bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.
Smaki
To książka, która łączy pasję do podróży z pasją do odkrywania smaków – i z wielką erudycją w zakresie kultury. W tym wypadku powiązanej z kulinariami. Anya von Bremzen odwiedza kolejne kraje, żeby przekonywać się, czy istnieje coś takiego jak potrawy narodowe (często funkcjonujące w stereotypach) i sprawdza, w jaki sposób zmieniały się kanoniczne dania typowe dla poszczególnych miejsc. Spotyka się oczywiście z ludźmi, którzy próbują ocalać przeszłość lub na jej bazie budują sobie kolejne propozycje dla smakoszy. „Kuchnia narodowa. Osobista podróż przez kultury, historię i smaki” to zestaw bardzo nietypowych opowieści o kuchni. Nietypowość polega tu przede wszystkim na dyskursie – niemal naukowym. Tekst jest gęsty i przesycony nawiązaniami, erudycyjny i daleki od banalności. Autorka nie skręca w stronę literackiego popu, nie karmi czytelników fast foodami – woli niespieszne przygotowania i uważne opisy, troszczy się tak samo o żołądki jak i o mózgi odbiorców – a to przekłada się na ambitną lekturę. Autorka wie mnóstwo i chętnie dowiaduje się jeszcze więcej, gromadzi informacje, wypytuje swoich kulinarnych przewodników o to, czego brakuje w jej materiałach. Zdarza się zresztą, że stawia sobie tezy, których nie sposób udowodnić – i co do tego też musi się przekonać na miejscu. Wybiera za każdym razem jedną charakterystyczną dla miejsca potrawę i wykazuje jej znaczenie czy wartość dla historii i współczesności, sprawdza, czy zmieniło się społeczne podejście do niej (i w jaki sposób), a także naświetla znaczenie dania dla lokalnej kultury. Bywa, że błądzi – jeśli wybrana przez nią potrawa nie ma większego znaczenia dla miejscowych. To prowadzi do refleksji na temat istnienia narodowych kuchni i narodowych potraw – w efekcie książka nabiera jeszcze lekko filozoficznego charakteru.
Jest tu sporo osobistych wstawek, całe reportaże Anya von Bremzen przepuszcza przez siebie i częstuje czytelników własnymi doświadczeniami. Chętnie dzieli się z odbiorcami drogą do zdobywania przepisów, funkcjonuje jako przewodnik po kuchniach świata. Nie rzuca się na każde dostępne lokalne jedzenie, raczej koncentruje się na zbieraniu informacji na jeden temat – nie chce, żeby czytelnicy mieli przesyt wiadomości. A przecież wprowadza mnóstwo detali, aż zaskakuje drobiazgowością w podejściu do kuchni z różnych krajów. Radzi sobie z wychwytywaniem znaczeń, odbiorcom proponując wyrafinowane podejście do zwyczajnych czasem dań. Jest w „Kuchni narodowej” sporo ciekawostek i mnóstwo smaków, to książka, która niby realizuje rynkowe trendy – a jednak jest w tym zupełnie inna niż najczęściej pojawiające się publikacje reportażowo-podróżnicze. Pozwala poznawać nie tyle miejsca, co metody przygotowywania potraw powiązane z tradycjami czy zwyczajami regionów. „Kuchnia narodowa” to publikacja ciekawa i wartościowa, dla tych, którzy nie zadowalają się prostymi naiwnymi narracjami. Anya von Bremzen na pewno nie będzie ani przez moment budować infantylnych opowieści – zabierze czytelników w prawdziwą podróż pełną wiedzy i smaku.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
piątek, 22 listopada 2024
czwartek, 21 listopada 2024
Minecraft. Saga Stonesword. Koniec Świata Podstawowego
Harperkids, Warszawa 2024.
Błąd kodu
Minecraft w wersji, która znajduje się w miejskiej bibliotece, ma swoją sztuczną inteligencję – zaprzyjaźnioną z uczestnikami gry. Ale Morgan, Ash, Harper, Po, Jodi i Theo mają powody do niepokoju. W grze rozrasta się Wielki Błąd – zajmuje coraz więcej miejsca, niedługo może unicestwić Świat Podstawowy, czyli miejsce, w którym przyjaciele czują się najlepiej i w którym chcieliby móc pozostać. Żeby ocalić Świat Podstawowy, bohaterowie muszą zebrać kawałki kodu Króla Przywoływaczy – dzięki temu ocalą wirtualną rzeczywistość. Król Przywoływaczy to przecież także kod – i on przestanie istnieć, jeśli Wielki Błąd będzie się powiększać dalej.
Robi się zatem naprawdę groźnie, a problemy z komputerów przechodzą do zwyczajnego świata – dzieci współpracują ze sobą i zastanawiają się nad tym, co zrobić, żeby misja się powiodła. Na domiar złego zniszczeniu ulegają stare gogle VR przerobione tak, żeby można było przenosić się do Minecrafta i chłonąć go wszystkimi zmysłami. To już dużo więcej niż gra, to przygoda w starym stylu, taka, która przekona też najmłodszych odbiorców. Z jednej strony dzieje się źle w samej grze – z drugiej strony bibliotekę dotyka katastrofa związana z burzą. A to już sporo kataklizmów. Nie wszystko da się przewidzieć, pewne jest tylko jedno: należy zacząć działać, bo inaczej wszystko, co zostało już zbudowane, zniknie.
Są tutaj scenki z gry – przerabiane tak, żeby odbiorcy przeżywali emocje bohaterów i żeby razem z nimi podążali szlakami wirtualnymi. Sporo niespodzianek i sytuacji rodem z bogatej wyobraźni, urealnionych przez świadomość istnienia Świata Podstawowego. Dla czytelników to wybrzmiewać będzie równie prawdziwie jak obrazki z rzeczywistości bohaterów – zwłaszcza jeśli po tom sięgną fani Minecrafta i gracze, którzy sami lubią przeżywać to, co dzieje się w kwadratowym świecie. „Koniec Świata Podstawowego” to wyzwanie dla wszystkich – tyle tylko, że dorośli przejmą się o wiele bardziej fizycznymi zniszczeniami, tym, co dzieje się w bibliotece. Muszą w końcu osuszać zbiory i próbować ratować sprzęt komputerowy (chociaż w tym akurat prym wiodą przyjaciele) – minimalizować straty i przygotowywać się na kolejne niszczycielskie żywioły. Dorośli nie przejmą się raczej ubytkami w kodzie gry, nawet jeśli owe ubytki pociągną za sobą nieodwracalne straty. Tylko gracze zdają sobie sprawę, jak ważną misję toczą – i jak istotne jest wyjście z nią poza komputerową przestrzeń. Platforma do grania staje się areną działań równie ważnych jak te związane z niesieniem ratunku bibliotece, ale w tej walce bohaterowie pozostaną prawie bez wsparcia z zewnątrz. Znowu dzieci muszą wykazywać się sprytem i pomysłowością, żeby ochronić to, co dla nich ważne i żeby udowodnić innym, że poradzą sobie z takim wyzwaniem.
Jest to książka dynamiczna – w końcu skierowana została do tych, którzy najbardziej lubią spędzać czas na graniu w Minecrafta, stanowi tylko gadżetowy dodatek do gry, jak i zresztą cała, konsekwentnie rozbudowywana seria. Spodoba się fanom cyklu i spędzania czasu z przyjaciółmi w wirtualnym świecie Minecrafta.
Błąd kodu
Minecraft w wersji, która znajduje się w miejskiej bibliotece, ma swoją sztuczną inteligencję – zaprzyjaźnioną z uczestnikami gry. Ale Morgan, Ash, Harper, Po, Jodi i Theo mają powody do niepokoju. W grze rozrasta się Wielki Błąd – zajmuje coraz więcej miejsca, niedługo może unicestwić Świat Podstawowy, czyli miejsce, w którym przyjaciele czują się najlepiej i w którym chcieliby móc pozostać. Żeby ocalić Świat Podstawowy, bohaterowie muszą zebrać kawałki kodu Króla Przywoływaczy – dzięki temu ocalą wirtualną rzeczywistość. Król Przywoływaczy to przecież także kod – i on przestanie istnieć, jeśli Wielki Błąd będzie się powiększać dalej.
Robi się zatem naprawdę groźnie, a problemy z komputerów przechodzą do zwyczajnego świata – dzieci współpracują ze sobą i zastanawiają się nad tym, co zrobić, żeby misja się powiodła. Na domiar złego zniszczeniu ulegają stare gogle VR przerobione tak, żeby można było przenosić się do Minecrafta i chłonąć go wszystkimi zmysłami. To już dużo więcej niż gra, to przygoda w starym stylu, taka, która przekona też najmłodszych odbiorców. Z jednej strony dzieje się źle w samej grze – z drugiej strony bibliotekę dotyka katastrofa związana z burzą. A to już sporo kataklizmów. Nie wszystko da się przewidzieć, pewne jest tylko jedno: należy zacząć działać, bo inaczej wszystko, co zostało już zbudowane, zniknie.
Są tutaj scenki z gry – przerabiane tak, żeby odbiorcy przeżywali emocje bohaterów i żeby razem z nimi podążali szlakami wirtualnymi. Sporo niespodzianek i sytuacji rodem z bogatej wyobraźni, urealnionych przez świadomość istnienia Świata Podstawowego. Dla czytelników to wybrzmiewać będzie równie prawdziwie jak obrazki z rzeczywistości bohaterów – zwłaszcza jeśli po tom sięgną fani Minecrafta i gracze, którzy sami lubią przeżywać to, co dzieje się w kwadratowym świecie. „Koniec Świata Podstawowego” to wyzwanie dla wszystkich – tyle tylko, że dorośli przejmą się o wiele bardziej fizycznymi zniszczeniami, tym, co dzieje się w bibliotece. Muszą w końcu osuszać zbiory i próbować ratować sprzęt komputerowy (chociaż w tym akurat prym wiodą przyjaciele) – minimalizować straty i przygotowywać się na kolejne niszczycielskie żywioły. Dorośli nie przejmą się raczej ubytkami w kodzie gry, nawet jeśli owe ubytki pociągną za sobą nieodwracalne straty. Tylko gracze zdają sobie sprawę, jak ważną misję toczą – i jak istotne jest wyjście z nią poza komputerową przestrzeń. Platforma do grania staje się areną działań równie ważnych jak te związane z niesieniem ratunku bibliotece, ale w tej walce bohaterowie pozostaną prawie bez wsparcia z zewnątrz. Znowu dzieci muszą wykazywać się sprytem i pomysłowością, żeby ochronić to, co dla nich ważne i żeby udowodnić innym, że poradzą sobie z takim wyzwaniem.
Jest to książka dynamiczna – w końcu skierowana została do tych, którzy najbardziej lubią spędzać czas na graniu w Minecrafta, stanowi tylko gadżetowy dodatek do gry, jak i zresztą cała, konsekwentnie rozbudowywana seria. Spodoba się fanom cyklu i spędzania czasu z przyjaciółmi w wirtualnym świecie Minecrafta.
wtorek, 19 listopada 2024
Anthony Sattin: Nomadzi. Wędrowni twórcy cywilizacji
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego, Kraków 2024.
Przenosiny
Anthony Sattin zamierza ocalić to, nad czym niewielu historyków się pochyla. „Nomadzi. Wędrowni twórcy cywilizacji” to opowieść o przeszłości tych, którzy nie dbali specjalnie o to, żeby zostawiać po sobie jakieś ślady – nie tylko w postaci spisanych materiałów, ale też skupisk czy siedzib. W końcu życie nomadów polega na tym, by umieć się jak najszybciej zwinąć i przenieść na inne miejsce. Jednak to właśnie dzięki nomadom kształtują się cywilizacje i pojawia się postęp. W obszernym tomie Anthony Sattin przygląda się głębokiej przeszłości – zaznacza na mapkach, do którego regionu będzie się odnosił – i rejestruje to, co udało się ocalić albo odtworzyć z istniejących dokumentów. Czasami musi wypełniać luki w narracji wyobraźnią, ale przeważnie jest w stanie dostarczyć czytelnikom wartościowych i rzeczowych informacji. Nie zajmuje się wyłącznie technicznymi aspektami koczowniczego życia, zresztą to byłoby niezbyt długą opowieścią – liczy się za to istnienie grup, które przenosiły się z miejsca na miejsce i pełniły ważną rolę w kształtowaniu się postępu. Przede wszystkim Anthony Sattin stara się zarejestrować to, co ulotne i pomijane często przez dziejopisarzy, sprawdza, jak budowała się historia. Nie chce proponować pracy naukowej ani monografii – o tym czytelnikom przypomina. Ważne, że często o nomadach mówi się w kontekście konfliktów, które stawały się ich udziałem – niewielu badaczy chciało w ogóle zastanowić się nad codziennością – a przecież zdarzały się w przeszłości okresy, w których nomadzi stanowili większość populacji (takie zestawienia otwierają kolejne rozdziały i pomagają w zorientowaniu się w znaczeniu koczownictwa w historii ludzkości. Nie tylko odtwarza autor funkcjonowanie plemion koczowniczych, ale też przedstawia czytelnikom sposoby odkrywania tajemnic z dawnych czasów.
Ta książka jest dobrą propozycją dla czytelników, którzy chcieliby odrzucić stereotypy związane z koczownictwem – nie ma w niej podkreślania tego, co wydaje się oczywiste, autor zagłębia się w codzienność i próbuje zbudować w miarę pełny obraz nomadów w różnych kulturach i miejscach – to motyw ważny i wartościowy, zwłaszcza że chce przekonywać czytelników do ich znaczenia w procesie budowania społeczności. Są w tej książce pomysły, których na pewno nikt nie kojarzyłby z koczowniczym życiem: rozmach władców może imponować albo intrygować – na pewno przyciągnie uwagę czytelników. Jest to historia z zupełnie innej perspektywy – z nieoczekiwanymi rozwiązaniami i pomysłami, które brzmią mocno egzotycznie. Anthony Sattin, chociaż twierdzi, że nie chce tworzyć naukowej monografii, jednak stawia na rzetelną narrację, wypełnioną faktami i ciekawostkami. „Nomadzi. Wędrowni twórcy cywilizacji” to tom oryginalny i pokazujący inne podejście do tematów przeszłości – może zatem spodobać się czytelnikom, którzy potrzebują oderwania od standardowych narracji. Można dzięki tej książce poznawać fakty, które nie mieszczą się w typowym dyskursie historiozoficznym.
Przenosiny
Anthony Sattin zamierza ocalić to, nad czym niewielu historyków się pochyla. „Nomadzi. Wędrowni twórcy cywilizacji” to opowieść o przeszłości tych, którzy nie dbali specjalnie o to, żeby zostawiać po sobie jakieś ślady – nie tylko w postaci spisanych materiałów, ale też skupisk czy siedzib. W końcu życie nomadów polega na tym, by umieć się jak najszybciej zwinąć i przenieść na inne miejsce. Jednak to właśnie dzięki nomadom kształtują się cywilizacje i pojawia się postęp. W obszernym tomie Anthony Sattin przygląda się głębokiej przeszłości – zaznacza na mapkach, do którego regionu będzie się odnosił – i rejestruje to, co udało się ocalić albo odtworzyć z istniejących dokumentów. Czasami musi wypełniać luki w narracji wyobraźnią, ale przeważnie jest w stanie dostarczyć czytelnikom wartościowych i rzeczowych informacji. Nie zajmuje się wyłącznie technicznymi aspektami koczowniczego życia, zresztą to byłoby niezbyt długą opowieścią – liczy się za to istnienie grup, które przenosiły się z miejsca na miejsce i pełniły ważną rolę w kształtowaniu się postępu. Przede wszystkim Anthony Sattin stara się zarejestrować to, co ulotne i pomijane często przez dziejopisarzy, sprawdza, jak budowała się historia. Nie chce proponować pracy naukowej ani monografii – o tym czytelnikom przypomina. Ważne, że często o nomadach mówi się w kontekście konfliktów, które stawały się ich udziałem – niewielu badaczy chciało w ogóle zastanowić się nad codziennością – a przecież zdarzały się w przeszłości okresy, w których nomadzi stanowili większość populacji (takie zestawienia otwierają kolejne rozdziały i pomagają w zorientowaniu się w znaczeniu koczownictwa w historii ludzkości. Nie tylko odtwarza autor funkcjonowanie plemion koczowniczych, ale też przedstawia czytelnikom sposoby odkrywania tajemnic z dawnych czasów.
Ta książka jest dobrą propozycją dla czytelników, którzy chcieliby odrzucić stereotypy związane z koczownictwem – nie ma w niej podkreślania tego, co wydaje się oczywiste, autor zagłębia się w codzienność i próbuje zbudować w miarę pełny obraz nomadów w różnych kulturach i miejscach – to motyw ważny i wartościowy, zwłaszcza że chce przekonywać czytelników do ich znaczenia w procesie budowania społeczności. Są w tej książce pomysły, których na pewno nikt nie kojarzyłby z koczowniczym życiem: rozmach władców może imponować albo intrygować – na pewno przyciągnie uwagę czytelników. Jest to historia z zupełnie innej perspektywy – z nieoczekiwanymi rozwiązaniami i pomysłami, które brzmią mocno egzotycznie. Anthony Sattin, chociaż twierdzi, że nie chce tworzyć naukowej monografii, jednak stawia na rzetelną narrację, wypełnioną faktami i ciekawostkami. „Nomadzi. Wędrowni twórcy cywilizacji” to tom oryginalny i pokazujący inne podejście do tematów przeszłości – może zatem spodobać się czytelnikom, którzy potrzebują oderwania od standardowych narracji. Można dzięki tej książce poznawać fakty, które nie mieszczą się w typowym dyskursie historiozoficznym.
poniedziałek, 18 listopada 2024
Ann Fraistat: Dom masek
HarperYA, Warszawa 2024.
Siła duchów
Ann Fraistat zabiera odbiorców do tajemniczego domu owianego złą sławą, jeśli chodzi o obecność w nim duchów i o niewytłumaczalne zaginięcia. Jednak Libby i Vivi nie mają wyboru: to rodzinna posiadłość ich matki, a ponieważ dziewczyny muszą zmienić miejsce zamieszkania i zacząć wszystko od nowa – wydaje się on najlepszą przystanią na najbliższy czas. Wszystko przez próbę samobójczą Libby. Bohaterka cierpi na chorobę afektywną dwubiegunową i zanim została zdiagnozowana, postanowiła rozstać się ze światem. Znaleziona przez młodszą siostrę i uratowana teraz może podjąć terapię i na nowo uczyć się radości istnienia. I w zasadzie choroba jest potrzebna autorce tylko do wyzwolenia zmian w życiu rodziny. Doświadczenia z niedalekiej przeszłości zniszczyły więź między nastolatkami – zmieniły też zachowanie mamy. Libby wie, że powrót do normalności będzie trwał długo, jednak nie spodziewa się, z jakimi komplikacjami będzie się wiązał. Bo dom, który ma być nowym schronieniem, jest co najmniej dziwny. Wszędzie pojawia się mnóstwo owadów (co zachwyca Vivi, przyszłą entomolożkę). Owady powtarzają się też na witrażach: w domu nie ma zwyczajnych okien, a te, które są stworzone z kolorowych szybek zostały zabite deskami od zewnątrz i od środka. Jakby tego było mało, nocami na podwórzu rozgrywają się sceny jak z seansu spirytystycznego. Przy tych odkryciach dziwne rozwiązania w zakresie umeblowania pokoi nie robią już zbyt dużego wrażenia.
Libby jest przez mamę zniechęcana do poszukiwania historii starego domu – tym gorliwiej szuka więc wiadomości o niewyjaśnionych zaginięciach i o spirytystach przewijających się przez to miejsce w przeszłości. Poznaje jednego z sąsiadów, rówieśnika, który jest mocno zaangażowany w opowieści o duchach i wie, jak je wywoływać – a to prowadzi do niebezpiecznych eksperymentów. Dziewczyna odkrywa w oknach maski – szklane przedmioty, które pomagają w dokonywaniu niemożliwego. Ale wejście w świat pełen duchów nie może pozostać bez śladu w umysłach i ciałach bohaterów. Zagadki się mnożą, a osobiste pobudki prowadzą do kolejnych komplikacji. Robi się coraz groźniej. Co ciekawe, chociaż Ann Fraistat mocno bazuje na temacie duchów i ich mocy, nie tym buduje grozę swojej powieści. Dba o jej jakość obyczajową i o psychologiczną prawdę – dzięki temu uzyskuje wyjątkowy klimat. W pewnym momencie mocno zaczyna chlapać krwią, ale bez tego nie udałoby jej się podkreślić dramatyzmu akcji i przekonać czytelników, że walka z zaświatami jest wyjątkowo trudna. Wprowadza własne zasady dla prezentowanej rzeczywistości, dzięki czemu opowieść będzie dla odbiorców atrakcyjna w każdej płaszczyźnie. Autorka bardzo dobrze przemyślała motywacje postaci – wprowadza kolejne wyzwania i problemy tak, by uczestnictwo w wydarzeniach było rzeczą naturalną, bez względu na to, jak absurdalne wydaje się otoczenie i kontekst. Jest w tej powieści moc, która zafascynuje czytelników, jest odejście od scenariuszy schematycznych na rzecz pomysłowych rozwiązań. Można nie lubić gatunku – ale każdy doceni jakość prozy i strukturę „Domu masek”, powieści, w której największe koszmary stają się rzeczywistością.
Siła duchów
Ann Fraistat zabiera odbiorców do tajemniczego domu owianego złą sławą, jeśli chodzi o obecność w nim duchów i o niewytłumaczalne zaginięcia. Jednak Libby i Vivi nie mają wyboru: to rodzinna posiadłość ich matki, a ponieważ dziewczyny muszą zmienić miejsce zamieszkania i zacząć wszystko od nowa – wydaje się on najlepszą przystanią na najbliższy czas. Wszystko przez próbę samobójczą Libby. Bohaterka cierpi na chorobę afektywną dwubiegunową i zanim została zdiagnozowana, postanowiła rozstać się ze światem. Znaleziona przez młodszą siostrę i uratowana teraz może podjąć terapię i na nowo uczyć się radości istnienia. I w zasadzie choroba jest potrzebna autorce tylko do wyzwolenia zmian w życiu rodziny. Doświadczenia z niedalekiej przeszłości zniszczyły więź między nastolatkami – zmieniły też zachowanie mamy. Libby wie, że powrót do normalności będzie trwał długo, jednak nie spodziewa się, z jakimi komplikacjami będzie się wiązał. Bo dom, który ma być nowym schronieniem, jest co najmniej dziwny. Wszędzie pojawia się mnóstwo owadów (co zachwyca Vivi, przyszłą entomolożkę). Owady powtarzają się też na witrażach: w domu nie ma zwyczajnych okien, a te, które są stworzone z kolorowych szybek zostały zabite deskami od zewnątrz i od środka. Jakby tego było mało, nocami na podwórzu rozgrywają się sceny jak z seansu spirytystycznego. Przy tych odkryciach dziwne rozwiązania w zakresie umeblowania pokoi nie robią już zbyt dużego wrażenia.
Libby jest przez mamę zniechęcana do poszukiwania historii starego domu – tym gorliwiej szuka więc wiadomości o niewyjaśnionych zaginięciach i o spirytystach przewijających się przez to miejsce w przeszłości. Poznaje jednego z sąsiadów, rówieśnika, który jest mocno zaangażowany w opowieści o duchach i wie, jak je wywoływać – a to prowadzi do niebezpiecznych eksperymentów. Dziewczyna odkrywa w oknach maski – szklane przedmioty, które pomagają w dokonywaniu niemożliwego. Ale wejście w świat pełen duchów nie może pozostać bez śladu w umysłach i ciałach bohaterów. Zagadki się mnożą, a osobiste pobudki prowadzą do kolejnych komplikacji. Robi się coraz groźniej. Co ciekawe, chociaż Ann Fraistat mocno bazuje na temacie duchów i ich mocy, nie tym buduje grozę swojej powieści. Dba o jej jakość obyczajową i o psychologiczną prawdę – dzięki temu uzyskuje wyjątkowy klimat. W pewnym momencie mocno zaczyna chlapać krwią, ale bez tego nie udałoby jej się podkreślić dramatyzmu akcji i przekonać czytelników, że walka z zaświatami jest wyjątkowo trudna. Wprowadza własne zasady dla prezentowanej rzeczywistości, dzięki czemu opowieść będzie dla odbiorców atrakcyjna w każdej płaszczyźnie. Autorka bardzo dobrze przemyślała motywacje postaci – wprowadza kolejne wyzwania i problemy tak, by uczestnictwo w wydarzeniach było rzeczą naturalną, bez względu na to, jak absurdalne wydaje się otoczenie i kontekst. Jest w tej powieści moc, która zafascynuje czytelników, jest odejście od scenariuszy schematycznych na rzecz pomysłowych rozwiązań. Można nie lubić gatunku – ale każdy doceni jakość prozy i strukturę „Domu masek”, powieści, w której największe koszmary stają się rzeczywistością.
niedziela, 17 listopada 2024
Mike Barfield, Jess Bradley: Dzień z życia astronauty, kosmicznej kupy i ziemskiej skorupy
Dwie Siostry, Warszawa 2024.
Wiedza wszechświata
Mike Barfleld i Jess Bradley przedstawiają dzieciom komiksowe ciekawostki związane z kosmosem – i przygotowują do zdobywania wiedzy z poważnych źródeł dzięki zabawie i dowcipnym skojarzeniom. „Dzień z życia astronauty, kosmicznej kupy i ziemskiej skorupy” to książka kolorowa, wypełniona danymi ale też przygotowana tak, żeby można było nią zaintrygować małych poszukiwaczy wiadomości. Tu nie ma miejsca na nudę, bo wszystkie dane zostały zaprezentowane w formie śmiesznych komiksów, a bohaterowie – ożywieni po to, żeby zabierali głos w swoich sprawach i mogli dzielić się własnymi doświadczeniami bezpośrednio. To pozwala uniknąć zrutynizowanych komentarzy i naukowej narracji wszechobecnej w edukacyjnych tomikach – zamienia proces zdobywania wiedzy w zabawę i działa mnemotechnicznie. Niemal każda strona jest tutaj rozpisana na kadry – niezbyt szczegółowe w obrazkach, ale za to zawsze przesycone dowcipem. Liczy się swobodny ton opowieści, mnóstwo emocji i porównań działających na wyobraźnię, autoironii w ujęciu bohaterów i przekomarzających się postaci wyjętych wprost z przestrzeni kosmicznej. To kosmos nadaje ton w tej książce – to poznawanie wszechświata ma przyciągać małych odbiorców. Gwiazdy, galaktyki, kolejne planety, bryły skalne, przedmioty zabierane w kosmos, zwierzęta, które były na misjach, rakiety, ciemna i jasna strona Księżyca, lodowe obłoki – wszystko może tu zamienić się w bohatera krótkiej opowieści, przedstawić swoje stanowisko i podzielić się przepisem na funkcjonowanie w kosmosie. Zawsze jest to zresztą podporządkowane śmiechowi, więc dzieci z chęcią będą odkrywać tajemnice kolejnych historii. Czasem pojawiają się jeszcze rozkładówki w formie infografik – w stylu dopasowanym do komiksów – wtedy wiadomości pojawiają się w postaci komentarzy i podpisów.
Dzieciom spodoba się nie tylko lekkość przekazywania informacji, ale również ich wielość. Tu rzeczywiście można sobie wybierać co bardziej atrakcyjne zagadnienia, nie czytać książki linearnie tylko przeskakiwać po stronach i szukać tego, co najbardziej pasuje do aktualnie zadawanych pytań. Można sprawdzać, o co chodzi z wybranymi ciałami niebieskimi, albo z sytuacjami w kosmosie (co ciekawe, proces spaghettyzacji został tu przełożony jako spaghettifikacja), można poznawać astronautów i śledzić dokonania kolejnych krajów w podboju kosmosu, można wybrać się w podróż z sondą kosmiczną. Można wszystko i to jest w tych komiksach najlepsze. Dzięki stylowi prowadzenia tej narracji łatwo zdobyć uwagę najmłodszych – i tak zainteresowanych zwykle tym, co dzieje się w kosmosie. Ta książka stanie się idealnym wstępem do edukowania się w zakresie wiedzy o kosmosie, a do tego podsyci wyobraźnię najmłodszych i wyczuli ich na ironię. Jest tu mnóstwo faktów, wiadomości, na które nie odpowiedzieliby rodzice – więc dzieci mogą samodzielnie czytać tę książkę i dzielić się później informacjami. W tej serii ukazał się już „Dzień z życia skunksa, jelita i tego, kto to czyta” i wygląda na to, że na rynek wkracza zestaw bardzo atrakcyjnych i dostosowanych do percepcji młodych odbiorców propozycji edukacyjnych – na wesoło.
Wiedza wszechświata
Mike Barfleld i Jess Bradley przedstawiają dzieciom komiksowe ciekawostki związane z kosmosem – i przygotowują do zdobywania wiedzy z poważnych źródeł dzięki zabawie i dowcipnym skojarzeniom. „Dzień z życia astronauty, kosmicznej kupy i ziemskiej skorupy” to książka kolorowa, wypełniona danymi ale też przygotowana tak, żeby można było nią zaintrygować małych poszukiwaczy wiadomości. Tu nie ma miejsca na nudę, bo wszystkie dane zostały zaprezentowane w formie śmiesznych komiksów, a bohaterowie – ożywieni po to, żeby zabierali głos w swoich sprawach i mogli dzielić się własnymi doświadczeniami bezpośrednio. To pozwala uniknąć zrutynizowanych komentarzy i naukowej narracji wszechobecnej w edukacyjnych tomikach – zamienia proces zdobywania wiedzy w zabawę i działa mnemotechnicznie. Niemal każda strona jest tutaj rozpisana na kadry – niezbyt szczegółowe w obrazkach, ale za to zawsze przesycone dowcipem. Liczy się swobodny ton opowieści, mnóstwo emocji i porównań działających na wyobraźnię, autoironii w ujęciu bohaterów i przekomarzających się postaci wyjętych wprost z przestrzeni kosmicznej. To kosmos nadaje ton w tej książce – to poznawanie wszechświata ma przyciągać małych odbiorców. Gwiazdy, galaktyki, kolejne planety, bryły skalne, przedmioty zabierane w kosmos, zwierzęta, które były na misjach, rakiety, ciemna i jasna strona Księżyca, lodowe obłoki – wszystko może tu zamienić się w bohatera krótkiej opowieści, przedstawić swoje stanowisko i podzielić się przepisem na funkcjonowanie w kosmosie. Zawsze jest to zresztą podporządkowane śmiechowi, więc dzieci z chęcią będą odkrywać tajemnice kolejnych historii. Czasem pojawiają się jeszcze rozkładówki w formie infografik – w stylu dopasowanym do komiksów – wtedy wiadomości pojawiają się w postaci komentarzy i podpisów.
Dzieciom spodoba się nie tylko lekkość przekazywania informacji, ale również ich wielość. Tu rzeczywiście można sobie wybierać co bardziej atrakcyjne zagadnienia, nie czytać książki linearnie tylko przeskakiwać po stronach i szukać tego, co najbardziej pasuje do aktualnie zadawanych pytań. Można sprawdzać, o co chodzi z wybranymi ciałami niebieskimi, albo z sytuacjami w kosmosie (co ciekawe, proces spaghettyzacji został tu przełożony jako spaghettifikacja), można poznawać astronautów i śledzić dokonania kolejnych krajów w podboju kosmosu, można wybrać się w podróż z sondą kosmiczną. Można wszystko i to jest w tych komiksach najlepsze. Dzięki stylowi prowadzenia tej narracji łatwo zdobyć uwagę najmłodszych – i tak zainteresowanych zwykle tym, co dzieje się w kosmosie. Ta książka stanie się idealnym wstępem do edukowania się w zakresie wiedzy o kosmosie, a do tego podsyci wyobraźnię najmłodszych i wyczuli ich na ironię. Jest tu mnóstwo faktów, wiadomości, na które nie odpowiedzieliby rodzice – więc dzieci mogą samodzielnie czytać tę książkę i dzielić się później informacjami. W tej serii ukazał się już „Dzień z życia skunksa, jelita i tego, kto to czyta” i wygląda na to, że na rynek wkracza zestaw bardzo atrakcyjnych i dostosowanych do percepcji młodych odbiorców propozycji edukacyjnych – na wesoło.
sobota, 16 listopada 2024
Piotr Kołodziejczyk: Tam, gdzie mieszka wiatr. Archeologiczne zagadki Bliskiego Wschodu
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.
Ślady ludzi
Imprint Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego rozwija ciekawe serie, proponując odbiorcom możliwość przyjrzenia się rozmaitym aspektom badań z różnych dziedzin. „Tam, gdzie mieszka wiatr” to praca naukowa, którą jednak z powodzeniem można uznać za popularyzatorską – przybliża czytelnikom znaczenie prac archeologicznych, najważniejsze ośrodki i odkrycia – ale też pokazuje elementy dawnych kultur, informacje, które można prześledzić dzięki wykopaliskom. W powszechnej świadomości archeolog może funkcjonować jako poszukiwacz skarbów – rzeczywistość jednak znacznie różni się od choćby filmowych prezentacji. Piotr Kołodziejczyk jest w stanie zmienić sposób myślenia o archeologach i ich zadaniach – dzięki rzetelnej i wypełnionej detalami opowieści. „Tam, gdzie mieszka wiatr” to historia wykopywana na Bliskim Wschodzie – ośrodki archeologiczne, które ujawniają wielkie tajemnice cywilizacyjne, ale też drobne świadectwa dawnej mentalności i egzystencji powiązane barwną narracją. Jest tu autor badaczem, który wie, jak powinien relacjonować kolejne odkrycia – ale jest też pewnego rodzaju fanem działań archeologów, zaraża entuzjazmem i jest w stanie podzielić się pasją z czytelnikami. A to – w przypadku pracy naukowej o dość wąskiej specjalizacji – trudne zadanie. Piotr Kołodziejczyk musi nie tylko zająć się referowaniem odkryć – stara się też przełożyć znaczenie na opowieść zrozumiałą dla szerokiego grona odbiorców. Rezygnuje zatem z hermetycznego dyskursu na rzecz przejrzystości. Nigdy nie traci z oczu znaczenia odkryć – z perspektywy cywilizacji czy ludzkości, nie tylko lokalnych społeczeństw. Na bazie zdobywanych informacji snuje historie o społecznościach, o ich dążeniach i strategiach przetrwania, o organizacji życia codziennego i o zaspokajaniu potrzeb w różnych czasach. Sprawdza, jak wyglądały najstarsze miasta, prowadzi odbiorców przez osiągnięcia mistrzów kowalstwa oraz przez szlaki handlowe. Nie zapomina o kształtowaniu się struktur państwowości i o temacie obronności – w kontekście pojawiania się nowych pomysłów i możliwości technologicznych. Ale Piotr Kołodziejczyk nie poprzestaje na tym: przypomina, że stanowiska archeologiczne mogą powiedzieć sporo o kulinariach z dawnych czasów: i to już spora niespodzianka dla odbiorców. „Tam, gdzie mieszka wiatr” to również okazja do naświetlenia zagadek archeologicznych – żeby jeszcze bardziej zaintrygować czytelników i uzmysłowić im, że poza odkrywaniem tajemnic archeolodzy borykają się z rozmaitymi niewiadomymi. „Tam, gdzie mieszka wiatr. Archeologiczne zagadki Bliskiego Wschodu” to publikacja obszerna i satysfakcjonująca czytelników spragnionych dawki wiedzy w połączeniu z klasyczną niemal przygodą. Można z tej książki czerpać wiedzę, ale można też sprawdzić, jaką wyobraźnią musi dysponować ktoś, kto odtwarza dzieje na podstawie drobnych znalezisk. Piotr Kołodziejczyk pokazuje odbiorcom, jak buduje się historie na bazie odkryć archeologicznych – jak resztki przeszłości zamieniają się w puzzle, dzięki którym można wysnuwać przypuszczenia na temat przodków, albo – jak odpowiadają na pytania. Archeo to seria, która umożliwia odbiorcom zanurzanie się w przeszłości i odbywanie podróży w czasie – odnosi się do tematów historycznych, ale niekoniecznie w stereotypowym ujęciu. Dzięki temu może stać się rodzajem przewodnika dla tych, którzy poszukują swojej drogi i dla tych, którzy zwyczajnie są zainteresowani rozwojem dziejów.
Ślady ludzi
Imprint Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego rozwija ciekawe serie, proponując odbiorcom możliwość przyjrzenia się rozmaitym aspektom badań z różnych dziedzin. „Tam, gdzie mieszka wiatr” to praca naukowa, którą jednak z powodzeniem można uznać za popularyzatorską – przybliża czytelnikom znaczenie prac archeologicznych, najważniejsze ośrodki i odkrycia – ale też pokazuje elementy dawnych kultur, informacje, które można prześledzić dzięki wykopaliskom. W powszechnej świadomości archeolog może funkcjonować jako poszukiwacz skarbów – rzeczywistość jednak znacznie różni się od choćby filmowych prezentacji. Piotr Kołodziejczyk jest w stanie zmienić sposób myślenia o archeologach i ich zadaniach – dzięki rzetelnej i wypełnionej detalami opowieści. „Tam, gdzie mieszka wiatr” to historia wykopywana na Bliskim Wschodzie – ośrodki archeologiczne, które ujawniają wielkie tajemnice cywilizacyjne, ale też drobne świadectwa dawnej mentalności i egzystencji powiązane barwną narracją. Jest tu autor badaczem, który wie, jak powinien relacjonować kolejne odkrycia – ale jest też pewnego rodzaju fanem działań archeologów, zaraża entuzjazmem i jest w stanie podzielić się pasją z czytelnikami. A to – w przypadku pracy naukowej o dość wąskiej specjalizacji – trudne zadanie. Piotr Kołodziejczyk musi nie tylko zająć się referowaniem odkryć – stara się też przełożyć znaczenie na opowieść zrozumiałą dla szerokiego grona odbiorców. Rezygnuje zatem z hermetycznego dyskursu na rzecz przejrzystości. Nigdy nie traci z oczu znaczenia odkryć – z perspektywy cywilizacji czy ludzkości, nie tylko lokalnych społeczeństw. Na bazie zdobywanych informacji snuje historie o społecznościach, o ich dążeniach i strategiach przetrwania, o organizacji życia codziennego i o zaspokajaniu potrzeb w różnych czasach. Sprawdza, jak wyglądały najstarsze miasta, prowadzi odbiorców przez osiągnięcia mistrzów kowalstwa oraz przez szlaki handlowe. Nie zapomina o kształtowaniu się struktur państwowości i o temacie obronności – w kontekście pojawiania się nowych pomysłów i możliwości technologicznych. Ale Piotr Kołodziejczyk nie poprzestaje na tym: przypomina, że stanowiska archeologiczne mogą powiedzieć sporo o kulinariach z dawnych czasów: i to już spora niespodzianka dla odbiorców. „Tam, gdzie mieszka wiatr” to również okazja do naświetlenia zagadek archeologicznych – żeby jeszcze bardziej zaintrygować czytelników i uzmysłowić im, że poza odkrywaniem tajemnic archeolodzy borykają się z rozmaitymi niewiadomymi. „Tam, gdzie mieszka wiatr. Archeologiczne zagadki Bliskiego Wschodu” to publikacja obszerna i satysfakcjonująca czytelników spragnionych dawki wiedzy w połączeniu z klasyczną niemal przygodą. Można z tej książki czerpać wiedzę, ale można też sprawdzić, jaką wyobraźnią musi dysponować ktoś, kto odtwarza dzieje na podstawie drobnych znalezisk. Piotr Kołodziejczyk pokazuje odbiorcom, jak buduje się historie na bazie odkryć archeologicznych – jak resztki przeszłości zamieniają się w puzzle, dzięki którym można wysnuwać przypuszczenia na temat przodków, albo – jak odpowiadają na pytania. Archeo to seria, która umożliwia odbiorcom zanurzanie się w przeszłości i odbywanie podróży w czasie – odnosi się do tematów historycznych, ale niekoniecznie w stereotypowym ujęciu. Dzięki temu może stać się rodzajem przewodnika dla tych, którzy poszukują swojej drogi i dla tych, którzy zwyczajnie są zainteresowani rozwojem dziejów.
piątek, 15 listopada 2024
Michał Lew-Starowicz, Beata Biały: SpełniONy. Czego pragną mężczyźni
Rebis, Poznań 2024.
Z jego perspektywy
Dobrze się rozmawiało Beacie Biały z Michałem Lwem-Starowiczem przy przeprowadzaniu wywiadów do książki „SpełniONA”, naturalną konsekwencją więc stało się wypuszczenie na rynek drugiej części, poświęconej mężczyznom. „SpełniONy. Czego pragną mężczyźni” to rozmowy dotyczące życia seksualnego, związków, zdrowia i trochę mechanizmów psychologicznych – prowadzących do budowania relacji. Tyle że o ile w pierwszej części Beata Biały mogła przyjmować kobiecą perspektywę i konfrontować zdobyte informacje z własnymi doświadczeniami, tutaj musi improwizować i dopytywać. Nie ma to większego znaczenia w lekturze – zwłaszcza że widać wyraźnie, że autorom dobrze prowadzi się dialog i wymienia ciekawostkami. I nawet powtórzenie żartu o tym, że pragnienia mężczyzn dadzą się zamknąć w jednym zdaniu (lub w jednym słowie) nie przeszkadza, skoro „SpełniONy” staje się rozbudowaną i ciekawą książką rozjaśniającą trochę specyfikę męsko-damskich (rzadziej męsko-męskich) relacji.
Beata Biały zadaje pytania, w których czasem nawiązuje do teorii psychologicznych, czasem do obiegowych żartów, innym razem do wymyślonych scenek – żeby unikać abstrakcji i żeby jak najtrafniej konkretyzować problemy. Decyduje się na analizowanie niemal każdego aspektu okołołóżkowej egzystencji mężczyzn – nie ma tu pytań i wątpliwości naiwnych czy niewartych refleksji. Dzięki temu odbiorcy w różnym wieku znajdą tu odpowiedzi na wiele wątpliwości. Przez takie podejście oczywiście trudno byłoby drążyć tematy – rozmowy są raczej szybkie i rzeczowe, żeby w tomie zmieściło się jak najwięcej zagadnień nurtujących czytelników – ale to nikomu nie będzie przeszkadzać, chodzi przecież o popularyzowanie wiedzy i obalanie mitów, a nie o tworzenie kompendium wiedzy na temat męskiej seksualności. I tylko można się zastanawiać, czy więcej ta książka da panom czy ich partnerkom – które chciałyby zyskać klucz do zrozumienia swoich ukochanych. Tu – przynajmniej w pewnym zakresie – poczują się swobodniej i lepiej zrozumieją, co dzieje się w umysłach ich kochanków. Książka może stanowić pomost w budowaniu wzajemnego zrozumienia i wyrozumiałości dla pewnych zagadnień.
Nie jest to tom odkrywczy, bo też i nie takie jest jego zadanie. Liczy się przedstawianie stanu wiedzy na temat męskiej psychiki oraz seksualności i przyglądanie się charakterystycznym zjawiskom nie tylko w sypialni. Nastawienie na zrozumienie męskiego świata to prosta droga na unikanie konfliktów i sporów – więc warto sięgnąć po tę publikację i wnikliwie ją przestudiować. Przyjęta forma rozmowy nadaje całości lekkość, tom trafi zatem do szerokiego grona odbiorców i pozwoli na wypracowanie płaszczyzny porozumienia. Swobodne dialogi, czasem ozdabiane żartami i scenkami z życia wziętymi to nagroda dla tych, którzy szukają lektury a niekoniecznie poradnika. I chociaż na rynku sporo jest już publikacji dotyczących kobiecego i męskiego podejścia do związków – każda kolejna może wnieść coś ważnego i pozwolić na likwidowanie barier między płciami. Zwłaszcza kiedy jest przygotowana tak dobrze jak ta rozmowa. „SpełniONy” i „SpełniONA” tworzą oryginalną i ważną na rynku wydawniczym całość, pomagają lepiej zrozumieć drugą stronę (i z dystansem spojrzeć także na własne wady).
Z jego perspektywy
Dobrze się rozmawiało Beacie Biały z Michałem Lwem-Starowiczem przy przeprowadzaniu wywiadów do książki „SpełniONA”, naturalną konsekwencją więc stało się wypuszczenie na rynek drugiej części, poświęconej mężczyznom. „SpełniONy. Czego pragną mężczyźni” to rozmowy dotyczące życia seksualnego, związków, zdrowia i trochę mechanizmów psychologicznych – prowadzących do budowania relacji. Tyle że o ile w pierwszej części Beata Biały mogła przyjmować kobiecą perspektywę i konfrontować zdobyte informacje z własnymi doświadczeniami, tutaj musi improwizować i dopytywać. Nie ma to większego znaczenia w lekturze – zwłaszcza że widać wyraźnie, że autorom dobrze prowadzi się dialog i wymienia ciekawostkami. I nawet powtórzenie żartu o tym, że pragnienia mężczyzn dadzą się zamknąć w jednym zdaniu (lub w jednym słowie) nie przeszkadza, skoro „SpełniONy” staje się rozbudowaną i ciekawą książką rozjaśniającą trochę specyfikę męsko-damskich (rzadziej męsko-męskich) relacji.
Beata Biały zadaje pytania, w których czasem nawiązuje do teorii psychologicznych, czasem do obiegowych żartów, innym razem do wymyślonych scenek – żeby unikać abstrakcji i żeby jak najtrafniej konkretyzować problemy. Decyduje się na analizowanie niemal każdego aspektu okołołóżkowej egzystencji mężczyzn – nie ma tu pytań i wątpliwości naiwnych czy niewartych refleksji. Dzięki temu odbiorcy w różnym wieku znajdą tu odpowiedzi na wiele wątpliwości. Przez takie podejście oczywiście trudno byłoby drążyć tematy – rozmowy są raczej szybkie i rzeczowe, żeby w tomie zmieściło się jak najwięcej zagadnień nurtujących czytelników – ale to nikomu nie będzie przeszkadzać, chodzi przecież o popularyzowanie wiedzy i obalanie mitów, a nie o tworzenie kompendium wiedzy na temat męskiej seksualności. I tylko można się zastanawiać, czy więcej ta książka da panom czy ich partnerkom – które chciałyby zyskać klucz do zrozumienia swoich ukochanych. Tu – przynajmniej w pewnym zakresie – poczują się swobodniej i lepiej zrozumieją, co dzieje się w umysłach ich kochanków. Książka może stanowić pomost w budowaniu wzajemnego zrozumienia i wyrozumiałości dla pewnych zagadnień.
Nie jest to tom odkrywczy, bo też i nie takie jest jego zadanie. Liczy się przedstawianie stanu wiedzy na temat męskiej psychiki oraz seksualności i przyglądanie się charakterystycznym zjawiskom nie tylko w sypialni. Nastawienie na zrozumienie męskiego świata to prosta droga na unikanie konfliktów i sporów – więc warto sięgnąć po tę publikację i wnikliwie ją przestudiować. Przyjęta forma rozmowy nadaje całości lekkość, tom trafi zatem do szerokiego grona odbiorców i pozwoli na wypracowanie płaszczyzny porozumienia. Swobodne dialogi, czasem ozdabiane żartami i scenkami z życia wziętymi to nagroda dla tych, którzy szukają lektury a niekoniecznie poradnika. I chociaż na rynku sporo jest już publikacji dotyczących kobiecego i męskiego podejścia do związków – każda kolejna może wnieść coś ważnego i pozwolić na likwidowanie barier między płciami. Zwłaszcza kiedy jest przygotowana tak dobrze jak ta rozmowa. „SpełniONy” i „SpełniONA” tworzą oryginalną i ważną na rynku wydawniczym całość, pomagają lepiej zrozumieć drugą stronę (i z dystansem spojrzeć także na własne wady).
czwartek, 14 listopada 2024
Amy Neff: Dni, gdy kochałem cię najbardziej
Harper Collins, Warszawa 2024.
Cena miłości
Evelyn podjęła decyzję, która dla jej bliskich jest szokiem, nawet kiedy poznają całą prawdę. Kobieta, która jest żoną, matką i babcią, a niedługo mogłaby zostać prababcią, postanawia rozstać się ze światem. Za rok popełni samobójstwo. Razem z nią odejdzie Joseph, jej mąż, który od kilku dekad wiernie trwa u jej boku i nie wyobraża sobie bez niej życia. Evelyn ma podstawy, żeby wybrać ostateczny i radykalny krok: zdiagnozowano u niej chorobę Parkinsona, która postępuje szybko i już wkrótce odbierze kobiecie całą radość życia. Na razie wprawdzie nie widać po Evelyn żadnych niepokojących objawów: bliscy muszą więc zmierzyć się nie tylko z wizją śmierci – ale i z negatywnymi konsekwencjami chorego mózgu. Oczywiście młodsze pokolenia nie chcą przyjąć do wiadomości takiego pomysłu na nieodległą przyszłość rodziców, ale nikt nie jest w stanie znaleźć argumentów przeciwko eutanazji (samodzielnie wykonanej). „Dni, gdy kochałem cię najbardziej” to pełna retrospekcji i wielopoziomowa opowieść o ostatnim wspólnym roku i o relacjach rodzinnych. Czytelnicy poznają w niej początki miłości Josepha i Evelyn, pokusy, na jakie byli wystawiani i kryzysy w małżeństwie – w związku ze sobą nawzajem, rozczarowaniami życiem lub zachowaniem kolejnych dzieci. Podróż przez lata jest okazją do napomykania o wojnie i o stratach, jakie czyni w domach i sercach bliskich, do opowiadania o rewolucji seksualnej i obyczajowej i do sprawdzania, jaki przepis na życie wydaje się najlepszy. Amy Neff jednak ucieka od jednego: nie pokazuje odbiorcom wielkiej miłości, która ma być silniejsza niż życie. Kiedy śledzi się doświadczenia bohaterów i rozmijanie się ich marzeń, może pojawić się pytanie o granice poświęcenia dla drugiej osoby i o sens trwania ze sobą mimo wszystko. Evelyn i Joseph grają przypisane im społecznie role, zwłaszcza ona jest szykowana do egzystencji jako pani domu i nie może podążać za swoimi pragnieniami. On – szaleńczo w niej zakochany – potrafi się zdobyć na romantyczny gest i podążać za wybranką. Czy to się w ostatecznym rozrachunku opłaca? Nad tym będą się zastanawiać sami czytelnicy. „Dni, gdy kochałem cię najbardziej” to powieść wolna od uniesień i wielkich słów, tutaj proza życia potrafi przytłoczyć i zmęczyć. A jednak Amy Neff stara się przekonać odbiorców, że warto walczyć o miłość i pozostać wiernym w związku – bo z perspektywy czasu trudności nie wydają się już tak przerażające, a nagroda to pełnowartościowy związek. Przepis na wspólne życie, który realizują Evelyn i Joseph, może się kompletnie nie sprawdzić już w kolejnym pokoleniu, a przecież każdy, kto chce założyć rodzinę, chciałby zbudować relację na zaufaniu i przyjaźni. Nagroda w tej opowieści jest dla czytelników ledwo wyczuwalna, w psychologicznej prozie nacisk kładzie się znacznie częściej na komplikacje i wyzwania – a to sprawia, że odbiorcy otrzymają zaskakującą wizję małżeństwa wypełnionego ciągłymi wątpliwościami i pytaniami o sens. „Dni, gdy kochałem cię najbardziej” to książka, która zadaje niewygodne pytania i zmusza do zastanowienia się nad życiowymi priorytetami. Będzie też wzruszać i szokować.
Cena miłości
Evelyn podjęła decyzję, która dla jej bliskich jest szokiem, nawet kiedy poznają całą prawdę. Kobieta, która jest żoną, matką i babcią, a niedługo mogłaby zostać prababcią, postanawia rozstać się ze światem. Za rok popełni samobójstwo. Razem z nią odejdzie Joseph, jej mąż, który od kilku dekad wiernie trwa u jej boku i nie wyobraża sobie bez niej życia. Evelyn ma podstawy, żeby wybrać ostateczny i radykalny krok: zdiagnozowano u niej chorobę Parkinsona, która postępuje szybko i już wkrótce odbierze kobiecie całą radość życia. Na razie wprawdzie nie widać po Evelyn żadnych niepokojących objawów: bliscy muszą więc zmierzyć się nie tylko z wizją śmierci – ale i z negatywnymi konsekwencjami chorego mózgu. Oczywiście młodsze pokolenia nie chcą przyjąć do wiadomości takiego pomysłu na nieodległą przyszłość rodziców, ale nikt nie jest w stanie znaleźć argumentów przeciwko eutanazji (samodzielnie wykonanej). „Dni, gdy kochałem cię najbardziej” to pełna retrospekcji i wielopoziomowa opowieść o ostatnim wspólnym roku i o relacjach rodzinnych. Czytelnicy poznają w niej początki miłości Josepha i Evelyn, pokusy, na jakie byli wystawiani i kryzysy w małżeństwie – w związku ze sobą nawzajem, rozczarowaniami życiem lub zachowaniem kolejnych dzieci. Podróż przez lata jest okazją do napomykania o wojnie i o stratach, jakie czyni w domach i sercach bliskich, do opowiadania o rewolucji seksualnej i obyczajowej i do sprawdzania, jaki przepis na życie wydaje się najlepszy. Amy Neff jednak ucieka od jednego: nie pokazuje odbiorcom wielkiej miłości, która ma być silniejsza niż życie. Kiedy śledzi się doświadczenia bohaterów i rozmijanie się ich marzeń, może pojawić się pytanie o granice poświęcenia dla drugiej osoby i o sens trwania ze sobą mimo wszystko. Evelyn i Joseph grają przypisane im społecznie role, zwłaszcza ona jest szykowana do egzystencji jako pani domu i nie może podążać za swoimi pragnieniami. On – szaleńczo w niej zakochany – potrafi się zdobyć na romantyczny gest i podążać za wybranką. Czy to się w ostatecznym rozrachunku opłaca? Nad tym będą się zastanawiać sami czytelnicy. „Dni, gdy kochałem cię najbardziej” to powieść wolna od uniesień i wielkich słów, tutaj proza życia potrafi przytłoczyć i zmęczyć. A jednak Amy Neff stara się przekonać odbiorców, że warto walczyć o miłość i pozostać wiernym w związku – bo z perspektywy czasu trudności nie wydają się już tak przerażające, a nagroda to pełnowartościowy związek. Przepis na wspólne życie, który realizują Evelyn i Joseph, może się kompletnie nie sprawdzić już w kolejnym pokoleniu, a przecież każdy, kto chce założyć rodzinę, chciałby zbudować relację na zaufaniu i przyjaźni. Nagroda w tej opowieści jest dla czytelników ledwo wyczuwalna, w psychologicznej prozie nacisk kładzie się znacznie częściej na komplikacje i wyzwania – a to sprawia, że odbiorcy otrzymają zaskakującą wizję małżeństwa wypełnionego ciągłymi wątpliwościami i pytaniami o sens. „Dni, gdy kochałem cię najbardziej” to książka, która zadaje niewygodne pytania i zmusza do zastanowienia się nad życiowymi priorytetami. Będzie też wzruszać i szokować.
środa, 13 listopada 2024
Anna H. Niemczynow: Moc słabości. Z zachwytu nad życiem
Luna, Warszawa 2024.
Pokrzepiacz
Anna H. Niemczynow bardzo chciała podzielić się z czytelniczkami historiami osobistymi i często trudnymi – ale w zamknięciu swojego autobiograficzno-konfesyjnego tryptyku wraca chętniej do spraw jasnych i dodających jej samej otuchy. Owszem, napomyka i o molestowaniu seksualnym w dzieciństwie, i o traumatycznym aresztowaniu męża, o wyrzeczeniach związanych z budowaniem życia na emigracji (i o kosztach, jakie poniósł w związku z tym jej syn) czy o matce, która nie pogodziła się z publicznym praniem brudów. Ale znacznie chętniej podkreśla zwycięskie walki. Pisze o tym, jak przekonywała wydawców, żeby pozwolili jej na stworzenie serii Z zachwytu nad życiem – na przekór informacjom zwrotnym o tym, co się najlepiej sprzedaje. Pisze o modlitwach i pielgrzymkach, dzięki którym budowała własną tożsamość i zyskiwała odpowiedzi na najważniejsze pytania. W efekcie „Moc słabości” to książka, w której bardzo łatwo wytknąć słabe strony – tyle tylko, że ona nie podlega kryteriom oceniania powieści ani autobiografii, jest czymś osobnym i specyficznym tak bardzo, że trafić może przede wszystkim do zdeklarowanych fanek autorki.
Anna H. Niemczynow dzieli swoje opowieści na lekcje dla odbiorczyń – tak, żeby czerpały otuchę i inspiracje z jej własnych doświadczeń. Przedstawia w związku z tym garść wydarzeń z własnego życia (i rozwiewa wątpliwości co do powieściowych nawiązań, trochę podaje klucz do odczytywania kolejnych powieści) i dzieli się non stop własnym nastawieniem, filozofią życia, która – jeśli nie jest dla czytelniczek atrakcyjna (choćby ze względu na infantylizm i zaklinanie rzeczywistości), z miejsca stanie się punktem męczącym. Anna H. Niemczynow chce bowiem pokazywać czytelniczkom swoją radosną stronę, przyznawać, że pokonała ciemne emocje i może teraz do wszystkich podchodzić z miłością i z wiarą w dobro. Chce to pokazywać – ale niekoniecznie przekonuje, bo same słowa bez podparcia w postaci konkretnych wydarzeń brzmią dość sucho. Z kolei przy temacie religijności zamienia się wręcz w kaznodzieję, przedstawia dowody na istnienie Boga, a o Maryi pisze „Matuchna” – i to znów coś, co wydaje się zbyt przesadzone i niepodzielane przez odbiorczynie, więc automatycznie niezbyt przyswajalne. Nieprzekonanych autorka nie przekona, a swoim wyznawczyniom proponuje kolejny element układanki z własnego życia – być może właśnie w szczerości i autentyczności ktoś odkryje sens tych publikacji. „Moc słabości. Z zachwytu nad życiem” to książka, która musiała powstać na marginesie powieści – jako ich dopełnienie i sposób na wyjaśnienie czytelniczkom paru osobistych spraw. Autorka potrzebowała tego rodzaju wiwisekcji i zdecydowała się na publiczne wynurzenia z wiarą, że komuś się to przyda do naprawienia własnej egzystencji. Nie jest to książka, którą da się oceniać przez pryzmat literackości – to raczej proste spotkanie z autorką, okazja do podzielenia się jej odkryciami i przekonaniami. Wszystko dość pretensjonalne i momentami pensjonarskie – ale pasujące do coachingowych propozycji obecnych na rynku, a nawet przebijające je wątkami osobistymi.
Pokrzepiacz
Anna H. Niemczynow bardzo chciała podzielić się z czytelniczkami historiami osobistymi i często trudnymi – ale w zamknięciu swojego autobiograficzno-konfesyjnego tryptyku wraca chętniej do spraw jasnych i dodających jej samej otuchy. Owszem, napomyka i o molestowaniu seksualnym w dzieciństwie, i o traumatycznym aresztowaniu męża, o wyrzeczeniach związanych z budowaniem życia na emigracji (i o kosztach, jakie poniósł w związku z tym jej syn) czy o matce, która nie pogodziła się z publicznym praniem brudów. Ale znacznie chętniej podkreśla zwycięskie walki. Pisze o tym, jak przekonywała wydawców, żeby pozwolili jej na stworzenie serii Z zachwytu nad życiem – na przekór informacjom zwrotnym o tym, co się najlepiej sprzedaje. Pisze o modlitwach i pielgrzymkach, dzięki którym budowała własną tożsamość i zyskiwała odpowiedzi na najważniejsze pytania. W efekcie „Moc słabości” to książka, w której bardzo łatwo wytknąć słabe strony – tyle tylko, że ona nie podlega kryteriom oceniania powieści ani autobiografii, jest czymś osobnym i specyficznym tak bardzo, że trafić może przede wszystkim do zdeklarowanych fanek autorki.
Anna H. Niemczynow dzieli swoje opowieści na lekcje dla odbiorczyń – tak, żeby czerpały otuchę i inspiracje z jej własnych doświadczeń. Przedstawia w związku z tym garść wydarzeń z własnego życia (i rozwiewa wątpliwości co do powieściowych nawiązań, trochę podaje klucz do odczytywania kolejnych powieści) i dzieli się non stop własnym nastawieniem, filozofią życia, która – jeśli nie jest dla czytelniczek atrakcyjna (choćby ze względu na infantylizm i zaklinanie rzeczywistości), z miejsca stanie się punktem męczącym. Anna H. Niemczynow chce bowiem pokazywać czytelniczkom swoją radosną stronę, przyznawać, że pokonała ciemne emocje i może teraz do wszystkich podchodzić z miłością i z wiarą w dobro. Chce to pokazywać – ale niekoniecznie przekonuje, bo same słowa bez podparcia w postaci konkretnych wydarzeń brzmią dość sucho. Z kolei przy temacie religijności zamienia się wręcz w kaznodzieję, przedstawia dowody na istnienie Boga, a o Maryi pisze „Matuchna” – i to znów coś, co wydaje się zbyt przesadzone i niepodzielane przez odbiorczynie, więc automatycznie niezbyt przyswajalne. Nieprzekonanych autorka nie przekona, a swoim wyznawczyniom proponuje kolejny element układanki z własnego życia – być może właśnie w szczerości i autentyczności ktoś odkryje sens tych publikacji. „Moc słabości. Z zachwytu nad życiem” to książka, która musiała powstać na marginesie powieści – jako ich dopełnienie i sposób na wyjaśnienie czytelniczkom paru osobistych spraw. Autorka potrzebowała tego rodzaju wiwisekcji i zdecydowała się na publiczne wynurzenia z wiarą, że komuś się to przyda do naprawienia własnej egzystencji. Nie jest to książka, którą da się oceniać przez pryzmat literackości – to raczej proste spotkanie z autorką, okazja do podzielenia się jej odkryciami i przekonaniami. Wszystko dość pretensjonalne i momentami pensjonarskie – ale pasujące do coachingowych propozycji obecnych na rynku, a nawet przebijające je wątkami osobistymi.
wtorek, 12 listopada 2024
Swapna Haddow: Jak się czują dinozaury
Harperkids, Warszawa 2024.
Praktyczne rady
Doktor Diplo to postać, która pojawia się w cyklu Opowieści 5 minut przed snem – ale ta książka sprawdzi się w różnych okolicznościach, niekoniecznie podczas wieczornej lektury. Przydawać się będzie często, więc warto mieć ją pod ręką i w razie potrzeby przywoływać kolejne historie. Doktor Diplo jest dinozaurem – podobnie jak jego przyjaciele, którzy przychodzą do gabinetu, żeby podzielić się swoimi przypadkami, problemami i zmartwieniami lub lękami. Każdy dinozaur zachowuje się inaczej i każdy boryka się z czymś innym – dlatego też zwiększa się szansa, że mali odbiorcy odnajdą w tym ślady własnych doświadczeń i przekonają się, jak sobie z nimi radzić. Prezentacja postaci to również szybki i obrazkowy spis treści – można dzięki temu łatwo się zorientować, który dinozaur reprezentuje troski odbiorcy i przejść do właściwej opowieści – albo prześledzić wszystkie i potraktować je jako wskazówki na przyszłość.
Bohaterowie są różni – tak jak różne są dzieci. Niektórzy bez przerwy się czymś zamartwiają, boją się rozstania z bliskimi albo nie radzą sobie ze smutkiem czy strachem. Zdarza się, że ktoś nie lubi ciemności, a ktoś inny przejmuje się wszystkim. Ktoś cierpi z powodu nieśmiałości lub wstydu, ktoś inny nie może odnaleźć się w lokalnej społeczności, bo nie wie, jak nawiązywać przyjaźnie i jak wyjść do innych, przedstawić się i zdobyć nowych znajomych. Niektóre dinozaury nie radzą sobie z gniewem, inne mają problem ze skupieniem uwagi. Jeszcze inne zawsze są szczęśliwe lub podekscytowane – a to również wiąże się z rozmaitymi wyzwaniami, nie zawsze z wyłącznie pozytywnymi odczuciami. Dzieci mogą się zatem odnaleźć w różnych postaciach i szybko znaleźć rozwiązanie lub poradę dotyczącą zachowań w społeczności. Opowiadania są tu krótkie – a ich scenariusz wymuszony został przez obecność doktora Diplo. Kolejni pacjenci przychodzą i zwierzają się ze swoich zmartwień – a doktor Diplo podpowiada, co zrobić w konkretnym przypadku. Czasami upewnia się, czy dobrze rozumie konsekwencje problemu, ale zawsze po to, żeby wprowadzić odpowiednią strategię działania. Ta strategia nie wiąże się ani z ryzykiem, ani z wysiłkiem umysłowym, wymaga za to od dinozaurów odrobiny wysiłku fizycznego. Wszystko zależy od punktu wyjścia: na złość autorki proponują uspokojenie oddechu i porównywanie się do pogody, na strach – brzusiowego kumpla (kładzie się go na brzuchu i patrzy, jak porusza się z oddechem), a na smutek złotą nić (wyobrażenie sobie nici łączącej odbiorcę z kimś, za kim się tęskni). Każda emocja zyskuje tutaj swoje rozwiązanie i rzeczową, konkretną podpowiedź – dzieci będą mogły samodzielnie i bez uciekania się do dodatkowych wyjaśnień sprawdzić przydatność tych komentarzy. „Jak się czują dinozaury” to zatem nie tylko prosta książeczka do czytania przed snem – ale też poradnik dla najmłodszych. Okazuje się, że bez abstrakcyjnych uwag i opisów, które są enigmatyczne dla dzieci, można znaleźć metodę – i to niezawodną metodę – na to, żeby okiełznać silne emocje. A przecież jest to też bajka do oglądania, z humorem zaprezentowany zestaw przygód dinozaurów.
Praktyczne rady
Doktor Diplo to postać, która pojawia się w cyklu Opowieści 5 minut przed snem – ale ta książka sprawdzi się w różnych okolicznościach, niekoniecznie podczas wieczornej lektury. Przydawać się będzie często, więc warto mieć ją pod ręką i w razie potrzeby przywoływać kolejne historie. Doktor Diplo jest dinozaurem – podobnie jak jego przyjaciele, którzy przychodzą do gabinetu, żeby podzielić się swoimi przypadkami, problemami i zmartwieniami lub lękami. Każdy dinozaur zachowuje się inaczej i każdy boryka się z czymś innym – dlatego też zwiększa się szansa, że mali odbiorcy odnajdą w tym ślady własnych doświadczeń i przekonają się, jak sobie z nimi radzić. Prezentacja postaci to również szybki i obrazkowy spis treści – można dzięki temu łatwo się zorientować, który dinozaur reprezentuje troski odbiorcy i przejść do właściwej opowieści – albo prześledzić wszystkie i potraktować je jako wskazówki na przyszłość.
Bohaterowie są różni – tak jak różne są dzieci. Niektórzy bez przerwy się czymś zamartwiają, boją się rozstania z bliskimi albo nie radzą sobie ze smutkiem czy strachem. Zdarza się, że ktoś nie lubi ciemności, a ktoś inny przejmuje się wszystkim. Ktoś cierpi z powodu nieśmiałości lub wstydu, ktoś inny nie może odnaleźć się w lokalnej społeczności, bo nie wie, jak nawiązywać przyjaźnie i jak wyjść do innych, przedstawić się i zdobyć nowych znajomych. Niektóre dinozaury nie radzą sobie z gniewem, inne mają problem ze skupieniem uwagi. Jeszcze inne zawsze są szczęśliwe lub podekscytowane – a to również wiąże się z rozmaitymi wyzwaniami, nie zawsze z wyłącznie pozytywnymi odczuciami. Dzieci mogą się zatem odnaleźć w różnych postaciach i szybko znaleźć rozwiązanie lub poradę dotyczącą zachowań w społeczności. Opowiadania są tu krótkie – a ich scenariusz wymuszony został przez obecność doktora Diplo. Kolejni pacjenci przychodzą i zwierzają się ze swoich zmartwień – a doktor Diplo podpowiada, co zrobić w konkretnym przypadku. Czasami upewnia się, czy dobrze rozumie konsekwencje problemu, ale zawsze po to, żeby wprowadzić odpowiednią strategię działania. Ta strategia nie wiąże się ani z ryzykiem, ani z wysiłkiem umysłowym, wymaga za to od dinozaurów odrobiny wysiłku fizycznego. Wszystko zależy od punktu wyjścia: na złość autorki proponują uspokojenie oddechu i porównywanie się do pogody, na strach – brzusiowego kumpla (kładzie się go na brzuchu i patrzy, jak porusza się z oddechem), a na smutek złotą nić (wyobrażenie sobie nici łączącej odbiorcę z kimś, za kim się tęskni). Każda emocja zyskuje tutaj swoje rozwiązanie i rzeczową, konkretną podpowiedź – dzieci będą mogły samodzielnie i bez uciekania się do dodatkowych wyjaśnień sprawdzić przydatność tych komentarzy. „Jak się czują dinozaury” to zatem nie tylko prosta książeczka do czytania przed snem – ale też poradnik dla najmłodszych. Okazuje się, że bez abstrakcyjnych uwag i opisów, które są enigmatyczne dla dzieci, można znaleźć metodę – i to niezawodną metodę – na to, żeby okiełznać silne emocje. A przecież jest to też bajka do oglądania, z humorem zaprezentowany zestaw przygód dinozaurów.
poniedziałek, 11 listopada 2024
Lorenzo Colantoni: Powrót do świętych lasów
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.
Przyroda
To jest książka, która przenosi czytelników w inny świat – i nawet nie tyle kulturowo inny (chociaż też odległy, wypełniony istotami z zaświatów, wierzeniami i przekonaniami z Dalekiego Wschodu), co daleki od zabiegania i pośpiechu, cywilizacyjnej pogoni za wygodami i daleki od natury. „Powrót do świętych lasów. Zapiski z Japonii” to podróż, jaką Lorenzo Colantoni odbył dzięki pomocy lokalnych przewodników – próba zrozumienia terenów oddalonych od turystycznych szlaków i od wyjątkowo zaludnionych miast. Autor przypomina o tym, co pierwotne i bazujące na instynktach, a jednocześnie dzisiaj urzekające swoją obcością. Zależy mu na ekologii, na ochronie przyrody, na jedności, jaką człowiek może tworzyć z naturą – stąd też wyprawy, których czytelnicy będą mogli mu pozazdrościć – jeśli, ogólnie, nie baliby się wyjścia z własnej strefy komfortu. Lorenzo Colantoni spotyka się z ludźmi, którzy zdradzają mu tajniki miejsc, dzielą się wynikami swoich badań albo po prostu zamieniają w przewodników i prowadzą go tam, gdzie przybysz z zewnątrz nie powinien mieć prawa wstępu. Japonia nieznana odsłania swoje sekrety po kawałku, a sam autor w niezwykłych krajobrazach może znaleźć ukojenie. Specyfika ogrodów i wiosek, ochrona lasów lub zagrożonych gatunków zwierząt, religie mniej kojarzone lub w ogóle zapomniane wierzenia, ale i dziwacy, którzy właśnie na bezludziu mogli znaleźć schronienie i teraz już funkcjonują jako zrośnięci z miejscem. Japonia w tym ujęciu w ogóle nie przypomina kraju z vlogów, przewodników turystycznych i notatek obieżyświatów – tu liczy się najbardziej wyobcowanie, ucieczka od zwyczajności i wkraczanie w świat wierzeń. A przy okazji edukowanie społeczeństwa – bo nie zawsze i nie wszędzie wizja dbania o środowisko przychodzi naturalnie, czasami trzeba sięgnąć po argumenty i uświadamiać, co da się robić lepiej. Ale przy tym wszystkim najważniejsze jest odkrywanie – poznawanie tego, co do tej pory nie funkcjonowało w powszechnej świadomości, przedstawianie ciekawostek i reportaży, które mniej są nastawione na prezentowanie historycznych przemian, a bardziej na to, co ocalało mimo pogoni cywilizacyjnej. Jest w „Powrocie do świętych lasów” szansa na wytchnienie i na zatęsknienie za rekreacyjnymi terenami idealnymi do spacerów, jest powrót do natury i podpowiedź, o co powinno się w najbliższym otoczeniu zadbać. A przy okazji jest też zestaw wiadomości związanych z lokalnymi odkryciami, Japonia mniej znana staje się tu całkiem gościnna – ale zupełnie nie stereotypowa. Lorenzo Colantoni porównuje doświadczenia człowieka Zachodu z tym, co oferują japońskie lasy na uboczu – proponuje inny sposób poznawania świata. Ta książka ma w sobie magię, moc przyciągania czytelników spragnionych wyciszenia – ale dzięki ambitnej opowieści. Jest w tej narracji i zaspokajanie ciekawości, i budowanie zainteresowania kulturą Dalekiego Wschodu, jest wreszcie ponadczasowość i zestawianie największych i skrywanych ludzkich pragnień w dążeniu do spokoju i wyciszenia. Ciekawa jest to propozycja wydawnicza – z pewnością nie pozostanie obojętna tym, którzy zdecydują się na spotkanie z japońskimi duchami.
Przyroda
To jest książka, która przenosi czytelników w inny świat – i nawet nie tyle kulturowo inny (chociaż też odległy, wypełniony istotami z zaświatów, wierzeniami i przekonaniami z Dalekiego Wschodu), co daleki od zabiegania i pośpiechu, cywilizacyjnej pogoni za wygodami i daleki od natury. „Powrót do świętych lasów. Zapiski z Japonii” to podróż, jaką Lorenzo Colantoni odbył dzięki pomocy lokalnych przewodników – próba zrozumienia terenów oddalonych od turystycznych szlaków i od wyjątkowo zaludnionych miast. Autor przypomina o tym, co pierwotne i bazujące na instynktach, a jednocześnie dzisiaj urzekające swoją obcością. Zależy mu na ekologii, na ochronie przyrody, na jedności, jaką człowiek może tworzyć z naturą – stąd też wyprawy, których czytelnicy będą mogli mu pozazdrościć – jeśli, ogólnie, nie baliby się wyjścia z własnej strefy komfortu. Lorenzo Colantoni spotyka się z ludźmi, którzy zdradzają mu tajniki miejsc, dzielą się wynikami swoich badań albo po prostu zamieniają w przewodników i prowadzą go tam, gdzie przybysz z zewnątrz nie powinien mieć prawa wstępu. Japonia nieznana odsłania swoje sekrety po kawałku, a sam autor w niezwykłych krajobrazach może znaleźć ukojenie. Specyfika ogrodów i wiosek, ochrona lasów lub zagrożonych gatunków zwierząt, religie mniej kojarzone lub w ogóle zapomniane wierzenia, ale i dziwacy, którzy właśnie na bezludziu mogli znaleźć schronienie i teraz już funkcjonują jako zrośnięci z miejscem. Japonia w tym ujęciu w ogóle nie przypomina kraju z vlogów, przewodników turystycznych i notatek obieżyświatów – tu liczy się najbardziej wyobcowanie, ucieczka od zwyczajności i wkraczanie w świat wierzeń. A przy okazji edukowanie społeczeństwa – bo nie zawsze i nie wszędzie wizja dbania o środowisko przychodzi naturalnie, czasami trzeba sięgnąć po argumenty i uświadamiać, co da się robić lepiej. Ale przy tym wszystkim najważniejsze jest odkrywanie – poznawanie tego, co do tej pory nie funkcjonowało w powszechnej świadomości, przedstawianie ciekawostek i reportaży, które mniej są nastawione na prezentowanie historycznych przemian, a bardziej na to, co ocalało mimo pogoni cywilizacyjnej. Jest w „Powrocie do świętych lasów” szansa na wytchnienie i na zatęsknienie za rekreacyjnymi terenami idealnymi do spacerów, jest powrót do natury i podpowiedź, o co powinno się w najbliższym otoczeniu zadbać. A przy okazji jest też zestaw wiadomości związanych z lokalnymi odkryciami, Japonia mniej znana staje się tu całkiem gościnna – ale zupełnie nie stereotypowa. Lorenzo Colantoni porównuje doświadczenia człowieka Zachodu z tym, co oferują japońskie lasy na uboczu – proponuje inny sposób poznawania świata. Ta książka ma w sobie magię, moc przyciągania czytelników spragnionych wyciszenia – ale dzięki ambitnej opowieści. Jest w tej narracji i zaspokajanie ciekawości, i budowanie zainteresowania kulturą Dalekiego Wschodu, jest wreszcie ponadczasowość i zestawianie największych i skrywanych ludzkich pragnień w dążeniu do spokoju i wyciszenia. Ciekawa jest to propozycja wydawnicza – z pewnością nie pozostanie obojętna tym, którzy zdecydują się na spotkanie z japońskimi duchami.
niedziela, 10 listopada 2024
Marta Obuch: Nieziemski spadek
Filia, Poznań 2024.
Więzi rodzinne
Marta Obuch w tej książce walczy sama ze sobą - i odnosi sukces. "Nieziemski spadek" to kolejna propozycja komedii kryminalnej z elementami nieco romantycznymi, ale tym razem znacznie więcej jest w treści psychologicznych wstawek, porad i inspiracji. Wszystko przez to, że Hanka, bohaterka książki, boryka się z wyzwaniami płynącymi z zachowań najbliższych. Tęskni za mamą, która rok wcześniej zmarła na raka trzustki - ale odkrywa nową postać ze swojej rodziny, babcię Krystynę. Krystyna jest mocno ekscentryczna, rozpaczliwie próbuje ukryć oznaki starzenia się, szasta pieniędzmi i ma mnóstwo wad - otacza się jednak całym szeregiem ludzi, którym płaci za wykonywanie rozmaitych domowych obowiązków. Pragnie jednak dożyć swoich dni w towarzystwie kogoś z rodziny i dlatego przypomina sobie o wnuczce, której wcześniej nie chciała znać. Ale Krystyna to nie jedyna zwichrowana osobowość w otoczeniu Hanki. Kobieta nauczyła się już, jak egzystować z narcystycznym ojcem - wie, że to relacja toksyczna i wypracowała sobie własne sposoby na zachowanie zdrowych zmysłów. Sposobami na krzywdzące relacje dzieli się z odbiorcami: i wyjątkowo nie jest to porada w stylu "uciekaj i zerwij wszelkie kontakty". To, czego dokonuje Hanka, jest wyjątkowo trudne i nie każdemu może się udać - jednak stałe przypominanie o wyjściu z trudnej sytuacji może dać nadzieję czytelniczkom również tłamszonym przez bliskich.
Hanka ma zamiar połaszczyć się na spadek (chociaż babcia żyje i ma się dobrze, wbrew zapowiedziom). Ale w związku z tym powinna rozwiązać zagadkę kryminalną. W willi, w której zaczyna mieszkać z babcią, dzieje się coś dziwnego, gospodyni, która ukrywa nieumiejętność gotowania, dostaje anonimy, ogrodnik nie zna się na roślinach za to idealnie zna się na nich fizjoterapeuta (który z kolei technik masażu uczy się z internetowych kursów). Barwna osobowość babci przy tym zdecydowanie blednie. A atmosfera się zagęszcza: coraz więcej jest zagrożeń i coraz więcej przykrych niespodzianek. Skoro Hanka postanowiła, że zamieszka z babcią, chciałaby czuć się bezpiecznie - tymczasem pojawiają się pierwsze zwłoki i potencjał na kolejne trupy. Zagadka z przeszłości, zestaw pułapek, aktualne problemy - to wszystko sprawia, że chce się czytać tę powieść i kibicować bohaterce. Hanka przecież nie jest idealna, ani nie aspiruje do takiego miana. To kobieta, która radzi sobie jak może ze swoją codziennością, jest sobą i dzięki temu daje się lubić. W powieści nie zabraknie też komisarza Marchewki, którego sprawy rodzinne i osobiste doświadczenia mocno wpłyną na budowanie nowych relacji nie tylko na płaszczyźnie zawodowej. Trochę mniej tu może dowcipu, ale Marta Obuch dzieli się z czytelnikami optymizmem i przepisami na szczęście w normalnym życiu. Snuje intrygę kryminalną, żeby odbiorcy mogli zastanawiać się razem z bohaterką, co dzieje się w willi babci Krystyny. Słowem - proponuje autorka kolejne zabawne czytadło z kryminałem w tle, "Nieziemski spadek" nie zawiedzie tych, którzy po książki Marty Obuch sięgają dla rozrywki i przyjemności.
Więzi rodzinne
Marta Obuch w tej książce walczy sama ze sobą - i odnosi sukces. "Nieziemski spadek" to kolejna propozycja komedii kryminalnej z elementami nieco romantycznymi, ale tym razem znacznie więcej jest w treści psychologicznych wstawek, porad i inspiracji. Wszystko przez to, że Hanka, bohaterka książki, boryka się z wyzwaniami płynącymi z zachowań najbliższych. Tęskni za mamą, która rok wcześniej zmarła na raka trzustki - ale odkrywa nową postać ze swojej rodziny, babcię Krystynę. Krystyna jest mocno ekscentryczna, rozpaczliwie próbuje ukryć oznaki starzenia się, szasta pieniędzmi i ma mnóstwo wad - otacza się jednak całym szeregiem ludzi, którym płaci za wykonywanie rozmaitych domowych obowiązków. Pragnie jednak dożyć swoich dni w towarzystwie kogoś z rodziny i dlatego przypomina sobie o wnuczce, której wcześniej nie chciała znać. Ale Krystyna to nie jedyna zwichrowana osobowość w otoczeniu Hanki. Kobieta nauczyła się już, jak egzystować z narcystycznym ojcem - wie, że to relacja toksyczna i wypracowała sobie własne sposoby na zachowanie zdrowych zmysłów. Sposobami na krzywdzące relacje dzieli się z odbiorcami: i wyjątkowo nie jest to porada w stylu "uciekaj i zerwij wszelkie kontakty". To, czego dokonuje Hanka, jest wyjątkowo trudne i nie każdemu może się udać - jednak stałe przypominanie o wyjściu z trudnej sytuacji może dać nadzieję czytelniczkom również tłamszonym przez bliskich.
Hanka ma zamiar połaszczyć się na spadek (chociaż babcia żyje i ma się dobrze, wbrew zapowiedziom). Ale w związku z tym powinna rozwiązać zagadkę kryminalną. W willi, w której zaczyna mieszkać z babcią, dzieje się coś dziwnego, gospodyni, która ukrywa nieumiejętność gotowania, dostaje anonimy, ogrodnik nie zna się na roślinach za to idealnie zna się na nich fizjoterapeuta (który z kolei technik masażu uczy się z internetowych kursów). Barwna osobowość babci przy tym zdecydowanie blednie. A atmosfera się zagęszcza: coraz więcej jest zagrożeń i coraz więcej przykrych niespodzianek. Skoro Hanka postanowiła, że zamieszka z babcią, chciałaby czuć się bezpiecznie - tymczasem pojawiają się pierwsze zwłoki i potencjał na kolejne trupy. Zagadka z przeszłości, zestaw pułapek, aktualne problemy - to wszystko sprawia, że chce się czytać tę powieść i kibicować bohaterce. Hanka przecież nie jest idealna, ani nie aspiruje do takiego miana. To kobieta, która radzi sobie jak może ze swoją codziennością, jest sobą i dzięki temu daje się lubić. W powieści nie zabraknie też komisarza Marchewki, którego sprawy rodzinne i osobiste doświadczenia mocno wpłyną na budowanie nowych relacji nie tylko na płaszczyźnie zawodowej. Trochę mniej tu może dowcipu, ale Marta Obuch dzieli się z czytelnikami optymizmem i przepisami na szczęście w normalnym życiu. Snuje intrygę kryminalną, żeby odbiorcy mogli zastanawiać się razem z bohaterką, co dzieje się w willi babci Krystyny. Słowem - proponuje autorka kolejne zabawne czytadło z kryminałem w tle, "Nieziemski spadek" nie zawiedzie tych, którzy po książki Marty Obuch sięgają dla rozrywki i przyjemności.
Straszne historie
Harperkids, Warszawa 2024.
Potwory
„Straszne historie” to książka dla najmłodszych – która pozwala zorientować się w galerii postaci z horrorów i przerażających opowieści przekazywanych sobie przez kolejne pokolenia – i zakorzenionych już w popkulturze. Fosforyzująca okładka zaskoczy w ciemności – chociaż niekoniecznie wystraszy, bardziej zaintryguje odbiorców. A to potrzebne, żeby dzieci zapoznały się z dorobkiem literackim w dużo prostszej odsłonie – jeszcze zanim będą zdolne sięgnąć po pełnowymiarowe powieści grozy. Ponieważ bohaterowie, którzy pojawiają się w „Strasznych historiach”, są też obecni między innymi przez nawiązania w rozmaitych kreskówkach – to wyjaśnia, dlaczego – między innymi – warto po ten tom sięgnąć.
Kolejni bohaterowie znani doskonale dorosłym tutaj powracają w „swoich” historiach – mocno okrojonych, zwykle opowiadania zajmują po kilka stron – i bez wyjątkowo krwawych szczegółów, nie wszystko trzeba tu analizować i obrazowo przekazywać. Powróci między innymi hrabia Drakula, powrócą piraci-widma, Frankenstein czy Dorian Gray. Ale, co zabawne, zwieńczeniem książki staje się opowieść o Jasiu i Małgosi, wyjątkowo dobrze znana najmłodszym czytelnikom – tak, żeby pokazać, że zło ma różne oblicza i niekoniecznie musi się zawierać w tytułach dla dorosłych. Są tu mistrzowie literatury grozy i pomysły, które przetrwały pokolenia – rozwiązania, w których przewijają się owoce wyobraźni i dziś już oswojone stwory. Teraz, bez względu na rodzaj literatury czy wieku wprogramowanych w nią odbiorców, budzą raczej śmiech i sympatię – nie wyzwalają lęku nawet w najmłodszych. Krótkie prezentacje przydadzą się zatem, żeby uzupełnić świadomość kulturową i literacką dzieci. Przy okazji też to szansa na przypomnienie o klasyce literatury. Siłą tych opowiadań – w wersji przetworzonej, przerobionej i skróconej – staje się nastawienie na tempo i bieg wydarzeń. Nie są to typowe bryki, chociaż mocą krótkiej formy będzie też streszczanie fabuł i wybieranie najważniejszych z nich wątków. Okrojenie krwawych szczegółów nie zubaża treści – pomaga za to błyskawicznie zorientować się w tematach. Dzieci nie znudzą się tymi narracjami, a klimat został zachowany – wciąż to opowieści podbarwione dreszczykiem, nawet jeśli zminiaturyzowane. Może się okazać, że coś zaintryguje młodych czytelników, albo nakieruje na kolejne literackie tropy. Oczywiście to fabuły zapośredniczone, dalekie od oryginałów, sprowadzane do zaledwie zestawu kilku wydarzeń – ale to dobra metoda na wprowadzenie do świadomości dzieci postaci słynnych i zapładniających wyobraźnię artystów. „Straszne historie” to tom, który został bardzo ładnie wydany – nie jest jego zaletą wyłącznie świecąca w ciemności okładka – ilustracje dopełniają zbiorek i przypominają o „bajkowości” motywów: dzisiaj już kreskówkowe obrazki bardziej pasują do opowiadań i również redukują lęk.
„Straszne historie” to książka przygotowana specjalnie na jesień – można bez trudu umotywować chęć przedstawienia młodym czytelnikom klasyki. Bez względu jednak na pomysły marketingowe – warto pamiętać, że to również okazja do przyswojenia sobie elementów dorobku kulturowego, zatem w pewien sposób przewodnik po klasyce.
Potwory
„Straszne historie” to książka dla najmłodszych – która pozwala zorientować się w galerii postaci z horrorów i przerażających opowieści przekazywanych sobie przez kolejne pokolenia – i zakorzenionych już w popkulturze. Fosforyzująca okładka zaskoczy w ciemności – chociaż niekoniecznie wystraszy, bardziej zaintryguje odbiorców. A to potrzebne, żeby dzieci zapoznały się z dorobkiem literackim w dużo prostszej odsłonie – jeszcze zanim będą zdolne sięgnąć po pełnowymiarowe powieści grozy. Ponieważ bohaterowie, którzy pojawiają się w „Strasznych historiach”, są też obecni między innymi przez nawiązania w rozmaitych kreskówkach – to wyjaśnia, dlaczego – między innymi – warto po ten tom sięgnąć.
Kolejni bohaterowie znani doskonale dorosłym tutaj powracają w „swoich” historiach – mocno okrojonych, zwykle opowiadania zajmują po kilka stron – i bez wyjątkowo krwawych szczegółów, nie wszystko trzeba tu analizować i obrazowo przekazywać. Powróci między innymi hrabia Drakula, powrócą piraci-widma, Frankenstein czy Dorian Gray. Ale, co zabawne, zwieńczeniem książki staje się opowieść o Jasiu i Małgosi, wyjątkowo dobrze znana najmłodszym czytelnikom – tak, żeby pokazać, że zło ma różne oblicza i niekoniecznie musi się zawierać w tytułach dla dorosłych. Są tu mistrzowie literatury grozy i pomysły, które przetrwały pokolenia – rozwiązania, w których przewijają się owoce wyobraźni i dziś już oswojone stwory. Teraz, bez względu na rodzaj literatury czy wieku wprogramowanych w nią odbiorców, budzą raczej śmiech i sympatię – nie wyzwalają lęku nawet w najmłodszych. Krótkie prezentacje przydadzą się zatem, żeby uzupełnić świadomość kulturową i literacką dzieci. Przy okazji też to szansa na przypomnienie o klasyce literatury. Siłą tych opowiadań – w wersji przetworzonej, przerobionej i skróconej – staje się nastawienie na tempo i bieg wydarzeń. Nie są to typowe bryki, chociaż mocą krótkiej formy będzie też streszczanie fabuł i wybieranie najważniejszych z nich wątków. Okrojenie krwawych szczegółów nie zubaża treści – pomaga za to błyskawicznie zorientować się w tematach. Dzieci nie znudzą się tymi narracjami, a klimat został zachowany – wciąż to opowieści podbarwione dreszczykiem, nawet jeśli zminiaturyzowane. Może się okazać, że coś zaintryguje młodych czytelników, albo nakieruje na kolejne literackie tropy. Oczywiście to fabuły zapośredniczone, dalekie od oryginałów, sprowadzane do zaledwie zestawu kilku wydarzeń – ale to dobra metoda na wprowadzenie do świadomości dzieci postaci słynnych i zapładniających wyobraźnię artystów. „Straszne historie” to tom, który został bardzo ładnie wydany – nie jest jego zaletą wyłącznie świecąca w ciemności okładka – ilustracje dopełniają zbiorek i przypominają o „bajkowości” motywów: dzisiaj już kreskówkowe obrazki bardziej pasują do opowiadań i również redukują lęk.
„Straszne historie” to książka przygotowana specjalnie na jesień – można bez trudu umotywować chęć przedstawienia młodym czytelnikom klasyki. Bez względu jednak na pomysły marketingowe – warto pamiętać, że to również okazja do przyswojenia sobie elementów dorobku kulturowego, zatem w pewien sposób przewodnik po klasyce.
sobota, 9 listopada 2024
Li Kotomi: Wyspa pajęczych lilii
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.
Rytuał
W zasadzie tłumacz w posłowiu do „Wyspy pajęczych lilii” przedstawia to, co nasunie się czytelnikom tej powieści jako pierwsze – bohaterem książki Li Kotomi jest język. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Język funkcjonuje tu jednak w kilku odmianach: jest język kobiecy, jest Mowa Wschodzącego Słońca: to, co zaciemnia pobyt na wyspie i stanowi barierę dla przybysza z zewnątrz. Jednak Umi musi przynajmniej spróbować porozumieć się z miejscowymi. Wyrzucona na brzeg przez morze, poraniona i nieprzytomna, zostaje znaleziona przez Yonę. Otoczona czułą opieką, dochodzi do siebie, odzyskuje zdrowie i siły, ale musi też zastanowić się, co robić ze swoim życiem. Na wyspie ma w zasadzie tylko jedną ścieżkę kariery: może zostać noro. Wielka Noro to kobieta, która dba o wyspę i jej mieszkańców, która decyduje o wszystkim i strzeże ładu. Ma też za zadanie pilnować, żeby nie powtórzył się pewien scenariusz z przeszłości. Dlatego też rola owiana jest tajemnicą i sekretu nigdy nie mogą poznać mężczyźni, nawet gdyby przez całe życie przygotowywali się do takiego zajęcia. Umi jest z zewnątrz, ale paradoksalnie ma szansę na zostanie noro, tylko że rytuał przejścia jest wyjątkowo trudny i bolesny. Kiedy jednak wydaje się jedyną sensowną drogą – trzeba podjąć ryzyko.
I w zasadzie Li Kotomi nie zajmuje się przesadnie budowaniem fabuły: najważniejsze są próby odnalezienia się w świecie, w którym wszystko ma nietypowe (z perspektywy przybysza z zewnątrz) określenia, w którym obowiązują nieznane reguły wpisane w kodeks niedostępny obcym. I nawet najbardziej gościnni nie mają możliwości zaprezentowania w pełni uroków wyspy – nad wszystkim unosi się bowiem sekret, pilnie strzeżony i dzielący społeczeństwa. Jeśli chodzi jednak o społeczeństwa – w „Wyspie pajęczych lilii” akcja zawęża się do kilku osób, które mogą podzielić się swoimi doświadczeniami. Obcość wyklucza – nawet nie celowo, a przez pryzmat językowych niekompetencji. Co ważne, z biegiem czasu nie ułatwia się rozumienie wypowiedzi przez bohaterkę (a co za tym idzie – odbiorcy otrzymują kolejne neologizmy i próby imitowania artystycznych zabiegów z powieści, nie można liczyć na to, że z czasem wyklaruje się znaczenie – chociaż tłumacz zawsze dba o to, by dało się je wywnioskować z kontekstu; czasami pojawiają się też wykładnie gramatyczne). Z jednej strony jest zatem samotność i kształtowanie się zalążków cieplejszej relacji między bohaterkami, z których jedna pomocy potrzebuje, a druga chce jej udzielać, z drugiej strony – jest poczucie niepasowania do środowiska. „Wyspa pajęczych lilii” to książka liryczna i zorientowana na kreślenie mitów założycielskich, wypełniona niespiesznie następującymi po sobie wydarzeniami. Jest o dążeniu do niemożliwego i o odkrywaniu siebie w chwili, w której trzeba zacząć wszystko od nowa. Jest o przyjaźni wbrew wszelkim przeszkodom, o poświęceniu i o tym, ile można zrobić dla drugiego człowieka, żeby go uratować. Przez zabawy słowem zyskuje niepowtarzalny klimat.
Rytuał
W zasadzie tłumacz w posłowiu do „Wyspy pajęczych lilii” przedstawia to, co nasunie się czytelnikom tej powieści jako pierwsze – bohaterem książki Li Kotomi jest język. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Język funkcjonuje tu jednak w kilku odmianach: jest język kobiecy, jest Mowa Wschodzącego Słońca: to, co zaciemnia pobyt na wyspie i stanowi barierę dla przybysza z zewnątrz. Jednak Umi musi przynajmniej spróbować porozumieć się z miejscowymi. Wyrzucona na brzeg przez morze, poraniona i nieprzytomna, zostaje znaleziona przez Yonę. Otoczona czułą opieką, dochodzi do siebie, odzyskuje zdrowie i siły, ale musi też zastanowić się, co robić ze swoim życiem. Na wyspie ma w zasadzie tylko jedną ścieżkę kariery: może zostać noro. Wielka Noro to kobieta, która dba o wyspę i jej mieszkańców, która decyduje o wszystkim i strzeże ładu. Ma też za zadanie pilnować, żeby nie powtórzył się pewien scenariusz z przeszłości. Dlatego też rola owiana jest tajemnicą i sekretu nigdy nie mogą poznać mężczyźni, nawet gdyby przez całe życie przygotowywali się do takiego zajęcia. Umi jest z zewnątrz, ale paradoksalnie ma szansę na zostanie noro, tylko że rytuał przejścia jest wyjątkowo trudny i bolesny. Kiedy jednak wydaje się jedyną sensowną drogą – trzeba podjąć ryzyko.
I w zasadzie Li Kotomi nie zajmuje się przesadnie budowaniem fabuły: najważniejsze są próby odnalezienia się w świecie, w którym wszystko ma nietypowe (z perspektywy przybysza z zewnątrz) określenia, w którym obowiązują nieznane reguły wpisane w kodeks niedostępny obcym. I nawet najbardziej gościnni nie mają możliwości zaprezentowania w pełni uroków wyspy – nad wszystkim unosi się bowiem sekret, pilnie strzeżony i dzielący społeczeństwa. Jeśli chodzi jednak o społeczeństwa – w „Wyspie pajęczych lilii” akcja zawęża się do kilku osób, które mogą podzielić się swoimi doświadczeniami. Obcość wyklucza – nawet nie celowo, a przez pryzmat językowych niekompetencji. Co ważne, z biegiem czasu nie ułatwia się rozumienie wypowiedzi przez bohaterkę (a co za tym idzie – odbiorcy otrzymują kolejne neologizmy i próby imitowania artystycznych zabiegów z powieści, nie można liczyć na to, że z czasem wyklaruje się znaczenie – chociaż tłumacz zawsze dba o to, by dało się je wywnioskować z kontekstu; czasami pojawiają się też wykładnie gramatyczne). Z jednej strony jest zatem samotność i kształtowanie się zalążków cieplejszej relacji między bohaterkami, z których jedna pomocy potrzebuje, a druga chce jej udzielać, z drugiej strony – jest poczucie niepasowania do środowiska. „Wyspa pajęczych lilii” to książka liryczna i zorientowana na kreślenie mitów założycielskich, wypełniona niespiesznie następującymi po sobie wydarzeniami. Jest o dążeniu do niemożliwego i o odkrywaniu siebie w chwili, w której trzeba zacząć wszystko od nowa. Jest o przyjaźni wbrew wszelkim przeszkodom, o poświęceniu i o tym, ile można zrobić dla drugiego człowieka, żeby go uratować. Przez zabawy słowem zyskuje niepowtarzalny klimat.
piątek, 8 listopada 2024
Mateusz Brela: Mistrzostwo umysłu. Psychologia sukcesu w sporcie
Studio Emka, Warszawa 2024.
Nastawienie
Mateusz Brela traktuje książkę jako sposób na wypromowanie siebie i dotarcie do większej liczby odbiorców. Zbiera rozmaite motywujące do działania cytaty, przytacza psychologiczne teorie i pomysły, by wreszcie zbudować własny program treningu mentalnego i podzielić się nim z odbiorcami. „Mistrzostwo umysłu. Psychologia sukcesu w sporcie” to publikacja poradnikowa (są w niej miejsca na notatki i zadania do wykonania), ale też mocno coachingowa. Co ciekawe, autor dzieli się tutaj efektami prac ze sportowcami – i przypomina, że nastawienie na zwycięstwo może paradoksalnie przekreślić na nie szanse. Opowiada o sytuacjach, w których presja i nastawienie na sukces uniemożliwiają cieszenie się sportem i rozwijanie kariery. Ale chociaż koncentruje się przede wszystkim na sportowcach, jego porady wybrzmiewają bardziej uniwersalnie – można je potraktować jako przewodnik, gdy ktoś chce uporządkować własne życie i musi mierzyć się z nieoczekiwanymi wyzwaniami. „Mistrzostwo umysłu” to książka o osiąganiu celu i przewartościowaniach, które czasem są konieczne, żeby móc funkcjonować.
Nie będzie tutaj magicznych sztuczek pozwalających błyskawicznie dokonać zmian i nauczyć się funkcjonowania na nowych zasadach. Mateusz Brela nie podaje prostych rozwiązań, raczej stara się uświadomić czytelnikom, że czeka ich spory wysiłek. Ale też daje nadzieję – liczy się metoda, którą można wcielić w życie. Wytężona praca nad sobą przyniesie oczekiwane efekty – pod warunkiem, że poważnie podejdzie się do zadania. Mateusz Brela stara się tłumaczyć wszystko bardzo dokładnie i czasem wręcz przesadnie i zbyt często powtarza jedno stwierdzenie – z tej wady zdaje sobie sprawę i nawet sam się z niej w pewnym momencie narracji śmieje. Czasami trzeba z pobłażliwością podchodzić do elementów naiwnych – stałego składnika coachingowych wskazówek – i wyłuskać z opowieści to, co najbardziej przydatne. Autor rozpisuje swój program, wszystko tłumaczy, komentuje, uzupełnia lub definiuje – dzięki takiemu zabiegowi może trafić do szerokiego grona odbiorców, także do tych czytelników, którzy z reguły po książki nie sięgają, ale zostali skuszeni wizją mentalnego treningu stosowanego przez sportowców. Co ciekawe – i też pasujące do tego stylu pełnego omówieni – Brela dzieli się własnymi przeżyciami i doświadczeniami, napomyka o procesie pisania książki (także traktowanej jako celu w życiu), przedstawia (chociaż anonimowo) swoich klientów – z różnych dziedzin sportu, często młodych ludzi, którzy musieli dokonać poważnych przewartościowań, żeby poradzić sobie z wyzwaniami. Żeby jeszcze bardziej przekonać nieprzekonanych autor wykorzystuje nawiązania do mistrzów – wprowadza szereg wypowiedzi, które pełnią funkcję ozdobników albo motywatorów – dla niego to rodzaj punktu wyjścia do samodzielnych rozważań.
„Mistrzostwo umysłu” to sztuka tworzenia teorii z tego, co już znane i sprawdzone. Mateusz Brela porządkuje zgromadzone informacje, układa z nich to, czego odbiorcy potrzebują – jeśli chcą wskazówek, mogą korzystać z planu „treningów”, ale równie dobrze mogą się zainspirować komentarzami do rozmaitych badań, odkryć i uwag innych. Mateusz Brela nie pisze w próżni: przeważnie odwołuje się do innych: autorytety mają tu spore znaczenie. Ale przyda się też wizja pracy z tymi, którzy dążą do zrobienia kariery w sporcie. I dzięki temu „Mistrzostwo umysłu” jawi się jako książka dla wielu różnych grup odbiorców.
Nastawienie
Mateusz Brela traktuje książkę jako sposób na wypromowanie siebie i dotarcie do większej liczby odbiorców. Zbiera rozmaite motywujące do działania cytaty, przytacza psychologiczne teorie i pomysły, by wreszcie zbudować własny program treningu mentalnego i podzielić się nim z odbiorcami. „Mistrzostwo umysłu. Psychologia sukcesu w sporcie” to publikacja poradnikowa (są w niej miejsca na notatki i zadania do wykonania), ale też mocno coachingowa. Co ciekawe, autor dzieli się tutaj efektami prac ze sportowcami – i przypomina, że nastawienie na zwycięstwo może paradoksalnie przekreślić na nie szanse. Opowiada o sytuacjach, w których presja i nastawienie na sukces uniemożliwiają cieszenie się sportem i rozwijanie kariery. Ale chociaż koncentruje się przede wszystkim na sportowcach, jego porady wybrzmiewają bardziej uniwersalnie – można je potraktować jako przewodnik, gdy ktoś chce uporządkować własne życie i musi mierzyć się z nieoczekiwanymi wyzwaniami. „Mistrzostwo umysłu” to książka o osiąganiu celu i przewartościowaniach, które czasem są konieczne, żeby móc funkcjonować.
Nie będzie tutaj magicznych sztuczek pozwalających błyskawicznie dokonać zmian i nauczyć się funkcjonowania na nowych zasadach. Mateusz Brela nie podaje prostych rozwiązań, raczej stara się uświadomić czytelnikom, że czeka ich spory wysiłek. Ale też daje nadzieję – liczy się metoda, którą można wcielić w życie. Wytężona praca nad sobą przyniesie oczekiwane efekty – pod warunkiem, że poważnie podejdzie się do zadania. Mateusz Brela stara się tłumaczyć wszystko bardzo dokładnie i czasem wręcz przesadnie i zbyt często powtarza jedno stwierdzenie – z tej wady zdaje sobie sprawę i nawet sam się z niej w pewnym momencie narracji śmieje. Czasami trzeba z pobłażliwością podchodzić do elementów naiwnych – stałego składnika coachingowych wskazówek – i wyłuskać z opowieści to, co najbardziej przydatne. Autor rozpisuje swój program, wszystko tłumaczy, komentuje, uzupełnia lub definiuje – dzięki takiemu zabiegowi może trafić do szerokiego grona odbiorców, także do tych czytelników, którzy z reguły po książki nie sięgają, ale zostali skuszeni wizją mentalnego treningu stosowanego przez sportowców. Co ciekawe – i też pasujące do tego stylu pełnego omówieni – Brela dzieli się własnymi przeżyciami i doświadczeniami, napomyka o procesie pisania książki (także traktowanej jako celu w życiu), przedstawia (chociaż anonimowo) swoich klientów – z różnych dziedzin sportu, często młodych ludzi, którzy musieli dokonać poważnych przewartościowań, żeby poradzić sobie z wyzwaniami. Żeby jeszcze bardziej przekonać nieprzekonanych autor wykorzystuje nawiązania do mistrzów – wprowadza szereg wypowiedzi, które pełnią funkcję ozdobników albo motywatorów – dla niego to rodzaj punktu wyjścia do samodzielnych rozważań.
„Mistrzostwo umysłu” to sztuka tworzenia teorii z tego, co już znane i sprawdzone. Mateusz Brela porządkuje zgromadzone informacje, układa z nich to, czego odbiorcy potrzebują – jeśli chcą wskazówek, mogą korzystać z planu „treningów”, ale równie dobrze mogą się zainspirować komentarzami do rozmaitych badań, odkryć i uwag innych. Mateusz Brela nie pisze w próżni: przeważnie odwołuje się do innych: autorytety mają tu spore znaczenie. Ale przyda się też wizja pracy z tymi, którzy dążą do zrobienia kariery w sporcie. I dzięki temu „Mistrzostwo umysłu” jawi się jako książka dla wielu różnych grup odbiorców.
czwartek, 7 listopada 2024
Simon Winchester: Siła precyzji. Jak inżynierowie konstruowali współczesny świat
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.
Doskonałość
Simon Winchester zajmuje się popularyzowaniem wiedzy – ale przygląda się tematowi, który do tej pory nie funkcjonował specjalnie w świadomości odbiorców. „Siła precyzji. Jak inżynierowie konstruowali współczesny świat” to kilka opowieści reportażowych o tym, dlaczego niezwykle istotne jest dążenie do doskonałości w świecie techniki. Autor sięga po kilka wynalazków ważnych z perspektywy rozwoju cywilizacji – i sprawdza, dlaczego nie można sobie w nich było pozwolić na dowolność czy na swobodne interpretowanie wytycznych. Dzieli się też z czytelnikami własnym doświadczeniem z precyzją: to eksperyment, jaki mógł przeprowadzić dzięki pracy ojca, próba rozdzielenia idealnie wygładzonych płytek metalu. Jeśli osobiste przeżycia funkcjonują tu niemal jak s-f, tym większe wrażenie zrobi cała książka – wypełniona detalami i koncentracją na drobiazgach. Chociaż żeby uzyskać wstęp do krainy precyzji, trzeba najpierw – precyzyjnie – ustalić definicje i pojęcia, które będą się przewijać przez narrację. Historia precyzji to między innymi odkrycia archeologiczne pozwalające na przyjrzenie się przedziwnym konstrukcjom, mechanizmom i pomysłom ułatwiającym nawigację, ale i umiejscowienie w czasie – trudno raczej o brak precyzji przy tworzeniu chronometrów i zegarów. Precyzja ma wielkie znaczenie przy konstruowaniu broni (tak, żeby pocisk dosięgnął celu, a nie ranił lub zabijał strzelca) i jest absolutnie nieodzowna przy konstruowaniu samolotów (jeśli chce się uniknąć katastrof w powietrzu i na lądzie). Przydaje się w eksplorowaniu kosmosu i przy budowaniu komputerów – podróż przez historię sięga do czasów najmłodszych, bo przecież coraz częściej inżynierowie zdają sobie sprawę, że precyzja to jedyny sposób na przeskoczenie ograniczeń sprzętowych). Rynek technologii precyzyjnych zaczyna się powoli rozwijać i obejmować kolejne obszary działalności człowieka – dość szybko okazuje się, że nie da się już projektować maszyn bez zachowywania rygorystycznych wymogów. Najlepszym przykładem i dowodem stają się samochody produkowane w fabrykach: tylko możliwość szybkiej wymiany części daje szansę utrzymania się na rynku. Precyzja powoli staje się standardem – nawet jeśli kiedyś była fanaberią.
I Simon Winchester śledzi kolejne dokonania twórców, inżynierów, konstruktorów i wynalazców, żeby sprawdzić, kto kierował się w swoich pracach dokładnością, a kto wiedział, jak ulepszać przedmioty dzięki standaryzacji. Sprawdza, jakie maszyny pozwalały na osiągnięcie zbliżonych do ideału form – i jak trzeba było zmieniać przyzwyczajenia w pracy, żeby nie zaprzepaścić rozwoju myśli technologicznej. Wymienia z nazwiska tych, którzy funkcjonują w historii rozwoju inżynierii precyzyjnej i wspomina o tych, którzy istnieją jedynie anonimowo, chociaż bez ich odkryć nie dałoby się osiągać sukcesów. Przedstawia ludzi i ich historie, przedmioty i ich ulepszane wersje – tak, żeby czytelnicy mogli się przekonać, dlaczego dokładność stawała się coraz bardziej istotna. Jest „Siła precyzji” tomem rozbudowanym i atrakcyjnym zwłaszcza dla tych czytelników, którzy lubią dowiadywać się czegoś nowego i stawiają na esencjonalne narracje. Sporo tu ciekawostek i sytuacji, o których być może odbiorcy słyszeli – ale bez szczegółów: tu zyskują swoje rozwinięcie i całe opowieści. Winchester chce odbiorcom wyjaśnić, jakie rzekomo drugoplanowe wynalazki pozwoliły na rozwój – i przekonuje, że precyzja to cichy bohater postępu cywilizacyjnego.
Doskonałość
Simon Winchester zajmuje się popularyzowaniem wiedzy – ale przygląda się tematowi, który do tej pory nie funkcjonował specjalnie w świadomości odbiorców. „Siła precyzji. Jak inżynierowie konstruowali współczesny świat” to kilka opowieści reportażowych o tym, dlaczego niezwykle istotne jest dążenie do doskonałości w świecie techniki. Autor sięga po kilka wynalazków ważnych z perspektywy rozwoju cywilizacji – i sprawdza, dlaczego nie można sobie w nich było pozwolić na dowolność czy na swobodne interpretowanie wytycznych. Dzieli się też z czytelnikami własnym doświadczeniem z precyzją: to eksperyment, jaki mógł przeprowadzić dzięki pracy ojca, próba rozdzielenia idealnie wygładzonych płytek metalu. Jeśli osobiste przeżycia funkcjonują tu niemal jak s-f, tym większe wrażenie zrobi cała książka – wypełniona detalami i koncentracją na drobiazgach. Chociaż żeby uzyskać wstęp do krainy precyzji, trzeba najpierw – precyzyjnie – ustalić definicje i pojęcia, które będą się przewijać przez narrację. Historia precyzji to między innymi odkrycia archeologiczne pozwalające na przyjrzenie się przedziwnym konstrukcjom, mechanizmom i pomysłom ułatwiającym nawigację, ale i umiejscowienie w czasie – trudno raczej o brak precyzji przy tworzeniu chronometrów i zegarów. Precyzja ma wielkie znaczenie przy konstruowaniu broni (tak, żeby pocisk dosięgnął celu, a nie ranił lub zabijał strzelca) i jest absolutnie nieodzowna przy konstruowaniu samolotów (jeśli chce się uniknąć katastrof w powietrzu i na lądzie). Przydaje się w eksplorowaniu kosmosu i przy budowaniu komputerów – podróż przez historię sięga do czasów najmłodszych, bo przecież coraz częściej inżynierowie zdają sobie sprawę, że precyzja to jedyny sposób na przeskoczenie ograniczeń sprzętowych). Rynek technologii precyzyjnych zaczyna się powoli rozwijać i obejmować kolejne obszary działalności człowieka – dość szybko okazuje się, że nie da się już projektować maszyn bez zachowywania rygorystycznych wymogów. Najlepszym przykładem i dowodem stają się samochody produkowane w fabrykach: tylko możliwość szybkiej wymiany części daje szansę utrzymania się na rynku. Precyzja powoli staje się standardem – nawet jeśli kiedyś była fanaberią.
I Simon Winchester śledzi kolejne dokonania twórców, inżynierów, konstruktorów i wynalazców, żeby sprawdzić, kto kierował się w swoich pracach dokładnością, a kto wiedział, jak ulepszać przedmioty dzięki standaryzacji. Sprawdza, jakie maszyny pozwalały na osiągnięcie zbliżonych do ideału form – i jak trzeba było zmieniać przyzwyczajenia w pracy, żeby nie zaprzepaścić rozwoju myśli technologicznej. Wymienia z nazwiska tych, którzy funkcjonują w historii rozwoju inżynierii precyzyjnej i wspomina o tych, którzy istnieją jedynie anonimowo, chociaż bez ich odkryć nie dałoby się osiągać sukcesów. Przedstawia ludzi i ich historie, przedmioty i ich ulepszane wersje – tak, żeby czytelnicy mogli się przekonać, dlaczego dokładność stawała się coraz bardziej istotna. Jest „Siła precyzji” tomem rozbudowanym i atrakcyjnym zwłaszcza dla tych czytelników, którzy lubią dowiadywać się czegoś nowego i stawiają na esencjonalne narracje. Sporo tu ciekawostek i sytuacji, o których być może odbiorcy słyszeli – ale bez szczegółów: tu zyskują swoje rozwinięcie i całe opowieści. Winchester chce odbiorcom wyjaśnić, jakie rzekomo drugoplanowe wynalazki pozwoliły na rozwój – i przekonuje, że precyzja to cichy bohater postępu cywilizacyjnego.
środa, 6 listopada 2024
Jagna Kaczanowska: W kontakcie. Jak ułożyć relacje ze zmarłymi, by żyć lepiej
Rebis, Poznań 2024.
Zaświaty
Już na początku książki „W kontakcie. Jak ułożyć relacje ze zmarłymi, by żyć lepiej” Jagna Kaczanowska podkreśla, że nie zamierza produkować literatury ezoterycznej – i nawet jeśli sama zaczyna wierzyć w możliwość nawiązywania kontaktu z bliskimi, którzy odeszli, to nie będzie się koncentrować na tego typu aspektach. Tworzy natomiast lekturę, która może stanowić pocieszenie dla odbiorców pogrążonych w żałobie – zbiera (dzięki internetowi) opowieści od ludzi chcących podzielić się swoimi historiami. I relacjonuje rozmaite przypadki, w których wiara miesza się z oniryzmem, a dziwne wydarzenia zostają zinterpretowane jako głosy z zaświatów.
Przeważnie rozmówcy próbują przedstawiać siebie jako osoby sceptycznie nastawione do kontaktu ze zmarłymi – nie tworzą teorii spiskowych i nie poszukują jednoznacznych dowodów na swoje racje. Mimo to przydarza im się coś, co trudno wytłumaczyć na drodze rozumowej – i wtedy są w stanie na chwilę uwierzyć. Z reguły sygnały od nieżyjących członków rodzin lub przyjaciół traktują jako pocieszenie – natychmiastowe i cenne, bo skuteczne. I takimi krzepiącymi obrazami chcą się podzielić. Tu nie będzie opowieści o duchach, o zjawach i o przemieszczających się przedmiotach, a sama autorka przeważnie szuka sensownego wytłumaczenia dla zaobserwowanych zjawisk. Przypomina, że mózg potrafi projektować sytuacje albo wprowadzać fałszywe wspomnienia, że sny biorą się z przeżyć i myśli – więc mogą zostać wygenerowane w konsekwencji poświęcania uwagi bliskim. Że czasami podczas odpoczynku i relaksu przychodzą do głowy rozwiązania, których nie daje się znaleźć za sprawą wytężonej pracy umysłowej – i również w ten sposób da się wyjaśnić podpowiedzi z zaświatów. Ale przy tym wszystkim istnieje też rodzaj symbolicznego pocieszenia – zmarli będą żyć w pamięci krewnych tak długo, jak długo ci krewni zechcą. „W kontakcie” to książka o tym, że nie tylko zwolennikom duchów i ezoteryki przydarzać się mogą dziwne sytuacje i przeczucia. Autorka przypomina też o tym, że chociaż dzisiejszym kontaktom ze zmarłymi daleko do oszustw z dawnych seansów spirytystycznych, ludzie wciąż potrzebują wsparcia i przekonania, że po drugiej stronie można dalej funkcjonować – i to w oderwaniu od religii. Uczeni przyglądają się kolejnym tropom i komentarzom, ale nie są jeszcze w stanie na wszystko znaleźć odpowiednich recept – tymczasem spora część ludzi wstydzi się przyznać, że śni o zmarłych lub czeka na sygnał od nich. Jagna Kaczanowska motyw non omnis moriar przekuwa na psychologiczne analizy, uświadamia odbiorcom, że kontakt ze zmarłymi to zjawisko dość powszechne (inna rzecz, że niekoniecznie nagłaśniane). Unika naiwności dzięki nastawieniu na reportaż i na psychologiczne rozważania – to sprawia, że po jej książkę sięgnąć może znacznie większa liczba odbiorców. Pisze tak, żeby zaangażować czytelników – na pierwszym planie stawia ludzkie sprawy, codzienność w obliczu śmierci i konieczność radzenia sobie z traumami. Bywa, że wykorzystuje dość ekstremalne opowieści – jednak nigdy nie przekracza w tej książce granic dobrego smaku. Nie zmusza czytelników, żeby bezkrytycznie przyjmowali jej refleksje, za to zachęca do pielęgnowania wrażliwości. Co ważne - nie tworzy też poradnika (jak sugerowałby podtytuł książki), woli skupić się na przytaczaniu doświadczeń innych (i własnych) i na porównywaniu możliwości, jakie daje przekraczanie granicy światów.
Zaświaty
Już na początku książki „W kontakcie. Jak ułożyć relacje ze zmarłymi, by żyć lepiej” Jagna Kaczanowska podkreśla, że nie zamierza produkować literatury ezoterycznej – i nawet jeśli sama zaczyna wierzyć w możliwość nawiązywania kontaktu z bliskimi, którzy odeszli, to nie będzie się koncentrować na tego typu aspektach. Tworzy natomiast lekturę, która może stanowić pocieszenie dla odbiorców pogrążonych w żałobie – zbiera (dzięki internetowi) opowieści od ludzi chcących podzielić się swoimi historiami. I relacjonuje rozmaite przypadki, w których wiara miesza się z oniryzmem, a dziwne wydarzenia zostają zinterpretowane jako głosy z zaświatów.
Przeważnie rozmówcy próbują przedstawiać siebie jako osoby sceptycznie nastawione do kontaktu ze zmarłymi – nie tworzą teorii spiskowych i nie poszukują jednoznacznych dowodów na swoje racje. Mimo to przydarza im się coś, co trudno wytłumaczyć na drodze rozumowej – i wtedy są w stanie na chwilę uwierzyć. Z reguły sygnały od nieżyjących członków rodzin lub przyjaciół traktują jako pocieszenie – natychmiastowe i cenne, bo skuteczne. I takimi krzepiącymi obrazami chcą się podzielić. Tu nie będzie opowieści o duchach, o zjawach i o przemieszczających się przedmiotach, a sama autorka przeważnie szuka sensownego wytłumaczenia dla zaobserwowanych zjawisk. Przypomina, że mózg potrafi projektować sytuacje albo wprowadzać fałszywe wspomnienia, że sny biorą się z przeżyć i myśli – więc mogą zostać wygenerowane w konsekwencji poświęcania uwagi bliskim. Że czasami podczas odpoczynku i relaksu przychodzą do głowy rozwiązania, których nie daje się znaleźć za sprawą wytężonej pracy umysłowej – i również w ten sposób da się wyjaśnić podpowiedzi z zaświatów. Ale przy tym wszystkim istnieje też rodzaj symbolicznego pocieszenia – zmarli będą żyć w pamięci krewnych tak długo, jak długo ci krewni zechcą. „W kontakcie” to książka o tym, że nie tylko zwolennikom duchów i ezoteryki przydarzać się mogą dziwne sytuacje i przeczucia. Autorka przypomina też o tym, że chociaż dzisiejszym kontaktom ze zmarłymi daleko do oszustw z dawnych seansów spirytystycznych, ludzie wciąż potrzebują wsparcia i przekonania, że po drugiej stronie można dalej funkcjonować – i to w oderwaniu od religii. Uczeni przyglądają się kolejnym tropom i komentarzom, ale nie są jeszcze w stanie na wszystko znaleźć odpowiednich recept – tymczasem spora część ludzi wstydzi się przyznać, że śni o zmarłych lub czeka na sygnał od nich. Jagna Kaczanowska motyw non omnis moriar przekuwa na psychologiczne analizy, uświadamia odbiorcom, że kontakt ze zmarłymi to zjawisko dość powszechne (inna rzecz, że niekoniecznie nagłaśniane). Unika naiwności dzięki nastawieniu na reportaż i na psychologiczne rozważania – to sprawia, że po jej książkę sięgnąć może znacznie większa liczba odbiorców. Pisze tak, żeby zaangażować czytelników – na pierwszym planie stawia ludzkie sprawy, codzienność w obliczu śmierci i konieczność radzenia sobie z traumami. Bywa, że wykorzystuje dość ekstremalne opowieści – jednak nigdy nie przekracza w tej książce granic dobrego smaku. Nie zmusza czytelników, żeby bezkrytycznie przyjmowali jej refleksje, za to zachęca do pielęgnowania wrażliwości. Co ważne - nie tworzy też poradnika (jak sugerowałby podtytuł książki), woli skupić się na przytaczaniu doświadczeń innych (i własnych) i na porównywaniu możliwości, jakie daje przekraczanie granicy światów.
wtorek, 5 listopada 2024
Amy Liptrot: Wygon
Marginesy, Warszawa 2024.
Odwyk
Przeważnie opowieści o wychodzeniu z nałogu są literacko niedopracowane i polegają na prostych zwierzeniach mniej lub bardziej nasyconych sentymentalizmem i poczuciem wdzięczności za nową szansę na życie. U Amy Liptrot jest inaczej – „Wygon” to na wskroś literacka walka o siebie: na pierwszym miejscu autorka stawia jednak nie tyle własne doświadczenia, co wrażliwość, która pomaga w filtrowaniu informacji i zamienianiu ich na tworzywo. Problemy z alkoholem – w gruncie rzeczy trywialne i będące oznaką słabości – zamieniają się tutaj w wyzwanie, potężnego przeciwnika, który jednak może zostać poskromiony w nietypowych okolicznościach. Amy Liptrot zabiera odbiorców ze sobą na Orkady, wyspy u wybrzeży Szkocji. To tutaj dorastała, to tutaj są jej korzenie – i to tutaj ma stoczyć ważną walkę. Dopóki jej nie wygra, nie ma czego szukać w cywilizacji – tam jest już stracona, a pokusy pojawiają się na każdym kroku, uniemożliwiając pracę nad sobą. Orkady to co innego: tutaj trzeba zadbać o siebie i unikać pokus, żeby rodzinne strony nie stały się milczącym świadkiem upadku. Amy Liptrot przedstawia czytelnikom swój dom rodzinny, opowiada historie o najbliższych – z czasów, kiedy jeszcze nie wiedziała, że stanie się więźniem butelki. Zresztą to właśnie powroty w przeszłość okazują się najbardziej oczyszczające i prowadzą w konsekwencji do znalezienia ratunku: autorka porównuje bowiem swoją sytuację do choroby afektywnej dwubiegunowej ojca – schorzenia psychiczne owocują przeplatającymi się okresami manii i depresji (przy czym mania w tych relacjach bywa naprawdę przerażająca i wymaga medycznych interwencji). Skłonność do podobnego widzenia świata dostrzega u siebie sama Amy Liptrot – i to odkrycie stanowi przełom. Pomaga bowiem w zorientowaniu się w przyczynach własnych słabości i w okiełznaniu ich – a to już prosta droga do umiejętnego korzystania z rozmaitych programów odwykowych. Amy Liptrot sceptycznie podchodzi do kwestii religijności w obliczu wychodzenia z alkoholizmu. Nie zamierza się w żaden sposób nawracać ani kierować ku sile wyższej – wie, że to ona jest odpowiedzialna za swój stan i tylko w sobie może pokładać nadzieję na wyjście z niego. Wykonuje olbrzymią pracę nad sobą, żeby tylko się nie poddać i znaleźć metodę uwolnienia się od alkoholizmu. Kiedy już trafia na właściwą drogę, mierzy się z kolejnymi pokusami – relacjonuje czytelnikom, jak skomplikowane może być motywowanie sobie potrzeby sięgnięcia po odrobinę alkoholu (i jak ożywcza w tym przypadku może być świadomość, że na odrobinie się nie skończy). W tej prozie wysokiej próby liczy się nie tylko autoanaliza – Amy Liptrot spaja się z naturą, przenosi do świata znanego w dzieciństwie i w nim szuka schronienia, a jednocześnie odważnie podąża w stronę wyzdrowienia. Nie będzie tu zbyt wiele obrazów upodlenia, chociaż pojedyncze wzmianki na temat imprez z poprzedniego życia mają wstrząsającą moc – za to próba pogodzenia się ze sobą i zaakceptowania nowego stanu rzeczy urzeknie czytelników. „Wygon” to książka literacka, pięknie zaprezentowany motyw walki o siebie.
Odwyk
Przeważnie opowieści o wychodzeniu z nałogu są literacko niedopracowane i polegają na prostych zwierzeniach mniej lub bardziej nasyconych sentymentalizmem i poczuciem wdzięczności za nową szansę na życie. U Amy Liptrot jest inaczej – „Wygon” to na wskroś literacka walka o siebie: na pierwszym miejscu autorka stawia jednak nie tyle własne doświadczenia, co wrażliwość, która pomaga w filtrowaniu informacji i zamienianiu ich na tworzywo. Problemy z alkoholem – w gruncie rzeczy trywialne i będące oznaką słabości – zamieniają się tutaj w wyzwanie, potężnego przeciwnika, który jednak może zostać poskromiony w nietypowych okolicznościach. Amy Liptrot zabiera odbiorców ze sobą na Orkady, wyspy u wybrzeży Szkocji. To tutaj dorastała, to tutaj są jej korzenie – i to tutaj ma stoczyć ważną walkę. Dopóki jej nie wygra, nie ma czego szukać w cywilizacji – tam jest już stracona, a pokusy pojawiają się na każdym kroku, uniemożliwiając pracę nad sobą. Orkady to co innego: tutaj trzeba zadbać o siebie i unikać pokus, żeby rodzinne strony nie stały się milczącym świadkiem upadku. Amy Liptrot przedstawia czytelnikom swój dom rodzinny, opowiada historie o najbliższych – z czasów, kiedy jeszcze nie wiedziała, że stanie się więźniem butelki. Zresztą to właśnie powroty w przeszłość okazują się najbardziej oczyszczające i prowadzą w konsekwencji do znalezienia ratunku: autorka porównuje bowiem swoją sytuację do choroby afektywnej dwubiegunowej ojca – schorzenia psychiczne owocują przeplatającymi się okresami manii i depresji (przy czym mania w tych relacjach bywa naprawdę przerażająca i wymaga medycznych interwencji). Skłonność do podobnego widzenia świata dostrzega u siebie sama Amy Liptrot – i to odkrycie stanowi przełom. Pomaga bowiem w zorientowaniu się w przyczynach własnych słabości i w okiełznaniu ich – a to już prosta droga do umiejętnego korzystania z rozmaitych programów odwykowych. Amy Liptrot sceptycznie podchodzi do kwestii religijności w obliczu wychodzenia z alkoholizmu. Nie zamierza się w żaden sposób nawracać ani kierować ku sile wyższej – wie, że to ona jest odpowiedzialna za swój stan i tylko w sobie może pokładać nadzieję na wyjście z niego. Wykonuje olbrzymią pracę nad sobą, żeby tylko się nie poddać i znaleźć metodę uwolnienia się od alkoholizmu. Kiedy już trafia na właściwą drogę, mierzy się z kolejnymi pokusami – relacjonuje czytelnikom, jak skomplikowane może być motywowanie sobie potrzeby sięgnięcia po odrobinę alkoholu (i jak ożywcza w tym przypadku może być świadomość, że na odrobinie się nie skończy). W tej prozie wysokiej próby liczy się nie tylko autoanaliza – Amy Liptrot spaja się z naturą, przenosi do świata znanego w dzieciństwie i w nim szuka schronienia, a jednocześnie odważnie podąża w stronę wyzdrowienia. Nie będzie tu zbyt wiele obrazów upodlenia, chociaż pojedyncze wzmianki na temat imprez z poprzedniego życia mają wstrząsającą moc – za to próba pogodzenia się ze sobą i zaakceptowania nowego stanu rzeczy urzeknie czytelników. „Wygon” to książka literacka, pięknie zaprezentowany motyw walki o siebie.
poniedziałek, 4 listopada 2024
Maciej Szymanowicz: Kociaki-łobuziaki i mydło brudzidło
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Czystość
Takich lektur potrzeba – Maciej Szymanowicz w tomiku „Kociaki-łobuziaki i mydło brudzidło” przekona do czytania najmłodszych śmiechem i interaktywnym charakterem zadań. Bardzo krótka historia urzeka dowcipem i beztroską – chociaż przesłanie dotyczy tego, żeby się myć. Antybohaterem jest w tym wypadku Bazyl, kotek, który – delikatnie mówiąc – nie dba o higienę. Są na nim mikroby, są paprochy i są „jakieś syfki”, plamy wiadomego i niewiadomego pochodzenia. Jedyne, co mogłoby go ewentualnie przekonać do umycia się, przynajmniej częściowego, to obietnica jazdy na nowiuśkim rowerku. Tylko że Bazyl jest tak brudny, że brudzi mydło – a brudne mydło brudzi wszystko wokół. Wydaje się, że z tej katastrofy nie ma dobrego wyjścia. A przecież rowerek czeka. Koty muszą wymyślić rozwiązanie – i nie ubrudzić się przy okazji, to nie będzie łatwe. Maciej Szymanowicz w prosty sposób i bez prawienia morałów przekonuje wszystkich, żeby nie doprowadzali się do takiego stanu jak Bazyl – nieważne, że sięga po wyolbrzymienia wpadające w absurd, liczy się dobra przygoda i humor. Dzieci zostają tu jednak włączane w zabawę na dwa sposoby. Po pierwsze – przez śledzenie doświadczeń Bazyla i śmiech z bezradności bohaterów skazanych na brud. Po drugie – dzięki poleceniom obecnym na każdej rozkładówce. Czasami trzeba coś potrzeć, czasami przewrócić stronę, a czasami naśladować postać w reakcji. To sprawia, że łatwo będzie wciągnąć maluchy w lekturę i przekonać je do czytania. Nie dość, że dzieje się tu dużo i nie da się przewidzieć kierunku akcji, to jeszcze zadania dla najmłodszych uniemożliwiają utratę koncentracji. Bardzo krótka jest ta historyjka, co pasuje do eksponowania dowcipu. Ponadto Maciej Szymanowicz proponuje szereg wielkoformatowych i bardzo zabawnych ilustracji – warto je uważnie prześledzić, żeby wykryć kolejne przejawy humoru. Żywa, dynamiczna i bardzo barwna akcja znajduje tu swoje odbicie w pomysłowych grafikach – więc tomik nie znudzi się najmłodszym, a jednorazowa lektura z pewnością nie wystarczy. Jest tu mnóstwo rozwiązań, które dzieci lubią, między innymi szereg nieoczekiwanych współbrzmień. Co ciekawe, autor bawi się językiem także w sferze stylistyki – bohaterowie nie rozmawiają językiem literackim, mają swoje „dziwne” naleciałości i upodobania (w obliczu tych zabaw nie przeszkadza zdrabnianie, a to rzadka umiejętność twórców). Koty, które nie lubią się myć, mają swoim przykładem pokazywać dzieciom konsekwencje takich decyzji. Bazyl w pewnym momencie musi porzucić swoje postanowienia – i dopiero wtedy pojawiają się problemy, wcześniej jego brak higieny przeszkadza tylko znajomym, którzy mają się z nim bawić. A to niewystarczający powód do mycia się. Warto jednak zauważyć, że koty – przyjaciele Bazyla – dbają o swoją własność i nie zgadzają się na użytkowanie rowerków przez kogoś, kto natychmiast by je zabrudził. Sposób prowadzenia narracji a także kierunek bajki to coś, co przyciągnie najmłodszych – szybko przekona ich do tych bohaterów i sprawi, że polubią czytanie dla rozrywki.
Czystość
Takich lektur potrzeba – Maciej Szymanowicz w tomiku „Kociaki-łobuziaki i mydło brudzidło” przekona do czytania najmłodszych śmiechem i interaktywnym charakterem zadań. Bardzo krótka historia urzeka dowcipem i beztroską – chociaż przesłanie dotyczy tego, żeby się myć. Antybohaterem jest w tym wypadku Bazyl, kotek, który – delikatnie mówiąc – nie dba o higienę. Są na nim mikroby, są paprochy i są „jakieś syfki”, plamy wiadomego i niewiadomego pochodzenia. Jedyne, co mogłoby go ewentualnie przekonać do umycia się, przynajmniej częściowego, to obietnica jazdy na nowiuśkim rowerku. Tylko że Bazyl jest tak brudny, że brudzi mydło – a brudne mydło brudzi wszystko wokół. Wydaje się, że z tej katastrofy nie ma dobrego wyjścia. A przecież rowerek czeka. Koty muszą wymyślić rozwiązanie – i nie ubrudzić się przy okazji, to nie będzie łatwe. Maciej Szymanowicz w prosty sposób i bez prawienia morałów przekonuje wszystkich, żeby nie doprowadzali się do takiego stanu jak Bazyl – nieważne, że sięga po wyolbrzymienia wpadające w absurd, liczy się dobra przygoda i humor. Dzieci zostają tu jednak włączane w zabawę na dwa sposoby. Po pierwsze – przez śledzenie doświadczeń Bazyla i śmiech z bezradności bohaterów skazanych na brud. Po drugie – dzięki poleceniom obecnym na każdej rozkładówce. Czasami trzeba coś potrzeć, czasami przewrócić stronę, a czasami naśladować postać w reakcji. To sprawia, że łatwo będzie wciągnąć maluchy w lekturę i przekonać je do czytania. Nie dość, że dzieje się tu dużo i nie da się przewidzieć kierunku akcji, to jeszcze zadania dla najmłodszych uniemożliwiają utratę koncentracji. Bardzo krótka jest ta historyjka, co pasuje do eksponowania dowcipu. Ponadto Maciej Szymanowicz proponuje szereg wielkoformatowych i bardzo zabawnych ilustracji – warto je uważnie prześledzić, żeby wykryć kolejne przejawy humoru. Żywa, dynamiczna i bardzo barwna akcja znajduje tu swoje odbicie w pomysłowych grafikach – więc tomik nie znudzi się najmłodszym, a jednorazowa lektura z pewnością nie wystarczy. Jest tu mnóstwo rozwiązań, które dzieci lubią, między innymi szereg nieoczekiwanych współbrzmień. Co ciekawe, autor bawi się językiem także w sferze stylistyki – bohaterowie nie rozmawiają językiem literackim, mają swoje „dziwne” naleciałości i upodobania (w obliczu tych zabaw nie przeszkadza zdrabnianie, a to rzadka umiejętność twórców). Koty, które nie lubią się myć, mają swoim przykładem pokazywać dzieciom konsekwencje takich decyzji. Bazyl w pewnym momencie musi porzucić swoje postanowienia – i dopiero wtedy pojawiają się problemy, wcześniej jego brak higieny przeszkadza tylko znajomym, którzy mają się z nim bawić. A to niewystarczający powód do mycia się. Warto jednak zauważyć, że koty – przyjaciele Bazyla – dbają o swoją własność i nie zgadzają się na użytkowanie rowerków przez kogoś, kto natychmiast by je zabrudził. Sposób prowadzenia narracji a także kierunek bajki to coś, co przyciągnie najmłodszych – szybko przekona ich do tych bohaterów i sprawi, że polubią czytanie dla rozrywki.
niedziela, 3 listopada 2024
Kit Frick: I killed Zoe Spanos
HarperYA, Warszawa 2024.
Migawki z życia
Kit Frick pisze thrillery dla młodzieży (ale spokojnie mogą one przechodzić do literatury rozrywkowej dla dorosłych, nie są ograniczone tylko do young adults) i w „I killed Zoe Spanos” pokazuje, co powstaje z fuzji gatunkowej. Sięga po motyw podkastu, żeby wprowadzić podsumowania i nowe informacje pojawiające się w śledztwie. Amatorskim i prowadzonym przez nastolatkę – ale jednak potężnym. Bo wszyscy uwierzyli, że to Anna zabiła Zoe. Zresztą Anna przyznała się do tego, powiedziała detektywom, jak wyglądały ostatnie chwile młodej kobiety. Teraz siedzi w areszcie, a Martina – nastolatka, która marzy o karierze dziennikarki – stara się poznać prawdę na temat przeszłości. W zdobywanych przez nią informacjach widnieje coraz więcej nieścisłości i pytań, które wskazują, że Anna prawdopodobnie nie miała nic wspólnego ze sprawą Zoe Spanos, co więcej – nie mogła nawet przebywać z nią w chwili śmierci zaginionej.
Kit Frick prowadzi czytelników dwoma torami: sytuacje z czasowych okolic morderstwa (lub nieszczęśliwego wypadku, na razie przecież nic nie wiadomo) relacjonuje Anna. Dziewczyna przyjeżdża do pracy jako opiekunka do dziecka do innego miasta – i wszyscy zwracają uwagę na jej podobieństwo do Zoe. Zoe zniknęła, nikt nie wie, gdzie może się podziewać – a Anna stara się za wszelką cenę uniknąć skojarzeń: zmienia uczesanie i nosi ciemne okulary. Reszta akcji pokazywana jest już przez obiektywnego narratora – Anna nie może brać w niej udziału, bo została aresztowana i zwyczajnie nie ma pojęcia o tym, co rozgrywa się w mieście. Jest jeszcze motyw podkastów prowadzonych przez Martinę: fachowych rozmów i wywiadów, w których bezpośrednio zaangażowani w sprawę dzielą się swoimi wspomnieniami i przemyśleniami. Martina wykorzystuje fragmenty nagrań z telewizyjnych programów i dąży do uzyskania od swoich rozmówców jak najpełniejszej wiedzy. Podkastowy zapis może być swoistym odświeżeniem sposobu prowadzenia narracji – urozmaica fabułę i pozwala na lepsze zrozumienie istoty sprawy.
Martina nie ma do dyspozycji zbyt wielu danych, ale umiejętnie drąży temat. Chłopak Zoe nie zamierza z nią rozmawiać, jego rodzina też jest przeciwna podkastowi – wystarczyłoby oskarżenie Anny, żeby zamknąć przeszłość. O Annę walczy jej przyjaciółka – twierdząca, że dziewczyna wymyśliła sobie bieg wydarzeń i przekonała do niego śledczych, ale w rzeczywistości znajdowała się w zupełnie innym miejscu. Z kolei sama Martina nie może liczyć na własną przyjaciółkę: siostra Zoe utrudnia pracę i zachowuje się, jakby była zazdrosna o czas poświęcany śledztwu. Młodzi ludzie sportretowani w tej powieści wchodzą ze sobą w skomplikowane czasem relacje – i nie zawsze myślą o tym, żeby poznać prawdę na temat Zoe. „I killed Zoe Spanos” to thriller w dobrym gatunku, pomysłowy i angażujący odbiorców. Liczy się tu umiejętne mylenie tropów i prowadzenie akcji tak, by w pewnym momencie odbiorcy przestali wierzyć w logiczne rozwiązanie zagadki. Kit Frick bawi się gatunkami i proponuje ciekawe odchodzenie od standardowych scenariuszy.
Migawki z życia
Kit Frick pisze thrillery dla młodzieży (ale spokojnie mogą one przechodzić do literatury rozrywkowej dla dorosłych, nie są ograniczone tylko do young adults) i w „I killed Zoe Spanos” pokazuje, co powstaje z fuzji gatunkowej. Sięga po motyw podkastu, żeby wprowadzić podsumowania i nowe informacje pojawiające się w śledztwie. Amatorskim i prowadzonym przez nastolatkę – ale jednak potężnym. Bo wszyscy uwierzyli, że to Anna zabiła Zoe. Zresztą Anna przyznała się do tego, powiedziała detektywom, jak wyglądały ostatnie chwile młodej kobiety. Teraz siedzi w areszcie, a Martina – nastolatka, która marzy o karierze dziennikarki – stara się poznać prawdę na temat przeszłości. W zdobywanych przez nią informacjach widnieje coraz więcej nieścisłości i pytań, które wskazują, że Anna prawdopodobnie nie miała nic wspólnego ze sprawą Zoe Spanos, co więcej – nie mogła nawet przebywać z nią w chwili śmierci zaginionej.
Kit Frick prowadzi czytelników dwoma torami: sytuacje z czasowych okolic morderstwa (lub nieszczęśliwego wypadku, na razie przecież nic nie wiadomo) relacjonuje Anna. Dziewczyna przyjeżdża do pracy jako opiekunka do dziecka do innego miasta – i wszyscy zwracają uwagę na jej podobieństwo do Zoe. Zoe zniknęła, nikt nie wie, gdzie może się podziewać – a Anna stara się za wszelką cenę uniknąć skojarzeń: zmienia uczesanie i nosi ciemne okulary. Reszta akcji pokazywana jest już przez obiektywnego narratora – Anna nie może brać w niej udziału, bo została aresztowana i zwyczajnie nie ma pojęcia o tym, co rozgrywa się w mieście. Jest jeszcze motyw podkastów prowadzonych przez Martinę: fachowych rozmów i wywiadów, w których bezpośrednio zaangażowani w sprawę dzielą się swoimi wspomnieniami i przemyśleniami. Martina wykorzystuje fragmenty nagrań z telewizyjnych programów i dąży do uzyskania od swoich rozmówców jak najpełniejszej wiedzy. Podkastowy zapis może być swoistym odświeżeniem sposobu prowadzenia narracji – urozmaica fabułę i pozwala na lepsze zrozumienie istoty sprawy.
Martina nie ma do dyspozycji zbyt wielu danych, ale umiejętnie drąży temat. Chłopak Zoe nie zamierza z nią rozmawiać, jego rodzina też jest przeciwna podkastowi – wystarczyłoby oskarżenie Anny, żeby zamknąć przeszłość. O Annę walczy jej przyjaciółka – twierdząca, że dziewczyna wymyśliła sobie bieg wydarzeń i przekonała do niego śledczych, ale w rzeczywistości znajdowała się w zupełnie innym miejscu. Z kolei sama Martina nie może liczyć na własną przyjaciółkę: siostra Zoe utrudnia pracę i zachowuje się, jakby była zazdrosna o czas poświęcany śledztwu. Młodzi ludzie sportretowani w tej powieści wchodzą ze sobą w skomplikowane czasem relacje – i nie zawsze myślą o tym, żeby poznać prawdę na temat Zoe. „I killed Zoe Spanos” to thriller w dobrym gatunku, pomysłowy i angażujący odbiorców. Liczy się tu umiejętne mylenie tropów i prowadzenie akcji tak, by w pewnym momencie odbiorcy przestali wierzyć w logiczne rozwiązanie zagadki. Kit Frick bawi się gatunkami i proponuje ciekawe odchodzenie od standardowych scenariuszy.
uru-chan: Unordinary
HarperYA, Warszawa 2024.
Siła
Dość zabawnie wypada cenzurowanie wulgaryzmów w mandze, w drugim tomie „Unordinary”, zwłaszcza że chlapanie farbą – jako przedstawianie krwi w obrażeniach bohaterów nie ma tu końca. Mogłoby się wydawać, że szkolne społeczności to rejony walki o władzę, ale walki psychologicznej – jednak bohaterowie przekonują się, że nic nie jest proste i czasami trzeba mierzyć się z własnymi lękami, ale dużo częściej – stawać do prawdziwych bitew z ostrą bronią. Uru-chan buduje opowieść osnutą na rozwarstwieniu klasowym, są tu przedstawiciele klasy wyższej – w szkole Wellston High jest ich mnóstwo – ale są też „zera”, ludzie, którzy starają się przemykać niepostrzeżenie i nie szukać kontaktu z innymi, a jeśli już zostaną zmuszeni do interakcji – to zwykle korzą się przed innymi uczniami. Ale niektórzy, żeby zapewnić sobie przetrwanie, udają kogoś, kim nie są.
Aktualnie Seraphina odbywa karę – nie wolno jej chodzić do szkoły. Z kolei John, który na lekcjach się pojawia, udaje, że należy do zer – tyle tylko, że ktoś domyśla się mistyfikacji i postanawia jej zapobiec. Intrygi nakładają się na siebie i prowadzą do konfrontacji, która wykracza daleko poza młodzieżowe przygody: tu rany są poważne, podobnie zresztą jak i same walki – ale też uru-chan stawia na bohaterów obdarzonych nadprzyrodzonymi mocami właśnie po to, żeby w odpowiednim momencie wprowadzić na scenę uzdrowicieli lub zwyczajnie ocalać, a nie pozbawiać życia kolejnych uczniów. Wellston High nie jest tu nawet areną potyczek – żeby rozprawić się z przeciwnikiem, można go wywieźć daleko, tak, żeby miał mniejszą szansę na ratunek ze strony kogoś znajomego. Tu każdy prowadzi własną grę, każdy jest bezwzględny i pozbawiony jakichkolwiek empatycznych odruchów. Liczy się tylko stawianie na swoim i niszczenie tych, którzy mogliby zaburzyć ogólnie przyjęty ład. „Unordinary” to manga, w której dynamika momentami przesłania treść – chodzi o to, żeby działo się wszystko błyskawicznie i żeby akcja przybierała ekstremalne rozmiary, zwłaszcza kiedy dochodzi do walk. Nikomu nie można tu ufać, a najlepiej nie przyznawać się też do własnych celów – chociaż kto pojawi się na celowniku trzęsących szkołą grup, ten i tak nie będzie miał wyjścia – demaskacja oznacza tu kolejną brutalną walkę.
„Unordinary” jako komiks dla fanów mangi ucieka od przesłodzonych wizji i infantylizmu, uru-chan szuka sposobu na to, żeby nasycić komiks przemocą i strachem – i w ten sposób trafić do młodych czytelników. Dzięki retrospekcjom można się przekonać naocznie, jak zmieniają się bohaterowie skazani na odgórne porządki. Ale kształtowanie kadrów polega tu w dużej mierze na portretowaniu postaci i sygnalizowaniu ich emocji w mimice, rzadko kiedy obrazki wypełniane są elementami drugiego planu – nie ma czasu na śledzenie detali, kiedy bohaterowie muszą walczyć na śmierć i życie. Jednak wyniesienie szkolnych konfliktów na poziom serialu sensacyjnego z domieszką fantasy nie wszystkich przekona – trzeba będzie wziąć poprawkę na niewytłumaczalny czasem rozmach w budowaniu konsekwencji łamania szkolnych zasad.
Siła
Dość zabawnie wypada cenzurowanie wulgaryzmów w mandze, w drugim tomie „Unordinary”, zwłaszcza że chlapanie farbą – jako przedstawianie krwi w obrażeniach bohaterów nie ma tu końca. Mogłoby się wydawać, że szkolne społeczności to rejony walki o władzę, ale walki psychologicznej – jednak bohaterowie przekonują się, że nic nie jest proste i czasami trzeba mierzyć się z własnymi lękami, ale dużo częściej – stawać do prawdziwych bitew z ostrą bronią. Uru-chan buduje opowieść osnutą na rozwarstwieniu klasowym, są tu przedstawiciele klasy wyższej – w szkole Wellston High jest ich mnóstwo – ale są też „zera”, ludzie, którzy starają się przemykać niepostrzeżenie i nie szukać kontaktu z innymi, a jeśli już zostaną zmuszeni do interakcji – to zwykle korzą się przed innymi uczniami. Ale niektórzy, żeby zapewnić sobie przetrwanie, udają kogoś, kim nie są.
Aktualnie Seraphina odbywa karę – nie wolno jej chodzić do szkoły. Z kolei John, który na lekcjach się pojawia, udaje, że należy do zer – tyle tylko, że ktoś domyśla się mistyfikacji i postanawia jej zapobiec. Intrygi nakładają się na siebie i prowadzą do konfrontacji, która wykracza daleko poza młodzieżowe przygody: tu rany są poważne, podobnie zresztą jak i same walki – ale też uru-chan stawia na bohaterów obdarzonych nadprzyrodzonymi mocami właśnie po to, żeby w odpowiednim momencie wprowadzić na scenę uzdrowicieli lub zwyczajnie ocalać, a nie pozbawiać życia kolejnych uczniów. Wellston High nie jest tu nawet areną potyczek – żeby rozprawić się z przeciwnikiem, można go wywieźć daleko, tak, żeby miał mniejszą szansę na ratunek ze strony kogoś znajomego. Tu każdy prowadzi własną grę, każdy jest bezwzględny i pozbawiony jakichkolwiek empatycznych odruchów. Liczy się tylko stawianie na swoim i niszczenie tych, którzy mogliby zaburzyć ogólnie przyjęty ład. „Unordinary” to manga, w której dynamika momentami przesłania treść – chodzi o to, żeby działo się wszystko błyskawicznie i żeby akcja przybierała ekstremalne rozmiary, zwłaszcza kiedy dochodzi do walk. Nikomu nie można tu ufać, a najlepiej nie przyznawać się też do własnych celów – chociaż kto pojawi się na celowniku trzęsących szkołą grup, ten i tak nie będzie miał wyjścia – demaskacja oznacza tu kolejną brutalną walkę.
„Unordinary” jako komiks dla fanów mangi ucieka od przesłodzonych wizji i infantylizmu, uru-chan szuka sposobu na to, żeby nasycić komiks przemocą i strachem – i w ten sposób trafić do młodych czytelników. Dzięki retrospekcjom można się przekonać naocznie, jak zmieniają się bohaterowie skazani na odgórne porządki. Ale kształtowanie kadrów polega tu w dużej mierze na portretowaniu postaci i sygnalizowaniu ich emocji w mimice, rzadko kiedy obrazki wypełniane są elementami drugiego planu – nie ma czasu na śledzenie detali, kiedy bohaterowie muszą walczyć na śmierć i życie. Jednak wyniesienie szkolnych konfliktów na poziom serialu sensacyjnego z domieszką fantasy nie wszystkich przekona – trzeba będzie wziąć poprawkę na niewytłumaczalny czasem rozmach w budowaniu konsekwencji łamania szkolnych zasad.
sobota, 2 listopada 2024
Åsa Gilland: Jak różnie mieszkamy
HarperKids, Warszawa 2024.
Wizyty
Åsa Gilland proponuje małym odbiorcom przegląd co bardziej interesujących miejsc, w jakich mogą mieszkać ludzie. Wybór oczywiście jest subiektywny i podyktowany objętością picture booka, ale wystarcza, żeby „Jak różnie mieszkamy” spotkało się z wielkim zaciekawieniem maluchów, które mogą zostać zabrane do domów przez swoich rówieśników z różnych stron świata. Chociaż niekoniecznie są to domy reprezentatywne dla danego kraju (Polska jest tu przedstawiana za sprawą falowca), to można się zorientować, jak różne są miejsca do życia – i jak bardzo zależą czasami od warunków klimatycznych czy możliwości budowania na konkretnym terenie. I tak dzieci przekonają się, czym jest chata honai a czym hanok, sprawdzą, czy można mieszkać w bloku, do którego wjeżdża pociąg, porównają dom w skale, barkę i jurtę. Pojawią się tu też tematy, które prowadzą do społecznych dyskusji i analiz – obóz dla uchodźców i slumsy. Ale oprócz tego także nowoczesne domy ekologiczne, apartamenty w wieżowcach, domy pod miastem… propozycji jest sporo (chociaż oczywiście nie wyczerpują tematu mieszkań w różnych miejscach i w różnych stronach świata).
Za każdym razem przewodnikiem po domu staje się jego mieszkaniec – dziecko. Dziecko wita się z odbiorcą i w kilku słowach przedstawia (na przykład, mówiąc, z kim mieszka – co jest również wstępem do możliwości pokazania małemu odbiorcy, jak różne są dzisiaj rodziny). W ramach tej prezentacji pojawiają się jeszcze wzmianki o odległościach (dystansach do szkoły czy pracy lub środkach transportu wykorzystywanych najczęściej). Na rozkładówce poświęconej wybranemu domowi widnieje spory obrazek – i reszta wyjaśnień to jednoakapitowe komentarze porozrzucane po stronach tak, żeby dzieci samodzielnie wybierały sobie kolejność poznawania faktów i żeby mogły przyglądać się kolejnym częściom ilustracji. Tu w komentarzach odbiorcy otrzymują między innymi ciekawostki na temat wielkości pokojów lub jakości podwórka, bliskości do innych kolegów, miejsc, w których robi się zakupy. Mali bohaterowie dzielą się z czytelnikami także prostymi marzeniami – mówią, kim chcieliby zostać w przyszłości, dlaczego pilnie się uczą, albo – czy mogą korzystać z komputera w domu, czy w tym celu muszą zostawać w szkole. Są tu dzieci pokazujące specyfikę różnych kultur, jest to więc także sposób na oswajanie odbiorców z odmiennością i na przygotowywanie ich na poznawanie różnorodności świata. Tak stworzona książka uczy otwartości na innych i rozbudza ciekawość w kwestii stylów życia. Każdy z bohaterów daje się na swój sposób polubić i przez inne zagadnienia można go poznawać – a to dla czytelników ważne. Bywa, że odbiorcy będą odwiedzać miejsca swojskie i kojarzone z własnymi domami (tu da się łatwo porównywać jakość mieszkania), ale są też i rejony egzotyczne, zaskakujące i dziwne – i to one mogą najbardziej przyciągać odbiorców, uświadamiając im, jak wiele wiadomości czeka na odkrycie. „Jak różnie mieszkamy” to publikacja, która spodoba się najmłodszym odbiorcom. Nie jest to bajka, ale jak bajka brzmi za sprawą oryginalnych prezentacji i nadawania przewodnikom urozmaiconych cech.
Wizyty
Åsa Gilland proponuje małym odbiorcom przegląd co bardziej interesujących miejsc, w jakich mogą mieszkać ludzie. Wybór oczywiście jest subiektywny i podyktowany objętością picture booka, ale wystarcza, żeby „Jak różnie mieszkamy” spotkało się z wielkim zaciekawieniem maluchów, które mogą zostać zabrane do domów przez swoich rówieśników z różnych stron świata. Chociaż niekoniecznie są to domy reprezentatywne dla danego kraju (Polska jest tu przedstawiana za sprawą falowca), to można się zorientować, jak różne są miejsca do życia – i jak bardzo zależą czasami od warunków klimatycznych czy możliwości budowania na konkretnym terenie. I tak dzieci przekonają się, czym jest chata honai a czym hanok, sprawdzą, czy można mieszkać w bloku, do którego wjeżdża pociąg, porównają dom w skale, barkę i jurtę. Pojawią się tu też tematy, które prowadzą do społecznych dyskusji i analiz – obóz dla uchodźców i slumsy. Ale oprócz tego także nowoczesne domy ekologiczne, apartamenty w wieżowcach, domy pod miastem… propozycji jest sporo (chociaż oczywiście nie wyczerpują tematu mieszkań w różnych miejscach i w różnych stronach świata).
Za każdym razem przewodnikiem po domu staje się jego mieszkaniec – dziecko. Dziecko wita się z odbiorcą i w kilku słowach przedstawia (na przykład, mówiąc, z kim mieszka – co jest również wstępem do możliwości pokazania małemu odbiorcy, jak różne są dzisiaj rodziny). W ramach tej prezentacji pojawiają się jeszcze wzmianki o odległościach (dystansach do szkoły czy pracy lub środkach transportu wykorzystywanych najczęściej). Na rozkładówce poświęconej wybranemu domowi widnieje spory obrazek – i reszta wyjaśnień to jednoakapitowe komentarze porozrzucane po stronach tak, żeby dzieci samodzielnie wybierały sobie kolejność poznawania faktów i żeby mogły przyglądać się kolejnym częściom ilustracji. Tu w komentarzach odbiorcy otrzymują między innymi ciekawostki na temat wielkości pokojów lub jakości podwórka, bliskości do innych kolegów, miejsc, w których robi się zakupy. Mali bohaterowie dzielą się z czytelnikami także prostymi marzeniami – mówią, kim chcieliby zostać w przyszłości, dlaczego pilnie się uczą, albo – czy mogą korzystać z komputera w domu, czy w tym celu muszą zostawać w szkole. Są tu dzieci pokazujące specyfikę różnych kultur, jest to więc także sposób na oswajanie odbiorców z odmiennością i na przygotowywanie ich na poznawanie różnorodności świata. Tak stworzona książka uczy otwartości na innych i rozbudza ciekawość w kwestii stylów życia. Każdy z bohaterów daje się na swój sposób polubić i przez inne zagadnienia można go poznawać – a to dla czytelników ważne. Bywa, że odbiorcy będą odwiedzać miejsca swojskie i kojarzone z własnymi domami (tu da się łatwo porównywać jakość mieszkania), ale są też i rejony egzotyczne, zaskakujące i dziwne – i to one mogą najbardziej przyciągać odbiorców, uświadamiając im, jak wiele wiadomości czeka na odkrycie. „Jak różnie mieszkamy” to publikacja, która spodoba się najmłodszym odbiorcom. Nie jest to bajka, ale jak bajka brzmi za sprawą oryginalnych prezentacji i nadawania przewodnikom urozmaiconych cech.
piątek, 1 listopada 2024
Emily Hawkins: Atlas zaświatów. Przewodnik po podziemnych, ziemskich i niebieskich królestwach zmarłych
Kropka, Warszawa 2024.
Wiara
Zamiast dyskusji na temat Halloween można przyjrzeć się pomysłom społeczeństw, kultur i religii na życie pozagrobowe. „Atlas zaświatów. Przewodnik po podziemnych, ziemskich i niebieskich królestwach zmarłych” to picture book edukacyjny dla dzieci, które chciałyby się dowiedzieć czegoś na temat owoców zbiorowej wyobraźni – i próbują odkrywać świat przez pryzmat opinii na temat życia po życiu. Nie ma tu oczywiście rozbudowanych wyjaśnień, wszystko sprowadza się do akapitowych komentarzy, które pomagają zorientować się w specyfice opowieści – i pozwolą na samodzielne poszukiwania. Atlas został podzielony na kontynenty – w ich ramach pojawiają się kolejne ciekawostki, legendy, mity, podania, wierzenia itp. – które mogą zainspirować albo rozbawić, a czasem też zafascynować. Dzieci odwiedzą tutaj i starożytną Grecję, i komnatę wikingów, rajski ogród z mitów słowiańskich, ale też prześledzą opowieści afrykańskie, podziemne królestwa z Azji, odkrycia archeologiczne, różne drogi do nieba, sposoby kontaktowania się z duchami (albo samą codzienność duchów), szereg niekojarzonych powszechnie mitologii. Za każdym razem wyznacznikiem opowieści staje się miejsce na mapie – konkretne i w miarę łatwe do określenia (czasem dość rozległe). Owo miejsce zyskuje wprowadzenie – żeby odbiorcy szybko mogli się zorientować, jaki temat w związku z nim został wybrany (nie ma w atlasie możliwości prezentowania rozbudowanych studiów nad wierzeniami, trzeba więc wybrać ciekawostki i to, co nie odstraszy dzieci, za to wpłynie na ich wyobraźnię). Krótkie akapity to przestrzeń do przedstawiania kolejnych pomysłów z danego obszaru kulturowego czy religijnego – przy czym Emily Hawkins nie próbuje w żaden sposób wartościować prezentowanych informacji, stawia na proste komunikaty i ciekawostki przekazywane dzieciom. Część wyjaśnień przenosi na grafiki i podpisy do ilustracji, część przedstawia w formie doklejanych notatek na stronach – tak, żeby nie zmęczyć dzieci dużymi blokami tekstu, a pozwolić im samodzielnie wybierać kierunek lektury. Czasem wprowadza dodatkowe wiadomości na temat różnic w wierzeniach – ale to już dla porównania zestawu odkryć. Okazuje się dzięki tej lekturze, że przekonania co do życia pozagrobowego mogą być bardzo barwne i zróżnicowane, zawsze znajdzie się coś, co uatrakcyjnia przejście na drugą stronę. Atlas staje się też pretekstem do opisywania zwyczajów związanych z pożegnaniem zmarłego – od czasu do czasu pojawiają się tu i takie informacje. Picture book dużych rozmiarów jest lekturą ciekawą i wartościową nie tylko dla najmłodszych – uświadamia odbiorcom, że każda kultura wypracowuje sobie własne sposoby na oswajanie lęku przed śmiercią. Taka książka sprawdzi się, kiedy ktoś ma zamiar zastanawiać się nad zaświatami i perspektywami człowieka – nakłania do refleksji i przypomina o kruchości życia – ale jest też zestawem bardzo barwnych i anegdotycznych komentarzy dotyczących wykreowanych przez społeczeństwa krain. Jest tu zadziwiająco dużo tekstu do czytania – i mnóstwo wiadomości upakowanych w esencjonalnych notatkach. „Atlas zaświatów” to sposób na wyrwanie się z zamkniętego kręgu dyskusji o prymacie którejkolwiek religii (lub jakiegokolwiek zwyczaju): uświadamia odbiorcom, że niezależnie od miejsca na świecie ludzie potrzebują wiary w to, że po śmierci czeka ich dalsza egzystencja.
Wiara
Zamiast dyskusji na temat Halloween można przyjrzeć się pomysłom społeczeństw, kultur i religii na życie pozagrobowe. „Atlas zaświatów. Przewodnik po podziemnych, ziemskich i niebieskich królestwach zmarłych” to picture book edukacyjny dla dzieci, które chciałyby się dowiedzieć czegoś na temat owoców zbiorowej wyobraźni – i próbują odkrywać świat przez pryzmat opinii na temat życia po życiu. Nie ma tu oczywiście rozbudowanych wyjaśnień, wszystko sprowadza się do akapitowych komentarzy, które pomagają zorientować się w specyfice opowieści – i pozwolą na samodzielne poszukiwania. Atlas został podzielony na kontynenty – w ich ramach pojawiają się kolejne ciekawostki, legendy, mity, podania, wierzenia itp. – które mogą zainspirować albo rozbawić, a czasem też zafascynować. Dzieci odwiedzą tutaj i starożytną Grecję, i komnatę wikingów, rajski ogród z mitów słowiańskich, ale też prześledzą opowieści afrykańskie, podziemne królestwa z Azji, odkrycia archeologiczne, różne drogi do nieba, sposoby kontaktowania się z duchami (albo samą codzienność duchów), szereg niekojarzonych powszechnie mitologii. Za każdym razem wyznacznikiem opowieści staje się miejsce na mapie – konkretne i w miarę łatwe do określenia (czasem dość rozległe). Owo miejsce zyskuje wprowadzenie – żeby odbiorcy szybko mogli się zorientować, jaki temat w związku z nim został wybrany (nie ma w atlasie możliwości prezentowania rozbudowanych studiów nad wierzeniami, trzeba więc wybrać ciekawostki i to, co nie odstraszy dzieci, za to wpłynie na ich wyobraźnię). Krótkie akapity to przestrzeń do przedstawiania kolejnych pomysłów z danego obszaru kulturowego czy religijnego – przy czym Emily Hawkins nie próbuje w żaden sposób wartościować prezentowanych informacji, stawia na proste komunikaty i ciekawostki przekazywane dzieciom. Część wyjaśnień przenosi na grafiki i podpisy do ilustracji, część przedstawia w formie doklejanych notatek na stronach – tak, żeby nie zmęczyć dzieci dużymi blokami tekstu, a pozwolić im samodzielnie wybierać kierunek lektury. Czasem wprowadza dodatkowe wiadomości na temat różnic w wierzeniach – ale to już dla porównania zestawu odkryć. Okazuje się dzięki tej lekturze, że przekonania co do życia pozagrobowego mogą być bardzo barwne i zróżnicowane, zawsze znajdzie się coś, co uatrakcyjnia przejście na drugą stronę. Atlas staje się też pretekstem do opisywania zwyczajów związanych z pożegnaniem zmarłego – od czasu do czasu pojawiają się tu i takie informacje. Picture book dużych rozmiarów jest lekturą ciekawą i wartościową nie tylko dla najmłodszych – uświadamia odbiorcom, że każda kultura wypracowuje sobie własne sposoby na oswajanie lęku przed śmiercią. Taka książka sprawdzi się, kiedy ktoś ma zamiar zastanawiać się nad zaświatami i perspektywami człowieka – nakłania do refleksji i przypomina o kruchości życia – ale jest też zestawem bardzo barwnych i anegdotycznych komentarzy dotyczących wykreowanych przez społeczeństwa krain. Jest tu zadziwiająco dużo tekstu do czytania – i mnóstwo wiadomości upakowanych w esencjonalnych notatkach. „Atlas zaświatów” to sposób na wyrwanie się z zamkniętego kręgu dyskusji o prymacie którejkolwiek religii (lub jakiegokolwiek zwyczaju): uświadamia odbiorcom, że niezależnie od miejsca na świecie ludzie potrzebują wiary w to, że po śmierci czeka ich dalsza egzystencja.
czwartek, 31 października 2024
Mia Cassany: Straszydła. Potwory i upiory z kultowych horrorów
Kropka, Warszawa 2024.
Ściąga
To tom przygotowany z myślą o Halloween, ale nadaje się jako kulturowa ciekawostka i to nie tylko dla dzieci, które lubią się bać. "Straszydła. Potwory i upiory z kultowych horrorów" to nic innego jak przegląd owoców ludzkiej wyobraźni. Mia Cassany koncentruje się na istotach, które już wkradły się do zbiorowej świadomości i istnieją także jako kulturowe odnośniki - więc ta lektura pomoże zrozumieć część skojarzeń i inspiracji. Wśród stworów i potworów inspirujących znalazły się między innymi wilkołaki, hrabia Drakula i wampiry, Frankenstein, mumie (jako stwory ożywające po śmierci i zaludniające horrory, nie jako efekt działań w starożytnym Egipcie), wiedźmy, upiór w operze, Kraken, Minotaur, Wendigo czy Meduza. Za każdym razem dzieci otrzymują krótki komentarz do wybranej postaci (ewentualnie bardzo prosty zarys fabuły) oraz zbiór ciekawostek związanych z wierzeniami lub legendami. Takie podsumowanie pomaga szybko zorientować się w przestrzeni istot z horrorów - ale nie budzi strachu, chociaż pojawiają się w książce co pewien czas przypomnienia, że prezentowane są tu postacie z wyobraźni, nieistniejące w zwykłym życiu.
"Straszydła"to wielkoformatowa książka, która ma wartość edukacyjną (trzeba poznawać omawiane tu tematy, żeby umieć poruszać się w przestrzeni kulturowej), ale i rozrywkową - bo przywraca dzieciom możliwość przeżywania zdrowego strachu w niewielkiej dawce. Mia Cassany oswaja z bohaterami horrorów, ale tylko z tymi, z którymi dzieci mogą się zetknąć - nie będzie tu stworzeń z popkultury, jedynie te z tradycji, oswojone i wręcz zwyczajne, przynajmniej z perspektywy dorosłych. Dla dzieci wciąż mogą być one odkrywcze. Co ważne, Mia Cassay nie proponuje pełnego omówienia każdej z istot - poprzestaje na naszkicowaniu sylwetki, wrzuceniu kilku zaledwie wyznaczników - tak, żeby dzieci wiedziały, jak poruszać się po świecie horrorów i nauczyły się odczytywać kody kulturowe. Taka publikacja pozwoli też na uruchamianie wyobraźni i na budzenie zainteresowania literackimi pomysłami. A ponieważ "Straszydła" to duży picture book - liczą się tu również ilustracje, które pomagają w nauce rozpoznawania stworów. "Straszydła" to proste podsumowanie istot charakterystycznych dla zbiorowej świadomości, przenoszących ukryte lęki i będących wentylem bezpieczeństwa dla ludzi. Mia Cassany nie zamierza dzieci straszyć ani męczyć zbyt poważnymi podsumowaniami - dba o to, żeby lektura była ciekawa i żeby odbiorcy mieli radość z odkrywania kolejnych postaci. Nie trzeba tej publikacji czytać linearnie, można wybierać sobie konkretnych bohaterów i przyglądać się im oraz ich inspiracjom - ale dzieci z ciekawości mogą prześledzić całość i sprawdzić, co inspirowało twórców lub jakie lęki przenosili na swoich bohaterów. To dobre wprowadzenie do opowieści popkulturowych i do późniejszych poszukiwań konkretnych treści. A ponieważ przeszczepionego na polski grunt Halloween nie da się usunąć z zabaw dzieciaków - można dzieciom pokazać źródła strasznych przebrań i wykorzystać zainteresowanie popularnymi rozrywkami do krzewienia wiedzy.
Ściąga
To tom przygotowany z myślą o Halloween, ale nadaje się jako kulturowa ciekawostka i to nie tylko dla dzieci, które lubią się bać. "Straszydła. Potwory i upiory z kultowych horrorów" to nic innego jak przegląd owoców ludzkiej wyobraźni. Mia Cassany koncentruje się na istotach, które już wkradły się do zbiorowej świadomości i istnieją także jako kulturowe odnośniki - więc ta lektura pomoże zrozumieć część skojarzeń i inspiracji. Wśród stworów i potworów inspirujących znalazły się między innymi wilkołaki, hrabia Drakula i wampiry, Frankenstein, mumie (jako stwory ożywające po śmierci i zaludniające horrory, nie jako efekt działań w starożytnym Egipcie), wiedźmy, upiór w operze, Kraken, Minotaur, Wendigo czy Meduza. Za każdym razem dzieci otrzymują krótki komentarz do wybranej postaci (ewentualnie bardzo prosty zarys fabuły) oraz zbiór ciekawostek związanych z wierzeniami lub legendami. Takie podsumowanie pomaga szybko zorientować się w przestrzeni istot z horrorów - ale nie budzi strachu, chociaż pojawiają się w książce co pewien czas przypomnienia, że prezentowane są tu postacie z wyobraźni, nieistniejące w zwykłym życiu.
"Straszydła"to wielkoformatowa książka, która ma wartość edukacyjną (trzeba poznawać omawiane tu tematy, żeby umieć poruszać się w przestrzeni kulturowej), ale i rozrywkową - bo przywraca dzieciom możliwość przeżywania zdrowego strachu w niewielkiej dawce. Mia Cassany oswaja z bohaterami horrorów, ale tylko z tymi, z którymi dzieci mogą się zetknąć - nie będzie tu stworzeń z popkultury, jedynie te z tradycji, oswojone i wręcz zwyczajne, przynajmniej z perspektywy dorosłych. Dla dzieci wciąż mogą być one odkrywcze. Co ważne, Mia Cassay nie proponuje pełnego omówienia każdej z istot - poprzestaje na naszkicowaniu sylwetki, wrzuceniu kilku zaledwie wyznaczników - tak, żeby dzieci wiedziały, jak poruszać się po świecie horrorów i nauczyły się odczytywać kody kulturowe. Taka publikacja pozwoli też na uruchamianie wyobraźni i na budzenie zainteresowania literackimi pomysłami. A ponieważ "Straszydła" to duży picture book - liczą się tu również ilustracje, które pomagają w nauce rozpoznawania stworów. "Straszydła" to proste podsumowanie istot charakterystycznych dla zbiorowej świadomości, przenoszących ukryte lęki i będących wentylem bezpieczeństwa dla ludzi. Mia Cassany nie zamierza dzieci straszyć ani męczyć zbyt poważnymi podsumowaniami - dba o to, żeby lektura była ciekawa i żeby odbiorcy mieli radość z odkrywania kolejnych postaci. Nie trzeba tej publikacji czytać linearnie, można wybierać sobie konkretnych bohaterów i przyglądać się im oraz ich inspiracjom - ale dzieci z ciekawości mogą prześledzić całość i sprawdzić, co inspirowało twórców lub jakie lęki przenosili na swoich bohaterów. To dobre wprowadzenie do opowieści popkulturowych i do późniejszych poszukiwań konkretnych treści. A ponieważ przeszczepionego na polski grunt Halloween nie da się usunąć z zabaw dzieciaków - można dzieciom pokazać źródła strasznych przebrań i wykorzystać zainteresowanie popularnymi rozrywkami do krzewienia wiedzy.
środa, 30 października 2024
Magdalena Kordel: Wilczy Dwór. Córka wiatrów
Znak, Kraków 2023.
Schronienie
Mit założycielski Wilczego Dworu – jako miejsca, w którym ocalenie znajdą potrzebujący – jest ładny i baśniowy, działa na wyobraźnię i pokazuje, że Magdalena Kordel nie będzie się bała mocnych rozwiązań. Zresztą w akcji, w której bliską przeszłością jest powstanie listopadowe, a na porządku dziennym strzelanie się w pojedynkach nie może być mowy o nijakości akcji. W pierwszym tomie cyklu Wilczy Dwór autorka przedstawia czytelniczkom pewien dworek i jego właścicielkę, silną, dumną i niezależną Konstancję. Konstancja wie doskonale, co robić, żeby wszyscy w jej majątku mieli się dobrze – a przynajmniej ma nadzieję, że ludzie darzą ją zaufaniem i w razie problemów wiedzą, że mogą się do niej zwrócić. Ale nawet tak mądra i dobra pani nie ma dostępu do wszystkich wiadomości – zwłaszcza kiedy za intrygi przeciwko niej bierze się nieuwzględniający praw kobiet rządca. Do Wilczego Dworu przybywają ludzie, którzy odegrali ważną rolę w przeszłości Konstancji – ale najbardziej istotna jest teraźniejszość. Trzeba być czujnym i w porę odeprzeć ewentualne ataki. Szykuje się potężne starcie – i nawet spryt niewiele pomoże, gdy w grę wchodzi pojedynek na pistolety.
Jednak ponieważ Magdalena Kordel buduje w Wilczym Dworze azyl dla wszystkich, stawia na silne rządy kobiet. Konstancja prowadzi majątek pewną ręką, a wspierana jest przez prawdziwą przyjaciółkę, ochmistrzynię Pelasię. Każda z pań ma swoje sposoby na rozwiązanie niewygodnych problemów, każda też wie, kiedy zareagować. Znajomość męskiej natury pozwala im na omijanie pułapek – i przy takim przygotowaniu mowy być nie może o klęskach. Co złe – to już zdążyło się wydarzyć, teraz pora na reperowanie świata. Przynajmniej w założeniu. Magdalena Kordel stawia na akcję mocno zakorzenioną w przeszłości – ale losy ludzi czy emocje nimi targające są uniwersalne. I to powód sukcesu, książka spodoba się fankom powieści historycznych i obyczajowych – tu nie ma zbyt wiele krwawych rozwiązań, znacznie częściej do gry wkracza humor i niespodzianki. Autorka wie, jak zaskakiwać czytelniczki i jak proponować im świat, który już nie istnieje – a jednak przyciąga i nie pozwala się odsunąć. W Wilczym Dworze rozgrywają się różne niemożliwe dzisiaj sceny – ale nie znaczy to, że czytelniczki mają do czynienia z lekturą archaiczną. „Córka wiatrów” to pierwsza część tego cyklu – i Magdalena Kordel udowadnia tu, że ma sporo do powiedzenia, jeśli chodzi o budowanie obyczajowości z dawnych czasów. Funduje czytelniczkom emocjonalną podróż w przeszłość, wypełnioną nietypowymi i bardziej dzisiaj zrozumiałymi pomysłami. Jedno jest pewne – w Wilczym Dworze schronienie mogą zyskać ci, którzy go najbardziej potrzebują i którzy nie mają dokąd uciec przed ponurą rzeczywistością. A kobiety, które rządzą, wcale nie muszą potwierdzać stereotypów o słabej płci – potrafią wykorzystywać spryt, wiedzę i umiejętności niekoniecznie dyplomatyczne – żeby zaszantażować swoich przeciwników. I ze względu na silne kobiece charaktery ta książka może się bardzo odbiorczyniom podobać.
Schronienie
Mit założycielski Wilczego Dworu – jako miejsca, w którym ocalenie znajdą potrzebujący – jest ładny i baśniowy, działa na wyobraźnię i pokazuje, że Magdalena Kordel nie będzie się bała mocnych rozwiązań. Zresztą w akcji, w której bliską przeszłością jest powstanie listopadowe, a na porządku dziennym strzelanie się w pojedynkach nie może być mowy o nijakości akcji. W pierwszym tomie cyklu Wilczy Dwór autorka przedstawia czytelniczkom pewien dworek i jego właścicielkę, silną, dumną i niezależną Konstancję. Konstancja wie doskonale, co robić, żeby wszyscy w jej majątku mieli się dobrze – a przynajmniej ma nadzieję, że ludzie darzą ją zaufaniem i w razie problemów wiedzą, że mogą się do niej zwrócić. Ale nawet tak mądra i dobra pani nie ma dostępu do wszystkich wiadomości – zwłaszcza kiedy za intrygi przeciwko niej bierze się nieuwzględniający praw kobiet rządca. Do Wilczego Dworu przybywają ludzie, którzy odegrali ważną rolę w przeszłości Konstancji – ale najbardziej istotna jest teraźniejszość. Trzeba być czujnym i w porę odeprzeć ewentualne ataki. Szykuje się potężne starcie – i nawet spryt niewiele pomoże, gdy w grę wchodzi pojedynek na pistolety.
Jednak ponieważ Magdalena Kordel buduje w Wilczym Dworze azyl dla wszystkich, stawia na silne rządy kobiet. Konstancja prowadzi majątek pewną ręką, a wspierana jest przez prawdziwą przyjaciółkę, ochmistrzynię Pelasię. Każda z pań ma swoje sposoby na rozwiązanie niewygodnych problemów, każda też wie, kiedy zareagować. Znajomość męskiej natury pozwala im na omijanie pułapek – i przy takim przygotowaniu mowy być nie może o klęskach. Co złe – to już zdążyło się wydarzyć, teraz pora na reperowanie świata. Przynajmniej w założeniu. Magdalena Kordel stawia na akcję mocno zakorzenioną w przeszłości – ale losy ludzi czy emocje nimi targające są uniwersalne. I to powód sukcesu, książka spodoba się fankom powieści historycznych i obyczajowych – tu nie ma zbyt wiele krwawych rozwiązań, znacznie częściej do gry wkracza humor i niespodzianki. Autorka wie, jak zaskakiwać czytelniczki i jak proponować im świat, który już nie istnieje – a jednak przyciąga i nie pozwala się odsunąć. W Wilczym Dworze rozgrywają się różne niemożliwe dzisiaj sceny – ale nie znaczy to, że czytelniczki mają do czynienia z lekturą archaiczną. „Córka wiatrów” to pierwsza część tego cyklu – i Magdalena Kordel udowadnia tu, że ma sporo do powiedzenia, jeśli chodzi o budowanie obyczajowości z dawnych czasów. Funduje czytelniczkom emocjonalną podróż w przeszłość, wypełnioną nietypowymi i bardziej dzisiaj zrozumiałymi pomysłami. Jedno jest pewne – w Wilczym Dworze schronienie mogą zyskać ci, którzy go najbardziej potrzebują i którzy nie mają dokąd uciec przed ponurą rzeczywistością. A kobiety, które rządzą, wcale nie muszą potwierdzać stereotypów o słabej płci – potrafią wykorzystywać spryt, wiedzę i umiejętności niekoniecznie dyplomatyczne – żeby zaszantażować swoich przeciwników. I ze względu na silne kobiece charaktery ta książka może się bardzo odbiorczyniom podobać.
wtorek, 29 października 2024
Tomasz Stawiszyński: Powrót fatum
Znak, Kraków 2024.
Zależności
Punkt wyjścia jest w tej książce taki, że przyciągnie odbiorców, bez względu na ich upodobania do gatunku. Tomasz Stawiszyński bowiem zauważa ciekawą prawidłowość: ludzie, niezależnie od tego, ku jakiej opcji się skłaniają: tłumaczeniu świata przez religię, przez naukę czy przez ezoterykę – rozmijają się ze sobą, nie mają płaszczyzny porozumienia, ale też nie szukają miejsca na dialog. W ogóle go nie podejmują. I w związku z tym, chociaż chodzi im w gruncie rzeczy o to samo – o znalezienie wytłumaczenia sensu istnienia – nie mogą się ze sobą dogadać. „Powrót fatum” to opowieść o dzisiejszym poszukiwaniu postaw i autorytetów – ale przefiltrowana przez możliwości. Upadek religii jako wzorca funkcjonowania wiąże się nie z odejściem społeczeństwa w stronę nauki, a w stronę „magii”. Niektórzy bardzo poważnie traktują wszelkiego rodzaju horoskopy, pomysły z astrologii, wróżby itp. Nie chcą jednak pogodzić się z odkryciami naukowymi – jako wyrocznię traktują wróżbitów i samozwańczych uzdrowicieli. A przecież przedstawiciele wszystkich trzech grup potrzebują najbardziej punktu oparcia, świadomości, że istnieje jakaś odgórna siła, która wszystkim kieruje i która nie pozwoli na nadejście chaosu. Im trudniej jest ludziom, tym chętniej wypatrują szansy na receptę na życie i istnienie.
Ale chociaż trójpodział książki wynika z trafnego osądu rzeczywistości, to nie jest źródłem wiedzy. W części poświęconej nauce liczy się przede wszystkim przypadek, świadomość niewiedzy, która ogólnie nie może dać pocieszenia ani spokoju, ale prowadzi do udoskonalania świata. Rozwój technologiczny wynika właśnie z pogoni za wiedzą, z uzmysłowienia sobie, że wie się wciąż za mało. W przypadku ezoteryki bardzo łatwo jest wpaść w tony krytyczne i wyśmiewać zjawisko – jednak Tomasz Stawiszyński umiejętnie operuje ironią, nie przesadza w niej, a pozwala czytelnikom samodzielnie wyciągać wnioski z lektury. Teorie okultystyczne i astrologiczne szaleństwo podważają same siebie – ale funkcjonują jako narzędzie pocieszania i tego autor nie kwestionuje. Tłumaczy dzięki odwołaniom do ezoteryki ludzką potrzebę posiadania schematu funkcjonowania – nieważne, że ów schemat nie ma racjonalnych podstaw, że się nie sprawdzi, że łatwo go podważyć albo wręcz wyśmiać – spełnia swoją rolę w pozaracjonalnej przestrzeni. Dla tych, którzy nie chcą uważać życia za przypadek (do czego przekonuje nauka) albo do działania fatum (do czego sprowadza się ezoteryka), zostaje religia. I czyta autor chrześcijaństwo jako szansę na ucieczkę od strachu. „Powrót fatum” to książka z esejami filozoficznymi, które bardzo dobrze naświetlają dzisiejszą rzeczywistość – i dzięki temu dla odbiorców będą najbardziej atrakcyjne. Można tu nie tylko sprawdzić, jakie pułapki czyhają na tych, którzy potrzebują wsparcia – ale też jak wygląda kondycja dzisiejszego społeczeństwa. Stawiszyński proponuje zestaw przemyśleń, które zachwycają trafnością i możliwością charakteryzowania współczesności. Mało tego: eseje, które Tomasz Stawiszyński proponuje, są ciekawie napisane, ta narracja ma dobry rytm – teksty funkcjonują niemal jak felietony.
Zależności
Punkt wyjścia jest w tej książce taki, że przyciągnie odbiorców, bez względu na ich upodobania do gatunku. Tomasz Stawiszyński bowiem zauważa ciekawą prawidłowość: ludzie, niezależnie od tego, ku jakiej opcji się skłaniają: tłumaczeniu świata przez religię, przez naukę czy przez ezoterykę – rozmijają się ze sobą, nie mają płaszczyzny porozumienia, ale też nie szukają miejsca na dialog. W ogóle go nie podejmują. I w związku z tym, chociaż chodzi im w gruncie rzeczy o to samo – o znalezienie wytłumaczenia sensu istnienia – nie mogą się ze sobą dogadać. „Powrót fatum” to opowieść o dzisiejszym poszukiwaniu postaw i autorytetów – ale przefiltrowana przez możliwości. Upadek religii jako wzorca funkcjonowania wiąże się nie z odejściem społeczeństwa w stronę nauki, a w stronę „magii”. Niektórzy bardzo poważnie traktują wszelkiego rodzaju horoskopy, pomysły z astrologii, wróżby itp. Nie chcą jednak pogodzić się z odkryciami naukowymi – jako wyrocznię traktują wróżbitów i samozwańczych uzdrowicieli. A przecież przedstawiciele wszystkich trzech grup potrzebują najbardziej punktu oparcia, świadomości, że istnieje jakaś odgórna siła, która wszystkim kieruje i która nie pozwoli na nadejście chaosu. Im trudniej jest ludziom, tym chętniej wypatrują szansy na receptę na życie i istnienie.
Ale chociaż trójpodział książki wynika z trafnego osądu rzeczywistości, to nie jest źródłem wiedzy. W części poświęconej nauce liczy się przede wszystkim przypadek, świadomość niewiedzy, która ogólnie nie może dać pocieszenia ani spokoju, ale prowadzi do udoskonalania świata. Rozwój technologiczny wynika właśnie z pogoni za wiedzą, z uzmysłowienia sobie, że wie się wciąż za mało. W przypadku ezoteryki bardzo łatwo jest wpaść w tony krytyczne i wyśmiewać zjawisko – jednak Tomasz Stawiszyński umiejętnie operuje ironią, nie przesadza w niej, a pozwala czytelnikom samodzielnie wyciągać wnioski z lektury. Teorie okultystyczne i astrologiczne szaleństwo podważają same siebie – ale funkcjonują jako narzędzie pocieszania i tego autor nie kwestionuje. Tłumaczy dzięki odwołaniom do ezoteryki ludzką potrzebę posiadania schematu funkcjonowania – nieważne, że ów schemat nie ma racjonalnych podstaw, że się nie sprawdzi, że łatwo go podważyć albo wręcz wyśmiać – spełnia swoją rolę w pozaracjonalnej przestrzeni. Dla tych, którzy nie chcą uważać życia za przypadek (do czego przekonuje nauka) albo do działania fatum (do czego sprowadza się ezoteryka), zostaje religia. I czyta autor chrześcijaństwo jako szansę na ucieczkę od strachu. „Powrót fatum” to książka z esejami filozoficznymi, które bardzo dobrze naświetlają dzisiejszą rzeczywistość – i dzięki temu dla odbiorców będą najbardziej atrakcyjne. Można tu nie tylko sprawdzić, jakie pułapki czyhają na tych, którzy potrzebują wsparcia – ale też jak wygląda kondycja dzisiejszego społeczeństwa. Stawiszyński proponuje zestaw przemyśleń, które zachwycają trafnością i możliwością charakteryzowania współczesności. Mało tego: eseje, które Tomasz Stawiszyński proponuje, są ciekawie napisane, ta narracja ma dobry rytm – teksty funkcjonują niemal jak felietony.
poniedziałek, 28 października 2024
Justyna Kesler: Ekipa rzeczownika. Nieprzypadkowa gra o przypadkach
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024 (gra).
Ćwiczenia z odmiany
„Ekipa rzeczownika. Nieprzypadkowa gra o przypadkach” to kolejna zabawka edukacyjna w serii ZZZ – zagraj-zrozum-zapamiętaj, w której informacje przekazuje Spryciula (uczeń z awersją do nauki) i rozmaite zwierzęta. Tu pojawia się gramatyńczyk, pies, który uwielbia masło orzechowe i odmianę przez przypadki. Gra jest dostosowana do zabiegów mnemotechnicznych, chodzi w niej o to, żeby przekonać dzieci do wykonywania ćwiczeń – granie będzie tu równoznaczne z trenowaniem odmiany wyrazów. A to w prostej linii prowadzi do sukcesów w szkole.
Żeby przykuć uwagę najmłodszych każdy przypadek zyskuje tu inny kolor tęczy – od czerwonego mianownika po fioletowy wołacz. Odbiorcy otrzymują tutaj drewnianą kostkę (do samodzielnego oklejenia) i zestaw kart. Na kartach widnieją nazwy przypadków oznaczone kolorami albo pytania do innych przypadków (również oznaczone kolorami), a do tego pojedyncze słowa – rzeczowniki, czasowniki, czasami wzbogacone o drobne dodatki (przyimki, cyfry itp.). Zdarza się, że hasła przedstawiane są w formie obrazków, bo dzięki temu od odbiorców zależeć będzie, jakie słowo podsuną i jakie będzie trzeba odmienić – to pozwoli urozmaicić grę. Dodatkowo pojawiają się tu specjalne karty: to Kafelki Gramatyńczyka – karty z nazwami przypadków i pytaniami pomocniczymi oraz… rysunkiem, który ma pomóc w zapamiętaniu sensu. Kafelki Spryciuli dzielą się na trudniejsze i łatwiejsze – łatwiejsze zawierają pytania pomocnicze, na trudniejszych można znaleźć oprócz rzeczowników także czasowniki – żeby dodać do nich odmieniony wyraz. Poza kartami pojawiają się w grze fistaszki – służące do liczenia punktów - oraz kafelki akcji (tu można dowiedzieć się, jaki ruch należy wykonać w grze). Dalsza część instrukcji zawiera podpowiedzi, jak powinny wyglądać rozgrywki w zależności od stopnia trudności i w zależności od tego, jaki efekt chce się uzyskać. Gra służy ćwiczeniu odmiany. Ma zachęcić dzieci do wytężonej pracy – tak, żeby radziły sobie z językiem polskim. Jest to publikacja, która nie służy czystej rozrywce i trudno byłoby w ogóle wyznaczyć w niej przestrzeń do czystej zabawy (chyba że za taką uznać element losowości). Największą pracę i tak wykonać muszą odbiorcy – którzy podają odpowiedzi (przyda się ktoś, kto będzie je weryfikować, przynajmniej na początku). Można oczywiście wymyślać własne zasady rozgrywek, niezależne od tego, co podaje instrukcja – tu już wiele będzie zależało od inwencji użytkowników. Dzieci otrzymują jednak cały zestaw kart, dzięki którym mogą pracować nad swoimi kompetencjami językowymi. Liczy się tu możliwość zaangażowania kogoś i motyw rywalizacji, liczy się też możliwość zwiększania stopnia trudności za sprawą kolejnych kart. Wszystko sprowadza się jednak ostatecznie do trenowania odmiany przez przypadki – tyle tylko, że zmienia się motywacja i sposób angażowania odbiorców. Gra karciana daje szansę sprawdzania umiejętności i testowania stanu wiedzy, stanowi odskocznię od programów szkolnych – więc sprawdzi się dzięki innemu spojrzeniu na naukę.
Ćwiczenia z odmiany
„Ekipa rzeczownika. Nieprzypadkowa gra o przypadkach” to kolejna zabawka edukacyjna w serii ZZZ – zagraj-zrozum-zapamiętaj, w której informacje przekazuje Spryciula (uczeń z awersją do nauki) i rozmaite zwierzęta. Tu pojawia się gramatyńczyk, pies, który uwielbia masło orzechowe i odmianę przez przypadki. Gra jest dostosowana do zabiegów mnemotechnicznych, chodzi w niej o to, żeby przekonać dzieci do wykonywania ćwiczeń – granie będzie tu równoznaczne z trenowaniem odmiany wyrazów. A to w prostej linii prowadzi do sukcesów w szkole.
Żeby przykuć uwagę najmłodszych każdy przypadek zyskuje tu inny kolor tęczy – od czerwonego mianownika po fioletowy wołacz. Odbiorcy otrzymują tutaj drewnianą kostkę (do samodzielnego oklejenia) i zestaw kart. Na kartach widnieją nazwy przypadków oznaczone kolorami albo pytania do innych przypadków (również oznaczone kolorami), a do tego pojedyncze słowa – rzeczowniki, czasowniki, czasami wzbogacone o drobne dodatki (przyimki, cyfry itp.). Zdarza się, że hasła przedstawiane są w formie obrazków, bo dzięki temu od odbiorców zależeć będzie, jakie słowo podsuną i jakie będzie trzeba odmienić – to pozwoli urozmaicić grę. Dodatkowo pojawiają się tu specjalne karty: to Kafelki Gramatyńczyka – karty z nazwami przypadków i pytaniami pomocniczymi oraz… rysunkiem, który ma pomóc w zapamiętaniu sensu. Kafelki Spryciuli dzielą się na trudniejsze i łatwiejsze – łatwiejsze zawierają pytania pomocnicze, na trudniejszych można znaleźć oprócz rzeczowników także czasowniki – żeby dodać do nich odmieniony wyraz. Poza kartami pojawiają się w grze fistaszki – służące do liczenia punktów - oraz kafelki akcji (tu można dowiedzieć się, jaki ruch należy wykonać w grze). Dalsza część instrukcji zawiera podpowiedzi, jak powinny wyglądać rozgrywki w zależności od stopnia trudności i w zależności od tego, jaki efekt chce się uzyskać. Gra służy ćwiczeniu odmiany. Ma zachęcić dzieci do wytężonej pracy – tak, żeby radziły sobie z językiem polskim. Jest to publikacja, która nie służy czystej rozrywce i trudno byłoby w ogóle wyznaczyć w niej przestrzeń do czystej zabawy (chyba że za taką uznać element losowości). Największą pracę i tak wykonać muszą odbiorcy – którzy podają odpowiedzi (przyda się ktoś, kto będzie je weryfikować, przynajmniej na początku). Można oczywiście wymyślać własne zasady rozgrywek, niezależne od tego, co podaje instrukcja – tu już wiele będzie zależało od inwencji użytkowników. Dzieci otrzymują jednak cały zestaw kart, dzięki którym mogą pracować nad swoimi kompetencjami językowymi. Liczy się tu możliwość zaangażowania kogoś i motyw rywalizacji, liczy się też możliwość zwiększania stopnia trudności za sprawą kolejnych kart. Wszystko sprowadza się jednak ostatecznie do trenowania odmiany przez przypadki – tyle tylko, że zmienia się motywacja i sposób angażowania odbiorców. Gra karciana daje szansę sprawdzania umiejętności i testowania stanu wiedzy, stanowi odskocznię od programów szkolnych – więc sprawdzi się dzięki innemu spojrzeniu na naukę.
niedziela, 27 października 2024
Steve Biddulph: Wychowywanie chłopców w XXI wieku
Rebis, Poznań 2024.
Lekcja z testosteronu
Dość archaicznie może pobrzmiewać ten tytuł poradnika – „Wychowywanie chłopców w XXI wieku” to książka przede wszystkim dla uspokojenia sumienia rodziców. Steve Biddulph nie trafi na żadne nowe programy polepszające jakość zabiegów pedagogicznych, koncentruje się za to na tym, żeby gromadzić i przedstawiać rodzicom rady – praktyczne wskazówki związane z zachowaniami wobec najmłodszych. Znajdą się tu oczywistości: chłopcom trzeba pozwolić na płacz, trzeba poświęcać im uwagę i rozmawiać, ale nie dać się zdominować. Dzieci potrzebują ustalania reguł i przestrzegania zasad – to rzeczy, których przypomnienie nie zaszkodzi. Co ciekawe, chociaż autor trochę odżegnuje się od kategoryzowania (i bardzo dystansuje w treści od podbijania stereotypów w różnicach między postawami chłopców i dziewczynek), dla własnej wygody w narracji przyjmuje, że większość chłopców zachowuje się w określony sposób. Pisze między innymi o konieczności rozładowania nadmiaru energii czy o potrzebie posiadania męskiego wzorca – jeśli nie może to być ojciec, przydałby się w bliskim otoczeniu członek rodziny lub dobry nauczyciel, który wie, jakimi metodami dotrzeć do dziecka. Nie poprzestaje Biddulph na wyliczaniu obowiązków rodziców: równie ważne stają się wzorce w szkole czy w gronie znajomych. Autor stara się tłumaczyć niektóre charakterystyczne zachowania chłopców – i naświetlać błędy związane z przebrzmiałymi już przekonaniami. Dba o to, by jego książka miała wymiar poradnika – przez cały czas stara się upraszczać lekturę, stawiać na wyliczenia i wyjaśnienia w ramkach, mnóstwo tu – mniej potrzebnych z perspektywy czytelników poszukujących wskazówek – ozdób w postaci zdjęć lub dowcipów rysunkowych. Nie ma tu zbyt długich bloków litego tekstu, zupełnie jakby autor wychodził z założenia, że to odstraszy dzisiejszych czytelników. Całość może sprawiać wrażenie chaosu, przynajmniej wizualnie – ale Steve Biddulph bardzo dba o przejrzystość przekazu i czytelność wywodów. Stale posiłkuje się też przykładami z życia wziętymi (oczywiście dobranymi tak, żeby przekonać do swoich racji czytelników) i listami od rodziców, któremu pomogły jego wcześniejsze publikacje – chce jak najpełniej ujmować tematy związane z obecnymi wyzwaniami w życiu rodziców. Nie pomija kwestii seksualności (i przypomina, że świat będzie bardziej przyjaznym miejscem, gdy odrzuci się klasyczny podział na dwie płcie, a pozwoli dzieciom być, kim chcą). Podpowiada, co zrobić, gdy dostrzeże się coś niepokojącego – i jak zapobiegać awanturom czy niepotrzebnym dyskusjom. Przypomina też o tym, że każdy powinien mieć obowiązki i czas na naukę, ale też – możliwość rozrywki i realizowania własnych pasji. W takim ujęciu nie daje się zapomnieć o żadnym z aspektów dojrzewania chłopców. Co pewien czas autor wtrąca dopowiedzenia związane albo z wychowywaniem dziewczynek, albo z podejściem mniej konwencjonalnym. Zbiera i spisuje spostrzeżenia związane z potrzebami chłopców – przerabia je na zestaw praktycznych komentarzy dla rodziców, którzy chcieliby robić wszystko jak najlepiej, ale czasami potrzebują przewodnika i pokierowania w trudnych chwilach. Oczywiście zdarza się, że autor stawia na prezentowanie sytuacji modelowych i zdaje się wierzyć, że konkretne wypowiedzi rodziców pomogą wtedy w zapobieganiu katastrofom – ale to nieodłączna część wszelkiego rodzaju wychowawczych podpowiedzi.
Lekcja z testosteronu
Dość archaicznie może pobrzmiewać ten tytuł poradnika – „Wychowywanie chłopców w XXI wieku” to książka przede wszystkim dla uspokojenia sumienia rodziców. Steve Biddulph nie trafi na żadne nowe programy polepszające jakość zabiegów pedagogicznych, koncentruje się za to na tym, żeby gromadzić i przedstawiać rodzicom rady – praktyczne wskazówki związane z zachowaniami wobec najmłodszych. Znajdą się tu oczywistości: chłopcom trzeba pozwolić na płacz, trzeba poświęcać im uwagę i rozmawiać, ale nie dać się zdominować. Dzieci potrzebują ustalania reguł i przestrzegania zasad – to rzeczy, których przypomnienie nie zaszkodzi. Co ciekawe, chociaż autor trochę odżegnuje się od kategoryzowania (i bardzo dystansuje w treści od podbijania stereotypów w różnicach między postawami chłopców i dziewczynek), dla własnej wygody w narracji przyjmuje, że większość chłopców zachowuje się w określony sposób. Pisze między innymi o konieczności rozładowania nadmiaru energii czy o potrzebie posiadania męskiego wzorca – jeśli nie może to być ojciec, przydałby się w bliskim otoczeniu członek rodziny lub dobry nauczyciel, który wie, jakimi metodami dotrzeć do dziecka. Nie poprzestaje Biddulph na wyliczaniu obowiązków rodziców: równie ważne stają się wzorce w szkole czy w gronie znajomych. Autor stara się tłumaczyć niektóre charakterystyczne zachowania chłopców – i naświetlać błędy związane z przebrzmiałymi już przekonaniami. Dba o to, by jego książka miała wymiar poradnika – przez cały czas stara się upraszczać lekturę, stawiać na wyliczenia i wyjaśnienia w ramkach, mnóstwo tu – mniej potrzebnych z perspektywy czytelników poszukujących wskazówek – ozdób w postaci zdjęć lub dowcipów rysunkowych. Nie ma tu zbyt długich bloków litego tekstu, zupełnie jakby autor wychodził z założenia, że to odstraszy dzisiejszych czytelników. Całość może sprawiać wrażenie chaosu, przynajmniej wizualnie – ale Steve Biddulph bardzo dba o przejrzystość przekazu i czytelność wywodów. Stale posiłkuje się też przykładami z życia wziętymi (oczywiście dobranymi tak, żeby przekonać do swoich racji czytelników) i listami od rodziców, któremu pomogły jego wcześniejsze publikacje – chce jak najpełniej ujmować tematy związane z obecnymi wyzwaniami w życiu rodziców. Nie pomija kwestii seksualności (i przypomina, że świat będzie bardziej przyjaznym miejscem, gdy odrzuci się klasyczny podział na dwie płcie, a pozwoli dzieciom być, kim chcą). Podpowiada, co zrobić, gdy dostrzeże się coś niepokojącego – i jak zapobiegać awanturom czy niepotrzebnym dyskusjom. Przypomina też o tym, że każdy powinien mieć obowiązki i czas na naukę, ale też – możliwość rozrywki i realizowania własnych pasji. W takim ujęciu nie daje się zapomnieć o żadnym z aspektów dojrzewania chłopców. Co pewien czas autor wtrąca dopowiedzenia związane albo z wychowywaniem dziewczynek, albo z podejściem mniej konwencjonalnym. Zbiera i spisuje spostrzeżenia związane z potrzebami chłopców – przerabia je na zestaw praktycznych komentarzy dla rodziców, którzy chcieliby robić wszystko jak najlepiej, ale czasami potrzebują przewodnika i pokierowania w trudnych chwilach. Oczywiście zdarza się, że autor stawia na prezentowanie sytuacji modelowych i zdaje się wierzyć, że konkretne wypowiedzi rodziców pomogą wtedy w zapobieganiu katastrofom – ale to nieodłączna część wszelkiego rodzaju wychowawczych podpowiedzi.
Ruchome bajki. Pinokio
Harperkids, Warszawa 2024.
Długi nos
Książki, które są jednocześnie zabawkami, zmuszają do innej niż standardowa lektury, cieszą się na rynku dużym uznaniem dzieci i ich rodziców, nic więc dziwnego, że pojawiają się kolejne sposoby na przyciągnięcie małych czytelników. W podcyklu Ruchome bajki przesuwane elementy stron służą lepszemu wyobrażaniu sobie fabuły – pomagają w uruchamianiu fantazji i przydają się, kiedy trzeba zapewnić skupienie malucha. „Pinokiio” to picture book z bardzo grubymi kartonowymi stronami. Bajka (przełożona w tej wersji przez Emilię Kiereś) zajmuje tylko kilka rozkładówek, mowa więc w niej wyłącznie o najważniejszych punktach fabuły – jednak zapewnia rozrywkę kilkulatkom za sprawą części stron, które można (i trzeba) przesuwać. Dzieci poznają zatem ponadczasową historię – a przy okazji bawią się książką i przekonują, że biblioteczka to źródło rozrywki. Wystrugany z drewna pajacyk ma charakterystyczną cechę: jego nos wydłuża się, gdy Pinokio kłamie. Dalej bohater ma pod górkę do szkoły (a ponieważ opuszcza lekcje, wyrastają mu ośle uszy), trafia do brzucha wieloryba, aż w końcu w magiczny sposób staje się prawdziwym chłopcem – to wystarcza, żeby dzieci przekonały się, o co chodzi w historii i zapoznały z bohaterem. Zabawa sprowadza się jednak do zmian w ilustracjach. Na okładce i w jednej z rozkładówek kłamiący Pinokio obserwuje swój nos, innym razem ruch wysuwa jego ośle uszy (co rozbawi najmłodszych, bo wyzwala nietypowy obrazek. Jest też okazja, żeby zajrzeć do wnętrza wieloryba – i tu przyda się przesunięcie elementu w książce. Nie ma tych zmian zbyt wiele, ale każda przynosi jakieś zaskoczenie i jest dla odbiorców sygnałem, że warto podjąć zabawę i sprawdzić, co kryje się na stronie. „Pinokio” to opowieść znana dorosłym – ale zapożyczona z dziecięcej przestrzeni, więc pojawiają się różne sposoby na to, by poznać fabułę. Tu funkcjonuje ona w dużym skrócie, bo znacznie ważniejsze okazują się inne aspekty tomiku. Przesuwane elementy na stronach uruchamiają koncentrację i pozwalają ćwiczyć sprawność motoryczną, zamieniają w oczach dzieci książkę w zabawkę. Nie ma tu zbyt dużo tekstu, a kolorowe ilustracje komputerowe wprawdzie wypełnione są szczegółami, ale nie na tyle, żeby rozpraszać maluchy i zniechęcać je do oglądania kolejnych stron. Tomik został przygotowany tak, żeby nie przestraszyć nikogo nawet wtedy, kiedy treści są dość mroczne – wszystko dopasowane jest do percepcji dzisiejszych dzieci. W takiej wersji „Pinokio” faktycznie może służyć bardziej jako zabawka i interaktywna propozycja niż jako metoda na poznawanie detali fabularnych – ale też i kierowana jest ta pozycja do najmłodszych dzieci, które nie dałyby sobie rady z pełnowymiarową narracją. Książka-zabawka to miły sposób na przedstawianie klasyki.
Długi nos
Książki, które są jednocześnie zabawkami, zmuszają do innej niż standardowa lektury, cieszą się na rynku dużym uznaniem dzieci i ich rodziców, nic więc dziwnego, że pojawiają się kolejne sposoby na przyciągnięcie małych czytelników. W podcyklu Ruchome bajki przesuwane elementy stron służą lepszemu wyobrażaniu sobie fabuły – pomagają w uruchamianiu fantazji i przydają się, kiedy trzeba zapewnić skupienie malucha. „Pinokiio” to picture book z bardzo grubymi kartonowymi stronami. Bajka (przełożona w tej wersji przez Emilię Kiereś) zajmuje tylko kilka rozkładówek, mowa więc w niej wyłącznie o najważniejszych punktach fabuły – jednak zapewnia rozrywkę kilkulatkom za sprawą części stron, które można (i trzeba) przesuwać. Dzieci poznają zatem ponadczasową historię – a przy okazji bawią się książką i przekonują, że biblioteczka to źródło rozrywki. Wystrugany z drewna pajacyk ma charakterystyczną cechę: jego nos wydłuża się, gdy Pinokio kłamie. Dalej bohater ma pod górkę do szkoły (a ponieważ opuszcza lekcje, wyrastają mu ośle uszy), trafia do brzucha wieloryba, aż w końcu w magiczny sposób staje się prawdziwym chłopcem – to wystarcza, żeby dzieci przekonały się, o co chodzi w historii i zapoznały z bohaterem. Zabawa sprowadza się jednak do zmian w ilustracjach. Na okładce i w jednej z rozkładówek kłamiący Pinokio obserwuje swój nos, innym razem ruch wysuwa jego ośle uszy (co rozbawi najmłodszych, bo wyzwala nietypowy obrazek. Jest też okazja, żeby zajrzeć do wnętrza wieloryba – i tu przyda się przesunięcie elementu w książce. Nie ma tych zmian zbyt wiele, ale każda przynosi jakieś zaskoczenie i jest dla odbiorców sygnałem, że warto podjąć zabawę i sprawdzić, co kryje się na stronie. „Pinokio” to opowieść znana dorosłym – ale zapożyczona z dziecięcej przestrzeni, więc pojawiają się różne sposoby na to, by poznać fabułę. Tu funkcjonuje ona w dużym skrócie, bo znacznie ważniejsze okazują się inne aspekty tomiku. Przesuwane elementy na stronach uruchamiają koncentrację i pozwalają ćwiczyć sprawność motoryczną, zamieniają w oczach dzieci książkę w zabawkę. Nie ma tu zbyt dużo tekstu, a kolorowe ilustracje komputerowe wprawdzie wypełnione są szczegółami, ale nie na tyle, żeby rozpraszać maluchy i zniechęcać je do oglądania kolejnych stron. Tomik został przygotowany tak, żeby nie przestraszyć nikogo nawet wtedy, kiedy treści są dość mroczne – wszystko dopasowane jest do percepcji dzisiejszych dzieci. W takiej wersji „Pinokio” faktycznie może służyć bardziej jako zabawka i interaktywna propozycja niż jako metoda na poznawanie detali fabularnych – ale też i kierowana jest ta pozycja do najmłodszych dzieci, które nie dałyby sobie rady z pełnowymiarową narracją. Książka-zabawka to miły sposób na przedstawianie klasyki.
sobota, 26 października 2024
Muminek. Mała Mi i dziki wiatr
Harperkids, Warszawa 2024.
Gościnność
Bardzo dynamiczna jest ta opowieść, znajduje się w niej sporo wątków – zupełnie nie jak w całej serii. „Mała Mi i dziki wiatr” to historia pełna szybkich zwrotów akcji. Nie może być zresztą inaczej, skoro katalizatorem fabuły staje się silny wiatr. W Dolinie Muminków jesienna wichura szaleje na całego i Muminek może się tylko cieszyć, że ma dach nad głową i jest bezpieczny. Inaczej rzecz ma się z Małą Mi, która bardzo chciałaby pójść i puszczać latawce na wietrze: bohaterka nie może zrozumieć, dlaczego to niebezpieczne i dlaczego Mamusia Muminka nie zgadza się na wyjście. Sytuację zmienia przybycie Gryzilepka: mały i niepozorny mieszkaniec Doliny Muminków stracił dom – zdmuchnęła go wichura. I w związku z tym szuka ratunku u Muminków. Dla wszystkich jest oczywiste, że Gryzilepek powinien tymczasowo zamieszkać z Muminkami, ale Mała Mi ma coś przeciwko: w końcu to ona musiałaby dzielić swój pokój z przybyszem. A to jej się nie uśmiecha. To dopiero początek wielkiej i groźnej przygody, która wprawdzie musi skończyć się dobrze, ale najpierw napędzi strachu czytelnikom.
„Mała Mi i dziki wiatr” to książka, która pokaże czytelnikom, że w serii znajdują się nie tylko ugrzecznione i moralizatorskie komentarze – można w niej przeżyć wiele, pojawi się sporo emocji różnego rodzaju. Mała Mi dostanie lekcję – ale przekona się na własnej skórze nie tylko o tym, dlaczego warto słuchać mamusi Muminka i nie ryzykować przy złej pogodzie wyjścia z domu. Wszyscy dowiedzą się też, dlaczego gościnność popłaca – w sytuacji, w której ktoś potrzebuje pomocy, nie wolno się wahać i odmawiać – jeśli tylko da się kogoś uratować. „Mała Mi i dziki wiatr” to książka, która spodoba się najmłodszym zwłaszcza ze względu na krnąbrność małej bohaterki – Mała Mi imponuje wielu odbiorcom swoją niegrzecznością czy łamaniem zasad – tym razem nauczka dla niej ma pokazać dzieciom, że nie zawsze samolubność popłaca, kara za nią może pojawić się bardzo szybko. Picture book w serii Muminek – na podstawie opowiadań Tove Jansson – to propozycja dla tych dzieci, które Muminki kojarzą z kreskówki i chciałyby przedłużyć możliwość przebywania w świecie z ulubionymi postaciami. Jest to również dobra zachęta do podjęcia lektury „prawdziwych” Muminków – do przejścia w świat fantazji podszytej odrobinę grozą. Bo chociaż uniwersalni bohaterowie aktualnie służą twórcom przeważnie do tego, żeby udzielać lekcji i upomnień najmłodszym, to przecież nie o to w Muminkach chodzi i nie to stało się ich największym atutem. „Mała Mi i dziki wiatr” to książka, która zbliża się do emocji, jakie zapewniają prawdziwe opowiadania Tove Jansson – warto zatem mieć tę pozycję pod ręką i sięgać po nią dla rozrywki i oswojenia dzieci z czytaniem.
Gościnność
Bardzo dynamiczna jest ta opowieść, znajduje się w niej sporo wątków – zupełnie nie jak w całej serii. „Mała Mi i dziki wiatr” to historia pełna szybkich zwrotów akcji. Nie może być zresztą inaczej, skoro katalizatorem fabuły staje się silny wiatr. W Dolinie Muminków jesienna wichura szaleje na całego i Muminek może się tylko cieszyć, że ma dach nad głową i jest bezpieczny. Inaczej rzecz ma się z Małą Mi, która bardzo chciałaby pójść i puszczać latawce na wietrze: bohaterka nie może zrozumieć, dlaczego to niebezpieczne i dlaczego Mamusia Muminka nie zgadza się na wyjście. Sytuację zmienia przybycie Gryzilepka: mały i niepozorny mieszkaniec Doliny Muminków stracił dom – zdmuchnęła go wichura. I w związku z tym szuka ratunku u Muminków. Dla wszystkich jest oczywiste, że Gryzilepek powinien tymczasowo zamieszkać z Muminkami, ale Mała Mi ma coś przeciwko: w końcu to ona musiałaby dzielić swój pokój z przybyszem. A to jej się nie uśmiecha. To dopiero początek wielkiej i groźnej przygody, która wprawdzie musi skończyć się dobrze, ale najpierw napędzi strachu czytelnikom.
„Mała Mi i dziki wiatr” to książka, która pokaże czytelnikom, że w serii znajdują się nie tylko ugrzecznione i moralizatorskie komentarze – można w niej przeżyć wiele, pojawi się sporo emocji różnego rodzaju. Mała Mi dostanie lekcję – ale przekona się na własnej skórze nie tylko o tym, dlaczego warto słuchać mamusi Muminka i nie ryzykować przy złej pogodzie wyjścia z domu. Wszyscy dowiedzą się też, dlaczego gościnność popłaca – w sytuacji, w której ktoś potrzebuje pomocy, nie wolno się wahać i odmawiać – jeśli tylko da się kogoś uratować. „Mała Mi i dziki wiatr” to książka, która spodoba się najmłodszym zwłaszcza ze względu na krnąbrność małej bohaterki – Mała Mi imponuje wielu odbiorcom swoją niegrzecznością czy łamaniem zasad – tym razem nauczka dla niej ma pokazać dzieciom, że nie zawsze samolubność popłaca, kara za nią może pojawić się bardzo szybko. Picture book w serii Muminek – na podstawie opowiadań Tove Jansson – to propozycja dla tych dzieci, które Muminki kojarzą z kreskówki i chciałyby przedłużyć możliwość przebywania w świecie z ulubionymi postaciami. Jest to również dobra zachęta do podjęcia lektury „prawdziwych” Muminków – do przejścia w świat fantazji podszytej odrobinę grozą. Bo chociaż uniwersalni bohaterowie aktualnie służą twórcom przeważnie do tego, żeby udzielać lekcji i upomnień najmłodszym, to przecież nie o to w Muminkach chodzi i nie to stało się ich największym atutem. „Mała Mi i dziki wiatr” to książka, która zbliża się do emocji, jakie zapewniają prawdziwe opowiadania Tove Jansson – warto zatem mieć tę pozycję pod ręką i sięgać po nią dla rozrywki i oswojenia dzieci z czytaniem.
piątek, 25 października 2024
Zadie Smith: Oszustwo
Znak, Kraków 2024.
Udawanie
Pani Touchet prowadzi dom znanego pisarza, pana Ainswortha, ale to jej egzystencja może bardziej nadawać się na materiał powieści. Pani Touchet bowiem wyprzedza swoje czasy pod względem obyczajowości i otwartości na wyzwania. Sekrety jej egzystencji mogłyby zainspirować niejednego. W „Oszustwie” Zadie Smith skupia się właśnie na grze pozorów i na poszukiwaniu możliwości realizacji śmiałych planów w epoce, która wyjątkowo nie sprzyja odwadze, zwłaszcza kobiet. Zadie Smith raz zajmuje się doznaniami pani Touchet, która nie widzi powodu, żeby się umartwiać – raz przygląda się życiu literackiemu. Pojawi się tu między innymi Dickens – jako autor obiecujący, ale niekoniecznie jeszcze znany. W ujęciu znajomych funkcjonuje zupełnie inaczej niż w oczach odbiorców z perspektywy czasu. Ale podstawą tej opowieści są zwyczajne i codzienne relacje, autorka pokazuje, co ewentualnie może zaangażować znudzonych bohaterów (udział w procesie sądowym to źródło ekscytacji i silniejszych emocji, podobnie jak literackie kolacje – możliwość nawiązania kontaktu z ludźmi pióra). W grze pozorów najbardziej liczy się bowiem to, co monotonne i powtarzalne. Bohaterowie zajmują się zatem utrzymywaniem innych w przekonaniu, że dokładnie realizują oczekiwania i wymogi epoki, nie wychodzą poza konwenanse i unikają ryzyka. Rzeczywistość jest naturalnie bardziej barwna – i Zadie Smith zagląda pod skórę historii, żeby rozszyfrować właściwe intencje postaci.
„Oszustwo” to powieść złożona z kolejnych „tomów” – części książki podzielone na bardzo drobne rozdziały są jednak spowalniane przez sposób prowadzenia narracji. Zadie Smith odwołuje się do rozmaitych językowych eksperymentów imitujących gwarę czy język niewykształconych ludzi, odnosi się też do ważnych społecznie tematów (między innymi pojawia się tu kwestia niewolnictwa). Retardacja w rozdziałach pomaga w zamaskowaniu drobnych wstrząsów – co pewien czas znajdzie się miejsce na powiedzenie czegoś, o czym postronni obserwatorzy z samej powieści nie mieliby szans się dowiedzieć – czytelnicy jednak zyskują dostęp do tajemnic postaci. Jest to obszerna historia, w której równocześnie może dziać się wiele – ale autorka celowo zatrzymuje się nad drobiazgami, zmusza czytelników do zwolnienia tempa. Zabiera ich do świata, który nie istnieje, wypełnionego archaicznymi z dzisiejszego punktu widzenia rozwiązaniami i decyzjami. Bardziej Zadie Smith zwraca uwagę na samą prozę niż na to, co przedstawia – buduje wielkoformatową narrację w starym stylu, ale też niewolną od ironii i od swoistej kąśliwości. Celowo odbiera czytelnikom możliwość podążania za wybraną postacią, kiedy przerzuca się na relacjonowanie egzystencji kogoś ważnego dla fabuły, ale niekoniecznie w danym momencie najbardziej pożądanego. Wszystko po to, żeby odbiorcy sami mogli sobie zdemaskować oszustów – tych, którzy trafiają przed sąd i tych, którzy mogą bezkarnie uwodzić otoczenie. W takim ujęciu zmieniają się kryteria ocen i metody odróżniania dobra od zła – w tej powieści liczy się najbardziej możliwość robienia tego, na co ma się ochotę – bez względu na realia. To, co rozgrywa się w płaszczyźnie uczuć, ale i przemyśleń pani Touchet, zyskuje ponadczasowe ujęcie.
Udawanie
Pani Touchet prowadzi dom znanego pisarza, pana Ainswortha, ale to jej egzystencja może bardziej nadawać się na materiał powieści. Pani Touchet bowiem wyprzedza swoje czasy pod względem obyczajowości i otwartości na wyzwania. Sekrety jej egzystencji mogłyby zainspirować niejednego. W „Oszustwie” Zadie Smith skupia się właśnie na grze pozorów i na poszukiwaniu możliwości realizacji śmiałych planów w epoce, która wyjątkowo nie sprzyja odwadze, zwłaszcza kobiet. Zadie Smith raz zajmuje się doznaniami pani Touchet, która nie widzi powodu, żeby się umartwiać – raz przygląda się życiu literackiemu. Pojawi się tu między innymi Dickens – jako autor obiecujący, ale niekoniecznie jeszcze znany. W ujęciu znajomych funkcjonuje zupełnie inaczej niż w oczach odbiorców z perspektywy czasu. Ale podstawą tej opowieści są zwyczajne i codzienne relacje, autorka pokazuje, co ewentualnie może zaangażować znudzonych bohaterów (udział w procesie sądowym to źródło ekscytacji i silniejszych emocji, podobnie jak literackie kolacje – możliwość nawiązania kontaktu z ludźmi pióra). W grze pozorów najbardziej liczy się bowiem to, co monotonne i powtarzalne. Bohaterowie zajmują się zatem utrzymywaniem innych w przekonaniu, że dokładnie realizują oczekiwania i wymogi epoki, nie wychodzą poza konwenanse i unikają ryzyka. Rzeczywistość jest naturalnie bardziej barwna – i Zadie Smith zagląda pod skórę historii, żeby rozszyfrować właściwe intencje postaci.
„Oszustwo” to powieść złożona z kolejnych „tomów” – części książki podzielone na bardzo drobne rozdziały są jednak spowalniane przez sposób prowadzenia narracji. Zadie Smith odwołuje się do rozmaitych językowych eksperymentów imitujących gwarę czy język niewykształconych ludzi, odnosi się też do ważnych społecznie tematów (między innymi pojawia się tu kwestia niewolnictwa). Retardacja w rozdziałach pomaga w zamaskowaniu drobnych wstrząsów – co pewien czas znajdzie się miejsce na powiedzenie czegoś, o czym postronni obserwatorzy z samej powieści nie mieliby szans się dowiedzieć – czytelnicy jednak zyskują dostęp do tajemnic postaci. Jest to obszerna historia, w której równocześnie może dziać się wiele – ale autorka celowo zatrzymuje się nad drobiazgami, zmusza czytelników do zwolnienia tempa. Zabiera ich do świata, który nie istnieje, wypełnionego archaicznymi z dzisiejszego punktu widzenia rozwiązaniami i decyzjami. Bardziej Zadie Smith zwraca uwagę na samą prozę niż na to, co przedstawia – buduje wielkoformatową narrację w starym stylu, ale też niewolną od ironii i od swoistej kąśliwości. Celowo odbiera czytelnikom możliwość podążania za wybraną postacią, kiedy przerzuca się na relacjonowanie egzystencji kogoś ważnego dla fabuły, ale niekoniecznie w danym momencie najbardziej pożądanego. Wszystko po to, żeby odbiorcy sami mogli sobie zdemaskować oszustów – tych, którzy trafiają przed sąd i tych, którzy mogą bezkarnie uwodzić otoczenie. W takim ujęciu zmieniają się kryteria ocen i metody odróżniania dobra od zła – w tej powieści liczy się najbardziej możliwość robienia tego, na co ma się ochotę – bez względu na realia. To, co rozgrywa się w płaszczyźnie uczuć, ale i przemyśleń pani Touchet, zyskuje ponadczasowe ujęcie.
czwartek, 24 października 2024
Debbie Tung: Introwertyczka w głośnym świecie
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Własne towarzystwo
Świetny młodzieżowo-dorosły komiks proponuje Debbie Tung, kiedy przedstawia skomplikowane relacje introwertyczki z otoczeniem. "Introwertyczka w głośnym świecie" to analiza tego, co przeszkadza i dręczy wycofanych ludzi - podczas gdy wszyscy uważają, że najlepsze jest spotykanie się z innymi, imprezowanie i głośne rozmowy, Debbie stroni od kolegów. Przeżywa katusze, kiedy musi gdzieś oddzwonić albo odebrać zapowiedziany telefon. Najlepsze przyjęcie to według niej to odwołane. Akumulatory Debbie ładuje pod kocem, z kubkiem ulubionej herbaty i z książką - z dala od hałaśliwych kompanów. Nie potrafi pracować w zespole: najlepiej koncentruje się jej w samotności, a dyskusje nad projektami nie mają większego sensu. Debbie od zawsze się izoluje: w dzieciństwie było to przedmiotem troski rodziców i psychologów, teraz, gdy wchodzi w dorosłość, może sama decydować o sobie - ale czuje presję, żeby zachowywać się tak, jak oczekują tego od niej inni ludzie. Rozumie ją tylko Jason. Jason jest ekstrawertykiem, nie ma problemu z nawiązywaniem kontaktów, uwielbia small talki i jest duszą każdego towarzystwa. Ale przy Debbie się wycisza, docenia jej zdolność koncentracji i szanuje potrzebę zachowania prywatności czy uciekania od świata. Podczas spotkań towarzyskich to Jason bierze na siebie ciężar konwersowania z innymi, nie irytuje się, gdy Debbie potrzebuje przestrzeni. To facet idealny i nic dziwnego, że Debbie zgadza się wyjść za niego.
"Introwertyczka w głośnym świecie" to przegląd pułapek i schematów, w jakich utykają wysoko wrażliwi. Debbie Tung upraszcza sprawę, twierdząc, że opisuje losy introwertyczki - równie dobrze mogą to być wydarzenia z życia autystki albo osoby wysoko wrażliwej - nie ma to większego znaczenia, skoro w doświadczeniach Debbie z komiksu odnajdzie się całkiem spora grupa czytelniczek. Autorka pokazuje, że każdy ma prawo do realizowania własnych potrzeb i do kształtowania życia po swojemu. Debbie jest najbardziej szczęśliwa wtedy, kiedy inni by się zanudzili - dla niej jednak samotność ma sporo uroku. Zamkniętym w sobie ludziom Debbie uświadamia, że mogą podążać za własną receptą na szczęście. Z kolei tym głośnym i hałaśliwym przypomina, że nie wszyscy podzielają ich tendencje do zawłaszczania sobie całej przestrzeni. Dla introwertyków ta lektura może być pocieszeniem, pokazuje bowiem, że ludzie są różni i wiedzą, co jest dla nich najlepsze - a wcale nie muszą realizować przy tym scenariuszy narzucanych przez innych. Debbie, chociaż próbuje się naginać do wymogów otoczenia, w końcu odważa się żyć po swojemu - i to przesłanie ważne. Debbie Tung tworzy komiks przekonujący i zabawny, sporo tu dowcipu i dobrych pomysłów, sporo trafnych obserwacji, a przy tym też - autoironii. "Introwertyczka w głośnym świecie" to propozycja wyjątkowa, zapada w pamięć i inspiruje, pokazuje skrywane często emocje i odczucia, a także przyznaje odbiorcom prawo do postępowania wbrew trendom. Jest to komiks ważny, wartościowy i przydatny zwłaszcza w procesie budowania tożsamości - Debbie Tung daje narzędzia do funkcjonowania w nieprzyjaznym społeczeństwie.
Własne towarzystwo
Świetny młodzieżowo-dorosły komiks proponuje Debbie Tung, kiedy przedstawia skomplikowane relacje introwertyczki z otoczeniem. "Introwertyczka w głośnym świecie" to analiza tego, co przeszkadza i dręczy wycofanych ludzi - podczas gdy wszyscy uważają, że najlepsze jest spotykanie się z innymi, imprezowanie i głośne rozmowy, Debbie stroni od kolegów. Przeżywa katusze, kiedy musi gdzieś oddzwonić albo odebrać zapowiedziany telefon. Najlepsze przyjęcie to według niej to odwołane. Akumulatory Debbie ładuje pod kocem, z kubkiem ulubionej herbaty i z książką - z dala od hałaśliwych kompanów. Nie potrafi pracować w zespole: najlepiej koncentruje się jej w samotności, a dyskusje nad projektami nie mają większego sensu. Debbie od zawsze się izoluje: w dzieciństwie było to przedmiotem troski rodziców i psychologów, teraz, gdy wchodzi w dorosłość, może sama decydować o sobie - ale czuje presję, żeby zachowywać się tak, jak oczekują tego od niej inni ludzie. Rozumie ją tylko Jason. Jason jest ekstrawertykiem, nie ma problemu z nawiązywaniem kontaktów, uwielbia small talki i jest duszą każdego towarzystwa. Ale przy Debbie się wycisza, docenia jej zdolność koncentracji i szanuje potrzebę zachowania prywatności czy uciekania od świata. Podczas spotkań towarzyskich to Jason bierze na siebie ciężar konwersowania z innymi, nie irytuje się, gdy Debbie potrzebuje przestrzeni. To facet idealny i nic dziwnego, że Debbie zgadza się wyjść za niego.
"Introwertyczka w głośnym świecie" to przegląd pułapek i schematów, w jakich utykają wysoko wrażliwi. Debbie Tung upraszcza sprawę, twierdząc, że opisuje losy introwertyczki - równie dobrze mogą to być wydarzenia z życia autystki albo osoby wysoko wrażliwej - nie ma to większego znaczenia, skoro w doświadczeniach Debbie z komiksu odnajdzie się całkiem spora grupa czytelniczek. Autorka pokazuje, że każdy ma prawo do realizowania własnych potrzeb i do kształtowania życia po swojemu. Debbie jest najbardziej szczęśliwa wtedy, kiedy inni by się zanudzili - dla niej jednak samotność ma sporo uroku. Zamkniętym w sobie ludziom Debbie uświadamia, że mogą podążać za własną receptą na szczęście. Z kolei tym głośnym i hałaśliwym przypomina, że nie wszyscy podzielają ich tendencje do zawłaszczania sobie całej przestrzeni. Dla introwertyków ta lektura może być pocieszeniem, pokazuje bowiem, że ludzie są różni i wiedzą, co jest dla nich najlepsze - a wcale nie muszą realizować przy tym scenariuszy narzucanych przez innych. Debbie, chociaż próbuje się naginać do wymogów otoczenia, w końcu odważa się żyć po swojemu - i to przesłanie ważne. Debbie Tung tworzy komiks przekonujący i zabawny, sporo tu dowcipu i dobrych pomysłów, sporo trafnych obserwacji, a przy tym też - autoironii. "Introwertyczka w głośnym świecie" to propozycja wyjątkowa, zapada w pamięć i inspiruje, pokazuje skrywane często emocje i odczucia, a także przyznaje odbiorcom prawo do postępowania wbrew trendom. Jest to komiks ważny, wartościowy i przydatny zwłaszcza w procesie budowania tożsamości - Debbie Tung daje narzędzia do funkcjonowania w nieprzyjaznym społeczeństwie.