czwartek, 26 listopada 2009

Jerzy Stuhr: Sercowa choroba, czyli moje życie w sztuce

Czytelnik, Warszawa 1992.


Nie każdy może pisać

Właściwie „Sercową chorobę” przeczytałam tylko ze względu na moje zamiłowanie do literatury autobiograficznej i wspomnieniowej. Właściwe przebrnąć przez nią kazała mi nadzieja na to, że po wstępnych ustaleniach będzie lepiej i ciekawiej. Właściwie mogłam odłożyć tę publikację po kilkudziesięciu stronach, a z jakichś niezrozumiałych powodów doczytałam do końca, wciąż z tymi samymi zastrzeżeniami, które wykluły się na początku.
„Sercowa choroba, czyli moje życie w sztuce” Jerzego Stuhra to swoista spowiedź, jaką autor-aktor zrealizował po przebytym zawale. Od początku widać tu próbę ocalenia przeszłości, zamknięcia pewnego etapu życia – i wytłumaczenia tego, co już wkrótce może okazać się niezrozumiałe. Takie przynajmniej cele z lektury wyprowadziłam. Problemy są dwa: pierwszy to styl narracji. Drugi – walka z wrogami w postaci krytyków i „dorobkiewiczów”, specyficznych odbiorców, o których za moment.
Podczas czytania „Sercowej choroby” dokładnie widać te momenty, które wbrew zaleceniom lekarzy (i zdrowemu rozsądkowi, czy choćby instynktowi samozachowawczemu) podnoszą autorowi ciśnienie. Spisywanie wspomnień wiąże się tu z rozliczeniami, te z kolei budzą źle skrywany gniew. Gniew przekłada się na tekst pisany i automatycznie zmienia styl narracji. Pojawiają się szatkowane frazy, kolokwializmy nielicujące z tematami wywodu, przeskoki myślowe, dygresje, a nade wszystko – emocje, które praktycznie przyćmiewają erystyczne chwyty. Nagromadzenie frustracji, wylewanie żalu na karty książki – to pewna forma autoterapii, która jednak nie wszystkim przypadnie do gustu. Zwłaszcza że gawędziarski styl Stuhra to również nonszalancja w stosowaniu form gramatycznych, mieszanie czasów, mieszanie odbiorców (tu trzy rodzaje zwrotów do czytelnika – 1) do pojedynczego czytelnika per „ty”, 2) do zbiorowości – „Szanowni Państwo”, 3) do zbiorowości z pewną dozą spoufalania się, co dziś już stało się uzusem – przez połączenie zwrotu „Szanowni Państwo” z drugą, a nie trzecią osobą liczby mnogiej. Czwarty zwrot, do Inżyniera, zaraz). Na początku raczej trudno wyplątać się z chaosu, jaki autor serwuje – to tryb dobry na gawędę, monolog na spotkaniu z fanami, ale raczej nie na książkę. I tu pojawia się jeszcze jeden problem – problem wprojektowanego w tekst czytelnika.
W zasadzie znienawidzone są dwa gatunki potencjalnych odbiorców – i te dwa gatunki zostały tu wdeptane w ziemię, zmieszane z błotem i odsądzone od czci i wiary. Pierwszy gatunek – krytycy. Naprawdę niewiele w literaturze tego rodzaju znalazłam przykładów tak ogromnej agresji kierowanej w to środowisko. Dostaje się prawie wszystkim: za nieoczytanie, marnej jakości teksty (tu akurat się nie dziwię), nieznajomość fachu, zasad zawodu, stosunków w teatrach… listę można by wydłużać. To krytycy są odpowiedzialni za to, że publiczność się nie zna, nie lubi, nie przychodzi. Całe zło tego świata w krytykach się kumuluje. Być może ze sceny wygląda to inaczej – ale niewątpliwie przeceniał Stuhr opiniotwórczą rolę tego grona. Drugą wstawkę rozbijającą tok lektury zapewniają ironiczne zwroty do Inżyniera – niewykształconego, bogatego cwaniaczka. Nie wątpię, że spotkał się aktor z takimi na swojej drodze – jednak wrzucanie kompletnie nieuzasadnionych uszczypliwości pod adresem tego, który kupił książkę dla szpanu są tu zwyczajnie zbędne, nie mówiąc już o tym, że prawdziwy „Inżynier” i tak tych słów nie przeczyta. Stuhr pisze jakby nie pamiętał o właściwych odbiorcach, niechcący tych właśnie wiernych i oddanych krzywdzi.
„Przepraszam, Czytelniku, za jeszcze jeden chaotyczny zwrot tej opowieści, wybacz, ale spraw, przeżyć do opisania tak wiele, a umiejętności kompozycyjno-literackie niewielkie” – kaja się autor na stronie 311 i mogłaby to być skrótowa recenzja całej książki. Wykonanie momentami przysłania wspomnienia i przeżycia z pracy w teatrze i grania w filmach, przydałby się tu ghost-writer, który wygładziłby opowieść, uporządkował i nadał właściwy ton. Takiego opracowania, redakcji wspomnień zabrakło, przez co „Sercowa choroba” staje się lekturą dla cierpliwych. Mimo że treść, którą oddala forma, jest przecież bardzo ciekawa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz