niedziela, 10 stycznia 2010

Jerzy Illg: Mój znak

Znak, Kraków 2009.


Arcydzieło anegdoty

Jeśli zacznę tę recenzję od stwierdzenia, że opasły tom „Mój znak” Jerzego Illga to ziszczone marzenie wielbicieli memuarów i gawęd, to prawdopodobnie nikt już nie będzie chciał czytać reszty mojego tekstu. Amatorzy autobiografii rzucą się na publikację redaktora naczelnego Znaku, a sceptycy uznają, że tonę w nieuzasadnionych pochwałach. Chyba jednak warto zaryzykować i osobistą książkę skomentować mocno subiektywną recenzją, a przynajmniej rozpocząć od prywatnych zachwytów. Nie ukrywam, czytałam tę pozycję, przerywając lekturę wybuchami śmiechu i… stosunkowo długo. Przy zwierzeniach Illga nie ma się bowiem ochoty na szybkie przewracanie kartek, przeciwnie – chce się spokojnie zagłębiać w kolejne literacko-przyjacielskie portrety i śledzić przepyszne anegdoty przytaczane przez wydawcę. Jerzy Illg, daleki od pompatyczności i patosu, powraca pamięcią przede wszystkim do najpiękniejszych chwil spędzanych z wybitnymi literatami i nietuzinkowymi postaciami. Rejestruje żarty, do których skłonni są zawsze przedstawiciele krakowskiej bohemy. Zamiast uparcie trzymać się faktów i dat, autor woli posługiwać się obrazami. Czyni to z całą swobodą i precyzją, co ważne, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że do opowiedzenia ma serię dowcipów sytuacyjnych i relacji, których nikt nigdzie nie próbował do tej pory odtworzyć.
Zaczyna się jednak mimo wszystko trochę nachalnie: Illg rozpoczyna opowieść od usunięcia go w 1982 roku z Uniwersytetu Śląskiego i tę informację na kilku(nastu) pierwszych stronach powtarza kilkakrotnie, z różnymi odcieniami emocji (przeważa wśród nich wdzięczność Losowi – co nie zmienia faktu, że brzmi ów refren raczej martyrologicznie i w niczym nie zapowiada barwnego dalszego ciągu. Na szczęście, kiedy już rozprawi się Illg z demonami przeszłości, może skupić się na ciekawostkach, z których potrafi już wybrać materiał na książkę. Początkowo pisze dość spokojnie i skromnie: o poprzednim redaktorze naczelnym, o swoich wpadkach i błędach, o krokach stawianych w zawodzie wydawcy – i o nabieraniu pewności. Potem pokora ustępuje, a Illg bez przechwałek, ale też i bez niepotrzebnego krygowania się przechodzi do opowiadania o swoich przyjaźniach. Najobszerniejsza część tomu, dział „Znakomitości”, na długo wciąga czytelników. To w nim Illg odrzuca ostatecznie postawę szefa na rzecz wizerunku dobrego kompana. Mało tego: pokazuje on w książce ludzkie oblicze sław, opowiada o spotkaniach z noblistami bez dystansu, na pierwszym planie stawiając poczucie humoru pisarzy i poetów. O ile w wypadku Wisławy Szymborskiej nie dziwi i nie zaskakuje dowcip, przemycany przecież także w wielu utworach, o tyle już przy Czesławie Miłoszu humor stanowi niespodziewane, a bardzo sympatyczne dopełnienie podręcznikowego wizerunku twórcy. Zresztą opowieść o Miłoszu mogłaby się rozrosnąć w osobną książkę: składają się na ten tekst nie tylko spotkania literackie, ale również towarzyskie, obok amerykańskiej samotności Miłosza – opowieści o małżeństwie z Carol, o młodości starego poety i – o śmiechu, wspólnym porozumieniu, przeczącym wyobrażeniom o pomnikowości twórcy. Odbita w Illgowym spojrzeniu Wisława Szymborska prezentuje się lepiej niż w książce Bikont i Szczęsnej – choć krócej, to jednak bardziej interesująco opisuje poetkę naczelny Znaku – być może dlatego, że od lat zna ją i potrafi przedstawić sferę prywatną autorki, która od promocyjnych „obowiązków” – wywiadów czy spotkań autorskich wykręca się jak może. Szymborska w „Moim znaku” to również poetka znana z „Rymowanek dla dużych dzieci”, autorka kolażowych pocztówek, drobnych wierszyków i loteryjek, w których do wygrania są kiczowate fanty. Illg kładzie nacisk także na ogromną zdolność Szymborskiej do dowcipnego puentowania różnych sytuacji, przytacza zarówno historie, których był świadkiem, jak i te opowiadane przez noblistkę. Nie zabrakło tu miejscy dla poety-satyryka, Stanisława Barańczaka, który w książce „Pegaz zdębiał” oraz w drobnych, pełnych absurdu „zoologicznych” tomikach – jak również w przekładach – popisuje się humorystycznymi i ekwilibrystycznymi rymami – więc też doskonale wpasowuje się w krakowskie towarzystwo, mimo że mieszka w Stanach. Tekst o księdzu Józefie Tischnerze (nieprzypadkowo zatytułowany „Góralska nawałnica”) budzi żal – żal, że nie trwa dłużej, że nie jest rejestracją większej ilości powiedzeń i żartów czy komentarzy niezwykłego duszpasterza. Przy tej opowieści historia o księdzu Twardowskim wybrzmiewa jak skarga, ale nie będę zdradzać szczegółów. Od początku opowieści żartom patronuje nieoceniony Bronisław Maj – na tekst jemu poświęcony czeka się z niecierpliwością. Ale są tu przedstawieni i Leszek Kołakowski, i Ryszard Kapuściński. Illg prezentuje nie tylko wybitnych Polaków – wśród przyjaciół wymienia też w osobnych szkicach Josifa Brodskiego, Seamusa Heaneya, Normana Daviesa – w „Moim znaku” sporo miejsca poświęca się zestawianiu dwóch dróg – zawodowej i towarzyskiej. Jerzy Illg portretuje siebie jako wydawcę, który nie rezygnuje ze związków przyjacielskich: dzięki temu może przedstawiać ciekawostki z życia literatów i badaczy – ale też profesjonalnie podchodzi do swoich obowiązków, dopełniając wszelkich starań, by opublikować jak najlepsze książki.
Od portretów przechodzi autor do migawek z przeszłości – opowieść o „NaGłosie” staje się pretekstem do ponownego nawiązywania do sprawdzonego już wielokrotnie poczucia humoru przyjaciół. „NaGłos” to kolejna porcja anegdot, żartów, jakie płatali sobie wzajemnie twórcy i literaturoznawcy.
Sporo tu utworów-żartów, przeważnie nigdy wcześniej niepublikowanych, a bawiących do łez nie tylko uczestników towarzyskich spotkań. Jerzy Illg dba o to, by jego książka pełna była dowcipu najwyższej jakości, ma poczucie humoru, więc nie przytacza nieoryginalnych lub nieśmiesznych kawałów. Enumeracyjny podtytuł („o noblistach, kabaretach, przyjaźniach, książkach, kobietach”) nie zdradza wszystkiego o tej pozycji. Illg to niezrównany gawędziarz – z książki wyłania się obraz zwykłego faceta, człowieka, który ma szczęście stykać się z najlepszymi – i wcale nie wpada przez to w pychę. Być może dlatego, że sam należy do najlepszych? Bogactwem Illga jest prawdziwa przyjaźń – ale nie tylko. Autor potrafi z mnóstwa anegdot wybrać te najlepsze i najciekawsze – i przekuć je na ciekawą, wartką opowieść.
Książka liczy ponad 450 stron. Szkoda, że tylko tyle…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz