* * * * * * O tu-czytam
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.

Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.

Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.

Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com

czwartek, 26 listopada 2009

Jerzy Stuhr: Sercowa choroba, czyli moje życie w sztuce

Czytelnik, Warszawa 1992.


Nie każdy może pisać

Właściwie „Sercową chorobę” przeczytałam tylko ze względu na moje zamiłowanie do literatury autobiograficznej i wspomnieniowej. Właściwe przebrnąć przez nią kazała mi nadzieja na to, że po wstępnych ustaleniach będzie lepiej i ciekawiej. Właściwie mogłam odłożyć tę publikację po kilkudziesięciu stronach, a z jakichś niezrozumiałych powodów doczytałam do końca, wciąż z tymi samymi zastrzeżeniami, które wykluły się na początku.
„Sercowa choroba, czyli moje życie w sztuce” Jerzego Stuhra to swoista spowiedź, jaką autor-aktor zrealizował po przebytym zawale. Od początku widać tu próbę ocalenia przeszłości, zamknięcia pewnego etapu życia – i wytłumaczenia tego, co już wkrótce może okazać się niezrozumiałe. Takie przynajmniej cele z lektury wyprowadziłam. Problemy są dwa: pierwszy to styl narracji. Drugi – walka z wrogami w postaci krytyków i „dorobkiewiczów”, specyficznych odbiorców, o których za moment.
Podczas czytania „Sercowej choroby” dokładnie widać te momenty, które wbrew zaleceniom lekarzy (i zdrowemu rozsądkowi, czy choćby instynktowi samozachowawczemu) podnoszą autorowi ciśnienie. Spisywanie wspomnień wiąże się tu z rozliczeniami, te z kolei budzą źle skrywany gniew. Gniew przekłada się na tekst pisany i automatycznie zmienia styl narracji. Pojawiają się szatkowane frazy, kolokwializmy nielicujące z tematami wywodu, przeskoki myślowe, dygresje, a nade wszystko – emocje, które praktycznie przyćmiewają erystyczne chwyty. Nagromadzenie frustracji, wylewanie żalu na karty książki – to pewna forma autoterapii, która jednak nie wszystkim przypadnie do gustu. Zwłaszcza że gawędziarski styl Stuhra to również nonszalancja w stosowaniu form gramatycznych, mieszanie czasów, mieszanie odbiorców (tu trzy rodzaje zwrotów do czytelnika – 1) do pojedynczego czytelnika per „ty”, 2) do zbiorowości – „Szanowni Państwo”, 3) do zbiorowości z pewną dozą spoufalania się, co dziś już stało się uzusem – przez połączenie zwrotu „Szanowni Państwo” z drugą, a nie trzecią osobą liczby mnogiej. Czwarty zwrot, do Inżyniera, zaraz). Na początku raczej trudno wyplątać się z chaosu, jaki autor serwuje – to tryb dobry na gawędę, monolog na spotkaniu z fanami, ale raczej nie na książkę. I tu pojawia się jeszcze jeden problem – problem wprojektowanego w tekst czytelnika.
W zasadzie znienawidzone są dwa gatunki potencjalnych odbiorców – i te dwa gatunki zostały tu wdeptane w ziemię, zmieszane z błotem i odsądzone od czci i wiary. Pierwszy gatunek – krytycy. Naprawdę niewiele w literaturze tego rodzaju znalazłam przykładów tak ogromnej agresji kierowanej w to środowisko. Dostaje się prawie wszystkim: za nieoczytanie, marnej jakości teksty (tu akurat się nie dziwię), nieznajomość fachu, zasad zawodu, stosunków w teatrach… listę można by wydłużać. To krytycy są odpowiedzialni za to, że publiczność się nie zna, nie lubi, nie przychodzi. Całe zło tego świata w krytykach się kumuluje. Być może ze sceny wygląda to inaczej – ale niewątpliwie przeceniał Stuhr opiniotwórczą rolę tego grona. Drugą wstawkę rozbijającą tok lektury zapewniają ironiczne zwroty do Inżyniera – niewykształconego, bogatego cwaniaczka. Nie wątpię, że spotkał się aktor z takimi na swojej drodze – jednak wrzucanie kompletnie nieuzasadnionych uszczypliwości pod adresem tego, który kupił książkę dla szpanu są tu zwyczajnie zbędne, nie mówiąc już o tym, że prawdziwy „Inżynier” i tak tych słów nie przeczyta. Stuhr pisze jakby nie pamiętał o właściwych odbiorcach, niechcący tych właśnie wiernych i oddanych krzywdzi.
„Przepraszam, Czytelniku, za jeszcze jeden chaotyczny zwrot tej opowieści, wybacz, ale spraw, przeżyć do opisania tak wiele, a umiejętności kompozycyjno-literackie niewielkie” – kaja się autor na stronie 311 i mogłaby to być skrótowa recenzja całej książki. Wykonanie momentami przysłania wspomnienia i przeżycia z pracy w teatrze i grania w filmach, przydałby się tu ghost-writer, który wygładziłby opowieść, uporządkował i nadał właściwy ton. Takiego opracowania, redakcji wspomnień zabrakło, przez co „Sercowa choroba” staje się lekturą dla cierpliwych. Mimo że treść, którą oddala forma, jest przecież bardzo ciekawa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz