Rebis, Poznań 2025.
Ograniczenia
Ta seria bardzo dobrze sprawdziła się na rynku – nic dziwnego, że rozwija się i rozbudowuje o kolejne tomy. Tym razem to Beata Biały dołącza do grona autorek i w swoim stylu część opowieści oddaje rozmówcom, bo stawia na wywiady – przetykane jednak komentarzami w oparciu o dokonania psychologów. „Kobiety, które wstydzą się za bardzo” to psychologiczna książka tematyczna – pokazująca, że wszyscy ludzie dzielą podobne odczucia i czasami potrzebują przewodnika po nich.
Beata Biały nawiązuje do najbardziej oczywistych skojarzeń z kompleksami wiążącymi się z cielesnością – wie doskonale, że kobiety zwracają uwagę na wygląd i są bezlitosne w ocenianiu siebie, dlatego też stara się wytrącić je ze schematów i przypomnieć, że rzeczywistość może się znacząco różnić od osobistego jej postrzegania. Stawia na wyznania i na osobiste wypowiedzi, nie chce nikogo pouczać, ale zależy jej na znalezieniu płaszczyzny porozumienia z czytelniczkami. Łagodnie traktuje zarówno je jak i temat, w którym kryje się mnóstwo niuansów. Wstyd może być ograniczeniem – na przykład wtedy, kiedy dotyczy pochodzenia i kiedy wiąże się z zaniżoną samooceną. Wstyd pojawia się czasem nieoczekiwanie i wbrew zdrowemu rozsądkowi – jeśli kobieta staje się czyjąś ofiarą, nie poradziła sobie z fizyczną lub psychiczną przemocą, nie przyznaje się do tego – i bardzo często przyczyną jest wstyd.
Zaprasza autorka do rozmowy kobiety ze świata sztuki, popkultury, a także – te, które badają wstyd nie tylko od strony psychologicznej. Za każdym razem łączy dorobek naukowy – odkrycia badaczy – i intymne opowieści, dba o to, żeby różnicować tematy i zaskakiwać odbiorczynie. Stara się – zarówno w wywiadach jak i w zwykłej narracji – przybliżać się do tego, co przeżywają odbiorczynie na co dzień i w różnych okolicznościach. To książka tematyczna o wstydzie, pokazująca czasami wstyd od strony pracy mózgu, częściej – z uwagi na codzienne emocje. Ale najważniejsze jest to, że nie wyczerpuje tematu, staje się po prostu jedną z wielu możliwych realizacji zagadnienia wstydu. Beata Biały nie będzie zamęczać odbiorczyń podejściem popularnonaukowym, o wiele bardziej interesują ją odkrycia z pozoru zwyczajne. Może wykorzystywać fakt, że wstyd niezbyt często przebija się do ogólnego dyskursu i rzadko trafia do publicznych debat czy refleksji – ze względu na swoją naturę. I to sprawia, że po tom „Kobiety, które wstydzą się za bardzo” może spotkać się z dużym uznaniem czytelniczek. Beata Biały pokazuje, że rozumie ich dylematy, że sama spotyka się z rozmaitymi problemami płynącymi wprost z poczucia wstydu. Objaśnia go zatem w nadziei, że dzięki temu odbiorczynie będą mogły samodzielnie zmierzyć się z własnymi demonami i zniszczyć przekonanie, że za coś muszą się wstydzić. Ponieważ seria nie ma wytycznych dotyczących formy, nikomu nie będzie przeszkadzać włączanie tematycznych wywiadów czasami niemal jako sedna opowieści.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
sobota, 20 września 2025
piątek, 19 września 2025
Biedronka i Czarny Kot. Dziennik
Harperkids, Warszawa 2025.
Tworzenie
Dzienniki kreatywne mają swoje osobne miejsce na rynku wydawniczym. W dzisiejszych czasach najczęściej towarzyszą po prostu popularnym seriom i bohaterom znanym z filmów oraz kreskówek – to rodzaj gadżetowej propozycji promującej produkcję. I w przypadku Biedronki i Czarnego Kota tak właśnie jest – „Dziennik” związany z tą parą superbohaterów nie zaskakuje zawartością. Tylko czasami pojawiają się tutaj nawiązania do bajki i do zachowań postaci, równie dobrze można się nie orientować w rozkładzie sił, a i tak poradzić sobie z wypełnieniem tomiku. Oczywiście fani serii znajdą tu sporo skojarzeń i ciekawostek, które mogą potraktować jak inspirację. Najbardziej jednak liczyć się będą odbiorczynie, które potraktują tomik jak rodzaj dziennika do prowadzenia zapisków o sobie, notatek ku pamięci i możliwość ogólnego kreatywnego wyżycia się. Ale ponieważ dzisiaj dzieci i młodsze nastolatki nie są zbyt skłonne do samodzielnego wypełniania stron, trzeba odbiorczynie poprowadzić przez zadania – cały tomik wiąże się z udzielaniem odpowiedzi na pytania (czasami bardzo osobiste, jak to o wstyd w różnych sytuacjach i kontekstach). Pojawiają się tutaj ankiety i pytania otwarte z miejscem na odpowiedzi, pojawiają się ramki, które trzeba wypełnić rysunkami albo wyklejkami. Twórcy tomiku stawiają na kontakt z odbiorczyniami, które chodzą do szkoły – ale o tej szkole przypominają na przykład propozycją stworzenia stylówki na lekcje. Zresztą zeszytowy format i gumka do zapięcia sekretów kojarzą się z zeszytem do bazgrania. Można tu zapisywać sny, zwierzać się ze znajomości, gromadzić pamiątki z wakacji i opisywać marzenia. Czasami przewodnikami mogą być bohaterowie cyklu – ale nie jest to warunek wymagany, zresztą wydaje się, że autorzy tomiku postawili celowo na uniwersalność, rezygnują nawet z odwołań do elektronicznych rozrywek. Część książki stanowi plan na zapiski uporządkowane miesiącami, tak, żeby zapewnić odbiorczyniom także możliwość wpisywania własnych tematów. Nie wymaga się tutaj zbyt wielu słów, miejsca na notatki nie jest aż tak dużo, żeby dzieci zniechęciły się do wypełniania tomiku – da się wytrzymać bez skojarzeń z zadaniami szkolnymi. Fakt, że książka już jest bardzo kolorowa, zachęci do dodawania jej barw, do wprowadzania osobistych akcentów i od zabawy. Traktuje się tę publikację jak zeszyt ćwiczeń, tyle tylko, że z większym wpływem odbiorczyń na treść. A że przewodniczy tu postać rozpoznawalna – łatwiej będzie zachęcić młode odbiorczynie do wysiłku twórczego. Każda nada własny charakter i styl książce, bo też i do tego ta publikacja służy. Chodzi przede wszystkim o to, żeby odbiorczynie-użytkowniczki mogły wybrać sobie publikację najbardziej pasującą do ich zainteresowań, do najmodniejszych akurat bajek czy do bohaterek, z którymi się identyfikują.
Tworzenie
Dzienniki kreatywne mają swoje osobne miejsce na rynku wydawniczym. W dzisiejszych czasach najczęściej towarzyszą po prostu popularnym seriom i bohaterom znanym z filmów oraz kreskówek – to rodzaj gadżetowej propozycji promującej produkcję. I w przypadku Biedronki i Czarnego Kota tak właśnie jest – „Dziennik” związany z tą parą superbohaterów nie zaskakuje zawartością. Tylko czasami pojawiają się tutaj nawiązania do bajki i do zachowań postaci, równie dobrze można się nie orientować w rozkładzie sił, a i tak poradzić sobie z wypełnieniem tomiku. Oczywiście fani serii znajdą tu sporo skojarzeń i ciekawostek, które mogą potraktować jak inspirację. Najbardziej jednak liczyć się będą odbiorczynie, które potraktują tomik jak rodzaj dziennika do prowadzenia zapisków o sobie, notatek ku pamięci i możliwość ogólnego kreatywnego wyżycia się. Ale ponieważ dzisiaj dzieci i młodsze nastolatki nie są zbyt skłonne do samodzielnego wypełniania stron, trzeba odbiorczynie poprowadzić przez zadania – cały tomik wiąże się z udzielaniem odpowiedzi na pytania (czasami bardzo osobiste, jak to o wstyd w różnych sytuacjach i kontekstach). Pojawiają się tutaj ankiety i pytania otwarte z miejscem na odpowiedzi, pojawiają się ramki, które trzeba wypełnić rysunkami albo wyklejkami. Twórcy tomiku stawiają na kontakt z odbiorczyniami, które chodzą do szkoły – ale o tej szkole przypominają na przykład propozycją stworzenia stylówki na lekcje. Zresztą zeszytowy format i gumka do zapięcia sekretów kojarzą się z zeszytem do bazgrania. Można tu zapisywać sny, zwierzać się ze znajomości, gromadzić pamiątki z wakacji i opisywać marzenia. Czasami przewodnikami mogą być bohaterowie cyklu – ale nie jest to warunek wymagany, zresztą wydaje się, że autorzy tomiku postawili celowo na uniwersalność, rezygnują nawet z odwołań do elektronicznych rozrywek. Część książki stanowi plan na zapiski uporządkowane miesiącami, tak, żeby zapewnić odbiorczyniom także możliwość wpisywania własnych tematów. Nie wymaga się tutaj zbyt wielu słów, miejsca na notatki nie jest aż tak dużo, żeby dzieci zniechęciły się do wypełniania tomiku – da się wytrzymać bez skojarzeń z zadaniami szkolnymi. Fakt, że książka już jest bardzo kolorowa, zachęci do dodawania jej barw, do wprowadzania osobistych akcentów i od zabawy. Traktuje się tę publikację jak zeszyt ćwiczeń, tyle tylko, że z większym wpływem odbiorczyń na treść. A że przewodniczy tu postać rozpoznawalna – łatwiej będzie zachęcić młode odbiorczynie do wysiłku twórczego. Każda nada własny charakter i styl książce, bo też i do tego ta publikacja służy. Chodzi przede wszystkim o to, żeby odbiorczynie-użytkowniczki mogły wybrać sobie publikację najbardziej pasującą do ich zainteresowań, do najmodniejszych akurat bajek czy do bohaterek, z którymi się identyfikują.
czwartek, 18 września 2025
Gosia Herba, Mikołaj Pasiński: Rene. Podziemna przygoda odważnej żaby
Kropka, Warszawa 2025.
Podziemna wyprawa
Rene to żaba – i to niezwykła żaba, o czym przekonają się czytelnicy książki „Rene. Podziemna przygoda odważnej żaby”. Rene to bohaterka, która przykuwa uwagę za sprawą niezwykłego wyglądu (po co żabie kły i zez – to wiedzą tylko twórcy: ale jakoś trzeba urozmaicić oblicze bohaterki, żeby przyciągnąć dzieci do czytania i do sprawdzania, na jakie wiadomości żaba może trafić). Rene chciałaby się dowiedzieć, jak wygląda Ziemia w środku. Skojarzenie z jajkiem na miękko przychodzi przy śniadaniu – zatem po posiłku wystarczy tylko spakować plecak na eskapadę i wyruszyć. Żaba Rene przechodzi od powierzchni Ziemi coraz głębiej – a po drodze spotyka wiele różnych stworzeń, które – tak jak ona – mają swój pomysł na wygląd Ziemi. Dżdżownice i mrówki, ale i fantastyczne wije czy… łabędzie magmowe – to wszystko można spotkać, kiedy podróżuje się w głąb Ziemi. Rene chce się przekonać, czy kulinarne porównania w przypadku planety mają sens – i doświadczy tego sama, żeby wiadomości zapadły jej w pamięć. Ale w tej książeczce nie chodzi o lekcje dla odbiorców. To przygoda częściowo fantastyczna, emocjonalna i mocno działająca na wyobraźnię. Nie da się z niej czerpać podręcznikowych wiadomości – na szczęście, bo wielu wydawców dzisiaj zapomina, że dzieci mają takie samo prawo do zabawy jak dorośli i każdą publikację chcą przesycać treściami edukacyjnymi. Żaba Rene ma inne zadanie: ona nakłania do zadawania pytań i podsyca ciekawość. Najmłodsi mogą sami zacząć się zastanawiać, jak wygląda wnętrze Ziemi (albo innych planet) i szukać informacji – a na razie przeżywać doświadczenia Rene. Żaba jest rezolutna, łatwo zdobywa nowych znajomych, nie boi się zadawania pytań. Dzięki odwadze może przeżyć ciekawe przygody: odwiedzić królową mrówek czy przejechać się na wiju.
Mikołaj Pasiński proponuje tu tekst pasujący do ćwiczeń czytania dla najmłodszych. Stawia na krótkie komentarze, ale nie unika czasem trudnych słów i sformułowań. Co ciekawe, zna i docenia wagę słów i ich brzmienie: równie dobrze z fragmentów tej krótkiej publikacji można będzie wykroić ćwiczenia aktorskie czy – oratorskie i przedstawiać tekst tak, żeby wybrzmiały odpowiednio wszelkie szmery i dudnienia. Część narracji wypada z warstwy słownej i trafia na ilustracje – Gosia Herba proponuje między innymi wielkoformatowe obrazki do oglądania, żeby dzieci dowiedziały się, co spakowała żaba na wycieczkę. Nie ulega wątpliwości, że tomik ma być ilustratorskim popisem, widać to zwłaszcza przy obrazkach przekrojowych, zabierających dzieci do fantastycznych światów spod ziemi – mnóstwo tu szczegółów i trzeba będzie długo oglądać ilustracje, żeby wydobyć z nich jak najwięcej. Gosia Gerba nie ułatwia dzieciom zadania, nie proponuje wiodącego punktu, wszystko okazuje się równie ważne, a nie da się opanować na pierwszy rzut oka. Rene to żaba z charakterem, więc zaintryguje dzieci. Nie przypomina w niczym przesłodzonych bohaterów z licencyjnych publikacji, jest nietypowa i niezwykła, przypomina, że warto spełniać marzenia i – nie bać się ryzyka. I to wszystko może przypaść do gustu młodym odbiorcom.
Podziemna wyprawa
Rene to żaba – i to niezwykła żaba, o czym przekonają się czytelnicy książki „Rene. Podziemna przygoda odważnej żaby”. Rene to bohaterka, która przykuwa uwagę za sprawą niezwykłego wyglądu (po co żabie kły i zez – to wiedzą tylko twórcy: ale jakoś trzeba urozmaicić oblicze bohaterki, żeby przyciągnąć dzieci do czytania i do sprawdzania, na jakie wiadomości żaba może trafić). Rene chciałaby się dowiedzieć, jak wygląda Ziemia w środku. Skojarzenie z jajkiem na miękko przychodzi przy śniadaniu – zatem po posiłku wystarczy tylko spakować plecak na eskapadę i wyruszyć. Żaba Rene przechodzi od powierzchni Ziemi coraz głębiej – a po drodze spotyka wiele różnych stworzeń, które – tak jak ona – mają swój pomysł na wygląd Ziemi. Dżdżownice i mrówki, ale i fantastyczne wije czy… łabędzie magmowe – to wszystko można spotkać, kiedy podróżuje się w głąb Ziemi. Rene chce się przekonać, czy kulinarne porównania w przypadku planety mają sens – i doświadczy tego sama, żeby wiadomości zapadły jej w pamięć. Ale w tej książeczce nie chodzi o lekcje dla odbiorców. To przygoda częściowo fantastyczna, emocjonalna i mocno działająca na wyobraźnię. Nie da się z niej czerpać podręcznikowych wiadomości – na szczęście, bo wielu wydawców dzisiaj zapomina, że dzieci mają takie samo prawo do zabawy jak dorośli i każdą publikację chcą przesycać treściami edukacyjnymi. Żaba Rene ma inne zadanie: ona nakłania do zadawania pytań i podsyca ciekawość. Najmłodsi mogą sami zacząć się zastanawiać, jak wygląda wnętrze Ziemi (albo innych planet) i szukać informacji – a na razie przeżywać doświadczenia Rene. Żaba jest rezolutna, łatwo zdobywa nowych znajomych, nie boi się zadawania pytań. Dzięki odwadze może przeżyć ciekawe przygody: odwiedzić królową mrówek czy przejechać się na wiju.
Mikołaj Pasiński proponuje tu tekst pasujący do ćwiczeń czytania dla najmłodszych. Stawia na krótkie komentarze, ale nie unika czasem trudnych słów i sformułowań. Co ciekawe, zna i docenia wagę słów i ich brzmienie: równie dobrze z fragmentów tej krótkiej publikacji można będzie wykroić ćwiczenia aktorskie czy – oratorskie i przedstawiać tekst tak, żeby wybrzmiały odpowiednio wszelkie szmery i dudnienia. Część narracji wypada z warstwy słownej i trafia na ilustracje – Gosia Herba proponuje między innymi wielkoformatowe obrazki do oglądania, żeby dzieci dowiedziały się, co spakowała żaba na wycieczkę. Nie ulega wątpliwości, że tomik ma być ilustratorskim popisem, widać to zwłaszcza przy obrazkach przekrojowych, zabierających dzieci do fantastycznych światów spod ziemi – mnóstwo tu szczegółów i trzeba będzie długo oglądać ilustracje, żeby wydobyć z nich jak najwięcej. Gosia Gerba nie ułatwia dzieciom zadania, nie proponuje wiodącego punktu, wszystko okazuje się równie ważne, a nie da się opanować na pierwszy rzut oka. Rene to żaba z charakterem, więc zaintryguje dzieci. Nie przypomina w niczym przesłodzonych bohaterów z licencyjnych publikacji, jest nietypowa i niezwykła, przypomina, że warto spełniać marzenia i – nie bać się ryzyka. I to wszystko może przypaść do gustu młodym odbiorcom.
środa, 17 września 2025
Vaclav Smil: Wynalazek i innowacja. Krótka historia sukcesu i porażki
Helion, Gliwice 2025.
Obserwacje
Vaclav Smil w potężnym tomie „Wynalazek i innowacja. Krótka historia sukcesu i porażki” stosuje konsekwentny trójpodział formy – spojrzenie na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Dodatkowo autor wprowadza jeszcze ramy tematyczne – żeby nie wpaść w całe tomy wyliczeń pomysłów ludzkości na upraszczanie sobie życia. Decyduje się na kilka zagadnień, które bardzo szczegółowo rozpracowuje. Rezygnuje przy tym z modnej dzisiaj reportażowej formy, stawia na faktografię – i to dobrze się w tym wypadku sprawdza, pozwala bowiem na uchwycenie niuansów i treści, które inaczej nie mogłyby trafić do tak skonstruowanej opowieści.
Smil wynalazki dzieli na trzy grupy: najpierw postanawia przyjrzeć się tym odkryciom, które zachwyciły ludzkość, a z czasem ujawniły swoją mroczną stronę i stały się mocno niepożądanym elementem. Później sprawdza, co z wynalazkami, które były obiecujące, a jednak nie sprawdziły się w społeczeństwach – po to, żeby na finał nakreślić wizje potrzebnych i pożądanych pomysłów. Za każdym razem decyduje się na trzy wyraziste przykłady (odbiorcy, którzy urodzili się w poprzednim stuleciu, nie będą mieć większych problemów z rozszyfrowaniem oczekiwań społecznych i echa, jakie zostało wywołane przez konkretne wynalazki) – i komentuje je od strony praktycznej, ale też teoretycznej – przedstawiając całą istotę funkcjonowania. Wreszcie na zakończenie próbuje tonować oczekiwania odbiorców wobec kolejnych potencjalnych przełomów, zjawisk i wynalazków, analizuje presję i możliwości technologiczne oraz wytycza ścieżki dla tych, którzy chcieliby zaistnieć w księgach patentowych.
Ujęte w tomie wynalazki mają wymiar globalny, odbiły się szerokim echem w świadomości ludzi i pozostawiły sporo pytań lub niedopowiedzeń. Autor zajmuje się między innymi paliwami (benzyna ołowiowa, która stała się jednym z gigantycznych rozczarowań), środkami owadobójczymi, które miały negatywny wpływ na zdrowie ludzi oraz przyczyną dziury ozonowej, czyli freonami (ci, którzy żyli w latach 90. XX wieku z pewnością pamiętają medialne nawoływania dotyczące konieczności troski o planetę, a związane właśnie z powiększającą się dziurą ozonową: dzisiaj to temat niemal martwy w mediach). Wśród wynalazków, które nie spełniły pokładanych w nich oczekiwań, znajdują się sterowce (co działa na wyobraźnię) i pasażerskie samoloty poruszające się z prędkością ponaddźwiękową – do zestawu możliwych podróży dochodzi jeszcze temat energii jądrowej.
A skoro autor widzi już, co się nie sprawdziło i w jaki sposób zniknęło z powszechnej świadomości, może puścić wodze fantazji (w zakresie ograniczonym przez krytycyzm i faktyczne potrzeby społeczeństw) i zdecydować się na wyznaczanie potrzeb oraz metod ich zaspokajania. I tutaj naświetli odbiorcom nie tylko istotę wynalazków, ale i drogę do nich. „Wynalazek i innowacja” to nie książka do szybkiego przekartkowania – trzeba się zagłębiać w rozbudowane wyjaśnienia i śledzić proces myślowy autora, trzeba też poświęcić trochę czasu na odkrywanie jego dróg – ale z pewnością warto. Można tu postawić na przyziemne oceny, realizm i konkrety – a przy okazji przyjrzeć się sposobom na wyjście ze schematów i na wprowadzanie marzeń do rzeczywistości.
Obserwacje
Vaclav Smil w potężnym tomie „Wynalazek i innowacja. Krótka historia sukcesu i porażki” stosuje konsekwentny trójpodział formy – spojrzenie na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Dodatkowo autor wprowadza jeszcze ramy tematyczne – żeby nie wpaść w całe tomy wyliczeń pomysłów ludzkości na upraszczanie sobie życia. Decyduje się na kilka zagadnień, które bardzo szczegółowo rozpracowuje. Rezygnuje przy tym z modnej dzisiaj reportażowej formy, stawia na faktografię – i to dobrze się w tym wypadku sprawdza, pozwala bowiem na uchwycenie niuansów i treści, które inaczej nie mogłyby trafić do tak skonstruowanej opowieści.
Smil wynalazki dzieli na trzy grupy: najpierw postanawia przyjrzeć się tym odkryciom, które zachwyciły ludzkość, a z czasem ujawniły swoją mroczną stronę i stały się mocno niepożądanym elementem. Później sprawdza, co z wynalazkami, które były obiecujące, a jednak nie sprawdziły się w społeczeństwach – po to, żeby na finał nakreślić wizje potrzebnych i pożądanych pomysłów. Za każdym razem decyduje się na trzy wyraziste przykłady (odbiorcy, którzy urodzili się w poprzednim stuleciu, nie będą mieć większych problemów z rozszyfrowaniem oczekiwań społecznych i echa, jakie zostało wywołane przez konkretne wynalazki) – i komentuje je od strony praktycznej, ale też teoretycznej – przedstawiając całą istotę funkcjonowania. Wreszcie na zakończenie próbuje tonować oczekiwania odbiorców wobec kolejnych potencjalnych przełomów, zjawisk i wynalazków, analizuje presję i możliwości technologiczne oraz wytycza ścieżki dla tych, którzy chcieliby zaistnieć w księgach patentowych.
Ujęte w tomie wynalazki mają wymiar globalny, odbiły się szerokim echem w świadomości ludzi i pozostawiły sporo pytań lub niedopowiedzeń. Autor zajmuje się między innymi paliwami (benzyna ołowiowa, która stała się jednym z gigantycznych rozczarowań), środkami owadobójczymi, które miały negatywny wpływ na zdrowie ludzi oraz przyczyną dziury ozonowej, czyli freonami (ci, którzy żyli w latach 90. XX wieku z pewnością pamiętają medialne nawoływania dotyczące konieczności troski o planetę, a związane właśnie z powiększającą się dziurą ozonową: dzisiaj to temat niemal martwy w mediach). Wśród wynalazków, które nie spełniły pokładanych w nich oczekiwań, znajdują się sterowce (co działa na wyobraźnię) i pasażerskie samoloty poruszające się z prędkością ponaddźwiękową – do zestawu możliwych podróży dochodzi jeszcze temat energii jądrowej.
A skoro autor widzi już, co się nie sprawdziło i w jaki sposób zniknęło z powszechnej świadomości, może puścić wodze fantazji (w zakresie ograniczonym przez krytycyzm i faktyczne potrzeby społeczeństw) i zdecydować się na wyznaczanie potrzeb oraz metod ich zaspokajania. I tutaj naświetli odbiorcom nie tylko istotę wynalazków, ale i drogę do nich. „Wynalazek i innowacja” to nie książka do szybkiego przekartkowania – trzeba się zagłębiać w rozbudowane wyjaśnienia i śledzić proces myślowy autora, trzeba też poświęcić trochę czasu na odkrywanie jego dróg – ale z pewnością warto. Można tu postawić na przyziemne oceny, realizm i konkrety – a przy okazji przyjrzeć się sposobom na wyjście ze schematów i na wprowadzanie marzeń do rzeczywistości.
wtorek, 16 września 2025
Ante Tomić: Dzieci Świętej Małgorzaty
Noir sur Blanc, Warszawa 2025.
Święto
„Cud w Dolinie Poskoków” był bardziej szaloną historią. „Dzieci Świętej Małgorzaty” wydają się odrobinę zachowawcze, przynajmniej za sprawą lekkiego ograniczenia dawki absurdu. Ante Tomić tym razem stara się uporządkować rzeczywistość swoich bohaterów, a wychodzi mu jak zwykle, czyli – bez tabu i z nieubłaganą wewnętrzną logiką pasującą tylko i wyłącznie do prezentowanego świata. W tej przestrzeni odnaleźć się mogą wyłącznie bohaterowie – ci, którzy zaakceptują reguły funkcjonowania i nie będą się już niczemu dziwić. I dlatego ktoś, kto trafił przypadkiem do dalmatyńskiego miasteczka (chociaż wcale nie miał takiego zamiaru, a już na pewno – nie miał wpływu na miejsce swojego lądowania), może przez chwilę się dziwić. Jeśli dojdzie do tego bariera językowa i kulturowa… trzeba być przygotowanym na zestaw szoków. Selim nawet się nie spodziewa, co przyniesie mu najbliższy czas. Zostanie wciągnięty w wir wydarzeń, a później już sam będzie prowokować udział w kolejnych – w końcu impreza to prawdziwe święto dla miejscowych, a i ludzie spoza okolicy przybywają, żeby dzięki wstawiennictwu Świętej Małgorzaty doczekać się wreszcie upragnionego potomstwa. Wszystkich trzeba nakarmić, elementy uroczystości – wytrenować. Na moment zapomnieć o urazach i wrogach, zjednoczyć się we wspólnym celu. Jeśli się uda, da się przez parę dni nie myśleć o przyziemnych sprawach i troskach. Jeśli się nie uda… cóż, zwykle coś się musi nie udać. Najważniejsze jest, żeby uroczystość się udała: orkiestra ma zagrać bez fałszu, jedzenie nie musi smakować, wystarczy, że nie zatruje, a niesnaski na chwilę trzeba będzie odsunąć na dalszy plan.
Ante Tomić bardzo ładnie bawi się absurdami, wprowadza motywy komiczne i zachęca odbiorców do odkrywania świata, o którym nie mieliby pojęcia – bo nie dostaliby się do małej społeczności, w której wszyscy wiedzą o wszystkich i funkcjonują według własnego zegara. Temat imigrantów, polityki międzynarodowej i otwarcia na inność miesza się tu ze sprawami rodzinnymi, zarabianiem na życie, miłością i posłuszeństwem wobec starszych. I tak najlepiej wypadnie osioł, który ryczy zawsze wtedy, kiedy jakaś szczęśliwa para przystąpi do realizowania łóżkowych pragnień. I nigdy się nie myli. Może być większym autorytetem niż ksiądz proboszcz – który zresztą nie zachowuje się zgodnie z oczekiwaniami.
Jest to książka radosna na pierwszy rzut oka, chociaż podskórnie prowadzi autor opowieść o lękach i niespełnionych nadziejach. Pozwala swoim bohaterom na dowolne wygłupy – ale wykorzystuje ich, żeby uświadomić odbiorcom kruchość życia i bezsens codziennych konfliktów. Narracja toczy się tu zgrabnie i przerywana jest autotematycznymi zapowiedziami, liczy się nastawienie na cel i droga do niego. Na wielu postaciach Tomić zatrzyma uwagę odbiorców, wielu bohaterom zapewni reflektor do naświetlania jednostkowych nadziei – wszystko po to, żeby czytelnicy mogli się przejrzeć w krzywym zwierciadle i powiedzieć, że to na pewno nie o nich. I bardzo się przy tym pomylić.
Święto
„Cud w Dolinie Poskoków” był bardziej szaloną historią. „Dzieci Świętej Małgorzaty” wydają się odrobinę zachowawcze, przynajmniej za sprawą lekkiego ograniczenia dawki absurdu. Ante Tomić tym razem stara się uporządkować rzeczywistość swoich bohaterów, a wychodzi mu jak zwykle, czyli – bez tabu i z nieubłaganą wewnętrzną logiką pasującą tylko i wyłącznie do prezentowanego świata. W tej przestrzeni odnaleźć się mogą wyłącznie bohaterowie – ci, którzy zaakceptują reguły funkcjonowania i nie będą się już niczemu dziwić. I dlatego ktoś, kto trafił przypadkiem do dalmatyńskiego miasteczka (chociaż wcale nie miał takiego zamiaru, a już na pewno – nie miał wpływu na miejsce swojego lądowania), może przez chwilę się dziwić. Jeśli dojdzie do tego bariera językowa i kulturowa… trzeba być przygotowanym na zestaw szoków. Selim nawet się nie spodziewa, co przyniesie mu najbliższy czas. Zostanie wciągnięty w wir wydarzeń, a później już sam będzie prowokować udział w kolejnych – w końcu impreza to prawdziwe święto dla miejscowych, a i ludzie spoza okolicy przybywają, żeby dzięki wstawiennictwu Świętej Małgorzaty doczekać się wreszcie upragnionego potomstwa. Wszystkich trzeba nakarmić, elementy uroczystości – wytrenować. Na moment zapomnieć o urazach i wrogach, zjednoczyć się we wspólnym celu. Jeśli się uda, da się przez parę dni nie myśleć o przyziemnych sprawach i troskach. Jeśli się nie uda… cóż, zwykle coś się musi nie udać. Najważniejsze jest, żeby uroczystość się udała: orkiestra ma zagrać bez fałszu, jedzenie nie musi smakować, wystarczy, że nie zatruje, a niesnaski na chwilę trzeba będzie odsunąć na dalszy plan.
Ante Tomić bardzo ładnie bawi się absurdami, wprowadza motywy komiczne i zachęca odbiorców do odkrywania świata, o którym nie mieliby pojęcia – bo nie dostaliby się do małej społeczności, w której wszyscy wiedzą o wszystkich i funkcjonują według własnego zegara. Temat imigrantów, polityki międzynarodowej i otwarcia na inność miesza się tu ze sprawami rodzinnymi, zarabianiem na życie, miłością i posłuszeństwem wobec starszych. I tak najlepiej wypadnie osioł, który ryczy zawsze wtedy, kiedy jakaś szczęśliwa para przystąpi do realizowania łóżkowych pragnień. I nigdy się nie myli. Może być większym autorytetem niż ksiądz proboszcz – który zresztą nie zachowuje się zgodnie z oczekiwaniami.
Jest to książka radosna na pierwszy rzut oka, chociaż podskórnie prowadzi autor opowieść o lękach i niespełnionych nadziejach. Pozwala swoim bohaterom na dowolne wygłupy – ale wykorzystuje ich, żeby uświadomić odbiorcom kruchość życia i bezsens codziennych konfliktów. Narracja toczy się tu zgrabnie i przerywana jest autotematycznymi zapowiedziami, liczy się nastawienie na cel i droga do niego. Na wielu postaciach Tomić zatrzyma uwagę odbiorców, wielu bohaterom zapewni reflektor do naświetlania jednostkowych nadziei – wszystko po to, żeby czytelnicy mogli się przejrzeć w krzywym zwierciadle i powiedzieć, że to na pewno nie o nich. I bardzo się przy tym pomylić.
poniedziałek, 15 września 2025
Gillian Anderson: Pragnę
Marginesy, Warszawa 2025.
Fantazje
Wiele już pojawiło się na rynku książek o kobiecej seksualności i pomagających w odkrywaniu siebie przez płeć piękną. „Pragnę” to publikacja daleka od porad seksuologów – to zestaw zwierzeń odpowiednio skomponowanych i zaprezentowanych bez zbędnych komentarzy. Anonimowe panie w odpowiedzi na apel aktorki Gillian Anderson zdecydowały się podzielić własnymi fantazjami łóżkowymi, tymi do realizacji i tymi, które nigdy się nie ziszczą.
Jedyne wiadomości, jakie czytelniczki uzyskają o autorkach listów, płyną z prostych ankiet – można poznać rasę lub narodowość, podejście do religii, stan cywilny, orientację seksualną i liczbę posiadanych dzieci. Czasami niektóre uczestniczki ankiet chcą podzielić się informacjami o wieku czy doświadczeniu – ale wprowadzają to już do własnych wyznań. Na końcu każdego listu pojawia się stopka – maksymalnie dwuwersowy zestaw lakonicznych danych. Dzięki anonimowości uczestniczki mogą zwierzyć się z najbardziej skrywanych pragnień, nawet tych, których same się czasami wstydzą – bywa, że czują obowiązek, żeby się usprawiedliwić przed prezentowanymi treściami. Oczywiście w książce nie ma fantazji wiążących się z łamaniem prawa – a te dotyczące niebezpiecznych praktyk zyskują odpowiednie wprowadzenie. Autorki listów czasami tylko chcą, żeby fantazje udało się zrealizować – częściej piszą, że to tylko wyobrażenia, które nie wiadomo skąd się wzięły.
Gillian Anderson dzieli wybrane wyznania w zależności od tematu – żałuje, że nie może zaprezentować wszystkich nadesłanych opowieści. Decyduje się na zaprezentowanie jak największej liczby maksymalnie różniących się od siebie fantazji, żeby uświadomić czytelniczkom, że każda potrzebuje czegoś innego i żadna nie powinna się wstydzić swoich pragnień. Wyznania są tak różne, jak różne są ich autorki. Jedne to dwuzdaniowe komentarze pozbawione narracyjnych ciągot, inne – to rozbudowane literacko opowieści. Gillian Anderson wie, że wiele kobiet mocno przeżywało opisywanie swoich pomysłów. Zapewniła im bezpieczną przestrzeń do podzielenia się własnymi odczuciami i marzeniami. Nie ma tu reguły co do przeżywanych emocji – niektóre autorki listów podchodzą do siebie samych z czułością, inne wolą pewien stopień wulgarności, jedne decydują się na dystans, jakby tak mogły uprzedzić negatywne oceny, inne przez lata rozwijają fantazję, która sprawiła im najwięcej radości. Zdarza się, że osoby queerowe fantazjują o klasycznym damsko-męskim waniliowym seksie, a szczęśliwe żony i matki marzą o związku z kobietą – w tej sferze dozwolone jest wszystko.
„Pragnę” to książka, którą część odbiorców może potraktować jak pornosensację (chociaż nie pojawiają się tu realne wydarzenia), ale znacznie bardziej liczy się możliwość oddania głosu kobietom, pokazanie, że są istotami seksualnymi i ich potrzeby i łóżkowe fantazje niekoniecznie wpisują się w schematy czy oczekiwania. Gillian Anderson chce odbiorczyniom zapewnić możliwość poznawania własnych potrzeb i ciał, cieszenia się seksualnością i eksperymentowania lub rozwijania wyobraźni – bez oceniania i bez lęku przed wyśmianiem. Sama Gillian Anderson funkcjonuje tu tylko we wprowadzeniach do kolejnych rozdziałów tematycznych - chociaż zamieszcza w tomie również własny list, anonimowo. Przekonuje odbiorczynie, że do tego głosu można się przyłączyć.
Fantazje
Wiele już pojawiło się na rynku książek o kobiecej seksualności i pomagających w odkrywaniu siebie przez płeć piękną. „Pragnę” to publikacja daleka od porad seksuologów – to zestaw zwierzeń odpowiednio skomponowanych i zaprezentowanych bez zbędnych komentarzy. Anonimowe panie w odpowiedzi na apel aktorki Gillian Anderson zdecydowały się podzielić własnymi fantazjami łóżkowymi, tymi do realizacji i tymi, które nigdy się nie ziszczą.
Jedyne wiadomości, jakie czytelniczki uzyskają o autorkach listów, płyną z prostych ankiet – można poznać rasę lub narodowość, podejście do religii, stan cywilny, orientację seksualną i liczbę posiadanych dzieci. Czasami niektóre uczestniczki ankiet chcą podzielić się informacjami o wieku czy doświadczeniu – ale wprowadzają to już do własnych wyznań. Na końcu każdego listu pojawia się stopka – maksymalnie dwuwersowy zestaw lakonicznych danych. Dzięki anonimowości uczestniczki mogą zwierzyć się z najbardziej skrywanych pragnień, nawet tych, których same się czasami wstydzą – bywa, że czują obowiązek, żeby się usprawiedliwić przed prezentowanymi treściami. Oczywiście w książce nie ma fantazji wiążących się z łamaniem prawa – a te dotyczące niebezpiecznych praktyk zyskują odpowiednie wprowadzenie. Autorki listów czasami tylko chcą, żeby fantazje udało się zrealizować – częściej piszą, że to tylko wyobrażenia, które nie wiadomo skąd się wzięły.
Gillian Anderson dzieli wybrane wyznania w zależności od tematu – żałuje, że nie może zaprezentować wszystkich nadesłanych opowieści. Decyduje się na zaprezentowanie jak największej liczby maksymalnie różniących się od siebie fantazji, żeby uświadomić czytelniczkom, że każda potrzebuje czegoś innego i żadna nie powinna się wstydzić swoich pragnień. Wyznania są tak różne, jak różne są ich autorki. Jedne to dwuzdaniowe komentarze pozbawione narracyjnych ciągot, inne – to rozbudowane literacko opowieści. Gillian Anderson wie, że wiele kobiet mocno przeżywało opisywanie swoich pomysłów. Zapewniła im bezpieczną przestrzeń do podzielenia się własnymi odczuciami i marzeniami. Nie ma tu reguły co do przeżywanych emocji – niektóre autorki listów podchodzą do siebie samych z czułością, inne wolą pewien stopień wulgarności, jedne decydują się na dystans, jakby tak mogły uprzedzić negatywne oceny, inne przez lata rozwijają fantazję, która sprawiła im najwięcej radości. Zdarza się, że osoby queerowe fantazjują o klasycznym damsko-męskim waniliowym seksie, a szczęśliwe żony i matki marzą o związku z kobietą – w tej sferze dozwolone jest wszystko.
„Pragnę” to książka, którą część odbiorców może potraktować jak pornosensację (chociaż nie pojawiają się tu realne wydarzenia), ale znacznie bardziej liczy się możliwość oddania głosu kobietom, pokazanie, że są istotami seksualnymi i ich potrzeby i łóżkowe fantazje niekoniecznie wpisują się w schematy czy oczekiwania. Gillian Anderson chce odbiorczyniom zapewnić możliwość poznawania własnych potrzeb i ciał, cieszenia się seksualnością i eksperymentowania lub rozwijania wyobraźni – bez oceniania i bez lęku przed wyśmianiem. Sama Gillian Anderson funkcjonuje tu tylko we wprowadzeniach do kolejnych rozdziałów tematycznych - chociaż zamieszcza w tomie również własny list, anonimowo. Przekonuje odbiorczynie, że do tego głosu można się przyłączyć.
niedziela, 14 września 2025
Nicki Greenberg: Detektywka w podróży. Powrót do Nowego Jorku
Kropka, Warszawa 2025.
Kariera
Do tych młodych czytelników, którzy zmęczeni są naiwnością w publikacjach detektywistycznych kieruje się Nicki Greenberg w powieści „Powrót do Nowego Jorku”, drugiej części cyklu Detektywka w podróży. Wielki świat i życie wyższych sfer to to, co nieczęsto gości w literaturze czwartej – tym razem będzie tego aż w nadmiarze. Wszystko zaczyna się od przybycia Pepper Stark do Wielkiego Jabłka – to tu już niedługo Nora, najlepsza przyjaciółka Pepper, ma wystąpić na Boadwayu – i to ona zamieni się w przewodnika po otoczeniu gwiazd. Nora świetnie wie, z kim warto się zadawać i czyją uwagę na siebie zwrócić, jest gotowa złapać każdą okazję, jaka tylko się pojawi – żeby tylko zrobić karierę. Na razie jednak jej podekscytowanie schodzi na dalszy plan ze względów towarzyskich i nie tylko.
Pepper ogniskuje na sobie uwagę, gdzie tylko się pojawi. Ale teraz boryka się z zazdrością wobec Emmy – najprawdopodobniej swojej przyszłej macochy. Emma świetnie dogaduje się z Kapitanem, ojcem Pepper (do tej pory Kapitan nie miał dla córki zbyt wiele czasu, a kiedy szansa na lepsze wzajemne poznanie się zaczyna się rysować na horyzoncie, pojawia się też rywalka do wolnego czasu), a poza tym da się lubić do tego stopnia, że można ją znienawidzić za urok osobisty. Dodatkowo Pepper powinna zajmować się budowaniem relacji z Elliottem – chłopak jest zdecydowanie dziwny, nie pasuje do reszty znajomych, ale ma parę skrywanych talentów, między innymi świetnie dopasowuje ubrania i ma wyczucie stylu. Do towarzystwa dochodzi jeszcze Sol, najlepszy przyjaciel Pepper – czeladnik cukiernictwa. Sol potrafi przyrządzać znakomite desery i również może zrobić wielką karierę, jeśli zostanie dostrzeżony. A na Broadwayu przecież o to nietrudno. Wszystko jednak zmienia się, gdy krytyk kulinarny, Anthony Sharkey – człowiek, przed którym drżą wszyscy kucharze i szefowie kuchni oraz pomocnicy – trafia do restauracji, w której pracuje Sol, spożywa przyrządzony przez niego deser i… prawie rozstaje się ze światem. Dla Sola to początek poważnych kłopotów. Dla Pepper i jej towarzystwa – konieczność ratowania przyjaciela z tarapatów. Żeby oczyścić Sola z zarzutów, trzeba będzie złapać potencjalnego mordercę i udowodnić, że Sol ma talent kulinarny, a nie – do trucia ludzi. Prowadzenie śledztwa wiąże się z przebywaniem w wyższych sferach, tu normą są wizyty w przybytkach sztuki i drogich restauracjach, wiele rozmów pchających śledztwo do przodu odbywać się będzie przy stole wśród nienagannych manier. Nie zabraknie momentów sensacyjnych, ale przez długi czas książka rozgrywa się w świecie kompletnie obcym dla odbiorców. Nie będzie tu dylematów charakterystycznych dla młodych ludzi – chyba że za takie przyjąć szczątkowe oznaki zazdrości lub docieranie się przez towarzystwo. Kiedy w grę wchodzi usiłowanie morderstwa, nie ma mowy o pobłażliwości – sprawca powinien zostać schwytany. W tym wypadku jednak najważniejszy jest ratunek, jaki trzeba nieść Solowi. „Powrót do Nowego Jorku” to jednocześnie powrót do świata, który już nie istnieje – w sam raz dla miłośników retro.
Kariera
Do tych młodych czytelników, którzy zmęczeni są naiwnością w publikacjach detektywistycznych kieruje się Nicki Greenberg w powieści „Powrót do Nowego Jorku”, drugiej części cyklu Detektywka w podróży. Wielki świat i życie wyższych sfer to to, co nieczęsto gości w literaturze czwartej – tym razem będzie tego aż w nadmiarze. Wszystko zaczyna się od przybycia Pepper Stark do Wielkiego Jabłka – to tu już niedługo Nora, najlepsza przyjaciółka Pepper, ma wystąpić na Boadwayu – i to ona zamieni się w przewodnika po otoczeniu gwiazd. Nora świetnie wie, z kim warto się zadawać i czyją uwagę na siebie zwrócić, jest gotowa złapać każdą okazję, jaka tylko się pojawi – żeby tylko zrobić karierę. Na razie jednak jej podekscytowanie schodzi na dalszy plan ze względów towarzyskich i nie tylko.
Pepper ogniskuje na sobie uwagę, gdzie tylko się pojawi. Ale teraz boryka się z zazdrością wobec Emmy – najprawdopodobniej swojej przyszłej macochy. Emma świetnie dogaduje się z Kapitanem, ojcem Pepper (do tej pory Kapitan nie miał dla córki zbyt wiele czasu, a kiedy szansa na lepsze wzajemne poznanie się zaczyna się rysować na horyzoncie, pojawia się też rywalka do wolnego czasu), a poza tym da się lubić do tego stopnia, że można ją znienawidzić za urok osobisty. Dodatkowo Pepper powinna zajmować się budowaniem relacji z Elliottem – chłopak jest zdecydowanie dziwny, nie pasuje do reszty znajomych, ale ma parę skrywanych talentów, między innymi świetnie dopasowuje ubrania i ma wyczucie stylu. Do towarzystwa dochodzi jeszcze Sol, najlepszy przyjaciel Pepper – czeladnik cukiernictwa. Sol potrafi przyrządzać znakomite desery i również może zrobić wielką karierę, jeśli zostanie dostrzeżony. A na Broadwayu przecież o to nietrudno. Wszystko jednak zmienia się, gdy krytyk kulinarny, Anthony Sharkey – człowiek, przed którym drżą wszyscy kucharze i szefowie kuchni oraz pomocnicy – trafia do restauracji, w której pracuje Sol, spożywa przyrządzony przez niego deser i… prawie rozstaje się ze światem. Dla Sola to początek poważnych kłopotów. Dla Pepper i jej towarzystwa – konieczność ratowania przyjaciela z tarapatów. Żeby oczyścić Sola z zarzutów, trzeba będzie złapać potencjalnego mordercę i udowodnić, że Sol ma talent kulinarny, a nie – do trucia ludzi. Prowadzenie śledztwa wiąże się z przebywaniem w wyższych sferach, tu normą są wizyty w przybytkach sztuki i drogich restauracjach, wiele rozmów pchających śledztwo do przodu odbywać się będzie przy stole wśród nienagannych manier. Nie zabraknie momentów sensacyjnych, ale przez długi czas książka rozgrywa się w świecie kompletnie obcym dla odbiorców. Nie będzie tu dylematów charakterystycznych dla młodych ludzi – chyba że za takie przyjąć szczątkowe oznaki zazdrości lub docieranie się przez towarzystwo. Kiedy w grę wchodzi usiłowanie morderstwa, nie ma mowy o pobłażliwości – sprawca powinien zostać schwytany. W tym wypadku jednak najważniejszy jest ratunek, jaki trzeba nieść Solowi. „Powrót do Nowego Jorku” to jednocześnie powrót do świata, który już nie istnieje – w sam raz dla miłośników retro.
sobota, 13 września 2025
Beau Donelly, Nick Toscano: Kobieta, która oszukała świat. Historia Belle Gibson i największego skandalu wellness
Filia, Warszawa 2025.
Zdrowienie
W dwóch kierunkach toczy się ta opowieść. Z jednej strony to zapis efektów dziennikarskiego śledztwa – działań, które oddolnie miały spowodować wymierzenie sprawiedliwości i zahamowanie niebezpiecznego procederu. Z drugiej to historia zakrojona na szeroką skalę – dotycząca nieweryfikowanych wiadomości znajdowanych w internecie. „Kobieta, która oszukała świat. Historia Belle Gibson i największego skandalu wellness” to książka wciąż wstrząsająca, chociaż od jej powstania minęło już sporo czasu. Jednak za sprawą rozlicznych teorii spiskowych – także związanych z branżą zdrowia – warto nagłaśniać podobne przypadki i nie dopuścić do ich rozprzestrzeniania się. Nie ze względów finansowych a etycznych.
Niechlubną bohaterką tej książki jest Belle Gibson, młoda Australijka, która podbija internet. Dzieli się ze swoimi followersami przykrą informacją: lekarze wykryli u niej raka mózgu, ale Belle postanowiła porzucić medycynę konwencjonalną i wyleczyć się na własną rękę dzięki zdrowemu trybowi życia i odpowiedniej diecie. Od czasu do czasu kobieta umiejętnie podtrzymuje zainteresowanie sobą, wyznając między innymi, że pojawiły się liczne przerzuty do wielu narządów – i że zostało jej tylko kilka miesięcy życia, które planuje jak najlepiej wykorzystać. Belle na zdjęciach publikowanych w mediach społecznościowych wygląda zdrowo i zachwycająco, stanowi inspirację dla wielu chorych – daje im nadzieję i zachęca do podążania trudną, ale satysfakcjonującą drogą. Staje się przewodnikiem po branży wellness, tworzy książkę z przepisami kulinarnymi oraz aplikację – do jej drzwi puka między innymi Apple. W tym wszystkim jest tylko jeden problem: Belle Gibson nigdy nie chorowała na raka, wymyśliła sobie chorobę, a założoną przez siebie fundację wykorzystuje do zdobywania pieniędzy, które teoretycznie ma przekazywać potrzebującym.
Wątpliwości długo się nie pojawiają, dopiero po pewnym czasie przyjaciele zaczynają się zastanawiać nad prawdomównością Belle, a kiedy dochodzą do wniosku, że coś jest nie tak – a konfrontacje nie pozwalają na uzyskanie odpowiedzi – powiadamiają media. I tak skandal zaczyna wychodzić na światło dzienne. Beau Donelly i Nick Toscano próbują dojść do prawdy i odkrywają przerażające wiadomości. Historia samej Belle Gibson pełna jest wątpliwości i pytań. Ale o wiele ważniejsze staje się tutaj spojrzenie na społeczność ludzi chorych i ich bliskich. Autorzy (oraz ich rozmówcy, specjaliści z onkologii) świetnie zdają sobie sprawę z tego, że ludzie chwycą się każdej, nawet absurdalnej nadziei na wyzdrowienie. Jeśli polega to na zmianie trybu życia na zdrowszy – nie zaszkodzą sobie. Ale jeśli uwierzą w nietypowe terapie, mogą stracić majątek, czas (którego i tak mają za mało), a także życie. I to właśnie przed oszustami żerującymi na naiwności i nadziei ludzi chorych na raka przestrzega ta książka. Sprawnie napisany reportaż trzyma w napięciu i przygnębia – zwłaszcza kiedy odbiorcy zdają sobie sprawę z powszechności problemu. Internetowi oszuści bez trudu znajdą drogę do ludzi gotowych zapłacić za zdrowie – i nie ma znaczenia fakt, że owi oszuści nie zaoferują faktycznie żadnych przełomowych terapii ani leków.
I dlatego „Kobieta, która oszukała świat” to publikacja, która powinna dotrzeć do jak najszerszego grona czytelników – jako przestroga i zwrócenie uwagi na niepokojące trendy – w internecie każdy może przybrać dowolną rolę, warto zatem wyćwiczyć w sobie nieufność i krytycyzm wobec kolejnych głoszonych rewelacji, a nie czekać na uregulowania prawne. Dobrze jest ta książka napisana.
Zdrowienie
W dwóch kierunkach toczy się ta opowieść. Z jednej strony to zapis efektów dziennikarskiego śledztwa – działań, które oddolnie miały spowodować wymierzenie sprawiedliwości i zahamowanie niebezpiecznego procederu. Z drugiej to historia zakrojona na szeroką skalę – dotycząca nieweryfikowanych wiadomości znajdowanych w internecie. „Kobieta, która oszukała świat. Historia Belle Gibson i największego skandalu wellness” to książka wciąż wstrząsająca, chociaż od jej powstania minęło już sporo czasu. Jednak za sprawą rozlicznych teorii spiskowych – także związanych z branżą zdrowia – warto nagłaśniać podobne przypadki i nie dopuścić do ich rozprzestrzeniania się. Nie ze względów finansowych a etycznych.
Niechlubną bohaterką tej książki jest Belle Gibson, młoda Australijka, która podbija internet. Dzieli się ze swoimi followersami przykrą informacją: lekarze wykryli u niej raka mózgu, ale Belle postanowiła porzucić medycynę konwencjonalną i wyleczyć się na własną rękę dzięki zdrowemu trybowi życia i odpowiedniej diecie. Od czasu do czasu kobieta umiejętnie podtrzymuje zainteresowanie sobą, wyznając między innymi, że pojawiły się liczne przerzuty do wielu narządów – i że zostało jej tylko kilka miesięcy życia, które planuje jak najlepiej wykorzystać. Belle na zdjęciach publikowanych w mediach społecznościowych wygląda zdrowo i zachwycająco, stanowi inspirację dla wielu chorych – daje im nadzieję i zachęca do podążania trudną, ale satysfakcjonującą drogą. Staje się przewodnikiem po branży wellness, tworzy książkę z przepisami kulinarnymi oraz aplikację – do jej drzwi puka między innymi Apple. W tym wszystkim jest tylko jeden problem: Belle Gibson nigdy nie chorowała na raka, wymyśliła sobie chorobę, a założoną przez siebie fundację wykorzystuje do zdobywania pieniędzy, które teoretycznie ma przekazywać potrzebującym.
Wątpliwości długo się nie pojawiają, dopiero po pewnym czasie przyjaciele zaczynają się zastanawiać nad prawdomównością Belle, a kiedy dochodzą do wniosku, że coś jest nie tak – a konfrontacje nie pozwalają na uzyskanie odpowiedzi – powiadamiają media. I tak skandal zaczyna wychodzić na światło dzienne. Beau Donelly i Nick Toscano próbują dojść do prawdy i odkrywają przerażające wiadomości. Historia samej Belle Gibson pełna jest wątpliwości i pytań. Ale o wiele ważniejsze staje się tutaj spojrzenie na społeczność ludzi chorych i ich bliskich. Autorzy (oraz ich rozmówcy, specjaliści z onkologii) świetnie zdają sobie sprawę z tego, że ludzie chwycą się każdej, nawet absurdalnej nadziei na wyzdrowienie. Jeśli polega to na zmianie trybu życia na zdrowszy – nie zaszkodzą sobie. Ale jeśli uwierzą w nietypowe terapie, mogą stracić majątek, czas (którego i tak mają za mało), a także życie. I to właśnie przed oszustami żerującymi na naiwności i nadziei ludzi chorych na raka przestrzega ta książka. Sprawnie napisany reportaż trzyma w napięciu i przygnębia – zwłaszcza kiedy odbiorcy zdają sobie sprawę z powszechności problemu. Internetowi oszuści bez trudu znajdą drogę do ludzi gotowych zapłacić za zdrowie – i nie ma znaczenia fakt, że owi oszuści nie zaoferują faktycznie żadnych przełomowych terapii ani leków.
I dlatego „Kobieta, która oszukała świat” to publikacja, która powinna dotrzeć do jak najszerszego grona czytelników – jako przestroga i zwrócenie uwagi na niepokojące trendy – w internecie każdy może przybrać dowolną rolę, warto zatem wyćwiczyć w sobie nieufność i krytycyzm wobec kolejnych głoszonych rewelacji, a nie czekać na uregulowania prawne. Dobrze jest ta książka napisana.
piątek, 12 września 2025
Hannah Bonam-Young: Jesteś moim jutrem
Gorzka Czekolada, Media Rodzina, Poznań 2025.
Spotkanie
Winnifred próbowała kiedyś stworzyć związek, jednak trafiła na człowieka, który sukcesywnie podkopywał jej poczucie pewności siebie i niemal doprowadził do ruiny psychiki. Teraz bohaterka tomu „Jesteś moim jutrem” odrzuca propozycje randek w ciemno. W zasadzie uporała się już z przeszłością, ale wyleczyła się z romansów. Kiedy na imprezie u najlepszej przyjaciółki spotyka mężczyznę w podobnym jak ona przebraniu, postanawia pójść z nim do łóżka – i nigdy więcej nie zobaczyć. Takie okazje nie zdarzają się często, Win ma niedorozwiniętą lewą dłoń i nie może przestać o tym myśleć. Ale nieznajomy – tak jak ona, w kostiumie pirata – nie ma jednej nogi, więc cielesne niedoskonałości i kompleksy się zerują. Win nie ma jeszcze pojęcia, jak ważne w jej życiu będzie to zdarzenie.
Zwykle w romansach young adult droga do baśniowego finału jest wyboista – ale Hannah Bonam-Young z różnych powodów (także tych, do których przyznaje się we wprowadzeniu) kibicuje swojej bohaterce i nie chce jej nadmiernie doświadczać. Wszystkie problemy należą do przeszłości, teraz wystarczy po prostu podejmować świadome i rozważne decyzje. Czytelniczki od początku będą wiedziały, że z przeznaczeniem nie ma co walczyć – a Bo, partner na jedną noc, sprawdzi się w zupełnie nowej roli. Win musi uporać się z własnymi uprzedzeniami, przykrymi doświadczeniami w przeszłości i lękami, które nie mają jeszcze podstaw, bo wynikają wyłącznie z wyobrażeń na temat przyszłości. Ale nie jest to książka wyłącznie o rodzącym się związku i uczuciu wbrew wszystkiemu. „Jesteś moim jutrem” to powieść, w której wielką rolę odgrywa temat przyjaźni. Win nie może liczyć na swoją matkę – rzadko w ogóle się z nią kontaktuje. Ale ma oparcie w Sarah i jej mężu, Calebie. Tu nie ma miejsca na uprzejmości i konwencjonalne zachowania – Sarah i Win są sobie bliskie, wiedzą o sobie wszystko i nie zawodzą. I właśnie ten wątek stanowi element najciekawszy w fabule, dodaje jej odrobinę komizmu, mnóstwo serdeczności i ciepła. W związku z tak rozrysowanym drugim planem Hannah Bonam-Young nie musi już komplikować losów Win. Uczy ją stopniowo, jak spełniać marzenia i jak realizować plany, nawet te najbardziej śmiałe. Bohaterka musi się przekonać, że większość ograniczeń istnieje tylko w jej głowie – z niewielką pomocą czy impulsem z zewnątrz jest w stanie poradzić sobie z każdym wyzwaniem. Hannah Bonam-Young chce też trafić do odbiorczyń, które borykają się z jakimiś niepełnosprawnościami lub rozbudowanymi kompleksami – pokazuje im, jak wiele zależy od nastawienia i jak ważne jest wsparcie bliskich – chociaż to oczywiste, że najpierw trzeba samodzielnie uporać się z psychiką, a później podbudowywać się życzliwą obecnością i przyjaźnią. „Jesteś moim jutrem” to romans, który nie realizuje schematów charakterystycznych dla gatunku – owszem, ma elementy, które da się znaleźć w różnych tego typu powieściach, ale w ramach fabuły z części kroków autorka rezygnuje. Dzięki temu może zaoferować czytelniczkom relację ciepłą i optymistyczną, podnoszącą na duchu.
Spotkanie
Winnifred próbowała kiedyś stworzyć związek, jednak trafiła na człowieka, który sukcesywnie podkopywał jej poczucie pewności siebie i niemal doprowadził do ruiny psychiki. Teraz bohaterka tomu „Jesteś moim jutrem” odrzuca propozycje randek w ciemno. W zasadzie uporała się już z przeszłością, ale wyleczyła się z romansów. Kiedy na imprezie u najlepszej przyjaciółki spotyka mężczyznę w podobnym jak ona przebraniu, postanawia pójść z nim do łóżka – i nigdy więcej nie zobaczyć. Takie okazje nie zdarzają się często, Win ma niedorozwiniętą lewą dłoń i nie może przestać o tym myśleć. Ale nieznajomy – tak jak ona, w kostiumie pirata – nie ma jednej nogi, więc cielesne niedoskonałości i kompleksy się zerują. Win nie ma jeszcze pojęcia, jak ważne w jej życiu będzie to zdarzenie.
Zwykle w romansach young adult droga do baśniowego finału jest wyboista – ale Hannah Bonam-Young z różnych powodów (także tych, do których przyznaje się we wprowadzeniu) kibicuje swojej bohaterce i nie chce jej nadmiernie doświadczać. Wszystkie problemy należą do przeszłości, teraz wystarczy po prostu podejmować świadome i rozważne decyzje. Czytelniczki od początku będą wiedziały, że z przeznaczeniem nie ma co walczyć – a Bo, partner na jedną noc, sprawdzi się w zupełnie nowej roli. Win musi uporać się z własnymi uprzedzeniami, przykrymi doświadczeniami w przeszłości i lękami, które nie mają jeszcze podstaw, bo wynikają wyłącznie z wyobrażeń na temat przyszłości. Ale nie jest to książka wyłącznie o rodzącym się związku i uczuciu wbrew wszystkiemu. „Jesteś moim jutrem” to powieść, w której wielką rolę odgrywa temat przyjaźni. Win nie może liczyć na swoją matkę – rzadko w ogóle się z nią kontaktuje. Ale ma oparcie w Sarah i jej mężu, Calebie. Tu nie ma miejsca na uprzejmości i konwencjonalne zachowania – Sarah i Win są sobie bliskie, wiedzą o sobie wszystko i nie zawodzą. I właśnie ten wątek stanowi element najciekawszy w fabule, dodaje jej odrobinę komizmu, mnóstwo serdeczności i ciepła. W związku z tak rozrysowanym drugim planem Hannah Bonam-Young nie musi już komplikować losów Win. Uczy ją stopniowo, jak spełniać marzenia i jak realizować plany, nawet te najbardziej śmiałe. Bohaterka musi się przekonać, że większość ograniczeń istnieje tylko w jej głowie – z niewielką pomocą czy impulsem z zewnątrz jest w stanie poradzić sobie z każdym wyzwaniem. Hannah Bonam-Young chce też trafić do odbiorczyń, które borykają się z jakimiś niepełnosprawnościami lub rozbudowanymi kompleksami – pokazuje im, jak wiele zależy od nastawienia i jak ważne jest wsparcie bliskich – chociaż to oczywiste, że najpierw trzeba samodzielnie uporać się z psychiką, a później podbudowywać się życzliwą obecnością i przyjaźnią. „Jesteś moim jutrem” to romans, który nie realizuje schematów charakterystycznych dla gatunku – owszem, ma elementy, które da się znaleźć w różnych tego typu powieściach, ale w ramach fabuły z części kroków autorka rezygnuje. Dzięki temu może zaoferować czytelniczkom relację ciepłą i optymistyczną, podnoszącą na duchu.
czwartek, 11 września 2025
Antoine Compagnon: Lato z Baudelaire'em
Noir sur Blanc, Warszawa 2025.
Czytanie buntownika
Różni się ta publikacja od typowych popularnonaukowych lub akademickich opracowań, różni się też od interpretacyjnych komentarzy – to opowieść popularyzatorska, którą można spokojnie potraktować jako wprowadzenie do lektury Baudelaire’a dla początkujących. Nieprzypadkowo w tytule pojawia się „lato” – to nawiązanie do nieszkolnej, a też i nieprzeintelektualizowanej relacji dla zainteresowanych laików. Antoine Compagnon decyduje się na przeprowadzenie czytelników przez najciekawsze motywy, elementy twórczości i charakterystyczne skojarzenia – sporo przy tym cytuje i niewiele analizuje. Nie ma zatem obaw, że odbiorcy znudzą się takim podejściem – za to istnieje szansa, że zostaną zaintrygowani, że zechcą samodzielnie przyjrzeć się tej twórczości i wykorzystywać „Lato z Baudelaire’em” jako przewodnik w takim czytaniu.
To jest książka nastawiona na szerokie grono odbiorców – co jest o tyle karkołomnym założeniem, że większość masowych czytelników nie ma ochoty sięgać po klasykę literatury w rodzaju twórczości Baudelaire’a, a jeśli cokolwiek o tym artyście w szkole słyszała – to i tak nie na tyle, żeby wciągnąć się w czytanie. Jednak zdarzają się ludzie, którzy chcą pogłębić wiedzę albo z ciekawości sprawdzić, co poza programem szkolnym oferuje im świat literatury – i ci mogą tu poczuć się zrozumiani. Antoine Compagnon bowiem pisze w sposób bardzo przystępny i zachęca do samodzielnego odkrywania niespodzianek z książek i wersów. Rozdziały w tym tomie są krótkie i posegregowane tematycznie, tak, żeby wprowadzić odrobinę wiadomości biograficznych, ale bardziej nastawić się na zagadnienia i problemy z twórczości: w końcu to będzie podstawa do podejmowania decyzji o lekturze. Krótkie akapity z wyjaśnieniami lub wskazówkami dla odbiorców, plus wybrane ciekawe cytaty – dzięki temu można błyskawicznie poznać specyfikę twórczości Baudelaire’a i przygotować się na czytanie już bez przewodników. To rodzaj ciekawej publikacji także dla maturzystów lub uczniów – uzupełnienie podręcznika, pozbawione jednak hermetycznego stylu i dłużyzn. Tu liczy się możliwość szybkiego wniknięcia do świata wyobraźni Baudelaire’a – a sukces wydawniczy pierwszego tomu cyklu i decyzja o przygotowaniu drugiej części pokazują, że pojawią się kolejni autorzy w ten sposób rozczytywani. „Lato z Baudelaire’em” to dowód na znaczenie klasyki – nie można jej odrzucić, nie można zapomnieć, warto za to odkrywać na nowo i uzupełniać swoją wiedzę czy doświadczenia czytelnicze. Baudelaire w pigułce – przystępny, pozbawiony irytujących zagadek, ale nieodkryty do końca, tak, żeby zostawić czytelnikom także radość samodzielnej lektury – to przepis na tę pozycję i dowód na dobrze obmyśloną serię. Nie jest to zbyt obszerna książka, więc da się ją potraktować jako bryk, w sam raz dla tych, którzy nie są zbyt cierpliwi ani wierni w wyborach czytelniczych.
Czytanie buntownika
Różni się ta publikacja od typowych popularnonaukowych lub akademickich opracowań, różni się też od interpretacyjnych komentarzy – to opowieść popularyzatorska, którą można spokojnie potraktować jako wprowadzenie do lektury Baudelaire’a dla początkujących. Nieprzypadkowo w tytule pojawia się „lato” – to nawiązanie do nieszkolnej, a też i nieprzeintelektualizowanej relacji dla zainteresowanych laików. Antoine Compagnon decyduje się na przeprowadzenie czytelników przez najciekawsze motywy, elementy twórczości i charakterystyczne skojarzenia – sporo przy tym cytuje i niewiele analizuje. Nie ma zatem obaw, że odbiorcy znudzą się takim podejściem – za to istnieje szansa, że zostaną zaintrygowani, że zechcą samodzielnie przyjrzeć się tej twórczości i wykorzystywać „Lato z Baudelaire’em” jako przewodnik w takim czytaniu.
To jest książka nastawiona na szerokie grono odbiorców – co jest o tyle karkołomnym założeniem, że większość masowych czytelników nie ma ochoty sięgać po klasykę literatury w rodzaju twórczości Baudelaire’a, a jeśli cokolwiek o tym artyście w szkole słyszała – to i tak nie na tyle, żeby wciągnąć się w czytanie. Jednak zdarzają się ludzie, którzy chcą pogłębić wiedzę albo z ciekawości sprawdzić, co poza programem szkolnym oferuje im świat literatury – i ci mogą tu poczuć się zrozumiani. Antoine Compagnon bowiem pisze w sposób bardzo przystępny i zachęca do samodzielnego odkrywania niespodzianek z książek i wersów. Rozdziały w tym tomie są krótkie i posegregowane tematycznie, tak, żeby wprowadzić odrobinę wiadomości biograficznych, ale bardziej nastawić się na zagadnienia i problemy z twórczości: w końcu to będzie podstawa do podejmowania decyzji o lekturze. Krótkie akapity z wyjaśnieniami lub wskazówkami dla odbiorców, plus wybrane ciekawe cytaty – dzięki temu można błyskawicznie poznać specyfikę twórczości Baudelaire’a i przygotować się na czytanie już bez przewodników. To rodzaj ciekawej publikacji także dla maturzystów lub uczniów – uzupełnienie podręcznika, pozbawione jednak hermetycznego stylu i dłużyzn. Tu liczy się możliwość szybkiego wniknięcia do świata wyobraźni Baudelaire’a – a sukces wydawniczy pierwszego tomu cyklu i decyzja o przygotowaniu drugiej części pokazują, że pojawią się kolejni autorzy w ten sposób rozczytywani. „Lato z Baudelaire’em” to dowód na znaczenie klasyki – nie można jej odrzucić, nie można zapomnieć, warto za to odkrywać na nowo i uzupełniać swoją wiedzę czy doświadczenia czytelnicze. Baudelaire w pigułce – przystępny, pozbawiony irytujących zagadek, ale nieodkryty do końca, tak, żeby zostawić czytelnikom także radość samodzielnej lektury – to przepis na tę pozycję i dowód na dobrze obmyśloną serię. Nie jest to zbyt obszerna książka, więc da się ją potraktować jako bryk, w sam raz dla tych, którzy nie są zbyt cierpliwi ani wierni w wyborach czytelniczych.
środa, 10 września 2025
Marcin Baran: Awantura w śmietniku
Harperkids, Warszawa 2025.
Segregowanie śmieci
Temat, który został już na wiele sposobów zrealizowany, powraca w małym tomiku Marcina Barana, „Awantura w śmietniku”. To książeczka na pierwszym poziomie cyklu Czytam sobie – ale z pewną modyfikacją, Czytam sobie sylabami. Zasady są takie jak wcześniej na pierwszym poziomie w całej serii – czyli brak dwuznaków i znaków diakrytycznych, proste zdania i niewielka liczba słów. Co oznacza, że dzieci będą się męczyć z „kwaterowali” zamiast „mieszkali” – naprawdę pułapki płynące z sięgania po słownik synonimów bywają zabójcze dla wygody małych czytelników, a przecież czytelnicy ci dopiero uczą się czytać, poznają litery, więc nie powinno się ich zniechęcać nienaturalnymi sformułowaniami. Pozostałe opisy są już mocno uproszczone, nawet jeśli dzieje się coś, co wymagałoby zwiększenia ładunku emocjonalnego. Fabuła należy do bardzo prostych: oto Drut, Butelka, Ogryzek, Kartka i parę innych postaci przebywa razem w jednym kuble – co nie przysparza nikomu radości. Bohaterowie kłócą się i mają się nawzajem dość, każdy każdemu przeszkadza – rozwiązanie okazuje się jednak bardzo proste: osobne pojemniki na śmieci. Trudno pisać o segregowaniu śmieci, kiedy nie można użyć słowa śmieci, ale z tym Marcin Baran sobie radzi. Rytm narracji jest dość dziwny i nienaturalny – ale i tak po tomik sięgać będą dzieci, które samodzielnie jeszcze płynnie nie czytają, więc przypominanie ćwiczeń do czytania na czas z lat 90. nie odbierze przyjemności poznawania historyjki. „Awantura w śmietniku” to wyzwanie. Ale… pojawia się tu coś, co może uprzyjemnić dzieciom pracę.
Nieprzypadkowo poza tagiem „eko” widać na okładce przy nazwie serii modyfikację: przy czytaniu sylabami znacznie łatwiej będzie maluchom wypowiadać kolejne słowa (i przy okazji nauczą się, jak prawidłowo dzielić wyrazy – to dodatkowy atut). W tekście następujące po sobie sylaby są zaznaczane odmiennym kolorem, dzięki czemu można porcjować słowa, dzielić je na drobniejsze i łatwiejsze do przyswojenia fragmenty – a to oznacza, że nie będą już straszyć długie słowa (powyginany dorosłemu nie sprawi problemu, ale dziecku, które uczy się czytać – już tak, nie jest to jednak wyzwanie tego rodzaju co nieużywany synonim). Trzeba też pamiętać, że nie ma tu zbyt dużo tekstu – na każdej stronie to maksymalnie dwa wersy dużym drukiem. Justyna Frąckiewicz wypełnia resztę stron ilustracjami, wprowadzając do świadomości dzieci konieczność segregowania odpadków. „Awantura w śmietniku” to niewielka publikacja, która ma pomagać dzieciom w poznawaniu liter – i we wdrożeniu się w czytanie dla przyjemności. Szerzy wiedzę o konieczności segregowania śmieci (tak, żeby już od pierwszych lat życia wiedzieć, dlaczego jest to zadanie ważne) i lekko bawi (bo obecność skonfliktowanych śmieci wcale nie kojarzy się z nadmierną powagą). Da się tę książeczkę wykorzystywać jako pomoc w lekcjach czytania – jeden z pierwszych sposobów na zetknięcie maluchów z samodzielnymi lekturami.
Segregowanie śmieci
Temat, który został już na wiele sposobów zrealizowany, powraca w małym tomiku Marcina Barana, „Awantura w śmietniku”. To książeczka na pierwszym poziomie cyklu Czytam sobie – ale z pewną modyfikacją, Czytam sobie sylabami. Zasady są takie jak wcześniej na pierwszym poziomie w całej serii – czyli brak dwuznaków i znaków diakrytycznych, proste zdania i niewielka liczba słów. Co oznacza, że dzieci będą się męczyć z „kwaterowali” zamiast „mieszkali” – naprawdę pułapki płynące z sięgania po słownik synonimów bywają zabójcze dla wygody małych czytelników, a przecież czytelnicy ci dopiero uczą się czytać, poznają litery, więc nie powinno się ich zniechęcać nienaturalnymi sformułowaniami. Pozostałe opisy są już mocno uproszczone, nawet jeśli dzieje się coś, co wymagałoby zwiększenia ładunku emocjonalnego. Fabuła należy do bardzo prostych: oto Drut, Butelka, Ogryzek, Kartka i parę innych postaci przebywa razem w jednym kuble – co nie przysparza nikomu radości. Bohaterowie kłócą się i mają się nawzajem dość, każdy każdemu przeszkadza – rozwiązanie okazuje się jednak bardzo proste: osobne pojemniki na śmieci. Trudno pisać o segregowaniu śmieci, kiedy nie można użyć słowa śmieci, ale z tym Marcin Baran sobie radzi. Rytm narracji jest dość dziwny i nienaturalny – ale i tak po tomik sięgać będą dzieci, które samodzielnie jeszcze płynnie nie czytają, więc przypominanie ćwiczeń do czytania na czas z lat 90. nie odbierze przyjemności poznawania historyjki. „Awantura w śmietniku” to wyzwanie. Ale… pojawia się tu coś, co może uprzyjemnić dzieciom pracę.
Nieprzypadkowo poza tagiem „eko” widać na okładce przy nazwie serii modyfikację: przy czytaniu sylabami znacznie łatwiej będzie maluchom wypowiadać kolejne słowa (i przy okazji nauczą się, jak prawidłowo dzielić wyrazy – to dodatkowy atut). W tekście następujące po sobie sylaby są zaznaczane odmiennym kolorem, dzięki czemu można porcjować słowa, dzielić je na drobniejsze i łatwiejsze do przyswojenia fragmenty – a to oznacza, że nie będą już straszyć długie słowa (powyginany dorosłemu nie sprawi problemu, ale dziecku, które uczy się czytać – już tak, nie jest to jednak wyzwanie tego rodzaju co nieużywany synonim). Trzeba też pamiętać, że nie ma tu zbyt dużo tekstu – na każdej stronie to maksymalnie dwa wersy dużym drukiem. Justyna Frąckiewicz wypełnia resztę stron ilustracjami, wprowadzając do świadomości dzieci konieczność segregowania odpadków. „Awantura w śmietniku” to niewielka publikacja, która ma pomagać dzieciom w poznawaniu liter – i we wdrożeniu się w czytanie dla przyjemności. Szerzy wiedzę o konieczności segregowania śmieci (tak, żeby już od pierwszych lat życia wiedzieć, dlaczego jest to zadanie ważne) i lekko bawi (bo obecność skonfliktowanych śmieci wcale nie kojarzy się z nadmierną powagą). Da się tę książeczkę wykorzystywać jako pomoc w lekcjach czytania – jeden z pierwszych sposobów na zetknięcie maluchów z samodzielnymi lekturami.
wtorek, 9 września 2025
Susan Hawthorne: Biblioróżnorodność. Manifest wydawców niezależnych
Biblioteka Słów, Biblioteka Analiz, Warszawa 2025.
Na rynku
Niewielka książeczka, która niesie w sobie bardzo ważne treści, pojawia się na rynku jako niszowa publikacja – jednak warto zwrócić na nią uwagę i rozpromować ją ze względu na dobro czytelników. I to nie czytelników masowych, którzy zadowolą się literaturą rozrywkową z wyprzedaży w hipermarketach, a tych świadomych, poszukujących ambitniejszych pozycji. „Biblioróżnorodność” to stworzony przez Susan Hawthorne „Manifest wydawców niezależnych”: zestaw komentarzy i przestróg dotyczących niebezpieczeństw homogenizacji rynku wydawniczego. Susan Hawthorne pisze tu z perspektywy wydawców publikacji niezbyt popularnych – odwołuje się między innymi do wydawnictw mniejszościowych, literatury feministycznej czy kwestii politycznych, równości i wolności słowa czy do różnorodności w świecie cyfrowym. Pokazuje pułapki płynące z dostosowywania oferty do tego, co aktualnie modne lub – co się sprzedaje, tłumaczy, dlaczego nie wolno poprzestawać na komercyjnych projektach i co oznacza konieczność wprowadzania biblioróżnorodności. Tematy, jak łatwo się zorientować choćby po prostym wyliczeniu, należą do dość ciężkich – ale są konieczne, jeśli chce się odpowiednio scharakteryzować zjawiska na rynku wydawniczym i perspektywy tegoż rynku. Autorka dzieli opowieść na krótkie rozdziały wypełnione spostrzeżeniami na temat wydawnictw i wyboru publikacji – walczy o to, żeby dostrzegać małe firmy i ambitniejsze rozwiązania. Tutaj pojawiają się – bez konkretnych tytułów – opowieści o znaczeniu biblioróżnorodności: jeśli rynek dopuści do wykluczenia części gatunków lub tematów, znacznie trudniej będzie w przyszłości wywalczyć dla nich miejsce z powrotem – a ponieważ książki, o których mowa, mają już potężny wpływ na zasób wiadomości i poglądy odbiorców, nie można doprowadzić do ich usunięcia. Niezależnie od tego, który temat wyda się czytelnikom niewygodny czy niepotrzebny – tylko współistnienie wszystkich na rynku prowadzi do zdrowej konkurencji. Jednak nie o same książki tutaj chodzi: kolejne tematy prowadzą do zwrócenia uwagi na społeczne kwestie, analizy Susan Hawthorne pokazują rozłamy w społeczeństwie i globalne problemy (na przykład kwestia pornografii dla Hawthorne zawsze wiąże się z wyzyskiem i upodleniem kobiet, nie ma tu mowy o uzasadnieniu jej istnienia).
W tym wypadku nie chodzi o komercyjny zarobek i zyski wydawnictw – chodzi o miejsce na rynku, możliwość wprowadzania na niego tytułów istotnych i konieczność zmian w mentalności społeczeństw – tak, żeby były świadome znaczenia publikacji niszowych. „Biblioróżnorodność” sama w sobie nie jest lekturą wygodną, za to sporo rzeczy świadomym czytelnikom może wyjaśnić – lub przedstawić. Jest to książka, w której zmieściła się analiza świata wydawniczego, jego wyzwań i pułapek. Jednak Susan Hawthorne koncentruje się wyłącznie na literaturze niszowej, nie zajmuje się twórczością dla mas – to zasługiwałoby na osobny komentarz, co najmniej tej samej objętości.
Na rynku
Niewielka książeczka, która niesie w sobie bardzo ważne treści, pojawia się na rynku jako niszowa publikacja – jednak warto zwrócić na nią uwagę i rozpromować ją ze względu na dobro czytelników. I to nie czytelników masowych, którzy zadowolą się literaturą rozrywkową z wyprzedaży w hipermarketach, a tych świadomych, poszukujących ambitniejszych pozycji. „Biblioróżnorodność” to stworzony przez Susan Hawthorne „Manifest wydawców niezależnych”: zestaw komentarzy i przestróg dotyczących niebezpieczeństw homogenizacji rynku wydawniczego. Susan Hawthorne pisze tu z perspektywy wydawców publikacji niezbyt popularnych – odwołuje się między innymi do wydawnictw mniejszościowych, literatury feministycznej czy kwestii politycznych, równości i wolności słowa czy do różnorodności w świecie cyfrowym. Pokazuje pułapki płynące z dostosowywania oferty do tego, co aktualnie modne lub – co się sprzedaje, tłumaczy, dlaczego nie wolno poprzestawać na komercyjnych projektach i co oznacza konieczność wprowadzania biblioróżnorodności. Tematy, jak łatwo się zorientować choćby po prostym wyliczeniu, należą do dość ciężkich – ale są konieczne, jeśli chce się odpowiednio scharakteryzować zjawiska na rynku wydawniczym i perspektywy tegoż rynku. Autorka dzieli opowieść na krótkie rozdziały wypełnione spostrzeżeniami na temat wydawnictw i wyboru publikacji – walczy o to, żeby dostrzegać małe firmy i ambitniejsze rozwiązania. Tutaj pojawiają się – bez konkretnych tytułów – opowieści o znaczeniu biblioróżnorodności: jeśli rynek dopuści do wykluczenia części gatunków lub tematów, znacznie trudniej będzie w przyszłości wywalczyć dla nich miejsce z powrotem – a ponieważ książki, o których mowa, mają już potężny wpływ na zasób wiadomości i poglądy odbiorców, nie można doprowadzić do ich usunięcia. Niezależnie od tego, który temat wyda się czytelnikom niewygodny czy niepotrzebny – tylko współistnienie wszystkich na rynku prowadzi do zdrowej konkurencji. Jednak nie o same książki tutaj chodzi: kolejne tematy prowadzą do zwrócenia uwagi na społeczne kwestie, analizy Susan Hawthorne pokazują rozłamy w społeczeństwie i globalne problemy (na przykład kwestia pornografii dla Hawthorne zawsze wiąże się z wyzyskiem i upodleniem kobiet, nie ma tu mowy o uzasadnieniu jej istnienia).
W tym wypadku nie chodzi o komercyjny zarobek i zyski wydawnictw – chodzi o miejsce na rynku, możliwość wprowadzania na niego tytułów istotnych i konieczność zmian w mentalności społeczeństw – tak, żeby były świadome znaczenia publikacji niszowych. „Biblioróżnorodność” sama w sobie nie jest lekturą wygodną, za to sporo rzeczy świadomym czytelnikom może wyjaśnić – lub przedstawić. Jest to książka, w której zmieściła się analiza świata wydawniczego, jego wyzwań i pułapek. Jednak Susan Hawthorne koncentruje się wyłącznie na literaturze niszowej, nie zajmuje się twórczością dla mas – to zasługiwałoby na osobny komentarz, co najmniej tej samej objętości.
poniedziałek, 8 września 2025
Lucy Maud Montgomery: Błękitny zamek
Marginesy, Warszawa 2025.
Życie
Jeśli dla dzieci lekturą obowiązkową jest od lat „Ania z Zielonego Wzgórza”, to dla dorosłych taką lekturą powinien być „Błękitny zamek” – nawet ze świadomością wszelkich archaizmów i zmian obyczajowych. Lucy Maud Montgomery obraca się tu w świecie kompletnie obcym czytelnikom – ale przesłanie, jakie wypracowuje za sprawą Valancy Stirling, jest ponadczasowe i powinno się znaleźć w świadomości każdego. Valancy to dwudziestodziewięcioletnia kobieta – uznawana przez wszystkich za starą pannę i tłamszona bezlitośnie przez całą rodzinę. Bliscy nazywają ją „Gnuś” i traktują pobłażliwie – Valancy nie może o sobie decydować, musi zawsze być posłuszna i nie ma szans na szacunek, bo też nie zdobędzie męża. W świecie, w którym o wartości kobiety decyduje małżeństwo, jakie zawarła, może to być tragedia. Ale Valancy, chociaż ma dosyć i próbuje odrobinę się buntować, nie zdziała nic. Może tylko uciekać w myślach do swojego błękitnego zamku – przestrzeni wymyślonej, która daje jej ukojenie. Przynajmniej do poważnego przełomu. Kiedy wybiera się bez obecności członków rodziny do lekarza – ma od dawna problemy z sercem i potrzebuje konsultacji medycznej – a później dowiaduje się, że został jej maksymalnie rok życia, zmienia się. Nie ma już nic do stracenia i wreszcie może zacząć funkcjonować na własnych zasadach. Zaczyna od przeciwstawienia się bliskim, mówienia, co myśli o konwenansach, a kończy na wyprowadzce i oświadczynach – to ona prosi o ślub mężczyznę wyklętego ze społeczności. I tak zaczyna się zupełnie nowe życie Valancy, a Błękitny zamek pojawia się w rzeczywistości.
Jest to powieść, która dzisiaj może momentami wybrzmiewać naiwnie – zwłaszcza że w dobie śmiałych erotyków w małżeństwie Valancy największą perwersją jest czytanie książek – ale liczy się w niej najbardziej podejście, które pokazuje, że nigdy nie jest za późno na zawalczenie o swoje marzenia. Valancy została już skreślona, jedyne, na co mogłaby liczyć, gdyby została w swojej społeczności, to ślub z o wiele starszym wdowcem. Realizowanie pomysłów krewnych wiązać się może ze zniewoleniem i brakiem szczęścia: zresztą życie, które prowadzą matka Valancy czy jej kuzynki, nie jest godne pozazdroszczenia: nic się w nim nie dzieje, liczą się tylko opinie innych. Tymczasem Valancy, która odrywa się od toksycznej społeczności, przekonuje się, że nawet za cenę potępienia przez rodzinę może być naprawdę szczęśliwa – i doświadczać rzeczy, z których wcześniej nawet nie zdawała sobie sprawy.
Valancy Stirling przypomina odbiorcom coś ważnego: nie da się żyć marzeniami innych, trzeba kształtować własną rzeczywistość – i ryzykować, nawet jeśli będzie się to wiązało z rozczarowaniami po drodze do celu. „Błękitny zamek” to powieść, która chociaż miejscami się starzeje, to jednak da się polubić i przyniesie czytelnikom kilka ważnych przemyśleń. Można spokojnie sięgnąć po tę książkę dla przyjemności i żeby przekonać się, że żadne przeszkody się nie liczą, kiedy próbuje się żyć po swojemu.
Życie
Jeśli dla dzieci lekturą obowiązkową jest od lat „Ania z Zielonego Wzgórza”, to dla dorosłych taką lekturą powinien być „Błękitny zamek” – nawet ze świadomością wszelkich archaizmów i zmian obyczajowych. Lucy Maud Montgomery obraca się tu w świecie kompletnie obcym czytelnikom – ale przesłanie, jakie wypracowuje za sprawą Valancy Stirling, jest ponadczasowe i powinno się znaleźć w świadomości każdego. Valancy to dwudziestodziewięcioletnia kobieta – uznawana przez wszystkich za starą pannę i tłamszona bezlitośnie przez całą rodzinę. Bliscy nazywają ją „Gnuś” i traktują pobłażliwie – Valancy nie może o sobie decydować, musi zawsze być posłuszna i nie ma szans na szacunek, bo też nie zdobędzie męża. W świecie, w którym o wartości kobiety decyduje małżeństwo, jakie zawarła, może to być tragedia. Ale Valancy, chociaż ma dosyć i próbuje odrobinę się buntować, nie zdziała nic. Może tylko uciekać w myślach do swojego błękitnego zamku – przestrzeni wymyślonej, która daje jej ukojenie. Przynajmniej do poważnego przełomu. Kiedy wybiera się bez obecności członków rodziny do lekarza – ma od dawna problemy z sercem i potrzebuje konsultacji medycznej – a później dowiaduje się, że został jej maksymalnie rok życia, zmienia się. Nie ma już nic do stracenia i wreszcie może zacząć funkcjonować na własnych zasadach. Zaczyna od przeciwstawienia się bliskim, mówienia, co myśli o konwenansach, a kończy na wyprowadzce i oświadczynach – to ona prosi o ślub mężczyznę wyklętego ze społeczności. I tak zaczyna się zupełnie nowe życie Valancy, a Błękitny zamek pojawia się w rzeczywistości.
Jest to powieść, która dzisiaj może momentami wybrzmiewać naiwnie – zwłaszcza że w dobie śmiałych erotyków w małżeństwie Valancy największą perwersją jest czytanie książek – ale liczy się w niej najbardziej podejście, które pokazuje, że nigdy nie jest za późno na zawalczenie o swoje marzenia. Valancy została już skreślona, jedyne, na co mogłaby liczyć, gdyby została w swojej społeczności, to ślub z o wiele starszym wdowcem. Realizowanie pomysłów krewnych wiązać się może ze zniewoleniem i brakiem szczęścia: zresztą życie, które prowadzą matka Valancy czy jej kuzynki, nie jest godne pozazdroszczenia: nic się w nim nie dzieje, liczą się tylko opinie innych. Tymczasem Valancy, która odrywa się od toksycznej społeczności, przekonuje się, że nawet za cenę potępienia przez rodzinę może być naprawdę szczęśliwa – i doświadczać rzeczy, z których wcześniej nawet nie zdawała sobie sprawy.
Valancy Stirling przypomina odbiorcom coś ważnego: nie da się żyć marzeniami innych, trzeba kształtować własną rzeczywistość – i ryzykować, nawet jeśli będzie się to wiązało z rozczarowaniami po drodze do celu. „Błękitny zamek” to powieść, która chociaż miejscami się starzeje, to jednak da się polubić i przyniesie czytelnikom kilka ważnych przemyśleń. Można spokojnie sięgnąć po tę książkę dla przyjemności i żeby przekonać się, że żadne przeszkody się nie liczą, kiedy próbuje się żyć po swojemu.
niedziela, 7 września 2025
Iwona Banach: Zemsta na lokacie
Skarpa Warszawska, Warszawa 2025.
Promocja
Złorzecze to miasteczko, jakich wiele – nikt nie zwróciłby na nie najmniejszej uwagi, bo też i żadnych rozrywek tu nie ma. Na szczęście (albo nieszczęście), Złorzecze ma kreatywnego burmistrza. I ten właśnie kreatywny burmistrz wpada na pomysł nietypowej promocji – bazujący na emocjach i na niespecjalnie rozumnych społecznościach. Wystarczy kilka rzuconych tu i ówdzie haseł, żeby zbudować legendę o czarownicy i o mrocznej przeszłości miasteczka. Wprawdzie Złorzecza w średniowieczu jeszcze nie było, ale przekonanie, że właśnie tu spłonęła na stosie czarownica – która w ostatniej chwili przeklęła wszystkich mieszkańców – pada na podatny grunt. Opinia publiczna dopowiada sobie wszystko to, czego trzeba – i przystępuje do spieniężenia wiadomości. I tak Złorzecze staje się najbardziej czarowniczym miasteczkiem, jakie można sobie wyobrazić. Nagle okazuje się, że okolica sporo zyska na wyimaginowanej złośliwej przedstawicielce świata magii z głębokiej przeszłości: biznes turystyczny wprost kocha czarownice, a że zbliża się Halloween, można wykorzystać promocyjnie temat na wszystkie możliwe sposoby. Zarobią właściciele pokoi na wynajem, ale i drobni handlowcy. Turystów ściąga nie tylko obietnica obejrzenia regionów obłożonych klątwą, ale też widmo sabatów (zwłaszcza tych nagich). Są tu nawet zawody sportowe – bo wszyscy, którzy do tej pory prowadzili zwyczajne usługi dla miejscowych, musieli na szybko dostosować ofertę do oczekiwań turystów i zwyczajna siłownia nie wytrzymałaby ze standardowym zestawem ćwiczeń na rynku. I tu pojawia się drobny problem: rzut oszczepem zrobionym z miotły niesie w sobie pewne niebezpieczeństwa: przekonuje się o tym zastępca komendanta policji.
Iwona Banach od pierwszych stron zarzuca czytelników nie tylko wizją przeobrażeń, jakie przeszło Złorzecze, ale też opowieścią o ludziach, którzy zaraz się tam znajdą – bez związku z szałem, jaki opanował mieszkańców. Jak zwykle u tej autorki – jest mnóstwo szalonych przygód i ciekawych charakterów, zwłaszcza wśród przedstawicieli nizin społecznych (którzy jednak postanowili coś zmienić po pandemii i piją online). Jednak to menele widzą i wiedzą najwięcej – mogliby nawet samodzielnie przeprowadzić śledztwo, gdyby akurat nie byli zajęci spożywaniem napojów alkoholowych lub zaleczaniem skutków owego spożycia. Ale mniej o śledztwo chodzi w tej książce, a bardziej – o wyśmianie rozmaitych małomiasteczkowych komplikacji, postaci czy zachowań, które w każdej społeczności istnieją i świadczą o słabościach ludzkich. Iwona Banach często bawi się w portretowanie ludzi niedoskonałych – sprawia, że czytelnicy mogą śmiać się z ich wad i udawać, że ich samych to nie dotyczy. Krzywe zwierciadło w tych książkach czasami wręcz zaciemnia obraz wydarzeń kryminalnych – ale też niekoniecznie intryga najbardziej u tej autorki kusi. W „Zemście na lokacie” układy i relacje bardziej przyciągają uwagę, ale też ani przez moment czytelnicy nie będą tego żałować. Autorka dobrze się bawi przedstawianiem żądzy zarabiania na naiwnych turystach: mieszkańcy w zwykłych warunkach nie byliby raczej chciwi, ale sytuacja sprawia, że nie potrafią się opanować i wykorzystują każdą okazję do wyciągnięcia od przyjezdnych pieniędzy. I tylko czasami mogą dać upust własnym, skrzętnie dotąd skrywanym fantazjom.
Promocja
Złorzecze to miasteczko, jakich wiele – nikt nie zwróciłby na nie najmniejszej uwagi, bo też i żadnych rozrywek tu nie ma. Na szczęście (albo nieszczęście), Złorzecze ma kreatywnego burmistrza. I ten właśnie kreatywny burmistrz wpada na pomysł nietypowej promocji – bazujący na emocjach i na niespecjalnie rozumnych społecznościach. Wystarczy kilka rzuconych tu i ówdzie haseł, żeby zbudować legendę o czarownicy i o mrocznej przeszłości miasteczka. Wprawdzie Złorzecza w średniowieczu jeszcze nie było, ale przekonanie, że właśnie tu spłonęła na stosie czarownica – która w ostatniej chwili przeklęła wszystkich mieszkańców – pada na podatny grunt. Opinia publiczna dopowiada sobie wszystko to, czego trzeba – i przystępuje do spieniężenia wiadomości. I tak Złorzecze staje się najbardziej czarowniczym miasteczkiem, jakie można sobie wyobrazić. Nagle okazuje się, że okolica sporo zyska na wyimaginowanej złośliwej przedstawicielce świata magii z głębokiej przeszłości: biznes turystyczny wprost kocha czarownice, a że zbliża się Halloween, można wykorzystać promocyjnie temat na wszystkie możliwe sposoby. Zarobią właściciele pokoi na wynajem, ale i drobni handlowcy. Turystów ściąga nie tylko obietnica obejrzenia regionów obłożonych klątwą, ale też widmo sabatów (zwłaszcza tych nagich). Są tu nawet zawody sportowe – bo wszyscy, którzy do tej pory prowadzili zwyczajne usługi dla miejscowych, musieli na szybko dostosować ofertę do oczekiwań turystów i zwyczajna siłownia nie wytrzymałaby ze standardowym zestawem ćwiczeń na rynku. I tu pojawia się drobny problem: rzut oszczepem zrobionym z miotły niesie w sobie pewne niebezpieczeństwa: przekonuje się o tym zastępca komendanta policji.
Iwona Banach od pierwszych stron zarzuca czytelników nie tylko wizją przeobrażeń, jakie przeszło Złorzecze, ale też opowieścią o ludziach, którzy zaraz się tam znajdą – bez związku z szałem, jaki opanował mieszkańców. Jak zwykle u tej autorki – jest mnóstwo szalonych przygód i ciekawych charakterów, zwłaszcza wśród przedstawicieli nizin społecznych (którzy jednak postanowili coś zmienić po pandemii i piją online). Jednak to menele widzą i wiedzą najwięcej – mogliby nawet samodzielnie przeprowadzić śledztwo, gdyby akurat nie byli zajęci spożywaniem napojów alkoholowych lub zaleczaniem skutków owego spożycia. Ale mniej o śledztwo chodzi w tej książce, a bardziej – o wyśmianie rozmaitych małomiasteczkowych komplikacji, postaci czy zachowań, które w każdej społeczności istnieją i świadczą o słabościach ludzkich. Iwona Banach często bawi się w portretowanie ludzi niedoskonałych – sprawia, że czytelnicy mogą śmiać się z ich wad i udawać, że ich samych to nie dotyczy. Krzywe zwierciadło w tych książkach czasami wręcz zaciemnia obraz wydarzeń kryminalnych – ale też niekoniecznie intryga najbardziej u tej autorki kusi. W „Zemście na lokacie” układy i relacje bardziej przyciągają uwagę, ale też ani przez moment czytelnicy nie będą tego żałować. Autorka dobrze się bawi przedstawianiem żądzy zarabiania na naiwnych turystach: mieszkańcy w zwykłych warunkach nie byliby raczej chciwi, ale sytuacja sprawia, że nie potrafią się opanować i wykorzystują każdą okazję do wyciągnięcia od przyjezdnych pieniędzy. I tylko czasami mogą dać upust własnym, skrzętnie dotąd skrywanym fantazjom.
sobota, 6 września 2025
Minecraft. Informatyka i programowanie. Megazadania
Harperkids, Warszawa 2025.
Zbudowanie komputera
Leela i Cam to bohaterowie, którzy mają po raz kolejny przeprowadzić małych odbiorców przez ćwiczenia i wyzwania związane z naukami ścisłymi oraz grą Minecraft. „Informatyka i programowanie. Megazadania” to kolorowy zeszyt ćwiczeń – jeden w rozrastającej się serii – dla dzieci w wieku 7-11 lat. Można tu wejść bezpośrednio na platformy tworzone w ramach gry i wykorzystywać podawane kody, żeby przenosić pomysły z teoretycznych projektów na realizację. Świat mobów czeka na działanie odbiorców – a wszystko po to, żeby ćwiczyć logiczne myślenie i doskonalić umiejętności związane z naukami ścisłymi. Nie może być nudno, nie może być powtarzalnie – liczą się kolejne pułapki i wyzwania. To dzieciom się podoba – i w ten sposób da się przemycać zestaw ćwiczeń i łamigłówek, które pozwalają też pobawić się w wirtualnym świecie.
Tutaj pokazuje się dzieciom, czym jest komputer i jak rozpoznawać kolejne jego części – w ramach hardware’u i software’u. To pierwszy krok w nauce programowania, bo już za chwilę mali odbiorcy poznają opowieść o algorytmach, nauczą się, czym są bramki logiczne i będą stawiać pierwsze kroki w tworzeniu gier. Przy tak rozbudowanej części teoretycznej tym razem zadania związane ze światem Minecrafta stanowią dodatek – bardziej liczyć się będą ciekawostki, które prowadzą do umiejętności fachowych w dziedzinie informatyki. Nie zabraknie nawet tematu bezpieczeństwa w sieci – wiadomo, że obecność w internecie generuje rozmaite wyzwania, z którymi nawet dorośli nie zawsze potrafią sobie radzić – i tu pojawią się przestrogi dotyczące między innymi chronienia własnych danych czy tematu nawiązywanych kontaktów.
Jest to zeszyt ćwiczeń – nastawiony na działania odbiorców. W tomiku pojawia się element narracji, kiedy bohaterowie przemierzają grę i potrzebują wsparcia w swoich działaniach – ale to pojedyncze akapity dotyczące akcji: przedsmak w wyzwaniach dla odbiorców. Jest sporo omówieni poza fabułą i grą – i miejsce na własne notatki przy wypełnianiu ćwiczeń. Wszystko po to, żeby dzieci mogły od razu przystąpić do pracy, przygotować się do programowania i uczyć się przez zabawę. Oczywiście część książki wymaga dostępu do komputera z internetem – tak, żeby móc realizować zadania już w samej grze. Ta interaktywność sprawia, że najmłodsi będą chętnie podejmować wysiłek intelektualny i przyswajać wiadomości pod pretekstem zabawy – dobrze przemyślane zostały zeszyty ćwiczeń w tej serii, tak, że młodzi odbiorcy nie będą chcieli się oderwać od zadań. Tu unika się szkolnych ćwiczeń, wszystko zostało oparte na kreatywności i rozrywce, na przyjemności użytkowników, którzy mają okazję do zrealizowania własnych marzeń i do wykazania się umiejętnościami niekoniecznie przydatnymi w szkolnej ławce. Zeszyt ćwiczeń związanych z informatyką to propozycja w sam raz na dzisiejsze czasy – dla wszystkich dzieci potrzebujących ciekawych wyzwań.
Zbudowanie komputera
Leela i Cam to bohaterowie, którzy mają po raz kolejny przeprowadzić małych odbiorców przez ćwiczenia i wyzwania związane z naukami ścisłymi oraz grą Minecraft. „Informatyka i programowanie. Megazadania” to kolorowy zeszyt ćwiczeń – jeden w rozrastającej się serii – dla dzieci w wieku 7-11 lat. Można tu wejść bezpośrednio na platformy tworzone w ramach gry i wykorzystywać podawane kody, żeby przenosić pomysły z teoretycznych projektów na realizację. Świat mobów czeka na działanie odbiorców – a wszystko po to, żeby ćwiczyć logiczne myślenie i doskonalić umiejętności związane z naukami ścisłymi. Nie może być nudno, nie może być powtarzalnie – liczą się kolejne pułapki i wyzwania. To dzieciom się podoba – i w ten sposób da się przemycać zestaw ćwiczeń i łamigłówek, które pozwalają też pobawić się w wirtualnym świecie.
Tutaj pokazuje się dzieciom, czym jest komputer i jak rozpoznawać kolejne jego części – w ramach hardware’u i software’u. To pierwszy krok w nauce programowania, bo już za chwilę mali odbiorcy poznają opowieść o algorytmach, nauczą się, czym są bramki logiczne i będą stawiać pierwsze kroki w tworzeniu gier. Przy tak rozbudowanej części teoretycznej tym razem zadania związane ze światem Minecrafta stanowią dodatek – bardziej liczyć się będą ciekawostki, które prowadzą do umiejętności fachowych w dziedzinie informatyki. Nie zabraknie nawet tematu bezpieczeństwa w sieci – wiadomo, że obecność w internecie generuje rozmaite wyzwania, z którymi nawet dorośli nie zawsze potrafią sobie radzić – i tu pojawią się przestrogi dotyczące między innymi chronienia własnych danych czy tematu nawiązywanych kontaktów.
Jest to zeszyt ćwiczeń – nastawiony na działania odbiorców. W tomiku pojawia się element narracji, kiedy bohaterowie przemierzają grę i potrzebują wsparcia w swoich działaniach – ale to pojedyncze akapity dotyczące akcji: przedsmak w wyzwaniach dla odbiorców. Jest sporo omówieni poza fabułą i grą – i miejsce na własne notatki przy wypełnianiu ćwiczeń. Wszystko po to, żeby dzieci mogły od razu przystąpić do pracy, przygotować się do programowania i uczyć się przez zabawę. Oczywiście część książki wymaga dostępu do komputera z internetem – tak, żeby móc realizować zadania już w samej grze. Ta interaktywność sprawia, że najmłodsi będą chętnie podejmować wysiłek intelektualny i przyswajać wiadomości pod pretekstem zabawy – dobrze przemyślane zostały zeszyty ćwiczeń w tej serii, tak, że młodzi odbiorcy nie będą chcieli się oderwać od zadań. Tu unika się szkolnych ćwiczeń, wszystko zostało oparte na kreatywności i rozrywce, na przyjemności użytkowników, którzy mają okazję do zrealizowania własnych marzeń i do wykazania się umiejętnościami niekoniecznie przydatnymi w szkolnej ławce. Zeszyt ćwiczeń związanych z informatyką to propozycja w sam raz na dzisiejsze czasy – dla wszystkich dzieci potrzebujących ciekawych wyzwań.
piątek, 5 września 2025
Sylvanian Families. Radosne przygody / Milusi przyjaciele. Urocza i relaksująca kolorowanka
Harperkids, Warszawa 2025.
Zabawa
Powrót do klasycznych kolorowanek funduje nieoczekiwanie małym odbiorcom seria spod znaku Sylvanian Families. „Milusi przyjaciele” i „Radosne przygody” to dość grube jak na kolorowanki tomiki, zawierające ponad 40 obrazków każdy (jak głoszą napisy na okładkach). Obrazki są drukowane jednostronnie, więc można używać także innych materiałów – farb albo flamastrów – bez obaw, że kolory przebiją się na inny rysunek. Gotową pracę łatwiej będzie też wyciąć i oprawić albo podarować komuś. W odróżnieniu od wielu kolorowanek proponowanych dzisiaj, tutaj nie ma raczej dodatkowych poleceń i tekstów – jeśli już pojawiają się napisy, to w formie liter do pokolorowania – i pełniących rolę podpisów pod obrazkami.
Istnieją tutaj ilustracje, które stanowią kadry z kreskówek – i te charakteryzują się sporym stopniem skomplikowania. Dużo na tych obrazkach szczegółów i tylko częściowo najważniejsze elementy są wyodrębniane grubszymi konturami – dzieci będą musiały sobie radzić w wyborze najważniejszych motywów. Zdarzają się jednak także strony z wzorami – i tutaj trzeba będzie mniej skupienia i wysiłku, za to więcej zabawy. Kolorowanki są okazją do spotkania z Freyą i jej przyjaciółmi, a scenki należą do kojących. Bohaterowie pozują tu uśmiechnięci, podczas wykonywania przyjemnych czynności. Nieprzypadkowo seria ma podtytuł „Urocza i relaksująca kolorowanka” – to propozycja dla dzieci, które nie lubią się bać albo denerwować, za to chętnie wkroczą do przyjaznej przestrzeni oczyszczonej z problemów. To rzeczywiście okazja do wyciszenia się i odpoczynku – a jeśli dzieci są akurat fanami serii Sylvanian Families, ucieszy je możliwość podziwiania charakterystycznych słodkich postaci.
Ponieważ w kolorowankach wykorzystywane są tematy znane odbiorcom ze zwykłego życia, można wykorzystać rysunki do rozmowy o doświadczeniach bohaterów – albo jako rodzaj uczczenia kolejnych wydarzeń: dnia w szkole czy Halloween, zabawy klockami czy gry na instrumentach. W „Radosnych przygodach” sceneria jest letnia – i proponuje zabawy na świeżym powietrzu. Z kolei w „Milusich przyjaciołach” jesienno-zimowe rozrywki zachęcają do spędzania czasu nad książką.
Dzieci nie trzeba uczyć kolorowania, jednak Freya na początku każdego tomiku podpowiada, jak urozmaicić i upiększyć prace – jak akcentować detale futerka, a jak zaznaczać refleksy światła, czym wprowadzać desenie. To dla mniej wprawnych dzieci może być olśnienie – i zachęta do wypróbowywania innych rodzajów narzędzi. Freya i przyjaciele zapraszają do swojego świata, dzieci mogą tu pobawić się w tworzenie. Co ważne, nie zawsze trzeba będzie wysilać się przy kolorowaniu maleńkich elementów rysunku: można potraktować klepki czy desenie jako fakturę na jednolitej plamie koloru. Ale decyzja będzie należała do najmłodszych – nikt nie narzuca im tutaj efektu, mogą bawić się według własnego uznania i trenować sprawność manualną podczas rozrywki.
To kolorowanki dla małych fanów serii – ale tak naprawdę wcale nie trzeba znać doświadczeń Freyi, żeby radzić sobie z kolorowaniem, w końcu większość bohaterów ma pastelowe kolory i to od odbiorców będzie zależało, jaki wygląd zyskają w tej serii.
Zabawa
Powrót do klasycznych kolorowanek funduje nieoczekiwanie małym odbiorcom seria spod znaku Sylvanian Families. „Milusi przyjaciele” i „Radosne przygody” to dość grube jak na kolorowanki tomiki, zawierające ponad 40 obrazków każdy (jak głoszą napisy na okładkach). Obrazki są drukowane jednostronnie, więc można używać także innych materiałów – farb albo flamastrów – bez obaw, że kolory przebiją się na inny rysunek. Gotową pracę łatwiej będzie też wyciąć i oprawić albo podarować komuś. W odróżnieniu od wielu kolorowanek proponowanych dzisiaj, tutaj nie ma raczej dodatkowych poleceń i tekstów – jeśli już pojawiają się napisy, to w formie liter do pokolorowania – i pełniących rolę podpisów pod obrazkami.
Istnieją tutaj ilustracje, które stanowią kadry z kreskówek – i te charakteryzują się sporym stopniem skomplikowania. Dużo na tych obrazkach szczegółów i tylko częściowo najważniejsze elementy są wyodrębniane grubszymi konturami – dzieci będą musiały sobie radzić w wyborze najważniejszych motywów. Zdarzają się jednak także strony z wzorami – i tutaj trzeba będzie mniej skupienia i wysiłku, za to więcej zabawy. Kolorowanki są okazją do spotkania z Freyą i jej przyjaciółmi, a scenki należą do kojących. Bohaterowie pozują tu uśmiechnięci, podczas wykonywania przyjemnych czynności. Nieprzypadkowo seria ma podtytuł „Urocza i relaksująca kolorowanka” – to propozycja dla dzieci, które nie lubią się bać albo denerwować, za to chętnie wkroczą do przyjaznej przestrzeni oczyszczonej z problemów. To rzeczywiście okazja do wyciszenia się i odpoczynku – a jeśli dzieci są akurat fanami serii Sylvanian Families, ucieszy je możliwość podziwiania charakterystycznych słodkich postaci.
Ponieważ w kolorowankach wykorzystywane są tematy znane odbiorcom ze zwykłego życia, można wykorzystać rysunki do rozmowy o doświadczeniach bohaterów – albo jako rodzaj uczczenia kolejnych wydarzeń: dnia w szkole czy Halloween, zabawy klockami czy gry na instrumentach. W „Radosnych przygodach” sceneria jest letnia – i proponuje zabawy na świeżym powietrzu. Z kolei w „Milusich przyjaciołach” jesienno-zimowe rozrywki zachęcają do spędzania czasu nad książką.
Dzieci nie trzeba uczyć kolorowania, jednak Freya na początku każdego tomiku podpowiada, jak urozmaicić i upiększyć prace – jak akcentować detale futerka, a jak zaznaczać refleksy światła, czym wprowadzać desenie. To dla mniej wprawnych dzieci może być olśnienie – i zachęta do wypróbowywania innych rodzajów narzędzi. Freya i przyjaciele zapraszają do swojego świata, dzieci mogą tu pobawić się w tworzenie. Co ważne, nie zawsze trzeba będzie wysilać się przy kolorowaniu maleńkich elementów rysunku: można potraktować klepki czy desenie jako fakturę na jednolitej plamie koloru. Ale decyzja będzie należała do najmłodszych – nikt nie narzuca im tutaj efektu, mogą bawić się według własnego uznania i trenować sprawność manualną podczas rozrywki.
To kolorowanki dla małych fanów serii – ale tak naprawdę wcale nie trzeba znać doświadczeń Freyi, żeby radzić sobie z kolorowaniem, w końcu większość bohaterów ma pastelowe kolory i to od odbiorców będzie zależało, jaki wygląd zyskają w tej serii.
czwartek, 4 września 2025
Minecraft. Projektowanie i technologia. Megazadania
Harperkids, Warszawa 2025.
Budowanie
Dużym powodzeniem cieszą się zeszyty ćwiczeń sygnowane przez Minecraft – i zachęcają dzieci do wysiłku intelektualnego przy jednoczesnym doskonaleniu umiejętności w grze. Nauka dawno nie była tak przyjemna – tutaj liczy się bowiem dostęp do świata wykreowanego w wirtualnej przestrzeni i nadającego się jako platforma do ćwiczeń. Autorzy cyklu szukają wyzwań, które pomogą nie tylko w kreatywnym rozwiązywaniu problemów, ale też przyczynią się do rozwijania logicznego myślenia i poprawią wyniki w szkole. „Projektowanie i technologia. Megazadania” to książka przeznaczona dla dzieci lubiących wychodzenie poza schematy – można się tu przekonać, czym charakteryzuje się dom ekologiczny, a czym schron (i sprawdzić przy okazji, jakie schrony proponowano ludności podczas drugiej wojny światowej), wymyślić escape room i… ogród sensoryczny. Każdy rozdział to inne wyzwanie – i każdy składa się z części fabularyzowanej, teoretycznych wskazówek dla odbiorców, rodzaju ćwiczeń, które pozwolą zwrócić uwagę na niektóre działania i pułapki. Jest tu również odnośnik do gry: można wykorzystać kody, żeby przenieść się do określonej przez autorów przestrzeni, a to umożliwi sprawdzenie w Minecrafcie jakości pomysłów. Dzieci muszą przecież mieć nagrodę za wysiłek intelektualny – i wiedzieć, że opłaca im się wypełnianie poleceń z książki. Jest tu miejsce na własne zapiski i uwagi, notatki, które mogą pomóc w projektowaniu – zwłaszcza kiedy trzeba postawić na własne przedmioty przydatne w Minecrafcie albo moby (o dowolnym przeznaczeniu). Autorzy starają się bardzo urozmaicać pracę, tak, żeby zwracać uwagę to na potrzeby ekologiczne, to na wyzwania wiążące się z różnymi potrzebami ludzi, wszystko to uzasadniają potrzebą pomocy bohaterom z gry – ale i bez takiej niby-fabuły dzieciom pracowałoby się dobrze. Połączenie klasycznej książki i gry komputerowej (z możliwością działania online) to najlepsza zachęta do działania. Trzeba też zaznaczyć, że wielkoformatowy zeszyt – jak wszystkie w cyklu – jest bardzo kolorowy i atrakcyjny wizualnie – a przecież i tak nie nadaje się do tradycyjnej lektury, ważne w niej są aspekty praktyczne.
„Projektowanie i technologia” to wprowadzenie dzieci w dorosły świat zadań i wyzwań teraźniejszości – tu nie będzie już futurystycznych działań, niemal wszystko ma swoje przełożenie na aktualne dokonania projektantów, a to oznacza, że dzieci, które pasjonują się Minecraftem, dostaną wstęp do całego zestawu atrakcyjnych a niekoniecznie medialnych zawodów. Tomik przeznaczony jest dla dzieci w wieku od 7 do 11 lat, ale nawet i starsze mogą z niego skorzystać, jeśli tylko lubią bawić się w tworzenie własnych elementów gry. Połączenie wirtualnej rozrywki z prawdziwym życiem sprawdza się tu dobrze – i pasuje do dzisiejszych łamigłówek poszukiwanych przez najmłodszych. Tutaj pod pozorami zabawy można się sporo dowiedzieć o świecie – a testowanie pomysłów bezpośrednio w grze pozwoli na przygotowanie dzieci do funkcjonowania w prawdziwej rzeczywistości.
Budowanie
Dużym powodzeniem cieszą się zeszyty ćwiczeń sygnowane przez Minecraft – i zachęcają dzieci do wysiłku intelektualnego przy jednoczesnym doskonaleniu umiejętności w grze. Nauka dawno nie była tak przyjemna – tutaj liczy się bowiem dostęp do świata wykreowanego w wirtualnej przestrzeni i nadającego się jako platforma do ćwiczeń. Autorzy cyklu szukają wyzwań, które pomogą nie tylko w kreatywnym rozwiązywaniu problemów, ale też przyczynią się do rozwijania logicznego myślenia i poprawią wyniki w szkole. „Projektowanie i technologia. Megazadania” to książka przeznaczona dla dzieci lubiących wychodzenie poza schematy – można się tu przekonać, czym charakteryzuje się dom ekologiczny, a czym schron (i sprawdzić przy okazji, jakie schrony proponowano ludności podczas drugiej wojny światowej), wymyślić escape room i… ogród sensoryczny. Każdy rozdział to inne wyzwanie – i każdy składa się z części fabularyzowanej, teoretycznych wskazówek dla odbiorców, rodzaju ćwiczeń, które pozwolą zwrócić uwagę na niektóre działania i pułapki. Jest tu również odnośnik do gry: można wykorzystać kody, żeby przenieść się do określonej przez autorów przestrzeni, a to umożliwi sprawdzenie w Minecrafcie jakości pomysłów. Dzieci muszą przecież mieć nagrodę za wysiłek intelektualny – i wiedzieć, że opłaca im się wypełnianie poleceń z książki. Jest tu miejsce na własne zapiski i uwagi, notatki, które mogą pomóc w projektowaniu – zwłaszcza kiedy trzeba postawić na własne przedmioty przydatne w Minecrafcie albo moby (o dowolnym przeznaczeniu). Autorzy starają się bardzo urozmaicać pracę, tak, żeby zwracać uwagę to na potrzeby ekologiczne, to na wyzwania wiążące się z różnymi potrzebami ludzi, wszystko to uzasadniają potrzebą pomocy bohaterom z gry – ale i bez takiej niby-fabuły dzieciom pracowałoby się dobrze. Połączenie klasycznej książki i gry komputerowej (z możliwością działania online) to najlepsza zachęta do działania. Trzeba też zaznaczyć, że wielkoformatowy zeszyt – jak wszystkie w cyklu – jest bardzo kolorowy i atrakcyjny wizualnie – a przecież i tak nie nadaje się do tradycyjnej lektury, ważne w niej są aspekty praktyczne.
„Projektowanie i technologia” to wprowadzenie dzieci w dorosły świat zadań i wyzwań teraźniejszości – tu nie będzie już futurystycznych działań, niemal wszystko ma swoje przełożenie na aktualne dokonania projektantów, a to oznacza, że dzieci, które pasjonują się Minecraftem, dostaną wstęp do całego zestawu atrakcyjnych a niekoniecznie medialnych zawodów. Tomik przeznaczony jest dla dzieci w wieku od 7 do 11 lat, ale nawet i starsze mogą z niego skorzystać, jeśli tylko lubią bawić się w tworzenie własnych elementów gry. Połączenie wirtualnej rozrywki z prawdziwym życiem sprawdza się tu dobrze – i pasuje do dzisiejszych łamigłówek poszukiwanych przez najmłodszych. Tutaj pod pozorami zabawy można się sporo dowiedzieć o świecie – a testowanie pomysłów bezpośrednio w grze pozwoli na przygotowanie dzieci do funkcjonowania w prawdziwej rzeczywistości.
środa, 3 września 2025
Justyna Żejmo: Mózg odporny na krytykę
Sensus, Helion, Gliwice 2025.
Rady na hejt
Mnóstwo jest na rynku książek poradnikowych dotyczących samoregulacji emocji – Justyna Żejmo wpisuje się w ten nurt. Nie dość, że opracowuje schemat postępowania dla wszystkich, którzy muszą radzić sobie z nieprzychylnymi komentarzami innych, to jeszcze przekuwa opowieść w porady pop – tak, żeby trafić do szerokiego grona odbiorców. Zależy jej nie na fachowych określeniach i popularyzowaniu nauki – a na wprowadzaniu do świata czytelników zestawu narzędzi do panowania nad negatywnymi uczuciami. I teraz to, co dla jednych odbiorców będzie wielką zaletą – przystępny język, wpadający wręcz w kolokwialny styl, kompletnie oderwany od typowych poradników i książek psychologicznych – dla innych będzie największą przeszkodą w lekturze. Bo Justyna Żejmo nie prowadzi transparentnej narracji. Przede wszystkim wykorzystuje w tomie cały wachlarz metafor, momentami aż tęskni się za zwyczajnymi nazwami kory przedczołowej i ciała migdałowatego, bo dorośli ludzie niekoniecznie potrzebują antropomorfizacji do przyswajania ich znaczenia.
Autorka odwołuje się od czasu do czasu do badań psychologicznych, przedstawia zasady działania mózgu, żeby wyjaśnić odbiorcom, dlaczego przejmują się negatywnymi komentarzami i dlaczego krytyka może kogoś zniszczyć. Jednak nie to jest najważniejsze w jej książce, a zbiór pytań i uwag, które należy sobie przyswoić, żeby umieć radzić sobie ze stresem i lękiem przed byciem ocenianym. Justyna Żejmo proponuje szereg ćwiczeń prowadzących do zmiany nastawienia – a na marginesie wyjaśnia czytelnikom, dlaczego ważna jest praca nad tym podejściem. Stara się przy tym być dowcipna i barwna – co nie wydaje się specjalnie potrzebne (ani istotne): jeśli ktoś chce czytać tę książkę i działać w kierunku poprawy sytuacji, skoncentruje się na sednie przekazów – jeśli ktoś zastanawia się nad koncepcją i planem proponowanym przez autorkę – będzie się trochę męczyć z przedzieraniem się przez mrugnięcia okiem do czytelników. Nie zabraknie tu oczywiście przykładowych scenek z gabinetu psychologa – na szczęście nie jest ich zbyt dużo (za to wszystkie kończą się płaczem klientek i idealnym zrozumieniem przekazu, co oczywiście prowadzi do wprowadzania pozytywnych zmian). Żeby trafić do odbiorców, Justyna Żejmo wybiera często akronimy, wie, że chwytliwe nazwy zapadną odbiorcom w pamięć i pozwolą na łatwiejsze powracanie do notatek z lektury.
„Mózg odporny na krytykę” to książka, która koncentruje się na wypracowaniu odruchów radzenia sobie z hejtem i ocenami (a także – na odejściu od samego oceniania). W idealnym świecie taka lektura rozwiązałaby wiele problemów odbiorców – jednak ponieważ tych, którzy się zastosują do podawanych wskazówek, nie będzie wielu, motyw stresu związanego z negatywnymi opiniami nie zniknie. A jednak warto przyjrzeć się rozwiązaniom i podpowiedziom podsuwanym w tej publikacji – żeby zastanowić się nad podejściem do rzeczywistości i do innych, żeby być może wypracować sobie pewne mechanizmy obronne i żeby umieć funkcjonować w świecie, w którym każde działanie wystawiane jest na taksujące spojrzenia ludzi.
Rady na hejt
Mnóstwo jest na rynku książek poradnikowych dotyczących samoregulacji emocji – Justyna Żejmo wpisuje się w ten nurt. Nie dość, że opracowuje schemat postępowania dla wszystkich, którzy muszą radzić sobie z nieprzychylnymi komentarzami innych, to jeszcze przekuwa opowieść w porady pop – tak, żeby trafić do szerokiego grona odbiorców. Zależy jej nie na fachowych określeniach i popularyzowaniu nauki – a na wprowadzaniu do świata czytelników zestawu narzędzi do panowania nad negatywnymi uczuciami. I teraz to, co dla jednych odbiorców będzie wielką zaletą – przystępny język, wpadający wręcz w kolokwialny styl, kompletnie oderwany od typowych poradników i książek psychologicznych – dla innych będzie największą przeszkodą w lekturze. Bo Justyna Żejmo nie prowadzi transparentnej narracji. Przede wszystkim wykorzystuje w tomie cały wachlarz metafor, momentami aż tęskni się za zwyczajnymi nazwami kory przedczołowej i ciała migdałowatego, bo dorośli ludzie niekoniecznie potrzebują antropomorfizacji do przyswajania ich znaczenia.
Autorka odwołuje się od czasu do czasu do badań psychologicznych, przedstawia zasady działania mózgu, żeby wyjaśnić odbiorcom, dlaczego przejmują się negatywnymi komentarzami i dlaczego krytyka może kogoś zniszczyć. Jednak nie to jest najważniejsze w jej książce, a zbiór pytań i uwag, które należy sobie przyswoić, żeby umieć radzić sobie ze stresem i lękiem przed byciem ocenianym. Justyna Żejmo proponuje szereg ćwiczeń prowadzących do zmiany nastawienia – a na marginesie wyjaśnia czytelnikom, dlaczego ważna jest praca nad tym podejściem. Stara się przy tym być dowcipna i barwna – co nie wydaje się specjalnie potrzebne (ani istotne): jeśli ktoś chce czytać tę książkę i działać w kierunku poprawy sytuacji, skoncentruje się na sednie przekazów – jeśli ktoś zastanawia się nad koncepcją i planem proponowanym przez autorkę – będzie się trochę męczyć z przedzieraniem się przez mrugnięcia okiem do czytelników. Nie zabraknie tu oczywiście przykładowych scenek z gabinetu psychologa – na szczęście nie jest ich zbyt dużo (za to wszystkie kończą się płaczem klientek i idealnym zrozumieniem przekazu, co oczywiście prowadzi do wprowadzania pozytywnych zmian). Żeby trafić do odbiorców, Justyna Żejmo wybiera często akronimy, wie, że chwytliwe nazwy zapadną odbiorcom w pamięć i pozwolą na łatwiejsze powracanie do notatek z lektury.
„Mózg odporny na krytykę” to książka, która koncentruje się na wypracowaniu odruchów radzenia sobie z hejtem i ocenami (a także – na odejściu od samego oceniania). W idealnym świecie taka lektura rozwiązałaby wiele problemów odbiorców – jednak ponieważ tych, którzy się zastosują do podawanych wskazówek, nie będzie wielu, motyw stresu związanego z negatywnymi opiniami nie zniknie. A jednak warto przyjrzeć się rozwiązaniom i podpowiedziom podsuwanym w tej publikacji – żeby zastanowić się nad podejściem do rzeczywistości i do innych, żeby być może wypracować sobie pewne mechanizmy obronne i żeby umieć funkcjonować w świecie, w którym każde działanie wystawiane jest na taksujące spojrzenia ludzi.
wtorek, 2 września 2025
Riina i Sami Kaarla, Zofia Stanecka: Muminki. Oto Mała Mi
Harperkids, Warszawa 2025.
Majsterkowanie
Niezwykły jest to tomik w serii Czytam sobie (na drugim poziomie). Przede wszystkim dlatego, że to nie polska propozycja – przygotowana na polskie warunki przez Zofię Stanecką (tekst oryginalny oraz ilustracje: Riina i Sami Kaarla) na bazie opowieści Tove Jansson. Oczywiście Muminków nigdy za wiele, więc ucieszy maluchy fakt, że mogą ćwiczyć czytanie na przygodach ulubionych bohaterów. Druga niespodzianka dotyczy faktu, że w jednej książeczce odbiorcy otrzymają aż dwie samodzielne historie. „Muminki. Oto Mała Mi” to dwie przygody, które łączą aspiracje warsztatowe Muminka. Ten bohater, chociaż średnio radzi sobie z narzędziami, próbuje stworzyć coś od zera – bo aktualnie jest mu to potrzebne, żeby zrobić prezent innym.
W części „Całkiem własny domek Muminka” bohater – cierpliwy przeważnie – ma dosyć wybryków Małej Mi. Nie może spać, bo przyjaciółka ciągle hałasuje i bryka. Rodzice nie zwracają uwagi na skargi – przecież zapewniają Małej Mi dach nad głową, żeby odciążyć trochę mamę Mimblę. Poza tym Mała Mi jest wszędzie tam, gdzie coś się dzieje i na pewno nie zrezygnowałaby z okazji do hecy. Muminek postanawia więc wziąć sprawy w swoje ręce i zbudować własny dom. Ale to nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać – wszystko po kolei stanowi wyzwanie, a efekty niekoniecznie odpowiadają wyobrażeniom. Muminek mierzy się najpierw z koniecznością zbudowania fundamentów, później z wycięciem okien. Krzywe podłogi mogą dla niektórych okazać się zaletą. Z kolei w części „Awantura z piratami” Muminki na plaży znajdują wrak okrętu i – rozbitków. Mogą sprawdzić, jakie skarby kryją się na pokładzie, ale to Muminek wpada na pomysł, jak pomóc przybyszom w powrocie do domu. Zanim to nastąpi, będzie można przeżyć prawdziwą przygodę. Z Muminkami nie można się nudzić – i tu będzie się to potwierdzać. Dzieci, które ćwiczą umiejętność czytania, będą zapominać o wysiłku wkładanym w lekturę – śledzenie doświadczeń małych trolli ucieszy każdego i zredukuje poczucie znużenia umysłowymi wyzwaniami. Zofia Stanecka wie, jak pisać dla najmłodszych – omija pułapki związane z wymogami serii (jedynie zdrobnienie „słonko”, które musi się pojawić, żeby nie wykorzystywać „ń” trochę razi – przydałoby się zmodyfikować zasady serii tak, żeby stawiać jednak na prostotę i unikanie zbędnych zdrobnień), zajmuje się przedstawianiem akcji. Dzieciom może się spodobać ten tomik – jest przyjemnie kolorowy i zawiera ilustracje, które kojarzą się ze światem doskonale znanym nie tylko najmłodszym. Muminki zyskują kolejne rzesze fanów – nie może być inaczej, skoro po takiej lekturze wszystkie dzieci je pokochają. Seria Czytam sobie otwiera się na nowe możliwości – i jest to bardzo udana próba, która ucieszy dzieci i ich rodziców. Z takimi pomocami łatwiej będzie wdrożyć naukę czytania – a do tomiku maluchy zechcą często wracać.
Majsterkowanie
Niezwykły jest to tomik w serii Czytam sobie (na drugim poziomie). Przede wszystkim dlatego, że to nie polska propozycja – przygotowana na polskie warunki przez Zofię Stanecką (tekst oryginalny oraz ilustracje: Riina i Sami Kaarla) na bazie opowieści Tove Jansson. Oczywiście Muminków nigdy za wiele, więc ucieszy maluchy fakt, że mogą ćwiczyć czytanie na przygodach ulubionych bohaterów. Druga niespodzianka dotyczy faktu, że w jednej książeczce odbiorcy otrzymają aż dwie samodzielne historie. „Muminki. Oto Mała Mi” to dwie przygody, które łączą aspiracje warsztatowe Muminka. Ten bohater, chociaż średnio radzi sobie z narzędziami, próbuje stworzyć coś od zera – bo aktualnie jest mu to potrzebne, żeby zrobić prezent innym.
W części „Całkiem własny domek Muminka” bohater – cierpliwy przeważnie – ma dosyć wybryków Małej Mi. Nie może spać, bo przyjaciółka ciągle hałasuje i bryka. Rodzice nie zwracają uwagi na skargi – przecież zapewniają Małej Mi dach nad głową, żeby odciążyć trochę mamę Mimblę. Poza tym Mała Mi jest wszędzie tam, gdzie coś się dzieje i na pewno nie zrezygnowałaby z okazji do hecy. Muminek postanawia więc wziąć sprawy w swoje ręce i zbudować własny dom. Ale to nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać – wszystko po kolei stanowi wyzwanie, a efekty niekoniecznie odpowiadają wyobrażeniom. Muminek mierzy się najpierw z koniecznością zbudowania fundamentów, później z wycięciem okien. Krzywe podłogi mogą dla niektórych okazać się zaletą. Z kolei w części „Awantura z piratami” Muminki na plaży znajdują wrak okrętu i – rozbitków. Mogą sprawdzić, jakie skarby kryją się na pokładzie, ale to Muminek wpada na pomysł, jak pomóc przybyszom w powrocie do domu. Zanim to nastąpi, będzie można przeżyć prawdziwą przygodę. Z Muminkami nie można się nudzić – i tu będzie się to potwierdzać. Dzieci, które ćwiczą umiejętność czytania, będą zapominać o wysiłku wkładanym w lekturę – śledzenie doświadczeń małych trolli ucieszy każdego i zredukuje poczucie znużenia umysłowymi wyzwaniami. Zofia Stanecka wie, jak pisać dla najmłodszych – omija pułapki związane z wymogami serii (jedynie zdrobnienie „słonko”, które musi się pojawić, żeby nie wykorzystywać „ń” trochę razi – przydałoby się zmodyfikować zasady serii tak, żeby stawiać jednak na prostotę i unikanie zbędnych zdrobnień), zajmuje się przedstawianiem akcji. Dzieciom może się spodobać ten tomik – jest przyjemnie kolorowy i zawiera ilustracje, które kojarzą się ze światem doskonale znanym nie tylko najmłodszym. Muminki zyskują kolejne rzesze fanów – nie może być inaczej, skoro po takiej lekturze wszystkie dzieci je pokochają. Seria Czytam sobie otwiera się na nowe możliwości – i jest to bardzo udana próba, która ucieszy dzieci i ich rodziców. Z takimi pomocami łatwiej będzie wdrożyć naukę czytania – a do tomiku maluchy zechcą często wracać.
poniedziałek, 1 września 2025
Iwona Banach: Morderstwo sobotniej nocy
Bookend, Kraków 2025.
Dom uciech
Lebiegi to miasteczko, które może poszczycić się tylko jednym miejscem przyciągającym mieszkańców – i jest to były teatr. Jednak nie pęd do kultury nakłania lokalnych do przestępowania progów tego przybytku, a fakt, że Madame Różyczka przejęła obiekt i zorganizowała w nim burdel. To oczywiście zachwyca panów i niewymownie drażni ich małżonki – i nie tylko. Płeć piękna próbuje zwalczyć agencję towarzyską, a samozwańcze strażniczki moralności dążą do tego, żeby obrzydzić pracę wszystkim seksworkerkom. Dopóki jednak rzecz sprowadza się do wyzwisk i narzekań, wszystko może toczyć się swoim trybem. Ale kiedy w obiekcie znalezione zostają zwłoki… „Morderstwo sobotniej nocy” to powieść, w której od początku dzieje się wiele. Tajemniczy mężczyzna, który w charakterze trupa spoczywa w domu uciech, może pokrzyżować plany wielu ludzi. Ochroniarze nie chcą podpaść i żeby pozbyć się problemu podrzucają denata do ubikacji. Liczą na to, że sprzątaczki wykażą się zdrowym rozsądkiem i wezwą policję. Sprzątaczki na czas wolny mają już inne plany – i nie chcą spotykać się ze stróżami prawa. I tak zwłoki przejdą dość długą drogę, chociaż nie wyjdą poza próg dawnego teatru. Dopiero kiedy zostaną po raz ostatni odkryte, będzie można przerzucić uwagę na śledztwo.
Iwona Banach bawi się i tym razem tematem, który już wielokrotnie na kartach swoich książek wykorzystywała – motyw seksu pasuje do komedii kryminalnej, zwłaszcza że w takiej realizacji wyzwala sporo śmiechu. Można by wprawdzie nieco więcej zadań przydzielić Pupince i Stringelli, które stanowią tylko tło wydarzeń – ale i tak odbiorców przyciągnie potężna dawka ironii i wizja organizacji burdelu. Miejsce to stanowi przepis na biznes idealny, Madame Różyczka płaci bardzo dobrze, a jej pracownice są zadowolone z zajęcia – morderstwo mocno psuje stały rytm placówki. Tylko ludzie z zewnątrz nie są w stanie uwierzyć, że tego typu przedsięwzięcie może cieszyć się uznaniem wszystkich zatrudnionych. Żeby opowieść nie koncentrowała się tylko i wyłącznie wokół jednego miejsca, Iwona Banach wprowadza bardzo udane drugoplanowe wątki: jest tu ciągle odnajdowana dziewczyna (ogłoszenie o jej zaginięciu powielają bezmyślnie kolejny użytkownicy portalu społecznościowego), jest też uzdrowiciel, który zyskał poparcie tłumów, chociaż niczego poza biletami na swoje występy nie sprzedaje. Pojawia się i przedziwna relacja matki i dorosłego od dawna syna, który nie potrafi zapanować nad rodzicielką wymierzającą sprawiedliwość na własną rękę. „Morderstwo sobotniej nocy” to powieść, która rozbawi i na chwilę przytrzyma czytelników przy lekturze. Nic tu nie jest serio, nawet mimo zbrodniczych zamiarów – można całkiem miło spędzić czas przy takim czytadle. Iwona Banach to autorka, która nie nudzi – lubi wyrazistą satyrę i w swojej narracji znajduje miejsce na całkiem sporą dawkę humorystycznych popisów. A przecież skupia się przede wszystkim na intrydze.
Dom uciech
Lebiegi to miasteczko, które może poszczycić się tylko jednym miejscem przyciągającym mieszkańców – i jest to były teatr. Jednak nie pęd do kultury nakłania lokalnych do przestępowania progów tego przybytku, a fakt, że Madame Różyczka przejęła obiekt i zorganizowała w nim burdel. To oczywiście zachwyca panów i niewymownie drażni ich małżonki – i nie tylko. Płeć piękna próbuje zwalczyć agencję towarzyską, a samozwańcze strażniczki moralności dążą do tego, żeby obrzydzić pracę wszystkim seksworkerkom. Dopóki jednak rzecz sprowadza się do wyzwisk i narzekań, wszystko może toczyć się swoim trybem. Ale kiedy w obiekcie znalezione zostają zwłoki… „Morderstwo sobotniej nocy” to powieść, w której od początku dzieje się wiele. Tajemniczy mężczyzna, który w charakterze trupa spoczywa w domu uciech, może pokrzyżować plany wielu ludzi. Ochroniarze nie chcą podpaść i żeby pozbyć się problemu podrzucają denata do ubikacji. Liczą na to, że sprzątaczki wykażą się zdrowym rozsądkiem i wezwą policję. Sprzątaczki na czas wolny mają już inne plany – i nie chcą spotykać się ze stróżami prawa. I tak zwłoki przejdą dość długą drogę, chociaż nie wyjdą poza próg dawnego teatru. Dopiero kiedy zostaną po raz ostatni odkryte, będzie można przerzucić uwagę na śledztwo.
Iwona Banach bawi się i tym razem tematem, który już wielokrotnie na kartach swoich książek wykorzystywała – motyw seksu pasuje do komedii kryminalnej, zwłaszcza że w takiej realizacji wyzwala sporo śmiechu. Można by wprawdzie nieco więcej zadań przydzielić Pupince i Stringelli, które stanowią tylko tło wydarzeń – ale i tak odbiorców przyciągnie potężna dawka ironii i wizja organizacji burdelu. Miejsce to stanowi przepis na biznes idealny, Madame Różyczka płaci bardzo dobrze, a jej pracownice są zadowolone z zajęcia – morderstwo mocno psuje stały rytm placówki. Tylko ludzie z zewnątrz nie są w stanie uwierzyć, że tego typu przedsięwzięcie może cieszyć się uznaniem wszystkich zatrudnionych. Żeby opowieść nie koncentrowała się tylko i wyłącznie wokół jednego miejsca, Iwona Banach wprowadza bardzo udane drugoplanowe wątki: jest tu ciągle odnajdowana dziewczyna (ogłoszenie o jej zaginięciu powielają bezmyślnie kolejny użytkownicy portalu społecznościowego), jest też uzdrowiciel, który zyskał poparcie tłumów, chociaż niczego poza biletami na swoje występy nie sprzedaje. Pojawia się i przedziwna relacja matki i dorosłego od dawna syna, który nie potrafi zapanować nad rodzicielką wymierzającą sprawiedliwość na własną rękę. „Morderstwo sobotniej nocy” to powieść, która rozbawi i na chwilę przytrzyma czytelników przy lekturze. Nic tu nie jest serio, nawet mimo zbrodniczych zamiarów – można całkiem miło spędzić czas przy takim czytadle. Iwona Banach to autorka, która nie nudzi – lubi wyrazistą satyrę i w swojej narracji znajduje miejsce na całkiem sporą dawkę humorystycznych popisów. A przecież skupia się przede wszystkim na intrydze.
niedziela, 31 sierpnia 2025
Ewa Nowak: Akcja Czarny Jaszczur
Harperkids, Warszawa 2025.
Wakacyjne skarby
Wanda-Lena i Markus to przyjaciele, którzy w każdej wolnej chwili grają w metagramy (nie ma to żadnego związku z fabułą ani z charakterami, jedynie wprowadza ciekawostkę językową do dialogów), a w wakacje są bardzo zajęci: muszą rozwiązać pewną zagadkę. Poza rozwiązywaniem zagadki borykają się jeszcze z dorosłymi, którzy przeważnie nie wiedzą, jak się zachować: Markus nie ma jednej dłoni i w związku z tym spotyka się wciąż z niepotrzebnymi komentarzami. Byłoby o wiele łatwiej, gdyby postronni pohamowali ciekawość – ale skoro nie potrafią Markus radzi sobie poczuciem humoru, sugerując kolejnym życzliwym, że ich zachowanie pozostawia wiele do życzenia. I jak często u Ewy Nowak bywa, bohaterowie zamykają się w swoim własnym świecie, nie chcą się tłumaczyć z organizacji codzienności nikomu – dobrze czują się we własnym towarzystwie i nie dopuszczają do siebie innych.
Tyle tylko, że przypadkiem Markus wchodzi w posiadanie przedziwnej monety. Kiedy dorośli orientują się, że ją ma, planują odkupienie jej – a gdy to nie wchodzi w grę, bo dzieciak całkiem nieźle odczytuje intencje nieznajomych – rozpoczyna się gra w poszukiwanie skarbu. Nagle wizyta w lokalnym muzeum, normalnie nudna i niepotrzebnie zajmująca czas, staje się koniecznością, kiedy chce się sprawdzić, dlaczego przedmiot z sylwetką czarnego jaszczura jest tak pożądany. Poszukiwania trwają, skarby wydają się czekać na odkrycie – ale wraz z nimi na odkrycie czeka cała historia.
I tak naprawdę autorka maskuje w ten sposób całe psychologiczne tło. Markus jest pilnowany przez mamę, żeby robił ćwiczenia wzmacniające lewą stronę ciała (oczywiście robi to tylko dla świętego spokoju i wtedy, kiedy rodzicielka mu o tym zadaniu przypomni), Wanda-Lena jest wychowywana przez tatę, który tutaj zostaje określony mianem tatmy, bohaterowie czasami muszą się mierzyć z zazdrością, a czasami wykazywać się wyrozumiałością, żeby nie zranić drugiej strony. Pod zbiorem wydarzeń aż kipi od niezadawanych pytań, ale Ewa Nowak taka już jest: wprowadza czytelników do świata postaci i zmusza do zaakceptowania ich nienaturalności. Stawia w narracji na proste i surowe zdania, buduje przestrzeń, która bardziej intryguje niż koi – w krótkich powieściach zawiera mnóstwo energii i silnych emocji, ale nie prowadzi oczywistych wynurzeń – tutaj trzeba trochę wysiłku, żeby polubić bohaterów i zostać z nimi. A jednocześnie brak sentymentów i powtarzalności to wielka zaleta tych powieści. Ewa Nowak w „Akcji Czarny Jaszczur” proponuje wakacyjną przygodę w starym stylu – ale przedstawioną w sposób, jakiego czytelnicy na pewno się nie spodziewają. Tu nie ma rozwlekłych opisów przyrody czy przestojów – przez cały czas trzeba zachować czujność i towarzyszyć bohaterom w przedziwnych działaniach wbrew całemu światu. Historia przechodzi w wyzwanie dla sprytnych – a amatorów skarbu jest więcej. Ewa Nowak wie, że musi znaleźć hit, który zatrzyma odbiorców przy lekturze – a że zwraca się do czytelników myślących, nie tłumaczy im wszystkiego, liczy na inteligencję młodzieży.
Wakacyjne skarby
Wanda-Lena i Markus to przyjaciele, którzy w każdej wolnej chwili grają w metagramy (nie ma to żadnego związku z fabułą ani z charakterami, jedynie wprowadza ciekawostkę językową do dialogów), a w wakacje są bardzo zajęci: muszą rozwiązać pewną zagadkę. Poza rozwiązywaniem zagadki borykają się jeszcze z dorosłymi, którzy przeważnie nie wiedzą, jak się zachować: Markus nie ma jednej dłoni i w związku z tym spotyka się wciąż z niepotrzebnymi komentarzami. Byłoby o wiele łatwiej, gdyby postronni pohamowali ciekawość – ale skoro nie potrafią Markus radzi sobie poczuciem humoru, sugerując kolejnym życzliwym, że ich zachowanie pozostawia wiele do życzenia. I jak często u Ewy Nowak bywa, bohaterowie zamykają się w swoim własnym świecie, nie chcą się tłumaczyć z organizacji codzienności nikomu – dobrze czują się we własnym towarzystwie i nie dopuszczają do siebie innych.
Tyle tylko, że przypadkiem Markus wchodzi w posiadanie przedziwnej monety. Kiedy dorośli orientują się, że ją ma, planują odkupienie jej – a gdy to nie wchodzi w grę, bo dzieciak całkiem nieźle odczytuje intencje nieznajomych – rozpoczyna się gra w poszukiwanie skarbu. Nagle wizyta w lokalnym muzeum, normalnie nudna i niepotrzebnie zajmująca czas, staje się koniecznością, kiedy chce się sprawdzić, dlaczego przedmiot z sylwetką czarnego jaszczura jest tak pożądany. Poszukiwania trwają, skarby wydają się czekać na odkrycie – ale wraz z nimi na odkrycie czeka cała historia.
I tak naprawdę autorka maskuje w ten sposób całe psychologiczne tło. Markus jest pilnowany przez mamę, żeby robił ćwiczenia wzmacniające lewą stronę ciała (oczywiście robi to tylko dla świętego spokoju i wtedy, kiedy rodzicielka mu o tym zadaniu przypomni), Wanda-Lena jest wychowywana przez tatę, który tutaj zostaje określony mianem tatmy, bohaterowie czasami muszą się mierzyć z zazdrością, a czasami wykazywać się wyrozumiałością, żeby nie zranić drugiej strony. Pod zbiorem wydarzeń aż kipi od niezadawanych pytań, ale Ewa Nowak taka już jest: wprowadza czytelników do świata postaci i zmusza do zaakceptowania ich nienaturalności. Stawia w narracji na proste i surowe zdania, buduje przestrzeń, która bardziej intryguje niż koi – w krótkich powieściach zawiera mnóstwo energii i silnych emocji, ale nie prowadzi oczywistych wynurzeń – tutaj trzeba trochę wysiłku, żeby polubić bohaterów i zostać z nimi. A jednocześnie brak sentymentów i powtarzalności to wielka zaleta tych powieści. Ewa Nowak w „Akcji Czarny Jaszczur” proponuje wakacyjną przygodę w starym stylu – ale przedstawioną w sposób, jakiego czytelnicy na pewno się nie spodziewają. Tu nie ma rozwlekłych opisów przyrody czy przestojów – przez cały czas trzeba zachować czujność i towarzyszyć bohaterom w przedziwnych działaniach wbrew całemu światu. Historia przechodzi w wyzwanie dla sprytnych – a amatorów skarbu jest więcej. Ewa Nowak wie, że musi znaleźć hit, który zatrzyma odbiorców przy lekturze – a że zwraca się do czytelników myślących, nie tłumaczy im wszystkiego, liczy na inteligencję młodzieży.
sobota, 30 sierpnia 2025
Lothar-Günther Buchheim: Okręt
Rebis, Poznań 2025.
Woda
Przeważnie historie dotyczące czasów drugiej wojny światowej powielają jeden temat w kolejnych odsłonach. W powieści, która należy dzisiaj już niezaprzeczalnie do klasyki literatury wojennej, „Okręt”, którą stworzył Lothar-Günther Buchheim, historia jawi się zupełnie inaczej. Niemiecki U-Boot staje się tu areną doświadczeń, przemyśleń i przeżyć ekstremalnych. Bohater, który na tym właśnie okręcie służy, prowadzi dziennikowe zapiski, rejestrując wszystko, co dzieje się wokół – zaczyna od niewygód i tęsknoty za lądem, a kończy na wybuchach podczas torpedowych ataków. Nie stroni od przekazywania mocnych emocji i od rejestrowania pozornie nieistotnych gestów – wszystko może się liczyć, wszystko zasługuje na uwagę i na utrwalenie, kiedy trzeba czymś zająć myśli.
„Okręt” to powieść monumentalna. Od samego początku czytelnicy będą mogli mieć pewność, że nie umknie im żaden szczegół – liczą się miny i zachowania, przede wszystkim te dalekie od wizji bohaterów czy zwycięzców. Wulgarne rozmowy o seksie (albo tęsknota za kobietą), skatologiczne relacje, zachowania dalekie od reguł savoir-vivre’u – w męskim gronie dozwolone jest wszystko. Ale kiedy ktoś złapie wszy podczas jednej z wizyt w burdelu, trzeba będzie skontrolować całą załogę. Niezależnie od tego, co dzieje się w najbliższym – zamkniętym – otoczeniu, liczą się jeszcze wiadomości o innych okrętach i ich załogach – w końcu każdy może przejść scenariusz, który wkrótce się powtórzy na morzu. Jakby tego wszystkiego było mało, Buchheim bardzo starannie analizuje wszelkie działania dotyczące nawigowania okrętem. Wyjaśnia między innymi, na czym polegają wynurzenia i zanurzenia, przedstawia komendy i decyzje dowódców i zanurza się głęboko w lęki kolejnych załogantów. Służba na okręcie wojennym może i ma swoje zalety – w wolnych chwilach można się ich doszukiwać choćby dla rozrywki – ale problemów jest tu znacznie więcej.
I mogłoby się wydawać, że na bezmiarze wód nie ma nic atrakcyjnego, opisywać krajobrazu się nie da, a rutynowe działania od ataku do ataku nie mają w sobie nic magicznego – tymczasem autor jest w stanie wydobyć z każdego wydarzenia materiał do literackich opisów. Przeplata fragmenty rubaszne i frywolne prozą bardzo ambitną, rozbudowaną i dopracowaną w detalach. Ma mnóstwo do powiedzenia – pozornie nie przejmuje się rozkładem akcentów fabularnych, napięcie przynosi już sama świadomość działań wojennych i bliskość zagrożenia: a jednak stopniowo wprowadza czytelników w coraz bardziej skomplikowane sprawy i brutalność wojny. To dzieło jest powszechnie znane – także za sprawą ekranizacji – i nie starzeje się mimo upływu czasu. Wciąż funkcjonuje jako lektura wstrząsająca i wypełniona sprzecznymi czasem odczuciami. Chociaż nie zawsze są tu relacje z bitew czy starć – historia nie wytraca tempa, cały czas trzyma w napięciu i przynosi obrazy, które na długo zostają w pamięci. Nie ma tutaj budowania bohaterstwa czy mitologizowania wojny, nie ma znaków powtarzanych w najbardziej popularnych historiach zwykłych ludzi – tutaj liczy się fachowość, możliwość wniknięcia w świat niedostępny większości odbiorców – i przełożenie go na wyobraźnię szerokich grup czytelników. To się autorowi udało wyjątkowo.
Woda
Przeważnie historie dotyczące czasów drugiej wojny światowej powielają jeden temat w kolejnych odsłonach. W powieści, która należy dzisiaj już niezaprzeczalnie do klasyki literatury wojennej, „Okręt”, którą stworzył Lothar-Günther Buchheim, historia jawi się zupełnie inaczej. Niemiecki U-Boot staje się tu areną doświadczeń, przemyśleń i przeżyć ekstremalnych. Bohater, który na tym właśnie okręcie służy, prowadzi dziennikowe zapiski, rejestrując wszystko, co dzieje się wokół – zaczyna od niewygód i tęsknoty za lądem, a kończy na wybuchach podczas torpedowych ataków. Nie stroni od przekazywania mocnych emocji i od rejestrowania pozornie nieistotnych gestów – wszystko może się liczyć, wszystko zasługuje na uwagę i na utrwalenie, kiedy trzeba czymś zająć myśli.
„Okręt” to powieść monumentalna. Od samego początku czytelnicy będą mogli mieć pewność, że nie umknie im żaden szczegół – liczą się miny i zachowania, przede wszystkim te dalekie od wizji bohaterów czy zwycięzców. Wulgarne rozmowy o seksie (albo tęsknota za kobietą), skatologiczne relacje, zachowania dalekie od reguł savoir-vivre’u – w męskim gronie dozwolone jest wszystko. Ale kiedy ktoś złapie wszy podczas jednej z wizyt w burdelu, trzeba będzie skontrolować całą załogę. Niezależnie od tego, co dzieje się w najbliższym – zamkniętym – otoczeniu, liczą się jeszcze wiadomości o innych okrętach i ich załogach – w końcu każdy może przejść scenariusz, który wkrótce się powtórzy na morzu. Jakby tego wszystkiego było mało, Buchheim bardzo starannie analizuje wszelkie działania dotyczące nawigowania okrętem. Wyjaśnia między innymi, na czym polegają wynurzenia i zanurzenia, przedstawia komendy i decyzje dowódców i zanurza się głęboko w lęki kolejnych załogantów. Służba na okręcie wojennym może i ma swoje zalety – w wolnych chwilach można się ich doszukiwać choćby dla rozrywki – ale problemów jest tu znacznie więcej.
I mogłoby się wydawać, że na bezmiarze wód nie ma nic atrakcyjnego, opisywać krajobrazu się nie da, a rutynowe działania od ataku do ataku nie mają w sobie nic magicznego – tymczasem autor jest w stanie wydobyć z każdego wydarzenia materiał do literackich opisów. Przeplata fragmenty rubaszne i frywolne prozą bardzo ambitną, rozbudowaną i dopracowaną w detalach. Ma mnóstwo do powiedzenia – pozornie nie przejmuje się rozkładem akcentów fabularnych, napięcie przynosi już sama świadomość działań wojennych i bliskość zagrożenia: a jednak stopniowo wprowadza czytelników w coraz bardziej skomplikowane sprawy i brutalność wojny. To dzieło jest powszechnie znane – także za sprawą ekranizacji – i nie starzeje się mimo upływu czasu. Wciąż funkcjonuje jako lektura wstrząsająca i wypełniona sprzecznymi czasem odczuciami. Chociaż nie zawsze są tu relacje z bitew czy starć – historia nie wytraca tempa, cały czas trzyma w napięciu i przynosi obrazy, które na długo zostają w pamięci. Nie ma tutaj budowania bohaterstwa czy mitologizowania wojny, nie ma znaków powtarzanych w najbardziej popularnych historiach zwykłych ludzi – tutaj liczy się fachowość, możliwość wniknięcia w świat niedostępny większości odbiorców – i przełożenie go na wyobraźnię szerokich grup czytelników. To się autorowi udało wyjątkowo.
piątek, 29 sierpnia 2025
Marcin Baran: Detektyw Sowa na tropie
Harperkids, Warszawa 2025.
Śledztwo
Czasami wymogi formalne w serii Czytam sobie są ograniczeniem dla twórców – i obnażają słabość niektórych założeń cyklu. Na drugim poziomie cyklu dzieci wciąż nie mogą jeszcze poznawać dwuznaków czy zmiękczeń, a to oznacza, że w ruch idą słowniki synonimów. Co z kolei przekłada się na mniej czytelny przekaz. Jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że seria przeznaczona jest dla dzieci, które uczą się czytać – więc rozpoznawanie i składanie liter jeszcze czasami może im sprawiać problemy – staje się jasne, że „23 podstawowe głoski oraz h” będą utrudnieniem w pracy. Najmłodsi bowiem nie tylko będą się musieli mierzyć ze skomplikowanymi słowami, nieużywanymi na co dzień, ale też – z dość nienaturalnym rytmem książki. I można bronić niektórych publikacji – że liczy się stawianie wysoko poprzeczki maluchom, albo że chodzi o to, żeby nie zgadywać dalszego ciągu a faktycznie go czytać – ale w ten sposób oddala się wizja czytania dla przyjemności. A przecież to powinno być jedno z ważnych przesłań przekazywanych kilkulatkom: po książki sięga się nie z przymusu i dla nauki, ale przede wszystkim dla rozrywki. Marcin Baran ma pomysł na kryminał dziecięcy – to prawdziwe wyzwanie, jeśli na jednej stronie może zmieścić maksymalnie trzy wersy dużym drukiem. Bohaterowie to sowa Zofia i jej pomocnik, padalec Wypluwka. Dostają oni do rozwiązania zagadki płynące bezpośrednio z natury – trzeba tu trochę się skoncentrować i co nieco wiedzieć, żeby poradzić sobie z zadaniem. Zagadki bazują na zjawiskach przyrodniczych i naprawdę nie potrzeba tu wielkiego śledztwa, żeby móc je wyjaśniać – Marcin Baran nie zajmuje się jedną, najważniejszą – a rejestruje kilka spraw, żeby zilustrować dokonania bohaterów i upewnić odbiorców w przekonaniu, że oto mają do czynienia z prawdziwymi detektywami. Zdarza się, że posługuje się wyobraźnią i abstrakcyjnymi pomysłami – jak w przypadku dramaturga Sowoklesa, któremu wyparowuje jeden z aktów dramatu – to raczej humor dla dorosłych, trzeba znać kontekst, żeby móc się ucieszyć z żartu, dzieciom niekoniecznie takie rozwiązanie przypadnie do gustu. Co do trudności w tekście… Obok siebie pojawiają się na przykład ekwipunek, suwmiarka i teleobiektyw, potem są wykwintne kilimy i penetrowanie teatru. Można docenić zabawę brzmieniami w lekko łysawej etoli lisa – ale czy to jest temat, który zaintryguje maluchy? Wysoki poziom trudności w połączeniu ze słowami, które nie są obecne w codziennych rozmowach to naprawdę duże wyzwanie dla najmłodszych – warto o tym pamiętać. Pytanie, co by się stało, gdyby zamiast rezygnacji z dwuznaków zrezygnowano z nieużywanych lub archaicznych sorfmułowań. Przygody sowy i padalca ilustruje Tomek Kozłowski, który tym razem najchętniej ukrywałby się w ciemnym otoczeniu. Faktem jest, że dzieci dzięki takim wyzwaniom nauczą się czytać szybciej i lepiej, ale istnieje też ryzyko, że nie zechcą wracać do książek.
Śledztwo
Czasami wymogi formalne w serii Czytam sobie są ograniczeniem dla twórców – i obnażają słabość niektórych założeń cyklu. Na drugim poziomie cyklu dzieci wciąż nie mogą jeszcze poznawać dwuznaków czy zmiękczeń, a to oznacza, że w ruch idą słowniki synonimów. Co z kolei przekłada się na mniej czytelny przekaz. Jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że seria przeznaczona jest dla dzieci, które uczą się czytać – więc rozpoznawanie i składanie liter jeszcze czasami może im sprawiać problemy – staje się jasne, że „23 podstawowe głoski oraz h” będą utrudnieniem w pracy. Najmłodsi bowiem nie tylko będą się musieli mierzyć ze skomplikowanymi słowami, nieużywanymi na co dzień, ale też – z dość nienaturalnym rytmem książki. I można bronić niektórych publikacji – że liczy się stawianie wysoko poprzeczki maluchom, albo że chodzi o to, żeby nie zgadywać dalszego ciągu a faktycznie go czytać – ale w ten sposób oddala się wizja czytania dla przyjemności. A przecież to powinno być jedno z ważnych przesłań przekazywanych kilkulatkom: po książki sięga się nie z przymusu i dla nauki, ale przede wszystkim dla rozrywki. Marcin Baran ma pomysł na kryminał dziecięcy – to prawdziwe wyzwanie, jeśli na jednej stronie może zmieścić maksymalnie trzy wersy dużym drukiem. Bohaterowie to sowa Zofia i jej pomocnik, padalec Wypluwka. Dostają oni do rozwiązania zagadki płynące bezpośrednio z natury – trzeba tu trochę się skoncentrować i co nieco wiedzieć, żeby poradzić sobie z zadaniem. Zagadki bazują na zjawiskach przyrodniczych i naprawdę nie potrzeba tu wielkiego śledztwa, żeby móc je wyjaśniać – Marcin Baran nie zajmuje się jedną, najważniejszą – a rejestruje kilka spraw, żeby zilustrować dokonania bohaterów i upewnić odbiorców w przekonaniu, że oto mają do czynienia z prawdziwymi detektywami. Zdarza się, że posługuje się wyobraźnią i abstrakcyjnymi pomysłami – jak w przypadku dramaturga Sowoklesa, któremu wyparowuje jeden z aktów dramatu – to raczej humor dla dorosłych, trzeba znać kontekst, żeby móc się ucieszyć z żartu, dzieciom niekoniecznie takie rozwiązanie przypadnie do gustu. Co do trudności w tekście… Obok siebie pojawiają się na przykład ekwipunek, suwmiarka i teleobiektyw, potem są wykwintne kilimy i penetrowanie teatru. Można docenić zabawę brzmieniami w lekko łysawej etoli lisa – ale czy to jest temat, który zaintryguje maluchy? Wysoki poziom trudności w połączeniu ze słowami, które nie są obecne w codziennych rozmowach to naprawdę duże wyzwanie dla najmłodszych – warto o tym pamiętać. Pytanie, co by się stało, gdyby zamiast rezygnacji z dwuznaków zrezygnowano z nieużywanych lub archaicznych sorfmułowań. Przygody sowy i padalca ilustruje Tomek Kozłowski, który tym razem najchętniej ukrywałby się w ciemnym otoczeniu. Faktem jest, że dzieci dzięki takim wyzwaniom nauczą się czytać szybciej i lepiej, ale istnieje też ryzyko, że nie zechcą wracać do książek.
czwartek, 28 sierpnia 2025
Jeb Blount, Anthony Iannarino: AI w rękach sprzedawcy. Jak zwiększyć efektywność sprzedaży i zdominować rynek
Onepress, Helion, Gliwice 2025.
Narzędzie
Sztuczna inteligencja wkracza do codzienności coraz odważniej – i są już zawody, w których nie można sobie wyobrazić odrzucania takiego narzędzia. Popularyzatorzy nie ustają w wysiłkach, żeby przekonać odbiorców do korzystania ze zdobyczy AI między innymi w handlu i marketingu. Książka „AI w rękach sprzedawcy. Jak zwiększyć efektywność sprzedaży i zdominować rynek” to publikacja, która wyjaśnia możliwości i zalety przekazywania robotom części żmudnych zajęć, ale też podpowiada, jak to osiągnąć. Jeb Blount i Anthony Iannarino kierują się do sprzedawców i menedżerów, żeby przekonać ich do sięgania po uczenie maszynowe w codziennej pracy. Jednocześnie podpowiadają, gdzie AI nie da się wykorzystywać w skali 1:1, żeby nie stracić klientów. Omawiają też konieczność unikania mielizn i pułapek – na przykład błędów, ogólnikowych tekstów czy niedostosowania promptów do oczekiwań. Praca z AI ma się wiązać z polepszeniem wyników i wypracowaniem większej ilości czasu na kontakty bezpośrednie – ale wymaga na początku zwolnienia i nauczenia się nowego narzędzia, zrozumienia jego zasad i przyswojenia pewnych prawd, bez których nie da się osiągnąć sukcesu.
Nastawienie na sukces to główny wabik w książce. Jeb Blount i Anthony Iannarino wiedzą, o czym marzą sprzedawcy – i od razu rozwiewają wątpliwości w kwestii zautomatyzowania relacji. Wiedzą, że nie da się zastąpić bezpośredniego kontaktu, klient musi spotkać się z handlowcem bezpośrednio. Ale cała praca związana z gromadzeniem danych i przygotowywaniem ofert, tworzeniem maili i researchem to coś, co spokojnie można oddać dzisiaj sztucznej inteligencji – i zyskać dzięki temu sporo czasu i energii. Ale autorzy uczulają też na problemy płynące z aktualnie dostępnych narzędzi – nie da się stuprocentowo ufać sztucznej inteligencji i pozostawiać jej bez nadzoru: AI funkcjonuje tu jak podwładny, który za wszelką cenę chce zadowolić szefa – i jeśli nie uda się jej znaleźć odpowiednich wiadomości, zwyczajnie je zmyśli. Autorzy zatem zajmują się kształtowaniem promptów i edukowaniem czytelników w tej kwestii – odpowiednio wydawane polecenia przyniosą oczekiwane rezultaty. Kolejnym krokiem jednak musi być jeszcze sprawdzenie przygotowanej oferty przed przedstawieniem jej klientom. „AI w rękach sprzedawcy” to poradnik dotyczący efektywnego wykorzystywania sztucznej inteligencji w marketingu i handlu – ale też książka wypełniona przestrogami przed niewłaściwym wykorzystywaniem nowych możliwości. Autorzy są pewni, że nie ma już odwrotu od ekspansji sztucznej inteligencji – i ci, którzy dzisiaj odmawiają jej używania (czy choćby uczenia się korzystania z niej), wkrótce zostaną w tyle i nie będą umieli radzić sobie w nowej przestrzeni. „AI w rękach sprzedawcy” to publikacja określająca wyzwania i przygotowująca czytelników do innych technik w pracy. Na razie odbiorcy mogą sami zdecydować, czy są w stanie poświęcić czas na wdrożenie wskazówek w życie – czy wolą samodzielnie szukać drogi działania z AI. Lepiej jednak będzie przetestować wskazówki ekspertów.
Narzędzie
Sztuczna inteligencja wkracza do codzienności coraz odważniej – i są już zawody, w których nie można sobie wyobrazić odrzucania takiego narzędzia. Popularyzatorzy nie ustają w wysiłkach, żeby przekonać odbiorców do korzystania ze zdobyczy AI między innymi w handlu i marketingu. Książka „AI w rękach sprzedawcy. Jak zwiększyć efektywność sprzedaży i zdominować rynek” to publikacja, która wyjaśnia możliwości i zalety przekazywania robotom części żmudnych zajęć, ale też podpowiada, jak to osiągnąć. Jeb Blount i Anthony Iannarino kierują się do sprzedawców i menedżerów, żeby przekonać ich do sięgania po uczenie maszynowe w codziennej pracy. Jednocześnie podpowiadają, gdzie AI nie da się wykorzystywać w skali 1:1, żeby nie stracić klientów. Omawiają też konieczność unikania mielizn i pułapek – na przykład błędów, ogólnikowych tekstów czy niedostosowania promptów do oczekiwań. Praca z AI ma się wiązać z polepszeniem wyników i wypracowaniem większej ilości czasu na kontakty bezpośrednie – ale wymaga na początku zwolnienia i nauczenia się nowego narzędzia, zrozumienia jego zasad i przyswojenia pewnych prawd, bez których nie da się osiągnąć sukcesu.
Nastawienie na sukces to główny wabik w książce. Jeb Blount i Anthony Iannarino wiedzą, o czym marzą sprzedawcy – i od razu rozwiewają wątpliwości w kwestii zautomatyzowania relacji. Wiedzą, że nie da się zastąpić bezpośredniego kontaktu, klient musi spotkać się z handlowcem bezpośrednio. Ale cała praca związana z gromadzeniem danych i przygotowywaniem ofert, tworzeniem maili i researchem to coś, co spokojnie można oddać dzisiaj sztucznej inteligencji – i zyskać dzięki temu sporo czasu i energii. Ale autorzy uczulają też na problemy płynące z aktualnie dostępnych narzędzi – nie da się stuprocentowo ufać sztucznej inteligencji i pozostawiać jej bez nadzoru: AI funkcjonuje tu jak podwładny, który za wszelką cenę chce zadowolić szefa – i jeśli nie uda się jej znaleźć odpowiednich wiadomości, zwyczajnie je zmyśli. Autorzy zatem zajmują się kształtowaniem promptów i edukowaniem czytelników w tej kwestii – odpowiednio wydawane polecenia przyniosą oczekiwane rezultaty. Kolejnym krokiem jednak musi być jeszcze sprawdzenie przygotowanej oferty przed przedstawieniem jej klientom. „AI w rękach sprzedawcy” to poradnik dotyczący efektywnego wykorzystywania sztucznej inteligencji w marketingu i handlu – ale też książka wypełniona przestrogami przed niewłaściwym wykorzystywaniem nowych możliwości. Autorzy są pewni, że nie ma już odwrotu od ekspansji sztucznej inteligencji – i ci, którzy dzisiaj odmawiają jej używania (czy choćby uczenia się korzystania z niej), wkrótce zostaną w tyle i nie będą umieli radzić sobie w nowej przestrzeni. „AI w rękach sprzedawcy” to publikacja określająca wyzwania i przygotowująca czytelników do innych technik w pracy. Na razie odbiorcy mogą sami zdecydować, czy są w stanie poświęcić czas na wdrożenie wskazówek w życie – czy wolą samodzielnie szukać drogi działania z AI. Lepiej jednak będzie przetestować wskazówki ekspertów.
środa, 27 sierpnia 2025
Anna Olej-Kobus: Dlaczego pawian nie lubi żółwia?
Kropka, Warszawa 2025.
Afrykańskie historie
Nie można sobie wyobrazić lepszego połączenia – dawniej dzieci poznawały historyjki o zwierzętach z wielkiej piątki (i nie tylko) z przekazów Rudyarda Kiplinga, teraz mogą wykorzystać bardzo przyjemną lekturę – krótkie opowiastki Anny Olej-Kobus ze znakomitymi ilustracjami Marianny Jagody. „Dlaczego pawian nie lubi żółwia” to zestaw niewielkich objętościowo historyjek o zwierzętach, które można zaobserwować w Afryce. Zwierzęta – mniej lub bardziej kojarzone przez najmłodszych – wikłają się w rozmaite relacje i przygody. Przez swoje działania albo zyskują konkretną cechę szczególną, albo – sympatie lub antypatie w świecie fauny. Liczą się tu i wizerunki, i charaktery (czy też niesnaski międzygatunkowe) – a wszystko za sprawą afrykańskich podań i przekazów. Bajek na dobranoc wysłuchują małe zebry – ale nie tylko im spodobają się kolejne fabuły. Za każdym razem autorka rozbudza ciekawość słuchaczy – odbiorców – za pomocą celnego pytania, w którym zawarta jest drobna charakterystyka wybranego gatunku. Czterdzieści historii rozpoczynających się od pytania „dlaczego” to świetna okazja do przyjrzenia się niezwykłym osobowościom świata zwierząt, ich marzeniom lub wyzwaniom. To niebanalne i twórcze wyjaśnienia ubarwienia, kształtu, widocznych wyróżników albo charakterystycznych postaw – w formie dynamicznych bajek. Czasami te opowieści zajmują tylko jedną rozkładówkę, czasami trochę więcej – pojawiają się tu dialogi i zaskoczenia, wszystko, co umożliwi zaangażowanie się w akcję. To legendy na temat zwierząt, zabawne i ciepłe wytłumaczenia wybranych zjawisk – można zarazić dzieci miłością do przyrody i rozbudzić w nich zainteresowanie naturą. Afryka to dobry punkt wyjścia – malowniczy i tajemniczy, mnóstwo tu gatunków, jakich próżno szukać gdzie indziej, więc nadaje się jako cel egzotycznej literackiej wyprawy. Opowieści są dobrze przygotowane pod kątem językowym, proste, ale nie infantylne, krótkie, więc nie znużą dzieci, sycące i atrakcyjne. Umożliwiają odbiorcom przyjrzenie się także nieznanym do tej pory gatunkom – odkrywanie ich i poszerzanie słownictwa. Liczy się tu fantazja i humor w przekazach. Takie historie łatwo zapadną dzieciom w pamięć i nadają się na wieczorną lekturę – działającą na wyobraźnię.
Ale i tak najbardziej przyciągają ilustracje. Marianna Jagoda dała się poznać jako artystka, która bardzo dobrze czuje się w motywach ludowych. Nie boi się nasyconych kolorów: ta książka jest wręcz agresywna w swojej jaskrawości – ale to nie zarzut, raczej podziw, bo wszystko harmonijnie ze sobą współgra. Mocne kolory i wzory uzupełniają wizerunki opisywanych zwierząt – to tworzy koloryt lokalny, zapewnia wyjątkowość i zaprasza do niezwykłego świata. Marianna Jagoda ilustruje te opowieści tak, że spodoba się to maluchom i ich rodzicom, tu można bardzo długo podziwiać kolejne strony – zdarza się, że opowieść się kończy, ale nie kończy się jeszcze relacja rysunkowa, która przytrzymuje odbiorców w konkretnym miejscu i pozwala potowarzyszyć postaciom. Oczywiście ma Marianna Jagoda potencjał do eksplozji kolorów i kształtów – ale też idealnie go wykorzystuje, w swoim stylu, a jednocześnie w stylu kojarzącym się nieodmiennie z Afryką. To książka wypełniona słońcem, duży tomik, w którym każda strona to przygoda.
Afrykańskie historie
Nie można sobie wyobrazić lepszego połączenia – dawniej dzieci poznawały historyjki o zwierzętach z wielkiej piątki (i nie tylko) z przekazów Rudyarda Kiplinga, teraz mogą wykorzystać bardzo przyjemną lekturę – krótkie opowiastki Anny Olej-Kobus ze znakomitymi ilustracjami Marianny Jagody. „Dlaczego pawian nie lubi żółwia” to zestaw niewielkich objętościowo historyjek o zwierzętach, które można zaobserwować w Afryce. Zwierzęta – mniej lub bardziej kojarzone przez najmłodszych – wikłają się w rozmaite relacje i przygody. Przez swoje działania albo zyskują konkretną cechę szczególną, albo – sympatie lub antypatie w świecie fauny. Liczą się tu i wizerunki, i charaktery (czy też niesnaski międzygatunkowe) – a wszystko za sprawą afrykańskich podań i przekazów. Bajek na dobranoc wysłuchują małe zebry – ale nie tylko im spodobają się kolejne fabuły. Za każdym razem autorka rozbudza ciekawość słuchaczy – odbiorców – za pomocą celnego pytania, w którym zawarta jest drobna charakterystyka wybranego gatunku. Czterdzieści historii rozpoczynających się od pytania „dlaczego” to świetna okazja do przyjrzenia się niezwykłym osobowościom świata zwierząt, ich marzeniom lub wyzwaniom. To niebanalne i twórcze wyjaśnienia ubarwienia, kształtu, widocznych wyróżników albo charakterystycznych postaw – w formie dynamicznych bajek. Czasami te opowieści zajmują tylko jedną rozkładówkę, czasami trochę więcej – pojawiają się tu dialogi i zaskoczenia, wszystko, co umożliwi zaangażowanie się w akcję. To legendy na temat zwierząt, zabawne i ciepłe wytłumaczenia wybranych zjawisk – można zarazić dzieci miłością do przyrody i rozbudzić w nich zainteresowanie naturą. Afryka to dobry punkt wyjścia – malowniczy i tajemniczy, mnóstwo tu gatunków, jakich próżno szukać gdzie indziej, więc nadaje się jako cel egzotycznej literackiej wyprawy. Opowieści są dobrze przygotowane pod kątem językowym, proste, ale nie infantylne, krótkie, więc nie znużą dzieci, sycące i atrakcyjne. Umożliwiają odbiorcom przyjrzenie się także nieznanym do tej pory gatunkom – odkrywanie ich i poszerzanie słownictwa. Liczy się tu fantazja i humor w przekazach. Takie historie łatwo zapadną dzieciom w pamięć i nadają się na wieczorną lekturę – działającą na wyobraźnię.
Ale i tak najbardziej przyciągają ilustracje. Marianna Jagoda dała się poznać jako artystka, która bardzo dobrze czuje się w motywach ludowych. Nie boi się nasyconych kolorów: ta książka jest wręcz agresywna w swojej jaskrawości – ale to nie zarzut, raczej podziw, bo wszystko harmonijnie ze sobą współgra. Mocne kolory i wzory uzupełniają wizerunki opisywanych zwierząt – to tworzy koloryt lokalny, zapewnia wyjątkowość i zaprasza do niezwykłego świata. Marianna Jagoda ilustruje te opowieści tak, że spodoba się to maluchom i ich rodzicom, tu można bardzo długo podziwiać kolejne strony – zdarza się, że opowieść się kończy, ale nie kończy się jeszcze relacja rysunkowa, która przytrzymuje odbiorców w konkretnym miejscu i pozwala potowarzyszyć postaciom. Oczywiście ma Marianna Jagoda potencjał do eksplozji kolorów i kształtów – ale też idealnie go wykorzystuje, w swoim stylu, a jednocześnie w stylu kojarzącym się nieodmiennie z Afryką. To książka wypełniona słońcem, duży tomik, w którym każda strona to przygoda.
wtorek, 26 sierpnia 2025
Agnieszka Łubkowska: Uczymy się wszystkimi zmysłami
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Zabawa
Dawno już odeszło do lamusa przekonanie, że proces zdobywania wiedzy musi być nudny i kojarzyć się wyłącznie z grzecznym siedzeniem w ławce. Agnieszka Łubkowska w kolejnym tomiku w serii Szkoła i ja nawiązuje do różnych metod wpływających na lepsze zapamiętywanie i przyswajanie nowych wiadomości – i przekonuje, że wcale nie trzeba pracować przy biurku, żeby się uczyć. To prawdziwa gratka dla dzisiejszych przebodźcowanych maluchów – i obietnica zabawy nawet mimo realizowania obowiązku szkolnego. „Uczymy się wszystkimi zmysłami” to zwrócenie uwagi – także rodziców i nauczycieli – na fakt, że różne dzieci potrzebują różnych metod działania. Chodzi tu o to, żeby nie przegapić potrzeb żadnego ucznia. Jedni uczą się przez czytanie, inni przez słuchanie, jeszcze inni – przez ruch. To, co idealnie sprawdza się u kinestetyka, niekoniecznie przyda się wzrokowcowi – ale przecież można łączyć różne podejścia, testować i bawić się, żeby nauka na pewno nie była nudna. Agnieszka Łubkowska wprowadza tu bohaterów, którzy samodzielnie eksperymentują z rodzajami uczenia się – wspierani odpowiednio przez nauczycielkę i mamę. Wiele tu możliwości i wiele podpowiedzi, które da się wcielić w życie. Bohaterowie przede wszystkim przekonują się, jak ciekawie urozmaicać zapamiętywanie. Pracują, wymyślając odpowiednie rysunki, dopasowując kolory, nagrywając podkasty lub śpiewając. Czasami sięgają po bodźce zapachowe, innym razem grają w kalambury – to wszystko starszym pokoleniom będzie zapewne kłócić się z wpajanym przez dekady podejściem do nauki – jednak najmłodsi w ten właśnie sposób najlepiej będą mogli poradzić sobie ze szkolnymi wyzwaniami. Agnieszka Łubkowska zbiera podpowiedzi, które mogłyby pomóc, ale stosuje też całe wyliczenia dla młodszych i starszych odbiorców: dzieci, jeśli czytają książkę samodzielnie, znajdą coś, co zechcą przetestować. Dorośli z kolei zostaną poprowadzeni przez meandry uczenia się – tak, żeby mogli jak najlepiej wspierać swoje pociechy i kontrolować ich pracę. Autorka wprowadza quizy, dzięki którym dzieci przekonają się, która metoda jest dla nich odpowiednia – po stwierdzeniu tego faktu każdy może wrócić do odpowiednich miejsc w książce i wyłuskać stamtąd porady dla siebie. Ważne jest to, że nauka jawi się jako bardzo atrakcyjna – to przedłużenie zabawy, a nie ciężka praca. Autorka podkreśla, że metod efektywnego uczenia się jest wiele – chce, żeby z jej wskazówek skorzystali także nauczyciele. I rzeczywiście warto zaczerpnąć inspiracje z tej pozycji – to droga do poszerzania kompetencji dzieci.
Najważniejsze z perspektywy dorosłych będą tu porady na temat tego, jak zdobywać wiedzę. Jednak wydawnictwo tworzy serię także z myślą o dzieciach. Paulina Radziejewska dba o stronę graficzną, stara się, żeby kolejne rozkładówki były kolorowe, zabawne i interesujące dla najmłodszych – na każdej stronie dzieje się wiele i można tu spędzić sporo czasu na oglądaniu przygód bohaterów. Dzieci w tej publikacji bawią się, kiedy mają się uczyć – a to zachęca do pójścia w ich ślady.
Zabawa
Dawno już odeszło do lamusa przekonanie, że proces zdobywania wiedzy musi być nudny i kojarzyć się wyłącznie z grzecznym siedzeniem w ławce. Agnieszka Łubkowska w kolejnym tomiku w serii Szkoła i ja nawiązuje do różnych metod wpływających na lepsze zapamiętywanie i przyswajanie nowych wiadomości – i przekonuje, że wcale nie trzeba pracować przy biurku, żeby się uczyć. To prawdziwa gratka dla dzisiejszych przebodźcowanych maluchów – i obietnica zabawy nawet mimo realizowania obowiązku szkolnego. „Uczymy się wszystkimi zmysłami” to zwrócenie uwagi – także rodziców i nauczycieli – na fakt, że różne dzieci potrzebują różnych metod działania. Chodzi tu o to, żeby nie przegapić potrzeb żadnego ucznia. Jedni uczą się przez czytanie, inni przez słuchanie, jeszcze inni – przez ruch. To, co idealnie sprawdza się u kinestetyka, niekoniecznie przyda się wzrokowcowi – ale przecież można łączyć różne podejścia, testować i bawić się, żeby nauka na pewno nie była nudna. Agnieszka Łubkowska wprowadza tu bohaterów, którzy samodzielnie eksperymentują z rodzajami uczenia się – wspierani odpowiednio przez nauczycielkę i mamę. Wiele tu możliwości i wiele podpowiedzi, które da się wcielić w życie. Bohaterowie przede wszystkim przekonują się, jak ciekawie urozmaicać zapamiętywanie. Pracują, wymyślając odpowiednie rysunki, dopasowując kolory, nagrywając podkasty lub śpiewając. Czasami sięgają po bodźce zapachowe, innym razem grają w kalambury – to wszystko starszym pokoleniom będzie zapewne kłócić się z wpajanym przez dekady podejściem do nauki – jednak najmłodsi w ten właśnie sposób najlepiej będą mogli poradzić sobie ze szkolnymi wyzwaniami. Agnieszka Łubkowska zbiera podpowiedzi, które mogłyby pomóc, ale stosuje też całe wyliczenia dla młodszych i starszych odbiorców: dzieci, jeśli czytają książkę samodzielnie, znajdą coś, co zechcą przetestować. Dorośli z kolei zostaną poprowadzeni przez meandry uczenia się – tak, żeby mogli jak najlepiej wspierać swoje pociechy i kontrolować ich pracę. Autorka wprowadza quizy, dzięki którym dzieci przekonają się, która metoda jest dla nich odpowiednia – po stwierdzeniu tego faktu każdy może wrócić do odpowiednich miejsc w książce i wyłuskać stamtąd porady dla siebie. Ważne jest to, że nauka jawi się jako bardzo atrakcyjna – to przedłużenie zabawy, a nie ciężka praca. Autorka podkreśla, że metod efektywnego uczenia się jest wiele – chce, żeby z jej wskazówek skorzystali także nauczyciele. I rzeczywiście warto zaczerpnąć inspiracje z tej pozycji – to droga do poszerzania kompetencji dzieci.
Najważniejsze z perspektywy dorosłych będą tu porady na temat tego, jak zdobywać wiedzę. Jednak wydawnictwo tworzy serię także z myślą o dzieciach. Paulina Radziejewska dba o stronę graficzną, stara się, żeby kolejne rozkładówki były kolorowe, zabawne i interesujące dla najmłodszych – na każdej stronie dzieje się wiele i można tu spędzić sporo czasu na oglądaniu przygód bohaterów. Dzieci w tej publikacji bawią się, kiedy mają się uczyć – a to zachęca do pójścia w ich ślady.
poniedziałek, 25 sierpnia 2025
Alek Rogoziński: Diabelski krąg
Purple Book, Ożarów Mazowiecki 2025.
Aukcja
Alek Rogoziński słynie z powieści szybkich i wypełnionych dygresjami o charakterze komicznym i nie inaczej jest w przypadku „Diabelskiego kręgu”. Intryga stanowi tu mniej istotny element opowieści niż charaktery postaci – a autor bardzo chętnie wdaje się w analizowanie wzajemnych zależności i powodów do śmiechu. Akcja rozgrywa się w Opatowie: to tutaj, w przybytku nazwanym Miodowy Młyn, odbywa się charytatywna aukcja. Fanty przynoszą miejscowi, ale też… siostra Małgorzata Chmielewska: i tu podobieństwo do istniejącej zakonnicy nie jest przypadkowe. Siostra Małgorzata zdobywa najcenniejszy przedmiot, który może na licytacji pójść za niebotyczną kwotę. Pod warunkiem, że do tego czasu nie zniknie. Ponieważ nieszczęścia chodzą parami, podczas chaosu związanego z organizacją wydarzenia, ktoś musi stracić życie. Traf chce, że na miejscu zbrodni z pistoletem w ręku zostaje przydybana miejscowa nauczycielka, ciesząca się sympatią wielu osób. Nie pasuje ona do profilu psychologicznego morderców, zresztą sama tłumaczy, że zadziałała impulsywnie: jednak staje się główną podejrzaną, a jej przyjaciele muszą wykazać się pomysłowością, żeby przyczynić się do schwytania prawdziwego sprawcy. Przy okazji wychodzi na jaw, że zbrodnicze skłonności może mieć wielu znamienitych mieszkańców – niemal wszyscy, którzy pełnią co ważniejsze funkcje w lokalnej społeczności.
W „Diabelskim kręgu” akcja toczy się szybko i nastawiona jest w pierwszej kolejności na rozbawianie czytelników – autor nie zamierza pogłębiać znaczenia wydarzeń, zależy mu przede wszystkim na tym, żeby rejestrować fakty i przedstawiać odbiorcom interpersonalne zależności. Zatrzymuje się czasem na wydarzeniach historycznych relacjonowanych przez bohaterów – zmienia tematy i punkty zaczepienia. Lejtmotywem tomu czyni przepraszanie siostry Małgorzaty – każdy, komu wyrwie się brzydsze słowo lub mniej przyzwoite skojarzenie, czuje się w obowiązku usprawiedliwić przed osobą duchowną, do której w dodatku czuje niekwestionowany szacunek. Tymczasem siostra Małgorzata jawi się tu jako detektyw-amator w starym stylu, z rozmaitymi słabościami i śmiesznostkami. Autor nie kryje sympatii do tej postaci, zresztą to podejście udziela się kolejnym bohaterom, którzy niecierpliwie czekają na siostrę Małgorzatę i dzielą się co lepszymi anegdotami z nią związanymi. Nie ma zbyt dużo czasu na szczegółowe omawianie biegu wydarzeń, Alek Rogoziński pędzi przez tę opowieść, chociaż i tak buduje znacznie gęstszą narrację niż dawniej. „Diabelski krąg” to książka dla tych, którzy nie chcą na zbyt długo zagłębiać się w świecie kryminalnych i komediowych wydarzeń, odbiorców, którym wystarczy jeden temat rozłożony na kilka wątków. To jednocześnie powieść przyjazna dla tych, którzy niekoniecznie cenią sobie mroczne i skandynawskie w duchu kryminały – a wolą się trochę pobawić historiami. Sprawnie poprowadzona relacja i klimat miasteczka z aspiracjami – delikatne nawiązania do pozaliterackiej rzeczywistości i garść zagadek. To coś w sam raz na letnią i lekką lekturę.
Aukcja
Alek Rogoziński słynie z powieści szybkich i wypełnionych dygresjami o charakterze komicznym i nie inaczej jest w przypadku „Diabelskiego kręgu”. Intryga stanowi tu mniej istotny element opowieści niż charaktery postaci – a autor bardzo chętnie wdaje się w analizowanie wzajemnych zależności i powodów do śmiechu. Akcja rozgrywa się w Opatowie: to tutaj, w przybytku nazwanym Miodowy Młyn, odbywa się charytatywna aukcja. Fanty przynoszą miejscowi, ale też… siostra Małgorzata Chmielewska: i tu podobieństwo do istniejącej zakonnicy nie jest przypadkowe. Siostra Małgorzata zdobywa najcenniejszy przedmiot, który może na licytacji pójść za niebotyczną kwotę. Pod warunkiem, że do tego czasu nie zniknie. Ponieważ nieszczęścia chodzą parami, podczas chaosu związanego z organizacją wydarzenia, ktoś musi stracić życie. Traf chce, że na miejscu zbrodni z pistoletem w ręku zostaje przydybana miejscowa nauczycielka, ciesząca się sympatią wielu osób. Nie pasuje ona do profilu psychologicznego morderców, zresztą sama tłumaczy, że zadziałała impulsywnie: jednak staje się główną podejrzaną, a jej przyjaciele muszą wykazać się pomysłowością, żeby przyczynić się do schwytania prawdziwego sprawcy. Przy okazji wychodzi na jaw, że zbrodnicze skłonności może mieć wielu znamienitych mieszkańców – niemal wszyscy, którzy pełnią co ważniejsze funkcje w lokalnej społeczności.
W „Diabelskim kręgu” akcja toczy się szybko i nastawiona jest w pierwszej kolejności na rozbawianie czytelników – autor nie zamierza pogłębiać znaczenia wydarzeń, zależy mu przede wszystkim na tym, żeby rejestrować fakty i przedstawiać odbiorcom interpersonalne zależności. Zatrzymuje się czasem na wydarzeniach historycznych relacjonowanych przez bohaterów – zmienia tematy i punkty zaczepienia. Lejtmotywem tomu czyni przepraszanie siostry Małgorzaty – każdy, komu wyrwie się brzydsze słowo lub mniej przyzwoite skojarzenie, czuje się w obowiązku usprawiedliwić przed osobą duchowną, do której w dodatku czuje niekwestionowany szacunek. Tymczasem siostra Małgorzata jawi się tu jako detektyw-amator w starym stylu, z rozmaitymi słabościami i śmiesznostkami. Autor nie kryje sympatii do tej postaci, zresztą to podejście udziela się kolejnym bohaterom, którzy niecierpliwie czekają na siostrę Małgorzatę i dzielą się co lepszymi anegdotami z nią związanymi. Nie ma zbyt dużo czasu na szczegółowe omawianie biegu wydarzeń, Alek Rogoziński pędzi przez tę opowieść, chociaż i tak buduje znacznie gęstszą narrację niż dawniej. „Diabelski krąg” to książka dla tych, którzy nie chcą na zbyt długo zagłębiać się w świecie kryminalnych i komediowych wydarzeń, odbiorców, którym wystarczy jeden temat rozłożony na kilka wątków. To jednocześnie powieść przyjazna dla tych, którzy niekoniecznie cenią sobie mroczne i skandynawskie w duchu kryminały – a wolą się trochę pobawić historiami. Sprawnie poprowadzona relacja i klimat miasteczka z aspiracjami – delikatne nawiązania do pozaliterackiej rzeczywistości i garść zagadek. To coś w sam raz na letnią i lekką lekturę.
niedziela, 24 sierpnia 2025
Justyna Bednarek: Wypadek na stacji metra
Harperkids, Warszawa 2025.
Emocje
Na pierwszym poziomie serii Czytam sobie opowiadania dla najmłodszych – poznających dopiero litery – składają się w założeniu z jak najprostszych słów (bez dwuznaków) – i z zaledwie maksymalnie dwustu wyrazów. Oznacza to, że na każdej stronie pojawią się jeden albo dwa wersy tekstu, a emocje trzeba będzie zaznaczać znakami interpunkcyjnymi. Ale myliłby się ten, kto by uważał, że w takich warunkach nie da się stworzyć historii wciągającej i pełnej akcji. Justyna Bednarek wyzwań się nie boi i proponuje najmłodszym odbiorcom „Wypadek na stacji metra”, krótką historię o tym, jak dzięki czujności pani weterynarz (i motorniczego metra, który jednak niewiele może zrobić) ktoś ocaleje. Prowadzenie metra to bardzo przyjemna sprawa, można się delektować kawą – ale łatwo też o tragedię: rozpędzonej maszyny nie da się od razu wyhamować, trzeba zatem przez cały czas obserwować otoczenie. Justyna Bednarek zabiera dzieci do miejsca, które nie wszyscy znają i przedstawia środek transportu dla niektórych jeszcze mocno egzotyczny. Emocje rozbudza za sprawą bohatera zamieszania – kundelka, który podchodzi do krawędzi peronu. Autorka funduje najmłodszym trochę grozy, będzie można zastanawiać się, czy sympatyczny zwierzak ocaleje. Taki zestaw silnych uczuć sprawi, że najmłodsi zechcą czytać tę książkę i ćwiczyć poznawanie liter. Żeby dorośli mogli kontrolować postępy dzieci, do książki dołączony został zestaw naklejek, a na skrzydełku pojawiają się pytania dotyczące znajomości treści. Jak zawsze w cyklu, odbiorcy mają na marginesach opowieści podawane wyrazy rozpisane na litery – nie są to najbardziej skomplikowane, raczej przypadkowo wybrane słowa – tak, żeby poćwiczyć od czasu do czasu.
Diana Karpowicz zajmuje się stroną graficzną – ma tu ważną rolę do odegrania, bo tomiki z pierwszego poziomu serii są picture bookami. Ilustratorka decyduje się na proste kształty i grę kolorami, żeby zaintrygować maluchy, ale też żeby nie odciągać ich uwagi nadmiernie od pracy. Wybiera rysunki nieprzesycone detalami, dając szansę także tym przebodźcowanym dzieciom, które muszą się bardziej napracować nad utrzymaniem koncentracji – ale unika infantylizmu w kresce. Jest to publikacja dobrze przygotowana. Nadaje się dla dzieci, które zaczęły uczyć się czytania – i które teraz powinny jak najwięcej ćwiczyć. Nie otrzymają one naiwnej czytanki, a pełnowartościową opowieść z dużym ładunkiem emocji. „Wypadek na stacji metra” to książeczka, przy której nie trzeba będzie zapraszać do czytania małych fanów sensacji – tu zdarzy się dużo, więc odbiorcy powinni być usatysfakcjonowani. Ta książka wręcz zachęca, żeby po nią sięgnąć – daje szansę podejrzenia niezwykłej sytuacji i sprawdzenia, kto może być prawdziwym bohaterem w dzisiejszych czasach. To opowiastka do przeżywania – a nie tylko do ćwiczenia rozpoznawania liter.
Emocje
Na pierwszym poziomie serii Czytam sobie opowiadania dla najmłodszych – poznających dopiero litery – składają się w założeniu z jak najprostszych słów (bez dwuznaków) – i z zaledwie maksymalnie dwustu wyrazów. Oznacza to, że na każdej stronie pojawią się jeden albo dwa wersy tekstu, a emocje trzeba będzie zaznaczać znakami interpunkcyjnymi. Ale myliłby się ten, kto by uważał, że w takich warunkach nie da się stworzyć historii wciągającej i pełnej akcji. Justyna Bednarek wyzwań się nie boi i proponuje najmłodszym odbiorcom „Wypadek na stacji metra”, krótką historię o tym, jak dzięki czujności pani weterynarz (i motorniczego metra, który jednak niewiele może zrobić) ktoś ocaleje. Prowadzenie metra to bardzo przyjemna sprawa, można się delektować kawą – ale łatwo też o tragedię: rozpędzonej maszyny nie da się od razu wyhamować, trzeba zatem przez cały czas obserwować otoczenie. Justyna Bednarek zabiera dzieci do miejsca, które nie wszyscy znają i przedstawia środek transportu dla niektórych jeszcze mocno egzotyczny. Emocje rozbudza za sprawą bohatera zamieszania – kundelka, który podchodzi do krawędzi peronu. Autorka funduje najmłodszym trochę grozy, będzie można zastanawiać się, czy sympatyczny zwierzak ocaleje. Taki zestaw silnych uczuć sprawi, że najmłodsi zechcą czytać tę książkę i ćwiczyć poznawanie liter. Żeby dorośli mogli kontrolować postępy dzieci, do książki dołączony został zestaw naklejek, a na skrzydełku pojawiają się pytania dotyczące znajomości treści. Jak zawsze w cyklu, odbiorcy mają na marginesach opowieści podawane wyrazy rozpisane na litery – nie są to najbardziej skomplikowane, raczej przypadkowo wybrane słowa – tak, żeby poćwiczyć od czasu do czasu.
Diana Karpowicz zajmuje się stroną graficzną – ma tu ważną rolę do odegrania, bo tomiki z pierwszego poziomu serii są picture bookami. Ilustratorka decyduje się na proste kształty i grę kolorami, żeby zaintrygować maluchy, ale też żeby nie odciągać ich uwagi nadmiernie od pracy. Wybiera rysunki nieprzesycone detalami, dając szansę także tym przebodźcowanym dzieciom, które muszą się bardziej napracować nad utrzymaniem koncentracji – ale unika infantylizmu w kresce. Jest to publikacja dobrze przygotowana. Nadaje się dla dzieci, które zaczęły uczyć się czytania – i które teraz powinny jak najwięcej ćwiczyć. Nie otrzymają one naiwnej czytanki, a pełnowartościową opowieść z dużym ładunkiem emocji. „Wypadek na stacji metra” to książeczka, przy której nie trzeba będzie zapraszać do czytania małych fanów sensacji – tu zdarzy się dużo, więc odbiorcy powinni być usatysfakcjonowani. Ta książka wręcz zachęca, żeby po nią sięgnąć – daje szansę podejrzenia niezwykłej sytuacji i sprawdzenia, kto może być prawdziwym bohaterem w dzisiejszych czasach. To opowiastka do przeżywania – a nie tylko do ćwiczenia rozpoznawania liter.
sobota, 23 sierpnia 2025
Sherri Duskey Rinker, Ag Ford: Kłopot śmieciowy na placu budowy
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Porządki w dzielnicy
Do tej pory plac budowy polegał na tworzeniu czegoś nowego – tym razem jednak maszyny łączą swoje siły, żeby doprowadzić do stanu używalności opuszczoną i zapomnianą dzielnicę. Wydawałoby się, że trzeba tu wszystko zburzyć i zacząć od nowa – jednak dzielne pojazdy wiedzą, że uda im się odrestaurowanie wyjątkowego miejsca i ocalenie jego charakteru. Tyle tylko, że maszyny znane do tej pory z całej serii Sherri Duskey Rinker i Ag Ford nie do końca się nadają do tego rodzaju wyzwań. Dlatego na kartach książki „Kłopot śmieciowy na placu budowy” pojawiają się kolejni bohaterowie – oczywiście współpracujący z poprzednimi – a akcja rozgrywa się szybko, żeby zdążyć przed zachodem słońca.
Bo wszystkie tomiki w tym cyklu mają charakter usypiankowy, doprowadzają do zmęczenia malucha i do przekonania go, że wieczorem idą spać nawet maszyny. Z takim wsparciem dorośli będą mieli mniejszy problem, żeby położyć dziecko spać. Zanim to zresztą nastąpi, odbiorców czeka mnóstwo brawurowych działań, często – edukacyjnych, bo w rymowance znajdzie się miejsce także na nowe nazwy i komentarze dotyczące budowy pojazdów. Joanna Wajs tym razem nie zawsze jest w stanie uniknąć rymów gramatycznych czy drobnych odstępstw od sylabotoniku – ale jest to powodowane ogromem informacji, które trzeba upchnąć w tekście o niewielkiej objętości. Książkę dobrze się czyta, zwłaszcza że cel wydaje się dość trudny do zrealizowania, a maszyny harmonijnie ze sobą działają dla jak najlepszego efektu: to z jednej strony wyzwala ciekawość, z drugiej – pewność, że praca doprowadzi do pożądanych rezultatów i pomoże uratować martwą dzielnicę.
„Kłopot śmieciowy na placu budowy” to opowieść inna niż historie do tej pory prezentowane najmłodszym – wyjście poza obręb placu budowy (i poza schemat stawiania czegoś nowego) to szansa na przedstawienie innych maszyn. To lektura dla fanów ciężkiego sprzętu budowlanego – i dla tych, którzy lubią wiedzieć jak najwięcej, więc chętnie przyjrzą się nowym wyzwaniom. Motyw rewitalizacji całej dzielnicy (dalej w nieprzekraczalnym terminie – do zachodu słońca) skusi dzieci, pozwoli im na cieszenie się lekturą i na dowiadywanie się czegoś nowego. To książeczka bogato ilustrowana – rytmiczny tekst łatwo wpada w ucho i umożliwia podziwianie przygód maszyn, ale kiedy coś wydaje się mniej zrozumiałe (albo po prostu nowe), można liczyć na stronę graficzną – to podpowiedź co do intencji oraz działań maszyn. Kolejne pojazdy wkraczają na scenę bez wahania – mają do zrealizowania wielki plan i muszą sporo się namęczyć, żeby udało im się odnowić dzielnicę skazaną na nieistnienie. Współpraca daje najlepsze efekty, co widać po minach bohaterów – prezentowanych komiksowo i sympatycznie. Ciepłe kolory pasują do klimatu opowieści i powoli przygotowują na czas snu. W dodatku najmłodsi docenią zapewne, że wiele tu szczegółów na prezentowanych maszynach – można oglądać kolejne pojazdy i rozgryzać zasady ich działania. A wszystko to w humorystycznej opowiastce – w sam raz do czytania tuż przed snem.
Porządki w dzielnicy
Do tej pory plac budowy polegał na tworzeniu czegoś nowego – tym razem jednak maszyny łączą swoje siły, żeby doprowadzić do stanu używalności opuszczoną i zapomnianą dzielnicę. Wydawałoby się, że trzeba tu wszystko zburzyć i zacząć od nowa – jednak dzielne pojazdy wiedzą, że uda im się odrestaurowanie wyjątkowego miejsca i ocalenie jego charakteru. Tyle tylko, że maszyny znane do tej pory z całej serii Sherri Duskey Rinker i Ag Ford nie do końca się nadają do tego rodzaju wyzwań. Dlatego na kartach książki „Kłopot śmieciowy na placu budowy” pojawiają się kolejni bohaterowie – oczywiście współpracujący z poprzednimi – a akcja rozgrywa się szybko, żeby zdążyć przed zachodem słońca.
Bo wszystkie tomiki w tym cyklu mają charakter usypiankowy, doprowadzają do zmęczenia malucha i do przekonania go, że wieczorem idą spać nawet maszyny. Z takim wsparciem dorośli będą mieli mniejszy problem, żeby położyć dziecko spać. Zanim to zresztą nastąpi, odbiorców czeka mnóstwo brawurowych działań, często – edukacyjnych, bo w rymowance znajdzie się miejsce także na nowe nazwy i komentarze dotyczące budowy pojazdów. Joanna Wajs tym razem nie zawsze jest w stanie uniknąć rymów gramatycznych czy drobnych odstępstw od sylabotoniku – ale jest to powodowane ogromem informacji, które trzeba upchnąć w tekście o niewielkiej objętości. Książkę dobrze się czyta, zwłaszcza że cel wydaje się dość trudny do zrealizowania, a maszyny harmonijnie ze sobą działają dla jak najlepszego efektu: to z jednej strony wyzwala ciekawość, z drugiej – pewność, że praca doprowadzi do pożądanych rezultatów i pomoże uratować martwą dzielnicę.
„Kłopot śmieciowy na placu budowy” to opowieść inna niż historie do tej pory prezentowane najmłodszym – wyjście poza obręb placu budowy (i poza schemat stawiania czegoś nowego) to szansa na przedstawienie innych maszyn. To lektura dla fanów ciężkiego sprzętu budowlanego – i dla tych, którzy lubią wiedzieć jak najwięcej, więc chętnie przyjrzą się nowym wyzwaniom. Motyw rewitalizacji całej dzielnicy (dalej w nieprzekraczalnym terminie – do zachodu słońca) skusi dzieci, pozwoli im na cieszenie się lekturą i na dowiadywanie się czegoś nowego. To książeczka bogato ilustrowana – rytmiczny tekst łatwo wpada w ucho i umożliwia podziwianie przygód maszyn, ale kiedy coś wydaje się mniej zrozumiałe (albo po prostu nowe), można liczyć na stronę graficzną – to podpowiedź co do intencji oraz działań maszyn. Kolejne pojazdy wkraczają na scenę bez wahania – mają do zrealizowania wielki plan i muszą sporo się namęczyć, żeby udało im się odnowić dzielnicę skazaną na nieistnienie. Współpraca daje najlepsze efekty, co widać po minach bohaterów – prezentowanych komiksowo i sympatycznie. Ciepłe kolory pasują do klimatu opowieści i powoli przygotowują na czas snu. W dodatku najmłodsi docenią zapewne, że wiele tu szczegółów na prezentowanych maszynach – można oglądać kolejne pojazdy i rozgryzać zasady ich działania. A wszystko to w humorystycznej opowiastce – w sam raz do czytania tuż przed snem.
piątek, 22 sierpnia 2025
Joanna Jagiełło: Karetka mojego taty
Harperkids, Warszawa 2025.
Czas
Praca ratowników medycznych nie należy do najłatwiejszych, a do tego wiąże się z wieloma wyrzeczeniami i problemami. Przekonuje się o tym Antek: jego tata wprawdzie jeździ karetką (nawet na sygnale), ale ciągle nie ma go w domu i nawet kiedy Antek bardzo chciałby zaprosić go na szkolne uroczystości – tata przeważnie ma dyżury, których nie może odwołać. To przeszkadza też mamie, która w końcu żąda wyprowadzki – Joanna Jagiełło nie oszczędza małych czytelników, ale dzięki temu może ich do tomiku w serii Czytam sobie przekonać. „Karetka mojego taty”, książka na trzecim poziomie serii, obfituje w emocjonujące wydarzenia. Antek raz może przyjrzeć się zajęciom taty z bliska – kiedy mama musi wyjechać, a tata ma dyżur – chłopiec trafia do bazy i obserwuje wszystko, co jest codziennością taty, przynajmniej od kulis. Nie może wyruszyć na ratunek potrzebującym, ale zadaje mnóstwo pytań i dowiaduje się z tego, co robić, żeby uratować komuś życie. Stara się jak najwięcej zapamiętać: między innymi numer telefonu, pod który trzeba dzwonić, żeby wezwać pomoc. A ponieważ udzielenie pomocy nie kończy się na wybraniu numeru, Antek wbija sobie w głowę wiedzę na temat układania kogoś na boku, sprawdzania oddechu czy… używania defibrylatora. Może być dumny z taty – co nie zmienia faktu, że nie może liczyć na jego obecność i wsparcie.
Ale samo opisywanie elementów pracy ratownika medycznego to za mało, żeby przyciągnąć dzieci, które ćwiczą sztukę czytania. Dlatego też Joanna Jagiełło koncentruje się na rozpadzie życia rodzinnego – pokazuje odbiorcom, że czasami nawet oczywiste wyrzeczenia prowadzą do konfliktów. Antek nie ma pretensji do mamy, że tata się wyprowadził: i tak nie ma go ciągle w domu. Sam zaczyna też to boleśnie odczuwać – zwłaszcza że zbliża się ważny mecz drużyny Jastrzębi, a wszyscy zawodnicy mogą liczyć na obecność ojców, a niektórzy – obojga rodziców. Antek daje z siebie wszystko, jednak nawet kiedy strzela decydującego gola, dopinguje go tylko mama. Jednak prawdziwy sprawdzian umiejętności chłopca – i relacji rodzinnych – nastąpi. Joanna Jagiełło dba o to, żeby dużo się tu działo: zaangażuje dzieci na różnych płaszczyznach, a trochę przy okazji nauczy je, jak reagować podczas nieprzewidzianych sytuacji. Podczas wypadków trzeba wiedzieć, co robić – i zachować zimną krew, nie ma tu znaczenia wiek, nawet młodzi ludzie mogą wydawać polecenia starszym, jeśli tylko nauczyli się, jak udzielać pomocy.
„Karetka mojego taty” to książka, która ma się przydać dzieciom ćwiczącym sztukę czytania – ale warto ją podsunąć wszystkim maluchom, bo mieszczą się tu praktyczne wskazówki i komentarze dotyczące działań w prawdziwym życiu. Przy okazji autorka może uświadomić też czytelnikom, że trzeba zawsze brać pod uwagę zajęcia czy możliwości drugiej osoby – nie zawsze da się dostosować do oczekiwań. Jest „Karetka mojego taty” również okazją do poznania paru nowych trudnych słówek – i to można też wziąć pod uwagę: podczas lektury pojawią się słowa oznaczone gwiazdką i wyjaśnione na końcu tomiku. To bardzo udana propozycja dla najmłodszych.
Czas
Praca ratowników medycznych nie należy do najłatwiejszych, a do tego wiąże się z wieloma wyrzeczeniami i problemami. Przekonuje się o tym Antek: jego tata wprawdzie jeździ karetką (nawet na sygnale), ale ciągle nie ma go w domu i nawet kiedy Antek bardzo chciałby zaprosić go na szkolne uroczystości – tata przeważnie ma dyżury, których nie może odwołać. To przeszkadza też mamie, która w końcu żąda wyprowadzki – Joanna Jagiełło nie oszczędza małych czytelników, ale dzięki temu może ich do tomiku w serii Czytam sobie przekonać. „Karetka mojego taty”, książka na trzecim poziomie serii, obfituje w emocjonujące wydarzenia. Antek raz może przyjrzeć się zajęciom taty z bliska – kiedy mama musi wyjechać, a tata ma dyżur – chłopiec trafia do bazy i obserwuje wszystko, co jest codziennością taty, przynajmniej od kulis. Nie może wyruszyć na ratunek potrzebującym, ale zadaje mnóstwo pytań i dowiaduje się z tego, co robić, żeby uratować komuś życie. Stara się jak najwięcej zapamiętać: między innymi numer telefonu, pod który trzeba dzwonić, żeby wezwać pomoc. A ponieważ udzielenie pomocy nie kończy się na wybraniu numeru, Antek wbija sobie w głowę wiedzę na temat układania kogoś na boku, sprawdzania oddechu czy… używania defibrylatora. Może być dumny z taty – co nie zmienia faktu, że nie może liczyć na jego obecność i wsparcie.
Ale samo opisywanie elementów pracy ratownika medycznego to za mało, żeby przyciągnąć dzieci, które ćwiczą sztukę czytania. Dlatego też Joanna Jagiełło koncentruje się na rozpadzie życia rodzinnego – pokazuje odbiorcom, że czasami nawet oczywiste wyrzeczenia prowadzą do konfliktów. Antek nie ma pretensji do mamy, że tata się wyprowadził: i tak nie ma go ciągle w domu. Sam zaczyna też to boleśnie odczuwać – zwłaszcza że zbliża się ważny mecz drużyny Jastrzębi, a wszyscy zawodnicy mogą liczyć na obecność ojców, a niektórzy – obojga rodziców. Antek daje z siebie wszystko, jednak nawet kiedy strzela decydującego gola, dopinguje go tylko mama. Jednak prawdziwy sprawdzian umiejętności chłopca – i relacji rodzinnych – nastąpi. Joanna Jagiełło dba o to, żeby dużo się tu działo: zaangażuje dzieci na różnych płaszczyznach, a trochę przy okazji nauczy je, jak reagować podczas nieprzewidzianych sytuacji. Podczas wypadków trzeba wiedzieć, co robić – i zachować zimną krew, nie ma tu znaczenia wiek, nawet młodzi ludzie mogą wydawać polecenia starszym, jeśli tylko nauczyli się, jak udzielać pomocy.
„Karetka mojego taty” to książka, która ma się przydać dzieciom ćwiczącym sztukę czytania – ale warto ją podsunąć wszystkim maluchom, bo mieszczą się tu praktyczne wskazówki i komentarze dotyczące działań w prawdziwym życiu. Przy okazji autorka może uświadomić też czytelnikom, że trzeba zawsze brać pod uwagę zajęcia czy możliwości drugiej osoby – nie zawsze da się dostosować do oczekiwań. Jest „Karetka mojego taty” również okazją do poznania paru nowych trudnych słówek – i to można też wziąć pod uwagę: podczas lektury pojawią się słowa oznaczone gwiazdką i wyjaśnione na końcu tomiku. To bardzo udana propozycja dla najmłodszych.
czwartek, 21 sierpnia 2025
Peter Hollins: Lepsza wersja mózgu. Sekret osiągania pełnego potencjału i realizacji najtrudniejszych celów
Sensus, Helion, Gliwice 2025.
Przyswajanie wiedzy
Peter Hollins nie będzie odbiorców zamęczał hermetycznym językiem albo budowaniem podręcznikowych rozdziałów. Stawia na popularyzowanie wiadomości i na lekki styl, który trafi do szerokiego grona odbiorców, a przy tym dostarczy kilku przydatnych informacji – do przełożenia na samorozwój. „Lepsza wersja mózgu” to książka niewielka, kierowana do odbiorców nastawionych na doskonalenie siebie. Wszyscy, którzy chcieliby lepiej wykorzystywać potencjał swojego mózgu, tu znajdą wskazówki i podpowiedzi dotyczące codziennych zachowań i treningów – tak, by łatwo było lekturę potraktować jak przewodnik w pracy nad sobą. Peter Hollins rezygnuje i z przepisywania książek dla fachowców – chociaż wiadomo, że mózg to temat trudny i nawet specjaliści mieliby problem, żeby zwięźle przedstawić wiedzę na jego temat – autor skupia się na wybranych aspektach, które bezpośrednio przekładają się na pracę nad nawykami czy umiejętnościami. Odrzuca jednak też rytm kioskowych poradników i skryptów: tutaj nie ma skondensowanych zestawów działań, planów do wdrożenia w życie – wnioski trzeba wyciągać samodzielnie i wybierać odpowiednie dla siebie podpowiedzi.
Peter Hollins chce, żeby odbiorcy zaufali mu w kwestii opowiadania o mózgu, dlatego też stara się przybliżać zdobycze nauki i przetrawiać je dla szerokiej publiczności. Jest mu to potrzebne dla uzasadnień: „Lepsza wersja mózgu” nie bazuje przecież na jakiejś ogólnej wiedzy posiadanej przez społeczeństwo: trzeba przygotować grunt pod odpowiednie uwagi. A ponieważ tom obiecuje sukces – „Sekret osiągania pełnego potencjału i realizacji najtrudniejszych celów” – głosi podtytuł – nie ma zbyt dużo czasu na teoretyzowanie. Hollins opowie w wielkim skrócie o mózgu i o neuroprzekaźnikach, podkreśli też znaczenie flory jelitowej w jakości zdobywania wiedzy, przywoła również czynniki, które sprzyjają uczeniu się – znajdzie się tu zatem wyliczenie powtarzanych do znudzenia składników dobrego uczenia się. Autor doradzi, jak pokonywać rozpraszacze uwagi i jak zmusić się do pracy wtedy, kiedy nie ma się ochoty na wysiłek umysłowy. Sprawdza, kiedy osiągnie się najlepsze efekty podczas wkuwania wiadomości: inaczej przygotowuje się do egzaminu w krótkim czasie, inaczej – kiedy ma się zamiar osiągnąć długofalowe efekty.
Jest w tej narracji rodzaj obietnicy dla czytelników: każdy, kto pojmie istotę funkcjonowania mózgu, będzie mógł odebrać swoją nagrodę: poprawić zdolność zapamiętywania i kojarzenia faktów, co przełoży się na dalsze osiągnięcia w każdej możliwej dziedzinie. Oczywiście od pracy odbiorców zależeć będą efekty – ale według Petera Hollinsa nie trzeba zbyt dużo, żeby móc cieszyć się sukcesami.
Nie jest to publikacja, która ma faktycznie poszerzać zasób wiadomości o pracy mózgu – Peter Hollins nastawia się na czytelników, którzy szukają drogi do rozwoju i tak też traktuje temat. „Lepsza wersja mózgu” przynosi zatem zestaw podsumowań: praktyczną porcję ciekawostek i wskazówek prowadzących do samodoskonalenia. Jest to publikacja, którą czyta się łatwo: informacje podane zostały przystępnie i tak, by zachęcić odbiorców do śledzenia wywodu. Peter Hollins na żadnym etapie komentowania pracy mózgu nie odstraszy czytelników – kto zechce mu zaufać, przypomni sobie, co najbardziej się liczy przy procesie zdobywania wiedzy.
Przyswajanie wiedzy
Peter Hollins nie będzie odbiorców zamęczał hermetycznym językiem albo budowaniem podręcznikowych rozdziałów. Stawia na popularyzowanie wiadomości i na lekki styl, który trafi do szerokiego grona odbiorców, a przy tym dostarczy kilku przydatnych informacji – do przełożenia na samorozwój. „Lepsza wersja mózgu” to książka niewielka, kierowana do odbiorców nastawionych na doskonalenie siebie. Wszyscy, którzy chcieliby lepiej wykorzystywać potencjał swojego mózgu, tu znajdą wskazówki i podpowiedzi dotyczące codziennych zachowań i treningów – tak, by łatwo było lekturę potraktować jak przewodnik w pracy nad sobą. Peter Hollins rezygnuje i z przepisywania książek dla fachowców – chociaż wiadomo, że mózg to temat trudny i nawet specjaliści mieliby problem, żeby zwięźle przedstawić wiedzę na jego temat – autor skupia się na wybranych aspektach, które bezpośrednio przekładają się na pracę nad nawykami czy umiejętnościami. Odrzuca jednak też rytm kioskowych poradników i skryptów: tutaj nie ma skondensowanych zestawów działań, planów do wdrożenia w życie – wnioski trzeba wyciągać samodzielnie i wybierać odpowiednie dla siebie podpowiedzi.
Peter Hollins chce, żeby odbiorcy zaufali mu w kwestii opowiadania o mózgu, dlatego też stara się przybliżać zdobycze nauki i przetrawiać je dla szerokiej publiczności. Jest mu to potrzebne dla uzasadnień: „Lepsza wersja mózgu” nie bazuje przecież na jakiejś ogólnej wiedzy posiadanej przez społeczeństwo: trzeba przygotować grunt pod odpowiednie uwagi. A ponieważ tom obiecuje sukces – „Sekret osiągania pełnego potencjału i realizacji najtrudniejszych celów” – głosi podtytuł – nie ma zbyt dużo czasu na teoretyzowanie. Hollins opowie w wielkim skrócie o mózgu i o neuroprzekaźnikach, podkreśli też znaczenie flory jelitowej w jakości zdobywania wiedzy, przywoła również czynniki, które sprzyjają uczeniu się – znajdzie się tu zatem wyliczenie powtarzanych do znudzenia składników dobrego uczenia się. Autor doradzi, jak pokonywać rozpraszacze uwagi i jak zmusić się do pracy wtedy, kiedy nie ma się ochoty na wysiłek umysłowy. Sprawdza, kiedy osiągnie się najlepsze efekty podczas wkuwania wiadomości: inaczej przygotowuje się do egzaminu w krótkim czasie, inaczej – kiedy ma się zamiar osiągnąć długofalowe efekty.
Jest w tej narracji rodzaj obietnicy dla czytelników: każdy, kto pojmie istotę funkcjonowania mózgu, będzie mógł odebrać swoją nagrodę: poprawić zdolność zapamiętywania i kojarzenia faktów, co przełoży się na dalsze osiągnięcia w każdej możliwej dziedzinie. Oczywiście od pracy odbiorców zależeć będą efekty – ale według Petera Hollinsa nie trzeba zbyt dużo, żeby móc cieszyć się sukcesami.
Nie jest to publikacja, która ma faktycznie poszerzać zasób wiadomości o pracy mózgu – Peter Hollins nastawia się na czytelników, którzy szukają drogi do rozwoju i tak też traktuje temat. „Lepsza wersja mózgu” przynosi zatem zestaw podsumowań: praktyczną porcję ciekawostek i wskazówek prowadzących do samodoskonalenia. Jest to publikacja, którą czyta się łatwo: informacje podane zostały przystępnie i tak, by zachęcić odbiorców do śledzenia wywodu. Peter Hollins na żadnym etapie komentowania pracy mózgu nie odstraszy czytelników – kto zechce mu zaufać, przypomni sobie, co najbardziej się liczy przy procesie zdobywania wiedzy.
środa, 20 sierpnia 2025
Colleen AF Venable, Stephanie Yue: Kati, kocia opiekunka. Błyskotliwy plan
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Ratunek kotów
U Magdy koty specjalizują się we wszystkim, radzą sobie nawet z zadaniami, które przerastają przeciętnego człowieka – ale nic dziwnego, to superbohaterowie ukrywający swoje talenty. Kati nie ma wątpliwości, do czego koty Magdy są zdolne, poznała je już zresztą dobrze i pracuje z nimi, kiedy trzeba wprowadzić w życie kolejny genialny plan ratunku dla miasta. Tym razem Wąskie Wieże próbują przejąć każdy wolny skrawek miejsca, żeby zabudować go wątpliwej jakości tworami. Tymczasem Magda – do niedawna znana jako Myszycielka, a później jako Serowa Sprawiedliwość, ma trochę dosyć swoich alternatywnych tożsamości. Wolałaby zostawić walkę ze złoczyńcami innym, a nawet – trochę zniknąć ze świadomości mieszkańców. Nie ma zamiaru nawet czytać worków z listami od wielbicieli. Jednak nie ma czasu na rozterki, trzeba działać. Jeden wątek w serii Kati, kocia opiekunka, to właśnie superbohaterstwo, obowiązkowy składnik części komiksów i wyzwanie rzucane światom Marvela. Drugi temat dotyczy relacji Kati w grupie rówieśniczek. Laskółki, czyli dziewczyny jeżdżące na deskorolkach, przekonują się, że nie we wszystkim sobie radzą: jedna wolałaby jeździć na rolkach, inna nie potrafi obsługiwać kamery tak, żeby stworzyć ekscytujące filmiki na profile społecznościowe (a przecież to przydałoby się do budowania marki). Do tego rodzice Bethany właśnie się rozchodzą i nastolatka próbuje poradzić sobie z własnymi emocjami. Każda zmiana to obawa, że przyjaciółki odsuną się od siebie i że Laskółki stracą to, co z wysiłkiem sobie zbudowały. Kati musi się przekonać, że można się różnić i wspierać jednocześnie – i że nawet jeśli nie na wszystko znajdzie się sposób, zawsze warto być wsparciem dla bliskich. Sama wprawdzie nie potrafi zaakceptować faktu, że Benito, zwany Sowusią, najwyraźniej czuje coś do jej mamy, ale postanawia dać mu szansę – zwłaszcza że Benito usilnie ćwiczy wchodzenie w relacje interpersonalne i trenuje to, co wielu ludzi potrafi robić odruchowo.
Do tego wszystkiego dochodzą koty – każdy ma inny charakter i każdy zyskuje tylko pojedynczy kadr na przedstawienie się – ale i tak będą zachwycały odbiorców. Powieść komiksowa w sprawdzonym cyklu to lektura rozrywkowa. Pozwala odetchnąć i nabrać dystansu do codziennych problemów – zająć się wyimaginowanymi kłopotami dla superbohaterów. Colleen AF Venable i Stephanie Yue tworzą wielowątkową historię wypełnioną wielkimi czynami i sporą dawką humoru, a także bezwzględnej miłości do kotów. Seria dla nastolatek rozwija się atrakcyjnie zwłaszcza dzięki przemycaniu w niej spraw z prawdziwego życia – łatwo tu zostać superbohaterem, niemal każdy ma w rodzinie kogoś, kto po nocach ratuje świat – ale jednak prawdziwą siłą jest stawianie czoła realnym zmartwieniom, które mogą też przydarzyć się samym odbiorczyniom. Jest to książka ważna – istotne tematy skrywa pod płaszczykiem zabawy i podsuwa czytelnikom sensowne rozwiązania rozmaitych życiowych sytuacji.
Ratunek kotów
U Magdy koty specjalizują się we wszystkim, radzą sobie nawet z zadaniami, które przerastają przeciętnego człowieka – ale nic dziwnego, to superbohaterowie ukrywający swoje talenty. Kati nie ma wątpliwości, do czego koty Magdy są zdolne, poznała je już zresztą dobrze i pracuje z nimi, kiedy trzeba wprowadzić w życie kolejny genialny plan ratunku dla miasta. Tym razem Wąskie Wieże próbują przejąć każdy wolny skrawek miejsca, żeby zabudować go wątpliwej jakości tworami. Tymczasem Magda – do niedawna znana jako Myszycielka, a później jako Serowa Sprawiedliwość, ma trochę dosyć swoich alternatywnych tożsamości. Wolałaby zostawić walkę ze złoczyńcami innym, a nawet – trochę zniknąć ze świadomości mieszkańców. Nie ma zamiaru nawet czytać worków z listami od wielbicieli. Jednak nie ma czasu na rozterki, trzeba działać. Jeden wątek w serii Kati, kocia opiekunka, to właśnie superbohaterstwo, obowiązkowy składnik części komiksów i wyzwanie rzucane światom Marvela. Drugi temat dotyczy relacji Kati w grupie rówieśniczek. Laskółki, czyli dziewczyny jeżdżące na deskorolkach, przekonują się, że nie we wszystkim sobie radzą: jedna wolałaby jeździć na rolkach, inna nie potrafi obsługiwać kamery tak, żeby stworzyć ekscytujące filmiki na profile społecznościowe (a przecież to przydałoby się do budowania marki). Do tego rodzice Bethany właśnie się rozchodzą i nastolatka próbuje poradzić sobie z własnymi emocjami. Każda zmiana to obawa, że przyjaciółki odsuną się od siebie i że Laskółki stracą to, co z wysiłkiem sobie zbudowały. Kati musi się przekonać, że można się różnić i wspierać jednocześnie – i że nawet jeśli nie na wszystko znajdzie się sposób, zawsze warto być wsparciem dla bliskich. Sama wprawdzie nie potrafi zaakceptować faktu, że Benito, zwany Sowusią, najwyraźniej czuje coś do jej mamy, ale postanawia dać mu szansę – zwłaszcza że Benito usilnie ćwiczy wchodzenie w relacje interpersonalne i trenuje to, co wielu ludzi potrafi robić odruchowo.
Do tego wszystkiego dochodzą koty – każdy ma inny charakter i każdy zyskuje tylko pojedynczy kadr na przedstawienie się – ale i tak będą zachwycały odbiorców. Powieść komiksowa w sprawdzonym cyklu to lektura rozrywkowa. Pozwala odetchnąć i nabrać dystansu do codziennych problemów – zająć się wyimaginowanymi kłopotami dla superbohaterów. Colleen AF Venable i Stephanie Yue tworzą wielowątkową historię wypełnioną wielkimi czynami i sporą dawką humoru, a także bezwzględnej miłości do kotów. Seria dla nastolatek rozwija się atrakcyjnie zwłaszcza dzięki przemycaniu w niej spraw z prawdziwego życia – łatwo tu zostać superbohaterem, niemal każdy ma w rodzinie kogoś, kto po nocach ratuje świat – ale jednak prawdziwą siłą jest stawianie czoła realnym zmartwieniom, które mogą też przydarzyć się samym odbiorczyniom. Jest to książka ważna – istotne tematy skrywa pod płaszczykiem zabawy i podsuwa czytelnikom sensowne rozwiązania rozmaitych życiowych sytuacji.
wtorek, 19 sierpnia 2025
Iwona Banach: Trup z recyklingu
Skarpa Warszawska, Warszawa 2025.
Osiedle
Iwona Banach nie potrzebuje wiele, żeby stworzyć komedię kryminalną. W „Trupie z recyklingu” sięga do charakterów, które znają absolutnie wszyscy: czepialskich starych bab, które terroryzują osiedla swoimi wymaganiami i komentarzami. Sylwetki zwłaszcza dwóch – Walerii i Stefanii – doprowadza wręcz do absurdów, chociaż czytelnicy będą przekonani, że to nie satyra a portret. Emerytki, które dostały zawiadomienie o karnych opłatach za niesegregowane śmieci dopatrują się w tym spisku. Nie zamierzają dopłacać do nieuświadomionych ekologicznie sąsiadów, są wręcz przekonane, że ktoś złośliwie będzie mieszał śmieci w osiedlowym śmietniku, żeby tylko wyłudzić pieniądze. I tak zaczyna się potrzeba przeprowadzenia śledztwa, które bardzo szybko schodzi na dalszy plan – bo jeden z lokalnych meneli, Szopen (właściciel szopy), przynosi ze śmietnika zakrwawioną damską nogę. Teraz dopiero trzeba będzie przyjrzeć się uważnie sytuacji i zawartości kontenerów.
„Trup z recyklingu” to komedia kryminalna, w której śledztwo jest mniej ważne niż charakterystyki barwnych postaci. Bez przerwy ktoś przeszkadza w tropieniu niedookreślonej zbrodni, trupy się mnożą, a największą rolę w akcji odgrywają przedstawiciele marginesu. Zwykłych obywateli tu jak na lekarstwo, autorka bawi się społeczeństwem w Boligłowie – przedstawia między innymi piękną i kompletnie bezmyślną policjantkę, która ma zaprowadzić porządek na osiedlu i przynajmniej trochę próbować opanować chaos, tymczasem sama go jeszcze potęguje. A Stefania i Waleria nie ustają w komplikowaniu rzeczywistości. Nie wystarcza im bierna obserwacja i komentowanie poczynań innych lokatorów – one chcą włączyć się do działania, nie przeszkadza im nawet, kiedy tracą sojuszniczkę w nierównej walce. Iwona Banach przygląda się to ofiarom śledczych zapędów dwóch emerytek, to – przedstawicielom władzy. Problem segregowania śmieci spada na daleki plan – teraz istotne jest, jakie konsekwencje wywołuje wiara w spisek i w złe intencje innych. Samozwańcze strażniczki porządku na osiedlu potrafią nieźle namieszać. Ich mężowie w tym wszystkim zasługują na współczucie.
Blokowiska mają swoje tajemnice, chociaż pozornie wszyscy wszystko wiedzą o sąsiadach. „Trup z recyklingu” to humorystyczna i lekka powieść dla tych, którzy potrzebują szybkiej rozrywki i grania na stereotypach. Iwona Banach celnie wychwytuje – i umiejętnie rozdmuchuje – wady zwykłych z pozoru ludzi, prowadząc do serii kataklizmów, których celem jest wywołanie śmiechu. Ta powieść przyniesie sporo radości – ale obok niej znajdzie się też miejsce na refleksję na temat granic, jakie stawia się drugiemu człowiekowi. Iwona Banach stawia na dowcipy językowe, ale równie mocno rozbudowuje komizm sytuacyjny, wiele tu wydarzeń, które same w sobie rozśmieszą czytelników i rozbudzą ich ciekawość. Podglądanie sąsiadów to rozrywka naganna, ale tu inaczej się nie da: zresztą niektórzy zrobili sobie z voyeuryzmu życiową ambicję. To książka dla wszystkich, którzy lubią przesadę jako źródło żartu, a do tego potrzebują odskoczni od codzienności.
Osiedle
Iwona Banach nie potrzebuje wiele, żeby stworzyć komedię kryminalną. W „Trupie z recyklingu” sięga do charakterów, które znają absolutnie wszyscy: czepialskich starych bab, które terroryzują osiedla swoimi wymaganiami i komentarzami. Sylwetki zwłaszcza dwóch – Walerii i Stefanii – doprowadza wręcz do absurdów, chociaż czytelnicy będą przekonani, że to nie satyra a portret. Emerytki, które dostały zawiadomienie o karnych opłatach za niesegregowane śmieci dopatrują się w tym spisku. Nie zamierzają dopłacać do nieuświadomionych ekologicznie sąsiadów, są wręcz przekonane, że ktoś złośliwie będzie mieszał śmieci w osiedlowym śmietniku, żeby tylko wyłudzić pieniądze. I tak zaczyna się potrzeba przeprowadzenia śledztwa, które bardzo szybko schodzi na dalszy plan – bo jeden z lokalnych meneli, Szopen (właściciel szopy), przynosi ze śmietnika zakrwawioną damską nogę. Teraz dopiero trzeba będzie przyjrzeć się uważnie sytuacji i zawartości kontenerów.
„Trup z recyklingu” to komedia kryminalna, w której śledztwo jest mniej ważne niż charakterystyki barwnych postaci. Bez przerwy ktoś przeszkadza w tropieniu niedookreślonej zbrodni, trupy się mnożą, a największą rolę w akcji odgrywają przedstawiciele marginesu. Zwykłych obywateli tu jak na lekarstwo, autorka bawi się społeczeństwem w Boligłowie – przedstawia między innymi piękną i kompletnie bezmyślną policjantkę, która ma zaprowadzić porządek na osiedlu i przynajmniej trochę próbować opanować chaos, tymczasem sama go jeszcze potęguje. A Stefania i Waleria nie ustają w komplikowaniu rzeczywistości. Nie wystarcza im bierna obserwacja i komentowanie poczynań innych lokatorów – one chcą włączyć się do działania, nie przeszkadza im nawet, kiedy tracą sojuszniczkę w nierównej walce. Iwona Banach przygląda się to ofiarom śledczych zapędów dwóch emerytek, to – przedstawicielom władzy. Problem segregowania śmieci spada na daleki plan – teraz istotne jest, jakie konsekwencje wywołuje wiara w spisek i w złe intencje innych. Samozwańcze strażniczki porządku na osiedlu potrafią nieźle namieszać. Ich mężowie w tym wszystkim zasługują na współczucie.
Blokowiska mają swoje tajemnice, chociaż pozornie wszyscy wszystko wiedzą o sąsiadach. „Trup z recyklingu” to humorystyczna i lekka powieść dla tych, którzy potrzebują szybkiej rozrywki i grania na stereotypach. Iwona Banach celnie wychwytuje – i umiejętnie rozdmuchuje – wady zwykłych z pozoru ludzi, prowadząc do serii kataklizmów, których celem jest wywołanie śmiechu. Ta powieść przyniesie sporo radości – ale obok niej znajdzie się też miejsce na refleksję na temat granic, jakie stawia się drugiemu człowiekowi. Iwona Banach stawia na dowcipy językowe, ale równie mocno rozbudowuje komizm sytuacyjny, wiele tu wydarzeń, które same w sobie rozśmieszą czytelników i rozbudzą ich ciekawość. Podglądanie sąsiadów to rozrywka naganna, ale tu inaczej się nie da: zresztą niektórzy zrobili sobie z voyeuryzmu życiową ambicję. To książka dla wszystkich, którzy lubią przesadę jako źródło żartu, a do tego potrzebują odskoczni od codzienności.
Subskrybuj:
Posty (Atom)