piątek, 17 października 2025

Paisley Hope: Serce na wodzy

Editio Red, Helion, Gliwice 2025.

Ranczo

W polskich powieściach erotycznych narracja staje się elementem dalszoplanowym. W zachodnich powieściach erotycznych narracja to jeden z najważniejszych elementów historii – trzeba maksymalnie urealnić charaktery, żeby pozwolić im na realizowanie schematów. Bo największą wadą zachodnich powieści erotycznych z maksymalnie dopracowaną narracją staje się powtarzalność fabularna. Paisley Hope spokojnie mogła pobierać lekcje u Lucy Score – albo u całego szeregu autorek spod szyldu young adult – „Serce na wodzy”, pierwszy tom cyklu Ranczo Srebrzyste Sosny to książka będąca niemal przeniesieniem pomysłów Lucy Score, tyle tylko, że bez elementów sensacyjno-kryminalnych. Co tu oryginalnego? W zasadzie nic – narracja prowadzona jest na przemian przez CeCe i Nasha. Ona wraca w rodzinne strony po nieudanym związku – rozstaniu z mężczyzną, który nie nadaje się na życiowego partnera i który traktował ją jedynie jako zdobycz niewartą nawet wierności. On to lokalny przystojniak, który wszystkich może ratować z opresji, wszystkim pomaga i jest wszędzie. Oboje mają się ku sobie, co wiadomo od dawna – tyle że walczą z uczuciem, nawet gdyby o sobie śnili, nie pozwolą sobie na słabość i ujawnienie pragnień. A jeśli już pozwolą (przecież w końcu muszą pozwolić), to tylko na chwilę i tylko na sam seks. Oczywiście dla wszystkich wokół oni są parą idealną i tworzą związek, chociaż sami jeszcze tego nie dostrzegli. CeCe i Nash muszą zrozumieć, że są dla siebie stworzeni, odważyć się na bycie razem i nie bać się odrzucenia. Zanim to do nich dotrze, będą się po prostu dobrze razem bawić, chociaż od czasu do czasu zdarzy się coś, co uniemożliwi im porozumienie. Żeby nie było zbyt słodko.

W takim razie dlaczego czytać? Dla rozrywki i przyjemności śledzenia narracji. W tym gatunku przewidywalność jest wpisana w rozwiązania fabularne, nawet jeśli Paisley Hope nie chce z jakiegoś powodu porzucić sprawdzonych i wygodnych kolein, nie zmęczy czytelniczek brakiem pomysłów na rozwój akcji. Wynagrodzi im to metodą przedstawiania wydarzeń i delikatnym humorem. Rzecz jasna oferuje też dość rozbudowane sceny seksu – w końcu świadoma jest, że tego odbiorczynie w dzisiejszych romansach i erotykach będą poszukiwać. Nie sili się na wymyślne rozwiązania i w tej dziedzinie, nie zaskoczy nikogo fakt, że wybranek jest hojnie obdarowany przez naturę i niezmordowany w zapewnianiu erotycznej satysfakcji kobiecie swoich marzeń. To wszystko tematy sprawdzone i nie dziwne – dziwne by było, gdyby autorka zamiast eksplozji pożądania zaoferowała zwyczajność.

„Serce na wodzy” to powieść starannie dopracowana, przyjemna w realizacji, nawet jeśli wtórna w każdym zakresie. Da się ją czytać bez zażenowania i poczucia straconego czasu. Jest to historia dla wszystkich marzycielek, które liczą na znalezienie bratniej duszy i pokonanie wszelkich kłopotów bez wysiłku, a także – wierzą w łóżkowe dopasowanie od pierwszej sekundy. Ale też naiwność fabularna i charakterologiczna nie przeszkadza w dobrej realizacji.

czwartek, 16 października 2025

Berenika Kołomycka: Malutki Lisek i Wielki Dzik. Awantura

Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2025.

Kłótnia

Trzy małe łasice chcą brykać, jak to dzieci. Zbliża się jednak wielkie święto – najdłuższy i najjaśniejszy dzień w roku, zwany Jasnotą. To okazja do obdarowywania się prezentami. Nawet maluchy mogą przygotować podarki dla swoich bliskich. Łasiczki również próbują czegoś nowego – do tej pory to one zwykle dostawały prezenty, teraz mogą spróbować wymyślić i znaleźć coś dla kolegów czy rodziny. Ale przecież trzeba jeszcze się pobawić. W tomiku „Awantura” w serii Malutki Lisek i Wielki Dzik cała akcja podzielona na kilka części w opowieści bierze swój początek w zwyczajnym konflikcie wśród rodzeństwa. Bo łasiczki kłócą się przy każdej możliwej okazji – ale tym razem sytuacja staje się poważna. Jedna, ugryziona przez siostry w ogonek, zaszywa się w korzeniach starego drzewa i nie zamierza wychodzić. Czuje się źle, samotna, opuszczona i niezrozumiana, popłakuje cicho i nie chce, żeby ktokolwiek przerywał jej rozpacz. Tylko że zbliża się poważne zagrożenie. Po raz pierwszy w Dolinie naprawdę dzieje się coś, co może się skończyć bardzo źle, Berenika Kołomycka stawia tym razem na maksymalnie poważne konsekwencje tak, żeby nawet do beztroskich dzieci dotarło, że nie postąpiły właściwie. Mama łasica boi się o swoje zaginione dziecko – ale już wkrótce dowie się, że faktycznie ma więcej powodów do zmartwień. Tymczasem siostry poszkodowanej mają czas na ochłonięcie i wyciągnięcie wniosków z całego zajścia. Inni mieszkańcy Doliny mogą się sprawdzić w sytuacji zagrożenia lub lęku. Tutaj przewija się naprawdę wielu bohaterów, kadry z Doliny nigdy wcześniej nie były aż tak wypełnione – każdy z bohaterów ma coś do zrobienia zanim nadejdzie pora świętowania Jasnoty.

Tym razem też Berenika Kołomycka trochę rozdziela Malutkiego Liska i Wielkiego Dzika, nie każe im działać razem, bo testuje rozwiązywanie problemów na szeroką skalę przez inne postacie. Małe łasice nadają tempo akcji – autorka do niedawna stawiała na niespieszne i wręcz senne obrazki, teraz jednak decyduje się na pokazanie dramatycznej sytuacji po to, żeby wytłumaczyć coś małym odbiorcom. Sugeruje, że nie ma sensu podejmowanie kłótni z rodzeństwem – to może się źle skończyć. Ale istnieją też dobre sposoby na poprawienie sobie humoru – bohaterce zdradzają to starsi mieszkańcy Doliny. Można sobie wyobrazić coś, co faktycznie pozwoli wkroczyć na drogę do naprawienia relacji. „Awantura” dopiero w ostatniej fazie przybiera stały i kojący kołysankowy rytm, więc znowu można ten komiks potraktować jako lekturę przed snem.

Berenika Kołomycka stawia tu na malowane historie, ale o ile przeważnie proponuje bezkresne przestrzenie pozbawione detali, teraz musi wręcz zagęścić kadry ilustracjami wyjaśniającymi sedno wydarzeń. Malutki Lisek i Wielki Dzik to seria, która zyskała zwolenników nie tylko wśród najmłodszych odbiorców – chociaż morały w rodzaju tego z „Awantury” przydają się dzieciom, to jednak filozoficzne podejście do świata zwierząt wypada mocno poetycko i kusi także dorosłych.

środa, 15 października 2025

Justyna Bednarek: Tata w tarapatach. Jaja nie z tej ziemi

Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.

Poszukiwania w kosmosie

Pamiętacie tatę, który został wyekspediowany daleko w kosmos? Wieczorkowie nie mogą go tak zostawić. Mama przejmuje dowodzenie i razem z czwórką dzieci i czwórką zwierzaków oraz całą masą wynalazków podąża za ukochanym. Nie jest to proste, ale ponieważ po kosmosie podróżują między innymi także wielkie międzygalaktyczne kury, zdarzyć się może absolutnie wszystko. W tomiku „Jaja nie z tej ziemi” trzeba będzie sporo wysiłku – oraz dużo zmniejszania i powiększania – żeby na nowo połączyć rodzinę. A wszystko dzięki niesporczakowi – kolejnemu towarzyszowi wyprawy, który natychmiast wpasowuje się w nietypowe stado i służy pomocą w najbardziej krytycznych momentach. Tata znajduje się najprawdopodobniej w jednym z kilku jajek, w których zamknięte są całe krainy. Ale jeśli tak, to wcale nie będzie łatwo do niego dotrzeć. W ogóle nie będzie łatwo. I na tym cała rzecz polega.

Justyna Bednarek stawia na dynamiczną akcję i poczucie humoru – i z tych dwóch składników lepi serię, która – z rysunkami Bartka Brosza – ma szansę podbić świat. Liczy się tu śmiech i nawet jeśli nie ma zbyt dużo fabularnych odnóg, dzieci nie będą mogły się oderwać od lektury. Tu autorka wybiera wyliczanki jako sposób porządkowania wiadomości – najpierw Mirosław w butach z tytanowymi sprężynami musi skoczyć po zapomniane zakupy (a ponieważ w butach wystarczy chwila nieuwagi, żeby trafić w przypadkowe miejsce – pozwiedza trochę świata), później między innym światy z jajek będą się prezentować najmłodszym. Pościg za tatą oznacza w tym wypadku szereg pomysłów, które trzeba będzie wcielić w życie. Autorka wykorzystuje te wynalazki, które już na potrzeby pierwszej części zostały wynalezione – operuje nimi w miarę potrzeb, wiedząc, że nie może przesadzić w tym zakresie, żeby nie ułatwić nadmiernie bohaterom ich misji. Ale czy misja, w której bierze udział niesporczak, może być zwyczajna i prosta?

„Jaja nie z tej ziemi” to druga książka o przygodach Taty w tarapatach – i nie rozczaruje. Podobnie jak pierwsza, to stworzona dla rozrywki nie tylko najmłodszych szalona i bardzo dynamiczna opowieść bazująca na wyobraźni oraz na śmiechu. Tu nie ma mowy o morałach, jedyne, co da się przenieść do zwyczajności odbiorców, to przekonanie, że na rodzinę można liczyć w każdych warunkach i w każdych okolicznościach. Najważniejsza jest akcja i to akcji poświęcone są kolejne pomysły. Przy tak pomysłowych bohaterach (i przy tak odważnej autorce) nie trzeba się bać o tatę, nawet jeśli ten łamie zasady fizyki i przesadza w oddalaniu się od bliskich. W tej rodzinie każdy znajdzie swoje miejsce i spotka się ze zrozumieniem, każdy dostanie to, czego potrzebuje. Miłość dodaje sił, a kreatywność (i wiedza) pozwalają wyjść z każdych tarapatów. A przecież to jeszcze nie koniec przygód. Justyna Bednarek proponuje dzieciom szaloną eskapadę pozbawioną jakichkolwiek granic – zachęci najmłodszych do samodzielnego czytania i pokaże im, dlaczego książki mogą sprawiać przyjemność.

wtorek, 14 października 2025

Wauter Mannaert: Jaśmina i ziemniakożercy. Tom 1

Świat Komiksu, Egmont, Warszawa 2025.

Jedzenie

Jaśmina gotuje z sercem. Jest w tym znakomita i wykorzystuje najczęściej naturalne składniki, głównie warzywa, żeby przyrządzać pełnowartościowe posiłki dla taty i znajomych. Ma też przyjaciół, dzięki którym zaopatruje się w odpowiednie produkty: ogrodnicy Marc i Cyryl prezentują skrajnie odmienne podejście do upraw i do rozprawiania się z chwastami. Jeden z mężczyzn stawia na piękne kwiaty i stosuje specjalne bomby, żeby rozsiać jak najwięcej niejadalnych roślin na działce drugiego, drugi stosuje opryski od wielu lat – bo wie, że dzięki temu poradzi sobie ze szkodnikami. Co prawda na króliki zjadające uprawy niewielu ma pomysł (Jaśmina wie, jak sobie ze zwierzętami poradzić, chociaż niekoniecznie w przyjemny dla nich sposób – ale przynajmniej bezkrwawo).

I tak mijają dni: Jaśmina gotuje, tworzy potrawy, które zachwycają wszystkich i wyzwalają głód u przypadkowych przechodniów oraz sąsiadów. Po szkole wędruje do swoich ogrodników i mocno angażuje się w ich problemy – bo też i emocje tam sięgają zenitu. Ale Jaśmina jeszcze nie wie, że najgorsze dopiero przed nią: pojawia się producent PP – szybkiej i pakowanej w plastik żywności bazującej na specjalnych uprawach ziemniaków. W obliczu koparek, które mogą zaorać ogródki, wojna na kwietne bomby to dziecięca igraszka. Jaśmina musi jednak działać: wie, że produkty spożywcze tworzone dla zarobku i na skalę masową uzależniają, ale nie są wartościowe jako posiłki. Do tego zaczyna odczuwać problemy finansowe. Ale czy jedna nastolatka może stawić czoła koncernowi spożywczemu?

„Jaśmina i ziemniakożercy” to dwutomowy cykl Wautera Mannaerta – bardzo różniący się od standardowych komiksów z równymi kadrami, do których odbiorcy są przyzwyczajeni choćby za sprawą wielkich komiksowych nazwisk. Tutaj grafiki są pozbawione jednoznacznych i wyraźnych konturów – a kolejne obrazki wielkością dopasowywane są do potrzeb rytmu narracji. Ilustracje nie do końca ujawniają swoje treści na pierwszy rzut oka, często wymagają uwagi i sprawdzania zawartości. W dodatku słowa zostały ograniczone do minimum i często odbiorcy są pozostawieni z serią następujących po sobie całych stron z kadrami bez komentarzy tekstowych. Zdarza się bardzo często powiązanie kadrów na stronie jakimś motywem (choćby – zapachem potraw), należy też docenić logo firmy PP – przeciwnika Jaśminy – dwie litery w odbiciu lustrzanym z kropkami pod spodem przywodzą na myśl czaszkę i kojarzą się z ostrzeżeniami na środkach trujących. Ten komiks bardziej się ogląda niż czyta, kierowany jest nie do najmłodszych odbiorców, ale do nieco bardziej wprawionych czytelników, budzi też świadomość społeczną w kwestii zdrowego żywienia. To ważne – temat, który się tu pojawił nie należy do świata fantastyki, sugeruje za to bliskość zagrożenia, jego rodzaj i rozmiar. Dla czytelników będzie to poważna przestroga i wskazówka na najbliższą przyszłość. Niezwykle istotna kwestia pod pozorami rozrywki dla młodzieży – to przepis na sukces w wykonaniu Mannaerta. Kto przekona się do specyficznego młodzieżowego stylu rysowania, ten pokocha Jaśminę i jej pomysły.

poniedziałek, 13 października 2025

Berenika Kołomycka: Kocina. Zapiski z Doliny

Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2025.

Ankieta

Berenika Kołomycka prezentuje wydarzenia z Doliny, w której zgodnie egzystują Malutki Lisek, Wielki Dzik i wielu innych bohaterów – którym człowiek nie może przeszkodzić. Akcja – spokojna i pozbawiona fajerwerków – toczy się wokół pięknej jabłonki, w przestrzeni wolnej od tłoku i przesady. Ale pojawia się bardzo urokliwy dodatek do serii, którą Berenika Kołomycka zasłynęła. „Kocina. Zapiski z Doliny” to pierwsza opowieść i zarazem prezentacja nowej bohaterki. Bo autorka twierdzi, że wcale nie może bywać w Dolinie – nie odwiedza swoich bohaterów bezpośrednio, wysyła kogoś, kto może dotrzeć do tego świata i przekazać wszystkie informacje potrzebne do tworzenia. Wysłannikiem do Doliny jest Kocina – kotka, która mieszka z autorką i jako jedyna może przekraczać granice między światami. Bardzo ładnie jest to przedstawione graficznie – przedarte na pół zdjęcie i przedarty na pół rysunek sygnalizują, czy kotka wchodzi czy wychodzi z Doliny. Stanowi to też czytelny sygnał dla odbiorców, że oto właśnie następuje przeniesienie do krainy fantazji.

Ale o ile seria Malutki Lisek i Wielki Dzik jest malarska i w pewien sposób graficznie poetycka, o tyle Kocina wydaje się bardziej konkretna przez sposób tworzenia. Przede wszystkim jest rysowana a nie malowana – tu szkice są bardziej komiksowe, przez co bohaterowie wydają się bardziej przyjaźni dla najmłodszych odbiorców. Kocina przeprowadza wywiady z mieszkańcami, zadaje im pytania, które intrygują także odbiorców – dowiaduje się między innymi, o co chodzi z jabłkami w przypadku Liska. Żeby zaoferować coś gospodarzom proponuje przedstawienie im jednej ze swoich ulubionych historii, prezentowanych zwykle przez autorkę. I snuje narrację, która jest bardzo kołysankowa i pozbawiona akcji i bohaterów – a dotyczy życia jako takiego. Kocina dobrze czuje się w Dolinie i dzięki niej dobrze będą się w niej czuć także odbiorcy, którzy dopiero teraz to miejsce poznają. Berenika Kołomycka znalazła sobie miejsce na trochę gęstszą i bardziej dynamiczną narrację, na zestaw prezentacji tego, co niekoniecznie oczywiste dla bohaterów i czytelników. Same kadry są tu może i podobne tematycznie do tych z serii o Lisku – ale przez zmianę stylistyki wybrzmiewają bardziej jako przypis do tego cyklu. Nawiązanie do malowanych grafik istnieje w opowieści Kociny i tylko tam – w pozostałej części książki pojawia się zaledwie kilka kolorów, wcale nie trzeba wiele, żeby wyczarować ten świat. Tu przede wszystkim liczą się emocje i relacje między bohaterami, a także klimat – wszechogarniający spokój, wręcz senność krajobrazu i sytuacji. To bardzo dobra seria wyciszająca, kiedy ktoś potrzebuje odpoczynku i od skoczni od codzienności. Berenika Kołomycka nie przebodźcuje odbiorców.

Jeśli zatem ktoś dobrze czuje się w krainie Malutkiego Liska i Wielkiego Dzika, może swobodnie przygarnąć do swojej kolekcji także oprowadzanie w wersji Kociny. Dzięki temu pomysłowi sama autorka może nieco odpocząć od pejzaży, ale nie tracić kontroli nad tym, co dzieje się w jej ulubionej krainie.

niedziela, 12 października 2025

Agnes Gabriel: Madame Schiaparelli. Ekstrawagancka krawcowa

Marginesy, Warszawa 2025.

Garderoba

Beletryzowane biografie bardzo dobrze sprawdzają się przy przedstawianiu mitologii założycielskiej i mogą budować sympatię do marki – nawet jeśli nie jest to ich zamierzona podstawowa rola. Agnes Gabriel wykorzystuje zatem miejsce na rynku do tego, żeby stworzyć dla odbiorców (a może bardziej dla odbiorczyń) historię Madame Schiaparelli – przynajmniej od momentu, w którym staje się ona naprawdę intrygująca.

Przełomem dla Elsy Schiaparelli jest zdrada: mąż daje się skusić na wdzięki popularnej tancerki. I to punkt zwrotny w egzystencji bohaterki tomu – zbliżony do tych wszystkich powieści obyczajowych, w których kobiety zaczynają żyć na własny rachunek bez oglądania się na krzywdy z przeszłości. I Elsa podąża taką właśnie drogą, chociaż czasy nie są tak do końca sprzyjające samotnemu macierzyństwu i budowaniu własnej potęgi na rynku pracy. Schiaparelli porzuca Amerykę na rzecz Paryża – to tu chce znaleźć swoje szczęście, z dala od mężczyzn, przynajmniej na początku. Razem z Elsą w podróż wyrusza jej mała córeczka, Gogo (sama wybrała sobie imię) – dziewczynka z porażeniem mózgowym. Gogo wymagać będzie dostępu do najlepszych lekarzy, żeby mogła przeżyć i rozwijać się w miarę normalnie – i tym będzie się też musiała zająć samotna matka. Madame Schiaparelli zawsze pozostaje blisko mody, pracuje jako krawcowa, wie, jak zadowolić najbardziej wymagające klientki. W końcu postanawia dyktować modę innym – zostaje projektantką, która nie boi się wyzwań. Potrafi zainspirować się twórczością Salvadora Dali (nawet tą związaną z wygłupami towarzyskimi), nawiązuje do najnowszych trendów, ale nigdy ich niewolniczo nie kopiuje. Podejmuje decyzje, które zmuszają do refleksji nad modą, jej stroje nie dla wszystkich się nadają, a jednak pierwszy sweter podbija Paryż i sprawia, że Elsa Schiaparelli będzie musiała bardzo szybko rozbudować swoją firmę. I „Madame Schiaparelli. Ekstrawagancka krawcowa” to właśnie opowieść o samodzielności, odwadze i pomysłowości kobiety, która szuka własnej drogi. Dopiero kiedy Elsa Schiaparelli czuje się już pewnie od strony finansowej, może pomyśleć o realizowaniu kobiecych pragnień – i znów na przekór obyczajowości to ona może zrobić pierwszy krok, dać odpowiedni sygnał mężczyznom, którzy jej się podobają. Tyle że jej wybory nie zawsze będą realne i osiągalne. Agnes Gabriel koncentruje się właściwie na dwóch wątkach: miłości do mody i miłości w życiu osobistym – wątek córki powraca po długim czasie i nie może już zbyt zaprzątać myśli bohaterki, nie powstała zbyt silna więź, która wymagałaby pielęgnowania, a kiedy Gogo jest dorosła, świetnie radzi sobie sama, tak jak radziła sobie jako dziecko w szkole z internatem i z najbliższą przyjaciółką. Elsa Schiaparelli przekonuje się, że walka o marzenia wymaga poświęceń. Ale idzie za głosem serca i nie musi opierać się na innych. Sama tworzy własny świat i drogi do realizacji swoich potrzeb, sama walczy o to, żeby zyskać szczęście.

W tej historii liczy się sposób prowadzenia narracji. Mnóstwo uwagi poświęca tu autorka odzieżowym detalom, nie jest to fabuła sensacyjna, a niespieszne przyglądanie się kolejnym drobiazgom. Rozsmakowywanie się w szczegółach to wręcz wyznacznik tej powieści.

sobota, 11 października 2025

Aleksandra Machoń, Wiktor Talaga: Cząberek. 2. Przyjaźń

Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2025.

Przyjaźń

Zwierzak, który zostaje sam w domu, wydaje się zwykle poszkodowany i pokrzywdzony – wszyscy domownicy mają swoje zajęcia, dzieci idą do szkoły, rodzice do pracy i nikt nie może się opiekować pupilem, który przecież kocha zabawy i wspólne spędzanie czasu. Cząberek tęskni. I wprawdzie nie niszczy z tej tęsknoty mebli, ale wystarczy spojrzeć na pełen rozpaczy wyraz pyszczka przy porannym pożegnaniu. Rodzice nie chcą zgodzić się na drugiego kota, przynajmniej nie w najbliższym czasie, ale dla Klary i jej brata Damiana sytuacja jest jasna: trzeba znaleźć Cząberkowi przyjaciół. Czarny kot, który dopiero co zaufał ludziom, niedługo będzie miał kolejne wyzwanie do przejścia.

Drugi tom serii Cząberek, „Przyjaźń”, to propozycja, którą Aleksandra Machoń i Wiktor Talaga chcą przekazać najmłodszym kilka niezwykle ważnych informacji. Koncentrują się na temacie opieki nad zwierzętami – i to mądrej opieki – i na kwestii przyjaźni, także tej w obrębie gatunku ludzkiego, nie tylko u czworonogów. Cząberkowi przyda się towarzystwo – ale to kot po przejściach, schroniskowy, ma złe doświadczenia z psami, nie wszystkie zwierzęta w swoim otoczeniu zaakceptuje, zwłaszcza jeśli wydarzenia będą dziać się zbyt szybko. Z kolei Klara postanawia wprowadzić swój plan awaryjny w życie za wszelką cenę – nawet jeśli będzie to oznaczało konieczność okłamania bliskich. I tu pojawiają się dwa równoległe zagadnienia, rozwijane w prostym komiksie. Bo czymś innym jest oswajanie Cząberka ze zwierzętami – małymi krokami i w sposób, który nikomu nie zagraża – a czym innym stawianie na swoim i wyrzuty sumienia, że wydarzenia potoczyły się nie w takim kierunku, w jakim powinny. Wreszcie autorzy odpowiadają na najważniejsze dla rozwoju społecznego małych czytelników pytanie – co zrobić, kiedy się zepsuło przyjaźń i teraz ktoś, za kim się tęskni, nie ma zamiaru wysłuchiwać nawet najbardziej szczerych przeprosin. Umiejętność przyznania się do błędu to element konieczny całej układanki, ale niemożliwy, dopóki nie ma zgody na spokojną rozmowę. Mama Klary i Damiana wie, że przez nieprzemyślane działania i sieć kłamstw można na zawsze stracić przyjaciela – ale wszystko jest do odbudowania, jeśli się bardzo tego chce i potrafi zachować w odpowiedni sposób. Tego Klara musi się nauczyć. W tym tomiku to nie Cząberek pozostaje w centrum uwagi – on jest tylko narzędziem do realizowania własnych pomysłów przez dzieci. Znacznie bardziej istotne z perspektywy odbiorców będą dylematy Klary i zawoalowana przestroga przed kłamstwem w stosunku do najbliższych.

„Cząberek. Przyjaźń” to komiks, w którym kadry nie są za małe – tomik jest przeznaczony dla najmłodszych odbiorców, więc spore rysunki ułatwią lekturę. Nie są też wypełnione szczegółami do przesady: bardzo często to gadające głowy, zwłaszcza kiedy trzeba udzielić odbiorcom (pod pretekstem kierowania się do postaci) pouczenia. Za to większe kadry, na których ogląda się zachowanie rysunkowego kota, będą dla dzieci przyjemnym sposobem na relaks i rozrywkę. Cząberka przecież nie da się nie lubić.

piątek, 10 października 2025

Maciej Szymanowicz: Kociaki-łobuziaki i rwetes ze swetrem

Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.

Prezent

Trudno nie lubić tych kociaków. Kociaki-łobuziaki to magnes na najmłodszych odbiorców i gwarancja, że dzieci zajrzą do książki z własnej woli – zwłaszcza że przygody rozbrykanych kotów zamieniają się w serię. I jedno tylko mógłby Maciej Szymanowicz poprawić – to znaczy trochę mniej zdrobnień. Zwłaszcza że to autor, który mocno dba o językową warstwę tekstu, co widać choćby po łamańcu językowym w podtytule. Rwetes ze swetrem to bardzo ciekawa propozycja dla najmłodszych, których trzeba oswoić z czytaniem dla przyjemności. Nie ma tu zbyt wiele moralizowania, chyba że za takie uznać zachętę do zgodnej egzystencji wtopioną w bajkę. Wszystko zaczyna się od paczki adresowanej do Bazyla. Paczka zawiera sweter i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że sweter pomieściłby trzy kociaki naraz. Jest tak obszerny, że jedyne sensowne rozwiązanie polega na przerobieniu go na kłębki włóczki do zabawy. Na to jednak nie chce się zgodzić Bazyl – skoro już został szczęśliwym posiadaczem swetra-niespodzianki, planuje z niego skorzystać i nosić. Ale żeby to zrobić, musi błyskawicznie przybrać na wadze. Jeśli odpowiednio urośnie, uda mu się paradować w swetrze. Ku zazdrości innych – może zresztą o to chodzi? Bazyl szuka szybkiego sposobu na urośnięcie – żeby nie musiał spacerować w swetrze równocześnie z wszystkimi innymi kotami. Ale to przecież nie jest ostateczne wyjście…

Maciej Szymanowicz proponuje proste i dynamiczne opowiadanie zogniskowane wokół zabawnego problemu bohaterów. Wykorzystuje je jednak także do interaktywnych zabaw dla odbiorców. Dzieci mają w różnych gestach i działaniach naśladować koty: czasami trzeba będzie coś pacnąć, a czasami pogłaskać coś przytulnego albo zobaczyć, jak wygląda świat do góry nogami. I te zadania – poboczne wobec lektury, ale powiązane z fabułą – pozwolą dzieciom szybciej wkręcić się w świat kociaków-łobuziaków. Budowaniu rzeszy fanów sprzyjają jeszcze rozwiązania graficzne – w ilustracjach jest tyle samo humoru co w tekście, więc najmłodsi mogą się rzeczywiście dobrze bawić podczas czytania i oglądania tomiku. W przypadku kociaków-łobuziaków czytanie zamienia się w radość – a to ważne dla maluchów. Maciej Szymanowicz może proponować więcej tego typu historii i komicznych przypadków, bo w ten sposób robi reklamę samemu czytaniu.

Kociaki-łobuziaki kipią od pomysłów, mają bogatą wyobraźnię i same w sobie są dziećmi, więc łatwo będzie je zaakceptować małym odbiorcom. Tu ciągle coś się dzieje, a feeria kolorów sprawia, że najmłodsi ciągle będą czymś zajęci. Humor i żywe barwy to wyróżniki tej publikacji, stworzonej rzeczywiście z myślą o dziecięcych odbiorcach, a nie o wydawcach czy modach rynkowych. Szymanowicz pozostaje z dala od trendów i wychodzi mu to faktycznie na dobre. Co ważne, karykaturalne rysy postaci nadają całości charakteru, o tych bohaterach nie jest wcale łatwo zapomnieć – mają swój styl i zdecydowanie się wyróżniają.

czwartek, 9 października 2025

Paweł Gierliński: Moja pasja. Piłka nożna

Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.

Hobby

Pierwsze spotkanie z piłką nożną może wyglądać tak, jak proponuje Paweł Gierliński. W serii Moja pasja pojawia się kartonowy duży picture book „Piłka nożna”, który może oswoić najmłodszych z pomysłem na treningi – i zaprosić do świata kibiców. Biało-czerwone gadżety z pierwszej rozkładówki zachęcają do dopingowania polskiej drużyny i pokazują, że kibicowanie jest dla wszystkich – całe rodziny mogą spotkać się na stadionie. Przynajmniej w tym idealnym świecie, bo u Gierlińskiego piłka nożna ma tylko dobre strony. Kolejne rozkładówki prezentują skrótowo zasady gry czy podział ról na boisku – dzieci dowiedzą się, za co odpowiadają zawodnicy na konkretnych pozycjach (i czym się wyróżniają). Jest też rozkładówka poświęcona zabronionym zagraniom – najmłodsi dowiedzą się, za co przyznaje się żółte i czerwone kartki, jakie zagrania są niedozwolone i jakie skończą się usunięciem zawodnika z boiska. Oczywiście Paweł Gierliński nie zagłębia się w szczegóły, opowie między innymi o tym, na czym polega rzut karny, ale nie będzie pisać o tym, co to jest spalony – nic straconego, to dzieci poznają w przyszłości, jeśli faktycznie zainteresują się piłką nożną. Jeśli się zainteresują, to dla nich jest kolejna rozkładówka – ta o treningu. Na wielkiformatowym rysunku gromada dzieci zajmuje się ćwiczeniami – ktoś trenuje szybkie bieganie, ktoś inny strzały lub podania, tak, żeby wykorzystać zdobyte umiejętności na boisku. Przed meczem warto skorzystać z rozmowy z trenerem – w drużynie Matiego pani trener zagrzewa do walki i podnosi na duchu, bo psychologiczne podejście jest bardzo ważne. A jeśli najmłodsi zainteresują się piłką nożną na poważnie – będą wiedzieli, czego mniej więcej się spodziewać po treningach. Gdyby jednak zamierzali związać się z tym sportem, ale niekoniecznie podoba im się bieganie po boisku za piłką, istnieje cały zestaw ofert pracy wokół piłki nożnej i o tym Paweł Gierliński też mówi.

Jest to książka bardzo dobrze przygotowana, faktycznie przedstawia piłkę nożną jako pasję, i to pasję, którą można realizować już od najmłodszych lat. Ładne i kolorowe rysunki zachęcają dzieci do oglądania stron – a ostatnia rozkładówka zachęca w ogóle do podejmowania aktywności fizycznej, niekoniecznie takiej boiskowej. Dzieci, które od początku są oswajane z piłką nożną jako sportem – jeśli nie narodowym to przynajmniej bardzo popularnym – mogą samodzielnie przekonać się, na czym on polega i czy mieści się to w ich zainteresowaniach. To propozycja na dobry początek, coś, co może zaintrygować najmłodszych i przyciągnąć ich równocześnie do sportu i do czytania dla przyjemności. Bajecznie kolorowa opowieść edukacyjna z wplątanym wątkiem fabularnym (drużyną małego gracza, Matiego) to coś w sam raz nie tylko dla małych kibiców. Paweł Gierliński dobrze wybiera tematy i realizuje pomysł bez zarzutu. Cała ta seria kierowana do małych odbiorców przybliża ciekawostki i metody spędzania wolnego czasu.

środa, 8 października 2025

Catherine Casey: Niesamowite labirynty matematyczne. Dodawanie i odejmowanie

Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.

Matematyka w trasie

Skoro dzieci lubią rozwiązywać klasyczne łamigłówki, a labirynty cieszą się wciąż taką popularnością, że pojawiają się publikacje wyłącznie z nimi, to można dodać do nich jeszcze aspekt edukacyjny i pozwolić maluchom na uczenie się przy okazji zabawy. Nie jest to pierwszy taki na rynku zabieg, z całą pewnością nie jest też ostatni – ale bardzo dobrze się sprawdzi. Bo zadania z tej książeczki można rozwiązywać na dwa sposoby.

Sposób pierwszy to klasyczne poszukiwanie najkrótszej i najlepszej drogi od startu do mety. Każda rozkładówka to osobne zadanie dla najmłodszych, także pod względem tematycznym osobne, bo jest tu i wspinaczka na ściance, i tor wyścigowy, nocny powrót do domu kota i poszukiwanie drogi do lodziarza na zatłoczonej plaży. Pomysłów nie zabraknie: Catherine Casey wprowadza element zaskoczenia i za każdym razem dostarcza użytkownikom książeczki sporo atrakcji. Oczywiście labirynty pojawiają się w komputerowo stworzonych ilustracjach, tak, żeby ich przemierzanie przypominało rodzaj gry planszowej – mija się różne budowle albo różnych bohaterów, którym można się przy okazji przyjrzeć. Zasady, niezależnie od wskazówek zamieszczonych w poleceniu, są identyczne: trzeba przejść od startu do mety, nieważne, czy pomoże się przy tym robakowi, który chce wyjść na powierzchnię, czy motylowi w dofrunięciu do słodkich owoców, na które akurat ma ochotę. Da się spokojnie bez czytania przechodzić zagadki.

Ale podstawowym celem tej książeczki jest ćwiczenie matematyki. I tu pojawia się sposób drugi: żeby przejść właściwą trasą, trzeba wykonywać działania matematyczne (dodawanie i odejmowanie). Na drodze odbiorcy znajdą konkretne działania i w zależności od tego, jaki wynik im wyjdzie, muszą podążać jedną z odnóg labiryntu. Jeśli się pomylą – nie ma mowy o najkrótszej drodze do celu, trzeba będzie wykonać więcej działań zanim uda się zrealizować polecenie. Działania zostały posegregowane „tematycznie”, czasami są to dodawanie i odejmowanie liczb dwucyfrowych albo trzech cyfr, uzupełnianie brakującej liczby, innym razem to podwajanie albo dodawanie wielokrotności liczby 10. W ten sposób łatwiej będzie dzieciom nie tylko kontrolować postępy w nauce, ale też korzystać z podpowiedzi i ułatwień. Są tu wskazówki, które pomogą w szybszym wykonywaniu działań – warto je prześledzić i wykorzystywać, żeby nabrać wprawy w podstawowych obliczeniach. Niektóre będą dla dzieci przypomnieniem z lekcji matematyki, inne – olśnieniem, najważniejsze, że spełnią swoją funkcję i przydadzą się najmłodszym nie tylko jako powtórka ze szkolnych wiadomości.

Ta książka przywodzi na myśl zabawę i pozwala na rozrywkę, ale przydaje się bardzo w poprawianiu kompetencji matematycznych. Przechodzenie labiryntów wymaga dość szybkiego (i precyzyjnego) liczenia – więc dzieci nie będą zwracać uwagi na wysiłek poświęcany na pokonywanie plansz. Kiedy zawiedzie je umiejętność liczenia, zawsze mogą skorzystać z podpowiedzi w rodzaju sprawdzenia drogi (klucz na końcu tomiku pozostaje sposobem na sprawdzanie wyników, nie warto korzystać z niego przed uzyskaniem rozwiązania). Całość sprawia bardzo dobre wrażenie.

wtorek, 7 października 2025

Amy Sparkes: Wieża na krańcu czasu

Kropka, Warszawa 2025.

Zawody

Bardzo łatwo jest zaangażować się w wydarzenia z drugiego tomu przygód Dziewiątki, dziewczynki wychowywanej na najlepszą złodziejkę – bo akcja dotyczy tu walki o własny dom, miejsce, które może i jest dziwne, ale zapewnia schronienie. Tym razem to domowi trzeba pomóc – ma czkawkę i ciągłe wstrząsy zagrażają jego mieszkańcom, a na pewno są uciążliwe i nie pozwalają na wypoczynek. W domu, którym rządzi magia, czkawka wydaje się zjawiskiem bardzo prozaicznym – a jednak trzeba podstępów i sztuczek, żeby się jej pozbyć. Nie da się zostawić spraw swojemu biegowi, bo na dłuższą metę egzystencja w podskakującym domu jest nie do zniesienia. Wychodzi na to, że po pokonaniu jednego poważnego problemu – przełamaniu magii – pojawia się następny, tylko z pozoru błahy. Dziewiątka wie, że nie może zostawić mieszkańców bez pomocy – to już jej rodzina. A dom ma specjalnie dla niej przygotowany pokój, idealnie dopasowany.

Tymczasem zbliża się turniej gry w klasy, turniej, w którym nie ma zbyt wielu szans na powodzenie, a zasady należą do wyjątkowo niedookreślonych. Ale jeśli celem stanie się recepta na bolączki – trzeba zaryzykować. Dziewiątka trafi między innymi do wieży, która zna odpowiedzi na wszystkie pytania, jednak jeżeli dziewczynie nie uda się dotrzeć do samej góry, podzieli los tych wszystkich, którym się nie powiodło. Tajemnica wieży będzie wstrząsająca. A przecież na tym nie kończą się niespodzianki.

Dużo ryzyka, dużo niebezpieczeństw i… po raz pierwszy ślady przywiązania. Do tej pory Dziewiątka nie chciała pozwolić sobie na uczucia w stosunku do innych mieszkańców domu czy znajomych spotkanych na trasie. Wychowywana przez ulicę – w gnieździe złodziei – wiedziała, że może liczyć tylko na siebie, że okazywanie cieplejszych uczuć to przejaw słabości, za który przyjdzie zapłacić. Teraz jednak Dziewiątka w trakcie kolejnych eskapad przekonuje się, że nie uda się jej zachować niezależności w wymiarze, jaki sobie zaplanowała. I, co więcej, zmiana podejścia, chociaż wiąże się ze stresem i ciągłymi zaskoczeniami, wcale nie jest taka najgorsza.

Gra, która dzisiaj już nikogo nie zainteresuje, jest tu tylko pretekstem do dalszego poznawania siebie. Dziewiątka stopniowo dojrzewa, dowiaduje się też czegoś o własnej przeszłości – i chociaż niekoniecznie to jest celem jej wyprawy, może przynieść nowe spojrzenie na jej sytuację. Amy Sparkes proponuje młodym czytelnikom galerię bardzo niezwykłych postaci – zjednoczonych wspólnym celem, ale wciąż pochodzących z różnych światów. „Wieża na krańcu czasu” to powieść fantasy, która spodoba się poszukiwaczom nieoczywistych wydarzeń i charakterów. To historia silnie działająca na emocje odbiorców – którzy nawet jeszcze nie muszą uświadamiać sobie znaczenie najbardziej wyrazistych przeżyć Dziewiątki poszukującej własnej tożsamości. Do „Wieży na krańcu czasu” trafiają wszyscy ci, którzy nie potrafią znaleźć w sobie odpowiedzi na nurtujące ich pytania – ale dopiero wewnętrzna odwaga pozwoli na osiągnięcie celu. Chociaż to powieść drogi, kolejna w serii, stworzona jest trochę wbrew schematom i oczekiwaniom odbiorców.

poniedziałek, 6 października 2025

Eva Amores, Matt Cosgrove: Najgorszy tydzień życia. Niedziela

Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.

Katastrofy

Antek Fert przekonuje się, że w najgorszym tygodniu życia każdego dnia będzie mierzyć się z wyzwaniami ponad siły, tracić godność i walczyć ze stworami z najgorszych koszmarów. Aż do niedzieli. W niedzielę stanie oko w oko z przeciwnikiem nie do pokonania. Bo jak walczyć z ukochanym kotem, domowym pupilem, który wprawdzie ma swój charakterek, ale jest towarzyszem codzienności i czasami pozwala się pogłaskać? Kapitan Pusio okazuje się bezlitosnym przywódcą, który bez chwili wahania wytknie Antkowi wszystkie błędy i niedociągnięcia w opiece domowej – a że ma pod sobą całe rzesze wiernych kosmitów, może stać się jeszcze bardziej groźny niż wskazywałyby na to pazury. Eva Amores i Matt Cosgrove tym razem w zasadzie oszczędzają bohaterowi brunatnych alarmów, golizny i upokorzeń związanych z przyrodnim bratem – problemy domowe i szkolne wyczerpały się w zasadzie na początku cyklu, teraz nie mają już większego znaczenia. Z czasem – to jest z rozwojem tygodnia – zaczęły do głosu dochodzić coraz bardziej fantastyczne katastrofy, w tym olimpijski pojedynek z zombiakami – teraz jednak w grę wchodzi proces. Sądowa potyczka, w której walka na argumenty jest jednocześnie walką na interpretację domowych wydarzeń. Wszystko, co się dzieje w zwyczajnym otoczeniu, nagle nabiera cech oskarżenia – a interpretacje obu stron mogą przekonać obserwatorów. Antek Fert może liczyć na rodziców – to oni najlepiej wiedzą co kryło się za nieporozumieniami z Kapitanem Pusiem i jakie aspekty starć trzeba wyciągnąć na światło dzienne, żeby sprawiedliwości stało się zadość. Pozostaje pytanie, czy najgorszy tydzień życia nie był w rzeczywistości… najlepszym tygodniem – obfitującym wprawdzie w stresotwórcze wydarzenia i nadmiar adrenaliny oraz wpadek, ale też pełnym przygód i doświadczeń nie z tej ziemi.

Udało się autorom stworzyć serię, po którą młodzi czytelnicy mogą chętnie sięgać – znajdą tu bowiem rozrywkę pozbawioną moralizowania, dystans do własnych problemów i traum lub przykrości i sporą dawkę fantazji podlanej dowcipem. Akcja jest dynamiczna, za każdym razem wydarzenia relacjonowane dzięki tekstowi i rysunkom toczą się błyskawicznie i nie sposób nudzić się przy opisach. Autorzy podkreślają motywy charakterystyczne dla problemów młodych odbiorców – ale zapewniają oddech za sprawą humoru. Antek Fert może się wstydzić wielu rzeczy, jednak nawet jako ofiara losu nie będzie potrzebował współczucia – to on wygrywa wszystkie potyczki, a do tego wcale się nie przejmuje tym, co było dawniej. Żyje chwilą i zapewnia sporo śmiechu – właśnie dzięki temu, że potrafi nabrać dystansu do tego, co aktualnie przeżywa. Eva Amores i Matt Cosgrove przypominają, że zawsze może być gorzej, ale nie ma co się przejmować zwyczajnymi wpadkami – warto zostawić sobie przeżywanie stresu na te niezwyczajne (które w normalnym życiu nie nadejdą, tym przyjemniej przeżywać je podczas lektury). Jest to książka mocno przerysowana i czerpiąca z bogatej wyobraźni – i to właśnie spodoba się najmłodszym.

niedziela, 5 października 2025

Yael van der Wouden: W dobrych rękach

Znak, Kraków 2025.

Wybór

Ta książka przenosi do lat 60., ale tylko w sferze obyczajowej, otoczenie nie ma dla bohaterów żadnego znaczenia, a Yael van der Wouden nie będzie precyzyjnie odtwarzać kontekstu – ułatwia sobie zadanie, a czytelnikom koncentrację na tym, co najważniejsze, dzięki azylowi. Miejscem akcji jest dom na odludziu. Holenderska prowincja to schronienie dla Isabel, samotnej bohaterki, która od zawsze była „dziwna”. Isabel mieszka w domu, który formalnie nie należy do niej – ale tu porządkuje sobie rzeczywistość i tu czuje się bezpiecznie. Nie ma potrzeby wychodzenia do ludzi, interakcje społeczne ją męczą i irytują – bohaterka spędza czas samotnie i jest jej z tym dobrze. Isabel wychowywała się w rodzinie o mocno konserwatywnych poglądach: matka nigdy nie pogodziła się z życiowymi wyborami syna – i nawet po jej śmierci pewne uprzedzenia pozostały i funkcjonują niejako w atmosferze domu, chociaż wydaje się to nielogiczne. Isabel przesiąknięta pewnymi przekonaniami, będzie miała utrudnione zadanie, gdy jej codzienność się zmieni.

Isabel nie potrzebuje zmian, nawet – boi się ich i celowo wyklucza z własnej codzienności. Ale pewnego dnia Louis – jeden z braci – przyprowadza do domu swoją kolejną narzeczoną. Eva nie ma gdzie mieszkać i przez jakiś czas będzie musiała zatrzymać się u Isabel, bez względu na opinię na ten temat tej ostatniej. Isabel nie ma tu nic do powiedzenia, nawet jeśli będzie chciała zrobić wszystko, żeby pozbyć się niechcianego gościa albo zniechęcić Evę do ekspansywnego trybu życia. Bo Eva nie boi się niczego, nie zamyka się na ludzi, jest ekstrawertyczna i głośna, stanowi przeciwieństwo Isabel i potrafi bardzo ją zirytować. Eva ufa ludziom, inaczej niż Isabel, która podejrzewa każdego o wykradanie cennych przedmiotów codziennego użytku. Napięcie między kobietami staje się nie do zniesienia i wtedy Yael van der Wouden przygotowuje dla czytelników dwa wielkie zwroty akcji. Pierwszy można przewidzieć – autorka zapowiada go drobiazgami i subtelnymi akcentami w kierunku rozwoju fabuły. Tu jednak liczy się nie efekt zaskoczenia a jakość prozy, sposób opisywania tego, co kilka dekad później robi już znacznie mniejsze wrażenie. Skandal rozpisany na detale będzie dla czytelników prawdziwą przyjemnością poznawczą – nie chodzi tu o relację między kobietami przymusowo zamkniętymi w jednym domu, a o metodę przedstawiania kolejnych wydarzeń, gestów i interpretacji. W tym prawdziwa siła powieści „W dobrych rękach”. Z kolei drugi przełom wypada bardziej sensacyjnie i ma urozmaicić historię – nadać jej kierunek i sens tak, żeby całość nie wybrzmiewała tylko i wyłącznie jako studium kontaktów interpersonalnych.

Yael van der Wouden stara się nie przeoczyć żadnego szczegółu, kontrastuje swoje bohaterki i przedstawia ich indywidualne historie, żeby w pewnym momencie zacząć pisać z nich jedną opowieść. Wie, czym zaintrygować czytelników – i chociaż rezygnuje z tła (obyczajowość funkcjonuje tu niemal wyłącznie w głowach postaci), jest przekonująca w ładunku emocjonalnym.

sobota, 4 października 2025

Grażyna Bąkiewicz: W co wierzyliście, Słowianie?

Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.

Domek w lesie

Lekcje u pana Cebuli zawsze wiążą się ze świetnymi przygodami, nic więc dziwnego, że uczniowie chętnie przystępują od poszukiwania wiadomości w odległych czasach. Szkoła przyszłości to… ławki z demobilu, przestarzały sprzęt, który jednak da się wykorzystywać do podróży w czasie. Pan Cebula czuwa nad bezpieczeństwem nastolatków, a do tego mają oni do dyspozycji cały zestaw wynalazków, między innymi osłonę gamma, która pozwala upodobnić się do miejscowych, możliwość włączania lub wyłączania widzialności, komunikatory w małym palcu – dostęp do całej istniejącej wiedzy. Jednak wnioski trzeba wyciągać samodzielnie, to się nie zmieniło. W tej klasie – której kolejnych uczniów czytelnicy poznają od kilkunastu tomów – wszyscy cechują się jeszcze wyjątkowymi i unikatowymi zdolnościami. Stało się tak po wybuchu błyskacza: jedni potrafią wyjmować z kieszeni niezbędne w danym momencie przedmioty, inni błyskawicznie przemieszczają się z miejsca na miejsce, a Rysio – bohater tej części serii („W co wierzyliście, Słowianie”) wie, jak się rozdwoić. To przydatna umiejętność, kiedy trzeba być w dwóch miejscach jednocześnie, albo… żeby było raźniej. Poza magicznymi zdolnościami, które trochę ułatwiają realizowanie szkolnych zadań, każdy z uczniów ma jeszcze całkiem normalne zainteresowania nadające indywidualnego charakteru bohaterom i uzupełniające ich misję. Rysio zajmuje się smakami: z każdej wyprawy w przeszłość stara się przywieźć wspomnienia o nowych potrawach, interesuje się też ziołami i jadalnymi roślinami. Zadanie dotyczące wierzeń Słowian jest mu wyjątkowo na rękę. Pan Cebula tym razem wyznacza swoim uczniom zadanie dotyczące poznania mitologii słowiańskiej – chrześcijaństwo miało skutecznie wyplenić tradycje i dawne przekonania, tymczasem ślady wierzeń ocalały w zwyczajach i sformułowaniach przechowywanych przez całe pokolenia. Wprawdzie sporą część mitologii Słowian trzeba żmudnie odtwarzać, ale nie ulega wątpliwości, że była ona bogata i ciekawa.

Ale zadanie dla uczniów jest prostsze niż odbudowywanie mitologii. Podopieczni pana Cebuli muszą poznać tajemnicę Baby Jagi. I to z wiedźmą – kobietą wiedzącą – wiąże się większa część fabuły. Grażyna Bąkiewicz jak zwykle potrafi zaangażować czytelników w przygody podbarwione aspektami edukacyjnymi – czyta się te powieści jak prawdziwe przygodówki, przy okazji chłonąc wiedzę na temat historii. Część wyjaśnień, która rozbijałaby narrację, przenoszona jest do humorystycznych komiksów Artura Nowickiego. Można zatem dowiedzieć się czegoś również na marginesie warstwy graficznej. W tych opowieściach liczy się dowcip i dynamika akcji, uczniowie pana Cebuli nie nudzą się podczas lekcji – angażują się w wydarzenia, zawierają nowe znajomości, a do tego rozwijają też relacje między sobą, niekoniecznie te modelowe – nie wszyscy się lubią, nie wszyscy się ze sobą dogadują, ale tworzą się też zalążki par i przyjaźni. Liczy się możliwość znalezienia bratniej duszy, czasami – po prostu wsparcia lub pomocy w magicznych umiejętnościach. Wszystko po to, żeby zrealizować misję i na lekcji odpowiedzieć na pytania nauczyciela. Pan Cebula wie, co robi, wysyłając dzieci w przeszłość – tak najlepiej i najszybciej nauczą się historii w sposób, który zapadnie im w pamięć na długo. A najlepsze, że zapadnie też na długo w pamięć samym odbiorcom.

piątek, 3 października 2025

Jola Richter-Magnuszewska: Co mówią zwierzęta?

Kropka, Warszawa 2025.

Porozumienie

Jola Richter-Magnuszewska postawiła na lekcję przyrody w przyjemnej dla oka i myśli wersji. „Co mówią zwierzęta” to bardzo udany tomik edukacyjny, który powraca do dawnych dobrych tradycji przedstawiania ciekawostek. I chociaż Jola Richter-Magnuszewska mogłaby spokojnie stworzyć picture booka dla najmłodszych, nie poszła w ślad za rynkowymi trendami i postawiła na informowanie dzieci o zasadach funkcjonowania obok przedstawicieli dzikiej przyrody. Na samym końcu przytacza kocie, psie i końskie ABC – prezentuje miniaturki z charakterystycznymi sylwetkami zwierząt i tłumaczy, co chcą zakomunikować pupile. Jednak przez całą książkę interesuje ją coś zupełnie innego – jak człowiek ma funkcjonować w naturze, żeby nie krzywdzić zwierząt i nie niszczyć ich naturalnego środowiska. Autorka łamie szyfr. Przekonuje odbiorców, że wszyscy mogą komunikować się ze zwierzętami, a przynajmniej – pojmować, co różne stworzenia chcą przekazać. Uczy wyczulenia na braci mniejszych, zatrzymuje się nad tym, co w codziennym pędzie dorośli często porzucają – jest świadoma, że najmłodsi potrzebują takich wskazówek i jeśli je sobie przyswoją, w przyszłości nie będą krzywdzić zwierząt. Dlatego ta książka jest tak potrzebna i cenna. Razem z Jolą Richter-Magnuszewską można iść do lasu i zastanowić się nad zasadami zachowania w gościnie u zwierząt. Można przyjrzeć się kolejnym zmysłom, przynajmniej tym, które ludzie znają z własnego doświadczenia, bo o bardziej zadziwiających rozwiązaniach z przyrody autorka nie ma kiedy napisać. Podpowiada, jak czytać z pozostawionych przez zwierzęta śladów i jak poznawać ich odchody, na co zwracać uwagę, kiedy chce się zrozumieć, co rozegrało się niedawno w lesie – albo jak uniknąć spotkania nosem w nos z drapieżnikiem. I to również ważne podpowiedzi, bo zapewniają bezpieczeństwo nie tylko najmłodszym. Dla dzieci możliwość wkroczenia do świata zwierząt będzie wystarczającą nagrodą: ale z punktu widzenia miłośników przyrody to istotne, że Jola Richter-Magnuszewska zajmuje się między innymi tematem traktowania młodych zwierząt przypadkowo znalezionych podczas spaceru. Wielu ludziom (nawet dorosłym) wydaje się, że w takich wypadkach trzeba interweniować, tymczasem może to bardziej zaszkodzić niż pomóc.

Ale ta książka skrywa w sobie jeszcze jedną niespodziankę, niedostępną na pierwszy rzut oka. Pojawiają się tu kody QR – po zeskanowaniu pozwolą one odtwarzać nagrane przez specjalistów odgłosy zwierząt. Dzięki temu dzieci nawet bez wychodzenia z domu potrenują sobie rozpoznawanie różnych stworzeń – później podczas wizyty w lesie będą wiedzieć, z kim mają do czynienia. Dzięki angażowaniu różnych zmysłów łatwiej będzie przedstawiać im wiadomości – a ponieważ w interesie całej ludzkości jest przekazywanie młodemu pokoleniu tego typu informacji i wpajanie miłości do przyrody, książka bardzo dobrze się sprawdzi. Jest to książka wyjątkowa i ważna, dla czytelników, którzy chcą wiedzieć, jak traktować zwierzęta i jak je rozumieć – ale też dla tych, którzy do tej pory nie mieli pojęcia o życiu w zgodzie z naturą.

czwartek, 2 października 2025

Caroline Crampton: Ciało ze szkła. Historia hipochondrii

Czarne, Wołowiec 2025.

Dolegliwości

Caroline Crampton tworzy opowieść z jednej strony popularnonaukową – z drugiej – bardzo osobistą. Pisze o hipochondrii świadoma, że to również coś, na co sama cierpi – strach przed nawrotem groźnej choroby nie pozwala jej normalnie funkcjonować, odbiera radość życia i czasami zmusza do nielogicznych działań. Jednak autorka wie: kiedyś wydawało jej się, że jest zdrowa, a w jej ciele rozwijał się rak. Mało tego, guz był widoczny i daje się bez trudu zauważyć na zdjęciach z dawnych czasów, a sama zainteresowana nie przyjęła jego istnienia do wiadomości. Nawrót choroby również nie napawał optymizmem – w związku z tym Crampton boi się powtórki z cierpienia, nadmiernie troszczy się o siebie i próbuje wyłapać nawet najmniejsze przejawy nadchodzącego dramatu. Wie jednak, jak bardzo utrudnia jej to funkcjonowanie – nie potrafi się pogodzić z rozgrywającymi się w jej głowie scenariuszami i czeka na ulgę, kiedy najgorsze scenariusze się potwierdzą.

Tymczasem hipochondria nie jest jeszcze do końca wyjaśniona, wiąże się z zaburzeniami na tle psychicznym, ale nie pozwala na jednoznaczne określenie problemu. Może dawać różne objawy i prowadzić do różnych zachowań. Caroline Crampton szuka zatem w przeszłości wskazówek dla siebie. Szuka ich w historii rozwoju medycyny i w podejściu do pacjentów (także tych z urojeniami). Przygląda się sposobom stawiania diagnoz i pomysłom na leczenie najmniej oczywistych przypadków. Sprawdza, gdzie psychika spotykała się z chorobami ciała, czy podejście do zdrowia może wpływać na proces zdrowienia – a to wszystko ilustruje własnymi uwagami i przeżyciami. I dzięki temu właśnie „Ciało ze szkła” będzie książką ekscytującą dla wielu odbiorców. Pozwala lepiej zrozumieć osoby przesadnie dbające o swoje zdrowie, a nawet – znaleźć przyczyny ich postaw. Autorka z dużą dozą delikatności podchodzi do kwestii zdrowia, funduje czytelnikom całkiem sporą dawkę emocji – tu nie ma drwienia z hipochondryków, chociaż Crampton takie postawy może odnotować. Chce zrozumieć wszystkie strony – i osoby, które doszukują się w ciele niedoskonałości, i w otoczeniu, które dystansuje się od strachu przed chorobami, i kierujących się empatią ludzi. Hipochondria pojawia się dopiero na styku tych stron. Budzi ciekawość obok drwin – więc warto przyjrzeć się wyjaśnieniom. Można tu lepiej zrozumieć obawy dotyczące zdrowia, można też zaobserwować, jak zmieniały się lęki na przestrzeni wieków – tytuł „Ciało ze szkła” bierze się z jednego z przekonań – że ciało po uderzeniu może się rozpaść. A ponieważ Caroline Crampton nie boi się przedstawiania anegdot, rozbawi odbiorców strategią medyka postawionego przez tego typu wyzwaniem.

Jest to publikacja wpisująca się w nurt reportaży medycznych i historycznych reportaży medycznych, dostarcza czytelnikom podsumowań w dziedzinie, która często znika im z horyzontu. Autorka prowadzi tę opowieść bardzo gawędziarsko, nawet jeśli odnosi się do wiadomości z historii – wie, jak przedstawiać zgromadzone informacje, żeby zaangażować czytelników.

środa, 1 października 2025

Vita Murrow: Książeczka pełna miłości

Kropka, Warszawa 2025.

Sposób na podróż

Ta seria zapada w serca nie tylko najmłodszych. Znakomicie wykorzystuje rynkowe trendy i zaprasza odbiorców do poznawania różnych kultur i rozwiązań. Dodatkowo zachęca do kreatywności i wymusza reakcje podczas czytania. „Książeczka pełna miłości” to kolejna propozycja w cyklu. Vita Murrow podsuwa „100 sposobów z całego świata, by powiedzieć kocham cię”. I nawet jeśli dzieci jeszcze nie myślą o tym, żeby wyznawać swoje uczucia na pierwszych randkach, z pewnością zechcą skierować takie słowa do rodziców. Z kolei dorośli mogą wykorzystać taki tomik jako uroczy prezent walentynkowy czy drobiazg dla ukochanych.

Każda rozkładówka to inny język: duński, suahili, jupik środkowy, tatarski, malgaski, łotewski… Sto języków to sto okazji do rozmowy o uczuciach. Odbiorcy dowiedzą się, jakich słów używa się w danym języku do wyrażania miłości (czasem to „kocham cię”, czasem „miłość”, a czasem – określenia kierowane do ukochanej osoby, urozmaicenia pozwalają nie zmęczyć dzieci powtarzalnością formy. To punkt wyjścia do wprowadzenia kulturowych ciekawostek, drobiazgów, które inspirują ale też pomagają poznawać pomysły ludzi na całym świecie. Miłość prowadzi w różnych kierunkach – do nadawania ciekawych i miłych przezwisk, do muzyki, do świętowania lub przyjmowania gości, albo do kulinariów. Miłość wyrażać można na wiele różnych sposobów, o czym odbiorcy szybko się przekonają. Annelies Draws dba o ilustracje – w warstwie graficznej pojawiają się dzieci o różnych kolorach skóry i czasami – z rozmaitymi niepełnosprawnościami, które nie mają żadnego znaczenia w tekście. To doskonały sposób na wszczepienie czytelnikom świadomości, że wszyscy różnią się od siebie i inność wcale nie musi być przeszkodą, kiedy chce się razem bawić. „Książeczka pełna miłości” to drobne akapity wypełnione ciekawostkami i serdecznością – ważne jest tu ciepło kierowane do odbiorców i ich otoczenia, lektura przebiega szybko, można wybierać albo losować tematy do poznawania, żeby karmić się treścią i… wykonywać zadania. Bo każda rozkładówka zakończona jest pytaniami kierowanymi do dzieci – te pytania podpowiadają odbiorcom, w jaki sposób wyrażać uczucia i jak sprawiać przyjemność bliskim, pozwalają się też zastanowić nad własnymi doświadczeniami – to wyklucza nudę i angażuje czytelników, kilkulatki sprawdzą, czy mają do czynienia z kochającymi ich ludźmi. Taka publikacja to również zaproszenie do rozmowy o potrzebach i o małych radościach – dzieci nauczą się z niej empatii i będą mogły poszerzać umiejętności interpersonalne.

Jest to tomik bardzo kolorowy i przyjemny w odbiorze, jako część poczytnej serii – staje się ważny. Samodzielnie też się sprawdzi, a nawet stanie się reklamą poprzednich pozycji. „Książeczka pełna miłości” to zachęta do mówienia o uczuciach i do akcentowania więzi rodzinnych – dzieci i ich rodzice, jeśli będą wspólnie czytać przed snem, mogą stworzyć własny język, porozumiewać się kodami z tomiku.

wtorek, 30 września 2025

Sherri Duskey Rinker i Tom Lichtenheld: Snów kolorowych, placu budowy. Co robią maszyny?

Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.

Zadania

Ten tomik przykuwa uwagę i wcale nie trzeba być fanem cyklu przygód maszyn z placu budowy, żeby się nim zainteresować. W momencie kiedy tekturowe książeczki są wycinane przeważnie w jednym kształcie (nawet jeśli to kształt wymyślny lub łamiący prostokątne obramowania stron), „Co robią maszyny” to tomik zadziwiający. Dzieciom spodoba się obfitość niezwykłych form – strony z falowanymi brzegami, każda innej wielkości, łamiące schematy i pozwalające również na zabawę za pomocą dotyku. O wycięciach decydują kształty maszyn budowlanych, pięciu bohaterów się tutaj pojawia: spychacz, wywrotka, dźwig, betoniarka i koparka. To maszyny znane już z cyklu, tym razem występują jako modele – owszem, w trakcie swoich codziennych obowiązków, ale nie w typowej fabule – tu nie liczą się cele działań, a same zachowania pozwalające definiować codzienne zadania bohaterów. Każdorazowo odbiorcy mają do czynienia z krótką prezentacją bohatera – wierszyki są rymowane i zgrabnie przez Joannę Wajs przełożone: te pierwsze są odpowiednio krótsze, ale tak, żeby nie gubić rytmu całości. Są krótsze, bo wymaga tego forma: strona z tytułem jest najmniejsza i wymusza skrótowość rymowanki. Nie ma tutaj hierarchizowania maszyn pod względem wielkości, ważne jest za to określenie ich części. Lewa strona rozkładówki to wierszyk – prawa strona zawiera grafikę z prezentowanym bohaterem i nazwami jego poszczególnych fragmentów. Autorzy zrezygnowali z wysokiego stopnia skomplikowania – dzieciom wystarczy po kilka wskazówek, żeby wzbogaciły swoje codzienne zabawy i świadomość na temat wielkich pojazdów budowlanych.

Przyjęta strategia wymusza jednostajną kolorystykę, co pasuje do założeń całej usypiankowej serii – granatowe tło pozwala uwypuklić detale żółtych przeważnie maszyn, tomik jest przyjemny do oglądania także od strony graficznej. Wszystkie maszyny prezentowane są z profilu, więc rzadko można przyjrzeć się ich minom – tu wartością jest przedstawianie odbiorcom detali. Dzieci mogą obejrzeć sobie poszczególne części bohaterów – w powiększeniu (w stosunku do tomików z całego cyklu). To jeszcze bardziej zachęci je do lektury i zaprosi do śledzenia rozrastającej się serii. Da się ten tomik potraktować jako usypiankę, przypomina o tym celu zakończenie opowiastki – ale jeszcze lepiej sprawdzi się on jako historyjka edukacyjna i dostarczająca dzieciom rozrywki interaktywnej. Niektóre strony mają wycięcia, inne po prostu falowane brzegi – tak, żeby móc wodzić po nich palcem. Dzieci poćwiczą więc też sprawność manualną – będą się dobrze bawić nie tylko przy czytaniu.

Ta książeczka jest zaskoczeniem w serii, która do tej pory rozwijała się dość przewidywalnie – wyłamanie się ze schematów dobrze jej robi, to odświeżenie pomysłu i jednocześnie ukłon w stronę wymogów rynku – akcentującego stale potrzebę edukowania najmłodszych. Tu wszystko dobrze się sprawdza, pasuje do siebie i spełnia swoją rolę – edukacyjną, rozrywkową i angażującą maluchy. Każde dziecko, które lubi się przyglądać wielkim maszynom na budowie, po ten tomik sięgnie z zachwytem. Każde dziecko, które do tej pory nie myślało o tego typu zajęciach i aktywnościach podczas spaceru, może się do tego przekonać.

poniedziałek, 29 września 2025

Ilona Wiśniewska: Hjem. Na północnych wyspach

Czarne, Wołowiec 2025.

Dom

Rytm tej książce nadają… krysie. Mewy trójpalczaste są wszędzie i próbują przetrwać mimo spolaryzowanego wobec ich obecności społeczeństwa. Miejscowi albo krysie tępią i za wszelką cenę chcą im utrudnić zakładanie gniazd, albo je kochają i próbują uratować przed tymi niewrażliwymi – zakładaczami kolców, siatek i innych narzędzi tortur – pułapek na ptaki. Krysie tymczasem radzą sobie, przystosowują się do dziwnych miejsc i nietypowego otoczenia. I tylko co pewien czas któraś pada ofiarą ludzkich zapędów do wprowadzania porządku. Poza cichymi dramatami wybranych mew nie ma tu zbyt wiele miejsca na hałas, wydaje się, że Tromso jest bezszelestne, że można tu znaleźć spokój i bezpieczeństwo: chociaż to trzecie co do wielkości miasto w Arktyce. Ilona Wiśniewska wyszukuje jednak przede wszystkim ludzi – to ich historie chce ocalić i opowiedzieć, to ludzi traktuje jako przerywnik między kolejnymi nawoływaniami krysi. Bo żeby wytrzymać na dalekiej Północy, trzeba mieć na siebie pomysł – tylko wtedy ucieczka się powiedzie, tylko wtedy wyspy zamienią się w azyl. A to oznacza, że każdy człowiek, którego da się spotkać (140 narodowości w jednym mieście to sporo – co nakazuje redefiniowanie poczucia obcości lub przynależności, dla tych, którzy chcą się zadomowić, prowadzone są specjalne spotkania integracyjno-kulturowe, lekcje, na których można porozmawiać o zwykłym życiu, o pozostawionej gdzieś przeszłości i o relacjach z innymi.

Ilona Wiśniewska zatrzymuje czas. Albo odbiorców – w tym czasie. Koncentruje się na drobiazgach, opowiada bardzo śpiewnie o wszystkim, co mogłoby przykuć uwagę, odwrócić ją od szukania inności, a zatrzymać na codzienności. Chce, żeby odbiorcy wszystkimi zmysłami chłonęli nieoczywiste piękno, dlatego też podsuwa im drobiazgowe opisy, urokliwe, bo skrywające prawdę o dalekiej Północy. Mody na Arktykę raczej nie da się stworzyć ze względu na surowy klimat – ale można się rozkoszować tym, co Ilona Wiśniewska opowiada. Trzeba przyznać, że opowiadać potrafi, jest mistrzynią klimatycznych relacji, w których nawet nie musi się wiele dziać – tu wystarczy sama obecność i uważność na otoczenie, idea slow life pozostaje źródłem poczucia szczęścia. „Hjem” to opowieść o życiu, o znajdowaniu miejsca dla siebie – tam, gdzie inni nawet nie chcą szukać. To opowieść o tym, jak wiele lub niewiele trzeba do wprowadzenia harmonii w zwykłą egzystencję. To opowieść o tym, jak mościć sobie gniazdo w mocno zróżnicowanym społeczeństwie, w którym inny jest każdy – więc nikt nie wyróżnia się jakoś specjalnie. „Hjem” to spokój i zaufanie, to cisza wypełniająca dni i jednocześnie konieczność bezwzględnej walki o własny system wartości – i reagowanie na wszystkie dostrzeżone przejawy niesprawiedliwości. Bo każdy jest osobiście odpowiedzialny za swoją małą ojczyznę, czy to rodzoną, czy – wybraną. Ilona Wiśniewska wie, jak przedstawiać Północ, znalazła na to patent i kolejnymi książkami udowadnia swoją sprawczość w tej dziedzinie.

niedziela, 28 września 2025

Aneta Jadowska: Sekret prawie byłego męża

SQN, Warszawa 2025.

Pułapka

Agata Bunc jest pisarką, która potrzebuje w swoim życiu zmiany. Od ośmiu lat nie może się rozwieść z mężem – ten robi problemy i celowo utrudnia rozstanie. Nie zamierza ratować małżeństwa, ma już zresztą od pewnego czasu nową partnerkę – ale przez złośliwość komplikuje Agacie życie. Na szczęście dużo się ostatnio zmieniło: Agata zamieszkała w domu Uklejów razem z dwiema przyjaciółkami, również pisarkami. Trzy Gracje wspierają się i pomagają sobie we wszystkim, od przepędzania kryzysów twórczych po pilnowanie posiłków. Rozumieją się świetnie i pokazują, co oznacza przyjaźń. Są silne dzięki temu, że przebywają razem – a to oznacza, że kiedy przyjdzie im się zmierzyć z kolejnym wyzwaniem, poradzą sobie nie tylko z amatorskim śledztwem. Może nawet nie tak amatorskim: trzy Gracje radzą sobie z budowaniem intryg lepiej niż niejeden śledczy – procentuje doświadczenie w tworzeniu kryminałów. W związku z tym również w odkrywaniu motywów działań przestępczych są dobre i tu przyda się ich pomysłowość.

Bo wszystko wskazuje na to, że ktoś próbuje wrobić Agatę Bunc w morderstwo. Jej prawie były małżonek umiera blisko domu Uklejów. W takim wypadku najbardziej podejrzana jest najbliższa rodzina – czyli Agata, która na chwilę znika z oczu przyjaciółkom. U progu upragnionego rozwodu wprawdzie nie ma motywu – jednak wygodniccy prokuratorzy mogą być innego zdania. Zaczyna się mozolne gromadzenie dowodów i próby odkrycia tożsamości mordercy. „Sekret prawie byłego męża” to mnóstwo kwestii obyczajowych w powiązaniu z rozwijającym się śledztwem. Z perspektywy czytelników najważniejsze może być budowanie azylu – trzy kobiety mogą ułożyć sobie życie z dala od oceniających je oczu, mogą pozwalać sobie na dziwactwa i nietuzinkowe rozwiązania, zapewniają sobie wzajemnie wsparcie i troszczą się o siebie. To niezawodny magnes na odbiorczynie – mimo toczącego się śledztwa, mimo zagrożenia, bo w końcu Agatę ktoś próbuje wrobić w morderstwo – jest tu schronienie, azyl przed okrutną rzeczywistością. Jest to propozycja dla czytelników, którzy nie przepadają za epatowaniem złem – nie lubią brutalności i koszmarów na jawie. Aneta Jadowska wie, co zrobić, żeby przyciągnąć uwagę i żeby zatrzymać przy sobie nie tylko fanów kryminałów.

Jest to powieść, która gwarantuje pozostanie czytelników przy serii. Bardzo liczy się w niej klimat i możliwość prezentowania narracyjnych talentów autorki, intryga, która schodzi na dalszy plan, nie zawodzi. Przyjemne charaktery, sporo pobocznych wątków i wygoda – która sprawia, że w tej książce można się rozgościć – to atuty drugiej części serii. Gdzieś w tle przewijają się dylematy pisarskie – nie da się inaczej, skoro w jednym miejscu zamieszkały aż trzy pisarki – więc Aneta Jadowska zapewnia sobie szereg pytań podczas spotkań autorskich. Jednak sporo rzeczy też wyjaśnia i podpowiada tym, którzy chcą zabawić się w tworzenie kryminałów.

sobota, 27 września 2025

Sunny Vibes. Sweet Life / Cosy Life

Harperkids, Warszawa 2025.

Spokój

Wśród wielu kolorowanek dostępnych na rynku i wywodzących się przede wszystkim z gadżetowych propozycji (towarzyszących różnym seriom kreskówek czy komiksów) przyjemnie będzie sięgnąć po cykl Sunny Vibes. To obrazki przygotowane rzeczywiście z myślą o najmłodszych dzieciach, które niekoniecznie radzą sobie dobrze z trzymaniem narzędzi do kolorowania. Kredki, flamastry czy farby to przyrządy dopuszczalne – można w dodatku stosować je bez obaw, bo wydawnictwo wprowadza oddzielającą obrazki podkładkę. Wystarczy odgiąć skrzydełko tylnej okładki i włożyć je między kolejne strony, żeby chronić obrazki przed przypadkowymi plamami barwnymi. To rozwiązanie banalne, a jednak daje szansę na twórcze wyżycie się bez ryzyka uszkodzenia książeczki. W „Cosy Life” tematem są rozrywki – bardzo na czasie, bo bohaterowie czasami słuchają muzyki w dużych słuchawkach, innym razem grają sobie w gry na konsoli. Z kolei w „Sweet Life” motywy skupiają się przede wszystkim na pracach domowych, zajęciach równie przyjemnych co pożytecznych – tu między innymi będą piec słodkie pyszności, ale też… układać puzzle. W obu przypadkach tematy kolejnych obrazków mogą odpowiedzieć na pytanie, co zrobić, kiedy komuś się nudzi. Łatwo naśladować bohaterów, ich rozrywki są dostępne dla wszystkich maluchów i bardzo proste do wprowadzenia w czyn. Każdy tomik to dwadzieścia pełnowymiarowych obrazków na perforowanych kartkach – łatwo zatem je wyrwać i przygotowywać specjalne rysunkowe prezenty dla bliskich – da się też oprawić gotowe obrazki lub powiesić w widocznym miejscu. Wyraźne kontury i spore kształty to coś w sam raz dla młodszych dzieci, tak, żeby nie wpadły we frustrację, kiedy wyjdą za linie. Dodatkowo tematyka wycisza dzieci, pomaga im się skoncentrować i inspiruje. Sympatyczni bohaterowie w kojącym świecie – to rozwiązanie rzadko spotykane w przebodźcowanej przestrzeni, ale odbiorcy z pewnością docenią powrót do zwyczajności.

Te książeczki aż proszą się o wypełnianie stron mocnymi kolorami – Sunny Vibes to seria, która wcale nie potrzebuje hałasu, żeby została doceniona: sprzyja skupieniu, zachęca do ćwiczenia zdolności manualnych już tylko przez możliwość zajrzenia do świata bohaterów. „Sweet Life” i „Cosy Life” to tomiki przyjemne w odbiorze, pozbawione aspektów edukacyjnych czy morałów – tu liczy się po prostu kolorowanie obrazków, czyli coś, o czym często wydawcy zapominają w pogoni za kolejnymi „wartościowymi” publikacjami. Jeśli więc ktoś szuka kolorowanki klasycznej, a jednocześnie wciągającej przez sympatycznych bohaterów, powinien sięgnąć po takie właśnie serie. Sunny Vibes to zaproszenie do zabawy, którą kochają wszystkie maluchy. Z pewnością kilkulatkom spodoba się zestaw propozycji do pokolorowania, ale też samo wejście do rzeczywistości postaci – nie ma tu zagrożeń ani niebezpieczeństw, można zajmować się tym, co się lubi i co sprawia przyjemność – dzięki temu kolorowanka może zapewnić relaks najmłodszym.

piątek, 26 września 2025

Anna Sawińska: Kraina jednej szansy. O edukacji w Korei Południowej

Czarne, Wołowiec 2025.

Możliwości

To jest książka, którą czyta się z przyjemnością, chociaż przedstawiane w niej tematy wcale nie są przyjemne, a przynajmniej – nie zawsze. Organizacja życia społecznego i edukacji to tematy, od których nie ma ucieczki, kiedy decyduje się na życie w innym kraju. Jednocześnie to płaszczyzny, na których najbardziej uwidacznia się zestaw różnic kulturowych. Anna Sawińska wybrała egzystencję w Korei Południowej i poznawała ten kraj – a kiedy urodziła syna, stało się jasne, że musi zagłębić się w trybiki systemu edukacji. Od pierwszych chwil ostrzegana, że musi jak najszybciej rezerwować miejsca w najlepszych przedszkolach, żeby zapewnić dziecku dobry start, postanowiła kierować się własną intuicją i trochę złamać zasady. W pewnym momencie jednak uznała, że nie chce włączać Ethana w bezlitosny wyścig do kariery – i przeniosła się do Polski. Nie przeszkodziło jej to w szczegółowym przeanalizowaniu wszystkich wad (ale i zalet) kształcenia dzieci w Korei Południowej. Efekty tej pracy mogą teraz prześledzić odbiorcy zainteresowani codziennością w bardzo odległym miejscu – ale też czytelnicy, którzy Koreą Południową w ogóle się nie pasjonują. Bo Anna Sawińska pisze dobrze i podsuwa cały zestaw ważnych kwestii, wartych przemyślenia. „Kraina jednej szansy. O edukacji w Korei Południowej” to reportaż wykorzystujący wiedzę powszechną i osobiste spostrzeżenia autorki, komentarze jej męża i znajomych, a także wspomnienia rozmówców. Jest tu też mnóstwo danych, które Sawińska przerabia tak, żeby przyjemnie się tę książkę czytało. Relacja pokazuje najbardziej nietypowe rozwiązania, których nie da się przenieść do innego kraju – i które sama Korea Południowa potrzebowałaby zreformować, gdyby nie to, że trzeba by w tym celu zniszczyć cały system i zbudować go od nowa.

Od tego, co ciekawe, dobre i warte przeszczepienia na inny grunt autorka rozpoczyna – żeby skończyć na szkolnej patologii. I nie interesuje jej tu zbiór relacji między uczniami, a nawet między uczniami i nauczycielami – sięga głębiej, sprawdza, kto ponosi odpowiedzialność za sytuację, w której dzieci są ciągle przemęczone i zmuszane do uczestnictwa w kolejnych zajęciach pozaszkolnych. Najpierw praca na sukces, dbanie o potrzeby maluchów, matki, które robią wszystko, żeby ich pociechom dobrze rozwijał się mózg. Później – kasty i głębokie podziały społeczne, wielkie wydatki na edukację i konieczność zachowania służalczej postawy wobec starszych. Po drodze ginie człowieczeństwo i szansa na kreatywność, ludzie studiują tylko po to, żeby móc legitymować się dyplomem jednej z uczelni uznawanych w całym kraju – bo inaczej nie będą mieli szansy na dobrą pracę. Wszelkie próby wprowadzania zmian są z góry skazane na niepowodzenie. Od tych dramatów nie ma ucieczki – więc nic dziwnego, że obcokrajowcy, nawet ci powiązani za sprawą relacji rodzinnych z miejscową kulturą, niekoniecznie zechcą skazywać swoje potomstwo na piekło. Koreańska edukacja to temat-rzeka i jednocześnie zagadnienie, które podzieli społeczeństwo. Anna Sawińska zabiera czytelników w podróż po rzeczywistości trudnej do wyobrażenia. A przy tym wszystkim w „Krainie jednej szansy” potoczysta narracja nie pozwala oderwać się od lektury.

czwartek, 25 września 2025

Sylvie Neeman: Nadchodzą!

Ezop, Warszawa 2025.

Oczekiwanie

Bohaterka tej książki czeka i trochę się boi. Wprawdzie nie pozwala, żeby strach ją zdominował, ale nie da się ukryć: za chwilę zdarzy się coś, co zmieni rzeczywistość i to bardzo. Nic dziwnego, że kobieta snuje przypuszczenia, które trochę pasują do wyobraźni Sendaka z jego dzikimi stworami, a trochę do postaci wymyślanych przez Julię Donaldson. Niedługo tu będą. Miewają różne humory i różne pomysły, czasami dają się lubić, a czasami straszą. Bywa, że zachowają się zgodnie z oczekiwaniami, ale przeważnie należą do istot kompletnie nieprzewidywalnych. Nie da się domyślić, co za chwilę zrobią i jakimi aktywnościami się zajmą. A przecież spotkanie jest nieuchronne i nastąpi już za moment. Tymczasem kobieta nie wie nawet, jak będą wyglądać jej goście. Może mają nietypowe kształty, kolory lub umiejętności (zwłaszcza te mordercze)? Może wydają dziwne dźwięki albo mają ostre zębiska? Czego można się spodziewać po takiej grupie, skoro przyroda stworzyła między innymi dinozaury i nosorożce? Już słychać, jak nadchodzą. Za chwilę wszystko się rozstrzygnie. Nie ma odwrotu.

„Nadchodzą!” Sylvie Neeman to picture book dla najmłodszych, przynajmniej w teorii. W praktyce może przydać się nawet dzieciom, które właśnie zaczynają swoją przedszkolną albo szkolną przygodę. To właśnie do nich kierowana jest ta opowieść – z niewyjaśnioną aż do puenty zagadką. Autorka zmienia tu perspektywę: nie zajmuje się odczuciami najmłodszych, którzy pozostają w centrum zainteresowania wielu twórców. Interesuje ją za to druga strona – to, co pozostaje nieuchwytne dla właściwych odbiorców tomiku. „Nadchodzą” to oczekiwanie do samego końca – a finał zaskoczy i ucieszy dzieci bardziej niż można by się spodziewać.

Sylvie Neeman decyduje się na enigmatyczne komentarze, które jednak nie mogą się znudzić. W przekładzie Pawła Łapińskiego pojawiają się czasami wewnętrzne rymy, czasami krótkie frazy albo zdania, które łatwo podzielić na mniejsze cząstki – tak, żeby książka mogła funkcjonować jako ćwiczeniowa czytanka, kiedy już urok zaskoczenia się oddali. „Nadchodzą” to przecież zabawa, popis wyobraźni, która nie ma żadnych granic. Neeman przypomina o tym, że wszystko, co rodzi się w głowie, może zaskakiwać nawet samych twórców – i ma pewien związek z czytanymi i opowiadanymi historiami. Ale ta subtelna podpowiedź znika w atmosferze oczekiwania. Autorka uruchamia w dzieciach chęć tworzenia – nieposkromionego i prowadzącego do nieoczekiwanych rezultatów. „Nadchodzą” to krótka opowieść, która jednak do samego końca trzymać będzie dzieci w niepewności. I owszem, tylko raz można prześledzić akcję z brakiem znajomości zakończenia – ale później można wracać do książki po to, żeby odkrywać dodatkowe znaczenie relacji. Albertine w ilustracjach miesza światy: raz akcent kładziony jest na to, co realne (wtedy wyobraźniowe stworzenia zostają dorysowane tylko kredkowymi konturami, żeby było wiadomo, że są tylko dodatkiem), innym razem liczy się właśnie efekt długich przemyśleń podlanych lękiem – a rzeczywistość zaciera się w obliczu wyzwań przechowywanych we własnym umyśle. Ten picture book ucieszy także dorosłych, którzy będą towarzyszyć pociechom w czytaniu.

środa, 24 września 2025

Magdalena Stopa: Eleonora Plutyńska. Wielka dama polskiej tkaniny

Marginesy, Warszawa 2025.

Sztuka tkania

O Magdalenie Abakanowicz słyszeli niemal wszyscy, o Eleonorze Plutyńskiej – znacznie mniejsze grono. I teraz Magdalena Stopa stara się naprawić ten błąd i jedną z nauczycielek Magdaleny Abakanowicz prezentuje w biografii „Eleonora Plutyńska. Wielka dama polskiej tkaniny”. Nie jest to zbyt duża objętościowo książka, ale wpisuje się znakomicie w wydawane przez Marginesy serie – między innymi uzupełnia wiadomości o tkaninach w sztuce.

Autorka na początku dość długo opisuje życie króla nafty, Stanisława Szczepanowskiego, ojca Eleonory – potrzebuje takiego wstępu, żeby uświadomić odbiorcom, z jakiej rodziny wywodziła się artystka i jakimi wartościami nasiąkała. To wprowadzenie, które wydaje się pozbawione wyraźnego związku ze światem tkanin, ale autorka tomu zdecydowała się nie na monografię artystyczną, a na prezentację życia w zestawieniu z twórczością. Jest tutaj ciekawy wątek oskarżeń o niszczenie tradycji – Eleonora Plutyńska wiele czasu spędza na Podlasiu i nakłania miejscowe tkaczki do przywracania klasycznych wzorów ludowych – tyle że wybiera kilka i potem namawia do ich odtwarzania i udoskonalania. I tu pojawiają się według niektórych kontrowersje – bo jakikolwiek wpływ na twórców ma automatycznie przekreślać naturalność. Z drugiej strony Eleonora Plutyńska pozwala ocalać dokonania rzemieślników z polskich wsi. Zwraca uwagę swoich uczennic na potrzebę ratowania dorobku miejscowych, umożliwia także przywrócenie do zbiorowej świadomości charakterystycznych wzorów lub samych tkanin.

Magdalena Stopa zajmuje się prezentowaniem tkanin i konieczności ich zakotwiczenia w szerokiej świadomości. Jednak w przerwach od analizowania splotów powraca do egzystencji Eleonory Plutyńskiej: pisze o tym, jak zdobywała wiedzę i kim się inspirowała, jak wielka polityka i wielka historia wpłynęły na jej biografię. Magdalena Stopa buduje charakterystykę Plutyńskiej i zatrzymuje się nad jej małżeństwem. Opowiada też o karierze na uczelni – koncentruje się na wychowywaniu kolejnych pokoleń fascynatek tkanin ludowych albo ludowością inspirowanych. Trafiło do tomu trochę zdjęć – żeby odbiorcy mogli sobie uświadomić, jak wyglądały charakterystyczne wzory, żeby utrwalili je sobie w pamięci i potrafili rozpoznać.

Jeśli ktoś interesuje się tkaninami i ich rolą w sztuce i kulturze, z pewnością znajdzie coś dla siebie w tej niezbyt rozbudowanej publikacji. Eleonora Plutyńska nie jest jedyną bohaterką tej książki – na równi z nią liczy się tu temat dokonań artystycznych i poszukiwania tego, co trzeba uchronić przed zapomnieniem. W tym zadaniu zresztą przydatne mogą być mody, które nakazują społeczeństwom zainteresowanie tym, co wytwarzane przez rzemieślników w dawnym stylu i w dawny sposób. Ta pozycja udowadnia, że piękno czasami jest bardzo blisko i czeka tylko na odkrycie: coś, co dawniej funkcjonowało jako przedmiot użytkowy, dzisiaj staje się wartościowe ze względu na sposób wytworzenia. Ale w tym wypadku nie chodzi wyłącznie o nostalgię.

wtorek, 23 września 2025

Phil Earle: Moje dwie rodziny

Harperkids, Warszawa 2025.

Przyjaźń

Rodziny patchworkowe nikogo dzisiaj nie dziwią, znakiem czasów jest to, że ludzie rozstają się i wchodzą w nowe związki. Literatura czwarta wreszcie za tym nadąża – bo do niedawna jeszcze obecność niepełnych rodzin albo podwójnych domów była tematem tabu w opowieściach. Tym razem stanowi to sedno historii. „Moje dwie rodziny” to książka wspierająca wszystkie maluchy bojące się zmian lub złe na rodziców, którzy podejmują niewłaściwe według najmłodszych decyzje. Florka, kilkuletnia bohaterka, przyzwyczaiła się już do tego, że ma dwa domy. Jej braciom też to nie przeszkadza: część czasu spędzają z mamą, część z tatą, w każdym domu mają swoje pokoje, z każdym z rodziców mogą porozmawiać albo się pobawić. Sytuacja wręcz wymarzona, nie ma powodów do stresu. Wszystko zmienia się, kiedy ten kruchy układ sił narusza tata – bo w jego życiu pojawia się Karolina, nowa przyjaciółka. Tata postanawia przedstawić ją swoim pociechom i zaznacza, że jest to osoba dla niego ważna. Tego Florka nie potrafi zaakceptować: po co ktokolwiek, skoro w odwodzie jest jeszcze mama? Poza tym Karolina wszystko robi nie tak. Nie tak kroi chleb na kanapki, nie takie książki chce czytać. Florka nie potrafi się przekonać do nowej osoby w życiu taty. A to dopiero początek problemów: Karolina ma przecież swoje dzieci.

„Moje dwie rodziny”, picture book wydany pod szyldem Książki, które dają siłę, to opowieść, jaką Phil Earle przygotowuje z myślą o dzieciach borykających się z trudnymi sytuacjami w codziennym życiu. Koncentruje się Earle na doświadczeniach i emocjach Florki, dając jej prawo do przeżywania wszystkiego bardzo mocno. Ale to, co przeżywa Florka, jest dokładnym odzwierciedleniem postaw maluchów funkcjonujących w podobnych realiach. Jedyna różnica polega na tym, że bohaterka tomiku nazywa swoje problemy: otwarcie mówi o tym, że nie ma ochoty na babeczkę dlatego, że upiekła ją Karolina – i że nie chce się bawić z rodzeństwem, kiedy animatorką zabaw jest nowa partnerka taty. Bohaterka nie zastanawia się nad tym, że jej tata dla kogoś innego też będzie obcy – i też będzie popełniał błędy według jakiegoś kilkulatka.

Tu nie ma mowy o autorytetach ze strony dorosłych: żadne wsparcie od rodziców, psychologów czy wychowawców nie ma racji bytu. Wystarczy jednak rówieśnik, żeby przegadać problemy i dowiedzieć się czegoś, co daje do myślenia – od razu łatwiej jest zaakceptować wyzwania i spojrzeć z innej perspektywy na rzeczywistość. Phil Earle tak prowadzi narrację, żeby odbiorcy samodzielnie wyciągnęli wnioski na podstawie tego, co zostało zaprezentowane w fabule. „Moje dwie rodziny” to książka bardzo ważna i bardzo potrzebna – a jednocześnie pozbawiona wyraźnych morałów i pouczeń. Dzieci mogą same odkrywać najlepsze podejście do nieklasycznej sytuacji. Warto tę publikację podsunąć najmłodszym, których rodzice doszli do wniosku, że nie mogą być razem, a chcą założyć nowe rodziny.

poniedziałek, 22 września 2025

Robert C. Martin: My, programiści. Kronika koderów od Ady do AI

Helion, Gliwice 2025.

Kod

Ta opowieść ocala spory kawał historii informatyki i myśli informatycznej i zaspokaja ciekawość czytelników, którzy poza pracą na komputerach zastanawiają się, jaka droga prowadziła do ich stworzenia. „My, programiści. Kronika koderów od Ady do AI” to publikacja, którą czyta się jak dobrą powieść – i która prezentuje rozwój programowania od autorów pierwszych programów komputerowych po lata dwudzieste XXI wieku. Chociaż w centrum tej historii są ludzie, to maszyny odgrywają tu równie ważną rolę – nie liczą się same pomysły na przekazywanie komputerom danych, ale także możliwości technologiczne zmieniające się dynamicznie. Za relację bierze się Robert C. Martin, znany jako Wujek Bob (Uncle Bob) – gawędziarsko i fachowo prowadzi odbiorców przez kolejne kroki milowe w programowaniu. A że sam ma we własnej biografii zetknięcia z rozmaitymi kodami (częściowo z powodów zawodowych, częściowo z ciekawości) – najlepiej może przedstawiać odbiorcom historię odkryć.

„My, programiści” to książka wyjątkowa pod różnymi względami. Pierwsza, główna część zawiera przegląd programistów i kontekstu ich działań, co oznacza, że autor analizuje możliwości technologiczne, opowiada o najbardziej prymitywnych komputerach i przemianach, które pozwalały je udoskonalać – a od tego pokazuje, jakie programy mogły powstawać na takich sprzętach. Zestawia to z biografiami najważniejszych koderów – czasami obala legendy, jak w przypadku Ady Lovelace, czasami zajmuje się biografią jak przy Thomasie Kurtzu, czasami sięga po osobiste komentarze – jak przy Judith Allen. Prezentuje najważniejszych programistów z ich marzeniami i nadziejami, z możliwościami technicznymi i… charakterami. Nie ma tu nudnych biograficznych notek, są postacie z krwi i kości, niekoniecznie podporządkowujące się społecznym zasadom. Autor jest wyczulony na anegdoty i na humor, zresztą od czasu do czasu sam zaskakuje czytelników ironią i bezpośrednimi uwagami. Radzi sobie z prowadzeniem opowieści bez problemu – wie, co zrobić, żeby była ona zajmująca nawet dla przypadkowych czytelników (chociaż ci będą raczej pomijać wstawki związane z samymi charakterami kodów). Tu nie da się nudzić, historia informatyki jest przełożona na zestaw przypadków i pomysłów ludzi, którzy bawią się swoją pracą. Autor układa to chronologicznie, żeby jednocześnie pokazać rozwój informatyki i programowania – i żeby zwrócić uwagę czytelników na fakt, jak rozwijały się same komputery – od pierwszych maszyn liczących (i koncepcji, które nigdy nie doczekały się realizacji przez twórców, a zostały odtworzone z projektów po wielu dekadach) aż po dzisiejsze smartfony i smartwatche. Druga część książki to już analiza wydarzeń z perspektywy samego autora – od lat 50. XX wieku po dzisiejsze czasy. Robert C. Martin opowiada tu o własnych komputerowych wtajemniczeniach i doświadczeniach, wpuszcza czytelników do swojego życia głębiej niż można by się spodziewać po geeku. Pozwala na obserwowanie biegu wydarzeń z innej perspektywy i daje szansę na emocjonalne podejście do tematu. To, co wcześniej tylko zarysowywał od czasu do czasu, teraz funkcjonuje jako prywatny przewodnik.

„My, programiści” to lektura wymarzona dla wszystkich, którzy chcą przyjrzeć się historii komputerów, informatyki i programowania – i dla tych, którzy próbują zrozumieć, dlaczego jest obecnie tak dużo języków programowania i czym się różnią. Robert C. Martin robi bardzo dużo dla popularyzowania wiedzy o historii informatyki. A jednocześnie podsuwa odbiorcom książkę, która nadaje się do czytania z wielką przyjemnością.

niedziela, 21 września 2025

Zbigniew Rokita: Aglo. Banką po Śląsku

Znak, Kraków 2025.

Przystanki

Tu nie trzeba kasować biletu. Zbigniew Rokita decyduje się na wyprawę tramwajem przez kilka śląskich miast – zabiera ze sobą czytelników i spotykanych po drodze rozmówców, żeby po raz kolejny przyjrzeć się śląskości jako takiej – pod wszelkimi podziałami i przepychankami politycznymi, w najbardziej przyziemnym zakresie, w normalnym życiu. Widzi to, co zwykle odrzucane jako nieistotne, zachwyca się tym, co zwyczajne i w tym szuka alternatywy dla cepeliady i ocalania tradycji na pokaz. Odjeżdża Rokita od stereotypowego mówienia o Śląsku, szuka nowego języka, który będzie w stanie uchwycić już nie krzywdę przodków, a mikroświat, w jakim mają się odnaleźć kolejne pokolenia. Owszem, przeszłość, także ta bolesna, powraca tu co pewien czas, musi zresztą, skoro dalej kształtuje mentalność części lokalsów. Ale wielu ludzi jest już zmęczonych odwieczną martyrologią i przepychankami na linii Śląsk-Polska, tym Rokita proponuje śląskość gościnną w inny sposób, już bez opowiadania się po którejkolwiek ze stron. Mała ojczyzna nie wymaga wielkich słów, potrzebuje za to refleksji – i tę Rokita zapewni.

„Aglo. Banką po Śląsku” to książka złożona z obrazów i scenek. Autor wychodzi tu od portretowania Erwina Sówki – w reportażowy sposób, bez większych wzruszeń i nadziei bez pokrycia – ale jeśli chce budować nową wizję regionu, musi znaleźć dla niego nowe mity. I znajduje, bez większego trudu. Weryfikuje też mity dotychczasowe, wybiera się w tym celu pod ziemię, opowiada o kopalni jako centrum śląskiego wszechświata, czyta z pomników, wydziera się na stadionach - im niższej ligi, tym lepiej. Co pewien czas powraca do historii, ale bardziej po to, żeby wytłumaczyć odbiorcom, skąd biorą się dawne urazy i podziały – gdzie mają swoje źródło nieporozumienia i konflikty. Znajomych wypytuje o to, jak było w ich rodzinach – i czasami trafia na tropy historii magicznych, które zarysowuje w jednozdaniowych puentach. Refrenem okazują się tramwaje: podróże kompletnie nieinstagramowe, pozbawione oczywistego piękna nadają rytm książce, wyznaczają aktualne zasady opowieści. Bywa trudno. Niektórzy dalej chcą i potrzebują wylewać swoje żale, szukają do tego słuchaczy – niezależnie od prób tworzenia nowych, gościnnych przestrzeni. Śląsk jednego wymiaru mieć nie będzie, Rokita bardziej szuka rozmycia dualizmów, wprowadzenia nowych kolorów do dyskursu do niedawna opieranego na czerni i bieli. Mniej tu zresztą czytania, więcej słuchania ludzi, którzy pielęgnują w sobie doświadczenia poprzednich pokoleń – Rokita jest ich tubą, roznosi na kraj to, co indywidualne i niepasujące do systemów.

I paradoksalnie najsłabszym elementem książki staje się to, co dla szerokiego grona widzów teatralnych jest największą siłą tego autora: fragmenty sztuk teatralnych. Zrozumiałe jest, że pewne aforystyczne lub po prostu trafne obserwacje Zbigniew Rokita chce ocalać i prezentować szerzej, że formy doskonałej nie musi już poprawiać ani modyfikować, że nie ma sensu tworzenie autoplagiatów i przeżuwanie raz przetrawionego – ale do tej akurat opowieści cytaty ze spektakli niewiele wnoszą.

sobota, 20 września 2025

Beata Biały: Kobiety, które wstydzą się za bardzo

Rebis, Poznań 2025.

Ograniczenia

Ta seria bardzo dobrze sprawdziła się na rynku – nic dziwnego, że rozwija się i rozbudowuje o kolejne tomy. Tym razem to Beata Biały dołącza do grona autorek i w swoim stylu część opowieści oddaje rozmówcom, bo stawia na wywiady – przetykane jednak komentarzami w oparciu o dokonania psychologów. „Kobiety, które wstydzą się za bardzo” to psychologiczna książka tematyczna – pokazująca, że wszyscy ludzie dzielą podobne odczucia i czasami potrzebują przewodnika po nich.

Beata Biały nawiązuje do najbardziej oczywistych skojarzeń z kompleksami wiążącymi się z cielesnością – wie doskonale, że kobiety zwracają uwagę na wygląd i są bezlitosne w ocenianiu siebie, dlatego też stara się wytrącić je ze schematów i przypomnieć, że rzeczywistość może się znacząco różnić od osobistego jej postrzegania. Stawia na wyznania i na osobiste wypowiedzi, nie chce nikogo pouczać, ale zależy jej na znalezieniu płaszczyzny porozumienia z czytelniczkami. Łagodnie traktuje zarówno je jak i temat, w którym kryje się mnóstwo niuansów. Wstyd może być ograniczeniem – na przykład wtedy, kiedy dotyczy pochodzenia i kiedy wiąże się z zaniżoną samooceną. Wstyd pojawia się czasem nieoczekiwanie i wbrew zdrowemu rozsądkowi – jeśli kobieta staje się czyjąś ofiarą, nie poradziła sobie z fizyczną lub psychiczną przemocą, nie przyznaje się do tego – i bardzo często przyczyną jest wstyd.

Zaprasza autorka do rozmowy kobiety ze świata sztuki, popkultury, a także – te, które badają wstyd nie tylko od strony psychologicznej. Za każdym razem łączy dorobek naukowy – odkrycia badaczy – i intymne opowieści, dba o to, żeby różnicować tematy i zaskakiwać odbiorczynie. Stara się – zarówno w wywiadach jak i w zwykłej narracji – przybliżać się do tego, co przeżywają odbiorczynie na co dzień i w różnych okolicznościach. To książka tematyczna o wstydzie, pokazująca czasami wstyd od strony pracy mózgu, częściej – z uwagi na codzienne emocje. Ale najważniejsze jest to, że nie wyczerpuje tematu, staje się po prostu jedną z wielu możliwych realizacji zagadnienia wstydu. Beata Biały nie będzie zamęczać odbiorczyń podejściem popularnonaukowym, o wiele bardziej interesują ją odkrycia z pozoru zwyczajne. Może wykorzystywać fakt, że wstyd niezbyt często przebija się do ogólnego dyskursu i rzadko trafia do publicznych debat czy refleksji – ze względu na swoją naturę. I to sprawia, że po tom „Kobiety, które wstydzą się za bardzo” może spotkać się z dużym uznaniem czytelniczek. Beata Biały pokazuje, że rozumie ich dylematy, że sama spotyka się z rozmaitymi problemami płynącymi wprost z poczucia wstydu. Objaśnia go zatem w nadziei, że dzięki temu odbiorczynie będą mogły samodzielnie zmierzyć się z własnymi demonami i zniszczyć przekonanie, że za coś muszą się wstydzić. Ponieważ seria nie ma wytycznych dotyczących formy, nikomu nie będzie przeszkadzać włączanie tematycznych wywiadów czasami niemal jako sedna opowieści.

piątek, 19 września 2025

Biedronka i Czarny Kot. Dziennik

Harperkids, Warszawa 2025.

Tworzenie

Dzienniki kreatywne mają swoje osobne miejsce na rynku wydawniczym. W dzisiejszych czasach najczęściej towarzyszą po prostu popularnym seriom i bohaterom znanym z filmów oraz kreskówek – to rodzaj gadżetowej propozycji promującej produkcję. I w przypadku Biedronki i Czarnego Kota tak właśnie jest – „Dziennik” związany z tą parą superbohaterów nie zaskakuje zawartością. Tylko czasami pojawiają się tutaj nawiązania do bajki i do zachowań postaci, równie dobrze można się nie orientować w rozkładzie sił, a i tak poradzić sobie z wypełnieniem tomiku. Oczywiście fani serii znajdą tu sporo skojarzeń i ciekawostek, które mogą potraktować jak inspirację. Najbardziej jednak liczyć się będą odbiorczynie, które potraktują tomik jak rodzaj dziennika do prowadzenia zapisków o sobie, notatek ku pamięci i możliwość ogólnego kreatywnego wyżycia się. Ale ponieważ dzisiaj dzieci i młodsze nastolatki nie są zbyt skłonne do samodzielnego wypełniania stron, trzeba odbiorczynie poprowadzić przez zadania – cały tomik wiąże się z udzielaniem odpowiedzi na pytania (czasami bardzo osobiste, jak to o wstyd w różnych sytuacjach i kontekstach). Pojawiają się tutaj ankiety i pytania otwarte z miejscem na odpowiedzi, pojawiają się ramki, które trzeba wypełnić rysunkami albo wyklejkami. Twórcy tomiku stawiają na kontakt z odbiorczyniami, które chodzą do szkoły – ale o tej szkole przypominają na przykład propozycją stworzenia stylówki na lekcje. Zresztą zeszytowy format i gumka do zapięcia sekretów kojarzą się z zeszytem do bazgrania. Można tu zapisywać sny, zwierzać się ze znajomości, gromadzić pamiątki z wakacji i opisywać marzenia. Czasami przewodnikami mogą być bohaterowie cyklu – ale nie jest to warunek wymagany, zresztą wydaje się, że autorzy tomiku postawili celowo na uniwersalność, rezygnują nawet z odwołań do elektronicznych rozrywek. Część książki stanowi plan na zapiski uporządkowane miesiącami, tak, żeby zapewnić odbiorczyniom także możliwość wpisywania własnych tematów. Nie wymaga się tutaj zbyt wielu słów, miejsca na notatki nie jest aż tak dużo, żeby dzieci zniechęciły się do wypełniania tomiku – da się wytrzymać bez skojarzeń z zadaniami szkolnymi. Fakt, że książka już jest bardzo kolorowa, zachęci do dodawania jej barw, do wprowadzania osobistych akcentów i od zabawy. Traktuje się tę publikację jak zeszyt ćwiczeń, tyle tylko, że z większym wpływem odbiorczyń na treść. A że przewodniczy tu postać rozpoznawalna – łatwiej będzie zachęcić młode odbiorczynie do wysiłku twórczego. Każda nada własny charakter i styl książce, bo też i do tego ta publikacja służy. Chodzi przede wszystkim o to, żeby odbiorczynie-użytkowniczki mogły wybrać sobie publikację najbardziej pasującą do ich zainteresowań, do najmodniejszych akurat bajek czy do bohaterek, z którymi się identyfikują.

czwartek, 18 września 2025

Gosia Herba, Mikołaj Pasiński: Rene. Podziemna przygoda odważnej żaby

Kropka, Warszawa 2025.

Podziemna wyprawa

Rene to żaba – i to niezwykła żaba, o czym przekonają się czytelnicy książki „Rene. Podziemna przygoda odważnej żaby”. Rene to bohaterka, która przykuwa uwagę za sprawą niezwykłego wyglądu (po co żabie kły i zez – to wiedzą tylko twórcy: ale jakoś trzeba urozmaicić oblicze bohaterki, żeby przyciągnąć dzieci do czytania i do sprawdzania, na jakie wiadomości żaba może trafić). Rene chciałaby się dowiedzieć, jak wygląda Ziemia w środku. Skojarzenie z jajkiem na miękko przychodzi przy śniadaniu – zatem po posiłku wystarczy tylko spakować plecak na eskapadę i wyruszyć. Żaba Rene przechodzi od powierzchni Ziemi coraz głębiej – a po drodze spotyka wiele różnych stworzeń, które – tak jak ona – mają swój pomysł na wygląd Ziemi. Dżdżownice i mrówki, ale i fantastyczne wije czy… łabędzie magmowe – to wszystko można spotkać, kiedy podróżuje się w głąb Ziemi. Rene chce się przekonać, czy kulinarne porównania w przypadku planety mają sens – i doświadczy tego sama, żeby wiadomości zapadły jej w pamięć. Ale w tej książeczce nie chodzi o lekcje dla odbiorców. To przygoda częściowo fantastyczna, emocjonalna i mocno działająca na wyobraźnię. Nie da się z niej czerpać podręcznikowych wiadomości – na szczęście, bo wielu wydawców dzisiaj zapomina, że dzieci mają takie samo prawo do zabawy jak dorośli i każdą publikację chcą przesycać treściami edukacyjnymi. Żaba Rene ma inne zadanie: ona nakłania do zadawania pytań i podsyca ciekawość. Najmłodsi mogą sami zacząć się zastanawiać, jak wygląda wnętrze Ziemi (albo innych planet) i szukać informacji – a na razie przeżywać doświadczenia Rene. Żaba jest rezolutna, łatwo zdobywa nowych znajomych, nie boi się zadawania pytań. Dzięki odwadze może przeżyć ciekawe przygody: odwiedzić królową mrówek czy przejechać się na wiju.

Mikołaj Pasiński proponuje tu tekst pasujący do ćwiczeń czytania dla najmłodszych. Stawia na krótkie komentarze, ale nie unika czasem trudnych słów i sformułowań. Co ciekawe, zna i docenia wagę słów i ich brzmienie: równie dobrze z fragmentów tej krótkiej publikacji można będzie wykroić ćwiczenia aktorskie czy – oratorskie i przedstawiać tekst tak, żeby wybrzmiały odpowiednio wszelkie szmery i dudnienia. Część narracji wypada z warstwy słownej i trafia na ilustracje – Gosia Herba proponuje między innymi wielkoformatowe obrazki do oglądania, żeby dzieci dowiedziały się, co spakowała żaba na wycieczkę. Nie ulega wątpliwości, że tomik ma być ilustratorskim popisem, widać to zwłaszcza przy obrazkach przekrojowych, zabierających dzieci do fantastycznych światów spod ziemi – mnóstwo tu szczegółów i trzeba będzie długo oglądać ilustracje, żeby wydobyć z nich jak najwięcej. Gosia Gerba nie ułatwia dzieciom zadania, nie proponuje wiodącego punktu, wszystko okazuje się równie ważne, a nie da się opanować na pierwszy rzut oka. Rene to żaba z charakterem, więc zaintryguje dzieci. Nie przypomina w niczym przesłodzonych bohaterów z licencyjnych publikacji, jest nietypowa i niezwykła, przypomina, że warto spełniać marzenia i – nie bać się ryzyka. I to wszystko może przypaść do gustu młodym odbiorcom.

środa, 17 września 2025

Vaclav Smil: Wynalazek i innowacja. Krótka historia sukcesu i porażki

Helion, Gliwice 2025.

Obserwacje

Vaclav Smil w potężnym tomie „Wynalazek i innowacja. Krótka historia sukcesu i porażki” stosuje konsekwentny trójpodział formy – spojrzenie na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Dodatkowo autor wprowadza jeszcze ramy tematyczne – żeby nie wpaść w całe tomy wyliczeń pomysłów ludzkości na upraszczanie sobie życia. Decyduje się na kilka zagadnień, które bardzo szczegółowo rozpracowuje. Rezygnuje przy tym z modnej dzisiaj reportażowej formy, stawia na faktografię – i to dobrze się w tym wypadku sprawdza, pozwala bowiem na uchwycenie niuansów i treści, które inaczej nie mogłyby trafić do tak skonstruowanej opowieści.

Smil wynalazki dzieli na trzy grupy: najpierw postanawia przyjrzeć się tym odkryciom, które zachwyciły ludzkość, a z czasem ujawniły swoją mroczną stronę i stały się mocno niepożądanym elementem. Później sprawdza, co z wynalazkami, które były obiecujące, a jednak nie sprawdziły się w społeczeństwach – po to, żeby na finał nakreślić wizje potrzebnych i pożądanych pomysłów. Za każdym razem decyduje się na trzy wyraziste przykłady (odbiorcy, którzy urodzili się w poprzednim stuleciu, nie będą mieć większych problemów z rozszyfrowaniem oczekiwań społecznych i echa, jakie zostało wywołane przez konkretne wynalazki) – i komentuje je od strony praktycznej, ale też teoretycznej – przedstawiając całą istotę funkcjonowania. Wreszcie na zakończenie próbuje tonować oczekiwania odbiorców wobec kolejnych potencjalnych przełomów, zjawisk i wynalazków, analizuje presję i możliwości technologiczne oraz wytycza ścieżki dla tych, którzy chcieliby zaistnieć w księgach patentowych.

Ujęte w tomie wynalazki mają wymiar globalny, odbiły się szerokim echem w świadomości ludzi i pozostawiły sporo pytań lub niedopowiedzeń. Autor zajmuje się między innymi paliwami (benzyna ołowiowa, która stała się jednym z gigantycznych rozczarowań), środkami owadobójczymi, które miały negatywny wpływ na zdrowie ludzi oraz przyczyną dziury ozonowej, czyli freonami (ci, którzy żyli w latach 90. XX wieku z pewnością pamiętają medialne nawoływania dotyczące konieczności troski o planetę, a związane właśnie z powiększającą się dziurą ozonową: dzisiaj to temat niemal martwy w mediach). Wśród wynalazków, które nie spełniły pokładanych w nich oczekiwań, znajdują się sterowce (co działa na wyobraźnię) i pasażerskie samoloty poruszające się z prędkością ponaddźwiękową – do zestawu możliwych podróży dochodzi jeszcze temat energii jądrowej.

A skoro autor widzi już, co się nie sprawdziło i w jaki sposób zniknęło z powszechnej świadomości, może puścić wodze fantazji (w zakresie ograniczonym przez krytycyzm i faktyczne potrzeby społeczeństw) i zdecydować się na wyznaczanie potrzeb oraz metod ich zaspokajania. I tutaj naświetli odbiorcom nie tylko istotę wynalazków, ale i drogę do nich. „Wynalazek i innowacja” to nie książka do szybkiego przekartkowania – trzeba się zagłębiać w rozbudowane wyjaśnienia i śledzić proces myślowy autora, trzeba też poświęcić trochę czasu na odkrywanie jego dróg – ale z pewnością warto. Można tu postawić na przyziemne oceny, realizm i konkrety – a przy okazji przyjrzeć się sposobom na wyjście ze schematów i na wprowadzanie marzeń do rzeczywistości.

wtorek, 16 września 2025

Ante Tomić: Dzieci Świętej Małgorzaty

Noir sur Blanc, Warszawa 2025.

Święto

„Cud w Dolinie Poskoków” był bardziej szaloną historią. „Dzieci Świętej Małgorzaty” wydają się odrobinę zachowawcze, przynajmniej za sprawą lekkiego ograniczenia dawki absurdu. Ante Tomić tym razem stara się uporządkować rzeczywistość swoich bohaterów, a wychodzi mu jak zwykle, czyli – bez tabu i z nieubłaganą wewnętrzną logiką pasującą tylko i wyłącznie do prezentowanego świata. W tej przestrzeni odnaleźć się mogą wyłącznie bohaterowie – ci, którzy zaakceptują reguły funkcjonowania i nie będą się już niczemu dziwić. I dlatego ktoś, kto trafił przypadkiem do dalmatyńskiego miasteczka (chociaż wcale nie miał takiego zamiaru, a już na pewno – nie miał wpływu na miejsce swojego lądowania), może przez chwilę się dziwić. Jeśli dojdzie do tego bariera językowa i kulturowa… trzeba być przygotowanym na zestaw szoków. Selim nawet się nie spodziewa, co przyniesie mu najbliższy czas. Zostanie wciągnięty w wir wydarzeń, a później już sam będzie prowokować udział w kolejnych – w końcu impreza to prawdziwe święto dla miejscowych, a i ludzie spoza okolicy przybywają, żeby dzięki wstawiennictwu Świętej Małgorzaty doczekać się wreszcie upragnionego potomstwa. Wszystkich trzeba nakarmić, elementy uroczystości – wytrenować. Na moment zapomnieć o urazach i wrogach, zjednoczyć się we wspólnym celu. Jeśli się uda, da się przez parę dni nie myśleć o przyziemnych sprawach i troskach. Jeśli się nie uda… cóż, zwykle coś się musi nie udać. Najważniejsze jest, żeby uroczystość się udała: orkiestra ma zagrać bez fałszu, jedzenie nie musi smakować, wystarczy, że nie zatruje, a niesnaski na chwilę trzeba będzie odsunąć na dalszy plan.

Ante Tomić bardzo ładnie bawi się absurdami, wprowadza motywy komiczne i zachęca odbiorców do odkrywania świata, o którym nie mieliby pojęcia – bo nie dostaliby się do małej społeczności, w której wszyscy wiedzą o wszystkich i funkcjonują według własnego zegara. Temat imigrantów, polityki międzynarodowej i otwarcia na inność miesza się tu ze sprawami rodzinnymi, zarabianiem na życie, miłością i posłuszeństwem wobec starszych. I tak najlepiej wypadnie osioł, który ryczy zawsze wtedy, kiedy jakaś szczęśliwa para przystąpi do realizowania łóżkowych pragnień. I nigdy się nie myli. Może być większym autorytetem niż ksiądz proboszcz – który zresztą nie zachowuje się zgodnie z oczekiwaniami.

Jest to książka radosna na pierwszy rzut oka, chociaż podskórnie prowadzi autor opowieść o lękach i niespełnionych nadziejach. Pozwala swoim bohaterom na dowolne wygłupy – ale wykorzystuje ich, żeby uświadomić odbiorcom kruchość życia i bezsens codziennych konfliktów. Narracja toczy się tu zgrabnie i przerywana jest autotematycznymi zapowiedziami, liczy się nastawienie na cel i droga do niego. Na wielu postaciach Tomić zatrzyma uwagę odbiorców, wielu bohaterom zapewni reflektor do naświetlania jednostkowych nadziei – wszystko po to, żeby czytelnicy mogli się przejrzeć w krzywym zwierciadle i powiedzieć, że to na pewno nie o nich. I bardzo się przy tym pomylić.

poniedziałek, 15 września 2025

Gillian Anderson: Pragnę

Marginesy, Warszawa 2025.

Fantazje

Wiele już pojawiło się na rynku książek o kobiecej seksualności i pomagających w odkrywaniu siebie przez płeć piękną. „Pragnę” to publikacja daleka od porad seksuologów – to zestaw zwierzeń odpowiednio skomponowanych i zaprezentowanych bez zbędnych komentarzy. Anonimowe panie w odpowiedzi na apel aktorki Gillian Anderson zdecydowały się podzielić własnymi fantazjami łóżkowymi, tymi do realizacji i tymi, które nigdy się nie ziszczą.

Jedyne wiadomości, jakie czytelniczki uzyskają o autorkach listów, płyną z prostych ankiet – można poznać rasę lub narodowość, podejście do religii, stan cywilny, orientację seksualną i liczbę posiadanych dzieci. Czasami niektóre uczestniczki ankiet chcą podzielić się informacjami o wieku czy doświadczeniu – ale wprowadzają to już do własnych wyznań. Na końcu każdego listu pojawia się stopka – maksymalnie dwuwersowy zestaw lakonicznych danych. Dzięki anonimowości uczestniczki mogą zwierzyć się z najbardziej skrywanych pragnień, nawet tych, których same się czasami wstydzą – bywa, że czują obowiązek, żeby się usprawiedliwić przed prezentowanymi treściami. Oczywiście w książce nie ma fantazji wiążących się z łamaniem prawa – a te dotyczące niebezpiecznych praktyk zyskują odpowiednie wprowadzenie. Autorki listów czasami tylko chcą, żeby fantazje udało się zrealizować – częściej piszą, że to tylko wyobrażenia, które nie wiadomo skąd się wzięły.

Gillian Anderson dzieli wybrane wyznania w zależności od tematu – żałuje, że nie może zaprezentować wszystkich nadesłanych opowieści. Decyduje się na zaprezentowanie jak największej liczby maksymalnie różniących się od siebie fantazji, żeby uświadomić czytelniczkom, że każda potrzebuje czegoś innego i żadna nie powinna się wstydzić swoich pragnień. Wyznania są tak różne, jak różne są ich autorki. Jedne to dwuzdaniowe komentarze pozbawione narracyjnych ciągot, inne – to rozbudowane literacko opowieści. Gillian Anderson wie, że wiele kobiet mocno przeżywało opisywanie swoich pomysłów. Zapewniła im bezpieczną przestrzeń do podzielenia się własnymi odczuciami i marzeniami. Nie ma tu reguły co do przeżywanych emocji – niektóre autorki listów podchodzą do siebie samych z czułością, inne wolą pewien stopień wulgarności, jedne decydują się na dystans, jakby tak mogły uprzedzić negatywne oceny, inne przez lata rozwijają fantazję, która sprawiła im najwięcej radości. Zdarza się, że osoby queerowe fantazjują o klasycznym damsko-męskim waniliowym seksie, a szczęśliwe żony i matki marzą o związku z kobietą – w tej sferze dozwolone jest wszystko.

„Pragnę” to książka, którą część odbiorców może potraktować jak pornosensację (chociaż nie pojawiają się tu realne wydarzenia), ale znacznie bardziej liczy się możliwość oddania głosu kobietom, pokazanie, że są istotami seksualnymi i ich potrzeby i łóżkowe fantazje niekoniecznie wpisują się w schematy czy oczekiwania. Gillian Anderson chce odbiorczyniom zapewnić możliwość poznawania własnych potrzeb i ciał, cieszenia się seksualnością i eksperymentowania lub rozwijania wyobraźni – bez oceniania i bez lęku przed wyśmianiem. Sama Gillian Anderson funkcjonuje tu tylko we wprowadzeniach do kolejnych rozdziałów tematycznych - chociaż zamieszcza w tomie również własny list, anonimowo. Przekonuje odbiorczynie, że do tego głosu można się przyłączyć.