* * * * * * O tu-czytam
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.

Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.

Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.

Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com

niedziela, 10 stycznia 2010

Jerzy Illg: Mój znak

Znak, Kraków 2009.


Arcydzieło anegdoty

Jeśli zacznę tę recenzję od stwierdzenia, że opasły tom „Mój znak” Jerzego Illga to ziszczone marzenie wielbicieli memuarów i gawęd, to prawdopodobnie nikt już nie będzie chciał czytać reszty mojego tekstu. Amatorzy autobiografii rzucą się na publikację redaktora naczelnego Znaku, a sceptycy uznają, że tonę w nieuzasadnionych pochwałach. Chyba jednak warto zaryzykować i osobistą książkę skomentować mocno subiektywną recenzją, a przynajmniej rozpocząć od prywatnych zachwytów. Nie ukrywam, czytałam tę pozycję, przerywając lekturę wybuchami śmiechu i… stosunkowo długo. Przy zwierzeniach Illga nie ma się bowiem ochoty na szybkie przewracanie kartek, przeciwnie – chce się spokojnie zagłębiać w kolejne literacko-przyjacielskie portrety i śledzić przepyszne anegdoty przytaczane przez wydawcę. Jerzy Illg, daleki od pompatyczności i patosu, powraca pamięcią przede wszystkim do najpiękniejszych chwil spędzanych z wybitnymi literatami i nietuzinkowymi postaciami. Rejestruje żarty, do których skłonni są zawsze przedstawiciele krakowskiej bohemy. Zamiast uparcie trzymać się faktów i dat, autor woli posługiwać się obrazami. Czyni to z całą swobodą i precyzją, co ważne, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że do opowiedzenia ma serię dowcipów sytuacyjnych i relacji, których nikt nigdzie nie próbował do tej pory odtworzyć.
Zaczyna się jednak mimo wszystko trochę nachalnie: Illg rozpoczyna opowieść od usunięcia go w 1982 roku z Uniwersytetu Śląskiego i tę informację na kilku(nastu) pierwszych stronach powtarza kilkakrotnie, z różnymi odcieniami emocji (przeważa wśród nich wdzięczność Losowi – co nie zmienia faktu, że brzmi ów refren raczej martyrologicznie i w niczym nie zapowiada barwnego dalszego ciągu. Na szczęście, kiedy już rozprawi się Illg z demonami przeszłości, może skupić się na ciekawostkach, z których potrafi już wybrać materiał na książkę. Początkowo pisze dość spokojnie i skromnie: o poprzednim redaktorze naczelnym, o swoich wpadkach i błędach, o krokach stawianych w zawodzie wydawcy – i o nabieraniu pewności. Potem pokora ustępuje, a Illg bez przechwałek, ale też i bez niepotrzebnego krygowania się przechodzi do opowiadania o swoich przyjaźniach. Najobszerniejsza część tomu, dział „Znakomitości”, na długo wciąga czytelników. To w nim Illg odrzuca ostatecznie postawę szefa na rzecz wizerunku dobrego kompana. Mało tego: pokazuje on w książce ludzkie oblicze sław, opowiada o spotkaniach z noblistami bez dystansu, na pierwszym planie stawiając poczucie humoru pisarzy i poetów. O ile w wypadku Wisławy Szymborskiej nie dziwi i nie zaskakuje dowcip, przemycany przecież także w wielu utworach, o tyle już przy Czesławie Miłoszu humor stanowi niespodziewane, a bardzo sympatyczne dopełnienie podręcznikowego wizerunku twórcy. Zresztą opowieść o Miłoszu mogłaby się rozrosnąć w osobną książkę: składają się na ten tekst nie tylko spotkania literackie, ale również towarzyskie, obok amerykańskiej samotności Miłosza – opowieści o małżeństwie z Carol, o młodości starego poety i – o śmiechu, wspólnym porozumieniu, przeczącym wyobrażeniom o pomnikowości twórcy. Odbita w Illgowym spojrzeniu Wisława Szymborska prezentuje się lepiej niż w książce Bikont i Szczęsnej – choć krócej, to jednak bardziej interesująco opisuje poetkę naczelny Znaku – być może dlatego, że od lat zna ją i potrafi przedstawić sferę prywatną autorki, która od promocyjnych „obowiązków” – wywiadów czy spotkań autorskich wykręca się jak może. Szymborska w „Moim znaku” to również poetka znana z „Rymowanek dla dużych dzieci”, autorka kolażowych pocztówek, drobnych wierszyków i loteryjek, w których do wygrania są kiczowate fanty. Illg kładzie nacisk także na ogromną zdolność Szymborskiej do dowcipnego puentowania różnych sytuacji, przytacza zarówno historie, których był świadkiem, jak i te opowiadane przez noblistkę. Nie zabrakło tu miejscy dla poety-satyryka, Stanisława Barańczaka, który w książce „Pegaz zdębiał” oraz w drobnych, pełnych absurdu „zoologicznych” tomikach – jak również w przekładach – popisuje się humorystycznymi i ekwilibrystycznymi rymami – więc też doskonale wpasowuje się w krakowskie towarzystwo, mimo że mieszka w Stanach. Tekst o księdzu Józefie Tischnerze (nieprzypadkowo zatytułowany „Góralska nawałnica”) budzi żal – żal, że nie trwa dłużej, że nie jest rejestracją większej ilości powiedzeń i żartów czy komentarzy niezwykłego duszpasterza. Przy tej opowieści historia o księdzu Twardowskim wybrzmiewa jak skarga, ale nie będę zdradzać szczegółów. Od początku opowieści żartom patronuje nieoceniony Bronisław Maj – na tekst jemu poświęcony czeka się z niecierpliwością. Ale są tu przedstawieni i Leszek Kołakowski, i Ryszard Kapuściński. Illg prezentuje nie tylko wybitnych Polaków – wśród przyjaciół wymienia też w osobnych szkicach Josifa Brodskiego, Seamusa Heaneya, Normana Daviesa – w „Moim znaku” sporo miejsca poświęca się zestawianiu dwóch dróg – zawodowej i towarzyskiej. Jerzy Illg portretuje siebie jako wydawcę, który nie rezygnuje ze związków przyjacielskich: dzięki temu może przedstawiać ciekawostki z życia literatów i badaczy – ale też profesjonalnie podchodzi do swoich obowiązków, dopełniając wszelkich starań, by opublikować jak najlepsze książki.
Od portretów przechodzi autor do migawek z przeszłości – opowieść o „NaGłosie” staje się pretekstem do ponownego nawiązywania do sprawdzonego już wielokrotnie poczucia humoru przyjaciół. „NaGłos” to kolejna porcja anegdot, żartów, jakie płatali sobie wzajemnie twórcy i literaturoznawcy.
Sporo tu utworów-żartów, przeważnie nigdy wcześniej niepublikowanych, a bawiących do łez nie tylko uczestników towarzyskich spotkań. Jerzy Illg dba o to, by jego książka pełna była dowcipu najwyższej jakości, ma poczucie humoru, więc nie przytacza nieoryginalnych lub nieśmiesznych kawałów. Enumeracyjny podtytuł („o noblistach, kabaretach, przyjaźniach, książkach, kobietach”) nie zdradza wszystkiego o tej pozycji. Illg to niezrównany gawędziarz – z książki wyłania się obraz zwykłego faceta, człowieka, który ma szczęście stykać się z najlepszymi – i wcale nie wpada przez to w pychę. Być może dlatego, że sam należy do najlepszych? Bogactwem Illga jest prawdziwa przyjaźń – ale nie tylko. Autor potrafi z mnóstwa anegdot wybrać te najlepsze i najciekawsze – i przekuć je na ciekawą, wartką opowieść.
Książka liczy ponad 450 stron. Szkoda, że tylko tyle…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz