposoby na kreatywność, popisuje się pomysłami i podrzuca tematy do uwiecznienia. Bawi się w układanie całych historii ze zdjęć, próbuje mówić nimi – zamiast słowami.
„Na początku był negatyw” to literacko-wspomnieniowa przygoda nie tylko w obrazkach. Osiecka przez cały czas imponuje wrażliwością i spostrzegawczością, ale często zamienia się i w satyryka – dzięki temu zapewnia odbiorcom stałą, chociaż stematyzowaną rozrywkę. Jej zwierzenia są na tyle osobiste, żeby obudzić zainteresowanie czytelników – i na tyle ogólne, by każdy mógł je odnieść do własnych doświadczeń z aparatem. Tu narracja nie jest na serio – Osiecka kpi sobie z rozmaitych sytuacji, wspomnień i tendencji w fotografowaniu. Drwinami maskuje czułość czy sentymenty, ucieka w śmiech od niebezpiecznych wzruszeń. Książka zyskuje przez to drugi wymiar – ważne jest nie tylko to, co zapisane, ale i to, co przemilczane. Osiecka – mistrzyni operowania nastrojami – funduje czytelnikom emocjonującą huśtawkę. Zaprasza do prywatnego życia po to tylko, by nie zdradzić zbyt wiele, plotkuje – ale ma w tym cel. „Na początku był negatyw” to bardzo nietypowe spojrzenie na zwyczajne zdjęcia, a zarazem kolejna w wydawnictwie Prószyński i S-ka publikacja przedstawiająca pozapiosenkowe oblicze Agnieszki Osieckiej. To lektura bardzo rozrywkowa – ale też wielka gratka dla wszystkich wrażliwych, wyczulonych na odczytywanie nieuchwytnych sygnałów uczuć. Autorka zmienia się tu w wyjątkowo dowcipną przewodniczkę po świecie prywatnych kadrów, proponuje niemal wiersze ułożone ze zdjęć – i daje odbiorcom klucz do ich zrozumienia. Od „Na początku był negatyw” trudno odejść – to książka, która zaprasza do osobistego świata autorki.
Poezja zdjęć
Powodzeniem cieszą się dzisiaj książki z dziedziny „filozofii fotografii” – rozważania na temat zapisywanych w kadrach wrażeń. Humaniści cenią interdyscyplinarne podpowiedzi i prześcigają się w metaforach, które pasują i do odczytywania zdjęć, i do interpretowania literatury. Tymczasem Agnieszka Osiecka w tomie „Na początku był negatyw” mówi o tym, co w fotografowaniu najważniejsze – bez zadęcia, za to z lekką ironią. Niby mimochodem, przy okazji pstrykania rozmaitych (niezawodowych) zdjęć zabiera odbiorców w pasjonującą podróż po ludzkich historiach i emocjach.
„Na początku był negatyw” to trochę książka-pamiętnik, a trochę książka-zabawa, choć fotografię Osiecka traktuje poważnie. Wśród poruszanych przez nią tematów znajdują się i kwestie kolorów, i relacji międzyludzkich. Osiecka układa zdjęcia w tematyczne serie – na niektórych interesują ją nakrycia głowy, na innych krzewy. Skupia się na roli przypadkowych osób, na szpetocie, na pracy i samotności. Bywa, że bawi się tematem – podpowiadając, jak załatwić sobie fotografie przodków i jak pokazywać zdjęcia znajomym. Odnosi się do rozmaitych mód – na przykład tradycyjnych fotografii z misiem w Zakopanem. Ale przede wszystkim w podskórnej warstwie fotograficznej opowieści uczy odczytywania emocji i przeżyć. Wykazuje się przenikliwością znaną już z piosenek i sztuk teatralnych podczas ocen sytuacji na zdjęciach. Wskazuje elementy świadczące o bliskości i zaufaniu, jak i te źle rokujące. W przypadkowych zdjęciach z wakacji może być zapisana gorzka przyszłość – co Osiecka prezentuje jako wytrawna interpretatorka.
Oglądanie zwykłych – nieartystycznych – zdjęć stanowi w tym przypadku okazję do zabawy. Agnieszka Osiecka powiązuje kadry zgrabną i ciekawą, a do tego bardzo dowcipną narracją, część wyjaśnień przenosi bezpośrednio do podpisów licznych zdjęć z rodzinnego albumu. W odróżnieniu od zawodowych fotografów, zajmują ją uczucia, stany emocjonalne i przeżycia zatrzymane na zawsze na kliszy. Ta autorka uczy zrozumienia istoty fotografii – a nie technik fotografowania. Między wierszami pokazuje sposoby na kreatywność, popisuje się pomysłami i podrzuca tematy do uwiecznienia. Bawi się w układanie całych historii ze zdjęć, próbuje mówić nimi – zamiast słowami.
„Na początku był negatyw” to literacko-wspomnieniowa przygoda nie tylko w obrazkach. Osiecka przez cały czas imponuje wrażliwością i spostrzegawczością, ale często zamienia się i w satyryka – dzięki temu zapewnia odbiorcom stałą, chociaż stematyzowaną rozrywkę. Jej zwierzenia są na tyle osobiste, żeby obudzić zainteresowanie czytelników – i na tyle ogólne, by każdy mógł je odnieść do własnych doświadczeń z aparatem. Tu narracja nie jest na serio – Osiecka kpi sobie z rozmaitych sytuacji, wspomnień i tendencji w fotografowaniu. Drwinami maskuje czułość czy sentymenty, ucieka w śmiech od niebezpiecznych wzruszeń. Książka zyskuje przez to drugi wymiar – ważne jest nie tylko to, co zapisane, ale i to, co przemilczane. Osiecka – mistrzyni operowania nastrojami – funduje czytelnikom emocjonującą huśtawkę. Zaprasza do prywatnego życia po to tylko, by nie zdradzić zbyt wiele, plotkuje – ale ma w tym cel. „Na początku był negatyw” to bardzo nietypowe spojrzenie na zwyczajne zdjęcia, a zarazem kolejna w wydawnictwie Prószyński i S-ka publikacja przedstawiająca pozapiosenkowe oblicze Agnieszki Osieckiej. To lektura bardzo rozrywkowa – ale też wielka gratka dla wszystkich wrażliwych, wyczulonych na odczytywanie nieuchwytnych sygnałów uczuć. Autorka zmienia się tu w wyjątkowo dowcipną przewodniczkę po świecie prywatnych kadrów, proponuje niemal wiersze ułożone ze zdjęć – i daje odbiorcom klucz do ich zrozumienia. Od „Na początku był negatyw” trudno odejść – to książka, która zaprasza do osobistego świata autorki.
Katarzyna Majgier: Amelka
Akapit Press, Łódź 2014.
Filmowe życie
Katarzyna Majgier w „Amelce” bardzo sprytnie przemyca wskazówki dla małych odbiorców. Pokazuje im, jak ważna jest przyjaźń – ale to standard w literaturze czwartej z tradycjami. Bardziej interesujące są obrazki dotyczące poglądów na modę, bogactwo czy relacje interpersonalne. Amelka to najstarsze z sześciorga dzieci w biednej rodzinie. Dziewczynka ma dziesięć lat i uwielbia łazić po drzewach. Przyjaźni się z chłopakami, bo dziewczyny interesują się tylko ciuchami i wyśmiewają mniej zadbaną (i wyraźnie uboższą) koleżankę. Poza tym dziewczynki lubią oglądać seriale, a Amelka zamiast telewizji woli włączać myślenie i wyobraźnię. Najlepiej czuje się na świeżym powietrzu, gdzie może szaleć do woli. Amelka kocha film, a pewnego dnia do jej wsi przyjeżdża ekipa filmowa. Dziewczynka zostaje dostrzeżona i wkrótce zaczyna zdjęcia do „Panny z mokrą głową”. Jest pewna, że sława nie przewróci jej w głowie.
I tu Katarzyna Majgier może sobie poużywać na wytworach bezmyślnego odłamu popkultury. Cztery dziewczynki zwane w powieści nie bez powodu Zołzami to córka sołtysa, córka prawników, córka bogaczy i córka miejscowej piękności (też hodowana na piękność). Zołzy wyśmiewają się z biedy, gardzą chłopakami, powtarzają bezmyślnie poglądy rodziców i są nieznośne. Kiedy Amelka zostaje gwiazdą, wszystkie Zołzy zaczynają – nie bez wpływu matek – walczyć o jej względy. Wychodzi wówczas na jaw, jak ich rodzice traktują przyjaźń, wiedzę czy życzliwość. Majgier proponuje tu – w powieści dla dzieci – bardzo zjadliwą satyrę na konsumpcyjny tryb życia, pokazuje, dlaczego Zołzom właściwie należy współczuć. Myślące dzieci – a takie po tę książkę sięgną – wyciągną z tego wnioski.
Amelka przeżywa przygodę z filmem i zaczyna zaniedbywać naukę. Po trzech klasach w szkole zarabia więcej niż jej tata – nie czuje więc potrzeby kształcenia się. Wpada w poważne tarapaty, które w końcu pozwolą jej wiele zrozumieć także w związku z prawdziwymi przyjaciółmi. Autorka równolegle prowadzi kilka ważnych dla małych odbiorców wątków – a że narracją zajmuje się sama Amelka, jej metamorfozy czytelnicy odczują dość silnie. Będzie to dla nich ciekawe doświadczenie. I chociaż bohaterka zaniedbuje szkołę, na początku przedstawi sporo wiadomości związanych z pracą na planie filmowym.
Dodatkowo Katarzyna Majgier chce przypomnieć czytelnikom o uroku dawnych, a dziś trochę niesłusznie zapomnianych lektur. Amelka bardzo lubi czytać i wie, że najciekawsze książki to te, które nie znalazły się w kanonie lektur szkolnych. Dawniej zachwycała się Pippi, teraz odkrywa Makuszyńskiego, jej mama przypomina o „Dzieciach z Bullerbyn” czy „Muminkach” (także jako przewodnikach dla dorosłych). W ten sprytny sposób Majgier zwraca uwagę, że na Harrym Potterze nie kończy się świat i że w klasyce literatury czwartej znajdzie się mnóstwo ciekawszych pozycji. Chce zarazić dzieci pasją czytania – przekonuje do tego z pomysłem i nienachalnie. Zwłaszcza że tutaj za czytaniem przepada dziewczynka-urwis, bohaterka niepozbawiona wad i ciekawa dla każdego malucha. Przygody Amelki bywają miejscami zabawne, miejscami pouczające. Spodobają się poszukiwaczom przygód i obserwatorom codzienności. Dziesięcioletnia dziewczynka da się lubić, bez względu na to, w jakie tarapaty akurat wpada i dokąd zaprowadzi ją nieoczekiwana „kariera”. Fakt, że Katarzyna Majgier zwraca uwagę na biedniejszą część społeczeństwa również ma spore znaczenie w procesie wychowywania czytelników. Bogactwem Amelki jest ogromna wyobraźnia – tego nie ma żadna z Zołz.
Filmowe życie
Katarzyna Majgier w „Amelce” bardzo sprytnie przemyca wskazówki dla małych odbiorców. Pokazuje im, jak ważna jest przyjaźń – ale to standard w literaturze czwartej z tradycjami. Bardziej interesujące są obrazki dotyczące poglądów na modę, bogactwo czy relacje interpersonalne. Amelka to najstarsze z sześciorga dzieci w biednej rodzinie. Dziewczynka ma dziesięć lat i uwielbia łazić po drzewach. Przyjaźni się z chłopakami, bo dziewczyny interesują się tylko ciuchami i wyśmiewają mniej zadbaną (i wyraźnie uboższą) koleżankę. Poza tym dziewczynki lubią oglądać seriale, a Amelka zamiast telewizji woli włączać myślenie i wyobraźnię. Najlepiej czuje się na świeżym powietrzu, gdzie może szaleć do woli. Amelka kocha film, a pewnego dnia do jej wsi przyjeżdża ekipa filmowa. Dziewczynka zostaje dostrzeżona i wkrótce zaczyna zdjęcia do „Panny z mokrą głową”. Jest pewna, że sława nie przewróci jej w głowie.
I tu Katarzyna Majgier może sobie poużywać na wytworach bezmyślnego odłamu popkultury. Cztery dziewczynki zwane w powieści nie bez powodu Zołzami to córka sołtysa, córka prawników, córka bogaczy i córka miejscowej piękności (też hodowana na piękność). Zołzy wyśmiewają się z biedy, gardzą chłopakami, powtarzają bezmyślnie poglądy rodziców i są nieznośne. Kiedy Amelka zostaje gwiazdą, wszystkie Zołzy zaczynają – nie bez wpływu matek – walczyć o jej względy. Wychodzi wówczas na jaw, jak ich rodzice traktują przyjaźń, wiedzę czy życzliwość. Majgier proponuje tu – w powieści dla dzieci – bardzo zjadliwą satyrę na konsumpcyjny tryb życia, pokazuje, dlaczego Zołzom właściwie należy współczuć. Myślące dzieci – a takie po tę książkę sięgną – wyciągną z tego wnioski.
Amelka przeżywa przygodę z filmem i zaczyna zaniedbywać naukę. Po trzech klasach w szkole zarabia więcej niż jej tata – nie czuje więc potrzeby kształcenia się. Wpada w poważne tarapaty, które w końcu pozwolą jej wiele zrozumieć także w związku z prawdziwymi przyjaciółmi. Autorka równolegle prowadzi kilka ważnych dla małych odbiorców wątków – a że narracją zajmuje się sama Amelka, jej metamorfozy czytelnicy odczują dość silnie. Będzie to dla nich ciekawe doświadczenie. I chociaż bohaterka zaniedbuje szkołę, na początku przedstawi sporo wiadomości związanych z pracą na planie filmowym.
Dodatkowo Katarzyna Majgier chce przypomnieć czytelnikom o uroku dawnych, a dziś trochę niesłusznie zapomnianych lektur. Amelka bardzo lubi czytać i wie, że najciekawsze książki to te, które nie znalazły się w kanonie lektur szkolnych. Dawniej zachwycała się Pippi, teraz odkrywa Makuszyńskiego, jej mama przypomina o „Dzieciach z Bullerbyn” czy „Muminkach” (także jako przewodnikach dla dorosłych). W ten sprytny sposób Majgier zwraca uwagę, że na Harrym Potterze nie kończy się świat i że w klasyce literatury czwartej znajdzie się mnóstwo ciekawszych pozycji. Chce zarazić dzieci pasją czytania – przekonuje do tego z pomysłem i nienachalnie. Zwłaszcza że tutaj za czytaniem przepada dziewczynka-urwis, bohaterka niepozbawiona wad i ciekawa dla każdego malucha. Przygody Amelki bywają miejscami zabawne, miejscami pouczające. Spodobają się poszukiwaczom przygód i obserwatorom codzienności. Dziesięcioletnia dziewczynka da się lubić, bez względu na to, w jakie tarapaty akurat wpada i dokąd zaprowadzi ją nieoczekiwana „kariera”. Fakt, że Katarzyna Majgier zwraca uwagę na biedniejszą część społeczeństwa również ma spore znaczenie w procesie wychowywania czytelników. Bogactwem Amelki jest ogromna wyobraźnia – tego nie ma żadna z Zołz.
piątek, 16 maja 2014
Renata Kosin: Tajemnice Luizy Bein
WNK, Warszawa 2014.
Historia opowiedziana
Wśród powieści rozrywkowych te ze skomplikowanymi logicznymi łamigłówkami z przeszłości zawsze cieszą się uznaniem odbiorczyń – bo zawierają coś więcej niż naiwne romansowe historyjki, udanie łączą przeszłość (zwykle rodową) z dość nijaką teraźniejszością. W historii rodziny skryć można najbardziej mroczne tajemnice – a potem zaangażować w odkrywanie ich zwyczajnych bohaterów. Wtedy nie trzeba im już dodawać współczesnych trosk, mogą zupełnie zanurzyć się w dawnych czasach.
Renata Kosin na zagadkę sprzed lat poświęca bardzo dużo miejsca i energii. Przodkowie Alexa Beina musieli bardzo się postarać, by stworzyć szereg wskazówek i podpowiedzi, wymagając od potomków nie tylko uważności w poszukiwaniu znaków, ale też humanistycznej i rzemieślniczo-ślusarskiej wiedzy oraz umiejętności kojarzenia faktów. Takie spiętrzenie zadań nieuchronnie przywodzi na myśl młodzieżowe powieści awanturnicze – przygodowe z drugiej połowy XX wieku. Tu też próba rozszyfrowania przeszłości zamienia się w poszukiwanie skarbu – a właściwie nawet w wyścig do tego skarbu, bo tajemniczy przeciwnicy czuwają, są bezwzględni i posuną się do wszystkiego, byle tylko wzbogacić się bez uczciwej pracy.
Alexa w Szwajcarii odwiedza Klara – młoda dziennikarka wyraźnie zainteresowana dopiero co odkrytą tajemnicą Luizy Bein. Entuzjazm kobiety i jej zaangażowanie sprawiają, że Alex włącza się do śledztwa i co pewien czas przypomina sobie nowe fakty, które mogą zmienić jego bieg. Nie jest łatwo, bo przeciwnicy wkraczają do akcji zaraz po pierwszym ruchu bohaterów. Renata Kosin tworzy fabułę podobną do zręcznościówki – trzeba odgadnąć zadania, by odkryć następne. Każdy sukces przybliża do zwycięstwa – ale każdy trzeba też mozolnie wypracować. U tej autorki najczęściej w wielogodzinnych dyskusjach, w których bohaterowie podążają ściśle wyznaczoną przez Kosin drogą. Warstwa dedukcji jest dość ważna dla całej akcji – i bardzo przypomina amatorskie młodzieżowe śledztwa (by uniknąć tego skojarzenia, Kosin nasyca tropy erudycyjnymi wstawkami).
Ubarwia autorka te poszukiwania akcją na kanwie kryminału, romansu i obyczajówki. Rezygnuje z oczywistego wątku miłości między Alexem i Klarą, ale ma swój pomysł na ich uczuciowe szczęście. Za to pozwala sobie na dużo w temacie przestępstw. Tu z wrogiem nie ma żartów, a Kosin idzie trochę w ślady Joanny Chmielewskiej w prowokowaniu groźnych (chociaż na szczęście nie tragicznych) wypadków utrudniających dotarcie do prawdy. Autorka może sobie pozwolić na wiele dzięki temu, że przeszłości tak okazuje się bardziej mroczna niż najbardziej koszmarne współczesne wydarzenia. A że utrzymuje w miarę pogodny nastrój historii – nie unika nawet przerażających obrazów.
Wyczuwa się w akcji nierównowagę między działaniem i wyjaśnieniami – i to będzie ogromny atut dla czytelniczek, które sferę stopniowego odsłaniania rozwiązań skomplikowanych zagadek bardzo sobie cenią. Zwykle autorzy unikają tak drobiazgowego analizowania danych, nie mówiąc już o tym, że nie chcą nadmiernie komplikować sygnałów z przeszłości. Kosin zapewnia czytelniczkom rozrywkę umysłową oraz szereg rzeczowych wytłumaczeń. „Tajemnice Luizy Bein” to przede wszystkim historia dokładnie opowiedziana, a w drugiej kolejności – przeżyta.
Historia opowiedziana
Wśród powieści rozrywkowych te ze skomplikowanymi logicznymi łamigłówkami z przeszłości zawsze cieszą się uznaniem odbiorczyń – bo zawierają coś więcej niż naiwne romansowe historyjki, udanie łączą przeszłość (zwykle rodową) z dość nijaką teraźniejszością. W historii rodziny skryć można najbardziej mroczne tajemnice – a potem zaangażować w odkrywanie ich zwyczajnych bohaterów. Wtedy nie trzeba im już dodawać współczesnych trosk, mogą zupełnie zanurzyć się w dawnych czasach.
Renata Kosin na zagadkę sprzed lat poświęca bardzo dużo miejsca i energii. Przodkowie Alexa Beina musieli bardzo się postarać, by stworzyć szereg wskazówek i podpowiedzi, wymagając od potomków nie tylko uważności w poszukiwaniu znaków, ale też humanistycznej i rzemieślniczo-ślusarskiej wiedzy oraz umiejętności kojarzenia faktów. Takie spiętrzenie zadań nieuchronnie przywodzi na myśl młodzieżowe powieści awanturnicze – przygodowe z drugiej połowy XX wieku. Tu też próba rozszyfrowania przeszłości zamienia się w poszukiwanie skarbu – a właściwie nawet w wyścig do tego skarbu, bo tajemniczy przeciwnicy czuwają, są bezwzględni i posuną się do wszystkiego, byle tylko wzbogacić się bez uczciwej pracy.
Alexa w Szwajcarii odwiedza Klara – młoda dziennikarka wyraźnie zainteresowana dopiero co odkrytą tajemnicą Luizy Bein. Entuzjazm kobiety i jej zaangażowanie sprawiają, że Alex włącza się do śledztwa i co pewien czas przypomina sobie nowe fakty, które mogą zmienić jego bieg. Nie jest łatwo, bo przeciwnicy wkraczają do akcji zaraz po pierwszym ruchu bohaterów. Renata Kosin tworzy fabułę podobną do zręcznościówki – trzeba odgadnąć zadania, by odkryć następne. Każdy sukces przybliża do zwycięstwa – ale każdy trzeba też mozolnie wypracować. U tej autorki najczęściej w wielogodzinnych dyskusjach, w których bohaterowie podążają ściśle wyznaczoną przez Kosin drogą. Warstwa dedukcji jest dość ważna dla całej akcji – i bardzo przypomina amatorskie młodzieżowe śledztwa (by uniknąć tego skojarzenia, Kosin nasyca tropy erudycyjnymi wstawkami).
Ubarwia autorka te poszukiwania akcją na kanwie kryminału, romansu i obyczajówki. Rezygnuje z oczywistego wątku miłości między Alexem i Klarą, ale ma swój pomysł na ich uczuciowe szczęście. Za to pozwala sobie na dużo w temacie przestępstw. Tu z wrogiem nie ma żartów, a Kosin idzie trochę w ślady Joanny Chmielewskiej w prowokowaniu groźnych (chociaż na szczęście nie tragicznych) wypadków utrudniających dotarcie do prawdy. Autorka może sobie pozwolić na wiele dzięki temu, że przeszłości tak okazuje się bardziej mroczna niż najbardziej koszmarne współczesne wydarzenia. A że utrzymuje w miarę pogodny nastrój historii – nie unika nawet przerażających obrazów.
Wyczuwa się w akcji nierównowagę między działaniem i wyjaśnieniami – i to będzie ogromny atut dla czytelniczek, które sferę stopniowego odsłaniania rozwiązań skomplikowanych zagadek bardzo sobie cenią. Zwykle autorzy unikają tak drobiazgowego analizowania danych, nie mówiąc już o tym, że nie chcą nadmiernie komplikować sygnałów z przeszłości. Kosin zapewnia czytelniczkom rozrywkę umysłową oraz szereg rzeczowych wytłumaczeń. „Tajemnice Luizy Bein” to przede wszystkim historia dokładnie opowiedziana, a w drugiej kolejności – przeżyta.
czwartek, 15 maja 2014
Christiane V. Felscherinow, Sonja Vukovic: Christiane F. Życie mimo wszystko
Iskry, Warszawa 2014.
Wyznanie po latach
Na początku miał być wywiad. Wywiad z kobietą, która jeszcze jako nastolatka zasłynęła dzięki kontrowersyjnej książce „My, dzieci z dworca ZOO”. Pytaniom o Christiane F. towarzyszyło po latach zdziwienie, że „najsłynniejsza ćpunka świata” nadal żyje. Po trzydziestu pięciu latach Christiane F. – Christiane V. Felscherinow – opowiada o swoich doświadczeniach w autobiografii „Życie mimo wszystko”. To dopełnienie lektury młodych ludzi, wolne od pouczeń i prób wybielania bohaterki, tak samo jak pozbawione „pedagogicznych” wstawek o szkodliwości narkotyków. Christiane V. Felscherinow nie proponuje czytelnikom spowiedzi w żałobnym tonie – o własnej egzystencji opowiada stosunkowo lekko, dopiero pod koniec książki ujawniają się jej kolejne demony.
Przez „Życie mimo wszystko” narkotyki przewijają się cały czas. Felscherinow dość precyzyjnie stara się odnotowywać, kiedy nie mogło się obejść bez heroiny, a kiedy wystarczały jej odwykowe zamienniki, przerwy w narkotykowej abstynencji tłumacząc jako nierównoznaczne z powrotem do nałogu. Próbuje też przedstawić odbiorcom psychikę i motywacje narkomanów – pokazując między innymi wpływ środków uzależniających na związki. Przez pryzmat narkotyków naświetla swoje relacje z partnerami (mniej lub bardziej uzależnionymi) oraz pobyt w więzieniu. Jednocześnie nie przedstawia swojego zachowania jako typowego dla narkomanów – z perspektywy czasu może dokładniej przeanalizować własne potrzeby i motywacje. Świat narkomanów jest straszny z zewnątrz, taką ocenę – razem z odrażającymi scenkami – zapewniają drobne dziennikarskie wstawki. Sonja Vukovic przygląda się środowisku z dystansu – i konfrontuje zwierzenia Felscherinow z ponurą rzeczywistością. Nawet jeśli autorka nie dostrzega koszmaru codzienności, robi to za nią jej wierna słuchaczka.
Christiane V. Felscherinow tymczasem we wspomnieniach zachowuje wciąż energię i bystrość. Jawi się jako osoba, która przez cały czas kieruje swoim życiem i podejmuje świadome decyzje. Wie, jak zapewnić sobie szacunek w więzieniu i jak postępować z partnerami, zawsze walczy o swoje. Prawdziwa lwica budzi się w niej natomiast podczas walki o jedyne i ukochane dziecko – finał tego tomu dość mocno przewartościowuje wyznania kobiety. Christiane F. nie kreuje się tu na męczennicę, nie zastanawia się, ile straciła i co mogłaby zyskać, wybierając w dzieciństwie inną drogę. Nie ma dla niej tematów tabu ani powodów do wstydu. Autorka pokazuje odbiorcom swoją własną drogę – z optymizmem mimo wszystko, bez ubolewania nad losem i bez przestrzegania przed narkotykami. Bez napomykania, że nie wszyscy mają tyle szczęścia co Christiane i większość nie wychodzi bez szwanku z podobnych doświadczeń.
„Życie mimo wszystko” to książka, która ma zaspokoić ciekawość – a do tego jeszcze stanowi lekturę interesującą nie tylko dla fanów tomu „My, dzieci z dworca ZOO” i buntowników. Ta opowieść oznacza barwną i bezkompromisową relację utrzymaną poza moralizatorskimi tonami. Szczera, ale też niepozbawiona przygód jak z filmów akcji, ukazuje dawną „antybohaterkę” po latach. Tom „Życie mimo wszystko” to zestaw migawek, przeżyć Christiane F., mocno nacechowany emocjonalnie, mocno kolokwialny w narracji – ale szczery i przede wszystkim skonstruowany tak, aby dostarczać wrażeń czytelnikom. Ta autorka unika tendencyjności – na własne doświadczenia potrafi spojrzeć bez sentymentu. A to już gwarantuje silne lekturowe przeżycie.
Wyznanie po latach
Na początku miał być wywiad. Wywiad z kobietą, która jeszcze jako nastolatka zasłynęła dzięki kontrowersyjnej książce „My, dzieci z dworca ZOO”. Pytaniom o Christiane F. towarzyszyło po latach zdziwienie, że „najsłynniejsza ćpunka świata” nadal żyje. Po trzydziestu pięciu latach Christiane F. – Christiane V. Felscherinow – opowiada o swoich doświadczeniach w autobiografii „Życie mimo wszystko”. To dopełnienie lektury młodych ludzi, wolne od pouczeń i prób wybielania bohaterki, tak samo jak pozbawione „pedagogicznych” wstawek o szkodliwości narkotyków. Christiane V. Felscherinow nie proponuje czytelnikom spowiedzi w żałobnym tonie – o własnej egzystencji opowiada stosunkowo lekko, dopiero pod koniec książki ujawniają się jej kolejne demony.
Przez „Życie mimo wszystko” narkotyki przewijają się cały czas. Felscherinow dość precyzyjnie stara się odnotowywać, kiedy nie mogło się obejść bez heroiny, a kiedy wystarczały jej odwykowe zamienniki, przerwy w narkotykowej abstynencji tłumacząc jako nierównoznaczne z powrotem do nałogu. Próbuje też przedstawić odbiorcom psychikę i motywacje narkomanów – pokazując między innymi wpływ środków uzależniających na związki. Przez pryzmat narkotyków naświetla swoje relacje z partnerami (mniej lub bardziej uzależnionymi) oraz pobyt w więzieniu. Jednocześnie nie przedstawia swojego zachowania jako typowego dla narkomanów – z perspektywy czasu może dokładniej przeanalizować własne potrzeby i motywacje. Świat narkomanów jest straszny z zewnątrz, taką ocenę – razem z odrażającymi scenkami – zapewniają drobne dziennikarskie wstawki. Sonja Vukovic przygląda się środowisku z dystansu – i konfrontuje zwierzenia Felscherinow z ponurą rzeczywistością. Nawet jeśli autorka nie dostrzega koszmaru codzienności, robi to za nią jej wierna słuchaczka.
Christiane V. Felscherinow tymczasem we wspomnieniach zachowuje wciąż energię i bystrość. Jawi się jako osoba, która przez cały czas kieruje swoim życiem i podejmuje świadome decyzje. Wie, jak zapewnić sobie szacunek w więzieniu i jak postępować z partnerami, zawsze walczy o swoje. Prawdziwa lwica budzi się w niej natomiast podczas walki o jedyne i ukochane dziecko – finał tego tomu dość mocno przewartościowuje wyznania kobiety. Christiane F. nie kreuje się tu na męczennicę, nie zastanawia się, ile straciła i co mogłaby zyskać, wybierając w dzieciństwie inną drogę. Nie ma dla niej tematów tabu ani powodów do wstydu. Autorka pokazuje odbiorcom swoją własną drogę – z optymizmem mimo wszystko, bez ubolewania nad losem i bez przestrzegania przed narkotykami. Bez napomykania, że nie wszyscy mają tyle szczęścia co Christiane i większość nie wychodzi bez szwanku z podobnych doświadczeń.
„Życie mimo wszystko” to książka, która ma zaspokoić ciekawość – a do tego jeszcze stanowi lekturę interesującą nie tylko dla fanów tomu „My, dzieci z dworca ZOO” i buntowników. Ta opowieść oznacza barwną i bezkompromisową relację utrzymaną poza moralizatorskimi tonami. Szczera, ale też niepozbawiona przygód jak z filmów akcji, ukazuje dawną „antybohaterkę” po latach. Tom „Życie mimo wszystko” to zestaw migawek, przeżyć Christiane F., mocno nacechowany emocjonalnie, mocno kolokwialny w narracji – ale szczery i przede wszystkim skonstruowany tak, aby dostarczać wrażeń czytelnikom. Ta autorka unika tendencyjności – na własne doświadczenia potrafi spojrzeć bez sentymentu. A to już gwarantuje silne lekturowe przeżycie.
środa, 14 maja 2014
Tomek Michniewicz: Swoją drogą. Opowieść o trzech podróżach po inne życie
Otwarte, Kraków 2014.
Zmiany
Spisywać swoje wrażenia z podróży może każdy. Ale Tomek Michniewicz robi coś więcej – zamienia doświadczenia w prawdziwą wielowymiarową przygodę. U niego podróżowanie nie oznacza odhaczania kolejnych miejsc wartych zobaczenia – ani cytowania informacji z historii czy geografii. W „Swoją drogą” podróż oznacza przeżywanie – dogłębne i silne, aż do pełnego zrozumienia. I niekoniecznie musi tu chodzić o zrozumienie obcych kultur i zwyczajów – bardzo często kluczowe staje się lepsze poznanie siebie. Po to zresztą Michniewicz prowadzi w „Swoją drogą” nietypową opowieść.
Podróżuje się po to, by coś zmienić – autor pamięta o wpływie dalekich wypraw na każdego podróżnika – i podejmuje się oryginalnego eksperymentu, żeby sprawdzić, jak zmienią się jego bliscy. się w trzy podróże, w pierwszą zabiera swojego najlepszego przyjaciela, który dawniej kochał adrenalinę, ryzyko i szalone eskapady, a teraz wmawia sobie, że wiedzie szczęśliwe życie pracownika korporacji. Drugą podróż oddaje swojej żonie, a trzecią – ojcu. W zasadzie Michniewicz jako inicjator akcji chce podporządkować się decyzjom współtowarzyszy – ale w rzeczywistości tylko pierwsza osoba świadomie wybiera miejsce, w które chce się udać. Druga wskazuje rejon, którego się boi i którego nie odwiedziłaby z własnej woli, a trzecia zostaje zwyczajnie zabrana w podróż marzeń bez możliwości skonfrontowania tych marzeń z aktualnymi chęciami i potrzebami. W efekcie pojawią się w tomie tony podróże różniące się od siebie tak bardzo, jak to tylko możliwe.
Przyjaciel wybiera Afrykę. Chce przypomnieć sobie dawne przeżycia i sprawdzić, co go naprawdę uszczęśliwia. Przedziera się przez dżunglę, uczestniczy w życiu afrykańskich plemion, uczy się czegoś o czarach i urokach, zjada robaki i leczy murzyńskie dzieci. Tomek Michniewicz – weteran podobnych wypraw – służy jako przewodnik, ale też obserwuje uważnie przemianę, jaka zachodzi w Marcinie. Wyczulony na absurdy, skrzętnie notuje zabawne dialogi. W innych rozmowach zamieszcza gorzkie oceny afrykańskiej mentalności i pokazuje sytuacje, w których lepiej zrezygnować ze współczucia i chęci zmieniania świata. Podróż po Afryce jest dokładnie tym, czego oczekują czytelnicy.
Marianna wie, że mąż nie zabrałby jej do Arabii Saudyjskiej – i tam właśnie chce się znaleźć, mimo wielu obaw. Jej podróż zamienia się więc w sprawdzanie możliwości i ograniczeń kobiet w krajach muzułmańskich – ale oznacza również szansę na zrozumienie istoty i trudów pracy podróżnika. Ojca natomiast zabiera Tomek Michniewicz do Nowego Orleanu, fundując mu muzyczną wyprawę o niespodziewanym finale.
Michniewicz nie rozprasza się przywoływaniem nudnych faktów i encyklopedycznych informacji – interesują go ludzie i ich reakcje na zderzenie z obcymi światami. W trakcie trzech wypraw dowiaduje się sporo o sobie, ale nie dokonuje bezustannych wiwisekcji – sporo miejsca poświęca sytuacjom zabawnym, dobrze puentowanym, mającym znaczenie również dla czytelników. W „Swoją drogą” mistrzowsko rozłożone zostały akcenty poszczególnych relacji – tu nie ma przewidywalności ani oczekiwania na nieuchronne, wydarzyć się może wszystko. Opowieść skonstruowana została z zachowaniem dynamiki wypraw – i w samej narracji da się wyczuć atmosferę kolejnych podróży. Michniewicz potrafi opowiadać zajmująco dla wszystkich – dostarcza niemal lektury przygodowej na miarę naszych czasów – to nie zwykła literatura podróżnicza, a świetna zabawa. W udanym tomie każdy znajdzie nie tylko rozrywkę, ale i wskazówki pomocne przy samopoznaniu.
Zmiany
Spisywać swoje wrażenia z podróży może każdy. Ale Tomek Michniewicz robi coś więcej – zamienia doświadczenia w prawdziwą wielowymiarową przygodę. U niego podróżowanie nie oznacza odhaczania kolejnych miejsc wartych zobaczenia – ani cytowania informacji z historii czy geografii. W „Swoją drogą” podróż oznacza przeżywanie – dogłębne i silne, aż do pełnego zrozumienia. I niekoniecznie musi tu chodzić o zrozumienie obcych kultur i zwyczajów – bardzo często kluczowe staje się lepsze poznanie siebie. Po to zresztą Michniewicz prowadzi w „Swoją drogą” nietypową opowieść.
Podróżuje się po to, by coś zmienić – autor pamięta o wpływie dalekich wypraw na każdego podróżnika – i podejmuje się oryginalnego eksperymentu, żeby sprawdzić, jak zmienią się jego bliscy. się w trzy podróże, w pierwszą zabiera swojego najlepszego przyjaciela, który dawniej kochał adrenalinę, ryzyko i szalone eskapady, a teraz wmawia sobie, że wiedzie szczęśliwe życie pracownika korporacji. Drugą podróż oddaje swojej żonie, a trzecią – ojcu. W zasadzie Michniewicz jako inicjator akcji chce podporządkować się decyzjom współtowarzyszy – ale w rzeczywistości tylko pierwsza osoba świadomie wybiera miejsce, w które chce się udać. Druga wskazuje rejon, którego się boi i którego nie odwiedziłaby z własnej woli, a trzecia zostaje zwyczajnie zabrana w podróż marzeń bez możliwości skonfrontowania tych marzeń z aktualnymi chęciami i potrzebami. W efekcie pojawią się w tomie tony podróże różniące się od siebie tak bardzo, jak to tylko możliwe.
Przyjaciel wybiera Afrykę. Chce przypomnieć sobie dawne przeżycia i sprawdzić, co go naprawdę uszczęśliwia. Przedziera się przez dżunglę, uczestniczy w życiu afrykańskich plemion, uczy się czegoś o czarach i urokach, zjada robaki i leczy murzyńskie dzieci. Tomek Michniewicz – weteran podobnych wypraw – służy jako przewodnik, ale też obserwuje uważnie przemianę, jaka zachodzi w Marcinie. Wyczulony na absurdy, skrzętnie notuje zabawne dialogi. W innych rozmowach zamieszcza gorzkie oceny afrykańskiej mentalności i pokazuje sytuacje, w których lepiej zrezygnować ze współczucia i chęci zmieniania świata. Podróż po Afryce jest dokładnie tym, czego oczekują czytelnicy.
Marianna wie, że mąż nie zabrałby jej do Arabii Saudyjskiej – i tam właśnie chce się znaleźć, mimo wielu obaw. Jej podróż zamienia się więc w sprawdzanie możliwości i ograniczeń kobiet w krajach muzułmańskich – ale oznacza również szansę na zrozumienie istoty i trudów pracy podróżnika. Ojca natomiast zabiera Tomek Michniewicz do Nowego Orleanu, fundując mu muzyczną wyprawę o niespodziewanym finale.
Michniewicz nie rozprasza się przywoływaniem nudnych faktów i encyklopedycznych informacji – interesują go ludzie i ich reakcje na zderzenie z obcymi światami. W trakcie trzech wypraw dowiaduje się sporo o sobie, ale nie dokonuje bezustannych wiwisekcji – sporo miejsca poświęca sytuacjom zabawnym, dobrze puentowanym, mającym znaczenie również dla czytelników. W „Swoją drogą” mistrzowsko rozłożone zostały akcenty poszczególnych relacji – tu nie ma przewidywalności ani oczekiwania na nieuchronne, wydarzyć się może wszystko. Opowieść skonstruowana została z zachowaniem dynamiki wypraw – i w samej narracji da się wyczuć atmosferę kolejnych podróży. Michniewicz potrafi opowiadać zajmująco dla wszystkich – dostarcza niemal lektury przygodowej na miarę naszych czasów – to nie zwykła literatura podróżnicza, a świetna zabawa. W udanym tomie każdy znajdzie nie tylko rozrywkę, ale i wskazówki pomocne przy samopoznaniu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)