* * * * * * O tu-czytam
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.

Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.

Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.

Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com

wtorek, 12 listopada 2024

Swapna Haddow: Jak się czują dinozaury

Harperkids, Warszawa 2024.

Praktyczne rady

Doktor Diplo to postać, która pojawia się w cyklu Opowieści 5 minut przed snem – ale ta książka sprawdzi się w różnych okolicznościach, niekoniecznie podczas wieczornej lektury. Przydawać się będzie często, więc warto mieć ją pod ręką i w razie potrzeby przywoływać kolejne historie. Doktor Diplo jest dinozaurem – podobnie jak jego przyjaciele, którzy przychodzą do gabinetu, żeby podzielić się swoimi przypadkami, problemami i zmartwieniami lub lękami. Każdy dinozaur zachowuje się inaczej i każdy boryka się z czymś innym – dlatego też zwiększa się szansa, że mali odbiorcy odnajdą w tym ślady własnych doświadczeń i przekonają się, jak sobie z nimi radzić. Prezentacja postaci to również szybki i obrazkowy spis treści – można dzięki temu łatwo się zorientować, który dinozaur reprezentuje troski odbiorcy i przejść do właściwej opowieści – albo prześledzić wszystkie i potraktować je jako wskazówki na przyszłość.

Bohaterowie są różni – tak jak różne są dzieci. Niektórzy bez przerwy się czymś zamartwiają, boją się rozstania z bliskimi albo nie radzą sobie ze smutkiem czy strachem. Zdarza się, że ktoś nie lubi ciemności, a ktoś inny przejmuje się wszystkim. Ktoś cierpi z powodu nieśmiałości lub wstydu, ktoś inny nie może odnaleźć się w lokalnej społeczności, bo nie wie, jak nawiązywać przyjaźnie i jak wyjść do innych, przedstawić się i zdobyć nowych znajomych. Niektóre dinozaury nie radzą sobie z gniewem, inne mają problem ze skupieniem uwagi. Jeszcze inne zawsze są szczęśliwe lub podekscytowane – a to również wiąże się z rozmaitymi wyzwaniami, nie zawsze z wyłącznie pozytywnymi odczuciami. Dzieci mogą się zatem odnaleźć w różnych postaciach i szybko znaleźć rozwiązanie lub poradę dotyczącą zachowań w społeczności. Opowiadania są tu krótkie – a ich scenariusz wymuszony został przez obecność doktora Diplo. Kolejni pacjenci przychodzą i zwierzają się ze swoich zmartwień – a doktor Diplo podpowiada, co zrobić w konkretnym przypadku. Czasami upewnia się, czy dobrze rozumie konsekwencje problemu, ale zawsze po to, żeby wprowadzić odpowiednią strategię działania. Ta strategia nie wiąże się ani z ryzykiem, ani z wysiłkiem umysłowym, wymaga za to od dinozaurów odrobiny wysiłku fizycznego. Wszystko zależy od punktu wyjścia: na złość autorki proponują uspokojenie oddechu i porównywanie się do pogody, na strach – brzusiowego kumpla (kładzie się go na brzuchu i patrzy, jak porusza się z oddechem), a na smutek złotą nić (wyobrażenie sobie nici łączącej odbiorcę z kimś, za kim się tęskni). Każda emocja zyskuje tutaj swoje rozwiązanie i rzeczową, konkretną podpowiedź – dzieci będą mogły samodzielnie i bez uciekania się do dodatkowych wyjaśnień sprawdzić przydatność tych komentarzy. „Jak się czują dinozaury” to zatem nie tylko prosta książeczka do czytania przed snem – ale też poradnik dla najmłodszych. Okazuje się, że bez abstrakcyjnych uwag i opisów, które są enigmatyczne dla dzieci, można znaleźć metodę – i to niezawodną metodę – na to, żeby okiełznać silne emocje. A przecież jest to też bajka do oglądania, z humorem zaprezentowany zestaw przygód dinozaurów.

poniedziałek, 11 listopada 2024

Lorenzo Colantoni: Powrót do świętych lasów

bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.

Przyroda

To jest książka, która przenosi czytelników w inny świat – i nawet nie tyle kulturowo inny (chociaż też odległy, wypełniony istotami z zaświatów, wierzeniami i przekonaniami z Dalekiego Wschodu), co daleki od zabiegania i pośpiechu, cywilizacyjnej pogoni za wygodami i daleki od natury. „Powrót do świętych lasów. Zapiski z Japonii” to podróż, jaką Lorenzo Colantoni odbył dzięki pomocy lokalnych przewodników – próba zrozumienia terenów oddalonych od turystycznych szlaków i od wyjątkowo zaludnionych miast. Autor przypomina o tym, co pierwotne i bazujące na instynktach, a jednocześnie dzisiaj urzekające swoją obcością. Zależy mu na ekologii, na ochronie przyrody, na jedności, jaką człowiek może tworzyć z naturą – stąd też wyprawy, których czytelnicy będą mogli mu pozazdrościć – jeśli, ogólnie, nie baliby się wyjścia z własnej strefy komfortu. Lorenzo Colantoni spotyka się z ludźmi, którzy zdradzają mu tajniki miejsc, dzielą się wynikami swoich badań albo po prostu zamieniają w przewodników i prowadzą go tam, gdzie przybysz z zewnątrz nie powinien mieć prawa wstępu. Japonia nieznana odsłania swoje sekrety po kawałku, a sam autor w niezwykłych krajobrazach może znaleźć ukojenie. Specyfika ogrodów i wiosek, ochrona lasów lub zagrożonych gatunków zwierząt, religie mniej kojarzone lub w ogóle zapomniane wierzenia, ale i dziwacy, którzy właśnie na bezludziu mogli znaleźć schronienie i teraz już funkcjonują jako zrośnięci z miejscem. Japonia w tym ujęciu w ogóle nie przypomina kraju z vlogów, przewodników turystycznych i notatek obieżyświatów – tu liczy się najbardziej wyobcowanie, ucieczka od zwyczajności i wkraczanie w świat wierzeń. A przy okazji edukowanie społeczeństwa – bo nie zawsze i nie wszędzie wizja dbania o środowisko przychodzi naturalnie, czasami trzeba sięgnąć po argumenty i uświadamiać, co da się robić lepiej. Ale przy tym wszystkim najważniejsze jest odkrywanie – poznawanie tego, co do tej pory nie funkcjonowało w powszechnej świadomości, przedstawianie ciekawostek i reportaży, które mniej są nastawione na prezentowanie historycznych przemian, a bardziej na to, co ocalało mimo pogoni cywilizacyjnej. Jest w „Powrocie do świętych lasów” szansa na wytchnienie i na zatęsknienie za rekreacyjnymi terenami idealnymi do spacerów, jest powrót do natury i podpowiedź, o co powinno się w najbliższym otoczeniu zadbać. A przy okazji jest też zestaw wiadomości związanych z lokalnymi odkryciami, Japonia mniej znana staje się tu całkiem gościnna – ale zupełnie nie stereotypowa. Lorenzo Colantoni porównuje doświadczenia człowieka Zachodu z tym, co oferują japońskie lasy na uboczu – proponuje inny sposób poznawania świata. Ta książka ma w sobie magię, moc przyciągania czytelników spragnionych wyciszenia – ale dzięki ambitnej opowieści. Jest w tej narracji i zaspokajanie ciekawości, i budowanie zainteresowania kulturą Dalekiego Wschodu, jest wreszcie ponadczasowość i zestawianie największych i skrywanych ludzkich pragnień w dążeniu do spokoju i wyciszenia. Ciekawa jest to propozycja wydawnicza – z pewnością nie pozostanie obojętna tym, którzy zdecydują się na spotkanie z japońskimi duchami.

niedziela, 10 listopada 2024

Marta Obuch: Nieziemski spadek

Filia, Poznań 2024.

Więzi rodzinne

Marta Obuch w tej książce walczy sama ze sobą - i odnosi sukces. "Nieziemski spadek" to kolejna propozycja komedii kryminalnej z elementami nieco romantycznymi, ale tym razem znacznie więcej jest w treści psychologicznych wstawek, porad i inspiracji. Wszystko przez to, że Hanka, bohaterka książki, boryka się z wyzwaniami płynącymi z zachowań najbliższych. Tęskni za mamą, która rok wcześniej zmarła na raka trzustki - ale odkrywa nową postać ze swojej rodziny, babcię Krystynę. Krystyna jest mocno ekscentryczna, rozpaczliwie próbuje ukryć oznaki starzenia się, szasta pieniędzmi i ma mnóstwo wad - otacza się jednak całym szeregiem ludzi, którym płaci za wykonywanie rozmaitych domowych obowiązków. Pragnie jednak dożyć swoich dni w towarzystwie kogoś z rodziny i dlatego przypomina sobie o wnuczce, której wcześniej nie chciała znać. Ale Krystyna to nie jedyna zwichrowana osobowość w otoczeniu Hanki. Kobieta nauczyła się już, jak egzystować z narcystycznym ojcem - wie, że to relacja toksyczna i wypracowała sobie własne sposoby na zachowanie zdrowych zmysłów. Sposobami na krzywdzące relacje dzieli się z odbiorcami: i wyjątkowo nie jest to porada w stylu "uciekaj i zerwij wszelkie kontakty". To, czego dokonuje Hanka, jest wyjątkowo trudne i nie każdemu może się udać - jednak stałe przypominanie o wyjściu z trudnej sytuacji może dać nadzieję czytelniczkom również tłamszonym przez bliskich.

Hanka ma zamiar połaszczyć się na spadek (chociaż babcia żyje i ma się dobrze, wbrew zapowiedziom). Ale w związku z tym powinna rozwiązać zagadkę kryminalną. W willi, w której zaczyna mieszkać z babcią, dzieje się coś dziwnego, gospodyni, która ukrywa nieumiejętność gotowania, dostaje anonimy, ogrodnik nie zna się na roślinach za to idealnie zna się na nich fizjoterapeuta (który z kolei technik masażu uczy się z internetowych kursów). Barwna osobowość babci przy tym zdecydowanie blednie. A atmosfera się zagęszcza: coraz więcej jest zagrożeń i coraz więcej przykrych niespodzianek. Skoro Hanka postanowiła, że zamieszka z babcią, chciałaby czuć się bezpiecznie - tymczasem pojawiają się pierwsze zwłoki i potencjał na kolejne trupy. Zagadka z przeszłości, zestaw pułapek, aktualne problemy - to wszystko sprawia, że chce się czytać tę powieść i kibicować bohaterce. Hanka przecież nie jest idealna, ani nie aspiruje do takiego miana. To kobieta, która radzi sobie jak może ze swoją codziennością, jest sobą i dzięki temu daje się lubić. W powieści nie zabraknie też komisarza Marchewki, którego sprawy rodzinne i osobiste doświadczenia mocno wpłyną na budowanie nowych relacji nie tylko na płaszczyźnie zawodowej. Trochę mniej tu może dowcipu, ale Marta Obuch dzieli się z czytelnikami optymizmem i przepisami na szczęście w normalnym życiu. Snuje intrygę kryminalną, żeby odbiorcy mogli zastanawiać się razem z bohaterką, co dzieje się w willi babci Krystyny. Słowem - proponuje autorka kolejne zabawne czytadło z kryminałem w tle, "Nieziemski spadek" nie zawiedzie tych, którzy po książki Marty Obuch sięgają dla rozrywki i przyjemności.

Straszne historie

Harperkids, Warszawa 2024.

Potwory

„Straszne historie” to książka dla najmłodszych – która pozwala zorientować się w galerii postaci z horrorów i przerażających opowieści przekazywanych sobie przez kolejne pokolenia – i zakorzenionych już w popkulturze. Fosforyzująca okładka zaskoczy w ciemności – chociaż niekoniecznie wystraszy, bardziej zaintryguje odbiorców. A to potrzebne, żeby dzieci zapoznały się z dorobkiem literackim w dużo prostszej odsłonie – jeszcze zanim będą zdolne sięgnąć po pełnowymiarowe powieści grozy. Ponieważ bohaterowie, którzy pojawiają się w „Strasznych historiach”, są też obecni między innymi przez nawiązania w rozmaitych kreskówkach – to wyjaśnia, dlaczego – między innymi – warto po ten tom sięgnąć.

Kolejni bohaterowie znani doskonale dorosłym tutaj powracają w „swoich” historiach – mocno okrojonych, zwykle opowiadania zajmują po kilka stron – i bez wyjątkowo krwawych szczegółów, nie wszystko trzeba tu analizować i obrazowo przekazywać. Powróci między innymi hrabia Drakula, powrócą piraci-widma, Frankenstein czy Dorian Gray. Ale, co zabawne, zwieńczeniem książki staje się opowieść o Jasiu i Małgosi, wyjątkowo dobrze znana najmłodszym czytelnikom – tak, żeby pokazać, że zło ma różne oblicza i niekoniecznie musi się zawierać w tytułach dla dorosłych. Są tu mistrzowie literatury grozy i pomysły, które przetrwały pokolenia – rozwiązania, w których przewijają się owoce wyobraźni i dziś już oswojone stwory. Teraz, bez względu na rodzaj literatury czy wieku wprogramowanych w nią odbiorców, budzą raczej śmiech i sympatię – nie wyzwalają lęku nawet w najmłodszych. Krótkie prezentacje przydadzą się zatem, żeby uzupełnić świadomość kulturową i literacką dzieci. Przy okazji też to szansa na przypomnienie o klasyce literatury. Siłą tych opowiadań – w wersji przetworzonej, przerobionej i skróconej – staje się nastawienie na tempo i bieg wydarzeń. Nie są to typowe bryki, chociaż mocą krótkiej formy będzie też streszczanie fabuł i wybieranie najważniejszych z nich wątków. Okrojenie krwawych szczegółów nie zubaża treści – pomaga za to błyskawicznie zorientować się w tematach. Dzieci nie znudzą się tymi narracjami, a klimat został zachowany – wciąż to opowieści podbarwione dreszczykiem, nawet jeśli zminiaturyzowane. Może się okazać, że coś zaintryguje młodych czytelników, albo nakieruje na kolejne literackie tropy. Oczywiście to fabuły zapośredniczone, dalekie od oryginałów, sprowadzane do zaledwie zestawu kilku wydarzeń – ale to dobra metoda na wprowadzenie do świadomości dzieci postaci słynnych i zapładniających wyobraźnię artystów. „Straszne historie” to tom, który został bardzo ładnie wydany – nie jest jego zaletą wyłącznie świecąca w ciemności okładka – ilustracje dopełniają zbiorek i przypominają o „bajkowości” motywów: dzisiaj już kreskówkowe obrazki bardziej pasują do opowiadań i również redukują lęk.

„Straszne historie” to książka przygotowana specjalnie na jesień – można bez trudu umotywować chęć przedstawienia młodym czytelnikom klasyki. Bez względu jednak na pomysły marketingowe – warto pamiętać, że to również okazja do przyswojenia sobie elementów dorobku kulturowego, zatem w pewien sposób przewodnik po klasyce.

sobota, 9 listopada 2024

Li Kotomi: Wyspa pajęczych lilii

bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.

Rytuał

W zasadzie tłumacz w posłowiu do „Wyspy pajęczych lilii” przedstawia to, co nasunie się czytelnikom tej powieści jako pierwsze – bohaterem książki Li Kotomi jest język. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Język funkcjonuje tu jednak w kilku odmianach: jest język kobiecy, jest Mowa Wschodzącego Słońca: to, co zaciemnia pobyt na wyspie i stanowi barierę dla przybysza z zewnątrz. Jednak Umi musi przynajmniej spróbować porozumieć się z miejscowymi. Wyrzucona na brzeg przez morze, poraniona i nieprzytomna, zostaje znaleziona przez Yonę. Otoczona czułą opieką, dochodzi do siebie, odzyskuje zdrowie i siły, ale musi też zastanowić się, co robić ze swoim życiem. Na wyspie ma w zasadzie tylko jedną ścieżkę kariery: może zostać noro. Wielka Noro to kobieta, która dba o wyspę i jej mieszkańców, która decyduje o wszystkim i strzeże ładu. Ma też za zadanie pilnować, żeby nie powtórzył się pewien scenariusz z przeszłości. Dlatego też rola owiana jest tajemnicą i sekretu nigdy nie mogą poznać mężczyźni, nawet gdyby przez całe życie przygotowywali się do takiego zajęcia. Umi jest z zewnątrz, ale paradoksalnie ma szansę na zostanie noro, tylko że rytuał przejścia jest wyjątkowo trudny i bolesny. Kiedy jednak wydaje się jedyną sensowną drogą – trzeba podjąć ryzyko.

I w zasadzie Li Kotomi nie zajmuje się przesadnie budowaniem fabuły: najważniejsze są próby odnalezienia się w świecie, w którym wszystko ma nietypowe (z perspektywy przybysza z zewnątrz) określenia, w którym obowiązują nieznane reguły wpisane w kodeks niedostępny obcym. I nawet najbardziej gościnni nie mają możliwości zaprezentowania w pełni uroków wyspy – nad wszystkim unosi się bowiem sekret, pilnie strzeżony i dzielący społeczeństwa. Jeśli chodzi jednak o społeczeństwa – w „Wyspie pajęczych lilii” akcja zawęża się do kilku osób, które mogą podzielić się swoimi doświadczeniami. Obcość wyklucza – nawet nie celowo, a przez pryzmat językowych niekompetencji. Co ważne, z biegiem czasu nie ułatwia się rozumienie wypowiedzi przez bohaterkę (a co za tym idzie – odbiorcy otrzymują kolejne neologizmy i próby imitowania artystycznych zabiegów z powieści, nie można liczyć na to, że z czasem wyklaruje się znaczenie – chociaż tłumacz zawsze dba o to, by dało się je wywnioskować z kontekstu; czasami pojawiają się też wykładnie gramatyczne). Z jednej strony jest zatem samotność i kształtowanie się zalążków cieplejszej relacji między bohaterkami, z których jedna pomocy potrzebuje, a druga chce jej udzielać, z drugiej strony – jest poczucie niepasowania do środowiska. „Wyspa pajęczych lilii” to książka liryczna i zorientowana na kreślenie mitów założycielskich, wypełniona niespiesznie następującymi po sobie wydarzeniami. Jest o dążeniu do niemożliwego i o odkrywaniu siebie w chwili, w której trzeba zacząć wszystko od nowa. Jest o przyjaźni wbrew wszelkim przeszkodom, o poświęceniu i o tym, ile można zrobić dla drugiego człowieka, żeby go uratować. Przez zabawy słowem zyskuje niepowtarzalny klimat.

piątek, 8 listopada 2024

Mateusz Brela: Mistrzostwo umysłu. Psychologia sukcesu w sporcie

Studio Emka, Warszawa 2024.

Nastawienie

Mateusz Brela traktuje książkę jako sposób na wypromowanie siebie i dotarcie do większej liczby odbiorców. Zbiera rozmaite motywujące do działania cytaty, przytacza psychologiczne teorie i pomysły, by wreszcie zbudować własny program treningu mentalnego i podzielić się nim z odbiorcami. „Mistrzostwo umysłu. Psychologia sukcesu w sporcie” to publikacja poradnikowa (są w niej miejsca na notatki i zadania do wykonania), ale też mocno coachingowa. Co ciekawe, autor dzieli się tutaj efektami prac ze sportowcami – i przypomina, że nastawienie na zwycięstwo może paradoksalnie przekreślić na nie szanse. Opowiada o sytuacjach, w których presja i nastawienie na sukces uniemożliwiają cieszenie się sportem i rozwijanie kariery. Ale chociaż koncentruje się przede wszystkim na sportowcach, jego porady wybrzmiewają bardziej uniwersalnie – można je potraktować jako przewodnik, gdy ktoś chce uporządkować własne życie i musi mierzyć się z nieoczekiwanymi wyzwaniami. „Mistrzostwo umysłu” to książka o osiąganiu celu i przewartościowaniach, które czasem są konieczne, żeby móc funkcjonować.

Nie będzie tutaj magicznych sztuczek pozwalających błyskawicznie dokonać zmian i nauczyć się funkcjonowania na nowych zasadach. Mateusz Brela nie podaje prostych rozwiązań, raczej stara się uświadomić czytelnikom, że czeka ich spory wysiłek. Ale też daje nadzieję – liczy się metoda, którą można wcielić w życie. Wytężona praca nad sobą przyniesie oczekiwane efekty – pod warunkiem, że poważnie podejdzie się do zadania. Mateusz Brela stara się tłumaczyć wszystko bardzo dokładnie i czasem wręcz przesadnie i zbyt często powtarza jedno stwierdzenie – z tej wady zdaje sobie sprawę i nawet sam się z niej w pewnym momencie narracji śmieje. Czasami trzeba z pobłażliwością podchodzić do elementów naiwnych – stałego składnika coachingowych wskazówek – i wyłuskać z opowieści to, co najbardziej przydatne. Autor rozpisuje swój program, wszystko tłumaczy, komentuje, uzupełnia lub definiuje – dzięki takiemu zabiegowi może trafić do szerokiego grona odbiorców, także do tych czytelników, którzy z reguły po książki nie sięgają, ale zostali skuszeni wizją mentalnego treningu stosowanego przez sportowców. Co ciekawe – i też pasujące do tego stylu pełnego omówieni – Brela dzieli się własnymi przeżyciami i doświadczeniami, napomyka o procesie pisania książki (także traktowanej jako celu w życiu), przedstawia (chociaż anonimowo) swoich klientów – z różnych dziedzin sportu, często młodych ludzi, którzy musieli dokonać poważnych przewartościowań, żeby poradzić sobie z wyzwaniami. Żeby jeszcze bardziej przekonać nieprzekonanych autor wykorzystuje nawiązania do mistrzów – wprowadza szereg wypowiedzi, które pełnią funkcję ozdobników albo motywatorów – dla niego to rodzaj punktu wyjścia do samodzielnych rozważań.

„Mistrzostwo umysłu” to sztuka tworzenia teorii z tego, co już znane i sprawdzone. Mateusz Brela porządkuje zgromadzone informacje, układa z nich to, czego odbiorcy potrzebują – jeśli chcą wskazówek, mogą korzystać z planu „treningów”, ale równie dobrze mogą się zainspirować komentarzami do rozmaitych badań, odkryć i uwag innych. Mateusz Brela nie pisze w próżni: przeważnie odwołuje się do innych: autorytety mają tu spore znaczenie. Ale przyda się też wizja pracy z tymi, którzy dążą do zrobienia kariery w sporcie. I dzięki temu „Mistrzostwo umysłu” jawi się jako książka dla wielu różnych grup odbiorców.

czwartek, 7 listopada 2024

Simon Winchester: Siła precyzji. Jak inżynierowie konstruowali współczesny świat

bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.

Doskonałość

Simon Winchester zajmuje się popularyzowaniem wiedzy – ale przygląda się tematowi, który do tej pory nie funkcjonował specjalnie w świadomości odbiorców. „Siła precyzji. Jak inżynierowie konstruowali współczesny świat” to kilka opowieści reportażowych o tym, dlaczego niezwykle istotne jest dążenie do doskonałości w świecie techniki. Autor sięga po kilka wynalazków ważnych z perspektywy rozwoju cywilizacji – i sprawdza, dlaczego nie można sobie w nich było pozwolić na dowolność czy na swobodne interpretowanie wytycznych. Dzieli się też z czytelnikami własnym doświadczeniem z precyzją: to eksperyment, jaki mógł przeprowadzić dzięki pracy ojca, próba rozdzielenia idealnie wygładzonych płytek metalu. Jeśli osobiste przeżycia funkcjonują tu niemal jak s-f, tym większe wrażenie zrobi cała książka – wypełniona detalami i koncentracją na drobiazgach. Chociaż żeby uzyskać wstęp do krainy precyzji, trzeba najpierw – precyzyjnie – ustalić definicje i pojęcia, które będą się przewijać przez narrację. Historia precyzji to między innymi odkrycia archeologiczne pozwalające na przyjrzenie się przedziwnym konstrukcjom, mechanizmom i pomysłom ułatwiającym nawigację, ale i umiejscowienie w czasie – trudno raczej o brak precyzji przy tworzeniu chronometrów i zegarów. Precyzja ma wielkie znaczenie przy konstruowaniu broni (tak, żeby pocisk dosięgnął celu, a nie ranił lub zabijał strzelca) i jest absolutnie nieodzowna przy konstruowaniu samolotów (jeśli chce się uniknąć katastrof w powietrzu i na lądzie). Przydaje się w eksplorowaniu kosmosu i przy budowaniu komputerów – podróż przez historię sięga do czasów najmłodszych, bo przecież coraz częściej inżynierowie zdają sobie sprawę, że precyzja to jedyny sposób na przeskoczenie ograniczeń sprzętowych). Rynek technologii precyzyjnych zaczyna się powoli rozwijać i obejmować kolejne obszary działalności człowieka – dość szybko okazuje się, że nie da się już projektować maszyn bez zachowywania rygorystycznych wymogów. Najlepszym przykładem i dowodem stają się samochody produkowane w fabrykach: tylko możliwość szybkiej wymiany części daje szansę utrzymania się na rynku. Precyzja powoli staje się standardem – nawet jeśli kiedyś była fanaberią.

I Simon Winchester śledzi kolejne dokonania twórców, inżynierów, konstruktorów i wynalazców, żeby sprawdzić, kto kierował się w swoich pracach dokładnością, a kto wiedział, jak ulepszać przedmioty dzięki standaryzacji. Sprawdza, jakie maszyny pozwalały na osiągnięcie zbliżonych do ideału form – i jak trzeba było zmieniać przyzwyczajenia w pracy, żeby nie zaprzepaścić rozwoju myśli technologicznej. Wymienia z nazwiska tych, którzy funkcjonują w historii rozwoju inżynierii precyzyjnej i wspomina o tych, którzy istnieją jedynie anonimowo, chociaż bez ich odkryć nie dałoby się osiągać sukcesów. Przedstawia ludzi i ich historie, przedmioty i ich ulepszane wersje – tak, żeby czytelnicy mogli się przekonać, dlaczego dokładność stawała się coraz bardziej istotna. Jest „Siła precyzji” tomem rozbudowanym i atrakcyjnym zwłaszcza dla tych czytelników, którzy lubią dowiadywać się czegoś nowego i stawiają na esencjonalne narracje. Sporo tu ciekawostek i sytuacji, o których być może odbiorcy słyszeli – ale bez szczegółów: tu zyskują swoje rozwinięcie i całe opowieści. Winchester chce odbiorcom wyjaśnić, jakie rzekomo drugoplanowe wynalazki pozwoliły na rozwój – i przekonuje, że precyzja to cichy bohater postępu cywilizacyjnego.

środa, 6 listopada 2024

Jagna Kaczanowska: W kontakcie. Jak ułożyć relacje ze zmarłymi, by żyć lepiej

Rebis, Poznań 2024.

Zaświaty

Już na początku książki „W kontakcie. Jak ułożyć relacje ze zmarłymi, by żyć lepiej” Jagna Kaczanowska podkreśla, że nie zamierza produkować literatury ezoterycznej – i nawet jeśli sama zaczyna wierzyć w możliwość nawiązywania kontaktu z bliskimi, którzy odeszli, to nie będzie się koncentrować na tego typu aspektach. Tworzy natomiast lekturę, która może stanowić pocieszenie dla odbiorców pogrążonych w żałobie – zbiera (dzięki internetowi) opowieści od ludzi chcących podzielić się swoimi historiami. I relacjonuje rozmaite przypadki, w których wiara miesza się z oniryzmem, a dziwne wydarzenia zostają zinterpretowane jako głosy z zaświatów.

Przeważnie rozmówcy próbują przedstawiać siebie jako osoby sceptycznie nastawione do kontaktu ze zmarłymi – nie tworzą teorii spiskowych i nie poszukują jednoznacznych dowodów na swoje racje. Mimo to przydarza im się coś, co trudno wytłumaczyć na drodze rozumowej – i wtedy są w stanie na chwilę uwierzyć. Z reguły sygnały od nieżyjących członków rodzin lub przyjaciół traktują jako pocieszenie – natychmiastowe i cenne, bo skuteczne. I takimi krzepiącymi obrazami chcą się podzielić. Tu nie będzie opowieści o duchach, o zjawach i o przemieszczających się przedmiotach, a sama autorka przeważnie szuka sensownego wytłumaczenia dla zaobserwowanych zjawisk. Przypomina, że mózg potrafi projektować sytuacje albo wprowadzać fałszywe wspomnienia, że sny biorą się z przeżyć i myśli – więc mogą zostać wygenerowane w konsekwencji poświęcania uwagi bliskim. Że czasami podczas odpoczynku i relaksu przychodzą do głowy rozwiązania, których nie daje się znaleźć za sprawą wytężonej pracy umysłowej – i również w ten sposób da się wyjaśnić podpowiedzi z zaświatów. Ale przy tym wszystkim istnieje też rodzaj symbolicznego pocieszenia – zmarli będą żyć w pamięci krewnych tak długo, jak długo ci krewni zechcą. „W kontakcie” to książka o tym, że nie tylko zwolennikom duchów i ezoteryki przydarzać się mogą dziwne sytuacje i przeczucia. Autorka przypomina też o tym, że chociaż dzisiejszym kontaktom ze zmarłymi daleko do oszustw z dawnych seansów spirytystycznych, ludzie wciąż potrzebują wsparcia i przekonania, że po drugiej stronie można dalej funkcjonować – i to w oderwaniu od religii. Uczeni przyglądają się kolejnym tropom i komentarzom, ale nie są jeszcze w stanie na wszystko znaleźć odpowiednich recept – tymczasem spora część ludzi wstydzi się przyznać, że śni o zmarłych lub czeka na sygnał od nich. Jagna Kaczanowska motyw non omnis moriar przekuwa na psychologiczne analizy, uświadamia odbiorcom, że kontakt ze zmarłymi to zjawisko dość powszechne (inna rzecz, że niekoniecznie nagłaśniane). Unika naiwności dzięki nastawieniu na reportaż i na psychologiczne rozważania – to sprawia, że po jej książkę sięgnąć może znacznie większa liczba odbiorców. Pisze tak, żeby zaangażować czytelników – na pierwszym planie stawia ludzkie sprawy, codzienność w obliczu śmierci i konieczność radzenia sobie z traumami. Bywa, że wykorzystuje dość ekstremalne opowieści – jednak nigdy nie przekracza w tej książce granic dobrego smaku. Nie zmusza czytelników, żeby bezkrytycznie przyjmowali jej refleksje, za to zachęca do pielęgnowania wrażliwości. Co ważne - nie tworzy też poradnika (jak sugerowałby podtytuł książki), woli skupić się na przytaczaniu doświadczeń innych (i własnych) i na porównywaniu możliwości, jakie daje przekraczanie granicy światów.

wtorek, 5 listopada 2024

Amy Liptrot: Wygon

Marginesy, Warszawa 2024.

Odwyk

Przeważnie opowieści o wychodzeniu z nałogu są literacko niedopracowane i polegają na prostych zwierzeniach mniej lub bardziej nasyconych sentymentalizmem i poczuciem wdzięczności za nową szansę na życie. U Amy Liptrot jest inaczej – „Wygon” to na wskroś literacka walka o siebie: na pierwszym miejscu autorka stawia jednak nie tyle własne doświadczenia, co wrażliwość, która pomaga w filtrowaniu informacji i zamienianiu ich na tworzywo. Problemy z alkoholem – w gruncie rzeczy trywialne i będące oznaką słabości – zamieniają się tutaj w wyzwanie, potężnego przeciwnika, który jednak może zostać poskromiony w nietypowych okolicznościach. Amy Liptrot zabiera odbiorców ze sobą na Orkady, wyspy u wybrzeży Szkocji. To tutaj dorastała, to tutaj są jej korzenie – i to tutaj ma stoczyć ważną walkę. Dopóki jej nie wygra, nie ma czego szukać w cywilizacji – tam jest już stracona, a pokusy pojawiają się na każdym kroku, uniemożliwiając pracę nad sobą. Orkady to co innego: tutaj trzeba zadbać o siebie i unikać pokus, żeby rodzinne strony nie stały się milczącym świadkiem upadku. Amy Liptrot przedstawia czytelnikom swój dom rodzinny, opowiada historie o najbliższych – z czasów, kiedy jeszcze nie wiedziała, że stanie się więźniem butelki. Zresztą to właśnie powroty w przeszłość okazują się najbardziej oczyszczające i prowadzą w konsekwencji do znalezienia ratunku: autorka porównuje bowiem swoją sytuację do choroby afektywnej dwubiegunowej ojca – schorzenia psychiczne owocują przeplatającymi się okresami manii i depresji (przy czym mania w tych relacjach bywa naprawdę przerażająca i wymaga medycznych interwencji). Skłonność do podobnego widzenia świata dostrzega u siebie sama Amy Liptrot – i to odkrycie stanowi przełom. Pomaga bowiem w zorientowaniu się w przyczynach własnych słabości i w okiełznaniu ich – a to już prosta droga do umiejętnego korzystania z rozmaitych programów odwykowych. Amy Liptrot sceptycznie podchodzi do kwestii religijności w obliczu wychodzenia z alkoholizmu. Nie zamierza się w żaden sposób nawracać ani kierować ku sile wyższej – wie, że to ona jest odpowiedzialna za swój stan i tylko w sobie może pokładać nadzieję na wyjście z niego. Wykonuje olbrzymią pracę nad sobą, żeby tylko się nie poddać i znaleźć metodę uwolnienia się od alkoholizmu. Kiedy już trafia na właściwą drogę, mierzy się z kolejnymi pokusami – relacjonuje czytelnikom, jak skomplikowane może być motywowanie sobie potrzeby sięgnięcia po odrobinę alkoholu (i jak ożywcza w tym przypadku może być świadomość, że na odrobinie się nie skończy). W tej prozie wysokiej próby liczy się nie tylko autoanaliza – Amy Liptrot spaja się z naturą, przenosi do świata znanego w dzieciństwie i w nim szuka schronienia, a jednocześnie odważnie podąża w stronę wyzdrowienia. Nie będzie tu zbyt wiele obrazów upodlenia, chociaż pojedyncze wzmianki na temat imprez z poprzedniego życia mają wstrząsającą moc – za to próba pogodzenia się ze sobą i zaakceptowania nowego stanu rzeczy urzeknie czytelników. „Wygon” to książka literacka, pięknie zaprezentowany motyw walki o siebie.

poniedziałek, 4 listopada 2024

Maciej Szymanowicz: Kociaki-łobuziaki i mydło brudzidło

Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.

Czystość

Takich lektur potrzeba – Maciej Szymanowicz w tomiku „Kociaki-łobuziaki i mydło brudzidło” przekona do czytania najmłodszych śmiechem i interaktywnym charakterem zadań. Bardzo krótka historia urzeka dowcipem i beztroską – chociaż przesłanie dotyczy tego, żeby się myć. Antybohaterem jest w tym wypadku Bazyl, kotek, który – delikatnie mówiąc – nie dba o higienę. Są na nim mikroby, są paprochy i są „jakieś syfki”, plamy wiadomego i niewiadomego pochodzenia. Jedyne, co mogłoby go ewentualnie przekonać do umycia się, przynajmniej częściowego, to obietnica jazdy na nowiuśkim rowerku. Tylko że Bazyl jest tak brudny, że brudzi mydło – a brudne mydło brudzi wszystko wokół. Wydaje się, że z tej katastrofy nie ma dobrego wyjścia. A przecież rowerek czeka. Koty muszą wymyślić rozwiązanie – i nie ubrudzić się przy okazji, to nie będzie łatwe. Maciej Szymanowicz w prosty sposób i bez prawienia morałów przekonuje wszystkich, żeby nie doprowadzali się do takiego stanu jak Bazyl – nieważne, że sięga po wyolbrzymienia wpadające w absurd, liczy się dobra przygoda i humor. Dzieci zostają tu jednak włączane w zabawę na dwa sposoby. Po pierwsze – przez śledzenie doświadczeń Bazyla i śmiech z bezradności bohaterów skazanych na brud. Po drugie – dzięki poleceniom obecnym na każdej rozkładówce. Czasami trzeba coś potrzeć, czasami przewrócić stronę, a czasami naśladować postać w reakcji. To sprawia, że łatwo będzie wciągnąć maluchy w lekturę i przekonać je do czytania. Nie dość, że dzieje się tu dużo i nie da się przewidzieć kierunku akcji, to jeszcze zadania dla najmłodszych uniemożliwiają utratę koncentracji. Bardzo krótka jest ta historyjka, co pasuje do eksponowania dowcipu. Ponadto Maciej Szymanowicz proponuje szereg wielkoformatowych i bardzo zabawnych ilustracji – warto je uważnie prześledzić, żeby wykryć kolejne przejawy humoru. Żywa, dynamiczna i bardzo barwna akcja znajduje tu swoje odbicie w pomysłowych grafikach – więc tomik nie znudzi się najmłodszym, a jednorazowa lektura z pewnością nie wystarczy. Jest tu mnóstwo rozwiązań, które dzieci lubią, między innymi szereg nieoczekiwanych współbrzmień. Co ciekawe, autor bawi się językiem także w sferze stylistyki – bohaterowie nie rozmawiają językiem literackim, mają swoje „dziwne” naleciałości i upodobania (w obliczu tych zabaw nie przeszkadza zdrabnianie, a to rzadka umiejętność twórców). Koty, które nie lubią się myć, mają swoim przykładem pokazywać dzieciom konsekwencje takich decyzji. Bazyl w pewnym momencie musi porzucić swoje postanowienia – i dopiero wtedy pojawiają się problemy, wcześniej jego brak higieny przeszkadza tylko znajomym, którzy mają się z nim bawić. A to niewystarczający powód do mycia się. Warto jednak zauważyć, że koty – przyjaciele Bazyla – dbają o swoją własność i nie zgadzają się na użytkowanie rowerków przez kogoś, kto natychmiast by je zabrudził. Sposób prowadzenia narracji a także kierunek bajki to coś, co przyciągnie najmłodszych – szybko przekona ich do tych bohaterów i sprawi, że polubią czytanie dla rozrywki.

niedziela, 3 listopada 2024

Kit Frick: I killed Zoe Spanos

HarperYA, Warszawa 2024.

Migawki z życia

Kit Frick pisze thrillery dla młodzieży (ale spokojnie mogą one przechodzić do literatury rozrywkowej dla dorosłych, nie są ograniczone tylko do young adults) i w „I killed Zoe Spanos” pokazuje, co powstaje z fuzji gatunkowej. Sięga po motyw podkastu, żeby wprowadzić podsumowania i nowe informacje pojawiające się w śledztwie. Amatorskim i prowadzonym przez nastolatkę – ale jednak potężnym. Bo wszyscy uwierzyli, że to Anna zabiła Zoe. Zresztą Anna przyznała się do tego, powiedziała detektywom, jak wyglądały ostatnie chwile młodej kobiety. Teraz siedzi w areszcie, a Martina – nastolatka, która marzy o karierze dziennikarki – stara się poznać prawdę na temat przeszłości. W zdobywanych przez nią informacjach widnieje coraz więcej nieścisłości i pytań, które wskazują, że Anna prawdopodobnie nie miała nic wspólnego ze sprawą Zoe Spanos, co więcej – nie mogła nawet przebywać z nią w chwili śmierci zaginionej.

Kit Frick prowadzi czytelników dwoma torami: sytuacje z czasowych okolic morderstwa (lub nieszczęśliwego wypadku, na razie przecież nic nie wiadomo) relacjonuje Anna. Dziewczyna przyjeżdża do pracy jako opiekunka do dziecka do innego miasta – i wszyscy zwracają uwagę na jej podobieństwo do Zoe. Zoe zniknęła, nikt nie wie, gdzie może się podziewać – a Anna stara się za wszelką cenę uniknąć skojarzeń: zmienia uczesanie i nosi ciemne okulary. Reszta akcji pokazywana jest już przez obiektywnego narratora – Anna nie może brać w niej udziału, bo została aresztowana i zwyczajnie nie ma pojęcia o tym, co rozgrywa się w mieście. Jest jeszcze motyw podkastów prowadzonych przez Martinę: fachowych rozmów i wywiadów, w których bezpośrednio zaangażowani w sprawę dzielą się swoimi wspomnieniami i przemyśleniami. Martina wykorzystuje fragmenty nagrań z telewizyjnych programów i dąży do uzyskania od swoich rozmówców jak najpełniejszej wiedzy. Podkastowy zapis może być swoistym odświeżeniem sposobu prowadzenia narracji – urozmaica fabułę i pozwala na lepsze zrozumienie istoty sprawy.

Martina nie ma do dyspozycji zbyt wielu danych, ale umiejętnie drąży temat. Chłopak Zoe nie zamierza z nią rozmawiać, jego rodzina też jest przeciwna podkastowi – wystarczyłoby oskarżenie Anny, żeby zamknąć przeszłość. O Annę walczy jej przyjaciółka – twierdząca, że dziewczyna wymyśliła sobie bieg wydarzeń i przekonała do niego śledczych, ale w rzeczywistości znajdowała się w zupełnie innym miejscu. Z kolei sama Martina nie może liczyć na własną przyjaciółkę: siostra Zoe utrudnia pracę i zachowuje się, jakby była zazdrosna o czas poświęcany śledztwu. Młodzi ludzie sportretowani w tej powieści wchodzą ze sobą w skomplikowane czasem relacje – i nie zawsze myślą o tym, żeby poznać prawdę na temat Zoe. „I killed Zoe Spanos” to thriller w dobrym gatunku, pomysłowy i angażujący odbiorców. Liczy się tu umiejętne mylenie tropów i prowadzenie akcji tak, by w pewnym momencie odbiorcy przestali wierzyć w logiczne rozwiązanie zagadki. Kit Frick bawi się gatunkami i proponuje ciekawe odchodzenie od standardowych scenariuszy.

uru-chan: Unordinary

HarperYA, Warszawa 2024.

Siła

Dość zabawnie wypada cenzurowanie wulgaryzmów w mandze, w drugim tomie „Unordinary”, zwłaszcza że chlapanie farbą – jako przedstawianie krwi w obrażeniach bohaterów nie ma tu końca. Mogłoby się wydawać, że szkolne społeczności to rejony walki o władzę, ale walki psychologicznej – jednak bohaterowie przekonują się, że nic nie jest proste i czasami trzeba mierzyć się z własnymi lękami, ale dużo częściej – stawać do prawdziwych bitew z ostrą bronią. Uru-chan buduje opowieść osnutą na rozwarstwieniu klasowym, są tu przedstawiciele klasy wyższej – w szkole Wellston High jest ich mnóstwo – ale są też „zera”, ludzie, którzy starają się przemykać niepostrzeżenie i nie szukać kontaktu z innymi, a jeśli już zostaną zmuszeni do interakcji – to zwykle korzą się przed innymi uczniami. Ale niektórzy, żeby zapewnić sobie przetrwanie, udają kogoś, kim nie są.

Aktualnie Seraphina odbywa karę – nie wolno jej chodzić do szkoły. Z kolei John, który na lekcjach się pojawia, udaje, że należy do zer – tyle tylko, że ktoś domyśla się mistyfikacji i postanawia jej zapobiec. Intrygi nakładają się na siebie i prowadzą do konfrontacji, która wykracza daleko poza młodzieżowe przygody: tu rany są poważne, podobnie zresztą jak i same walki – ale też uru-chan stawia na bohaterów obdarzonych nadprzyrodzonymi mocami właśnie po to, żeby w odpowiednim momencie wprowadzić na scenę uzdrowicieli lub zwyczajnie ocalać, a nie pozbawiać życia kolejnych uczniów. Wellston High nie jest tu nawet areną potyczek – żeby rozprawić się z przeciwnikiem, można go wywieźć daleko, tak, żeby miał mniejszą szansę na ratunek ze strony kogoś znajomego. Tu każdy prowadzi własną grę, każdy jest bezwzględny i pozbawiony jakichkolwiek empatycznych odruchów. Liczy się tylko stawianie na swoim i niszczenie tych, którzy mogliby zaburzyć ogólnie przyjęty ład. „Unordinary” to manga, w której dynamika momentami przesłania treść – chodzi o to, żeby działo się wszystko błyskawicznie i żeby akcja przybierała ekstremalne rozmiary, zwłaszcza kiedy dochodzi do walk. Nikomu nie można tu ufać, a najlepiej nie przyznawać się też do własnych celów – chociaż kto pojawi się na celowniku trzęsących szkołą grup, ten i tak nie będzie miał wyjścia – demaskacja oznacza tu kolejną brutalną walkę.

„Unordinary” jako komiks dla fanów mangi ucieka od przesłodzonych wizji i infantylizmu, uru-chan szuka sposobu na to, żeby nasycić komiks przemocą i strachem – i w ten sposób trafić do młodych czytelników. Dzięki retrospekcjom można się przekonać naocznie, jak zmieniają się bohaterowie skazani na odgórne porządki. Ale kształtowanie kadrów polega tu w dużej mierze na portretowaniu postaci i sygnalizowaniu ich emocji w mimice, rzadko kiedy obrazki wypełniane są elementami drugiego planu – nie ma czasu na śledzenie detali, kiedy bohaterowie muszą walczyć na śmierć i życie. Jednak wyniesienie szkolnych konfliktów na poziom serialu sensacyjnego z domieszką fantasy nie wszystkich przekona – trzeba będzie wziąć poprawkę na niewytłumaczalny czasem rozmach w budowaniu konsekwencji łamania szkolnych zasad.

sobota, 2 listopada 2024

Åsa Gilland: Jak różnie mieszkamy

HarperKids, Warszawa 2024.

Wizyty

Åsa Gilland proponuje małym odbiorcom przegląd co bardziej interesujących miejsc, w jakich mogą mieszkać ludzie. Wybór oczywiście jest subiektywny i podyktowany objętością picture booka, ale wystarcza, żeby „Jak różnie mieszkamy” spotkało się z wielkim zaciekawieniem maluchów, które mogą zostać zabrane do domów przez swoich rówieśników z różnych stron świata. Chociaż niekoniecznie są to domy reprezentatywne dla danego kraju (Polska jest tu przedstawiana za sprawą falowca), to można się zorientować, jak różne są miejsca do życia – i jak bardzo zależą czasami od warunków klimatycznych czy możliwości budowania na konkretnym terenie. I tak dzieci przekonają się, czym jest chata honai a czym hanok, sprawdzą, czy można mieszkać w bloku, do którego wjeżdża pociąg, porównają dom w skale, barkę i jurtę. Pojawią się tu też tematy, które prowadzą do społecznych dyskusji i analiz – obóz dla uchodźców i slumsy. Ale oprócz tego także nowoczesne domy ekologiczne, apartamenty w wieżowcach, domy pod miastem… propozycji jest sporo (chociaż oczywiście nie wyczerpują tematu mieszkań w różnych miejscach i w różnych stronach świata).

Za każdym razem przewodnikiem po domu staje się jego mieszkaniec – dziecko. Dziecko wita się z odbiorcą i w kilku słowach przedstawia (na przykład, mówiąc, z kim mieszka – co jest również wstępem do możliwości pokazania małemu odbiorcy, jak różne są dzisiaj rodziny). W ramach tej prezentacji pojawiają się jeszcze wzmianki o odległościach (dystansach do szkoły czy pracy lub środkach transportu wykorzystywanych najczęściej). Na rozkładówce poświęconej wybranemu domowi widnieje spory obrazek – i reszta wyjaśnień to jednoakapitowe komentarze porozrzucane po stronach tak, żeby dzieci samodzielnie wybierały sobie kolejność poznawania faktów i żeby mogły przyglądać się kolejnym częściom ilustracji. Tu w komentarzach odbiorcy otrzymują między innymi ciekawostki na temat wielkości pokojów lub jakości podwórka, bliskości do innych kolegów, miejsc, w których robi się zakupy. Mali bohaterowie dzielą się z czytelnikami także prostymi marzeniami – mówią, kim chcieliby zostać w przyszłości, dlaczego pilnie się uczą, albo – czy mogą korzystać z komputera w domu, czy w tym celu muszą zostawać w szkole. Są tu dzieci pokazujące specyfikę różnych kultur, jest to więc także sposób na oswajanie odbiorców z odmiennością i na przygotowywanie ich na poznawanie różnorodności świata. Tak stworzona książka uczy otwartości na innych i rozbudza ciekawość w kwestii stylów życia. Każdy z bohaterów daje się na swój sposób polubić i przez inne zagadnienia można go poznawać – a to dla czytelników ważne. Bywa, że odbiorcy będą odwiedzać miejsca swojskie i kojarzone z własnymi domami (tu da się łatwo porównywać jakość mieszkania), ale są też i rejony egzotyczne, zaskakujące i dziwne – i to one mogą najbardziej przyciągać odbiorców, uświadamiając im, jak wiele wiadomości czeka na odkrycie. „Jak różnie mieszkamy” to publikacja, która spodoba się najmłodszym odbiorcom. Nie jest to bajka, ale jak bajka brzmi za sprawą oryginalnych prezentacji i nadawania przewodnikom urozmaiconych cech.

piątek, 1 listopada 2024

Emily Hawkins: Atlas zaświatów. Przewodnik po podziemnych, ziemskich i niebieskich królestwach zmarłych

Kropka, Warszawa 2024.

Wiara

Zamiast dyskusji na temat Halloween można przyjrzeć się pomysłom społeczeństw, kultur i religii na życie pozagrobowe. „Atlas zaświatów. Przewodnik po podziemnych, ziemskich i niebieskich królestwach zmarłych” to picture book edukacyjny dla dzieci, które chciałyby się dowiedzieć czegoś na temat owoców zbiorowej wyobraźni – i próbują odkrywać świat przez pryzmat opinii na temat życia po życiu. Nie ma tu oczywiście rozbudowanych wyjaśnień, wszystko sprowadza się do akapitowych komentarzy, które pomagają zorientować się w specyfice opowieści – i pozwolą na samodzielne poszukiwania. Atlas został podzielony na kontynenty – w ich ramach pojawiają się kolejne ciekawostki, legendy, mity, podania, wierzenia itp. – które mogą zainspirować albo rozbawić, a czasem też zafascynować. Dzieci odwiedzą tutaj i starożytną Grecję, i komnatę wikingów, rajski ogród z mitów słowiańskich, ale też prześledzą opowieści afrykańskie, podziemne królestwa z Azji, odkrycia archeologiczne, różne drogi do nieba, sposoby kontaktowania się z duchami (albo samą codzienność duchów), szereg niekojarzonych powszechnie mitologii. Za każdym razem wyznacznikiem opowieści staje się miejsce na mapie – konkretne i w miarę łatwe do określenia (czasem dość rozległe). Owo miejsce zyskuje wprowadzenie – żeby odbiorcy szybko mogli się zorientować, jaki temat w związku z nim został wybrany (nie ma w atlasie możliwości prezentowania rozbudowanych studiów nad wierzeniami, trzeba więc wybrać ciekawostki i to, co nie odstraszy dzieci, za to wpłynie na ich wyobraźnię). Krótkie akapity to przestrzeń do przedstawiania kolejnych pomysłów z danego obszaru kulturowego czy religijnego – przy czym Emily Hawkins nie próbuje w żaden sposób wartościować prezentowanych informacji, stawia na proste komunikaty i ciekawostki przekazywane dzieciom. Część wyjaśnień przenosi na grafiki i podpisy do ilustracji, część przedstawia w formie doklejanych notatek na stronach – tak, żeby nie zmęczyć dzieci dużymi blokami tekstu, a pozwolić im samodzielnie wybierać kierunek lektury. Czasem wprowadza dodatkowe wiadomości na temat różnic w wierzeniach – ale to już dla porównania zestawu odkryć. Okazuje się dzięki tej lekturze, że przekonania co do życia pozagrobowego mogą być bardzo barwne i zróżnicowane, zawsze znajdzie się coś, co uatrakcyjnia przejście na drugą stronę. Atlas staje się też pretekstem do opisywania zwyczajów związanych z pożegnaniem zmarłego – od czasu do czasu pojawiają się tu i takie informacje. Picture book dużych rozmiarów jest lekturą ciekawą i wartościową nie tylko dla najmłodszych – uświadamia odbiorcom, że każda kultura wypracowuje sobie własne sposoby na oswajanie lęku przed śmiercią. Taka książka sprawdzi się, kiedy ktoś ma zamiar zastanawiać się nad zaświatami i perspektywami człowieka – nakłania do refleksji i przypomina o kruchości życia – ale jest też zestawem bardzo barwnych i anegdotycznych komentarzy dotyczących wykreowanych przez społeczeństwa krain. Jest tu zadziwiająco dużo tekstu do czytania – i mnóstwo wiadomości upakowanych w esencjonalnych notatkach. „Atlas zaświatów” to sposób na wyrwanie się z zamkniętego kręgu dyskusji o prymacie którejkolwiek religii (lub jakiegokolwiek zwyczaju): uświadamia odbiorcom, że niezależnie od miejsca na świecie ludzie potrzebują wiary w to, że po śmierci czeka ich dalsza egzystencja.