* * * * * * O tu-czytam
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.

Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.

Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.

Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com

czwartek, 6 listopada 2025

Elżbieta Sieradzińska: Serce w ogniu. Burzliwe życie Josephine Baker

Marginesy, Warszawa 2025.

Uśmiech

Elżbieta Sieradzińska proponuje czytelnikom kolejną monumentalną biografię połączoną z badaniem tropów i sprawdzaniem wiadomości zostawionych przez samą bohaterkę jej tomu. A że Josephine Baker była mistrzynią kreacji, pracy jest mnóstwo – nic dziwnego, że „Serce w ogniu. Burzliwe życie Josephine Baker” to książka potężna, a zarazem bardzo ciekawa. Autorka darzy swoją bohaterkę sympatią i dobrze czuje się w jej świecie, nawet jeśli na początku tomu musi razem z wydawcą umieścić ostrzeżenie przed określeniami, które dzisiaj uważane są za obraźliwe i niepoprawne politycznie. Josephine Baker w tej wersji opowieści jest całkowicie bezpieczna – otoczona serdecznością i podziwem, niezależnie od tego, co stanie się w jej życiu.

Najpierw – ogromna bieda. Dziewczyna, która ma talent do tańczenia i przekonanie, że musi sama zapracować na siebie, żeby przetrwać. Dziewczyna, która w wieku trzynastu lat wychodzi za mąż po raz pierwszy. Dziewczyna, która ma marzenia i nie boi się ich spełniać – a może po prostu nie ma innego wyjścia, bo jej być albo nie być zależy od tego, czy znajdzie sobie miejsce w niegościnnym – a zwłaszcza dla osób o ciemnym kolorze skóry nieprzyjaznym świecie. Josephine Baker szybko uczy się prawdy o tym, że taniec wyzwala. Ma przy okazji wyczucie komizmu – wie, jak zwrócić na siebie uwagę widzów, zwłaszcza kiedy dostaje szansę na wyjście na scenę jako ostatnia z tancerek. Stroi miny, celowo błaznuje, żeby tylko wyróżnić się z grupy – i ta strategia przynosi efekty. Obojętnie, co się dzieje wokół, Josephine Baker dzieli się z odbiorcami szerokim olśniewającym uśmiechem – nie daje po sobie poznać, że coś jest nie tak, śmieje się, żeby nie płakać. I już wkrótce zaczyna podbijać świat.

To książka najpierw o tańcu, później o rewolucji w tej dziedzinie sztuki: Baker musi podjąć wysiłek autokreacji, co czasami wiąże się ze skandalami lub wyrzeczeniami. Ciężka praca to jedno – drugie to konieczność występowania nago lub prawie nago. I to w swojej karierze tancerka ma. Elżbieta Sieradzińska podąża tanecznym krokiem za Baker przez jej kolejne związki (nie odnotowuje jednak długiej listy kochanków, przypomina jedynie, że seks był przez tę bohaterkę traktowany jako rozrywka czy przyjemność i często pozbawiony głębszych uczuć). Przechodzi przez liczne ekstrawagancje (między innymi opiekę nad gepardem). Dociera do pierwszych rozczarowań i sytuacji, w których Baker przekonuje się, że talent to nie wszystko, kiedy trzeba zmierzyć się z uprzedzeniami społecznymi i rasizmem. Przedstawia komplikacje związane z drugą wojną światową, a później – sposoby na realizację uczuć macierzyńskich. Wreszcie historia zatacza koło, Josephine Baker musi pracować, żeby zarobić na swoje marzenia i utrzymać stale powiększającą się gromadkę dzieci oraz ciągle przygarnianych zwierząt. I w tym wszystkim przez cały czas jest wyczulona na najdrobniejsze przesłanki dotyczące osobistych wyborów bohaterki tomu. Josephine Baker oglądana jest z czułością i z delikatnością jednocześnie – a przecież Sieradzińska buduje gigantyczną opowieść o kobiecie, która potrafiła wypracować sobie szansę na sukces w niegościnnym świecie. I tę opowieść czyta się znakomicie.

środa, 5 listopada 2025

Ale sztuka! Kolorowanie po numerach

Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.

Rozrywka

Wiele już było różnego rodzaju publikacji kreatywnych, od kolorowanek dla dorosłych przez mandale aż po dzienniki kreatywne zwykle powiązane z charakterystycznymi seriami i bohaterami znanymi spoza literatury rozrywkowej. Ale to rozwiązanie pojawia się jako nowość w wersji książkowej, chociaż funkcjonowało już na rynku w nieco innej formie. „Ale sztuka! Kolorowanie po numerach” to wyzwanie dla tych wszystkich, którzy nie mają talentów plastycznych, a bardzo chcieliby tworzyć coś, co zrobi wrażenie na znajomych.

30 ilustracji – a przynajmniej odbiorcy muszą uwierzyć, że to ilustracje, chyba że zajrzą od razu do klucza w tomie i przekonają się, jakie rzeczy dadzą radę stworzyć – to trochę nawiązanie do dziecięcych łamigłówek i drobnych kolorowanek z kluczem. Tu każda strona to ramka pokryta bardzo jasną siatką złożoną z drobnych rombów – plus „legenda” – zestaw kolorów do użycia na konkretnej stronie. Każdy romb (poza białymi) ma swój numer, każda cyfra odpowiada konkretnej barwie wskazanej na marginesie. Wystarczy zatem wypełnić romby plamami koloru – albo odcieniami (i tu przydatna może być wskazówka na początku książki, dotycząca uzyskiwania jaśniejszych lub ciemniejszych płaszczyzn, w zależności od używanych narzędzi i od potrzeb), żeby potem cieszyć się gotową pracą. Między strony trzeba będzie włożyć podkładkę – kartkę lub tekturę, która zapobiegnie zabrudzeniu następnego potencjalnego obrazka (samo zabrudzenie nie byłoby problemem, ale może zatrzeć ślady wskazówek, a wtedy już trudniej będzie się zorientować, jakiego koloru użyć). Od odbiorców będzie zależało, czy zdecydują się na wybór obrazka ze względu na posiadane akurat kredki czy flamastry w odpowiednich kolorach, czy postawią na zaskoczenie, czy będą zapełniać strony w takiej kolejności, jak zostały ułożone (nie ma tu znaczenia kolejność, stopień trudności nie od niej zależy). Mogą też sięgnąć po podpowiedź i sprawdzić na ostatniej kartce, co mogą uzyskać. A do wyboru są fragmenty wielkich dzieł, między innymi „Dama z gronostajem”, „Niebieski koń”, „Słoneczniki” van Gogha (oraz jego charakterystyczny „Autoportret”), „Dziewczyna z perłą”, „Mona Lisa” czy „Lilie wodne” Moneta. Są też abstrakcje i wzory, które może nie zaowocują realistycznym obrazkiem, ale przyniosą wyciszenie i radość kolorowania – wzory w stylu Mondriana, Kandinsky’ego czy Eschera, do tego nawiązania do stylów i epok – wzory barokowe, op-art, art deco, art nouveau, marokańskie płytki lub motyw paisley. To wszystko pozwala rozwijać zainteresowanie sztuką, próbować swoich sił w akcie twórczym i wyciszać nerwy za sprawą skupienia nad pracą. „Ale sztuka” to książka przeznaczona dla wszystkich tych, którzy potrzebują oderwania się od zwykłych spraw i poświęcenia na prostych czynnościach niewymagających wielkiego zaangażowania emocjonalnego. To odskocznia i ratunek w codziennym zabieganiu, próba swoistej medytacji. Ciekawa propozycja, która z racji zastosowanego wyboru dzieł przenosi publikację z naiwnej kolorowanki w stronę lekcji o sztuce.

wtorek, 4 listopada 2025

Beata Biały: Męskie gadanie 2

Rebis, Poznań 2025.

Uczucia

Dwie publikacje już funkcjonują na rynku, Beata Biały dokłada do nich kolejną – drugą część „Męskiego gadania”, czyli kilkanaście rozmów ze znanymi postaciami ze świata filmu, teatru, sportu, medycyny, dziennikarstwa, muzyki itd. To rozmowy niekoniecznie biograficzne – nie dążą do odkrywania mało znanych szczegółów z życia bohaterów – chociaż czasami do tego mimochodem prowadzą. Sednem jest tutaj dotarcie do najskrytszych uczuć, emocji i przemyśleń, do których nie ma czasu się przyznawać w zwykłych gazetowych czy internetowych wywiadach. Beata Biały stawia na rozmowy, które porządkuje sobie według sobie tylko znanego klucza.

Każdemu z rozmówców odgórnie przypisuje jakąś emocję lub temat wiodący – z jednym będzie dyskutować o strachu przed przemijaniem, z innym o spełnieniu, z kolejnym bohaterem o poczuciu bezpieczeństwa, ponadto pojawią się tutaj gniew, pokora, zachwyt, sens życia, czułość, odpowiedzialność czy bunt. Nie wszystkim te narzucone kategorie pasują – niektórzy próbują wymykać się schematom, inni będą się im bez słowa sprzeciwu podporządkowywać, bo dostrzegą we własnych doświadczeniach coś, co należałoby przeanalizować i wydobyć na światło dzienne, żeby przestało budzić niepokój. Beata Biały jest dobra w nakłanianiu do zwierzeń, konfesyjny charakter książki to coś, czym przyciągnie czytelników. Każdy z rozmówców odwołuje się do swoich doświadczeń, niekoniecznie od razu znanych szerokiemu gronu czytelników – ale bez względu na biograficzne przeżycia, liczy się tu szczerość uczuć i sytuacje, które generowane są przez konkretny bieg wydarzeń. Autorka pokazuje czytelnikom, że można zanurzyć się w głąb siebie i poszukiwać tam odpowiedzi na ważne pytania – tłumaczy też, że takie odkrycia mogą doprowadzić do pogodzenia się z samymi sobą. Chce nauczyć odbiorców, że da się dotrzeć do sedna, do głębi siebie – wystarczy dłużej się zastanowić. Ta książka nakłania do refleksji nad sobą – i pokazuje, jak istotne jest rozmawianie o najskrytszych odczuciach. To oczyszcza i prowadzi do budowania własnej tożsamości. Kształtuje kodeks moralny i umożliwia wyjaśnienia niektórych reakcji czy zachowań.

„Męskie gadanie 2” to książka, która nie będzie zaskakiwać formą. Beata Biały przygotowuje sobie zestawy pytań odpowiadające wybranym emocjom, a także cytaty – aforyzmy czy skrzydlate myśli dotyczące konkretnych odczuć – żeby w odpowiednich momentach je przywołać i nadać bieg rozmowie. Wprawdzie wystarczyłoby oprzeć się na tym, co udaje jej się wyciągnąć z rozmówców, ale jeśli potrzebuje nadać rytm opowieści albo odrobinę nakierować w odpowiednią stronę, czerpie z tego typu pomocy. Każdy rozdział poprzedza jeszcze krótkim wprowadzeniem na temat poruszanych zaraz kwestii, tak, żeby czytelnicy zdążyli się odpowiednio nastroić i być może przywołać własne skojarzenia związane z zagadnieniem, które zaraz zostanie poddane dogłębnym analizom. Ponieważ jest w tej publikacji docieranie do uczuć znanych postaci, nie ma mowy o nudzie. Nawet forma – uciekająca od atmosfery skandalu czy sensacyjności – nie przeje się czytelnikom tak łatwo. Tu liczy się bowiem szczerość i zatrzymanie się nad ważnymi dla każdego kwestiami.

poniedziałek, 3 listopada 2025

Eliza Piotrowska: Kapibara Barbara i karnawał

Agora, Warszawa 2025.

Spokój

U kapibar nie ma mowy o wstrząsach, ale to nie oznacza, że nie przeżywają one rozmaitych przygód. Wręcz przeciwnie – rodzina kapibary Barbary otwarta jest na nowe odkrycia i zjawiska, nie boi się inności i chętnie poznaje wszystko, co nietypowe – a to oznacza, że ma wiele szans na owocne znajomości i twórcze wyzwania. „Kapibara Barbara i karnawał” to drugi tom przygód sympatycznej bohaterki i jej bliskich – w sam raz dla dzieci, które zaczynają samodzielnie czytać i potrzebują dowcipnych i ciekawych opowiadań, które zatrzymają je przy książce.

Eliza Piotrowska od czasu do czasu wprowadza w narracji drobne wyjaśnienia, jak to jest z kapibarami – że nie piją kawy ani herbaty albo że cenią sobie spokój – ale te ciekawostki z prawdziwego życia to tylko uprawdopodobnienie bajkowych bohaterów. Kapibary bowiem mają cały czas coś do zrobienia. Oto na przykład organizują karnawał dla wszystkich znajomych stworzeń – tak, żeby każdy mógł iść w kolorowym pochodzie i dzielić się z innymi radością, niezależnie od tego, jak wygląda jego środowisko naturalne – bo kapibary chętnie nawiązują przyjaźnie. Chociaż czasami bywa to trochę niebezpieczne, na przykład jak wtedy, kiedy jedna z bohaterek poznaje piranię i pała chęcią spotkania się z jej rodziną. Barbara przekonuje się, że od nadmiernego zamartwiania się można się rozchorować, a najlepszym lekarstwem na nieszczęśliwą miłość jest… miłość spełniona. Poznaje bobra Valdemara, narzeczonego jednej z ciotek – egzotyczny związek wydaje się być naprawdę udany. Przewinie się też przez karty książki pancernik, który nade wszystko ceni sobie spokój i samotność.

„Kapibara Barbara i karnawał” to to, co w pisarstwie Elizy Piotrowskiej odbiorcy lubią najbardziej – sporo poczucia humoru, dużo pomysłów z różnych dziedzin i szybka narracja. Eliza Piotrowska sprawia, że rysunkowych bohaterów bardzo łatwo polubić, a świat kapibar zaczyna kusić nie tylko najmłodszych. Kapibary są oazą spokoju – dają się lubić ze względu na brak wrogów i uroczy wygląd. Jak się okazuje, mają też sporą ciekawość świata i odwagę w realizowaniu marzeń. Kapibara Barbara to wdzięczna postać, która szybko przypadnie do gustu wszystkim czytelnikom: rozśmiesza i rozczula już samym swoim istnieniem, trudno sobie wyobrazić bez niej świat nie tylko dziecięcych lektur. Kapibara Barbara szturmem podbija serca czytelników – bo uosabia to wszystko, za czym mogą oni tęsknić. Jest w tym zbiorze opowiadań sporo ciepłego humoru i rodzinność, jest zestaw doświadczeń nietypowych i wytrącających z rutyny, a jednocześnie dobrze umotywowanych. Eliza Piotrowska potrafi się bawić tematem, nawiązuje do tego, co modne, ale nawet kiedy kapibary przestaną być trendy, Barbara nie zaginie – zbuduje sobie bowiem wierną publiczność. To bohaterka urocza w każdej płaszczyźnie – zachęci zatem dzieci do czytania i do traktowania lektur jako rozrywki. A przy okazji autorka zaprasza do odkrywania świata, do otwierania się na nowe doświadczenia i podejmowania – umiarkowanego – ryzyka w celu poszerzania horyzontów.

niedziela, 2 listopada 2025

Marta Krajewska: Rusałki, licha, kikimory i inne słowiańskie strachy w opowieściach

Kropka, Warszawa 2025.

Życie obok zjaw

Marta Krajewska dołącza do autorów, którzy chcą przybliżać odbiorcom – zwłaszcza tym najmłodszym – piękno słowiańskiej mitologii. Ale nie decyduje się na stworzenie kolejnego bestiariusza czy poradnika, w którym strachy ożyją. Zależy jej za to na umieszczeniu stworów z ludowej wyobraźni i przekazów w krótkich opowiadaniach i historiach pozornie prawdziwych. „Rusałki, licha, kikimory i inne słowiańskie strachy w opowieściach” to publikacja pięknie przygotowana pod kątem wydawniczym i edytorskim – i bardzo klasyczna w stylu. Zupełnie jakby autorka chciała zachować charakterystyczny dla dawnych wierzeń sposób prezentowania stworów, a jednocześnie przyciągnąć dzisiejszych odbiorców do odkrywania bogactwa ludowego dorobku. Są w tej książce krótkie historie, które bazują na przygodach dzieci z zamierzchłej przeszłości. Sygnałem owej przeszłości są nie tylko imiona bohaterów, dość egzotyczne jak na dzisiejsze czasy, ale także zwyczaje i postawy wobec rodziców. Tu dzieci muszą pomagać w chatach i przy obejściu, pracować, żeby odciążyć dorosłych, odnosić się z szacunkiem do starszych i pracować nad charakterem – tak, żeby był z nich pożytek. Nie ma mowy o rozrywkach, a jeśli już jakieś się pojawią, to zwykle prowadzą do kolejnych nieszczęść – spotkań ze zjawami z innego świata. Tu czynnikiem zapalnym może być wszystko: znaleziony w polu sierp, marzenie wypowiedziane w nieodpowiednim momencie albo słowa rzucone w kierunku drugiego człowieka bez zastanowienia. Bywa też, że stwory z fantazji przychodzą same, nieproszone, próbują znaleźć sobie miejsce w domu i pokażą się tylko wybranym, ale będą mogły potężnie zaszkodzić domownikom. Wtedy przyda się widzenie skrzatów czy duszków – żeby dowiedzieć się, co tak naprawdę zagraża bliskim i wypracować sposób działania, który pozwoli na ochronę. Bo oczywiście nikomu nic złego się nie stanie, chociaż będzie czasem naprawdę groźnie – ze stworami z dawnych wierzeń nie ma żartów. Marta Krajewska dobrze o tym wie i odwołuje się do cech, które funkcjonowały w przekonaniach społeczeństwa, portretuje stwory przekonująco i tak, żeby wywołać czasem dreszcz u odbiorców. Istotą opowiadań jest przeważnie starcie z przybyszem z innego świata. Kto nie będzie wystarczająco sprytny, silny albo odważny, ten przegra – a przegrana oznacza w najlepszym wypadku utratę życia. Dzieci tylko czasami zwracają się z prośbą o pomoc do innych, zwykle do rodziców, ale zdarza się, że i do przyjaciół. I tu niespodzianka: spotykają się wtedy ze zrozumieniem i świadomością funkcjonowania tuż obok istot z wyobraźni. Jest cały zestaw metod zwalczania niechcianych zjaw, mnóstwo podstępów i sztuczek, które pozwolą na uniknięcie złego losu. Marta Krajewska dzięki nietypowym opowiadaniom może zaszczepić w młodych czytelnikach świadomość istnienia świata wyobraźniowego, bogatego i wypełnionego barwnymi istotami. Tu nie można się nudzić. Narracja w książce kojarzy się bardziej z klasycznymi publikacjami, autorka przede wszystkim dba o odtworzenie pomysłów ludowych, nie o budowanie realistycznych scenek – ale jeśli ktoś ceni sobie mitologię słowiańską, będzie usatysfakcjonowany takimi drobnymi historiami.

Mrówkacast 3

niedziela to i kolejny odcinek Mrówkacastu: https://www.youtube.com/watch?v=uhwtoIvdnp0

sobota, 1 listopada 2025

Jennifer Lynn Barnes: Małe wielkie skandale

Must Read, Media Rodzina, Poznań 2025.

Odkrycia

W „Małych wielkich kłamstwach” debiutantki w pięknych balowych sukniach siedziały zamknięte w areszcie i bajerowały funkcjonariuszy – i ten przerywnik z teraźniejszości Jennifer Lynn Barnes wybrała, żeby przypominać odbiorczyniom, że nastolatki z wyższych sfer wcale nie muszą być grzeczne i nudne. W „Małych wielkich skandalach” bohaterki – teraz już niemal przyjaciółki – odkrywają między innymi potęgę kobiecej mocy. Tylko że aktualnie próbują się wydostać spod ziemi, przynajmniej niektóre z nich. Za to w niedalekiej przeszłości… Sawyer i Lily, Sadie-Grace i wiele innych debiutantek chcą przystąpić do Białych Rękawiczek, elitarnego i oczywiście tajnego stowarzyszenia. Jednak proces rekrutacji jest wyjątkowo trudny: tu skoki nago do wody z klifu są niczym przy kolejnych, coraz bardziej niebezpiecznych wyzwaniach. Ale wszystko ma swój powód – chodzi o stworzenie siostrzanej więzi i absolutne zaufanie, dzielenie się swoimi sekretami i znajdowanie w sobie odwagi do realizowania najbardziej ryzykownych misji, które przynosi samo życie. Bo chociaż Sawyer nie musi już rozpaczliwie poszukiwać ojca wśród kilku prawdopodobnych kandydatów, to jednak niekoniecznie może o swoich odkryciach opowiedzieć najbliższym. Pakt, jaki przed niemal dwiema dekadami zawarły nastolatki – o tym, żeby równocześnie zajść w ciążę – teraz wpływa na kolejne pokolenie. A przecież to dopiero początek sekretów. Sawyer coraz pewniej czuje się w towarzystwie, zwłaszcza że została zaakceptowana przede wszystkim przez groźną babkę – ale i pozostałe debiutantki. Teraz nie przejmuje się tak bardzo konwenansami, przywykła do nich i coraz lepiej radzi sobie, operując ironią jako bronią. Siłę zdobywa również dzięki silnym uczuciom – chłopak, na którego zwróciła uwagę, także należy do buntowników, którzy lubią ryzyko i stawianie wszystkiego na jedną kartę. Tymczasem Sawyer musi postępować ostrożnie, żeby nie skrzywdzić tych rówieśniczek, które jej zaufały.

Wydawało się, że po „Małych wielkich kłamstwach” autorka nie będzie już mogła bardziej skomplikować fabuły, tymczasem udowadnia ona, że wszystko jeszcze jest do zrobienia – także w dziedzinie gmatwania przeszłości. W pewnym momencie odbiorczyniom przydałoby się wręcz rozrysowanie zależności, układów i powiązań rodzinnych, bo nikt nie jest tym, za kogo się podaje. Ale impulsem do poznawania historii staje się możliwość odkrywania niewesołej sytuacji, w jakiej aktualnie tkwią bohaterki. Jennifer Lynn Barnes nie zajmuje się błahymi problemami powtarzanymi do znudzenia w literaturze dla młodzieży – tworzy własny zestaw komplikacji i wyzwań, które na zawsze zmienią powieściowe dziewczyny. Dla odbiorczyń to odejście od schematów i wytchnienie, ucieczka przed powtarzalnością i nudą. Kryminalna wręcz akcja nie jest tym, czego spodziewałyby się czytelniczki – tym bardziej będzie wciągać. Świat debiutantek tylko z pozoru jest wypełniony dbaniem o konwenanse – pod powierzchnią kipi od burzliwych uczuć i nietypowych sposobów radzenia sobie z poważnymi problemami. Jest w tej książce szybkie tempo akcji, jest też zestaw wydarzeń dalekich od przewidywalnych – a bohaterki, które powinny zachowywać się zgodnie z wymogami starszyzny, potrafią zamienić się w intrygantki i bez wahania działać, gdy trzeba walczyć o prawdę z dużo silniejszymi przeciwnikami. I to może się podobać.

piątek, 31 października 2025

Bluey: Mikołaj werandziak / Chlup, chlup, święta

Harperkids, Warszawa 2025.

Zabawy

W świecie Bluey wszyscy się bawią – dwa kolejne tomiki z krótkimi opowiadaniami dla najmłodszych sugerują taki właśnie sposób spędzania wolnego czasu przez całą rodzinę. Blue, jej siostra i kuzynka wciągają w swoje rozrywki rodziców – zresztą z okazji świąt wszyscy mogą poczuć się dziećmi i zaangażować we wspólne szalone poszukiwania lub pościgi. Tomik „Chlup, chlup, święta” to odejście od tradycyjnych wizji Bożego Narodzenia jako czasu spędzanego w śnieżne dni. Wszyscy gromadzą się u kuzynki Blue, biorą udział we wręczaniu prezentów, a później bardzo przyjemnie spędzają czas nad wodą. Grill, przekomarzanki i dmuchane materace to przepis na udane rodzinne spotkanie. Ale nie dla wszystkich. Oto Blue dostaje w prezencie lalkę, pieska, którego nazywa Bartolomeo. Oczywiście chce mu przedstawić wszystkich członków coraz bardziej rozrastającej się rodziny (dobry pomysł dla tych odbiorców, którzy dopiero poznają ten świat i jeszcze trochę gubią się w tym, kto jest kim w gronie podobnych do siebie niebieskich psów). Bartolomeo – bez względu na własne zachcianki i możliwości (zabawka w świecie dzieci jest przecież traktowana jak prawdziwe stworzenie) dozna kilku urazów i kilku kontuzji, przekona się na własnej skórze, że członkowie rodziny Blue nie są do końca wrażliwi czy empatyczni. W końcu to Bartolomeo postanawia, że chciałby wrócić do domu. Rzecz jasna to sposób najmłodszych na zakomunikowanie własnych potrzeb tak, żeby nie sprawiać przykrości dorosłym – kryje się w tym drugie dno, które warto rozważyć. Z kolei w tomiku „Mikołaj werandziak” sytuacja zmienia się trochę: teraz wszyscy czekają na prezenty od Mikołaja, ale zastanawiają się, którędy wejdzie do domu pozbawionego kominka. Każdy po kolei może udawać Mikołaja i przynosić prezenty innym, ale Blue dość mocno bierze sobie do serca przekonanie, że Mikołaj nie odwiedza niegrzecznych dzieci – i kiedy sama ma grać rolę prezentodawcy, zmienia reguły i dopasowuje je do własnych przekonań. A to oznacza, że może sprawić poważną przykrość komuś, kto jeszcze niewiele rozumie.

Co ciekawe, oba tomiki dotyczące czasu przedświątecznego, podsuwają temat prezentów i wspólnego spędzania czasu. Podarki bywają drobne, ale pozwalają na rysunkowe wyliczenia – dzięki temu zaintrygują dzieci (każdy będzie chciał przekonać się, co dostali kolejni członkowie rodziny Blue). Do tego dochodzi sporo wspólnych zabaw, tradycja spędzania czasu razem spodoba się wszystkim czytelnikom. Nie ma tu za to religijności – liczą się tylko obrządki dotyczące samego wręczania prezentów i bycia razem, tak, żeby maksymalnie poszerzyć krąg odbiorców. Seria tym razem wstrzeli się w czas bożonarodzeniowy i pokaże inne spojrzenie na tradycje. W cyklu o Bluey nie chodzi jednak wyłącznie o rejestrowanie przyjemnych chwil – za każdym razem pojawia się element, który daje dzieciom do myślenia, sugeruje im sposób postępowania w konkretnych sprawach i uniemożliwia poświęcenie się w całości konsumpcjonizmowi. Kolorowe i drobne tomiki zawierają bardzo dynamiczne historie – jest tu niezbyt dużo tekstu do przetrawienia, za to mnóstwo silnych emocji do przeżycia. Dominuje radość i śmiech, ale nie zabraknie też i problemów zaczerpniętych z dziecięcej codzienności i przeniesionych do rodziny Łączków i ich dalszych i bliższych znajomych czy krewnych.

czwartek, 30 października 2025

Tomasz Stawiszyński: Ćwiczenia z dysonansu

Znak, Kraków 2025.

Zmiany

Jest Tomasz Stawiszyński człowiekiem nastawionym na rejestrowanie zmian czy choćby przesłanek do przyszłych zmian – tych, które już wkrótce przekształcą obraz egzystencji całych społeczeństw. Dostrzega subtelne zjawiska, które zapowiadają zaledwie – ale tylko najuważniejszym obserwatorom – nieuniknione. Rejestruje wydarzenia, które mogą mieć olbrzymie znaczenie, nawet jeśli chwilowo nie wydają się zbyt groźne. I zdaje sobie sprawę, że tylko jednostki biją na alarm, jeśli zauważają przekraczanie norm etycznych albo naruszanie granic drugiego człowieka, sam się do nich zalicza, chociaż tego akurat nie podkreśla. Chodzi o to, żeby sugerować czytelnikom bliskość wielkich tematów i zachęcać ich do samodzielnych krytycznych obserwacji. Tomasz Stawiszyński zresztą zachowuje się całkiem sprytnie: raz odnosi się do spraw z mediów społecznościowych, raz – do wielkiej międzynarodowej polityki. Miesza znaczenia i rangi wydarzeń, żeby czytelnicy nie wiedzieli, czego się spodziewać po kolejnym tekście. To nie jest efemeryczny zestaw błahych felietonów, a znacząca seria, teraz, dla wygody odbiorców i nadania trwałości drobiazgom, zamieniona w książkę.

Określony rozmiar tekstów wymusza na autorze dyscyplinę myślową i przy okazji także podkreślanie puent czy obserwacji. Stawiszyński czasami uderza w kasandryczne tony, czasami oprowadza odbiorców jak przewodnik, a czasami po prostu się bawi – ale bez względu na sposób prowadzenia mikrorelacji dba o to, żeby czymś swoją widownię zaskoczyć albo żeby zmusić do refleksji nad zjawiskiem dopiero co oglądanym. Bierze pod lupę wszystko, co może zaintrygować jego czytelników, ale dba też o różnorodność źródeł inspiracji. Czasami będzie zatem wybierał opowieść o życiu i twórczości, czasami – kwestie etyczne albo społeczne. Odnosi się do spraw wielkich, które upycha w felietonowych formach, a niekiedy przygląda się najmniejszym ziarenkom wiadomości, które rozszerza do rozmiaru przystępnego dla odbiorców. Tematyczny misz-masz spojony zostaje charakterystycznym rytmem relacji. Spojrzenie Stawiszyńskiego nie prześlizguje się przez rzeczywistość, raczej co chwilę utyka w innym miejscu i doprowadza do wyciągania kolejnych wniosków. Stawiszyński zaprasza także czytelników do udziału w tej – niełatwej przecież – zabawie. Podsuwa im tropy i przekazuje własne spostrzeżenia, które w zwieńczeniach felietonów przerabia na podsumowania przeważnie niezbyt kojące. Bo jednak łatwiej wydobyć na światło dzienne to, co może zamienić się w zaskoczenie – zwłaszcza jeśli na początku nie wydaje się zbyt groźne ani nawet podejrzane.

Niby są to teksty przesiąknięte spojrzeniem filozoficznym, a przecież wymuszają uczestnictwo (choćby tylko bierne) w dzisiejszym świecie, kulturze i społecznościach. Pozbawione oczywistości, kuszą czytelników rozwiązaniami odkrywczymi i wskazywaniem tego, co kompletnie wymyka się poznaniu. Kilkadziesiąt felietonów pisanych regularnie do rubryki w „Tygodniku Powszechnym” zamieniło się teraz w znakomitą książkę. Problem w tym, że nawet zamiana wielu małych form w jedną dużą nie pozwoli na przyspieszenie lekturowe: tej pozycji po prostu nie da się czytać szybko. Autor bowiem szykuje na czytelników wiele pułapek i spowalniaczy, punktów, które skutecznie wytrącą z procesu czytania i zamienią go w czas na myślenie o właśnie przyswojonej ciekawostce.

środa, 29 października 2025

Gram z zespołem. Rozmowa z Dawidem Murkiem

wywiad przeprowadzony 29.10.2025

Izabela Mikrut: Zacznę od pytania, na co Panu, jako zawodnikowi, na boisku nie pozwalali trenerzy?

Dawid Murek: Zaskakujące pytanie, jeszcze takiego nie dostałem… (śmiech).

IM: To wyjaśniam, skąd mi się to wzięło. Dla mnie zawsze, od lat 90., Dawid Murek to był ten filar drużyny, zawodnik, który nie zawiedzie, wyciągnie każdą trudną piłkę w obronie, nawet z trybun, zaatakuje, kiedy inni by tylko przebijali i zdobywa tym punkty… I dlatego zastanawiam się, czy musiał Pan czasami po prostu realizować taktykę, czy miał Pan wolną rękę w trudnych akcjach.

DM: Byłem zawodnikiem, który podejmował w większości sytuacji ryzyko. Trenerzy przeważnie od tego ryzyka stronili, zwłaszcza w tych trudnych momentach, mówili, żeby piłkę dostarczyć na drugą stronę, żeby nie popełnić błędu. Ja z kolei podejmowałem tym większe ryzyko, im trudniejsza była piłka. Czasami to ryzyko się opłacało, czasami kończyło się niezbyt dobrze. Ale – tak, byłem chyba zawodnikiem, który szedł na przekór zasadom wprowadzanym przez trenerów. Zwłaszcza tych trenerów, którzy mówili zawodnikom, żeby w trudnych sytuacjach bardziej szanować piłkę i dostarczać ją przeciwnikowi, niż podejmować takie ryzyko, jak ja podejmowałem.

IM: Ale to wtedy bardzo budowało drużynę…

DM: Możliwe, że tak. Możliwe, że to dawało takiego pozytywnego kopa. Takich sytuacji jest sporo w trakcie meczu, ale ryzyko podejmowane przez zawodników przeważnie nie jest aż tak duże jak to moje. Może rzeczywiście te akcje podnosiły zespół w takich momentach, w których potrzebowaliśmy wsparcia, może to był taki impuls do lepszej gry…

IM: To jak Pan dzisiaj, jako trener MCKiS Jaworzno, może podnosić morale zespołu w trudnych momentach?

DM: Staram się przekazywać to, co kiedyś sam robiłem na boisku. Nie zmieniam się jako człowiek, będąc teraz trenerem. Nie będę udawał nikogo innego, przenoszę to, co robiłem jako zawodnik, na swoją drużynę. Nie mówię im o tym, żeby nie podejmowali ryzyka, wręcz przeciwnie, staram się do tego nakłaniać. Siatkówka cały czas się rozwija i myślę, że takie ryzyko czasami może się opłacić, poniesie drużynę, zachęci do jeszcze lepszego działania na boisku.

IM: Zauważyłam na meczach jedną rzecz: Dawid Murek cały czas jest zawodnikiem. Pan jako trener, kiedy przeciwna drużyna serwuje, ustawia się za boczną linią jak do przyjęcia piłki. Co najbardziej rzuca się Panu w oczy, kiedy ogląda Pan mecz?

DM: Kiedy prowadzę zespół? Staram się, jak pani tu wspomniała, cały czas żyć z tym zespołem i grać z nim. Taka jest moja natura i od początku, odkąd zacząłem pracę jako trener, tak to wygląda. Tak się zachowuję w trakcie meczu, co może wyglądać z zewnątrz trochę dziwnie, bo większość trenerów raczej swoje emocje dusi w sobie i nie reaguje jak ja. Dla mnie to jednak naturalne: będąc zawodnikiem, tak właśnie reagowałem, żyłem grą i tym, co działo się na boisku. Teraz nie mogę ustać w miejscu jako trener, w tym temacie raczej nic się nie zmieni, taki po prostu jestem. To jest różnie odbierane, wiadomo. Ale wydaje mi się, że kiedy zespół widzi, że trener jest cały czas z nim, że energia jest cały czas przekazywana, to jest to fajne. Zespół czuje, że ma wsparcie trenera, że gramy razem, chociaż wiadomo, że trener nie ma dużego wpływu na akcje, może tylko swoją postawą i energią przekazywać emocje na drużynę. Staram się to robić i mam nadzieję, że jest to, jak na ten moment, nieźle odbierane. Zobaczymy, co będzie dalej.

IM: A co Pan mówi zawodnikom w trudnych momentach?

DM: Na czasie w trakcie meczu można przekazać bardzo niewiele informacji, bo w grę wchodzą tu też silne emocje. W trudnych chwilach czas bierze się niekiedy po to, żeby zespół ochłonął, żeby przetrzymać moment lepszej gry przeciwnika albo przerwać nasz słabszy. Czas jest brany po to, żeby uspokoić emocje, więc to bardziej rozmowa o tym, jak możemy sobie ustawić następną akcję. Jest po to, żeby nie myśleć o sytuacjach, które już były, bo to niepotrzebnie zaprząta głowę, nie można się przez to skupić na kolejnej akcji. Czas jest często brany po to, żeby zwolnić tempo gry, akcji, w której przeciwnik się napędził. Musimy przerwać jego dobrą passę. Przeszkodzić w tym, żeby gra nie wyglądała dobrze po tamtej stronie siatki i sprawić, żeby u nas się poprawiła. Oczywiście są momenty, w których przekazuje się więcej wskazówek związanych z taktyką i tym, co mamy robić na boisku, żeby maksymalnie utrudnić zadanie przeciwnikowi, ale to są już bardziej szczegółowe informacje.

IM: Zdarza się w takich momentach, że Pan ma skojarzenia z własnymi doświadczeniami i myśli, że zrobiłby coś lepiej, czy jest rozgraniczenie Dawid Murek – zawodnik i Dawid Murek – trener?

DM: Zespół jest dojrzały. Mam w nim oczywiście mieszankę: jest młodzież, ale są też zawodnicy doświadczeni. Na czasie kieruję do nich kilka słów i to wystarcza, oni to szybko przerabiają w głowach i wiedzą, co mają robić. To zespół doświadczony, wskazówki są przez niego bardzo dobrze przyswajane i zawodnicy na bieżąco wykonują wszystko na boisku.

IM: A są jakieś sztuczki, żeby z dobrego zawodnika zrobić jeszcze lepszego?

DM: Myślę, że nie ma żadnych sztuczek. Jeżeli dobry zawodnik chce być jeszcze lepszy, to musimy się po prostu skupić na pracy, na treningu. To oczywista oczywistość, ale żeby być jeszcze lepszym zawodnikiem, trzeba dużo temu poświęcić, dużo czasu spędzać na hali nad szlifowaniem swoich siatkarskich umiejętności. Im więcej powtórzeń na treningu, tym lepiej przekłada się to na boisko. Jak wiemy, na treningu czasami wygląda to wszystko inaczej niż na meczu, kiedy dochodzą emocje i kiedy walczymy o punkty. Wtedy inaczej działa głowa, ciało inaczej się zachowuje.

IM: Jest element, który naszej drużynie sprawia specjalne kłopoty?

DM: Pracujemy nad tym, żeby lepiej wchodzić w mecz. Czasami nasze początki nie wyglądają za dobrze i to jest związane z emocjami, z tym, że mecz jest ważny. A przecież teraz, w naszej lidze, każdy mecz jest istotny i może być trudny dla nas. Stąd duża praca nad podejściem i nastawieniem: żeby zaczynać mecze dużo lepiej niż do tej pory.

IM: MCKiS Jaworzno to jest klub stabilny ale z tradycjami. Czego Pan po nim oczekuje?

DM: Chciałbym z tymi ludźmi przepracować naprawdę spokojny, fajny czas, bez turbulencji po drodze. Chciałbym z tym zespołem osiągnąć jak najwięcej, ile się da. Poprzeczka po ostatnim sezonie została ustawiona wysoko, Jaworzno zdobyło czwarte miejsce, a zdajemy sobie sprawę z tego, że liga jest w tym sezonie jeszcze trudniejsza i jeszcze bardziej wyrównana. Będzie bardzo trudno dorównać do wyniku z tamtego sezonu, a tym bardziej go poprawić, zdajemy sobie z tego sprawę. Wiem, że to będzie trudne, bo jest wiele zespołów, które o tym samym marzą, ale będziemy robić wszystko, żeby znaleźć się w pierwszej ósemce. To mój cel osobisty, ale też cel zespołu: po to pracujemy, żeby wygrywać i zdobywać jak najwięcej, ale patrzymy realnie na to, jak wygląda liga. Oczywiście każdy zawodnik wchodzi na boisko po to, żeby wygrywać, a najlepiej zdobyć mistrzostwo ligi, awansować do najwyższej, do PlusLigi, ale zdajemy sobie sprawę z tego, że inne zespoły też o tym marzą. Są zespoły, które mają swoje cele, a są drużyny z wielkimi budżetami, które są budowane po to, żeby awansować do PlusLigi, wszyscy o tym pamiętamy. Moim wyznacznikiem w tym sezonie jest to, żeby poprawiać się w każdym meczu, cały czas pracować nad elementami, które mamy do poprawy, a przede wszystkim nad tym, żeby plan minimum, który ustaliliśmy sobie przed sezonem, został zrealizowany.

IM: Jak z Waszej, boiskowej, perspektywy, wygląda doping w Jaworznie?

DM: Ludzie są stęsknieni za siatkówką i widać po ostatnich meczach, że dużo jest kibiców na hali. To jest fajne: jeśli jest doping, jeśli widać zainteresowanie siatkówką, to zespół dużo lepiej funkcjonuje, bo czujemy to wsparcie. Patrząc na naszą reprezentację i na to, jak to wszystko się rozwija, ludzie chcą przychodzić na siatkówkę, bo jednak poziom cały czas się podnosi, a nasza liga to przecież zaplecze PlusLigi, jednej z najlepszych na świecie. Można się cieszyć, że siatkówka tak bardzo poszła do przodu. Kiedy ja grałem, nie było aż tylu sukcesów i aż takiego zainteresowania…

IM: Zainteresowanie siatkówką to właśnie Wy zapoczątkowaliście…

DM: Można powiedzieć, że troszkę tak. Liga Światowa, która zaczęła wtedy pomału startować, my, jako zawodnicy, którzy przechodzili z juniorów do seniorskiej siatkówki, zaczęliśmy to nakręcać, wszystko zaczęło funkcjonować, wypełnione sale, Spodek zawsze pełny po brzegi… to było coś niesamowitego, chociaż wtedy nie mieliśmy przecież sukcesów, jeśli chodzi o seniorską siatkówkę. Ludzie mimo wszystko przychodzili i kibicowali nam, wierzyli w nas mimo porażek.

IM: Przestaliśmy wtedy żyć wspomnieniem drużyny Wagnera, zaczęliśmy mieć na boisku własnych bohaterów. A czego kibicom dzisiaj się nie mówi?

DM: Nie wiem, szczerze mówiąc (śmiech). Mamy swoje rzeczy: to, co dzieje się w szatni, na boisku i na treningu, jeśli musimy odreagować, tego nie wynosimy. Kibic powinien wiedzieć, że ten zespół podchodzi do swojej pracy profesjonalnie. My też jesteśmy ludźmi, chociaż kibice często myślą, że ci siatkarze i trenerzy są inni, bo więcej ich pokazują w telewizji, bo jednego określają gwiazdą, drugiego legendą… Na nas, sportowców, nie powinno się tak patrzeć, jesteśmy przecież normalnymi ludźmi. Gdyby tak każdy z kibiców podszedł i porozmawiał z każdym z nas z osobna, to by zobaczył, że rzeczywiście jesteśmy zwyczajni.

IM: Jak z Pana perspektywy wyglądało przejście od grania do trenowania? Wiadomo, że były tam dramatyczne momenty, przejście na pozycję libero i tak dalej – ale jak Pan to odbierał?

DM: To był trudny czas. Starałem się za każdym razem z końcem sezonu nie myśleć o tym, że już za chwilę koniec mojej przygody z siatkówką. Za każdym razem odkładałem moment, w którym powiem, że w następnym sezonie dam sobie spokój. Trwało to kilka lat i ciągle okazywało się, że granie sprawia mi cały czas przyjemność i nie chcę się jeszcze rozstawać z siatkówką. Powiedziałem sobie, że będę grał, dopóki mi zdrowie pozwoli i tak rzeczywiście zrobiłem. Po drodze ta nieszczęsna kontuzja mnie wyeliminowała na ponad rok z grania i wtedy przeszła mi przez głowę myśl, że może to już koniec mojego grania. Nawet sami lekarze stwierdzili, że może być ciężko. Zapytali, czy chcę jeszcze wracać do zawodowego sportu… Ja wtedy, leżąc w szpitalu, stwierdziłem, że tak, chcę jeszcze wrócić. W tamtym momencie dostałem dużo wsparcia: od rodziny, ale też od kibiców, którzy wysyłali czy to smsy czy… dostałem księgę wpisów od kibiców, że czekają i żebym wracał. To było budujące i to mi dało kopa tak, że powiedziałem, że jeszcze się zbieram i będziemy walczyć. Lekarze stanęli na wysokości zadania, poskładali mi kostkę i jeszcze przez kilka ładnych lat próbowałem swoich sił na parkiecie, może to już nie było to samo, ale nadal sprawiało mi to przyjemność.

IM: Jaki moment kariery zapamiętał Pan na zawsze?

DM: Najlepsze są zawsze zwycięstwa, one zostają w głowie. Tych zwycięstw było sporo, chociaż porażek też na pewno przydarzyło się wiele, z porażek najwięcej się wyciąga i to one są najlepszą lekcją. Ale zwycięstwa najbardziej się pamięta. Zwłaszcza cały czas będę przywoływał Spodek, niesamowitą atmosferę tam. Wygrywanie w pięknej hali, w której kibice żyli meczami, zwycięstwo z taką Brazylią, ciarki jak był śpiewany hymn… to chwile niezapomniane i to zostaje do końca życia.

IM: Ja należę do tych kibiców, którzy wybaczą przegrany mecz, pod warunkiem, że ten mecz jest malowniczy, fajny do oglądania, a jak to wygląda z perspektywy boiskowej?

DM: Tu się zgadzam. Rzeczywiście: jeżeli uważamy, że sportowo jesteśmy słabsi, jeżeli przeciwnik jest silniejszy, ale na boisku będzie z naszej strony walka, to jest to budujące. Wtedy nawet jeśli przegrywamy, to są detale, które przypominają, że gdyby trochę inaczej potoczyła się sytuacja, to kto wie, czy byśmy tego nie wygrali. Te mecze się pamięta, jest wtedy duży niedosyt, bo przegrywa się o małe akcje, dwie-trzy piłki, które przeciwnik lepiej rozegrał. Nie chce się pamiętać takich spotkań, które przegrywa się gładko i rzeczywiście styl w nich nie jest fajny, o takich meczach staramy się jak najszybciej zapomnieć.

IM: Zawodnikom u Pana czego nie wolno?

DM: Pracujemy nad tym, żeby być zespołem walecznym, który będzie wychodził na boisko i za każdym razem będzie serducho na tym boisku zostawiać. Tak, żeby wieczorem spojrzeć w lustro i powiedzieć: po tym meczu czuję się spełniony, nawet mimo porażki dałem z siebie wszystko. Chcemy, żeby tak to właśnie na boisku wyglądało. Mieliśmy w tym sezonie już takie mecze, że walczyliśmy z przeciwnikami w teorii lepszymi od nas, ale na boisku nie do końca to było widać, graliśmy jak równy z równym i wtedy brakowało naprawdę niewiele, żeby wynik wyglądał inaczej. Dlatego cały czas powtarzamy sobie, że jesteśmy drużyną waleczną, która nie będzie się poddawała nawet na chwilę. Przecież w meczach są momenty, że idzie seria piłek przegranych. Nie możemy wtedy zwieszać głów, musimy być z zespołem razem i w tych momentach właśnie się trzymać. Łatwiej jest grać, kiedy się wygrywa, zdobywa się punkty i wszystko pięknie idzie, a kibice są z nami. Trudniej podnieść się w sytuacjach, gdzie, niestety, przeciwnik jest dużo lepszy. Wtedy trzeba być zespołem i wtedy kibice muszą być z nami. Nie tylko w tych fajnych chwilach, kiedy się zdobywa punkty i wygrywa, ale w tych trudnych też, wtedy czujemy, że możemy więcej zdziałać.

IM: Na przestrzeni tych wszystkich lat, kiedy Pan grał w siatkówkę, ta siatkówka cały czas się zmieniała. A to mordercza dziesięciominutowa przerwa na reklamy po drugim secie, a to dyskusje, co jest boiskiem, a co autem, videoweryfikacje i tak dalej. Czy była jakaś charakterystyczna zmiana, która bardzo na Pana wpłynęła?

DM: Myślę, że te mecze w starym systemie, trwające po trzy godziny, mogły być trochę nużące dla kibiców: pięciosetowe spotkania mogły się naprawdę dłużyć. To jest teraz przyspieszone i na pewno jest charakterystyczną zmianą, która dała więcej możliwości telewizji. Poza tym doszedł challenge, bardzo istotny. Wcześniej, kiedy grałem w meczach bez niego, wiele sytuacji można było przepuścić, to było trudne, ale musieliśmy sobie jakoś radzić. Dzięki challengowi możemy zobaczyć akcję na powtórce i sędziowie mają szansę zmienić swoją decyzję. To pomaga w sytuacjach spornych, kiedy na przykład ważą się losy mistrzostwa Polski: mamy piłkę po bloku, a sędzia nie może zdecydować, że tego bloku nie było i zamykamy temat. Da się wrócić do akcji i zobaczyć sytuację na ekranie. Wcześniej, kiedy my graliśmy, tego nie było, więc mogło pojawiać się więcej wyników wypaczonych i niesprawiedliwych. To jest też fajne dla kibiców: ci, którzy nie mogą być obecni na hali, w telewizji mogą sobie zobaczyć powtórkę. To się rozwija w dobrym kierunku, fajnie jest pokazywane. Wcześniej kibice mogli się nudzić, teraz ogląda się mecze krócej, ale bardziej intensywnie i przyjemnie.

IM: Jakiego wyzwania trenerskiego się Pan nie spodziewał, a jakie już się zdarzyło?

DM: W naszym zawodzie jest naprawdę ciężko. Trener jest niestety rozliczany cały czas za wynik, za to, jak zespół wygląda na koniec sezonu. To trener jest wskazywany jako odpowiedzialny. Myślę, że najważniejsze to znaleźć wspólny język z drużyną, którą się prowadzi i starać się cały czas nad tym pracować. Czasami jest różnie: kiedy się przegrywa, pojawiają się nerwowe ruchy, trenerzy są zwalniani, żeby dać nowy impuls dla zespołu. Ten zawód jest niewdzięczny, ciężko mówić o wyzwaniach, bo nigdy tak naprawdę nie wiesz, czy twoja praca się nie skończy po roku albo nawet po kilku miesiącach. Jeśli gra nie wygląda tak, jak chcieliby ludzie zarządzający klubem, to potem wiadomo, jak to się kończy. Dlatego w moich wyzwaniach trenerskich będę ostrożny. Dopiero zaczynam swoją przygodę z tym zawodem i już się na własnej skórze przekonałem, że nie jest on łatwy. Szczerze mówiąc dalej wolałbym być zawodnikiem, grać w siatkówkę, bo wtedy mniej się denerwowałem, mniej przeżywałem, mniej się stresowałem meczem niż teraz, będąc trenerem.

wtorek, 28 października 2025

Doris L. Bergen: Między Bogiem a Hitlerem. Kapelani wojskowi w służbie nazizmu

bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2025.

Sprzeczności

W ramach badań nad drugą wojną światową coraz trudnej znaleźć niszę, temat, który nie byłby dokładnie opracowany i przeanalizowany czy to przez badaczy, czy przez bezpośrednich świadków wydarzeń. Ale Doris L. Bergen ma w tej kwestii podwójne szczęście: nie dość, że trafia na trop, który warty jest opracowania, to jeszcze za sprawą wydarzeń z 11 września 2001 roku staje się cenionym i potrzebnym ekspertem w temacie zależności religii i przemocy. Jej książka „Między Bogiem a Hitlerem. Kapelani wojskowi w służbie nazizmu” to efekt wieloletnich i żmudnych kwerend oraz uważności na drobne strzępki informacji przemycane mimochodem w wypowiedziach na inne tematy. Autorka przygląda się pracy księży w warunkach, które na pewno nie będą się nikomu kojarzyć z akcentowanymi przez chrześcijaństwo wartościami.

Jest to opracowanie naukowe, przygotowane tak, żeby nie porażać czytelników nadmiernym hermetyzmem, ale trudno po nim oczekiwać lekkości i wątków anegdotycznych: tu każdy motyw musi być dokładnie udokumentowany i opisany tak, żeby nie pozostawiał wątpliwości. Z rzadka wstęp do narracji mają domniemania czy sprawy, których nie da się ostatecznie rozstrzygnąć: liczą się suche fakty i to nimi autorka operuje. Przestrzeń na emocje znajduje jednak w bezpośrednich wypowiedziach kapelanów – cytuje czasem ich zapiski i pozostawione dokumenty, dzięki którym może uzyskać odpowiedź na ważne pytania nie tylko dotyczące sumienia i postaw wobec zła. Autorka przygląda się roli, jaką odgrywali kapelani wojskowi i sprawdza, do czego i komu byli potrzebni. Odnotowuje ich działania, przywołuje też konwencjonalne reakcje na spowszedniałą śmierć – z rzadka portretuje tych, którzy dostrzegli niespójność celów w swojej posłudze i zdecydowali się porzucić wojsko, albo przynajmniej uspokajać własne sumienie cichym buntem. Tacy oczywiście się pojawiają, chociaż trudno sobie wyobrazić, że ktoś o jasno ukształtowanym kodeksie moralnym jest w stanie przyjąć nazistowskie poglądy za swoje. Jeśli jednak opamiętanie przychodzi odrobinę za późno, kapelani mogą albo szukać usprawiedliwienia dla swoich czynów, albo walczyć z systemem w miarę własnych możliwości. Większość zostaje przy wypełnianiu rozkazów – i ich drogi też się w tej książce pojawiają. Doris L. Bergen przygląda się między innymi temu, jak kapelani występowali o odznaczenia za swoją pracę – co jednoznacznie pokazuje ich zdanie na temat politycznych uwarunkowań. Autorka przechodzi przez tematy często powtarzane w kontekście drugiej wojny światowej, ale dociera do głębi wydarzeń, przedstawiając znaczenie i zakres wyborów życiowych i zawodowych kolejnych kapelanów. „Między Bogiem a Hitlerem” to książka w sam raz dla tych czytelników, którzy lubią szczegółowe analizy pozbawione naiwnych rozwiązań kompozycyjnych. Lektura stanowić może wyzwanie ze względu na zestawienie tematów – nazistowskiego zła i działania w imię Boga. W dobie podważania religijnych autorytetów i weryfikowania postaw osób duchownych ta książka może i tak szokować – chociaż nie tyle odkryciami na temat roli kapelanów w życiu żołnierzy, a samym istnieniem przedstawicieli tego zawodu w centrum piekła XX wieku.

Warto docenić w tej publikacji niezwykłą staranność, z jaką Doris L. Bergen prowadzi opowieść – unika łatwych ocen i emocjonalności, stawia na suche fakty, które czytelnicy sami sobie zinterpretują, ale zamiast sensacyjnych tonów podsuwa naukową ciekawość i rzetelność. Przygotowuje książkę o niełatwej tematyce, ale z tej próby wychodzi zwycięsko.

poniedziałek, 27 października 2025

Marek Szymański: Samotność Janosika. Biografia Marka Perepeczki

Rebis, Poznań 2025.

Życiowe role

Marek Szymański decyduje się na zaprezentowanie publiczności literackiej książki o Marku Perepeczce – i wie, że będzie się borykać z zadaniem niełatwym. Przedstawia w końcu legendę, człowieka, którego część widowni kocha za Janosika, druga część za komendanta z „13 posterunku” – i to bez względu na pokoleniową przynależność. Jego Marek Perepeczko jest pełny sprzeczności i komplikacji, a jednocześnie daje się lubić. To postać o silnym charakterze i nie zawsze wpasowująca się w realia społeczne – intryguje ze względu na role i na życiowe decyzje. Pewnych pytań Szymański nie ma komu zadać, pewnych wątpliwości nie może rozwiać, dlatego też szuka sposobu na przedstawianie swojego bohatera przez pryzmat wywiadów i wspomnień innych. Konfrontuje zdobywane wiadomości z dokumentami, starannie łata dziury w życiorysie. Zależy mu na tym, żeby nie poprzestawać na powierzchownym obrazku, liczy się możliwość uchwycenia psychiki aktora, którego kojarzą wszyscy.

Jest to opowieść, która tylko częściowo stanowi efekt podążania za rolami. Marek Perepeczko to człowiek, który początkowo spełnia wymogi reżyserów, później przestaje się wpasowywać w trendy kina moralnego niepokoju ze względu na zbyt wyrzeźbioną sylwetkę, jeszcze później – pada ofiarą klątwy rozpoznawalności i długo nie może przestać dla widzów być Janosikiem. A przy tym przyjmuje propozycję z czeskiej kinematografii i pojawia się na ekranie w roli, która może szokować nawet dzisiaj. Nie da się jednak prowadzić narracji o Perepeczce bez odwołania do jego życia prywatnego – i tutaj bohater tomu daje się poznać jako ten, który przez całą swoją egzystencję pozostaje wierny jednej kobiecie. Relacja z Agnieszką Fitkau-Perepeczko, początkowo burzliwa i pełna uniesień, z czasem zamienia się w rodzaj więzienia – rozstanie rozłożone na raty nikomu nie wychodzi na dobre, a w dodatku przyczynia się do pewnego odsunięcia bohatera od świata filmu i teatru (w takiej właśnie kolejności). Marek Szymański odwołuje się tutaj do wyznań Agnieszki, zbiera informacje, komentarze i interpretacje, żeby wyrobić sobie zdanie na temat dylematów Marka Perepeczki. Dba o to, żeby nie stworzyć jednostronnej oceny – chociaż wiadomo, że jeśli kibicuje swojemu bohaterowi, trudno będzie przekonać czytelników do racji drugiej strony. Kiedy już uda się rozplątać kwestie wyborów sercowych i perypetii osobistych, Marek Perepeczko powraca w kolejnych rolach zawodowych – nie tylko tych na scenie czy przed kamerą, ale też chociażby w ramach prowadzenia teatru. Jest to książka pisana z pasją i wypełniona mnóstwem szczegółów z życia osobistego i zawodowego Marka Perepeczki. Dla fanów aktora to znakomita opowieść uzupełniająca role wizerunkiem człowieka zamkniętego w sobie, skrytego i uciekającego od blichtru i sławy. Wiele tu portretów tworzonych na bieżąco, po to, żeby rzucić nowe światło na sytuacje i wydarzenia z przeszłości tajemnicze dla biografa. Marek Perepeczko w tym ujęciu jawi się jako postać wyjątkowo interesująca, wiele w jego doświadczeniach tajemnic, ale równie dużo nieujawnianego bólu lub cierpienia, które nie przerodziło się w skandal.

Co ważne z perspektywy czytelników, Marek Szymański bardzo umiejętnie opracowuje zdobywane wiadomości. Podaje wprawdzie spore partie cytatów, ale nie męczy nimi odbiorców, dobrze je wprowadza do książki. Wypełnia kolejne strony nie tylko opowieściami o kolejnych etapach życia Marka Perepeczki, ale też bogatą galerią zdjęć, która jednak nie rozrzedza narracji.

niedziela, 26 października 2025

Mrówkacast 2

Drugi odcinek Mrówkacastu:

https://www.youtube.com/watch?v=bf5qk2O7-lg

Zapraszam do posłuchania!

Zofia Stanecka: Basia. Wielka księga przygód 6.

Harperkids, Warszawa 2025.

Doświadczenia

Przygody Basi można czytać pojedynczo – kolekcjonować kolejne wielkoformatowe tomiki, albo postawić na możliwość uzupełnienia biblioteczki zbiorowymi wydaniami w mniejszym formacie (ale z tymi samymi opowieściami i obrazkami. „Wielka księga przygód” – już szósta część – przynosi małym fanom niesfornej kilkulatki sporo ciekawostek z codziennego życia. W siedmiu historyjkach Basia kolejno dowiaduje się, czym są granice osobiste, jak, dlaczego i kiedy je stawiać – uczy się tego w odniesieniu do znajomych i nieznajomych, ale też do najbliższej rodziny: musi wiedzieć, że jeśli nie ma ochoty na przytulanie albo łaskotki, ma prawo to powiedzieć i nikt wtedy nie powinien zmuszać jej do pieszczot. W domu może pobawić się w szkołę – wprawdzie dla niej jeszcze za wcześnie, ale ponieważ kuzyn ma kłopoty i nie odnajduje się w systemie edukacji, rodzice zastanawiają się nad alternatywami. Poszukiwanie skarbów jawi się bardzo prawdziwie: stryj zabiera Basię na wycieczkę do zamku – i do prawdziwego skarbca – co prowokuje pytania o cenne przedmioty czy znajomości. Podobnie ma się rzecz z wyprawą do ogrodu: tu akurat przyroda staje się skarbem i szansą na schronienie przed koszmarnym upałem, ale też okazją do snucia przez dorosłą część rodziny wspomnień na temat własnego dzieciństwa. Basia nie tylko pobawi się w ulubionych miejscach, ale przekona się, że rodzice i dziadkowie też kiedyś byli dziećmi z rozmaitymi fantazyjnymi zabawami w zanadrzu. Tym razem Basia często spędza czas poza domem. Kiedy plany ze wspólnym nocowaniem nie wypalają, jest rozczarowana, dopóki nie okazuje się, że ona i Anielka mogą spędzić czas u Titiego – i tu trzeba będzie trochę pogodzić się z inną niż zwykle sytuacją przed snem. Razem z rodzicami wybiera się też do kina i na przekór temu, co mówi zadzierająca nosa kuzynka, świetnie się bawi na filmie dla dzieci (tata może wytłumaczyć, dlaczego nie wszystkie filmy nadają się dla sześciolatek i co to oznacza na przyszłość). Basia u dziadków uczy się przegrywania (co ważne – ta impulsywna dziewczynka zawsze chce, żeby wszystko szło po jej myśli, co niezbyt dobrze wpisuje się w standardy życia społecznego. Jest tu zatem sporo zmian, Zofia Stanecka unika rutyny, wysyłając Basię w różne miejsca i zmuszając wręcz do pojmowania różnych sytuacji.

Seria o Basi funkcjonuje na rynku wydawniczym od dawna i wciąż nie traci na jakości. Zofia Stanecka doskonale wie, jak przedstawiać środowisko kilkulatki, jej otoczenie i jej emocje czy dylematy – dzięki temu jest prawdziwa dla młodych czytelników, a może też zasugerować coś rodzicom, którzy będą towarzyszyć pociechom w lekturze. Na takich opowiastkach – krótkich, pełnych humoru i serdeczności, ale też mądrych, skorzystają wszyscy, całe rodziny. Bo w życiu Basi dzieje się wiele, ale sporo z tego, co autorka opisuje, da się bez trudu przenieść na codzienność maluchów sięgających po takie lektury. Basia pokazuje świat bez upiększeń – jest po prostu sobą i za to ją kochają.

sobota, 25 października 2025

Aleksandra Szarłat: Jan Nowicki. Trochę anioł, trochę bies

Agora, Warszawa 2025.

Mistrz

W erze mody na biografie pop, tworzone szybko i w ramach promocji aktorów, książka Aleksandry Szarłat musi robić wrażenie – rozmiarami i precyzją przygotowania. Autorka zajmuje się tu biografią – prywatnym i zawodowym życiem Jana Nowickiego – i rzeczywiście stara się wyczerpująco przedstawić postać, która przeszła do legendy polskiego aktorstwa. Co ważne, autorka nie ukrywa sympatii do bohatera swojej książki, ale nie rezygnuje z tego powodu z przedstawiania jego mniej chlubnych dokonań czy zachowań – słowem, buduje pomnik, ale z rysami.

„Jan Nowicki. Trochę anioł, trochę bies” to książka, w której odbiorcy znajdą odpowiedzi na wiele pytań, dowiedzą się też, skąd tak wielka sława Nowickiego (to zwłaszcza dla tych, którzy portret aktora zbudowali sobie wyłącznie na Wielkim Szu). Aleksandra Szarłat dba o to, żeby bardzo precyzyjnie zaakcentować kolejne przełomowe role – tu odwołuje się nie tylko do kreacji scenicznej, ale do całej pracy nad postacią czy do komentarzy reżyserów i kolegów ze sceny lub planu filmowego – tak, żeby można było zrozumieć fenomen Nowickiego. Bardzo dużo miejsca poświęca w tej monumentalnej biografii także kwestii kobiet i na początku zaznacza, że wiele z nich odmówiło rozmowy przy okazji pracy nad książką. Aleksandra Szarłat zostaje zaledwie z kilkoma interlokutorkami, które uległy czarowi aktora – większość spraw pozostaje w ukryciu i nie będzie możliwa do odtworzenia bez pomocy bezpośrednio zainteresowanych. A tej pomocy autorka nie uzyska. Wystarczy jednak to, co napisze, żeby wytworzyć sobie portret bohatera tomu jako wyjątkowo pracowitego donżuana. Bez względu na to, jak bardzo będzie Aleksandra Szarłat akcentować znaczenie poszczególnych ról czy postawy na planie, i tak kwestie intymne będą się wybijać na plan pierwszy. A przecież narracja w tej książce prowadzona jest tak, żeby za wszelką cenę uniknąć zbyt oczywistego do wywołania skandalu. Autorka nie może przecież nie wspomnieć także o dzieciach aktora – i tu znajdzie się trochę tematów rzucających cień na gwiazdę.

Jan Nowicki to człowiek, który nie musi się nikomu podporządkowywać. Wie, czego chce od życia i od innych i potrafi to egzekwować aż do końca. W biografii, którą tworzy Aleksandra Szarłat, widać wyraźnie silny charakter i swoisty egoizm, który uniemożliwia empatię w niektórych momentach. I właśnie dlatego bohater tej książki będzie tak bardzo intrygował czytelników. Aleksandra Szarłat wychodzi naprzeciw ich oczekiwaniom – dba o to, żeby w książce nie zabrakło ciekawostek i anegdot, sięga po fragmenty rozmów i wywiadów, sama też na potrzeby publikacji przeprowadza szereg wywiadów (chociaż nie zawsze mogą się one skończyć sukcesem, jak wtedy, kiedy do wieloletniej partnerki aktora dociera zbyt późno). Pisze tę książkę z pomysłem na formę i na narrację, sprawiając, że artystyczny portret Jana Nowickiego stale uzupełniany jest o detale z codzienności. Fenomen aktora, który stał się już legendą, podkreślają także ludzie, którzy go znali – jednak Aleksandra Szarłat na szczęście unika tak częstego dzisiaj na rynku wydawniczym kolażu cytatów, dba o to, żeby każdą wypowiedź odpowiednio oprawić i wprowadzić z pożytkiem dla kontekstu. „Trochę anioł, trochę bies” to książka dla wszystkich zainteresowanych teatrem i filmem – bo dzięki charyzmatycznej sylwetce aktora autorka znajduje miejsce na to, żeby uruchomić konteksty twórcze. To czytelnicy będą mogli docenić.

piątek, 24 października 2025

Zofia Turowska: Mariusz Walter. Miłość i telewizja

Marginesy, Warszawa 2025.

Ryzyko

„Miłość i telewizja” to książka, która wpisuje się w nurt mitów założycielskich, a pokazuje drogę do potęgi Mariusza Waltera – przez pryzmat jego zapisków i przemyśleń jego bliskich. Zofia Turowska zabiera tu głos jedynie pośrednio, jako autorka wyboru cytatów, które składają się na spójną i pełną zawirowań narrację. Obszerne wypowiedzi nie potrzebują już dodatkowych komentarzy ani opracowań, sprawdzają się jako zestaw ciekawostek i jednocześnie wiadomości z pierwszej ręki. Oczywiście w takim ujęciu nie ma mowy o obiektywności, czytelnicy dostaną tylko jeden punkt widzenia – ale perspektywa Mariusza Waltera, Bożeny Walterowej i współpracowników oraz przyjaciół wystarczy, żeby zaspokoić ciekawość odbiorców, którzy chcieliby się dowiedzieć, jak zakładało się w Polsce prywatną telewizję.

Ale tak naprawdę w tym tomie znacznie więcej jest miłości niż telewizji. Mariusz Walter w tym ujęciu daje się poznać jako człowiek, dla którego szalenie ważna była żona – ale też jako postać niestroniąca od ryzykownych decyzji. Telewizja znajduje się dopiero na końcu drogi. Zanim będzie można ją rozkręcić, będzie się działo jeszcze bardzo dużo. „Miłość i telewizja” to w dużej części zapis walki o możliwość spełniania marzeń. Mariusz Walter musi najpierw zdobyć pieniądze na robienie w życiu tego, na co ma ochotę – rzeczywistość wymaga od niego często stawiania wszystkiego na jedną kartę, poszukiwania wyjść z sytuacji bez wyjścia, radykalnych decyzji i brania spraw w swoje ręce. Walter twierdzi, że lubi się otaczać ludźmi, którzy wiedzą więcej od niego – tak, żeby stworzyć niepokonaną w negocjacjach ekipę. Ta strategia wiele razy będzie mu się przydawać w walce o swoje.

Po początkowych osobistych wynurzeniach książka zamienia się w raport z bezwzględnej walki. W tym świecie nie ma miejsca na sentymenty, trzeba działać szybko i bez oglądania się na innych. Mariusz Walter wie, jak zarządzać – ale podejmie się w życiu całego mnóstwa działań, które w ogóle nie kojarzą się ani z robieniem telewizji, ani z robieniem biznesu, tylko po to, żeby przetrwać. Oczywiście motywy związane z dziennikarstwem, z budowaniem wizji zawodu też się tu znajdą – ale schodzą na drugi plan przy perypetiach związanych ze sposobami na zarabianie. Z czasem w rzeczywistość wchodzi też wielka polityka, a tu już nie ma żartów. Mariusz Walter jawi się jako postać charyzmatyczna, potrafiąca postawić na swoim. I w tym akurat tomie nie będzie miejsca na krytykę albo na odmienne spojrzenie – trzeba przyjąć perspektywę samego bohatera książki, śledzić jego wersję wydarzeń i pozostać przy jego analizach.

Udało się Zofii Turowskiej tak posklejać obszerne cytaty, żeby nie potrzebowały już dodatkowych wstawek narracyjnych. Płynnie przebiega ta opowieść i pokazuje, że sukces nie musi przychodzić łatwo – czasami trzeba sporo wyrzeczeń, odwagi i wsparcia ze strony bliskich, żeby móc działać według własnych potrzeb. „Miłość i telewizja” to jednostronna ciekawostka na temat kulis powstawania TVN – i nie tylko.

czwartek, 23 października 2025

Goscinny, Uderzo: Asteriks. Tom 15. Niezgoda

Świat Komiksu, Egmont, Warszawa 2025.

Intrygi

Uniwersalna jest ta historia i z pewnością przekona nie tylko starszych fanów cyklu. Asteriks i Obeliks to bohaterowie, którzy rzadko kłócą się przy ludziach – przeważnie załatwiają swoje sprawy w domowym zaciszu. Zdarza się jednak, że komuś puszczą nerwy, a ktoś inny nie powstrzyma się przed wygłoszeniem złośliwego komentarza w porę. I to wystarczy, żeby uruchomić cały cykl reakcji. O historii sporów między przyjaciółmi odbiorcy dowiedzą się z opracowania, które okala komiks – warto więc prześledzić je przed lekturą części rysunkowej. W „Niezgodzie” Tuliusz Destrukcjusz, wyjątkowo nikczemnie wyglądający intrygant, próbuje zaszczepić w wiosce Galów podejrzliwość i nieufność wobec innych. Nie musi specjalnie się wysilać – wystarczy tu i ówdzie rzucić jakiś komentarz, postarać się, żeby ktoś, kto ma bujną wyobraźnię, usłyszał nawet niepotwierdzone pogłoski niby to mimochodem – to wystarczy, żeby zasiać ziarno niezgody i Destrukcjusz świetnie zdaje sobie z tego sprawę. W grę wchodzi też zdobycie przepisu na magiczny wywar – i wiadomo, że Panoramiks pilnie go strzeże, czy jednak da się podważyć zaufanie do niego? Tuliusz Destrukcjusz ma sporo pracy, ale ma też pojętnych uczniów, którzy potrafią mu odpłacić za wszelkie komplikacje.

Porywczy Galowie radzą sobie z widzialnymi przeciwnikami – trudniej im jednak zmierzyć się z własnymi słabościami i ograniczeniami. A to właśnie w „Niezgodzie” wysuwa się na pierwszy plan. Rene Goscinny i Albert Uderzo wykazali się tutaj wyjątkowo dobrą znajomością ludzkich charakterów i umiejętnością prowadzenia trafnych obserwacji psychologicznych – nie ma tu żadnych wątpliwości co do autentyzmu działań i reakcji. W dodatku nawet bohaterowie zwykle stawiający czoła najbardziej niebezpiecznym sytuacjom i wrogom – teraz są bezsilni, przynajmniej dopóki nie znajdą odtrutki na intrygi.

Komiks jest sednem tego wydania i okazją do przypomnienia sobie klasyki – ale poza nim odbiorcy otrzymują jeszcze starannie wykonane opracowanie kontekstu i pracy rysownika i scenarzysty. Ciekawostki obyczajowe, dodatki z rzeczywistości, nawiązania, których sens może czasami umknąć w przekładzie – to wszystko składa się na relację ciekawą zwłaszcza dla dorosłych fanów cyklu o Asteriksie – to również pretekst do uzupełnienia biblioteczki: w końcu nie chodzi tu wyłącznie o rozrywkę, ale też o przygotowanie odbiorców do pełnowartościowej, wielowymiarowej lektury. Takie opracowanie, chociaż niekonieczne do tego, żeby dobrze się bawić, pozwala na odkrywanie kolejnych płaszczyzn humoru czy aluzji w Asteriksie. Oczywiście nie zabraknie tu i wskazówek z zakresu historii, i rozszyfrowywania inspiracji czy analizowania decyzji twórców. Pojedyncze kadry pozwalają zwrócić uwagę na technikę autorów, na nieistniejących do tej pory bohaterów albo na humorystyczne drobiazgi w detalach. To nie tylko komiks – nie tylko przywołanie klasyki, która wciąż ma się dobrze, ale też narzędzia, dzięki którym odbiorcy mogą bardziej świadomie śledzić zatrzymane w kadrach wiadomości.

środa, 22 października 2025

David McWilliams: Pieniądz. Historia ludzkości

Marginesy, Warszawa 2025.

Wartość nadana

W obszernej książce „Pieniądz” David McWilliams nie próbuje stworzyć monografii środków płatniczych, w zamian za to próbuje przedstawić czytelnikom wybrane – według niego przełomowe – momenty z historii rozwoju pieniądza – od wynalezienia sposobu na rozliczanie się z innymi (kiedy ludzie wymyślili pieniądze, mogli zrezygnować z wojen, a zacząć kupować potrzebne im rzeczy lub usługi) przez paradoksy (jeśli pieniędzy jest za mało, kraj może zdecydować się na wojnę), po rozmaite operacje okołobankowe (czytelnicy dowiedzą się między innymi na czym polegają kredyty i czego było trzeba, żeby je wynaleźć). McWilliams wie doskonale, że nie uda mu się zarejestrować absolutnie wszystkich zjawisk powiązanych z pieniądzem jako takim – dlatego też zastrzega, że dokonuje autorskiego wyboru przykładów i ta sama historia opowiedziana przez kogoś innego będzie mogła wyglądać zupełnie inaczej. Ale nie ulega wątpliwości, że mimo tych komentarzy McWilliams stara się rzeczywiście wytyczyć cykl zdarzeń ważnych dla rozwoju sfery finansowej. Mało tego: najbardziej zależy mu na tym, żeby odbiorcy zrozumieli, na czym polega fenomen pieniądza i powiązane z nim tematy. Tu rzadko będą się liczyć waluty (chyba że nawiązują bezpośrednio do powstania pieniędzy – jak w przypadku drachmy, albo regulują nie tylko krajową gospodarkę, jak w przypadku funta brytyjskiego), ale już same działania związane z pożyczkami i oprocentowaniem (i wyjaśnieniem, skąd ono się bierze), z wymianami handlowymi i z kruszcem używanym do wybijania monet – to miąższ książki. Autor nawiązuje do sytuacji historycznych, które niekoniecznie są połączone z historią pieniądza, ale pozwalają rzucić nowe światło na gospodarkę i funkcjonowanie państwa. Pojawia się tu między innymi temat fałszowania banknotów przez więźniów obozów koncentracyjnych – w celu deregulacji gospodarki i zdobycia (przez Hitlera) nowych sposobów na władzę.

David McWilliams stawia na rzetelność i na fakty. Interesuje go najbardziej zestawianie ważnych momentów z przeszłości oraz – objaśnianie wszystkiego, co należy do świata finansów. Wszelkiego rodzaju operacje na pieniądzach, jeśli mają znaczenie dla dzisiejszych odbiorców, zostaną rozłożone na czynniki pierwsze i opisane tak, żeby stały się zrozumiałe i naturalne dla wszystkich czytelników. Przy takim ogromie zebranych wiadomości oraz komentarzy do nich autor nie czuje potrzeby upraszczania narracji. Proponuje książkę popularnonaukową, nie popularyzatorską. Rezygnuje ze stylistyki pop na rzecz faktografii i analiz, zależy mu na szczegółach i na przejrzystości, ale nie na rozrywkowości opowieści. Jeśli zatem przydarzy się gdzieś anegdota, to jedynie jako ubarwienie relacji, a nie jako jej sedno. „Pieniądz” jest dla tych, którzy cenią sobie konkrety i potrzebują wnikliwego spojrzenia na wybrany temat. To książka spora objętościowo i zaspokajająca głód wiedzy – dla czytelników, którzy lubią poznawać nowe rzeczy a także zdobywać wiadomości z różnych dziedzin. David McWilliams wie, co ma robić. Nie musi podporządkowywać się rynkowi, żeby osiągnąć wymarzony cel.

wtorek, 21 października 2025

Krystyna Mirek: Zauroczenie

Filia, Poznań 2025.

Skarb

Poszukiwanie skarbu w najbardziej klasycznej wersji proponuje Krystyna Mirek w powieści „Zauroczenie” – i przy okazji oferuje czytelniczkom to, co najbardziej przyciągnie je do lektury: obietnicę relacji okołomiłosnych. Chociaż zamyka się na niewielkiej przestrzeni, znajduje miejsce dla wielu postaci. Akcja kręci się wokół Matyldy, matki dwóch mężczyzn, posiadaczki dwóch domów i kobiety o wielkim sercu. Matylda spieszy z pomocą, kiedy córka jej dawnej koleżanki zostaje na bruku, zdradzona i porzucona przez męża. Emilia od zaraz może się wprowadzić do starego domostwa, naprzeciwko posiadłości Matyldy. Córki Emilii są zachwycone: mogą się bawić w ogródku, dodatkowo odwiedza je wielki pies gospodarzy – najwyraźniej spragniony głaskania. Ale w tym wszystkim pojawia się coraz więcej zagadek i sekretów.

W historii Emilii punktem ryzyka jest matka: to ona układa dorosłej córce życie, to ona pchnęła ją w ramiona Jacka (który miał być bogaty i czuły, ale ani jedno ani drugie się nie sprawdziło), to ona zgłasza się do Matyldy z prośbą o pomoc, zwłaszcza że pamięta z przeszłości pewną rewelację – i chciałaby to sprawdzić. Dla pięknej kobiety, która znienacka pojawia się w sąsiedztwie, dorośli synowie Matyldy tracą głowy. Relacje między nimi były do tej pory napięte – po tym, jak jeden z braci odbił drugiemu ukochaną. Lata mijają, ale o krzywdach trudno zapomnieć. Teraz jednak wszystko zdaje się zmierzać do szczęśliwego finału: każdy z mężczyzn znalazł już ukochaną i pora naprawić rodzinne stosunki. Jednak u Matyldy znowu iskrzy, tym razem za sprawą nieoczekiwanej przysługi. Jakby tego było mało, sama Matylda zaczyna być zazdrosna o swojego męża. Wszystko kumuluje się w miejscu, które powinno być azylem i odskocznią od największych trosk. Najważniejszy jednak będzie skarb z przeszłości – i to dosłowny skarb, rodem ze starych historii. Krystyna Mirek ożywia temat, który wydawał się już zbyt archaiczny i wyeksploatowany tak bardzo, że nie da się z niego nic nowego wydobyć. A jednak autorka może ucieszyć dzisiejsze czytelniczki.

„Zauroczenie” to dość lekka powieść, czyta się ją szybko. Oczywiście Krystyna Mirek wie, jak przyciągnąć odbiorczynie do kolejnej części – ale przede wszystkim liczy się umiejętność zbudowania miejsca, które będzie intrygować i wabić. Problemy sercowe bohaterów pochodzą spoza orbity odbiorczyń: to mężczyźni przeżywają rozmaite dylematy w związku z dawnymi przeżyciami. Kobiety mogą co najwyżej odkrywać rzeczywistość, sprawdzać, o co chodziło z przeszłością, która sięga do teraz. Nie ma męczącego analizowania wydarzeń ani nadmiernego psychologizowania, przeżycia odbijają się w codziennym funkcjonowaniu – i to w „Zauroczeniu” mocny akcent. Krystyna Mirek próbuje swoich sił w różnych gatunkach, tym razem kieruje się do czytelniczek, które potrzebują szybkiego relaksu i niezbyt rozbudowanych lektur. Ale też w ten świat wkracza się błyskawicznie – nie trzeba żadnych skomplikowanych wyjaśnień czy opisów.

poniedziałek, 20 października 2025

Cornelia Funke: Atramentowa śmierć

Kropka, Warszawa 2025.

Poszukiwania

Po licznych eksperymentach w literaturze czwartej Cornelia Funke znalazła swój temat – temat, dzięki któremu na dobre może zaistnieć w historii literatury. Jej seria Atramentowy Świat to hołd złożony słowom, czytaniu i stwarzaniu rzeczywistości na kartkach książek. I chociaż kraina, do której autorka zabiera odbiorców za sprawą rodziny pewnego introligatora należy do bardzo prostych, akcja opiera się na silnych uczuciach i dzięki temu będzie ponadczasowa i wciągająca dla całych pokoleń.

Mo – Czarodziejski Język – potrafił samą lekturą przywoływać do realizmu bohaterów z kart książek, czym zresztą narobił sporo kłopotów w przestrzeni Atramentowej i w swoim świecie. Zestaw skrajnie niebezpiecznych łotrów, bandytów i przestępców, ale też rzezimieszków o dobrym sercu przewija się teraz między światami. W ślady Mo poszła jego nastoletnia córka Meggie, która w Atramentowym Świecie po raz pierwszy spotkała miłość – a właściwie drobne zauroczenie. To dzięki umiejętności odczytywania fraz Mo mógł odnaleźć i uratować swoją żonę. Teraz jednak wszystko mocno się komplikuje. Siły zła nie pozwalają na zwyczajne życie, trzeba wydrzeć śmierci Smolipalucha – jednego z poczciwców, którzy padli ofiarą starć między najsilniejszymi, a do tego znaleźć rozwiązanie najnowszej pułapki. Oto bowiem setka dzieci rozwijających się w Atramentowym Świecie ma stać się zakładnikami. Zostaną uwolnione, jeśli Mo – który w pewnym momencie przybrał imię Sójki, potężnego przestępcy – podda się swojemu przeciwnikowi. Jakby tego było mało, jego żona spodziewa się dziecka, a ciotka Elinor nie wytrzymuje w realnym świecie i znajduje sposób na to, żeby przedostać się do krainy, która pochłonęła całą jej rodzinę. Obecność bliskich nie sprzyja podejmowaniu ryzyka, a przecież bez tego trudno będzie zrealizować misję.

Wszystko powoli się niszczy. „Atramentowa śmierć”, trzeci tom cyklu Atramentowy Świat, to książka o rozpadzie. Coraz częściej traci się wiarę, coraz więcej tu rezygnacji i rozstań. Poczucie bezsensu zaczyna królować nad nadziejami, wiele wskazuje na to, że zło tym razem może ostatecznie wygrać. O ile do tej pory Atramentowy Świat kusił swoją magią, o tyle teraz owa magia sieje zniszczenie. Nic dobrego nie czeka już bohaterów po drugiej stronie kart książek – ale wyjścia nie ma, dopóki nie wypełni się odpowiednio swoich misji. Cornelia Funke stawia tutaj znów na tęsknoty i złudzenia, powoli i delikatnie rozplata więzi łączące bohaterów do tej pory – każdy zaczyna żyć na własny rachunek i po swojemu, co nie zmienia faktu, że kiedy trzeba, pospieszy z pomocą innym. Żeby zaprowadzić porządek w skrajnie niegościnnej przestrzeni, trzeba wyrzec się siebie i postawić na ryzyko. Mo doskonale o tym wie – ale rola słów wydaje się być coraz mniejsza. O ile do niedawna magia płynęła prosto z konkretnych fraz, o tyle teraz trzeba znacznie więcej, żeby się nie poddać. Autorka nie wykorzystuje tutaj niemal żadnych artefaktów, wszystko opiera na umiejętnościach i magii słów – to powieść o pisaniu. Obszerna pochwała literatury jako takiej (każdy niewielki rozdział rozpoczyna się tradycyjnie mottem – cytatem z klasyki literatury, co stanowić może swoistą playlistę dla miłośników książek) to próba wytłumaczenia, dlaczego świat książek zawsze będzie przyciągał.

niedziela, 19 października 2025

Janice Kaplan: Co twoje ciało wie o szczęściu. Jak poprzez ciało odmienić umysł

Rebis, Poznań 2025.

Słuchanie siebie

Janice Kaplan jest znakomita jako osoba zachęcająca do życia w zgodzie ze sobą – jej książki cechują się dużym stopniem empatyczności w stosunku do czytelników i jednocześnie zestawem ciekawostek gromadzonych na bazie własnych przeżyć. Oczywiście nie znajdzie ta autorka uniwersalnego klucza do dobrego przeżywania codzienności, ale część jej wskazówek da się bez wątpienia wcielić w życie, żeby czerpać więcej radości z każdego dnia. Tym razem autorka kieruje się do tych odbiorców, którzy są pogodzeni ze sobą i chcieliby egzystować we własnym rytmie, ale potrzebują do tego zachęty. Nie ma cudów: nie wyleczy lekcjami magicznego myślenia rozmaitych poważnych schorzeń, pozwoli za to przypomnieć sobie, co w życiu ważne i co może przypominać o podstawowych wartościach. Jednocześnie książki tej autorki, pełne wyrozumiałości i serdeczności, są przesycone wątkami autobiograficznymi – osobiste wstawki budują tu więź z czytelnikami i sprawiają, że chce się bardziej wierzyć w głoszone przez Janice Kaplan treści.

„Co twoje ciało wie o szczęściu. Jak poprzez ciało odmienić umysł” to publikacja, która spodoba się wszystkim miłośnikom literatury dotyczącej samorozwoju – ale bez formy kioskowych poradników z wytyczonymi ścieżkami treningów i ćwiczeń. Bo Janice Kaplan woli raczej wpływać na zmianę sposobu myślenia niż na konkretne wyzwania – liczy na to, że z jej doświadczeń i zdobytych na bazie rozmów z psychologami informacji skorzystają odbiorcy potrzebujący wsparcia w danym etapie życia. A faktycznie skorzystać można, autorka na pewno nie zaszkodzi. Zbiera obserwacje, które od dawna funkcjonują gdzieś w tle świadomości na temat dobrego samopoczucia i przypomina o nich – podpierając się własnymi przekonaniami i testami. Wśród podpowiedzi są na przykład te o częstym uśmiechaniu się (nawet wygięcie ust w sztucznym grymasie wpływa na psychikę i pozwala poprawić samopoczucie) czy o wyprostowanej sylwetce. Dopóki się tego nie spróbuje – i nie przekona na własnej skórze o prawdziwości dobroczynnego oddziaływania – nie ma szans, że da się wiarę rewelacjom przynoszonym przez tę książkę. A przecież Janice Kaplan dąży do tego, żeby czytelnicy mogli cieszyć się zwyczajnością bez większych wysiłków. I oczywiście wskazówki nie przydadzą się przy potężnych kłopotach, ale na drobne chandry i zły humor mogą być w sam raz. Autorka umiejętnie omija pułapki: przypomina, że między innymi śmieciowe jedzenie czy rozleniwienie i unikanie wysiłku fizycznego to nie jest droga do szczęścia, choćby ciało wysyłało fałszywe znaki.

Książkę dobrze się czyta dzięki osobistym wstawkom – autorka wie, jak dotrzeć do szerokiego grona odbiorców. Tworzy opowieść-zwierzenie, miejscami nawiązującą do niej i do jej bliskich (ale nigdy na tyle, żeby budować sensacje czy pożywkę dla mediów), szczerą i ciepłą. W serdeczności narracji będzie się kryć przepis na sukces. Jeśli odbiorcy mają dosyć typowych kioskowych poradników dotyczących szczęścia, tu mogą zyskać poza porozrzucanymi w całym tomie uwagami, co zrobić, żeby cieszyć się życiem, także atrakcyjną lekturę dla zabicia czasu. Janice Kaplan mogła już „Dziennikami wdzięczności” zyskać sympatię odbiorców, teraz potwierdza swoją pozycję na rynku. Nikogo nie naśladuje, nikogo nie udaje, a jeśli ktoś jej zaufa – nie straci na tym.

Mrówkacast - podcast książkowy - odcinek 1

Jeszcze z rozmaitymi błędami, jeszcze za cicho, ale chyba startuję z podcastem o książkach. Zapraszam:

https://www.youtube.com/watch?v=WSoM_yXkGtc

sobota, 18 października 2025

Aubrey Hartman: Lis z Martwego Lasu

Kropka, Warszawa 2025.

Przeżycia po śmierci

Trudny to temat i Aubrey Hartman trochę się asekuruje, wprowadzając ostrzeżenia przed dalszą lekturą dla co bardziej wrażliwych. Wie doskonale, że nie będzie lekko: bohater należy do niespecjalnie urodziwych, brakuje mu jednego oka (oczodół zasłania monoklem), a jego futro jest poprzecierane w różnych miejscach. Bazyl to lis, ale nieumarły lis – pomaga innym zwierzętom w przejściu na drugą stronę. Są cztery królestwa, które czekają na dusze: do Pokoju trafiają ci, którzy lubią odpoczywać, do Przyjemności ceniący sobie zabawę, do Postępu – pracusie. A do Płaczu trafiają ci, którzy za życia byli najgorsi, bez szans na poprawę. Bazyl zdecydował się zostać Nieumarłym Przewodnikiem także z osobistych powodów: podsłuchał, że jest mu pisane królestwo Płaczu. Wieczne cierpienie nie wydaje mu się zbyt kuszącą propozycją, wykorzystuje więc szansę na ucieczkę. Teraz to on zsyła do różnych królestw zwierzęta. Nie ma zbyt dużo pracy: każda dusza jest przyciągana przez to królestwo, do którego najbardziej pasuje. Bazyl może zatem dobrze wypełniać swoje obowiązki i przekazywać zwierzętom informacje na temat ich najbliższego losu. Bazyl w Nieumarłym Lesie jest specjalistą od grzybów, ma nawet uwielbiany okaz, zwany Kapitanem – to do niego zwracają się jako do eksperta. Tyle że nic nie może trwać wiecznie. Pewnego dnia do drzwi Bazyla puka borsuczyca. Lisy i borsuki nie darzą się specjalnymi względami, w dodatku nowej duszy nie da się odesłać do żadnego z królestw. Coniemiara za życia była dość stłamszoną przez bliskich osóbką, teraz nawet daje się lubić, mimo że jest wścibska i dość irytująca – wprowadza sporo zamieszania do codzienności Bazyla, ale nie wzdraga się na jego widok i nie traktuje go jak dzieci, które przychodzą raz w roku na skraj lasu.

„Lis z Martwego Lasu” to przede wszystkim powieść o przyjaźni, przeznaczeniu i stracie. Chociaż punkt wyjścia należy do bardzo poważnych – nic trudniejszego niż śmierć w literaturze czwartej – to jednak Aubrey Hartman ma doskonały pomysł na rozwój akcji. Historia wciąga i wzrusza – tu nie da się czytać obojętnie. Lis Bazyl funkcjonuje samotnie, pojawienie się w jego codzienności Coniemiary będzie oznaczało mnóstwo wyzwań, z jakimi do tej pory nie musiał się mierzyć. Relacja zamienia się z trudnej w prawdziwą przyjaźń i oddanie – stopniowo i przez wzruszające drobiazgi. To przygotowanie bohaterów do prawdziwego starcia i wyzwania: zdarzy się coś, co potężnie wstrząśnie rzeczywistością i zmusi do zweryfikowania wszelkich planów. Śmierć przypomni o sobie – ale odebrać może coś znacznie cenniejszego niż życie. Jest w tej książce mnóstwo tematów, które do płytkich publikacji nie trafiają – tu z kolei nie ma miejsca na banały i oczywistości, fabuła zmusza odbiorców do przeżywania akcji głębiej. „Lis z Martwego Lasu” to nie tylko fantastyczna przygoda: to zmierzenie się z najgłębszymi lękami i problemami spoza dziecięcego świata.

piątek, 17 października 2025

Paisley Hope: Serce na wodzy

Editio Red, Helion, Gliwice 2025.

Ranczo

W polskich powieściach erotycznych narracja staje się elementem dalszoplanowym. W zachodnich powieściach erotycznych narracja to jeden z najważniejszych elementów historii – trzeba maksymalnie urealnić charaktery, żeby pozwolić im na realizowanie schematów. Bo największą wadą zachodnich powieści erotycznych z maksymalnie dopracowaną narracją staje się powtarzalność fabularna. Paisley Hope spokojnie mogła pobierać lekcje u Lucy Score – albo u całego szeregu autorek spod szyldu young adult – „Serce na wodzy”, pierwszy tom cyklu Ranczo Srebrzyste Sosny to książka będąca niemal przeniesieniem pomysłów Lucy Score, tyle tylko, że bez elementów sensacyjno-kryminalnych. Co tu oryginalnego? W zasadzie nic – narracja prowadzona jest na przemian przez CeCe i Nasha. Ona wraca w rodzinne strony po nieudanym związku – rozstaniu z mężczyzną, który nie nadaje się na życiowego partnera i który traktował ją jedynie jako zdobycz niewartą nawet wierności. On to lokalny przystojniak, który wszystkich może ratować z opresji, wszystkim pomaga i jest wszędzie. Oboje mają się ku sobie, co wiadomo od dawna – tyle że walczą z uczuciem, nawet gdyby o sobie śnili, nie pozwolą sobie na słabość i ujawnienie pragnień. A jeśli już pozwolą (przecież w końcu muszą pozwolić), to tylko na chwilę i tylko na sam seks. Oczywiście dla wszystkich wokół oni są parą idealną i tworzą związek, chociaż sami jeszcze tego nie dostrzegli. CeCe i Nash muszą zrozumieć, że są dla siebie stworzeni, odważyć się na bycie razem i nie bać się odrzucenia. Zanim to do nich dotrze, będą się po prostu dobrze razem bawić, chociaż od czasu do czasu zdarzy się coś, co uniemożliwi im porozumienie. Żeby nie było zbyt słodko.

W takim razie dlaczego czytać? Dla rozrywki i przyjemności śledzenia narracji. W tym gatunku przewidywalność jest wpisana w rozwiązania fabularne, nawet jeśli Paisley Hope nie chce z jakiegoś powodu porzucić sprawdzonych i wygodnych kolein, nie zmęczy czytelniczek brakiem pomysłów na rozwój akcji. Wynagrodzi im to metodą przedstawiania wydarzeń i delikatnym humorem. Rzecz jasna oferuje też dość rozbudowane sceny seksu – w końcu świadoma jest, że tego odbiorczynie w dzisiejszych romansach i erotykach będą poszukiwać. Nie sili się na wymyślne rozwiązania i w tej dziedzinie, nie zaskoczy nikogo fakt, że wybranek jest hojnie obdarowany przez naturę i niezmordowany w zapewnianiu erotycznej satysfakcji kobiecie swoich marzeń. To wszystko tematy sprawdzone i nie dziwne – dziwne by było, gdyby autorka zamiast eksplozji pożądania zaoferowała zwyczajność.

„Serce na wodzy” to powieść starannie dopracowana, przyjemna w realizacji, nawet jeśli wtórna w każdym zakresie. Da się ją czytać bez zażenowania i poczucia straconego czasu. Jest to historia dla wszystkich marzycielek, które liczą na znalezienie bratniej duszy i pokonanie wszelkich kłopotów bez wysiłku, a także – wierzą w łóżkowe dopasowanie od pierwszej sekundy. Ale też naiwność fabularna i charakterologiczna nie przeszkadza w dobrej realizacji.

czwartek, 16 października 2025

Berenika Kołomycka: Malutki Lisek i Wielki Dzik. Awantura

Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2025.

Kłótnia

Trzy małe łasice chcą brykać, jak to dzieci. Zbliża się jednak wielkie święto – najdłuższy i najjaśniejszy dzień w roku, zwany Jasnotą. To okazja do obdarowywania się prezentami. Nawet maluchy mogą przygotować podarki dla swoich bliskich. Łasiczki również próbują czegoś nowego – do tej pory to one zwykle dostawały prezenty, teraz mogą spróbować wymyślić i znaleźć coś dla kolegów czy rodziny. Ale przecież trzeba jeszcze się pobawić. W tomiku „Awantura” w serii Malutki Lisek i Wielki Dzik cała akcja podzielona na kilka części w opowieści bierze swój początek w zwyczajnym konflikcie wśród rodzeństwa. Bo łasiczki kłócą się przy każdej możliwej okazji – ale tym razem sytuacja staje się poważna. Jedna, ugryziona przez siostry w ogonek, zaszywa się w korzeniach starego drzewa i nie zamierza wychodzić. Czuje się źle, samotna, opuszczona i niezrozumiana, popłakuje cicho i nie chce, żeby ktokolwiek przerywał jej rozpacz. Tylko że zbliża się poważne zagrożenie. Po raz pierwszy w Dolinie naprawdę dzieje się coś, co może się skończyć bardzo źle, Berenika Kołomycka stawia tym razem na maksymalnie poważne konsekwencje tak, żeby nawet do beztroskich dzieci dotarło, że nie postąpiły właściwie. Mama łasica boi się o swoje zaginione dziecko – ale już wkrótce dowie się, że faktycznie ma więcej powodów do zmartwień. Tymczasem siostry poszkodowanej mają czas na ochłonięcie i wyciągnięcie wniosków z całego zajścia. Inni mieszkańcy Doliny mogą się sprawdzić w sytuacji zagrożenia lub lęku. Tutaj przewija się naprawdę wielu bohaterów, kadry z Doliny nigdy wcześniej nie były aż tak wypełnione – każdy z bohaterów ma coś do zrobienia zanim nadejdzie pora świętowania Jasnoty.

Tym razem też Berenika Kołomycka trochę rozdziela Malutkiego Liska i Wielkiego Dzika, nie każe im działać razem, bo testuje rozwiązywanie problemów na szeroką skalę przez inne postacie. Małe łasice nadają tempo akcji – autorka do niedawna stawiała na niespieszne i wręcz senne obrazki, teraz jednak decyduje się na pokazanie dramatycznej sytuacji po to, żeby wytłumaczyć coś małym odbiorcom. Sugeruje, że nie ma sensu podejmowanie kłótni z rodzeństwem – to może się źle skończyć. Ale istnieją też dobre sposoby na poprawienie sobie humoru – bohaterce zdradzają to starsi mieszkańcy Doliny. Można sobie wyobrazić coś, co faktycznie pozwoli wkroczyć na drogę do naprawienia relacji. „Awantura” dopiero w ostatniej fazie przybiera stały i kojący kołysankowy rytm, więc znowu można ten komiks potraktować jako lekturę przed snem.

Berenika Kołomycka stawia tu na malowane historie, ale o ile przeważnie proponuje bezkresne przestrzenie pozbawione detali, teraz musi wręcz zagęścić kadry ilustracjami wyjaśniającymi sedno wydarzeń. Malutki Lisek i Wielki Dzik to seria, która zyskała zwolenników nie tylko wśród najmłodszych odbiorców – chociaż morały w rodzaju tego z „Awantury” przydają się dzieciom, to jednak filozoficzne podejście do świata zwierząt wypada mocno poetycko i kusi także dorosłych.

środa, 15 października 2025

Justyna Bednarek: Tata w tarapatach. Jaja nie z tej ziemi

Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.

Poszukiwania w kosmosie

Pamiętacie tatę, który został wyekspediowany daleko w kosmos? Wieczorkowie nie mogą go tak zostawić. Mama przejmuje dowodzenie i razem z czwórką dzieci i czwórką zwierzaków oraz całą masą wynalazków podąża za ukochanym. Nie jest to proste, ale ponieważ po kosmosie podróżują między innymi także wielkie międzygalaktyczne kury, zdarzyć się może absolutnie wszystko. W tomiku „Jaja nie z tej ziemi” trzeba będzie sporo wysiłku – oraz dużo zmniejszania i powiększania – żeby na nowo połączyć rodzinę. A wszystko dzięki niesporczakowi – kolejnemu towarzyszowi wyprawy, który natychmiast wpasowuje się w nietypowe stado i służy pomocą w najbardziej krytycznych momentach. Tata znajduje się najprawdopodobniej w jednym z kilku jajek, w których zamknięte są całe krainy. Ale jeśli tak, to wcale nie będzie łatwo do niego dotrzeć. W ogóle nie będzie łatwo. I na tym cała rzecz polega.

Justyna Bednarek stawia na dynamiczną akcję i poczucie humoru – i z tych dwóch składników lepi serię, która – z rysunkami Bartka Brosza – ma szansę podbić świat. Liczy się tu śmiech i nawet jeśli nie ma zbyt dużo fabularnych odnóg, dzieci nie będą mogły się oderwać od lektury. Tu autorka wybiera wyliczanki jako sposób porządkowania wiadomości – najpierw Mirosław w butach z tytanowymi sprężynami musi skoczyć po zapomniane zakupy (a ponieważ w butach wystarczy chwila nieuwagi, żeby trafić w przypadkowe miejsce – pozwiedza trochę świata), później między innym światy z jajek będą się prezentować najmłodszym. Pościg za tatą oznacza w tym wypadku szereg pomysłów, które trzeba będzie wcielić w życie. Autorka wykorzystuje te wynalazki, które już na potrzeby pierwszej części zostały wynalezione – operuje nimi w miarę potrzeb, wiedząc, że nie może przesadzić w tym zakresie, żeby nie ułatwić nadmiernie bohaterom ich misji. Ale czy misja, w której bierze udział niesporczak, może być zwyczajna i prosta?

„Jaja nie z tej ziemi” to druga książka o przygodach Taty w tarapatach – i nie rozczaruje. Podobnie jak pierwsza, to stworzona dla rozrywki nie tylko najmłodszych szalona i bardzo dynamiczna opowieść bazująca na wyobraźni oraz na śmiechu. Tu nie ma mowy o morałach, jedyne, co da się przenieść do zwyczajności odbiorców, to przekonanie, że na rodzinę można liczyć w każdych warunkach i w każdych okolicznościach. Najważniejsza jest akcja i to akcji poświęcone są kolejne pomysły. Przy tak pomysłowych bohaterach (i przy tak odważnej autorce) nie trzeba się bać o tatę, nawet jeśli ten łamie zasady fizyki i przesadza w oddalaniu się od bliskich. W tej rodzinie każdy znajdzie swoje miejsce i spotka się ze zrozumieniem, każdy dostanie to, czego potrzebuje. Miłość dodaje sił, a kreatywność (i wiedza) pozwalają wyjść z każdych tarapatów. A przecież to jeszcze nie koniec przygód. Justyna Bednarek proponuje dzieciom szaloną eskapadę pozbawioną jakichkolwiek granic – zachęci najmłodszych do samodzielnego czytania i pokaże im, dlaczego książki mogą sprawiać przyjemność.

wtorek, 14 października 2025

Wauter Mannaert: Jaśmina i ziemniakożercy. Tom 1

Świat Komiksu, Egmont, Warszawa 2025.

Jedzenie

Jaśmina gotuje z sercem. Jest w tym znakomita i wykorzystuje najczęściej naturalne składniki, głównie warzywa, żeby przyrządzać pełnowartościowe posiłki dla taty i znajomych. Ma też przyjaciół, dzięki którym zaopatruje się w odpowiednie produkty: ogrodnicy Marc i Cyryl prezentują skrajnie odmienne podejście do upraw i do rozprawiania się z chwastami. Jeden z mężczyzn stawia na piękne kwiaty i stosuje specjalne bomby, żeby rozsiać jak najwięcej niejadalnych roślin na działce drugiego, drugi stosuje opryski od wielu lat – bo wie, że dzięki temu poradzi sobie ze szkodnikami. Co prawda na króliki zjadające uprawy niewielu ma pomysł (Jaśmina wie, jak sobie ze zwierzętami poradzić, chociaż niekoniecznie w przyjemny dla nich sposób – ale przynajmniej bezkrwawo).

I tak mijają dni: Jaśmina gotuje, tworzy potrawy, które zachwycają wszystkich i wyzwalają głód u przypadkowych przechodniów oraz sąsiadów. Po szkole wędruje do swoich ogrodników i mocno angażuje się w ich problemy – bo też i emocje tam sięgają zenitu. Ale Jaśmina jeszcze nie wie, że najgorsze dopiero przed nią: pojawia się producent PP – szybkiej i pakowanej w plastik żywności bazującej na specjalnych uprawach ziemniaków. W obliczu koparek, które mogą zaorać ogródki, wojna na kwietne bomby to dziecięca igraszka. Jaśmina musi jednak działać: wie, że produkty spożywcze tworzone dla zarobku i na skalę masową uzależniają, ale nie są wartościowe jako posiłki. Do tego zaczyna odczuwać problemy finansowe. Ale czy jedna nastolatka może stawić czoła koncernowi spożywczemu?

„Jaśmina i ziemniakożercy” to dwutomowy cykl Wautera Mannaerta – bardzo różniący się od standardowych komiksów z równymi kadrami, do których odbiorcy są przyzwyczajeni choćby za sprawą wielkich komiksowych nazwisk. Tutaj grafiki są pozbawione jednoznacznych i wyraźnych konturów – a kolejne obrazki wielkością dopasowywane są do potrzeb rytmu narracji. Ilustracje nie do końca ujawniają swoje treści na pierwszy rzut oka, często wymagają uwagi i sprawdzania zawartości. W dodatku słowa zostały ograniczone do minimum i często odbiorcy są pozostawieni z serią następujących po sobie całych stron z kadrami bez komentarzy tekstowych. Zdarza się bardzo często powiązanie kadrów na stronie jakimś motywem (choćby – zapachem potraw), należy też docenić logo firmy PP – przeciwnika Jaśminy – dwie litery w odbiciu lustrzanym z kropkami pod spodem przywodzą na myśl czaszkę i kojarzą się z ostrzeżeniami na środkach trujących. Ten komiks bardziej się ogląda niż czyta, kierowany jest nie do najmłodszych odbiorców, ale do nieco bardziej wprawionych czytelników, budzi też świadomość społeczną w kwestii zdrowego żywienia. To ważne – temat, który się tu pojawił nie należy do świata fantastyki, sugeruje za to bliskość zagrożenia, jego rodzaj i rozmiar. Dla czytelników będzie to poważna przestroga i wskazówka na najbliższą przyszłość. Niezwykle istotna kwestia pod pozorami rozrywki dla młodzieży – to przepis na sukces w wykonaniu Mannaerta. Kto przekona się do specyficznego młodzieżowego stylu rysowania, ten pokocha Jaśminę i jej pomysły.

poniedziałek, 13 października 2025

Berenika Kołomycka: Kocina. Zapiski z Doliny

Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2025.

Ankieta

Berenika Kołomycka prezentuje wydarzenia z Doliny, w której zgodnie egzystują Malutki Lisek, Wielki Dzik i wielu innych bohaterów – którym człowiek nie może przeszkodzić. Akcja – spokojna i pozbawiona fajerwerków – toczy się wokół pięknej jabłonki, w przestrzeni wolnej od tłoku i przesady. Ale pojawia się bardzo urokliwy dodatek do serii, którą Berenika Kołomycka zasłynęła. „Kocina. Zapiski z Doliny” to pierwsza opowieść i zarazem prezentacja nowej bohaterki. Bo autorka twierdzi, że wcale nie może bywać w Dolinie – nie odwiedza swoich bohaterów bezpośrednio, wysyła kogoś, kto może dotrzeć do tego świata i przekazać wszystkie informacje potrzebne do tworzenia. Wysłannikiem do Doliny jest Kocina – kotka, która mieszka z autorką i jako jedyna może przekraczać granice między światami. Bardzo ładnie jest to przedstawione graficznie – przedarte na pół zdjęcie i przedarty na pół rysunek sygnalizują, czy kotka wchodzi czy wychodzi z Doliny. Stanowi to też czytelny sygnał dla odbiorców, że oto właśnie następuje przeniesienie do krainy fantazji.

Ale o ile seria Malutki Lisek i Wielki Dzik jest malarska i w pewien sposób graficznie poetycka, o tyle Kocina wydaje się bardziej konkretna przez sposób tworzenia. Przede wszystkim jest rysowana a nie malowana – tu szkice są bardziej komiksowe, przez co bohaterowie wydają się bardziej przyjaźni dla najmłodszych odbiorców. Kocina przeprowadza wywiady z mieszkańcami, zadaje im pytania, które intrygują także odbiorców – dowiaduje się między innymi, o co chodzi z jabłkami w przypadku Liska. Żeby zaoferować coś gospodarzom proponuje przedstawienie im jednej ze swoich ulubionych historii, prezentowanych zwykle przez autorkę. I snuje narrację, która jest bardzo kołysankowa i pozbawiona akcji i bohaterów – a dotyczy życia jako takiego. Kocina dobrze czuje się w Dolinie i dzięki niej dobrze będą się w niej czuć także odbiorcy, którzy dopiero teraz to miejsce poznają. Berenika Kołomycka znalazła sobie miejsce na trochę gęstszą i bardziej dynamiczną narrację, na zestaw prezentacji tego, co niekoniecznie oczywiste dla bohaterów i czytelników. Same kadry są tu może i podobne tematycznie do tych z serii o Lisku – ale przez zmianę stylistyki wybrzmiewają bardziej jako przypis do tego cyklu. Nawiązanie do malowanych grafik istnieje w opowieści Kociny i tylko tam – w pozostałej części książki pojawia się zaledwie kilka kolorów, wcale nie trzeba wiele, żeby wyczarować ten świat. Tu przede wszystkim liczą się emocje i relacje między bohaterami, a także klimat – wszechogarniający spokój, wręcz senność krajobrazu i sytuacji. To bardzo dobra seria wyciszająca, kiedy ktoś potrzebuje odpoczynku i od skoczni od codzienności. Berenika Kołomycka nie przebodźcuje odbiorców.

Jeśli zatem ktoś dobrze czuje się w krainie Malutkiego Liska i Wielkiego Dzika, może swobodnie przygarnąć do swojej kolekcji także oprowadzanie w wersji Kociny. Dzięki temu pomysłowi sama autorka może nieco odpocząć od pejzaży, ale nie tracić kontroli nad tym, co dzieje się w jej ulubionej krainie.

niedziela, 12 października 2025

Agnes Gabriel: Madame Schiaparelli. Ekstrawagancka krawcowa

Marginesy, Warszawa 2025.

Garderoba

Beletryzowane biografie bardzo dobrze sprawdzają się przy przedstawianiu mitologii założycielskiej i mogą budować sympatię do marki – nawet jeśli nie jest to ich zamierzona podstawowa rola. Agnes Gabriel wykorzystuje zatem miejsce na rynku do tego, żeby stworzyć dla odbiorców (a może bardziej dla odbiorczyń) historię Madame Schiaparelli – przynajmniej od momentu, w którym staje się ona naprawdę intrygująca.

Przełomem dla Elsy Schiaparelli jest zdrada: mąż daje się skusić na wdzięki popularnej tancerki. I to punkt zwrotny w egzystencji bohaterki tomu – zbliżony do tych wszystkich powieści obyczajowych, w których kobiety zaczynają żyć na własny rachunek bez oglądania się na krzywdy z przeszłości. I Elsa podąża taką właśnie drogą, chociaż czasy nie są tak do końca sprzyjające samotnemu macierzyństwu i budowaniu własnej potęgi na rynku pracy. Schiaparelli porzuca Amerykę na rzecz Paryża – to tu chce znaleźć swoje szczęście, z dala od mężczyzn, przynajmniej na początku. Razem z Elsą w podróż wyrusza jej mała córeczka, Gogo (sama wybrała sobie imię) – dziewczynka z porażeniem mózgowym. Gogo wymagać będzie dostępu do najlepszych lekarzy, żeby mogła przeżyć i rozwijać się w miarę normalnie – i tym będzie się też musiała zająć samotna matka. Madame Schiaparelli zawsze pozostaje blisko mody, pracuje jako krawcowa, wie, jak zadowolić najbardziej wymagające klientki. W końcu postanawia dyktować modę innym – zostaje projektantką, która nie boi się wyzwań. Potrafi zainspirować się twórczością Salvadora Dali (nawet tą związaną z wygłupami towarzyskimi), nawiązuje do najnowszych trendów, ale nigdy ich niewolniczo nie kopiuje. Podejmuje decyzje, które zmuszają do refleksji nad modą, jej stroje nie dla wszystkich się nadają, a jednak pierwszy sweter podbija Paryż i sprawia, że Elsa Schiaparelli będzie musiała bardzo szybko rozbudować swoją firmę. I „Madame Schiaparelli. Ekstrawagancka krawcowa” to właśnie opowieść o samodzielności, odwadze i pomysłowości kobiety, która szuka własnej drogi. Dopiero kiedy Elsa Schiaparelli czuje się już pewnie od strony finansowej, może pomyśleć o realizowaniu kobiecych pragnień – i znów na przekór obyczajowości to ona może zrobić pierwszy krok, dać odpowiedni sygnał mężczyznom, którzy jej się podobają. Tyle że jej wybory nie zawsze będą realne i osiągalne. Agnes Gabriel koncentruje się właściwie na dwóch wątkach: miłości do mody i miłości w życiu osobistym – wątek córki powraca po długim czasie i nie może już zbyt zaprzątać myśli bohaterki, nie powstała zbyt silna więź, która wymagałaby pielęgnowania, a kiedy Gogo jest dorosła, świetnie radzi sobie sama, tak jak radziła sobie jako dziecko w szkole z internatem i z najbliższą przyjaciółką. Elsa Schiaparelli przekonuje się, że walka o marzenia wymaga poświęceń. Ale idzie za głosem serca i nie musi opierać się na innych. Sama tworzy własny świat i drogi do realizacji swoich potrzeb, sama walczy o to, żeby zyskać szczęście.

W tej historii liczy się sposób prowadzenia narracji. Mnóstwo uwagi poświęca tu autorka odzieżowym detalom, nie jest to fabuła sensacyjna, a niespieszne przyglądanie się kolejnym drobiazgom. Rozsmakowywanie się w szczegółach to wręcz wyznacznik tej powieści.

sobota, 11 października 2025

Aleksandra Machoń, Wiktor Talaga: Cząberek. 2. Przyjaźń

Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2025.

Przyjaźń

Zwierzak, który zostaje sam w domu, wydaje się zwykle poszkodowany i pokrzywdzony – wszyscy domownicy mają swoje zajęcia, dzieci idą do szkoły, rodzice do pracy i nikt nie może się opiekować pupilem, który przecież kocha zabawy i wspólne spędzanie czasu. Cząberek tęskni. I wprawdzie nie niszczy z tej tęsknoty mebli, ale wystarczy spojrzeć na pełen rozpaczy wyraz pyszczka przy porannym pożegnaniu. Rodzice nie chcą zgodzić się na drugiego kota, przynajmniej nie w najbliższym czasie, ale dla Klary i jej brata Damiana sytuacja jest jasna: trzeba znaleźć Cząberkowi przyjaciół. Czarny kot, który dopiero co zaufał ludziom, niedługo będzie miał kolejne wyzwanie do przejścia.

Drugi tom serii Cząberek, „Przyjaźń”, to propozycja, którą Aleksandra Machoń i Wiktor Talaga chcą przekazać najmłodszym kilka niezwykle ważnych informacji. Koncentrują się na temacie opieki nad zwierzętami – i to mądrej opieki – i na kwestii przyjaźni, także tej w obrębie gatunku ludzkiego, nie tylko u czworonogów. Cząberkowi przyda się towarzystwo – ale to kot po przejściach, schroniskowy, ma złe doświadczenia z psami, nie wszystkie zwierzęta w swoim otoczeniu zaakceptuje, zwłaszcza jeśli wydarzenia będą dziać się zbyt szybko. Z kolei Klara postanawia wprowadzić swój plan awaryjny w życie za wszelką cenę – nawet jeśli będzie to oznaczało konieczność okłamania bliskich. I tu pojawiają się dwa równoległe zagadnienia, rozwijane w prostym komiksie. Bo czymś innym jest oswajanie Cząberka ze zwierzętami – małymi krokami i w sposób, który nikomu nie zagraża – a czym innym stawianie na swoim i wyrzuty sumienia, że wydarzenia potoczyły się nie w takim kierunku, w jakim powinny. Wreszcie autorzy odpowiadają na najważniejsze dla rozwoju społecznego małych czytelników pytanie – co zrobić, kiedy się zepsuło przyjaźń i teraz ktoś, za kim się tęskni, nie ma zamiaru wysłuchiwać nawet najbardziej szczerych przeprosin. Umiejętność przyznania się do błędu to element konieczny całej układanki, ale niemożliwy, dopóki nie ma zgody na spokojną rozmowę. Mama Klary i Damiana wie, że przez nieprzemyślane działania i sieć kłamstw można na zawsze stracić przyjaciela – ale wszystko jest do odbudowania, jeśli się bardzo tego chce i potrafi zachować w odpowiedni sposób. Tego Klara musi się nauczyć. W tym tomiku to nie Cząberek pozostaje w centrum uwagi – on jest tylko narzędziem do realizowania własnych pomysłów przez dzieci. Znacznie bardziej istotne z perspektywy odbiorców będą dylematy Klary i zawoalowana przestroga przed kłamstwem w stosunku do najbliższych.

„Cząberek. Przyjaźń” to komiks, w którym kadry nie są za małe – tomik jest przeznaczony dla najmłodszych odbiorców, więc spore rysunki ułatwią lekturę. Nie są też wypełnione szczegółami do przesady: bardzo często to gadające głowy, zwłaszcza kiedy trzeba udzielić odbiorcom (pod pretekstem kierowania się do postaci) pouczenia. Za to większe kadry, na których ogląda się zachowanie rysunkowego kota, będą dla dzieci przyjemnym sposobem na relaks i rozrywkę. Cząberka przecież nie da się nie lubić.