Familium, Republika Czeska 2025.
Kwalifikacja
Talia 52 kart przypomina grę, ale pozwala lepiej poznać siebie i doprowadzić do autoanalizy z dala od psychologów. Zgrabnie spakowane pudełko zawiera zestaw kart z testem osobowości oraz książeczkę, w której Lily Yuan przybliża czytelnikom co ciekawsze zagadnienia z teorii Carla Gustava Junga, tak, żeby nie przytłoczyć niepotrzebnymi szczegółami, a jednocześnie umożliwić szerokiej publiczności rozeznanie w temacie. To, co pojawia się w tomiku, to dopełnienie testu osobowości, rodzaj ciekawostki dla chcących pogłębić zagadnienie – i przygotować się na samo rozwiązywanie testu. I tak trzeba będzie dobrej pamięci oraz samozaparcia, żeby odpowiednio kojarzyć wszystkie cechy i przypisane im litery, więc czytelnicy albo będą musieli dojść do wprawy, albo rozwiązywać test ze ściągawką w postaci tomiku i samych kart. Książka została przygotowana tak, żeby stale dostarczać odbiorcom bodźców: pojawiają się tutaj odpowiednio wyróżniane pojęcia, ale też bardzo wiele obrazków (w tym – satyrycznych, żeby odpowiednio nastroić do lektury i do pracy). Carl Gustav Jung sprowadzony do wersji pop nie traci jednak na wartości: chodzi o to, żeby zamiast przedzierać się przez skomplikowane (jak sama autorka przyznaje) tomy i wywody, otrzymać prosty i przyjemny bryk, w sam raz na szybkie zorientowanie się w temacie. Co ważne: taki tomik mimo dość niewielkiego druku, nie odstraszy nikogo, za to może zapewnić ciekawy start w przygodę z psychologią. Na pewno za to zachęci do skorzystania z talii kart, czyli właściwej części publikacji.
Karty mają kolorowe brzegi i jednakowy tył, więc można je wykorzystywać do rozmaitych gier towarzyskich, jeśli ktoś ma ochotę otwierać się w gronie znajomych. Nie ma żadnej osobnej instrukcji obsługi – same karty ją zawierają. Na pierwszych trzech (są ponumerowane) znajduje się wprowadzenie – czyli polecenia dla chcących zrobić test. Trzeba tu uważać na pozorne sprzeczności (nie myśl za długo nad odpowiedziami – ale daj sobie tyle czasu, ile potrzebujesz). Na kartce papieru trzeba będzie wpisywać A albo B w zależności od wybranej opcji odpowiedzi – a następnie przełożyć liczbę konkretnych odpowiedzi na kolejną literę, tym razem – część składową portretu psychologicznego. Karty 4-17 to już pytania testowe – tu należy się skupić nad wyborem odpowiedniego wariantu i zająć się samookreślaniem (co niekoniecznie musi być łatwe i wymaga bezwzględnej szczerości wobec siebie – ale zdarza się, że zaskoczy, jak w pytaniu, co myśli się o jabłku).
Karty 18-46 to już rozwiązanie testu, porady i wskazówki dla konkretnych typów osobowości, ale też komentarze rodem z gazetowych testów: odbiorcy dowiedzą się między innymi, jakie są najlepsze zawody dla osób o odpowiednim typie osobowości, ale też zagadnienia bardziej humorystyczne, na przykład – co robi konkretny typ osobowości na imprezie: wprowadzi to odrobinę rozrywki i pozwoli się zrelaksować podczas trudnego przecież poznawania siebie. Ostatni zestaw kart z rozwiązaniami to już wskazówki dotyczące pracy dla określonych typów osobowości. Karty 47-52 to polecenia i podpowiedzi dla tych, którzy chcieliby coś zmienić w swoim życiu, albo próbują lepiej się komunikować z przedstawicielami innych typów osobowości. Oczywiście od samych czytelników zależy, ile uwag wcielą w życie i jak podejdą do wyników testu – ale ta gra ma pomóc w pracy nad sobą i tę rolę spełni doskonale.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
niedziela, 21 grudnia 2025
sobota, 20 grudnia 2025
Ewa Pawlak, Paweł Pawlak: Mały atlas dinozaurów Ewy i Pawła Pawlaków
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Prehistoryczny przegląd
Na małe atlasy Ewy i Pawła Pawlaków czekają i młodsi, i starsi odbiorcy – bo te kartonowe picture booki edukacyjno-rozrywkowe przynoszą sporo radości absolutnie wszystkim. Krótkie opisy przedstawiają bohaterów tomików, ale znacznie ważniejsze rzeczy dzieją się w warstwie grafiki. Autorzy przygotowują bowiem odpowiednio rysunki, wyklejanki lub kolaże i nawet figurki prezentujące bohaterów. Do tego proszą zaprzyjaźnione dzieci o ich wersje kolejnych zwierząt. Wszystko to składa się na wyjątkowe treści do oglądania, humorystyczne i nakłaniające do zastanowienia nad bogactwem świata przyrody: bo poza dinozaurami znajdzie się tu też zestaw wymarłych dawno dziwnych i niezwykłych zwierząt na jednej z rozkładówek. „Mały atlas dinozaurów” to kolejna publikacja wykorzystująca najlepsze pomysły serii. Autorzy biorą pod lupę kolejne gatunki prehistorycznych stworzeń, o każdym mają w zanadrzu jakąś ciekawostkę, którą mogą rozśmieszyć odbiorców (dinozaur uchodzący za najgłupszego znajduje się na początku opowieści, żeby nie było mu przykro), albo zaintrygować (dinozaur, który ma serce wielkości hipopotama). Dzieci dowiedzą się czegoś, co zapadnie im w pamięć – dzięki sposobowi prezentowania danych. Największą rolę w poznawaniu kolejnych gatunków będzie jednak pełnić warstwa graficzna. Składa się z kilku różnych propozycji. Za każdym razem dzieci mogą obejrzeć sobie materiałową wyklejankę – pełnowymiarowy obrazek z tłem, przedstawiający konkretny gatunek dinozaura w jego prawdopodobnym środowisku. Różne materiały zapewniają różne faktury, są też precyzyjnie powycinane tak, że nawet najdrobniejsze szczegóły zostały tu wyeksponowane i przyciągają wzrok. Można docenić i podobieństwo materiałowych dinozaurów do ich spopularyzowanych wizerunków, ale też sympatyczne miny (nie ma tu mowy o groźnych i niebezpiecznych stworach, które przestraszą), a także urokliwość prac. Te dinozaury, które zostały także namalowane albo narysowane, przerywają komentarze tekstowe, są dodatkiem i próbą pokazania „prawdziwszych” wersji – te materiałowe mają w sobie pewną dozę naiwności. Duże wrażenie mogą robić też specjalnie przygotowywane figurki fotografowane z różnych stron – chociaż to akurat najmniej zaskoczy dziecięcych odbiorców, przyzwyczajonych do zabawek w kształcie dinozaurów. W miniaturowej wersji pojawiają się tu także rysunki dzieci z dodatkowymi komentarzami autorów – dowcipnymi i zapraszającymi do wspólnej zabawy: w końcu każdy może narysować swojego dinozaura na wzór tych pojawiających się w tomiku. „Mały atlas dinozaurów” to książka fantastyczna do oglądania i do wspólnej zabawy – która nie kończy się z ostatnią stroną. Ewa i Paweł Pawlakowie mogą w ten sposób przypomnieć o swoich umiejętnościach ilustratorskich, przygotować niezwykłe portfolio i jednocześnie zachęcić czytelników do poznawania ciekawostek ze świata przyrody. Nie ma obaw, że zabraknie im tematów lub talentu, cieszy zatem fakt, że seria się rozwija. Dinozaury w innej niż popkulturowa wersji ucieszą zwłaszcza dzieci zmęczone powtarzalnością oferty rynkowej. „Mały atlas dinozaurów” to książka, która sprawdzi się jako intrygująca lektura dla najmłodszych – ale też jako książka do podziwiania przez czytających im rodziców. Ewa i Paweł Pawlakowie tworzą z radością – daje się to odczuć podczas oglądania kolejnych obrazków.
Prehistoryczny przegląd
Na małe atlasy Ewy i Pawła Pawlaków czekają i młodsi, i starsi odbiorcy – bo te kartonowe picture booki edukacyjno-rozrywkowe przynoszą sporo radości absolutnie wszystkim. Krótkie opisy przedstawiają bohaterów tomików, ale znacznie ważniejsze rzeczy dzieją się w warstwie grafiki. Autorzy przygotowują bowiem odpowiednio rysunki, wyklejanki lub kolaże i nawet figurki prezentujące bohaterów. Do tego proszą zaprzyjaźnione dzieci o ich wersje kolejnych zwierząt. Wszystko to składa się na wyjątkowe treści do oglądania, humorystyczne i nakłaniające do zastanowienia nad bogactwem świata przyrody: bo poza dinozaurami znajdzie się tu też zestaw wymarłych dawno dziwnych i niezwykłych zwierząt na jednej z rozkładówek. „Mały atlas dinozaurów” to kolejna publikacja wykorzystująca najlepsze pomysły serii. Autorzy biorą pod lupę kolejne gatunki prehistorycznych stworzeń, o każdym mają w zanadrzu jakąś ciekawostkę, którą mogą rozśmieszyć odbiorców (dinozaur uchodzący za najgłupszego znajduje się na początku opowieści, żeby nie było mu przykro), albo zaintrygować (dinozaur, który ma serce wielkości hipopotama). Dzieci dowiedzą się czegoś, co zapadnie im w pamięć – dzięki sposobowi prezentowania danych. Największą rolę w poznawaniu kolejnych gatunków będzie jednak pełnić warstwa graficzna. Składa się z kilku różnych propozycji. Za każdym razem dzieci mogą obejrzeć sobie materiałową wyklejankę – pełnowymiarowy obrazek z tłem, przedstawiający konkretny gatunek dinozaura w jego prawdopodobnym środowisku. Różne materiały zapewniają różne faktury, są też precyzyjnie powycinane tak, że nawet najdrobniejsze szczegóły zostały tu wyeksponowane i przyciągają wzrok. Można docenić i podobieństwo materiałowych dinozaurów do ich spopularyzowanych wizerunków, ale też sympatyczne miny (nie ma tu mowy o groźnych i niebezpiecznych stworach, które przestraszą), a także urokliwość prac. Te dinozaury, które zostały także namalowane albo narysowane, przerywają komentarze tekstowe, są dodatkiem i próbą pokazania „prawdziwszych” wersji – te materiałowe mają w sobie pewną dozę naiwności. Duże wrażenie mogą robić też specjalnie przygotowywane figurki fotografowane z różnych stron – chociaż to akurat najmniej zaskoczy dziecięcych odbiorców, przyzwyczajonych do zabawek w kształcie dinozaurów. W miniaturowej wersji pojawiają się tu także rysunki dzieci z dodatkowymi komentarzami autorów – dowcipnymi i zapraszającymi do wspólnej zabawy: w końcu każdy może narysować swojego dinozaura na wzór tych pojawiających się w tomiku. „Mały atlas dinozaurów” to książka fantastyczna do oglądania i do wspólnej zabawy – która nie kończy się z ostatnią stroną. Ewa i Paweł Pawlakowie mogą w ten sposób przypomnieć o swoich umiejętnościach ilustratorskich, przygotować niezwykłe portfolio i jednocześnie zachęcić czytelników do poznawania ciekawostek ze świata przyrody. Nie ma obaw, że zabraknie im tematów lub talentu, cieszy zatem fakt, że seria się rozwija. Dinozaury w innej niż popkulturowa wersji ucieszą zwłaszcza dzieci zmęczone powtarzalnością oferty rynkowej. „Mały atlas dinozaurów” to książka, która sprawdzi się jako intrygująca lektura dla najmłodszych – ale też jako książka do podziwiania przez czytających im rodziców. Ewa i Paweł Pawlakowie tworzą z radością – daje się to odczuć podczas oglądania kolejnych obrazków.
piątek, 19 grudnia 2025
Christophe Cazenove, William Maury: Sisters. Tom 19. Przeprowadzka
Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2025.
Zmiany
Nie chce się wierzyć, że to już dziewiętnasty zeszyt z przygodami sióstr – ale „Przeprowadzka” to kolejny tom, który może czytelników rozśmieszać. Dwie siostry – starsza, nastoletnia Wendy i młodsza od niej Marine – wciąż się kłócą i przekomarzają, dokuczają sobie wzajemnie i próbują walki na podstępy, a jednocześnie, jak to każde rodzeństwo, kochają się i stają za sobą murem, gdy wymagają tego okoliczności. Zmieni się jednak tym razem rozkład sił: wszystkich czeka przeprowadzka do nowego domu. I nawet jeśli na początku młodsza siostra myślała, że starsza zostanie w starym miejscu zamieszkania, to radości z przeprowadzki nie przyćmi nic.
Cazenove i Maury stali się już znakomitym komiksowym duetem, który nie tylko świetnie ze sobą współpracuje, ale też bardzo dobrze rozumie potrzeby odbiorców. Sisters to seria kierowana przede wszystkim do nastoletnich czytelniczek, ale sprawdzi się nawet jako lektura dla dorosłych – rozrywka trochę w stylu Calvina i Hobbesa czy Fistaszków. Jest tu odrobinę bardziej naiwnie i mniej filozoficznie, ale nie jest gorzej – więc kto sięgnie po taką propozycję, nie pożałuje. Wendy i Marine stają się bliskie odbiorcom za sprawą naturalności i drobnych złośliwości, których sobie wzajemnie nie szczędzą. Młodsza siostra zawsze szpieguje, próbuje znaleźć pamiętnik i poznać sekrety starszej, albo naśladuje ją we wszystkim. Starsza z kolei przeżywa właśnie kryzys w związku ze swoim chłopakiem i wszystko wskazuje na to, że dąży do rozstania – więc Wendy postanawia ratować tę relację. Na wszystko nakłada się rozgardiasz przeprowadzkowy, w sam raz, żeby zaintrygować czytelników i przyciągnąć ich do śledzenia barwnych przygód. W „Przeprowadzce” – jak i w poprzednich tomach cyklu – autorzy stawiają na krótkie, często jednostronicowe historie – kilka lub kilkanaście kadrów pozwala na przemycenie istoty relacji siostrzanych i aktualnych konfliktów lub wyzwań. Do sióstr dołączają przyjaciele – którzy znakomicie rozumieją to, co dzieje się między Wendy i Marine – oraz, od czasu do czasu, rodzice. Przeważnie jednak to świat wolny od dorosłych. Chyba że autorzy akurat wybierają się w nie tak odległą przeszłość i portretują obie siostry jako dorosłe już piękności – bo i tak się zdarza. Poszczególne historie są humorystycznie puentowane, chodzi tu zwłaszcza o wywoływanie śmiechu czytelników – bo przecież nie o pouczanie czy wskazywanie wzorowych relacji. Liczy się zabawa, a tej Cazenove i Maury nie szczędzą. O nastoletnim odbiorcy przypominają też kolory: Sisters to seria barwna, nawiązująca bardziej do lektury dla młodych. A przecież sporą część spostrzeżeń dałoby się spokojnie wykorzystać w uniwersalnej lekturze dla młodszych i starszych. Sisters to ciągła huśtawka emocji, kaskada pomysłów, w których chodzi zwykle o przechytrzenie drugiej strony. Tu nie sposób się nudzić – bohaterki zapewniają sporą dawkę wrażeń. A do tego nic nie rozerwie ich więzi.
Zmiany
Nie chce się wierzyć, że to już dziewiętnasty zeszyt z przygodami sióstr – ale „Przeprowadzka” to kolejny tom, który może czytelników rozśmieszać. Dwie siostry – starsza, nastoletnia Wendy i młodsza od niej Marine – wciąż się kłócą i przekomarzają, dokuczają sobie wzajemnie i próbują walki na podstępy, a jednocześnie, jak to każde rodzeństwo, kochają się i stają za sobą murem, gdy wymagają tego okoliczności. Zmieni się jednak tym razem rozkład sił: wszystkich czeka przeprowadzka do nowego domu. I nawet jeśli na początku młodsza siostra myślała, że starsza zostanie w starym miejscu zamieszkania, to radości z przeprowadzki nie przyćmi nic.
Cazenove i Maury stali się już znakomitym komiksowym duetem, który nie tylko świetnie ze sobą współpracuje, ale też bardzo dobrze rozumie potrzeby odbiorców. Sisters to seria kierowana przede wszystkim do nastoletnich czytelniczek, ale sprawdzi się nawet jako lektura dla dorosłych – rozrywka trochę w stylu Calvina i Hobbesa czy Fistaszków. Jest tu odrobinę bardziej naiwnie i mniej filozoficznie, ale nie jest gorzej – więc kto sięgnie po taką propozycję, nie pożałuje. Wendy i Marine stają się bliskie odbiorcom za sprawą naturalności i drobnych złośliwości, których sobie wzajemnie nie szczędzą. Młodsza siostra zawsze szpieguje, próbuje znaleźć pamiętnik i poznać sekrety starszej, albo naśladuje ją we wszystkim. Starsza z kolei przeżywa właśnie kryzys w związku ze swoim chłopakiem i wszystko wskazuje na to, że dąży do rozstania – więc Wendy postanawia ratować tę relację. Na wszystko nakłada się rozgardiasz przeprowadzkowy, w sam raz, żeby zaintrygować czytelników i przyciągnąć ich do śledzenia barwnych przygód. W „Przeprowadzce” – jak i w poprzednich tomach cyklu – autorzy stawiają na krótkie, często jednostronicowe historie – kilka lub kilkanaście kadrów pozwala na przemycenie istoty relacji siostrzanych i aktualnych konfliktów lub wyzwań. Do sióstr dołączają przyjaciele – którzy znakomicie rozumieją to, co dzieje się między Wendy i Marine – oraz, od czasu do czasu, rodzice. Przeważnie jednak to świat wolny od dorosłych. Chyba że autorzy akurat wybierają się w nie tak odległą przeszłość i portretują obie siostry jako dorosłe już piękności – bo i tak się zdarza. Poszczególne historie są humorystycznie puentowane, chodzi tu zwłaszcza o wywoływanie śmiechu czytelników – bo przecież nie o pouczanie czy wskazywanie wzorowych relacji. Liczy się zabawa, a tej Cazenove i Maury nie szczędzą. O nastoletnim odbiorcy przypominają też kolory: Sisters to seria barwna, nawiązująca bardziej do lektury dla młodych. A przecież sporą część spostrzeżeń dałoby się spokojnie wykorzystać w uniwersalnej lekturze dla młodszych i starszych. Sisters to ciągła huśtawka emocji, kaskada pomysłów, w których chodzi zwykle o przechytrzenie drugiej strony. Tu nie sposób się nudzić – bohaterki zapewniają sporą dawkę wrażeń. A do tego nic nie rozerwie ich więzi.
czwartek, 18 grudnia 2025
Rebecca Yaros: Każdym drżącym oddechem
Must Read, Media Rodzina, Poznań 2025.
Latanie
To jest trzecia część cyklu Flight'n'Glory i w żaden sposób Rebecca Yaros nie daje nowym czytelnikom odczuć, że coś przegapili: to po prostu osobna historia skoncentrowana wokół dwojga bohaterów – kto chce poznać losy ich przyjaciół, może wrócić do poprzednich części serii. Tym razem jednak wszystkie spojrzenia będą skupione na Sam. Dziewczyna spektakularnie wyleciała ze studiów i nie może znaleźć miejsca na żadnej uczelni. Wszystko, jak sądzi, dlatego, że uderzyła wykładowcę. Uderzyła, gdy dowiedziała się, że jej ukochany ukrywał przed nią fakt bycia żonatym. Nie ma pojęcia, jaka jest prawdziwa przyczyna wilczego biletu. Sam nie chce być utrapieniem dla nikogo, wydaje się, że już wycierpiała swoje i zapłaciła za winy z przeszłości – ale nawet jeśli ucieknie na drugi koniec kontynentu, nie znajdzie wsparcia. Sam decyduje się na samodzielność między innymi dlatego, żeby uciec od taksującego spojrzenia matki – musi jej udowodnić, że poradzi sobie w życiu. Może liczyć na przyjaciół, którzy znajdą dla niej miejsce w swoim mieszkaniu. I tak niepokorna Sam poznaje Graysona – uporządkowanego i wręcz nudnego żołnierza, który szkoli się, żeby zostać pilotem i wrócić w okolice domu rodzinnego. Pożądanie wybucha między nimi niemal od razu, ale żadne z nich nie może się przyznać do swoich traum i problemów. A z bagażem doświadczeń, którego nie uda się unieść samodzielnie, trudno wchodzić w sensowny nowy związek. Rebecca Yaros szuka problemów, żeby maksymalnie utrudnić bohaterom realizowanie własnej wizji szczęśliwego związku. Ale inna rzecz, że w jej książce szczęśliwy związek sprowadza się przede wszystkim do seksu. Wszystkie konflikty i nadzieje, wszystkie tematy sprowadzają się do całonocnych łóżkowych wyczynów – bo w końcu oczywiście bohaterowie muszą się przełamać i nawet jeśli nie rozpracują do końca przeszłości, nie wytrzymają napięcia. Nie wiem, czy to recepta, którą można przedstawiać czytelnikom (tom z dziedziny young adult) jako remedium na wszystko – trochę brakuje tutaj prób podejmowania rozmów czy w ogóle dążenia do wyjaśnienia przeszłości. Seksualne dopasowanie wynagradza wszystko.
Żeby nie skupiać się tylko i wyłącznie na relacji między parą bohaterów na przemian prowadzących narrację, autorka tworzy jeszcze poboczne wątki, które skutecznie niszczą możliwość szybkiego porozumienia i szybkiego realizowania pragnień. Przeszłość Sam od początku jest zarysowywana tak, że nawet jeśli odbiorcy nie znają wszystkich elementów układanki, domyślą się biegu wydarzeń. Z kolei Grayson nie chce dopuszczać do siebie nikogo, więc nawet w monologach wewnętrznych ucieka od wiwisekcji. Ale to w jego rodzinie pojawi się kilkoro ludzi wpływających mocno na tempo akcji – ku radości odbiorców. Bo przecież samo uczucie, choćby nie wiadomo jak płomienne, nie wystarczy, żeby przyciągnąć czytelników na dłużej, obecność silnych dylematów moralnych zapewnia uwagę. Rebecca Yaros ostatecznie znajduje zatem sporo czynników wartościowych dla młodych odbiorców – i trochę odsuwa się dzięki nim od typowego przewidywalnego romansu.
Latanie
To jest trzecia część cyklu Flight'n'Glory i w żaden sposób Rebecca Yaros nie daje nowym czytelnikom odczuć, że coś przegapili: to po prostu osobna historia skoncentrowana wokół dwojga bohaterów – kto chce poznać losy ich przyjaciół, może wrócić do poprzednich części serii. Tym razem jednak wszystkie spojrzenia będą skupione na Sam. Dziewczyna spektakularnie wyleciała ze studiów i nie może znaleźć miejsca na żadnej uczelni. Wszystko, jak sądzi, dlatego, że uderzyła wykładowcę. Uderzyła, gdy dowiedziała się, że jej ukochany ukrywał przed nią fakt bycia żonatym. Nie ma pojęcia, jaka jest prawdziwa przyczyna wilczego biletu. Sam nie chce być utrapieniem dla nikogo, wydaje się, że już wycierpiała swoje i zapłaciła za winy z przeszłości – ale nawet jeśli ucieknie na drugi koniec kontynentu, nie znajdzie wsparcia. Sam decyduje się na samodzielność między innymi dlatego, żeby uciec od taksującego spojrzenia matki – musi jej udowodnić, że poradzi sobie w życiu. Może liczyć na przyjaciół, którzy znajdą dla niej miejsce w swoim mieszkaniu. I tak niepokorna Sam poznaje Graysona – uporządkowanego i wręcz nudnego żołnierza, który szkoli się, żeby zostać pilotem i wrócić w okolice domu rodzinnego. Pożądanie wybucha między nimi niemal od razu, ale żadne z nich nie może się przyznać do swoich traum i problemów. A z bagażem doświadczeń, którego nie uda się unieść samodzielnie, trudno wchodzić w sensowny nowy związek. Rebecca Yaros szuka problemów, żeby maksymalnie utrudnić bohaterom realizowanie własnej wizji szczęśliwego związku. Ale inna rzecz, że w jej książce szczęśliwy związek sprowadza się przede wszystkim do seksu. Wszystkie konflikty i nadzieje, wszystkie tematy sprowadzają się do całonocnych łóżkowych wyczynów – bo w końcu oczywiście bohaterowie muszą się przełamać i nawet jeśli nie rozpracują do końca przeszłości, nie wytrzymają napięcia. Nie wiem, czy to recepta, którą można przedstawiać czytelnikom (tom z dziedziny young adult) jako remedium na wszystko – trochę brakuje tutaj prób podejmowania rozmów czy w ogóle dążenia do wyjaśnienia przeszłości. Seksualne dopasowanie wynagradza wszystko.
Żeby nie skupiać się tylko i wyłącznie na relacji między parą bohaterów na przemian prowadzących narrację, autorka tworzy jeszcze poboczne wątki, które skutecznie niszczą możliwość szybkiego porozumienia i szybkiego realizowania pragnień. Przeszłość Sam od początku jest zarysowywana tak, że nawet jeśli odbiorcy nie znają wszystkich elementów układanki, domyślą się biegu wydarzeń. Z kolei Grayson nie chce dopuszczać do siebie nikogo, więc nawet w monologach wewnętrznych ucieka od wiwisekcji. Ale to w jego rodzinie pojawi się kilkoro ludzi wpływających mocno na tempo akcji – ku radości odbiorców. Bo przecież samo uczucie, choćby nie wiadomo jak płomienne, nie wystarczy, żeby przyciągnąć czytelników na dłużej, obecność silnych dylematów moralnych zapewnia uwagę. Rebecca Yaros ostatecznie znajduje zatem sporo czynników wartościowych dla młodych odbiorców – i trochę odsuwa się dzięki nim od typowego przewidywalnego romansu.
środa, 17 grudnia 2025
Shō Ishida: Zaleca się kolejnego kota
Marginesy, Warszawa 2025.
Okłady z kota
Shō Ishida rynek książkowy podbiła pomysłem na książkę kompletnie pozbawioną sensacyjnych akcentów, za to skoncentrowaną na rozwiązywaniu problemów w nietypowy sposób. „Zaleca się kota” to historia, która urzekła odbiorców – nie tylko kociarzy – na całym świecie. „Zaleca się kolejnego kota” to jej naturalna kontynuacja. Mamy tu oczywiście poradnię terapeutyczną, do której trafiają potrzebujący pomocy – ale ludzie, którzy chcieliby celowo znaleźć dziwnego lekarza, błądzą po okolicznych uliczkach i nie mają szansy na dotarcie do doktora i pani Chitose. Tajemnica nie musi się wyjaśniać, wcale nie o nią chodzi, chociaż autorka próbuje zaskoczyć czytelników magicznym rozwiązaniem. Nie to ma znaczenie, a ekscentryczność lekarza i podejście do pacjentów. Potrzebujący wsparcia nie radzą sobie w codziennym życiu, ale niekoniecznie zamierzają szukać profesjonalnej pomocy: część z nich nawet zastanawia się, dlaczego ma stosować jakiekolwiek kuracje. Tym bardziej – kocie kuracje. Autorka wyznaje bowiem tylko jeden lek na wszystkie problemy: koty. Tym razem pacjenci dostają na kilka tygodni koty, ale muszą pilnie obserwować ich fizjologię: sprawdzać, co koty jedzą i co wydalają. To pomysł, który może zaskakiwać, zwłaszcza kiedy ma się do tego prowadzić dzienniczki kotów. Ale koncentracja na kocich zwyczajach i zachowaniach uspokaja i wycisza, a do tego pozwala na refleksję na temat własnych problemów czy odkryć. Koty umilają codzienność, jednak są indywidualistami i nie zamierzają się dopasowywać, zwłaszcza do przejściowych właścicieli – funkcjonują we własnym rytmie i nie ma dla nich znaczenia, z czym borykają się opiekunowie. Przynajmniej z pozoru – bo jak wyjaśnić, że określone kocie reakcje płyną bezpośrednio ze źródła zmartwień klientów? Lekarz nie chce komentować sytuacji, można wyciągać wnioski z ciągłych utyskiwań pani Chitose – ale to i tak nie prowadzi do rozwiązania zagadki.
Kolejne rozdziały w tej powieści to kolejne przypadki, ludzie, którzy zagubili się we własnym życiu, nie radzą sobie w relacjach z bliskimi, przepracowują się albo mają jakieś traumy, nie przepracowali czegoś, nie uświadomili sobie ważnej prawdy, która utrudnia im funkcjonowanie. Koty wyzwalają przewartościowania – dzięki nim zmienia się poglądy na rzeczywistość, zmienia się też samo podejście do trosk. Nic dziwnego, że pacjenci chcą wrócić do lekarza, który uratował ich przed nimi samymi. I każdy rozdział to prawie zamknięta całostka: w jej ramach rozwiązanie problemu wypracowuje się samo przez nietypowy medykament.
Nie jest to książka o kotach i o tym, jak opiekować się kotami, jest to książka o wrażliwości. Slow book, spowalniacz czasu, literatura zaliczana do nurtu healingowego – trzeba się nastawić na wyciszenie, ukojenie i na rozrywkę bez fajerwerków, żeby czerpać przyjemność z lektury. „Zaleca się kolejnego kota” to opowieść dla tych wszystkich, którzy zakochali się w pierwszej części i chcieliby powrotu do ulubionych bohaterów – nie ulega wątpliwości, że gabinet otworzy się przed nimi, ukaże się im i pozwoli na wytchnienie. I chociaż autorka nawiązuje tu do już wykorzystanych pomysłów, nie znudzi tych czytelników, którzy poszukują drogi powrotnej do niezwykłego lekarza.
Okłady z kota
Shō Ishida rynek książkowy podbiła pomysłem na książkę kompletnie pozbawioną sensacyjnych akcentów, za to skoncentrowaną na rozwiązywaniu problemów w nietypowy sposób. „Zaleca się kota” to historia, która urzekła odbiorców – nie tylko kociarzy – na całym świecie. „Zaleca się kolejnego kota” to jej naturalna kontynuacja. Mamy tu oczywiście poradnię terapeutyczną, do której trafiają potrzebujący pomocy – ale ludzie, którzy chcieliby celowo znaleźć dziwnego lekarza, błądzą po okolicznych uliczkach i nie mają szansy na dotarcie do doktora i pani Chitose. Tajemnica nie musi się wyjaśniać, wcale nie o nią chodzi, chociaż autorka próbuje zaskoczyć czytelników magicznym rozwiązaniem. Nie to ma znaczenie, a ekscentryczność lekarza i podejście do pacjentów. Potrzebujący wsparcia nie radzą sobie w codziennym życiu, ale niekoniecznie zamierzają szukać profesjonalnej pomocy: część z nich nawet zastanawia się, dlaczego ma stosować jakiekolwiek kuracje. Tym bardziej – kocie kuracje. Autorka wyznaje bowiem tylko jeden lek na wszystkie problemy: koty. Tym razem pacjenci dostają na kilka tygodni koty, ale muszą pilnie obserwować ich fizjologię: sprawdzać, co koty jedzą i co wydalają. To pomysł, który może zaskakiwać, zwłaszcza kiedy ma się do tego prowadzić dzienniczki kotów. Ale koncentracja na kocich zwyczajach i zachowaniach uspokaja i wycisza, a do tego pozwala na refleksję na temat własnych problemów czy odkryć. Koty umilają codzienność, jednak są indywidualistami i nie zamierzają się dopasowywać, zwłaszcza do przejściowych właścicieli – funkcjonują we własnym rytmie i nie ma dla nich znaczenia, z czym borykają się opiekunowie. Przynajmniej z pozoru – bo jak wyjaśnić, że określone kocie reakcje płyną bezpośrednio ze źródła zmartwień klientów? Lekarz nie chce komentować sytuacji, można wyciągać wnioski z ciągłych utyskiwań pani Chitose – ale to i tak nie prowadzi do rozwiązania zagadki.
Kolejne rozdziały w tej powieści to kolejne przypadki, ludzie, którzy zagubili się we własnym życiu, nie radzą sobie w relacjach z bliskimi, przepracowują się albo mają jakieś traumy, nie przepracowali czegoś, nie uświadomili sobie ważnej prawdy, która utrudnia im funkcjonowanie. Koty wyzwalają przewartościowania – dzięki nim zmienia się poglądy na rzeczywistość, zmienia się też samo podejście do trosk. Nic dziwnego, że pacjenci chcą wrócić do lekarza, który uratował ich przed nimi samymi. I każdy rozdział to prawie zamknięta całostka: w jej ramach rozwiązanie problemu wypracowuje się samo przez nietypowy medykament.
Nie jest to książka o kotach i o tym, jak opiekować się kotami, jest to książka o wrażliwości. Slow book, spowalniacz czasu, literatura zaliczana do nurtu healingowego – trzeba się nastawić na wyciszenie, ukojenie i na rozrywkę bez fajerwerków, żeby czerpać przyjemność z lektury. „Zaleca się kolejnego kota” to opowieść dla tych wszystkich, którzy zakochali się w pierwszej części i chcieliby powrotu do ulubionych bohaterów – nie ulega wątpliwości, że gabinet otworzy się przed nimi, ukaże się im i pozwoli na wytchnienie. I chociaż autorka nawiązuje tu do już wykorzystanych pomysłów, nie znudzi tych czytelników, którzy poszukują drogi powrotnej do niezwykłego lekarza.
wtorek, 16 grudnia 2025
Zofia Stanecka: Opowieści o wartościach
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Przeżycia
Zofia Stanecka w Naszej Księgarni – to wspaniała wiadomość dla wszystkich odbiorców, którzy cenią tę autorkę za serię o Basi i inne historie. W potężnym tomie o niespecjalnie zachęcającym tytule „Opowieści o wartościach” powraca najlepsza Stanecka – zilustrowana przez Aleksandrę Krzanowską. Tom zawiera 23 historie, w których autorka mierzy się z tematami nie najłatwiejszymi dla dzieci, ale zawsze ważnymi i potrzebnymi w procesie rozwoju. Zofia Stanecka potrafi budować błyskawiczne scenki, które natychmiast wprowadzają odbiorców w zasadniczy temat i sprawiają, że łatwo się im zaprzyjaźnić z bohaterami. Zupełnie zwyczajne dzieci spotykają się tu z rozmaitymi wyzwaniami: jedne muszą nauczyć się stawiania granic, bo niekoniecznie marzą o hałaśliwej imprezie imieninowej z wujkami i ciociami, inne uczą się odpowiedzialności albo samodzielności, jeszcze inne sprawdzają, na czym polega dbanie o środowisko. Niektórzy uczą się, że w gronie przyjaciół mogą powiedzieć wszystko, a nie udawać kogoś, kim nie są, jeszcze inni przekonują się, że nie dla wszystkich są niewidzialni. Zdarza się, że trzeba poprosić o pomoc innych, albo przetestować jakieś rozwiązania, żeby wiedzieć, że nigdy więcej się po nie nie sięgnie. Zofia Stanecka za każdym razem przedstawia dziecko, które ma określony problem albo staje się świadkiem wydarzenia, które zmienia jego perspektywę. Zdarza się, że nawiązuje do kwestii dzisiaj istotnych (jak unikać oszustw w internecie), innym razem podejmuje sprawy uniwersalne i przyczynia się do refleksji dzieci (czym jest sprawiedliwość i jak wygląda w rodzinie). Sięga po sformułowania, które jeszcze dla odbiorców są abstrakcyjne, ale zaraz nabiorą wyrazistości i sensu – posługuje się terminami, które dzieci mogą usłyszeć od dorosłych, ale ich działanie pokazuje w bezpośrednim biegu wydarzeń. Dlatego będzie łatwo trafiać do przekonania najmłodszych i sprawi, że spodobają im się kolejne opowieści. „Opowieści o wartościach” to książka, w której autorka raz za razem zaskakuje wybieranymi tematami – i zawsze cieszy realizacją. Dostrzega problemy dzieci i ich wahania, portretuje bohaterów prawdziwie i przekonująco, czytelnikom funduje więc nie tylko przegląd wartościowych postaw, ale też – zderzenie z ich własnymi odkryciami i przeżyciami. Tworzy książkę, za którą odbiorcy bez problemu ją pokochają – szczerą, prawdziwą i ciekawą. Tu każde opowiadanie jest zalążkiem większej całości, wprowadzeniem dzieci do świata, który może istnieć tuż obok – i przynosić rozwiązania najważniejszych spraw. Zofia Stanecka prowadzi narrację z wyczuciem na potrzeby najmłodszych odbiorców, nie daje im powodów do odłożenia książki. Można tu dawkować sobie wrażenia i przygotować się na funkcjonowanie w społeczeństwie, a można po prostu traktować tom jako literaturę rozrywkową, niosącą przyjemność wszystkim czytelnikom. Zofia Stanecka wie, jak skupiać uwagę czytelników, zabiera ich do świata przyjaznego (chociaż niewolnego od wyzwań i smutków), proponuje różnorodne emocje i szeroki wachlarz tematów – to wszystko przekłada się na idealne opowieści dla dzieci. Najważniejsze jest, że można ten tom odkrywać samodzielnie, wprawdzie nadaje się do dyskusji z rodzicami lub nauczycielami, ale autorka nie pozostawia odbiorców z ich własnymi wątpliwościami, chce, żeby opowiadania zawierały odpowiedzi na pojawiające się podczas lektury pytania. I dlatego cieszy fakt, że Stanecka pojawia się teraz w Naszej Księgarni.
Przeżycia
Zofia Stanecka w Naszej Księgarni – to wspaniała wiadomość dla wszystkich odbiorców, którzy cenią tę autorkę za serię o Basi i inne historie. W potężnym tomie o niespecjalnie zachęcającym tytule „Opowieści o wartościach” powraca najlepsza Stanecka – zilustrowana przez Aleksandrę Krzanowską. Tom zawiera 23 historie, w których autorka mierzy się z tematami nie najłatwiejszymi dla dzieci, ale zawsze ważnymi i potrzebnymi w procesie rozwoju. Zofia Stanecka potrafi budować błyskawiczne scenki, które natychmiast wprowadzają odbiorców w zasadniczy temat i sprawiają, że łatwo się im zaprzyjaźnić z bohaterami. Zupełnie zwyczajne dzieci spotykają się tu z rozmaitymi wyzwaniami: jedne muszą nauczyć się stawiania granic, bo niekoniecznie marzą o hałaśliwej imprezie imieninowej z wujkami i ciociami, inne uczą się odpowiedzialności albo samodzielności, jeszcze inne sprawdzają, na czym polega dbanie o środowisko. Niektórzy uczą się, że w gronie przyjaciół mogą powiedzieć wszystko, a nie udawać kogoś, kim nie są, jeszcze inni przekonują się, że nie dla wszystkich są niewidzialni. Zdarza się, że trzeba poprosić o pomoc innych, albo przetestować jakieś rozwiązania, żeby wiedzieć, że nigdy więcej się po nie nie sięgnie. Zofia Stanecka za każdym razem przedstawia dziecko, które ma określony problem albo staje się świadkiem wydarzenia, które zmienia jego perspektywę. Zdarza się, że nawiązuje do kwestii dzisiaj istotnych (jak unikać oszustw w internecie), innym razem podejmuje sprawy uniwersalne i przyczynia się do refleksji dzieci (czym jest sprawiedliwość i jak wygląda w rodzinie). Sięga po sformułowania, które jeszcze dla odbiorców są abstrakcyjne, ale zaraz nabiorą wyrazistości i sensu – posługuje się terminami, które dzieci mogą usłyszeć od dorosłych, ale ich działanie pokazuje w bezpośrednim biegu wydarzeń. Dlatego będzie łatwo trafiać do przekonania najmłodszych i sprawi, że spodobają im się kolejne opowieści. „Opowieści o wartościach” to książka, w której autorka raz za razem zaskakuje wybieranymi tematami – i zawsze cieszy realizacją. Dostrzega problemy dzieci i ich wahania, portretuje bohaterów prawdziwie i przekonująco, czytelnikom funduje więc nie tylko przegląd wartościowych postaw, ale też – zderzenie z ich własnymi odkryciami i przeżyciami. Tworzy książkę, za którą odbiorcy bez problemu ją pokochają – szczerą, prawdziwą i ciekawą. Tu każde opowiadanie jest zalążkiem większej całości, wprowadzeniem dzieci do świata, który może istnieć tuż obok – i przynosić rozwiązania najważniejszych spraw. Zofia Stanecka prowadzi narrację z wyczuciem na potrzeby najmłodszych odbiorców, nie daje im powodów do odłożenia książki. Można tu dawkować sobie wrażenia i przygotować się na funkcjonowanie w społeczeństwie, a można po prostu traktować tom jako literaturę rozrywkową, niosącą przyjemność wszystkim czytelnikom. Zofia Stanecka wie, jak skupiać uwagę czytelników, zabiera ich do świata przyjaznego (chociaż niewolnego od wyzwań i smutków), proponuje różnorodne emocje i szeroki wachlarz tematów – to wszystko przekłada się na idealne opowieści dla dzieci. Najważniejsze jest, że można ten tom odkrywać samodzielnie, wprawdzie nadaje się do dyskusji z rodzicami lub nauczycielami, ale autorka nie pozostawia odbiorców z ich własnymi wątpliwościami, chce, żeby opowiadania zawierały odpowiedzi na pojawiające się podczas lektury pytania. I dlatego cieszy fakt, że Stanecka pojawia się teraz w Naszej Księgarni.
poniedziałek, 15 grudnia 2025
Jory John, Pete Oswald: Wielki Ser i Święta stulecia
Harperkids, Warszawa 2025.
Serowe święta
Grudniowy czas to publikacje poruszające tematy okołoświąteczne, bez względu na zwyczajowe zachowania bohaterów. Wielki Ser nie może być gorszy (on nigdy nie może być gorszy od nikogo, na tym polega pomysł na tę bajkę), co roku zajmuje się organizowaniem wyjątkowego, spektakularnego przyjęcia dla bliskich. Wybiera mnóstwo atrakcji, coraz bardziej niezwykłych, ściga się tylko sam ze sobą, bo wszyscy inni dawno już zrezygnowali z rywalizacji z góry skazanej na niepowodzenie. Ale Wielki Ser nie umie przegrywać (nigdy nie umiał), więc nic dziwnego, że działa z rozmachem. Nie przyjmuje do wiadomości, że kiedykolwiek miałby ponieść porażkę – plany na święta są ogromne i kreatywne. Wszystko jednak bierze w łeb, kiedy pralka odmawia posłuszeństwa i tuż przed wielką zabawą zalewa dom, niszcząc dekoracje i zapasy. Wielki Ser musi poprosić o pomoc, najlepiej Klinka – towarzysza, który nigdy nie uważał, że musi cokolwiek komukolwiek udowadniać. Klinek urządza przyjęcie, a Wielki Ser rozsyła zaproszenia z nowym adresem wszystkim swoim gościom. Tym razem na święta nie będzie fajerwerków, tylko wspólne spędzanie czasu i proste rozrywki.
„Wielki Ser i Święta stulecia” to zabawny i szybki picture book dla najmłodszych. Jory John i Pete Oswald bawią się pychą głównego bohatera i zbliżającym się kataklizmem. Tu dzieje się bardzo dużo: pierwsza część tomiku pokazuje najbardziej wypasione pomysły na święta – zjawiska, których trudno się spodziewać w każdym domu w grudniu. Dzieci mogą się nawet pośmiać przy wizjach imprez z kulą dyskotekową czy ubieraniu choinki ze zwyżki. Wiadomo, że tak się nie dzieje – chyba że u Wielkiego Sera. Później już autorzy stawiają na katastrofę, wszystko, co może zostać zniszczone albo zalane – takie będzie, żeby nie pozostało Wielkiemu Serowi nic z ambitnych planów. Przerysowanie w każdej z tych części pełni funkcję komiczną – dzieci najpierw będą się śmiać z rozbudowanych planów Wielkiego Sera, później – z pięknej ruiny. Kiedy już się wybawią na tych wprowadzeniach, można będzie przejść do bardziej wzruszającego etapu tomiku, do opowiadania, jak mogą wyglądać święta wśród bliskich, bez zadęcia i ścigania się na najlepsze dekoracje czy zabawy. Klinek organizuje u siebie święta idealne, chociaż wcale się nie stara: staje na wysokości zadania i pokazuje, że nie konsumpcjonizm a bliskość przyjaciół i rodziny jest najważniejsza.
W narracji mnóstwo jest emocji akcentowanych też rozmiarem liter, dla odbiorców ważniejsze mogą być same obrazki podkreślające przeżycia bohaterów. Bez zbędnego moralizowania autorzy przypominają wszystkim, co najbardziej liczy się podczas świąt. I co może się stać, kiedy ktoś zanadto dba o pozory. Przeżywanie świąt najlepiej wypada wtedy, kiedy nic nie odwraca uwagi od obecności najbliższych. Wielki Ser otrzymuje kolejnego prztyczka w nos, ale nie jest to kara za jego przechwałki, bardziej zwykły wypadek losowy, który pomaga w uświadomieniu sobie dawnych błędów. I to będzie się liczyło dla najmłodszych odbiorców.
Serowe święta
Grudniowy czas to publikacje poruszające tematy okołoświąteczne, bez względu na zwyczajowe zachowania bohaterów. Wielki Ser nie może być gorszy (on nigdy nie może być gorszy od nikogo, na tym polega pomysł na tę bajkę), co roku zajmuje się organizowaniem wyjątkowego, spektakularnego przyjęcia dla bliskich. Wybiera mnóstwo atrakcji, coraz bardziej niezwykłych, ściga się tylko sam ze sobą, bo wszyscy inni dawno już zrezygnowali z rywalizacji z góry skazanej na niepowodzenie. Ale Wielki Ser nie umie przegrywać (nigdy nie umiał), więc nic dziwnego, że działa z rozmachem. Nie przyjmuje do wiadomości, że kiedykolwiek miałby ponieść porażkę – plany na święta są ogromne i kreatywne. Wszystko jednak bierze w łeb, kiedy pralka odmawia posłuszeństwa i tuż przed wielką zabawą zalewa dom, niszcząc dekoracje i zapasy. Wielki Ser musi poprosić o pomoc, najlepiej Klinka – towarzysza, który nigdy nie uważał, że musi cokolwiek komukolwiek udowadniać. Klinek urządza przyjęcie, a Wielki Ser rozsyła zaproszenia z nowym adresem wszystkim swoim gościom. Tym razem na święta nie będzie fajerwerków, tylko wspólne spędzanie czasu i proste rozrywki.
„Wielki Ser i Święta stulecia” to zabawny i szybki picture book dla najmłodszych. Jory John i Pete Oswald bawią się pychą głównego bohatera i zbliżającym się kataklizmem. Tu dzieje się bardzo dużo: pierwsza część tomiku pokazuje najbardziej wypasione pomysły na święta – zjawiska, których trudno się spodziewać w każdym domu w grudniu. Dzieci mogą się nawet pośmiać przy wizjach imprez z kulą dyskotekową czy ubieraniu choinki ze zwyżki. Wiadomo, że tak się nie dzieje – chyba że u Wielkiego Sera. Później już autorzy stawiają na katastrofę, wszystko, co może zostać zniszczone albo zalane – takie będzie, żeby nie pozostało Wielkiemu Serowi nic z ambitnych planów. Przerysowanie w każdej z tych części pełni funkcję komiczną – dzieci najpierw będą się śmiać z rozbudowanych planów Wielkiego Sera, później – z pięknej ruiny. Kiedy już się wybawią na tych wprowadzeniach, można będzie przejść do bardziej wzruszającego etapu tomiku, do opowiadania, jak mogą wyglądać święta wśród bliskich, bez zadęcia i ścigania się na najlepsze dekoracje czy zabawy. Klinek organizuje u siebie święta idealne, chociaż wcale się nie stara: staje na wysokości zadania i pokazuje, że nie konsumpcjonizm a bliskość przyjaciół i rodziny jest najważniejsza.
W narracji mnóstwo jest emocji akcentowanych też rozmiarem liter, dla odbiorców ważniejsze mogą być same obrazki podkreślające przeżycia bohaterów. Bez zbędnego moralizowania autorzy przypominają wszystkim, co najbardziej liczy się podczas świąt. I co może się stać, kiedy ktoś zanadto dba o pozory. Przeżywanie świąt najlepiej wypada wtedy, kiedy nic nie odwraca uwagi od obecności najbliższych. Wielki Ser otrzymuje kolejnego prztyczka w nos, ale nie jest to kara za jego przechwałki, bardziej zwykły wypadek losowy, który pomaga w uświadomieniu sobie dawnych błędów. I to będzie się liczyło dla najmłodszych odbiorców.
niedziela, 14 grudnia 2025
Joshua Winn: Mała księga egzoplanet
Helion, Gliwice 2025.
We wszechświecie
Kolejną znakomitą książkę popularnonaukową z zakresu astronomii przynosi czytelnikom Helion – Joshua Winn, który zajmuje się badaniem egzoplanet, przybliża odbiorcom to mocno egzotyczne, ale równie ciekawe zjawisko i sprawia, że inaczej będzie się spoglądać wieczorem w rozgwieżdżone niebo. Autor nie tylko zajmuje się opowiadaniem o tym, czym charakteryzują się egzoplanety, jak wyglądają, gdzie się pojawiają i – czy są na nich warunki do życia. Równie często wybiera prezentowanie odbiorcom swojego warsztatu, to jest – wszystkich ciekawostek pozwalających na badanie egzoplanet, czyli planet spoza Układu Słonecznego. I o ile odbiorcy przeważnie uczyli się kolejności ośmiu lub dziewięciu planet, teraz zostaną zderzeni z wiadomością o olbrzymich liczbach podobnych ciał niebieskich w kosmosie – i o samych radościach ich odkrywania. Przez narrację przebija pytanie, czy na innych planetach w innych układach może rozwinąć się życie – ale tym autor nie będzie się zajmował, bo jego uwagę przyciągną same egzoplanety. Są tu gorące jowisze i planety puszyste, są planety, które mają właściwości niczym z filmów sci-fi, są też takie, które rodzą same pytania. Każda planeta to niespodzianka – a odkrywanie ich wiąże się z wielkim wyzwaniem, jako że ich istnienie zwykle zagłusza gwiazda, wokół której krążą (autor nakreśla też jako ciekawostkę zagadnienie ewentualnych planet krążących wokół czarnych dziur).
Pasjonatów obserwowania nieba ta książka zachwyci, podobnie zresztą jak szerokie grono odbiorców – bo Joshua Winn opowiada wszystko od podstaw absolutnych. Owszem, nie można mieć wstrętu do fizyki czy matematyki, jeśli chce się z przyjemnością śledzić kolejne wywody – ale jeśli ktoś uważał na lekcjach w szkole, to w zupełności wystarczy, żeby teraz nie uciekał od tomu z krzykiem. Autor swoich czytelników traktuje bardzo poważnie, ale wie doskonale, że różnie u nich z pamięcią i koncentracją, dlatego bardzo cierpliwie i krok po kroku pokazuje kolejne etapy odkrywania tajników kosmosu, kiedy trzeba (na przykład w kolejnych rozdziałach), przypomina odpowiednie terminy i definicje, a często też zapowiada, co znajdzie się w dalszej części tomu, żeby ułatwić nawigację tym bardziej niecierpliwym. Warto jednak dać się poprowadzić – Joshua Winn robi to z dużym wyczuciem. Narracja w jego wykonaniu jest jak powieść sensacyjna, w której odbiorcy zaczną się cieszyć każdą kolejną odkrytą planetą. Autor nie ukrywa warsztatu badawczego – tłumaczy, jak uczeni zdobywają informacje i na jakie błędy czy niespodzianki są narażeni. Odwołuje się i do historii astronomii, i do teraźniejszości, akcentując rozwój nauki i samych narzędzi. Sprawia, że dla czytelników ta podróż będzie wyjątkowa i wypełniona danymi, jakich nigdzie indziej by nie znaleźli. Nagle zwykłe spoglądanie w niebo zamieni się w wielką przygodę – ze świadomością, że kryje nie tylko mnóstwo gwiazd, ale całe układy z planetami (czasem – krążącymi wokół dwóch „słońc”). To rozbudza wyobraźnię i może części czytelników wskazać nieoczekiwanie nowe pasje czy gałęzie nauki, którymi warto się zainteresować. To książka popularyzatorska napisana z wielką pasją i pomysłem – ani przez moment nie nudzi, ani przez moment nie pozostawia czytelników z pytaniami bez odpowiedzi – i warto to docenić.
We wszechświecie
Kolejną znakomitą książkę popularnonaukową z zakresu astronomii przynosi czytelnikom Helion – Joshua Winn, który zajmuje się badaniem egzoplanet, przybliża odbiorcom to mocno egzotyczne, ale równie ciekawe zjawisko i sprawia, że inaczej będzie się spoglądać wieczorem w rozgwieżdżone niebo. Autor nie tylko zajmuje się opowiadaniem o tym, czym charakteryzują się egzoplanety, jak wyglądają, gdzie się pojawiają i – czy są na nich warunki do życia. Równie często wybiera prezentowanie odbiorcom swojego warsztatu, to jest – wszystkich ciekawostek pozwalających na badanie egzoplanet, czyli planet spoza Układu Słonecznego. I o ile odbiorcy przeważnie uczyli się kolejności ośmiu lub dziewięciu planet, teraz zostaną zderzeni z wiadomością o olbrzymich liczbach podobnych ciał niebieskich w kosmosie – i o samych radościach ich odkrywania. Przez narrację przebija pytanie, czy na innych planetach w innych układach może rozwinąć się życie – ale tym autor nie będzie się zajmował, bo jego uwagę przyciągną same egzoplanety. Są tu gorące jowisze i planety puszyste, są planety, które mają właściwości niczym z filmów sci-fi, są też takie, które rodzą same pytania. Każda planeta to niespodzianka – a odkrywanie ich wiąże się z wielkim wyzwaniem, jako że ich istnienie zwykle zagłusza gwiazda, wokół której krążą (autor nakreśla też jako ciekawostkę zagadnienie ewentualnych planet krążących wokół czarnych dziur).
Pasjonatów obserwowania nieba ta książka zachwyci, podobnie zresztą jak szerokie grono odbiorców – bo Joshua Winn opowiada wszystko od podstaw absolutnych. Owszem, nie można mieć wstrętu do fizyki czy matematyki, jeśli chce się z przyjemnością śledzić kolejne wywody – ale jeśli ktoś uważał na lekcjach w szkole, to w zupełności wystarczy, żeby teraz nie uciekał od tomu z krzykiem. Autor swoich czytelników traktuje bardzo poważnie, ale wie doskonale, że różnie u nich z pamięcią i koncentracją, dlatego bardzo cierpliwie i krok po kroku pokazuje kolejne etapy odkrywania tajników kosmosu, kiedy trzeba (na przykład w kolejnych rozdziałach), przypomina odpowiednie terminy i definicje, a często też zapowiada, co znajdzie się w dalszej części tomu, żeby ułatwić nawigację tym bardziej niecierpliwym. Warto jednak dać się poprowadzić – Joshua Winn robi to z dużym wyczuciem. Narracja w jego wykonaniu jest jak powieść sensacyjna, w której odbiorcy zaczną się cieszyć każdą kolejną odkrytą planetą. Autor nie ukrywa warsztatu badawczego – tłumaczy, jak uczeni zdobywają informacje i na jakie błędy czy niespodzianki są narażeni. Odwołuje się i do historii astronomii, i do teraźniejszości, akcentując rozwój nauki i samych narzędzi. Sprawia, że dla czytelników ta podróż będzie wyjątkowa i wypełniona danymi, jakich nigdzie indziej by nie znaleźli. Nagle zwykłe spoglądanie w niebo zamieni się w wielką przygodę – ze świadomością, że kryje nie tylko mnóstwo gwiazd, ale całe układy z planetami (czasem – krążącymi wokół dwóch „słońc”). To rozbudza wyobraźnię i może części czytelników wskazać nieoczekiwanie nowe pasje czy gałęzie nauki, którymi warto się zainteresować. To książka popularyzatorska napisana z wielką pasją i pomysłem – ani przez moment nie nudzi, ani przez moment nie pozostawia czytelników z pytaniami bez odpowiedzi – i warto to docenić.
sobota, 13 grudnia 2025
Marta Galewska-Kustra: Pucio urządza Wigilię
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Przygotowania do świąt
Grudniowe historie często dotyczą tematów związanych z tradycjami i zwyczajami świątecznymi: po pierwsze dlatego, żeby przygotować dzieci na nadchodzący czas, a po drugie – żeby utrwalać świadomość znaczenia kolejnych zachowań. Przeniesienie atmosfery przygotowań świątecznych do lektur pozwala też na przedłużenie przyjemności oczekiwania na to, co najbardziej magiczne w roku. Nie dziwi zatem, że bohaterowie znanych dzieciom serii także angażują się w pomoc przed Bożym Narodzeniem – w końcu duża część tych zajęć jest w ogóle przeznaczona dla nich. Marta Galewska-Kustra chce, żeby maluchy razem z Puciem przejęły się organizowaniem świąt. Zwykle u Pucia to dziadkowie przygotowywali najlepsze święta – jednak tym razem ten obowiązek przekazują rodzicom Pucia, bo sami zamierzają skorzystać z wolnego czasu i wyjechać do Australii. To oznacza, że odpowiedzialność spada nie tylko na dorosłych, ale też na młodsze pokolenie. Razem można na przykład sprzątać, piec pierniczki albo przygotowywać ozdoby na choinkę. Wszyscy biorą się do pracy, nawet jeśli rodzicom niekoniecznie odpowiada program dnia. A dziadkowie? Dziadkowie też dochodzą do wniosku, że rodzinne święta to najlepsze święta. Chociaż niekoniecznie trzeba stawać na głowie, żeby wszyscy byli zadowoleni.
„Pucio urządza Wigilię” to kartonowy picture book do czytania i oglądania – oraz do trenowania mowy. Autorka podpowiada na początku rodzicom, na jakie zachowania najmłodszych zwrócić uwagę – kiedy będą komentować książeczkę albo odpowiadać na pytania. Każda rozkładówka w tej książce jest podporządkowana jakiemuś zagadnieniu związanemu z przygotowaniami do świąt – czasami chodzi o poszukiwanie, kto z sąsiadów może pożyczyć miód do wypieków, a czasami oglądanie nietypowej choinki wymyślonej przez ciocię. Jest tu też zestaw wskazówek dla dzieci, które zechcą się razem z Puciem pobawić w grudniu: można zrobić zabawne skrzaty z szyszek albo ciastka dla Świętego Mikołaja – kilka prostych podpowiedzi na wspólne i kreatywne spędzanie czasu. Tu nikt nie boi się wyzwań, nawet jeśli mama dojdzie do wniosku, że mieszkania nie da się tak do końca posprzątać. Dzięki wyprawie dziadków maluchy dowiedzą się nawet, że nie wszędzie Boże Narodzenie wygląda tak samo – i będą zaskoczone widokiem Mikołajów na plaży. Poza narracją – w drobnych akapitach – autorka stawia jeszcze na zadania dla dzieci. Pojawiają się zagadki i wyszukiwanki, dzięki którym mali odbiorcy będą chętnie oglądać kolejne strony – a do tego pytania, które wprowadzają najmłodszych w świat bohaterów i które prowadzą do prostych a osobistych komentarzy. „Pucio urządza Wigilię” to książka do wspólnego oglądania – i przenoszenia doświadczeń Pucia na codzienność. To lektura idealna na grudniowe wieczory – tak, żeby opowiedzieć dzieciom, dlaczego Boże Narodzenie uważane jest za czas magiczny i wyjątkowy. Kolorowe ilustracje Joanny Kłos przedłużają przyjemność czekania na święta – tu razem z Puciem można przeżywać kolejne proste i powtarzalne czynności, które składają się później na zestaw fantastycznych wspomnień.
Przygotowania do świąt
Grudniowe historie często dotyczą tematów związanych z tradycjami i zwyczajami świątecznymi: po pierwsze dlatego, żeby przygotować dzieci na nadchodzący czas, a po drugie – żeby utrwalać świadomość znaczenia kolejnych zachowań. Przeniesienie atmosfery przygotowań świątecznych do lektur pozwala też na przedłużenie przyjemności oczekiwania na to, co najbardziej magiczne w roku. Nie dziwi zatem, że bohaterowie znanych dzieciom serii także angażują się w pomoc przed Bożym Narodzeniem – w końcu duża część tych zajęć jest w ogóle przeznaczona dla nich. Marta Galewska-Kustra chce, żeby maluchy razem z Puciem przejęły się organizowaniem świąt. Zwykle u Pucia to dziadkowie przygotowywali najlepsze święta – jednak tym razem ten obowiązek przekazują rodzicom Pucia, bo sami zamierzają skorzystać z wolnego czasu i wyjechać do Australii. To oznacza, że odpowiedzialność spada nie tylko na dorosłych, ale też na młodsze pokolenie. Razem można na przykład sprzątać, piec pierniczki albo przygotowywać ozdoby na choinkę. Wszyscy biorą się do pracy, nawet jeśli rodzicom niekoniecznie odpowiada program dnia. A dziadkowie? Dziadkowie też dochodzą do wniosku, że rodzinne święta to najlepsze święta. Chociaż niekoniecznie trzeba stawać na głowie, żeby wszyscy byli zadowoleni.
„Pucio urządza Wigilię” to kartonowy picture book do czytania i oglądania – oraz do trenowania mowy. Autorka podpowiada na początku rodzicom, na jakie zachowania najmłodszych zwrócić uwagę – kiedy będą komentować książeczkę albo odpowiadać na pytania. Każda rozkładówka w tej książce jest podporządkowana jakiemuś zagadnieniu związanemu z przygotowaniami do świąt – czasami chodzi o poszukiwanie, kto z sąsiadów może pożyczyć miód do wypieków, a czasami oglądanie nietypowej choinki wymyślonej przez ciocię. Jest tu też zestaw wskazówek dla dzieci, które zechcą się razem z Puciem pobawić w grudniu: można zrobić zabawne skrzaty z szyszek albo ciastka dla Świętego Mikołaja – kilka prostych podpowiedzi na wspólne i kreatywne spędzanie czasu. Tu nikt nie boi się wyzwań, nawet jeśli mama dojdzie do wniosku, że mieszkania nie da się tak do końca posprzątać. Dzięki wyprawie dziadków maluchy dowiedzą się nawet, że nie wszędzie Boże Narodzenie wygląda tak samo – i będą zaskoczone widokiem Mikołajów na plaży. Poza narracją – w drobnych akapitach – autorka stawia jeszcze na zadania dla dzieci. Pojawiają się zagadki i wyszukiwanki, dzięki którym mali odbiorcy będą chętnie oglądać kolejne strony – a do tego pytania, które wprowadzają najmłodszych w świat bohaterów i które prowadzą do prostych a osobistych komentarzy. „Pucio urządza Wigilię” to książka do wspólnego oglądania – i przenoszenia doświadczeń Pucia na codzienność. To lektura idealna na grudniowe wieczory – tak, żeby opowiedzieć dzieciom, dlaczego Boże Narodzenie uważane jest za czas magiczny i wyjątkowy. Kolorowe ilustracje Joanny Kłos przedłużają przyjemność czekania na święta – tu razem z Puciem można przeżywać kolejne proste i powtarzalne czynności, które składają się później na zestaw fantastycznych wspomnień.
piątek, 12 grudnia 2025
Katarzyna Biegańska: Mój tata mistrz świata
Kropka, Warszawa 2025.
Wszystko
Ten tata, który pojawił się już w publikacji „Kocham cię, tato”, powraca w tomiku „Mój tata mistrz świata” – Katarzyna Biegańska i Dorota Prończuk po raz kolejny odnoszą się do magii, jaka pojawia się w zwykłych domach i podczas codziennych wyzwań, umożliwiając też ujawnianie uczuć i budowanie rodzinnych więzi. „Mój tata mistrz świata” to rozpisane na kolejne kadry wyznanie miłości, tym razem bez nazywania uczuć. Dziecko, które opowiada o swoim tacie, jest w stanie dostrzec w każdym jego zachowaniu przejaw największych umiejętności i talentów nie do pobicia. I tak tata jest najlepszy w podnoszeniu ciężarów (nawet kiedy rozerwie mu się torba z zakupami), lepi z plasteliny jak prawdziwy rzeźbiarz (nawet jeśli szczytem jego umiejętności jest robak), jest znakomicie wysportowany, świetnie gotuje, najlepiej opowiada bajki na dobranoc, niczego się nie boi (chociaż zdarza mu się wrzasnąć na widok pająka). Tata jest po prostu najlepszy we wszystkim. W oczach własnego dziecka. Tego już nie trzeba dodawać: wiadomo, że bohater, który opowiada o wspaniałym ojcu, nie wyolbrzymia jego cech – tak postrzega rodzica.
Katarzyna Biegańska może dzięki tej lekturze uświadomić dorosłym, jak wielka jest rola taty w procesie wychowywania małego człowieka – i jak ważne jest codzienne wspólne spędzanie czasu. Tata wcale nie musi być idealny, i tak w oczach malucha będzie, nawet kiedy nie jest doskonały. To książka bardziej dla samych rodziców, którzy potrzebują nabrać pewności siebie – dzieciom jedynie uzmysłowi coś, co i tak już same wiedzą. Cała ta opowieść jest wyliczanką. W tekście tata należy do superherosów, którym wszystko się udaje. Na wielkoformatowych ilustracjach Doroty Prończuk widać czasami humorystyczny kontekst: ten wielki tata z kucykiem i z tatuażami to całkiem zwyczajny tata, jakim każdy może się stać – tata, który wielkich czynów dokonuje ot tak, przy okazji opieki nad pociechą. Zasługuje za to na pochwały, nawet jeśli otoczenie o tym nie pamięta. Tata, któremu coś nie wyjdzie, nie musi się przejmować – bo i tak nie ucierpi na tym jego męska duma. Bycie tatą po prostu gwarantuje bycie najlepszym, przynajmniej dla jednego małego człowieka. Katarzyna Biegańska bez wielkich słów uchwyciła istotę relacji dziecka z ojcem – Dorota Prończuk dodała tu trochę śmiechu, żeby nie było zbyt patetycznie i przez to męcząco. „Mój tata mistrz świata” to wielkoformatowy picture book, który spodoba się wszystkim ceniącym sobie zamienianie codzienności na bajki. W tej opowieści skrywa się tajemnica sukcesu, zwycięstwa rzadko uświadamianego: każde dziecko widzi w swoim ojcu bohatera. Wystarczy nie zawieść i być obok, żeby zobaczyć podziw w oczach kilkulatka. Biegańska przekonuje rodziców, że nie muszą być idealni, żeby byli idealni – to w drobiazgach kryje się klucz do porozumienia i do radości z bycia razem. Piękny jest ten tomik, nie tylko ze względu na trafną realizację, ale i przesłanie – można ni sięgać zbyt daleko do wyobraźni, a zobaczyć tylko to, co zobaczone być powinno, żeby uzyskać wyjątkową historię, wzruszającą, szczerą i prawdziwą.
Wszystko
Ten tata, który pojawił się już w publikacji „Kocham cię, tato”, powraca w tomiku „Mój tata mistrz świata” – Katarzyna Biegańska i Dorota Prończuk po raz kolejny odnoszą się do magii, jaka pojawia się w zwykłych domach i podczas codziennych wyzwań, umożliwiając też ujawnianie uczuć i budowanie rodzinnych więzi. „Mój tata mistrz świata” to rozpisane na kolejne kadry wyznanie miłości, tym razem bez nazywania uczuć. Dziecko, które opowiada o swoim tacie, jest w stanie dostrzec w każdym jego zachowaniu przejaw największych umiejętności i talentów nie do pobicia. I tak tata jest najlepszy w podnoszeniu ciężarów (nawet kiedy rozerwie mu się torba z zakupami), lepi z plasteliny jak prawdziwy rzeźbiarz (nawet jeśli szczytem jego umiejętności jest robak), jest znakomicie wysportowany, świetnie gotuje, najlepiej opowiada bajki na dobranoc, niczego się nie boi (chociaż zdarza mu się wrzasnąć na widok pająka). Tata jest po prostu najlepszy we wszystkim. W oczach własnego dziecka. Tego już nie trzeba dodawać: wiadomo, że bohater, który opowiada o wspaniałym ojcu, nie wyolbrzymia jego cech – tak postrzega rodzica.
Katarzyna Biegańska może dzięki tej lekturze uświadomić dorosłym, jak wielka jest rola taty w procesie wychowywania małego człowieka – i jak ważne jest codzienne wspólne spędzanie czasu. Tata wcale nie musi być idealny, i tak w oczach malucha będzie, nawet kiedy nie jest doskonały. To książka bardziej dla samych rodziców, którzy potrzebują nabrać pewności siebie – dzieciom jedynie uzmysłowi coś, co i tak już same wiedzą. Cała ta opowieść jest wyliczanką. W tekście tata należy do superherosów, którym wszystko się udaje. Na wielkoformatowych ilustracjach Doroty Prończuk widać czasami humorystyczny kontekst: ten wielki tata z kucykiem i z tatuażami to całkiem zwyczajny tata, jakim każdy może się stać – tata, który wielkich czynów dokonuje ot tak, przy okazji opieki nad pociechą. Zasługuje za to na pochwały, nawet jeśli otoczenie o tym nie pamięta. Tata, któremu coś nie wyjdzie, nie musi się przejmować – bo i tak nie ucierpi na tym jego męska duma. Bycie tatą po prostu gwarantuje bycie najlepszym, przynajmniej dla jednego małego człowieka. Katarzyna Biegańska bez wielkich słów uchwyciła istotę relacji dziecka z ojcem – Dorota Prończuk dodała tu trochę śmiechu, żeby nie było zbyt patetycznie i przez to męcząco. „Mój tata mistrz świata” to wielkoformatowy picture book, który spodoba się wszystkim ceniącym sobie zamienianie codzienności na bajki. W tej opowieści skrywa się tajemnica sukcesu, zwycięstwa rzadko uświadamianego: każde dziecko widzi w swoim ojcu bohatera. Wystarczy nie zawieść i być obok, żeby zobaczyć podziw w oczach kilkulatka. Biegańska przekonuje rodziców, że nie muszą być idealni, żeby byli idealni – to w drobiazgach kryje się klucz do porozumienia i do radości z bycia razem. Piękny jest ten tomik, nie tylko ze względu na trafną realizację, ale i przesłanie – można ni sięgać zbyt daleko do wyobraźni, a zobaczyć tylko to, co zobaczone być powinno, żeby uzyskać wyjątkową historię, wzruszającą, szczerą i prawdziwą.
czwartek, 11 grudnia 2025
Artur Grabowski: Dziady i wnuczęta
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2025.
Spektakularne spektakle
Artur Grabowski chodzi do teatru, żeby szukać w nim natchnienia do własnych literackich wprawek. Przyznaje się, że dla niego krytyka teatralna nie jest celem samym w sobie, raczej punktem wyjścia do poszukiwań odpowiednich sformułowań, do rozkoszowania się słowem bardziej niż treścią. I z taką świadomością przedstawia odbiorcom tom zebranych esejów okołoteatralnych „Dziady i wnuczęta”. A ponieważ dzisiaj sztuka pisania recenzji zanika, każdy sposób na utrwalenie gatunku wydaje się dobry, żeby przypomnieć widzom, że teatr można nie tylko chłonąć, ale też przekładać na inne media. Ale Artur Grabowski sprawia wrażenie, jakby w swoich poszukiwaniach literackości zapominał czasami o tym, po co jest na przedstawieniu – i jeśli tylko znajdzie punkt, który da się łatwo i malowniczo skrytykować, uruchomi ostrze ironii. Za to kiedy spektakl okaże się wyzwaniem, autor skupi się na analizowaniu niekończącej się parady detali, ale zrezygnuje z syntetyzowania przesłań. W ogóle „Dziady i wnuczęta” to w dużej części rozdrabnianie zobaczonego, wyłuskiwanie pojedynczych składników – albo tych najjaskrawiej banalnych, albo tych, które robią pewne wrażenie. I chociaż autor ogranicza się do oferty krakowskich teatrów, to i tak nie przyczynia się do rozbudowywania ich widowni. To siebie stawia na pierwszym miejscu, czasami wręcz z konieczności wyliczając twórców przedstawień. W tym wszystkim trochę gubi się nośnik spektaklowych przeżyć – przy przekładzie znika teatralność jako taka i pozostaje tylko pytanie, czy autor nie chce jej zauważać, czy też zapomina o istocie swoich rozważań. „Dziady i wnuczęta” to książka erudycyjna i wypełniona słowną ekwilibrystyką. Co i rusz autor krytykuje mikroporty (fakt, często nadużywane) i nieodpowiednią dykcję – ale często kiedy nie podoba mu się jakiś temat, nie podejmuje nawet próby zastanowienia się, czy aby nie służy on czemuś, co jako widz nastawiony na zbieranie materiału do pracy literackiej mógł przeoczyć. Z usypanego kopczyka detali nie zawsze wyłania się samo przedstawienie – zupełnie jakby nadmiar inkrustacji słownych przekreślał możliwość utrwalania na papierze tego, co najbardziej ulotne. Jest tu Grabowski, widz-ja i biada tym wszystkim, którzy inaczej będą postrzegać dokonania artystyczne prezentowanych zespołów.
Artur Grabowski znalazł swój sposób na pisanie o teatrze – i jest to sposób, w którym teatr przestaje mieć znaczenie. To zaskakuje, skoro coraz mniej jest krytyków (więc i coraz mniejsza konkurencja na rynku). Być może czytelnikom, którzy nie mieli szans na obejrzenie omawianych produkcji, trudno będzie wyrobić sobie na temat książki opinię – autor na pewno ich nie poprowadzi i nie zniży się do szkolnych wyjaśnień. Kieruje się wyłącznie do świadomych odbiorców, widzów teatralnych wyrobionych i rezygnujących z tanich fars. Potrafi do siebie zrazić – i robi to zupełnie świadomie, w końcu obojętność byłaby dla niego najgorszą karą. Kto chce się nakarmić teatrem, na pewno będzie miał niedosyt. Ale jeśli ktoś woli dania słowne - może się tu dobrze bawić.
Spektakularne spektakle
Artur Grabowski chodzi do teatru, żeby szukać w nim natchnienia do własnych literackich wprawek. Przyznaje się, że dla niego krytyka teatralna nie jest celem samym w sobie, raczej punktem wyjścia do poszukiwań odpowiednich sformułowań, do rozkoszowania się słowem bardziej niż treścią. I z taką świadomością przedstawia odbiorcom tom zebranych esejów okołoteatralnych „Dziady i wnuczęta”. A ponieważ dzisiaj sztuka pisania recenzji zanika, każdy sposób na utrwalenie gatunku wydaje się dobry, żeby przypomnieć widzom, że teatr można nie tylko chłonąć, ale też przekładać na inne media. Ale Artur Grabowski sprawia wrażenie, jakby w swoich poszukiwaniach literackości zapominał czasami o tym, po co jest na przedstawieniu – i jeśli tylko znajdzie punkt, który da się łatwo i malowniczo skrytykować, uruchomi ostrze ironii. Za to kiedy spektakl okaże się wyzwaniem, autor skupi się na analizowaniu niekończącej się parady detali, ale zrezygnuje z syntetyzowania przesłań. W ogóle „Dziady i wnuczęta” to w dużej części rozdrabnianie zobaczonego, wyłuskiwanie pojedynczych składników – albo tych najjaskrawiej banalnych, albo tych, które robią pewne wrażenie. I chociaż autor ogranicza się do oferty krakowskich teatrów, to i tak nie przyczynia się do rozbudowywania ich widowni. To siebie stawia na pierwszym miejscu, czasami wręcz z konieczności wyliczając twórców przedstawień. W tym wszystkim trochę gubi się nośnik spektaklowych przeżyć – przy przekładzie znika teatralność jako taka i pozostaje tylko pytanie, czy autor nie chce jej zauważać, czy też zapomina o istocie swoich rozważań. „Dziady i wnuczęta” to książka erudycyjna i wypełniona słowną ekwilibrystyką. Co i rusz autor krytykuje mikroporty (fakt, często nadużywane) i nieodpowiednią dykcję – ale często kiedy nie podoba mu się jakiś temat, nie podejmuje nawet próby zastanowienia się, czy aby nie służy on czemuś, co jako widz nastawiony na zbieranie materiału do pracy literackiej mógł przeoczyć. Z usypanego kopczyka detali nie zawsze wyłania się samo przedstawienie – zupełnie jakby nadmiar inkrustacji słownych przekreślał możliwość utrwalania na papierze tego, co najbardziej ulotne. Jest tu Grabowski, widz-ja i biada tym wszystkim, którzy inaczej będą postrzegać dokonania artystyczne prezentowanych zespołów.
Artur Grabowski znalazł swój sposób na pisanie o teatrze – i jest to sposób, w którym teatr przestaje mieć znaczenie. To zaskakuje, skoro coraz mniej jest krytyków (więc i coraz mniejsza konkurencja na rynku). Być może czytelnikom, którzy nie mieli szans na obejrzenie omawianych produkcji, trudno będzie wyrobić sobie na temat książki opinię – autor na pewno ich nie poprowadzi i nie zniży się do szkolnych wyjaśnień. Kieruje się wyłącznie do świadomych odbiorców, widzów teatralnych wyrobionych i rezygnujących z tanich fars. Potrafi do siebie zrazić – i robi to zupełnie świadomie, w końcu obojętność byłaby dla niego najgorszą karą. Kto chce się nakarmić teatrem, na pewno będzie miał niedosyt. Ale jeśli ktoś woli dania słowne - może się tu dobrze bawić.
środa, 10 grudnia 2025
Simonluca Pini: Automobili Lamborghini. Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość. Oficjalna książka
Familium, Republika Czeska 2025.
Album marzeń
Każdy fan motoryzacji – a już na pewno każdy fan Lamborghini ma na swojej półce kilka książek dokumentujących działalność firmy – albo katalogów motoryzacyjnych. Teraz ma szansę na uzupełnienie zbiorów o piękny, wielki album z krótkimi omówieniami poszczególnych modeli – i nie tylko. „Automobili Lamborghini. Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość. Oficjalna książka” to nie lektura a zjawisko. Wyjątkowe, niepowtarzalne i pozwalające na odkrywanie motoryzacyjnych przyjemności. Simonluca Pini zajmuje się tu prezentowaniem i krótkim komentowaniem kolejnych modeli i pomysłów spoza podstawowej linii produkcyjnej na przestrzeni lat – każdy samochód przedstawia tak, żeby fani Lamborghini mogli porównywać decyzje inżynierskie lub designowe, od czasu do czasu posiłkuje się liczbą wyprodukowanych egzemplarzy czy – ceną, najprawdopodobniej dla rozbudzenia wyobraźni czytelników. Pokazuje, jak zmieniały się dążenia firmy i jak wpływało to na sylwetkę samochodów, jakie modyfikacje przynosiły kolejne lata i jak wykorzystywano tradycję w odświeżaniu wybranych modeli. Za każdym razem autor skupia się wyłącznie na faktach, jedynie przy kodach QR stawia na powtarzalność rozkoszy w rodzaju wsłuchiwania się w symfonię silnika – ale też chodzi tu o zwrócenie uwagi odbiorców na bonusy, jakie będą mogli uzyskać po zeskanowaniu kodu. Im bliżej teraźniejszości, tym bardziej może sięgać po rozmowy z twórcami i prezesami – z ludźmi ze szczytu, którzy odpowiadają za wizerunek Lamborghini obecnie. I to dla czytelników może stać się również interesujące ze względu na przywoływanie marki kreowanej przez wybitne jednostki – z wizją, charakterem i doświadczeniem w pracy w firmie. Jeśli na początku Lamborghini to ludzie, to do tego trzeba wrócić po latach kryzysowych i „mrocznym” okresie działalności. Zresztą Pini nie unika takiego tematu: skoro rozdziały pełnią tu jednocześnie funkcję kalendarium, nie ma co rezygnować z mniej chwalebnych momentów w historii – i tak wszystko uda się nadrobić wizją przyszłości i planów, a także przełomów w technologii produkcyjnej. Można się dzięki tej książce dowiedzieć, jak wyglądają SUV-y Lamborghini i kiedy zaczęto tworzyć kokpity z jednego kawałka futurystycznego materiału, a także – kiedy zaczęto wprowadzać nowe rozwiązania z rodzajami paliwa. I to dla odbiorców – fanów – może być ciekawe i inspirujące, a przy tym – zachęcające do dalszego śledzenia działalności firmy. Lamborghini kojarzy się nie tylko z sukcesem, ale i z wyścigami, więc ten tom może się przydać również miłośnikom tego sportu.
Przede wszystkim jednak jest to olśniewający album. Na wielkoformatowych zdjęciach, często wychodzących na całe rozkładówki, mamy tu prezentowane kolejne modele – lśniące, idealnie oświetlone i ustawione tak, żeby przykuwały uwagę i podkreślały to, co nowe, ożywcze oraz kreatywne (albo wręcz futurystyczne). Od czasu do czasu można będzie zajrzeć do wnętrza (tam, gdzie kody QR – przejechać się z kierowcą), obejrzeć silnik lub inne detale, jakie firma chciała zaprezentować. To książka stworzona z myślą o fanach motoryzacji i o tych, którzy chcą się zachwycać niebanalnymi pomysłami. Trudno będzie oderwać od niej wszystkich kochających Lamborghini – nic zatem dziwnego, że tom ukazuje się w wydawnictwie, które hasłem przewodnim uczyniło słowa „prezenty dla całej rodziny”. Męskiej części rodziny łatwo się od tej publikacji nie odciągnie.
Album marzeń
Każdy fan motoryzacji – a już na pewno każdy fan Lamborghini ma na swojej półce kilka książek dokumentujących działalność firmy – albo katalogów motoryzacyjnych. Teraz ma szansę na uzupełnienie zbiorów o piękny, wielki album z krótkimi omówieniami poszczególnych modeli – i nie tylko. „Automobili Lamborghini. Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość. Oficjalna książka” to nie lektura a zjawisko. Wyjątkowe, niepowtarzalne i pozwalające na odkrywanie motoryzacyjnych przyjemności. Simonluca Pini zajmuje się tu prezentowaniem i krótkim komentowaniem kolejnych modeli i pomysłów spoza podstawowej linii produkcyjnej na przestrzeni lat – każdy samochód przedstawia tak, żeby fani Lamborghini mogli porównywać decyzje inżynierskie lub designowe, od czasu do czasu posiłkuje się liczbą wyprodukowanych egzemplarzy czy – ceną, najprawdopodobniej dla rozbudzenia wyobraźni czytelników. Pokazuje, jak zmieniały się dążenia firmy i jak wpływało to na sylwetkę samochodów, jakie modyfikacje przynosiły kolejne lata i jak wykorzystywano tradycję w odświeżaniu wybranych modeli. Za każdym razem autor skupia się wyłącznie na faktach, jedynie przy kodach QR stawia na powtarzalność rozkoszy w rodzaju wsłuchiwania się w symfonię silnika – ale też chodzi tu o zwrócenie uwagi odbiorców na bonusy, jakie będą mogli uzyskać po zeskanowaniu kodu. Im bliżej teraźniejszości, tym bardziej może sięgać po rozmowy z twórcami i prezesami – z ludźmi ze szczytu, którzy odpowiadają za wizerunek Lamborghini obecnie. I to dla czytelników może stać się również interesujące ze względu na przywoływanie marki kreowanej przez wybitne jednostki – z wizją, charakterem i doświadczeniem w pracy w firmie. Jeśli na początku Lamborghini to ludzie, to do tego trzeba wrócić po latach kryzysowych i „mrocznym” okresie działalności. Zresztą Pini nie unika takiego tematu: skoro rozdziały pełnią tu jednocześnie funkcję kalendarium, nie ma co rezygnować z mniej chwalebnych momentów w historii – i tak wszystko uda się nadrobić wizją przyszłości i planów, a także przełomów w technologii produkcyjnej. Można się dzięki tej książce dowiedzieć, jak wyglądają SUV-y Lamborghini i kiedy zaczęto tworzyć kokpity z jednego kawałka futurystycznego materiału, a także – kiedy zaczęto wprowadzać nowe rozwiązania z rodzajami paliwa. I to dla odbiorców – fanów – może być ciekawe i inspirujące, a przy tym – zachęcające do dalszego śledzenia działalności firmy. Lamborghini kojarzy się nie tylko z sukcesem, ale i z wyścigami, więc ten tom może się przydać również miłośnikom tego sportu.
Przede wszystkim jednak jest to olśniewający album. Na wielkoformatowych zdjęciach, często wychodzących na całe rozkładówki, mamy tu prezentowane kolejne modele – lśniące, idealnie oświetlone i ustawione tak, żeby przykuwały uwagę i podkreślały to, co nowe, ożywcze oraz kreatywne (albo wręcz futurystyczne). Od czasu do czasu można będzie zajrzeć do wnętrza (tam, gdzie kody QR – przejechać się z kierowcą), obejrzeć silnik lub inne detale, jakie firma chciała zaprezentować. To książka stworzona z myślą o fanach motoryzacji i o tych, którzy chcą się zachwycać niebanalnymi pomysłami. Trudno będzie oderwać od niej wszystkich kochających Lamborghini – nic zatem dziwnego, że tom ukazuje się w wydawnictwie, które hasłem przewodnim uczyniło słowa „prezenty dla całej rodziny”. Męskiej części rodziny łatwo się od tej publikacji nie odciągnie.
wtorek, 9 grudnia 2025
Marek Hłasko: Felietony
Iskry, Warszawa 2025.
Ocena świata
Ostatnim tomem do dzieł wybranych Marka Hłaski jest książka „Felietony” – zawierająca teksty publicystyczne z prasy polskiej (między innymi „Po prostu”, „Zeszyty Literackie”, „Sztandar Młodych”) i zagranicznej („Die Weltwoche” i „Maariv”, teksty z tego ostatniego po raz pierwszy ukazują się w polskim przekładzie). Dzisiaj Marek Hłasko nie jest już pisarzem, który wyzwala w odbiorcach młodego pokolenia natychmiastową chęć czytania, coraz bardziej odchodzi w zapomnienie jako twórca dzisiaj przebrzmiały i nie do końca pasujący do czasów. A jednak kto zajrzy do tej publikacji, będzie zaskoczony przede wszystkim wytycznymi genologicznymi dawniej i dzisiaj. Felietony Marka Hłaski w niczym nie przypominają dzisiejszych produkcji z gazet i czasopism i już choćby z tego powodu mogą być intrygujące dla czytelników. Hłasko czasami komentuje rzeczywistość społeczno-polityczną, częściej odwołuje się do spraw kulturowych, szuka tematów, które nie będą aż tak efemeryczne. Nawet jeśli nie wydaje mu się, że system przeminie – wypada, jakby bardziej liczył na trwałość produkcji filmowych czy książkowych. I faktycznie odwołuje się do tytułów do dzisiaj znanych i kojarzonych – ale niekoniecznie w takiej wersji jak interpretacja autora. Hłasko jest krytykiem bezlitosnym. Wydaje mu się, że ma rację i przekonany jest, że odbiorcy powinni podążać wytyczaną przez niego drogą. Niektórych twórców lubi bardziej, Dostojewski na przykład wraca u niego dość często. Przez osobiste wybory i komentarze felietony jawią się jako bardzo atrakcyjne – widać tu, jak jeden pisarz może oceniać i postrzegać warsztat kolegów po fachu, co go fascynuje, a co według niego nie przetrwa. Podobnie rzecz ma się z filmami, chociaż tu brakuje zestawienia dokonań. Hłasko za to bardzo chętnie tropi i wydrwiwa rozwiązania sztampowe, schematyczne i niewnoszące niczego ciekawego do egzystencji odbiorców. Nie zgadza się na bylejakość w tworzeniu, protestuje przeciwko posługiwaniu się wygodnymi szablonami. Najważniejsze dla odbiorców jest to, że dostrzega mechanizmy działania autorów – i rozczytuje na przykład powieści kryminalne czy Jamesa Bonda. Informuje też, jak widzi bunt w literaturze.
Te felietony – zebrane razem – nie bazują na żartach czy komicznych puentach – Hłasko jest tu autorem, który wciąż walczy, obserwuje, dostrzega i komentuje to, co należałoby zmienić. Analizuje wydarzenia z prowincjonalnych terenów, przygląda się ponurej często codzienności – nic dziwnego, że przed ocenami ucieka często w sztukę, znacznie wygodniej jest tworzyć niż przetwarzać – nawet jeśli bazuje się we własnej twórczości na obserwacjach zwykłego życia. To życie w felietonach Hłaski jawi się zupełnie inaczej niż w tekstach literackich, a dla dzisiejszych czytelników – z perspektywy czasu – staje się mocno egzotyczne.
I właśnie ten element, niezamierzona egzotyka wywołana przez dystans czasowy i przemiany kulturowe oraz społeczne będzie najbardziej przyciągającym dla czytelników motywem. Felietony Hłaski mają pazur, nie są nudne ani stonowane, autor nie boi się wygłaszania kontrowersyjnych opinii – ale przejmuje się wyłącznie tym, co sam przemyślał, korzysta z własnych wniosków i nie zamierza nikomu się podporządkowywać.
Ocena świata
Ostatnim tomem do dzieł wybranych Marka Hłaski jest książka „Felietony” – zawierająca teksty publicystyczne z prasy polskiej (między innymi „Po prostu”, „Zeszyty Literackie”, „Sztandar Młodych”) i zagranicznej („Die Weltwoche” i „Maariv”, teksty z tego ostatniego po raz pierwszy ukazują się w polskim przekładzie). Dzisiaj Marek Hłasko nie jest już pisarzem, który wyzwala w odbiorcach młodego pokolenia natychmiastową chęć czytania, coraz bardziej odchodzi w zapomnienie jako twórca dzisiaj przebrzmiały i nie do końca pasujący do czasów. A jednak kto zajrzy do tej publikacji, będzie zaskoczony przede wszystkim wytycznymi genologicznymi dawniej i dzisiaj. Felietony Marka Hłaski w niczym nie przypominają dzisiejszych produkcji z gazet i czasopism i już choćby z tego powodu mogą być intrygujące dla czytelników. Hłasko czasami komentuje rzeczywistość społeczno-polityczną, częściej odwołuje się do spraw kulturowych, szuka tematów, które nie będą aż tak efemeryczne. Nawet jeśli nie wydaje mu się, że system przeminie – wypada, jakby bardziej liczył na trwałość produkcji filmowych czy książkowych. I faktycznie odwołuje się do tytułów do dzisiaj znanych i kojarzonych – ale niekoniecznie w takiej wersji jak interpretacja autora. Hłasko jest krytykiem bezlitosnym. Wydaje mu się, że ma rację i przekonany jest, że odbiorcy powinni podążać wytyczaną przez niego drogą. Niektórych twórców lubi bardziej, Dostojewski na przykład wraca u niego dość często. Przez osobiste wybory i komentarze felietony jawią się jako bardzo atrakcyjne – widać tu, jak jeden pisarz może oceniać i postrzegać warsztat kolegów po fachu, co go fascynuje, a co według niego nie przetrwa. Podobnie rzecz ma się z filmami, chociaż tu brakuje zestawienia dokonań. Hłasko za to bardzo chętnie tropi i wydrwiwa rozwiązania sztampowe, schematyczne i niewnoszące niczego ciekawego do egzystencji odbiorców. Nie zgadza się na bylejakość w tworzeniu, protestuje przeciwko posługiwaniu się wygodnymi szablonami. Najważniejsze dla odbiorców jest to, że dostrzega mechanizmy działania autorów – i rozczytuje na przykład powieści kryminalne czy Jamesa Bonda. Informuje też, jak widzi bunt w literaturze.
Te felietony – zebrane razem – nie bazują na żartach czy komicznych puentach – Hłasko jest tu autorem, który wciąż walczy, obserwuje, dostrzega i komentuje to, co należałoby zmienić. Analizuje wydarzenia z prowincjonalnych terenów, przygląda się ponurej często codzienności – nic dziwnego, że przed ocenami ucieka często w sztukę, znacznie wygodniej jest tworzyć niż przetwarzać – nawet jeśli bazuje się we własnej twórczości na obserwacjach zwykłego życia. To życie w felietonach Hłaski jawi się zupełnie inaczej niż w tekstach literackich, a dla dzisiejszych czytelników – z perspektywy czasu – staje się mocno egzotyczne.
I właśnie ten element, niezamierzona egzotyka wywołana przez dystans czasowy i przemiany kulturowe oraz społeczne będzie najbardziej przyciągającym dla czytelników motywem. Felietony Hłaski mają pazur, nie są nudne ani stonowane, autor nie boi się wygłaszania kontrowersyjnych opinii – ale przejmuje się wyłącznie tym, co sam przemyślał, korzysta z własnych wniosków i nie zamierza nikomu się podporządkowywać.
poniedziałek, 8 grudnia 2025
Albert Rutherford: Myśl algorytmicznie
Sensus, Helion, Gliwice 2025.
Programy
Dwie zalety ma ta książka – dwie zalety, które sprawią, że odbiorcy chętnie będą po nią sięgać. Po pierwsze tytuł, który zawiera w sobie nie tylko nakaz, ale też obietnicę, że da się go wprowadzić w czyn – wielu ludzi chciałoby myśleć algorytmicznie, nastawić się na systemowe rozwiązanie problemów. Po drugie – objętość. Cały tomik łącznie z bibliografią i przypisami to zaledwie sto stron – co oznacza, że w skondensowanej formie odbiorcy otrzymają tu mnóstwo porad i wskazówek. Albert Rutheford bowiem poważnie podchodzi do swojego zadania, tworzy poradnik, ale poradnik, który ma dla dzisiejszych czytelników sporą moc. Nie wprowadza oczywiście wiadomości nowych, ale przez zgrabne nawiązanie do programów komputerowych podpowiada, co zrobić, żeby trochę uprościć sobie codzienność. Algorytmy większości czytelników kojarzą się z komputerami – komputery to niezawodność i pewnego rodzaju mechanizacja codziennych zajęć. Autor przygląda się dokonaniom psychologów i wybiera z nich to wszystko, co pomaga w porządkowaniu świata. Tłumaczy, kiedy ludzie kierują się intuicją w podejmowaniu decyzji (i kiedy proces decyzyjny staje się najtrudniejszy przez nadmiar danych niemożliwych do porównywania czy zestawienia). Skupia się na prokrastynacji i na ruminacjach, ale naświetla też wpływ innych ludzi (lub czynników zupełnie pozbawionych sensu a wpływających na rzekomo racjonalne wybory). Ale najważniejsze jest to, że uczy tworzenia algorytmów – nie tych komputerowych, a życiowych. Rozpisuje niemal każde zadanie do wykonania na kilka prostych kroków – podpowiada czytelnikom, jak zastosować te kroki do zwyczajności. Proponuje kilka ćwiczeń do wykonania tak, żeby przyzwyczaić się do stosowania konkretnych schematów. I tyle – niczego więcej nie potrzeba. Żadnych rozbudowanych teorii (chętni i zainteresowani znajdą do nich drogę), żadnych wielkich słów i obietnic – to wszystko, co znalazło się w tej książce, daje się bezpośrednio przełożyć na życie. „Myśl algorytmicznie” to udana publikacja – niewielka, ale pełna wartościowych z perspektywy zwykłych odbiorców uwag. Autor bardzo umiejętnie łączy życiowy chaos i porządek programów komputerowych – trafia marketingowo i realizacyjnie.
Są tu krótkie rozdziały – początkowo po prostu wytyczające czytelnikom punkty do refleksji nad zwyczajowymi zachowaniami. Później jednak coraz bardziej zaczyna się liczyć praktyka – i nawet na przekonanie odbiorców do podjęcia określonych działań Rutherford znajduje odpowiednią metodę. Oczywiście trafi do przekonania tylko części publiczności literackiej, do tych ludzi, którzy potrzebują przynajmniej pozorów porządku. To dla nich cały system, banalny do zapamiętania i do wcielenia w czyn. Co ciekawe, nie ma w „Myśl algorytmicznie” przegadania ani momentów kompletnie pozbawionych znaczenia, tu wszystko jest po coś – pełni swoją funkcję, nawet jeśli na nowo odkrywa rzeczywistość dla nowych czytelników. Rutherford wie, jak wydobyć z gąszczu psychologicznych dokonań to, co istotne w procesie budowania samoświadomości. Przetwarza wybrane teorie tak, żeby pasowały do koncepcji myślenia algorytmicznego. I tym samym sprawia, że czytelnicy będą mieli wrażenie uczestniczenia w wyjątkowym odkryciu.
Programy
Dwie zalety ma ta książka – dwie zalety, które sprawią, że odbiorcy chętnie będą po nią sięgać. Po pierwsze tytuł, który zawiera w sobie nie tylko nakaz, ale też obietnicę, że da się go wprowadzić w czyn – wielu ludzi chciałoby myśleć algorytmicznie, nastawić się na systemowe rozwiązanie problemów. Po drugie – objętość. Cały tomik łącznie z bibliografią i przypisami to zaledwie sto stron – co oznacza, że w skondensowanej formie odbiorcy otrzymają tu mnóstwo porad i wskazówek. Albert Rutheford bowiem poważnie podchodzi do swojego zadania, tworzy poradnik, ale poradnik, który ma dla dzisiejszych czytelników sporą moc. Nie wprowadza oczywiście wiadomości nowych, ale przez zgrabne nawiązanie do programów komputerowych podpowiada, co zrobić, żeby trochę uprościć sobie codzienność. Algorytmy większości czytelników kojarzą się z komputerami – komputery to niezawodność i pewnego rodzaju mechanizacja codziennych zajęć. Autor przygląda się dokonaniom psychologów i wybiera z nich to wszystko, co pomaga w porządkowaniu świata. Tłumaczy, kiedy ludzie kierują się intuicją w podejmowaniu decyzji (i kiedy proces decyzyjny staje się najtrudniejszy przez nadmiar danych niemożliwych do porównywania czy zestawienia). Skupia się na prokrastynacji i na ruminacjach, ale naświetla też wpływ innych ludzi (lub czynników zupełnie pozbawionych sensu a wpływających na rzekomo racjonalne wybory). Ale najważniejsze jest to, że uczy tworzenia algorytmów – nie tych komputerowych, a życiowych. Rozpisuje niemal każde zadanie do wykonania na kilka prostych kroków – podpowiada czytelnikom, jak zastosować te kroki do zwyczajności. Proponuje kilka ćwiczeń do wykonania tak, żeby przyzwyczaić się do stosowania konkretnych schematów. I tyle – niczego więcej nie potrzeba. Żadnych rozbudowanych teorii (chętni i zainteresowani znajdą do nich drogę), żadnych wielkich słów i obietnic – to wszystko, co znalazło się w tej książce, daje się bezpośrednio przełożyć na życie. „Myśl algorytmicznie” to udana publikacja – niewielka, ale pełna wartościowych z perspektywy zwykłych odbiorców uwag. Autor bardzo umiejętnie łączy życiowy chaos i porządek programów komputerowych – trafia marketingowo i realizacyjnie.
Są tu krótkie rozdziały – początkowo po prostu wytyczające czytelnikom punkty do refleksji nad zwyczajowymi zachowaniami. Później jednak coraz bardziej zaczyna się liczyć praktyka – i nawet na przekonanie odbiorców do podjęcia określonych działań Rutherford znajduje odpowiednią metodę. Oczywiście trafi do przekonania tylko części publiczności literackiej, do tych ludzi, którzy potrzebują przynajmniej pozorów porządku. To dla nich cały system, banalny do zapamiętania i do wcielenia w czyn. Co ciekawe, nie ma w „Myśl algorytmicznie” przegadania ani momentów kompletnie pozbawionych znaczenia, tu wszystko jest po coś – pełni swoją funkcję, nawet jeśli na nowo odkrywa rzeczywistość dla nowych czytelników. Rutherford wie, jak wydobyć z gąszczu psychologicznych dokonań to, co istotne w procesie budowania samoświadomości. Przetwarza wybrane teorie tak, żeby pasowały do koncepcji myślenia algorytmicznego. I tym samym sprawia, że czytelnicy będą mieli wrażenie uczestniczenia w wyjątkowym odkryciu.
niedziela, 7 grudnia 2025
Matt Lucas: Chłopiec, który przespał święta
Kropka, Warszawa 2025.
Ratowanie świąt
Sytuacja Leona nie jest do pozazdroszczenia. Chłopiec niedawno stracił mamę i teraz próbuje się odnaleźć w nowej dla siebie rzeczywistości. Obiecał rodzicielce, że po jej odejściu nie przestanie odczuwać radości, musi więc dołożyć wszelkich starań, żeby wszystko było jak kiedyś – a już na pewno, żeby nie rezygnował z własnych marzeń. Nie jest to zbyt proste do uzyskania, ale Leon bardzo się stara. Zależy mu zwłaszcza na tym, żeby rodzina przeżywała Boże Narodzenie jak dawniej. Leon te święta uwielbia, jeszcze przed grudniem poświęca dużo czasu na przygotowanie prezentów dla wszystkich bliskich, a to dopiero początek. Razem z czekoladkami z kalendarza adwentowego (wyjadanymi zgodnie z założeniem, po jednej dziennie), Leon przygotowuje kolejne zadania do wykonania zanim nadejdzie Gwiazdka. Nie jest to proste: przyjaciele lubią spędzać z nim czas i potrzebują jego towarzystwa, czasami też wpadają sąsiedzi lub krewni, którzy nie przyjmują do wiadomości, że ktoś mógłby mieć inne plany. Leon bardzo chce ozdobić dom lampkami choinkowymi, narysować specjalne kartki świąteczne dla rodzeństwa, taty i dziadków, upiec ciasta (bo kocha piec, odkąd zafascynował się pewnym brytyjskim programem – w książce nie pada jego nazwa, ale nieprzypadkowo autor był jednym z prowadzących), a nawet napisać świąteczną piosenkę. Lista zadań stale się wydłuża, bo zamiast realizować je zgodnie z założeniami, Leon daje się wciągnąć w wir zabaw i pomysłów, które mają inni. Przy okazji robi też sporo dobrego, między innymi uczy siostrę, która ma wybiórczość pokarmową i toleruje tylko frytki, jeść pieczone ziemniaki (za pomocą sztuczki podpatrzonej u mamy). Leon robi wszystko, żeby najbliższe Boże Narodzenie było jak najlepsze. Tylko że nic nie idzie zgodnie z planem.
Matt Lucas tworzy książkę, w której funduje odbiorcom mnóstwo szalonych przygód i wzruszających momentów – odwołuje się do różnych kultur i różnych sytuacji rodzinnych (jedna z najlepszych przyjaciółek Leona pochodzi z Indii, inny przyjaciel ma dwa domy, bo jego rodzice się rozstali, brat bez uprzedzenia porzuca dziewczynę, która była w nim zakochana), podsuwa znienacka osoby, na których można polegać (nauczycielka Leona bez słowa komentarza ceruje jego bluzę, staruszka grająca na ulicy zaprasza chłopca do wspólnego śpiewania, a później dzieli się z nim zarobkiem). Sam nie znika jako narrator – przypomina o sobie ciągle, choćby przyznając się do niewiedzy na temat przyczyn zmyśleń Leona – bo bohater w stresowych sytuacjach wyskakuje z najrozmaitszymi rewelacjami, które budzą zdziwienie nie tylko odbiorców. To po to, żeby było śmieszniej, bo traum i tak jest sporo. Matt Lucas nie pozwala dzieciom za bardzo się martwić, stawia na szaloną akcję i mnóstwo wypadków nieprzewidzianych. Ale wyróżnia się czymś jeszcze innym – i to niezwykłym jak na literaturę czwartą.
W książkach young adult charakterystyczne jest co pewien czas podawanie playlist – odwołania do piosenek, które odbiorcy kojarzą, albo mogą sobie przesłuchać, buduje publiczność literacką i związek z bohaterami. Matt Lucas robi coś innego: sam pisze piosenki i podaje co pewien czas kody QR do nich. Można je przesłuchać, można też pośpiewać, bo na końcu tomu znajdują się angielskie teksty (ciekawe, czy ktoś pokusi się o przekład tak, żeby pasował do muzyki). Zamienia tym samym powieść w musical i sprawia, że jest jeszcze bardziej ciekawa dla czytelników.
To jest książka w klimacie bożonarodzeniowym, ale niezwykła – przekonają się o tym czytelnicy, którzy poszukują opowieści wzruszających i zabawnych jednocześnie.
Ratowanie świąt
Sytuacja Leona nie jest do pozazdroszczenia. Chłopiec niedawno stracił mamę i teraz próbuje się odnaleźć w nowej dla siebie rzeczywistości. Obiecał rodzicielce, że po jej odejściu nie przestanie odczuwać radości, musi więc dołożyć wszelkich starań, żeby wszystko było jak kiedyś – a już na pewno, żeby nie rezygnował z własnych marzeń. Nie jest to zbyt proste do uzyskania, ale Leon bardzo się stara. Zależy mu zwłaszcza na tym, żeby rodzina przeżywała Boże Narodzenie jak dawniej. Leon te święta uwielbia, jeszcze przed grudniem poświęca dużo czasu na przygotowanie prezentów dla wszystkich bliskich, a to dopiero początek. Razem z czekoladkami z kalendarza adwentowego (wyjadanymi zgodnie z założeniem, po jednej dziennie), Leon przygotowuje kolejne zadania do wykonania zanim nadejdzie Gwiazdka. Nie jest to proste: przyjaciele lubią spędzać z nim czas i potrzebują jego towarzystwa, czasami też wpadają sąsiedzi lub krewni, którzy nie przyjmują do wiadomości, że ktoś mógłby mieć inne plany. Leon bardzo chce ozdobić dom lampkami choinkowymi, narysować specjalne kartki świąteczne dla rodzeństwa, taty i dziadków, upiec ciasta (bo kocha piec, odkąd zafascynował się pewnym brytyjskim programem – w książce nie pada jego nazwa, ale nieprzypadkowo autor był jednym z prowadzących), a nawet napisać świąteczną piosenkę. Lista zadań stale się wydłuża, bo zamiast realizować je zgodnie z założeniami, Leon daje się wciągnąć w wir zabaw i pomysłów, które mają inni. Przy okazji robi też sporo dobrego, między innymi uczy siostrę, która ma wybiórczość pokarmową i toleruje tylko frytki, jeść pieczone ziemniaki (za pomocą sztuczki podpatrzonej u mamy). Leon robi wszystko, żeby najbliższe Boże Narodzenie było jak najlepsze. Tylko że nic nie idzie zgodnie z planem.
Matt Lucas tworzy książkę, w której funduje odbiorcom mnóstwo szalonych przygód i wzruszających momentów – odwołuje się do różnych kultur i różnych sytuacji rodzinnych (jedna z najlepszych przyjaciółek Leona pochodzi z Indii, inny przyjaciel ma dwa domy, bo jego rodzice się rozstali, brat bez uprzedzenia porzuca dziewczynę, która była w nim zakochana), podsuwa znienacka osoby, na których można polegać (nauczycielka Leona bez słowa komentarza ceruje jego bluzę, staruszka grająca na ulicy zaprasza chłopca do wspólnego śpiewania, a później dzieli się z nim zarobkiem). Sam nie znika jako narrator – przypomina o sobie ciągle, choćby przyznając się do niewiedzy na temat przyczyn zmyśleń Leona – bo bohater w stresowych sytuacjach wyskakuje z najrozmaitszymi rewelacjami, które budzą zdziwienie nie tylko odbiorców. To po to, żeby było śmieszniej, bo traum i tak jest sporo. Matt Lucas nie pozwala dzieciom za bardzo się martwić, stawia na szaloną akcję i mnóstwo wypadków nieprzewidzianych. Ale wyróżnia się czymś jeszcze innym – i to niezwykłym jak na literaturę czwartą.
W książkach young adult charakterystyczne jest co pewien czas podawanie playlist – odwołania do piosenek, które odbiorcy kojarzą, albo mogą sobie przesłuchać, buduje publiczność literacką i związek z bohaterami. Matt Lucas robi coś innego: sam pisze piosenki i podaje co pewien czas kody QR do nich. Można je przesłuchać, można też pośpiewać, bo na końcu tomu znajdują się angielskie teksty (ciekawe, czy ktoś pokusi się o przekład tak, żeby pasował do muzyki). Zamienia tym samym powieść w musical i sprawia, że jest jeszcze bardziej ciekawa dla czytelników.
To jest książka w klimacie bożonarodzeniowym, ale niezwykła – przekonają się o tym czytelnicy, którzy poszukują opowieści wzruszających i zabawnych jednocześnie.
Sara B. Elfgren, Johan Egerkrans: Na ratunek Gwiazdce
Kropka, Warszawa 2025.
Ratunek
Dawno już takich klasycznych baśni na rynku wydawniczym nie było, ale Sara B. Elfgren i Johan Egerkrans postanowili przenieść odbiorców do mocno egzotycznego dla nich świata. W tej książce bieda wyziera z każdego kąta, akcja dotyczy dzieci gajowego, które mieszkają w źle ogrzewanej chacie i wiedzą, że bez ciężkiej pracy i wielkiego wysiłku mogą nie przetrwać zimy. Dzieci gajowego jest troje – ale właśnie urodził się czwarte. Do tego w chacie mieszka też babcia, Duża Marta, która nie ma siły na pomaganie w obejściu. Dla Sary B. Elfgren to sposób na odcięcie bohaterów od zdobyczy cywilizacyjnych – tak trzeba, żeby w krytycznym momencie były skazane tylko i wyłącznie na siebie i żeby nie mogły szukać pomocy u dorosłych. Bo z bożonarodzeniowymi wyzwaniami trzeba sobie poradzić samodzielnie. Wszystko zaczyna się od niezwykłego znaleziska: koło domu spada coś, co emituje dziwne światło i ewidentnie potrzebuje pomocy. Dzieci gajowego nie są lękliwe, przekonują się, że to Gwiazdka z nieba – i że ta Gwiazdka, jakkolwiek przychylnie by do nich nastawiona nie była, nie może zostać w lesie, czuje się tu samotna i nieszczęśliwa.
Tak rozpoczyna się historia, w ramach której bohaterowie trafiają między innymi do świata okrutnego czarnoksiężnika Corviusa Craxusa. Na swojej drodze stale spotykają różne magiczne istoty i wiedzą jedno: w tej krainie życzliwość jest walutą, za bezinteresowną przysługę można spodziewać się pomocy. A nigdy nie wiadomo, kiedy wsparcie będzie potrzebne: tu na pewno w walce ze złem przyda się każdy ratunek. Jednak nie można zapominać o podstawowym celu misji – o zwróceniu Gwiazdce wolności i szczęścia.
Mroczna jest ta opowieść, przynajmniej na początku, mocno surowa i wprowadzająca dzieci w niegościnny świat na wschód od słońca i na zachód od księżyca. Dzieci mierzą się nie tylko z czarnymi charakterami, ale też z własnymi słabościami, przeszkód na drodze do rozwiązania sprawy musi być dużo, a niebezpieczeństwa – ogromne, tylko tak da się zbudować opowieść konkurencyjną wobec obecnych produkcji dla najmłodszych. Tu nie będzie cukierkowości, pomocy z każdej strony i wychowawczych scenek – tu liczy się bezwzględna walka o to, co najważniejsze. Cała książka jest ładnie ilustrowana, ale nawet w twarzach bohaterów (i w wizerunku Gwiazdki jakby przeniesionej z radosnej kreskówki) widać, że odchodzi się od bezpiecznych i stonowanych narracji – dzieci mają trochę wynaturzone rysy twarzy i nie można o nich powiedzieć, że są ładne. Zatem to propozycja dla młodych zbuntowanych odbiorców, dla tych, którzy nie boją się ryzyka i potrzebują alternatywy wobec przesłodzonych narracji, jakich mnóstwo na rynku w okresie przedświątecznym. Dwadzieścia cztery rozdziały mogą pozwolić na grudniowe odkrywanie tej historii co wieczór. Nie jest to publikacja podobna do innych i właśnie dzięki temu zaangażuje młodych czytelników – zapewniając im przejście do fantastycznej krainy i mnóstwo przygód.
Ratunek
Dawno już takich klasycznych baśni na rynku wydawniczym nie było, ale Sara B. Elfgren i Johan Egerkrans postanowili przenieść odbiorców do mocno egzotycznego dla nich świata. W tej książce bieda wyziera z każdego kąta, akcja dotyczy dzieci gajowego, które mieszkają w źle ogrzewanej chacie i wiedzą, że bez ciężkiej pracy i wielkiego wysiłku mogą nie przetrwać zimy. Dzieci gajowego jest troje – ale właśnie urodził się czwarte. Do tego w chacie mieszka też babcia, Duża Marta, która nie ma siły na pomaganie w obejściu. Dla Sary B. Elfgren to sposób na odcięcie bohaterów od zdobyczy cywilizacyjnych – tak trzeba, żeby w krytycznym momencie były skazane tylko i wyłącznie na siebie i żeby nie mogły szukać pomocy u dorosłych. Bo z bożonarodzeniowymi wyzwaniami trzeba sobie poradzić samodzielnie. Wszystko zaczyna się od niezwykłego znaleziska: koło domu spada coś, co emituje dziwne światło i ewidentnie potrzebuje pomocy. Dzieci gajowego nie są lękliwe, przekonują się, że to Gwiazdka z nieba – i że ta Gwiazdka, jakkolwiek przychylnie by do nich nastawiona nie była, nie może zostać w lesie, czuje się tu samotna i nieszczęśliwa.
Tak rozpoczyna się historia, w ramach której bohaterowie trafiają między innymi do świata okrutnego czarnoksiężnika Corviusa Craxusa. Na swojej drodze stale spotykają różne magiczne istoty i wiedzą jedno: w tej krainie życzliwość jest walutą, za bezinteresowną przysługę można spodziewać się pomocy. A nigdy nie wiadomo, kiedy wsparcie będzie potrzebne: tu na pewno w walce ze złem przyda się każdy ratunek. Jednak nie można zapominać o podstawowym celu misji – o zwróceniu Gwiazdce wolności i szczęścia.
Mroczna jest ta opowieść, przynajmniej na początku, mocno surowa i wprowadzająca dzieci w niegościnny świat na wschód od słońca i na zachód od księżyca. Dzieci mierzą się nie tylko z czarnymi charakterami, ale też z własnymi słabościami, przeszkód na drodze do rozwiązania sprawy musi być dużo, a niebezpieczeństwa – ogromne, tylko tak da się zbudować opowieść konkurencyjną wobec obecnych produkcji dla najmłodszych. Tu nie będzie cukierkowości, pomocy z każdej strony i wychowawczych scenek – tu liczy się bezwzględna walka o to, co najważniejsze. Cała książka jest ładnie ilustrowana, ale nawet w twarzach bohaterów (i w wizerunku Gwiazdki jakby przeniesionej z radosnej kreskówki) widać, że odchodzi się od bezpiecznych i stonowanych narracji – dzieci mają trochę wynaturzone rysy twarzy i nie można o nich powiedzieć, że są ładne. Zatem to propozycja dla młodych zbuntowanych odbiorców, dla tych, którzy nie boją się ryzyka i potrzebują alternatywy wobec przesłodzonych narracji, jakich mnóstwo na rynku w okresie przedświątecznym. Dwadzieścia cztery rozdziały mogą pozwolić na grudniowe odkrywanie tej historii co wieczór. Nie jest to publikacja podobna do innych i właśnie dzięki temu zaangażuje młodych czytelników – zapewniając im przejście do fantastycznej krainy i mnóstwo przygód.
sobota, 6 grudnia 2025
David Griswold: Listy niedorzeczne do Mikołaja
Kropka, Warszawa 2025.
Korespondencja
To zbiór rymowanek. W przekładzie – nawet udanych (chociaż można było pokusić się o rymy ABAB zamiast ABCB), z próbami zmian rytmów i formy tak, żeby były jak najbardziej atrakcyjne dla małych czytelników. „Listy niedorzeczne do Mikołaja” to propozycja nietypowa a wpisująca się w grudniowe lektury. Pięknie wydany picture book, duży, kolorowy, w twardej oprawie – ale zupełnie wykraczający poza zestaw stereotypów, a może raczej łamiący kolejne stereotypy dotyczące tematu Świętego Mikołaja i roznoszonych przez niego prezentów. Wiadomo, że dzieci piszą listy do Mikołaja – i w tych listach zwierzają się z największych marzeń. Nie zawsze możliwych do spełnienia, ale wiara najmłodszych bywa wzruszająca. Tym razem jednak nie chodzi o wzruszenie, a o rozśmieszanie odbiorców. A rozśmieszanie wychodzi za sprawą rozmaitych dziwactw i wyjaśnień – prawdopodobnych, a przecież przerysowanych celowo. David Griswold chce bawić dzieci. Wykorzystuje do tego niegrzeczność – jak świat światem, wabik na maluchy. Autorzy kolejnych listów do Świętego Mikołaja przyznają się, że nie zawsze wszystko im wychodzi. Jedni mają problemy z lekcjami (i proponują, żeby to Mikołaj odrobił za nie zadania, dołączając odpowiednie arkusze), inni szukają usprawiedliwień dla niewłaściwych zachowań, jeszcze inni próbują szantażu albo przekupstwa – bo może akurat Mikołaj da radę przymknąć oko na kolejne występki. Ale są też dzieci, którym przeszkadzają świąteczne akcesoria: trudno zachować spokój, kiedy na kominku wiszą skarpety (a nie wiadomo, jak u Mikołaja z higieną stóp), zdarza się, że irytuje wisząca nad głową jemioła. Punkt widzenia może się zmienić w zależności od autora listów: czego innego od Mikołaja chcą rodzice, a czego innego elfy albo renifery zmuszane do katorżniczej pracy. Mało tego: nie wszyscy przejmują się ortografią czy stylistyką; zdarzają się listy pisane niemal całkowicie w slangu albo pełne błędów ortograficznych. Jakby tego było mało, Mikołajem interesuje się nawet urząd skarbowy.
Zestaw listów pokazuje zestaw dylematów, uprzedzeń lub potrzeb. To gra z tradycjami, ale gra ciekawa – odwraca schematy, odświeża je i pozwala na inne spojrzenie na zwyczaje. David Griswold nie tylko rozśmiesza: zachęca do refleksji na temat działalności Świętego Mikołaja i związanych z tym zadań dla najmłodszych. Taka wersja oczekiwania na prezenty świąteczne wiąże się z zachętą do czytania – dzieci znajdą tu dla siebie sporo niespodzianek i ciekawostek, a przy tym – możliwość bawienia się motywami prezentowo-mikołajowymi. Zaproszeniem do czytania może tu być też imitowanie wyglądu kolejnych listów – zmienia się czcionka, zmieniają się papeterie, niezmienne jest tylko rymowanie – forma wiersza zawsze wygrywa, nawet jeśli jest urozmaicana za sprawą rytmów. Po tę książkę dzieci mogą sięgać przede wszystkim w okresie przedświątecznym – to sposób na budowanie atmosfery świątecznej i na podjęcie dyskusji na temat bycia grzecznym i obietnicy nagrody za dobre zachowanie. Niespodzianką dla najmłodszych staje się dowcip, obowiązkowy w przypadku oryginalnego – nietypowego – nawiązywania do czegoś, co wydawałoby się utrwalone i schematyczne.
Korespondencja
To zbiór rymowanek. W przekładzie – nawet udanych (chociaż można było pokusić się o rymy ABAB zamiast ABCB), z próbami zmian rytmów i formy tak, żeby były jak najbardziej atrakcyjne dla małych czytelników. „Listy niedorzeczne do Mikołaja” to propozycja nietypowa a wpisująca się w grudniowe lektury. Pięknie wydany picture book, duży, kolorowy, w twardej oprawie – ale zupełnie wykraczający poza zestaw stereotypów, a może raczej łamiący kolejne stereotypy dotyczące tematu Świętego Mikołaja i roznoszonych przez niego prezentów. Wiadomo, że dzieci piszą listy do Mikołaja – i w tych listach zwierzają się z największych marzeń. Nie zawsze możliwych do spełnienia, ale wiara najmłodszych bywa wzruszająca. Tym razem jednak nie chodzi o wzruszenie, a o rozśmieszanie odbiorców. A rozśmieszanie wychodzi za sprawą rozmaitych dziwactw i wyjaśnień – prawdopodobnych, a przecież przerysowanych celowo. David Griswold chce bawić dzieci. Wykorzystuje do tego niegrzeczność – jak świat światem, wabik na maluchy. Autorzy kolejnych listów do Świętego Mikołaja przyznają się, że nie zawsze wszystko im wychodzi. Jedni mają problemy z lekcjami (i proponują, żeby to Mikołaj odrobił za nie zadania, dołączając odpowiednie arkusze), inni szukają usprawiedliwień dla niewłaściwych zachowań, jeszcze inni próbują szantażu albo przekupstwa – bo może akurat Mikołaj da radę przymknąć oko na kolejne występki. Ale są też dzieci, którym przeszkadzają świąteczne akcesoria: trudno zachować spokój, kiedy na kominku wiszą skarpety (a nie wiadomo, jak u Mikołaja z higieną stóp), zdarza się, że irytuje wisząca nad głową jemioła. Punkt widzenia może się zmienić w zależności od autora listów: czego innego od Mikołaja chcą rodzice, a czego innego elfy albo renifery zmuszane do katorżniczej pracy. Mało tego: nie wszyscy przejmują się ortografią czy stylistyką; zdarzają się listy pisane niemal całkowicie w slangu albo pełne błędów ortograficznych. Jakby tego było mało, Mikołajem interesuje się nawet urząd skarbowy.
Zestaw listów pokazuje zestaw dylematów, uprzedzeń lub potrzeb. To gra z tradycjami, ale gra ciekawa – odwraca schematy, odświeża je i pozwala na inne spojrzenie na zwyczaje. David Griswold nie tylko rozśmiesza: zachęca do refleksji na temat działalności Świętego Mikołaja i związanych z tym zadań dla najmłodszych. Taka wersja oczekiwania na prezenty świąteczne wiąże się z zachętą do czytania – dzieci znajdą tu dla siebie sporo niespodzianek i ciekawostek, a przy tym – możliwość bawienia się motywami prezentowo-mikołajowymi. Zaproszeniem do czytania może tu być też imitowanie wyglądu kolejnych listów – zmienia się czcionka, zmieniają się papeterie, niezmienne jest tylko rymowanie – forma wiersza zawsze wygrywa, nawet jeśli jest urozmaicana za sprawą rytmów. Po tę książkę dzieci mogą sięgać przede wszystkim w okresie przedświątecznym – to sposób na budowanie atmosfery świątecznej i na podjęcie dyskusji na temat bycia grzecznym i obietnicy nagrody za dobre zachowanie. Niespodzianką dla najmłodszych staje się dowcip, obowiązkowy w przypadku oryginalnego – nietypowego – nawiązywania do czegoś, co wydawałoby się utrwalone i schematyczne.
Jeanett Veronica: Cozy Girl Life. Przytulna kolorowanka o codziennych radościach
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Relaks
Od pewnego czasu na rynku wydawniczym dla dzieci kolorowanki musiały wiązać się z dodatkowymi atrakcjami: naklejkami, kredowym papierem, który umożliwiał ścieranie błędów, poleceniami wyszukiwankowymi albo przynajmniej drobnymi wstawkami dotyczącymi zwyczajów prezentowanych bohaterów. Tym przyjemniej będzie wrócić do klasyki absolutnej. „Cozy Girl Life. Przytulna kolorowanka o codziennych radościach” spodoba się nie tylko dzieciom szukającym zwykłych obrazków, które będą mogły być ozdobą pokoju. To propozycja, na którą skuszą się także nastolatki szukające wyciszenia i upustu dla kreatywności. Jeanett Veronica tworzy czterdzieści kadrów o chwilach relaksu – najprostszych i dostępnych dla każdego, można zatem potraktować tę publikację jako wyzwanie tematyczne i skupić się najpierw na swoich ulubionych rozrywkach, a później testować nowe oferty. Można też każdego dnia odkrywać coś nowego i przypominać sobie o podpowiedziach dotyczących spędzania wolnego czasu. Tu nie ma żadnego przymusu ani zabiegania, książka pozwala zwolnić tempo i dostarcza wytchnienia, a do tego nie oczekuje niczego od odbiorców. Można jedynie bawić się w kolorowanie – a pierwsza kolorowanka służy wypróbowaniu kolorów, tak, żeby dzieci nie myliły się już na właściwych stronach.
Kto wie, czy tematycznych propozycji z takiej publikacji nie doceniliby w pierwszej kolejności ludzie dorośli, ci, dla których słuchanie muzyki, pieczenie ciasta albo układanie bukietu z kwiatów stanowi upragniony odpoczynek. Autorka sugeruje, że spokój można odnaleźć nawet w codziennych obowiązkach, choćby przy segregowaniu prania – nie tłumaczy nic słowami, wszystko rozgrywa się w warstwie ilustracji. Dzieci będą zatem mogły przyglądać się kolejnym zajęciom i zastanowić się nad tym, co im samym sprawia przyjemność. Nie ma tu fajerwerków: wielkiej i dynamicznej akcji albo bohaterów z głośnych kreskówek. To coś dla odbiorców, którzy cenią sobie spokojny rytm życia, nie muszą stale dostarczać sobie nowych bodźców albo dawki energii. Ta kolorowanka wycisza i uspokaja, pozwala na skupienie i odpoczynek – bez żadnych większych wymagań. Rysunki, chociaż dość szczegółowe, nie są tak trudne jak w dorosłych mandalach i kolorowankach, jedna grubość konturów sprawia, że to odbiorcy sami wybiorą sobie, jaki motyw na obrazku jest dla nich najważniejszy – i jaki nadaje się do wyeksponowania. W tej publikacji króluje zwyczajność i to od odbiorców zależy, jak bardzo ta zwyczajność stanie się magiczna – normalne życie, które pojawia się na kolejnych obrazkach, może zainspirować, zachęcić do działania, albo przypomnieć, co może być ważne. Cozy Girl jako przewodniczka po takim świecie nadaje się do tego, żeby odpocząć po ciężkim dniu albo żeby przypomnieć o urokach normalności. Jest to książka, która funkcjonuje jako zwyczajna kolorowanka, a przecież ma wielkie znaczenie dla odbiorców w różnym wieku.
Relaks
Od pewnego czasu na rynku wydawniczym dla dzieci kolorowanki musiały wiązać się z dodatkowymi atrakcjami: naklejkami, kredowym papierem, który umożliwiał ścieranie błędów, poleceniami wyszukiwankowymi albo przynajmniej drobnymi wstawkami dotyczącymi zwyczajów prezentowanych bohaterów. Tym przyjemniej będzie wrócić do klasyki absolutnej. „Cozy Girl Life. Przytulna kolorowanka o codziennych radościach” spodoba się nie tylko dzieciom szukającym zwykłych obrazków, które będą mogły być ozdobą pokoju. To propozycja, na którą skuszą się także nastolatki szukające wyciszenia i upustu dla kreatywności. Jeanett Veronica tworzy czterdzieści kadrów o chwilach relaksu – najprostszych i dostępnych dla każdego, można zatem potraktować tę publikację jako wyzwanie tematyczne i skupić się najpierw na swoich ulubionych rozrywkach, a później testować nowe oferty. Można też każdego dnia odkrywać coś nowego i przypominać sobie o podpowiedziach dotyczących spędzania wolnego czasu. Tu nie ma żadnego przymusu ani zabiegania, książka pozwala zwolnić tempo i dostarcza wytchnienia, a do tego nie oczekuje niczego od odbiorców. Można jedynie bawić się w kolorowanie – a pierwsza kolorowanka służy wypróbowaniu kolorów, tak, żeby dzieci nie myliły się już na właściwych stronach.
Kto wie, czy tematycznych propozycji z takiej publikacji nie doceniliby w pierwszej kolejności ludzie dorośli, ci, dla których słuchanie muzyki, pieczenie ciasta albo układanie bukietu z kwiatów stanowi upragniony odpoczynek. Autorka sugeruje, że spokój można odnaleźć nawet w codziennych obowiązkach, choćby przy segregowaniu prania – nie tłumaczy nic słowami, wszystko rozgrywa się w warstwie ilustracji. Dzieci będą zatem mogły przyglądać się kolejnym zajęciom i zastanowić się nad tym, co im samym sprawia przyjemność. Nie ma tu fajerwerków: wielkiej i dynamicznej akcji albo bohaterów z głośnych kreskówek. To coś dla odbiorców, którzy cenią sobie spokojny rytm życia, nie muszą stale dostarczać sobie nowych bodźców albo dawki energii. Ta kolorowanka wycisza i uspokaja, pozwala na skupienie i odpoczynek – bez żadnych większych wymagań. Rysunki, chociaż dość szczegółowe, nie są tak trudne jak w dorosłych mandalach i kolorowankach, jedna grubość konturów sprawia, że to odbiorcy sami wybiorą sobie, jaki motyw na obrazku jest dla nich najważniejszy – i jaki nadaje się do wyeksponowania. W tej publikacji króluje zwyczajność i to od odbiorców zależy, jak bardzo ta zwyczajność stanie się magiczna – normalne życie, które pojawia się na kolejnych obrazkach, może zainspirować, zachęcić do działania, albo przypomnieć, co może być ważne. Cozy Girl jako przewodniczka po takim świecie nadaje się do tego, żeby odpocząć po ciężkim dniu albo żeby przypomnieć o urokach normalności. Jest to książka, która funkcjonuje jako zwyczajna kolorowanka, a przecież ma wielkie znaczenie dla odbiorców w różnym wieku.
piątek, 5 grudnia 2025
Jackie Wullschläger: Chagall
Marginesy, Warszawa 2025.
Z obrazów
Jackie Wullschläger nie ma łatwego zadania. Przedstawienie biografii artysty, który walczyć musiał nie tylko z własnymi demonami, ale i ze światem ogarniętym antysemickimi dążeniami znacznie przekracza objętość pojedynczego tomu, nawet tak obszernego. „Chagall” to wielka opowieść – wielka pod kątem artystycznych poszukiwań i pod kątem układania sobie prywatnego życia, zawsze w opozycji do nastrojów społecznych czy czasów. A jednocześnie autorka rezygnuje z jednoznacznie akademickich relacji, chociaż sporo energii wkłada w to, żeby uświadomić czytelnikom, na czym polegała przełomowość w podejściu do sztuki bohatera książki. Liczy się dla niej w pierwszej kolejności artyzm, pogląd na tworzenie i same twórcze akty – działania, które mają ukształtować wybitnego artystę, a przy tym zapewnić mu byt. Dość szybko jednak w życiu Chagalla pojawia się Bella, największa miłość i późniejsza żona oraz matka jego córki – i tu już odpowiedzialność za utrzymanie rodziny coraz bardziej będzie się kłócić z powinnościami artysty. To rozedrganie autorka tomu próbuje odzwierciedlić w narracji. Bardzo chętnie zajmuje się życiem osobistym Chagalla, bez przerwy do tego wraca, żeby naświetlić czytelnikom kolejne wyzwania i trudy codzienności – zwłaszcza gdy ruchy społeczne wpędzają w ubóstwo i wymuszają na artystach szukanie kompromisów.
Chagall to w dużym stopniu kolorysta, ale z drobnych czarno-białych reprodukcji rozsianych po tomie trudno będzie to wywnioskować, pojawia się mało (zawsze zbyt mało) kolorowych prac – ale Jackie Wullschläger stara się oddać ten motyw w barwnych opisach, zajmuje się technikami i kompozycjami bohatera książki, wprowadza komentarze dotyczące samych dzieł tak, żeby poprowadzić czytelników, żeby pozwolić im na samodzielne odkrywanie tej twórczości. Równolegle prowadzi opowieść dodatkową – o życiu towarzyskim czy o kontekstach społecznych, o tym, w jakim świecie przyszło Chagallowi funkcjonować. I dopiero na tej podstawie buduje relację dotyczącą rodziny i wyborów sercowych oraz związków z przyjaciółmi – tak, żeby odbiorcy uzyskali jak najbardziej nasyconą nie tylko artystycznymi zagadnieniami książkę. To rozwiązanie okazuje się skuteczne, bo „Chagall” to tom, który czytelników zatrzyma na dłużej. Co ważne, autorka rezygnuje tu z nawiązywania kontaktu z odbiorcami, nie chce się im podporządkowywać – przez dłuższy czas prowadzi opowieść w stylu klasycznej popularnonaukowej lektury, dopiero zmuszona koniecznością – to jest obyczajowymi zawirowaniami – wprowadza odrobinę uczuć do opowieści. Chagall jest tu rozczytywany z różnych perspektyw i nie zawsze efekty takich obserwacji będą dla odbiorców oczywiste: tym lepiej dla publikacji. „Chagall” to trochę pozycja, która przywraca malarza do powszechnej świadomości, a trochę pokazuje świat utrwalany przez niego – świat, który przestał istnieć. Jackie Wullschläger nie kieruje się sentymentami ani poprawnością polityczną, szuka za to sposobu na uzmysłowienie odbiorcom, jak ważna jest sztuka w codziennym życiu.
Z obrazów
Jackie Wullschläger nie ma łatwego zadania. Przedstawienie biografii artysty, który walczyć musiał nie tylko z własnymi demonami, ale i ze światem ogarniętym antysemickimi dążeniami znacznie przekracza objętość pojedynczego tomu, nawet tak obszernego. „Chagall” to wielka opowieść – wielka pod kątem artystycznych poszukiwań i pod kątem układania sobie prywatnego życia, zawsze w opozycji do nastrojów społecznych czy czasów. A jednocześnie autorka rezygnuje z jednoznacznie akademickich relacji, chociaż sporo energii wkłada w to, żeby uświadomić czytelnikom, na czym polegała przełomowość w podejściu do sztuki bohatera książki. Liczy się dla niej w pierwszej kolejności artyzm, pogląd na tworzenie i same twórcze akty – działania, które mają ukształtować wybitnego artystę, a przy tym zapewnić mu byt. Dość szybko jednak w życiu Chagalla pojawia się Bella, największa miłość i późniejsza żona oraz matka jego córki – i tu już odpowiedzialność za utrzymanie rodziny coraz bardziej będzie się kłócić z powinnościami artysty. To rozedrganie autorka tomu próbuje odzwierciedlić w narracji. Bardzo chętnie zajmuje się życiem osobistym Chagalla, bez przerwy do tego wraca, żeby naświetlić czytelnikom kolejne wyzwania i trudy codzienności – zwłaszcza gdy ruchy społeczne wpędzają w ubóstwo i wymuszają na artystach szukanie kompromisów.
Chagall to w dużym stopniu kolorysta, ale z drobnych czarno-białych reprodukcji rozsianych po tomie trudno będzie to wywnioskować, pojawia się mało (zawsze zbyt mało) kolorowych prac – ale Jackie Wullschläger stara się oddać ten motyw w barwnych opisach, zajmuje się technikami i kompozycjami bohatera książki, wprowadza komentarze dotyczące samych dzieł tak, żeby poprowadzić czytelników, żeby pozwolić im na samodzielne odkrywanie tej twórczości. Równolegle prowadzi opowieść dodatkową – o życiu towarzyskim czy o kontekstach społecznych, o tym, w jakim świecie przyszło Chagallowi funkcjonować. I dopiero na tej podstawie buduje relację dotyczącą rodziny i wyborów sercowych oraz związków z przyjaciółmi – tak, żeby odbiorcy uzyskali jak najbardziej nasyconą nie tylko artystycznymi zagadnieniami książkę. To rozwiązanie okazuje się skuteczne, bo „Chagall” to tom, który czytelników zatrzyma na dłużej. Co ważne, autorka rezygnuje tu z nawiązywania kontaktu z odbiorcami, nie chce się im podporządkowywać – przez dłuższy czas prowadzi opowieść w stylu klasycznej popularnonaukowej lektury, dopiero zmuszona koniecznością – to jest obyczajowymi zawirowaniami – wprowadza odrobinę uczuć do opowieści. Chagall jest tu rozczytywany z różnych perspektyw i nie zawsze efekty takich obserwacji będą dla odbiorców oczywiste: tym lepiej dla publikacji. „Chagall” to trochę pozycja, która przywraca malarza do powszechnej świadomości, a trochę pokazuje świat utrwalany przez niego – świat, który przestał istnieć. Jackie Wullschläger nie kieruje się sentymentami ani poprawnością polityczną, szuka za to sposobu na uzmysłowienie odbiorcom, jak ważna jest sztuka w codziennym życiu.
czwartek, 4 grudnia 2025
Katarzyna Zyskowska: Mrok jest po naszej stronie
Znak, Kraków 2025.
Przejście
Już za moment w górach może rozegrać się tragedia. Wszystko zostało starannie zaplanowane i nieuchronnie się zbliża, dla Hanny nie ma już nadziei – pytanie tylko, czy ona sama będzie chciała dalej funkcjonować. Przeszła w końcu tak wiele, a teraz podsumowuje swoje życie w pamiętniku dla córki. Nie spędziła z nią zbyt dużo czasu, nie mogła zbudować głębszej relacji – a to wszystko przez wybory życiowe i nacisk wielkiej historii. Bo akcja tomu „Mrok jest po naszej stronie” zaczyna się w 1938 roku i Katarzyna Zyskowska nie pozostawia nikomu złudzeń: będzie mieszać w losach bohaterów sprawami politycznymi i społecznymi. Szczególnie mocno zaprzątają ją kwestie polsko-żydowskich relacji. Oto pewnego dnia Hanna, która szuka pomysłu na siebie (chciałaby pisać, ale nie ma odwagi pokazać swoich tekstów najbardziej wpływowym redaktorom), staje się przypadkowym świadkiem ataku na młodego prawnika. Arie zaatakowany przez sporą grupę nie ma szans na to, by się obronić – ma szczęście, bo młoda kobieta nie daje się zastraszyć, rozpędza napastników i pilnuje, żeby Arie trafił od szpitala. To wydarzenie sporo w jej życiu zmienia – na początku przyspiesza szansę na spełnienie marzenia o pisaniu. Ale sprawia też, że silne zauroczenie nie daje o sobie zapomnieć. Hanna nie kalkuluje, nie zastanawia się nad tym, czy jakakolwiek przyszłość może ją czekać u boku młodego Żyda – na razie zresztą nie ma odwagi na to, by zrealizować najbardziej śmiałe pragnienia. Z kolei Arie nie potrafi wyrzucić z myśli uroczej kobiety – jego rozpala pożądanie. I w tę zmysłowość, która przy sprzyjających okolicznościach natychmiast przerodziłaby się w płomienny romans, przerywają nastroje antysemickie. Katarzyna Zyskowska wchodzi na niebezpieczny literacko grunt, ale kompletnie nie przejmuje się polityką – potrafi odnotować jej znaczenie dla postaci, za to ucieka od oceniania i komentowania, wnioski pozostawia czytelnikom. Sama koncentruje się przede wszystkim na dwustronnej relacji, na uczuciach, które nie zawsze mogą być ujawnione. Hanna i Arie – już jako Lew – będą na siebie wpadać w różnych momentach historii i komplikacje związane ze społecznymi przemianami uwarunkują ich postawy. Nie będzie tu zbyt wiele miejsca na szczęście – autorka za to mocno komplikuje sytuacje, chociaż zawęża opowieść do dwójki ludzi. „Mrok jest po naszej stronie” to powieść, która wiele razy będzie skręcać w nieoczekiwanych dla odbiorców kierunkach po to, żeby ukazać beznadziejność sytuacji czy ogrom różnorodnych uczuć, jakie żywią do siebie bohaterowie. Tam, gdzie większość twórców postawiłaby na „żyli długo i szczęśliwie”, opowieść dopiero się zaczyna – i do baśniowego finału jej bardzo daleko. Katarzyna Zyskowska bardzo umiejętnie wykorzystuje tematykę wojny i społecznych przemian, nie moralizuje i nie zmusza czytelników do analizowania historii. Wszystko staje się tu zrozumiałe w oparciu o przeżycia postaci, a Zyskowska buduje ich świat z dwóch życiorysów, podbarwiając je kolorytem lokalnym. Zwraca uwagę swoich odbiorców nie na przeszłość – nie na podręcznikową historię, tylko na charaktery i komplikacje w godzinie próby. I to się doskonale sprawdza.
Przejście
Już za moment w górach może rozegrać się tragedia. Wszystko zostało starannie zaplanowane i nieuchronnie się zbliża, dla Hanny nie ma już nadziei – pytanie tylko, czy ona sama będzie chciała dalej funkcjonować. Przeszła w końcu tak wiele, a teraz podsumowuje swoje życie w pamiętniku dla córki. Nie spędziła z nią zbyt dużo czasu, nie mogła zbudować głębszej relacji – a to wszystko przez wybory życiowe i nacisk wielkiej historii. Bo akcja tomu „Mrok jest po naszej stronie” zaczyna się w 1938 roku i Katarzyna Zyskowska nie pozostawia nikomu złudzeń: będzie mieszać w losach bohaterów sprawami politycznymi i społecznymi. Szczególnie mocno zaprzątają ją kwestie polsko-żydowskich relacji. Oto pewnego dnia Hanna, która szuka pomysłu na siebie (chciałaby pisać, ale nie ma odwagi pokazać swoich tekstów najbardziej wpływowym redaktorom), staje się przypadkowym świadkiem ataku na młodego prawnika. Arie zaatakowany przez sporą grupę nie ma szans na to, by się obronić – ma szczęście, bo młoda kobieta nie daje się zastraszyć, rozpędza napastników i pilnuje, żeby Arie trafił od szpitala. To wydarzenie sporo w jej życiu zmienia – na początku przyspiesza szansę na spełnienie marzenia o pisaniu. Ale sprawia też, że silne zauroczenie nie daje o sobie zapomnieć. Hanna nie kalkuluje, nie zastanawia się nad tym, czy jakakolwiek przyszłość może ją czekać u boku młodego Żyda – na razie zresztą nie ma odwagi na to, by zrealizować najbardziej śmiałe pragnienia. Z kolei Arie nie potrafi wyrzucić z myśli uroczej kobiety – jego rozpala pożądanie. I w tę zmysłowość, która przy sprzyjających okolicznościach natychmiast przerodziłaby się w płomienny romans, przerywają nastroje antysemickie. Katarzyna Zyskowska wchodzi na niebezpieczny literacko grunt, ale kompletnie nie przejmuje się polityką – potrafi odnotować jej znaczenie dla postaci, za to ucieka od oceniania i komentowania, wnioski pozostawia czytelnikom. Sama koncentruje się przede wszystkim na dwustronnej relacji, na uczuciach, które nie zawsze mogą być ujawnione. Hanna i Arie – już jako Lew – będą na siebie wpadać w różnych momentach historii i komplikacje związane ze społecznymi przemianami uwarunkują ich postawy. Nie będzie tu zbyt wiele miejsca na szczęście – autorka za to mocno komplikuje sytuacje, chociaż zawęża opowieść do dwójki ludzi. „Mrok jest po naszej stronie” to powieść, która wiele razy będzie skręcać w nieoczekiwanych dla odbiorców kierunkach po to, żeby ukazać beznadziejność sytuacji czy ogrom różnorodnych uczuć, jakie żywią do siebie bohaterowie. Tam, gdzie większość twórców postawiłaby na „żyli długo i szczęśliwie”, opowieść dopiero się zaczyna – i do baśniowego finału jej bardzo daleko. Katarzyna Zyskowska bardzo umiejętnie wykorzystuje tematykę wojny i społecznych przemian, nie moralizuje i nie zmusza czytelników do analizowania historii. Wszystko staje się tu zrozumiałe w oparciu o przeżycia postaci, a Zyskowska buduje ich świat z dwóch życiorysów, podbarwiając je kolorytem lokalnym. Zwraca uwagę swoich odbiorców nie na przeszłość – nie na podręcznikową historię, tylko na charaktery i komplikacje w godzinie próby. I to się doskonale sprawdza.
środa, 3 grudnia 2025
Magdalena Kordel: Wzgórze Aniołów
Znak, Kraków 2025.
Ratunek
Dla takich powieści miejsce przed świętami zawsze się znajdzie. „Wzgórze Aniołów” Magdaleny Kordel potrafi jednak momentami wstrząsnąć czytelniczkami, nie jest to wyłącznie sentymentalna obyczajówka z dobrymi duszami na pierwszym planie. Ale spełnianie marzeń musi znaleźć tu swoje miejsce. Tak jest w przypadku Anieli: kobieta kilkadziesiąt lat czekała na kontakt z ukochanym – miłość sprzed lat, niemożliwa do zrealizowania, wyznaczyła termin kontaktu, granicę, po której wszystko musi się wyjaśnić. I chociaż Aniela miała już nawet ochotę rozstać się ze światem, postanowiła uporządkować swoje sprawy i doprowadzić do finału tę najważniejszą – chce zawalczyć o prawdziwe uczucie. A ponieważ zmiany w jej życiu wiążą się też z przeprowadzką, chwilowo trafia do Loli, najlepszej przyjaciółki prowadzącej niezwykle gościnny pub. Lola to ekscentryczka, która widzi więcej niż inni – i zawsze potrafi przyjść z dyskretną pomocą. Oczywiście obie panie muszą sobie długo (jak na możliwości powieści – bardzo długo) poplotkować, dzięki czemu czytelniczki uzyskają w miarę pełny ogląd postaci, sytuacji i wzajemnych zależności. Ale Aniela dostanie do wypełnienia nie tylko swoją misję. Przede wszystkim potrzebna jest doraźna pomoc dla Jagody, ofiary przemocy domowej – i jej synka. Maltretowana przez męża kobieta nie zamierza zgłaszać sprawy na policję, wszyscy starają się ją chronić, żeby nie straciła kontaktu z dzieckiem – ale ten stan rzeczy nie może trwać długo, zwłaszcza jeśli oprawca znęca się też nad maluchem i to w sposób, który przyprawiać może o szok. U Loli przebywa także dawny zakapior, a obecnie złota rączka, mężczyzna, który niejedno w życiu widział i który teraz może zrobić użytek z życiowej mądrości. Jest tu i młoda dziewczyna, która schronienie znajduje w ramionach odwiecznego przyjaciela – a że starsze panie potrafią odróżnić prawdziwą miłość od mrzonek, mogą postarać się być aniołami dla innych.
„Wzgórze Aniołów” to ciepła opowieść, rozłożona na kilka przyspieszonych miesięcy – akcja toczy się tu leniwym rytmem, ale wystarczająco intensywnie, żeby czytelniczki nie straciły ochoty na śledzenie jej. Wiele wątków łączy się w jednym punkcie: trzeba czynić dobro i trzeba pomagać innym, zwłaszcza tym najbardziej zagubionym. I tak wszystko rozwiąże się w grudniu, bo to czas cudów – wtedy spełnią się najbardziej śmiałe marzenia. Niektórym wprawdzie trzeba będzie pomóc, ale autorka sprawi, żeby nikt nie był poszkodowany w wymianie przysług. Na dalekim planie widnieje wielka trauma z zamierzchłej przeszłości, a to wszystko żeby pokazać odbiorczyniom, jak różne są motywacje ludzi i jak łatwo zniszczyć sobie życie przez złe wybory. Magdalena Kordel nie zamierza pouczać, chce, żeby sprawy pozostawione własnemu biegowi same znalazły właściwe tempo. Czytelniczkom oferuje ciepło i wsparcie, serdeczność w narracji i sporo niespodzianek. Ale ta autorka wie doskonale, jak budować literackie azyle, nie jest to dla niej żadne wyzwanie – liczy się efekt. A tu zamiast standardowej grudniowej historyjki odbiorczynie otrzymają wielowymiarową relację o spełnianiu marzeń – i to niekoniecznie własnych.
Ratunek
Dla takich powieści miejsce przed świętami zawsze się znajdzie. „Wzgórze Aniołów” Magdaleny Kordel potrafi jednak momentami wstrząsnąć czytelniczkami, nie jest to wyłącznie sentymentalna obyczajówka z dobrymi duszami na pierwszym planie. Ale spełnianie marzeń musi znaleźć tu swoje miejsce. Tak jest w przypadku Anieli: kobieta kilkadziesiąt lat czekała na kontakt z ukochanym – miłość sprzed lat, niemożliwa do zrealizowania, wyznaczyła termin kontaktu, granicę, po której wszystko musi się wyjaśnić. I chociaż Aniela miała już nawet ochotę rozstać się ze światem, postanowiła uporządkować swoje sprawy i doprowadzić do finału tę najważniejszą – chce zawalczyć o prawdziwe uczucie. A ponieważ zmiany w jej życiu wiążą się też z przeprowadzką, chwilowo trafia do Loli, najlepszej przyjaciółki prowadzącej niezwykle gościnny pub. Lola to ekscentryczka, która widzi więcej niż inni – i zawsze potrafi przyjść z dyskretną pomocą. Oczywiście obie panie muszą sobie długo (jak na możliwości powieści – bardzo długo) poplotkować, dzięki czemu czytelniczki uzyskają w miarę pełny ogląd postaci, sytuacji i wzajemnych zależności. Ale Aniela dostanie do wypełnienia nie tylko swoją misję. Przede wszystkim potrzebna jest doraźna pomoc dla Jagody, ofiary przemocy domowej – i jej synka. Maltretowana przez męża kobieta nie zamierza zgłaszać sprawy na policję, wszyscy starają się ją chronić, żeby nie straciła kontaktu z dzieckiem – ale ten stan rzeczy nie może trwać długo, zwłaszcza jeśli oprawca znęca się też nad maluchem i to w sposób, który przyprawiać może o szok. U Loli przebywa także dawny zakapior, a obecnie złota rączka, mężczyzna, który niejedno w życiu widział i który teraz może zrobić użytek z życiowej mądrości. Jest tu i młoda dziewczyna, która schronienie znajduje w ramionach odwiecznego przyjaciela – a że starsze panie potrafią odróżnić prawdziwą miłość od mrzonek, mogą postarać się być aniołami dla innych.
„Wzgórze Aniołów” to ciepła opowieść, rozłożona na kilka przyspieszonych miesięcy – akcja toczy się tu leniwym rytmem, ale wystarczająco intensywnie, żeby czytelniczki nie straciły ochoty na śledzenie jej. Wiele wątków łączy się w jednym punkcie: trzeba czynić dobro i trzeba pomagać innym, zwłaszcza tym najbardziej zagubionym. I tak wszystko rozwiąże się w grudniu, bo to czas cudów – wtedy spełnią się najbardziej śmiałe marzenia. Niektórym wprawdzie trzeba będzie pomóc, ale autorka sprawi, żeby nikt nie był poszkodowany w wymianie przysług. Na dalekim planie widnieje wielka trauma z zamierzchłej przeszłości, a to wszystko żeby pokazać odbiorczyniom, jak różne są motywacje ludzi i jak łatwo zniszczyć sobie życie przez złe wybory. Magdalena Kordel nie zamierza pouczać, chce, żeby sprawy pozostawione własnemu biegowi same znalazły właściwe tempo. Czytelniczkom oferuje ciepło i wsparcie, serdeczność w narracji i sporo niespodzianek. Ale ta autorka wie doskonale, jak budować literackie azyle, nie jest to dla niej żadne wyzwanie – liczy się efekt. A tu zamiast standardowej grudniowej historyjki odbiorczynie otrzymają wielowymiarową relację o spełnianiu marzeń – i to niekoniecznie własnych.
wtorek, 2 grudnia 2025
Isabella Paglia: Gwiazdka Myszki
Kropka, Warszawa 2025.
Najważniejsze w świętach
Grudzień to doskonały moment na urozmaicenie codziennych lektur bożonarodzeniowymi i ciepłymi historiami, które świetnie pokazują, o co chodzi w magii świąt – niezależnie od religijnych przekonań. Od dawna już Boże Narodzenie w wersji skomercjalizowanej zamienia się w wielką okazję do wspólnego spędzania czasu i czynienia dobra – a jeśli ktoś ma ochotę dołączyć do tego sposobu czynienia grudniowej magii, może korzystać ze specjalnych bożonarodzeniowych lektur pojawiających się na rynku. I do tego zbioru dołącza Isabella Paglia tomikiem „Gwiazdka Myszki” (ilustracje: Paolo Proietti). To bardzo ładna książka, uświadamiająca najmłodszym, na czym polega magia świąt.
Myszka idzie z mamą i bardzo się spieszy – powinna dotrzeć na pocztę przed jej zamknięciem, żeby móc wysłać list do Świętego Mikołaja. Jest już 24 grudnia, a prezenty w tym wypadku pojawiają się kolejnego dnia – czyli to naprawdę ostatni moment na zrealizowanie marzeń. Ale chociaż wszyscy wokół pędzą do swoich spraw, Myszka nie może przejść obojętnie obok potrzebujących pomocy. Bez przerwy się zatrzymuje: a to pomaga komuś odzyskać jego – prawie zgubioną – własność, a to oddaje swój szalik zmarzniętemu bezdomnemu, a to rozśmiesza czyjeś dziecko w wózku (odciążając tym zmęczoną i zestresowaną mamę). Ciągle robi coś dobrego dla innych: ustępuje w autobusie miejsca starszej pani, a kiedy kurier gubi paczkę, biegnie za nim i woła, żeby zwrócić jego uwagę na zgubę. Myszka co chwilę słyszy, że ma dobre serce – nic dziwnego, skoro dla każdego jest życzliwa, uprzejma i wobec każdego wykazuje się empatią. W zasadzie tylko jej własna mama nie dostrzega tych dobrych gestów. Mama jest zabiegana jak wszyscy ludzie w przedświątecznym czasie, nie przychodzi jej nawet do głowy, żeby zwracać uwagę na potrzebujących – nie znaczy to, że jest zła czy niewrażliwa, po prostu zajęta swoimi sprawami, nie ma czasu na analizowanie dostrzeżonych zjawisk. Tym większy jest kontrast z Myszką, która wie, że trzeba pomagać innym – i robi to bez wahania. Wszystko wspaniale, ale przecież Myszka ma do zrealizowania własną misję: rzecz dotyczy prezentu dla niej, więc może powinna zastanowić się też nad tym, czego sama chce?
W „Gwiazdce Myszki” nie ma mowy o myśleniu o sobie. Spełnianie dobrych uczynków to najprostsza droga do późniejszej nagrody – więc nawet drobne dramaty nie przeszkodzą w cieszeniu się magią świąt. Mała bohaterka przekonuje się, że warto pomagać innym i być dobrym i życzliwym – to procentuje. A ponieważ Myszka nie kieruje się wyrachowaniem czy kalkulacjami, po prostu musi dostać swoją nagrodę – i przekonać się o mocy Bożego Narodzenia. Tomik jest pięknie ilustrowany, widać tu ślady kredki na kolejnych uroczych obrazkach – wielkoformatowe rysunki pozwalają poczuć klimat Bożego Narodzenia i zachęcają do oglądania kolejnych rozkładówek. Tu bardzo przyjemnie śledzi się tekst właśnie dzięki opracowaniu graficznemu – książka przyciąga wzrok i podkreśla jeszcze piękno Bożego Narodzenia, świątecznego klimatu, który zostaje w odbiorcach na zawsze.
Najważniejsze w świętach
Grudzień to doskonały moment na urozmaicenie codziennych lektur bożonarodzeniowymi i ciepłymi historiami, które świetnie pokazują, o co chodzi w magii świąt – niezależnie od religijnych przekonań. Od dawna już Boże Narodzenie w wersji skomercjalizowanej zamienia się w wielką okazję do wspólnego spędzania czasu i czynienia dobra – a jeśli ktoś ma ochotę dołączyć do tego sposobu czynienia grudniowej magii, może korzystać ze specjalnych bożonarodzeniowych lektur pojawiających się na rynku. I do tego zbioru dołącza Isabella Paglia tomikiem „Gwiazdka Myszki” (ilustracje: Paolo Proietti). To bardzo ładna książka, uświadamiająca najmłodszym, na czym polega magia świąt.
Myszka idzie z mamą i bardzo się spieszy – powinna dotrzeć na pocztę przed jej zamknięciem, żeby móc wysłać list do Świętego Mikołaja. Jest już 24 grudnia, a prezenty w tym wypadku pojawiają się kolejnego dnia – czyli to naprawdę ostatni moment na zrealizowanie marzeń. Ale chociaż wszyscy wokół pędzą do swoich spraw, Myszka nie może przejść obojętnie obok potrzebujących pomocy. Bez przerwy się zatrzymuje: a to pomaga komuś odzyskać jego – prawie zgubioną – własność, a to oddaje swój szalik zmarzniętemu bezdomnemu, a to rozśmiesza czyjeś dziecko w wózku (odciążając tym zmęczoną i zestresowaną mamę). Ciągle robi coś dobrego dla innych: ustępuje w autobusie miejsca starszej pani, a kiedy kurier gubi paczkę, biegnie za nim i woła, żeby zwrócić jego uwagę na zgubę. Myszka co chwilę słyszy, że ma dobre serce – nic dziwnego, skoro dla każdego jest życzliwa, uprzejma i wobec każdego wykazuje się empatią. W zasadzie tylko jej własna mama nie dostrzega tych dobrych gestów. Mama jest zabiegana jak wszyscy ludzie w przedświątecznym czasie, nie przychodzi jej nawet do głowy, żeby zwracać uwagę na potrzebujących – nie znaczy to, że jest zła czy niewrażliwa, po prostu zajęta swoimi sprawami, nie ma czasu na analizowanie dostrzeżonych zjawisk. Tym większy jest kontrast z Myszką, która wie, że trzeba pomagać innym – i robi to bez wahania. Wszystko wspaniale, ale przecież Myszka ma do zrealizowania własną misję: rzecz dotyczy prezentu dla niej, więc może powinna zastanowić się też nad tym, czego sama chce?
W „Gwiazdce Myszki” nie ma mowy o myśleniu o sobie. Spełnianie dobrych uczynków to najprostsza droga do późniejszej nagrody – więc nawet drobne dramaty nie przeszkodzą w cieszeniu się magią świąt. Mała bohaterka przekonuje się, że warto pomagać innym i być dobrym i życzliwym – to procentuje. A ponieważ Myszka nie kieruje się wyrachowaniem czy kalkulacjami, po prostu musi dostać swoją nagrodę – i przekonać się o mocy Bożego Narodzenia. Tomik jest pięknie ilustrowany, widać tu ślady kredki na kolejnych uroczych obrazkach – wielkoformatowe rysunki pozwalają poczuć klimat Bożego Narodzenia i zachęcają do oglądania kolejnych rozkładówek. Tu bardzo przyjemnie śledzi się tekst właśnie dzięki opracowaniu graficznemu – książka przyciąga wzrok i podkreśla jeszcze piękno Bożego Narodzenia, świątecznego klimatu, który zostaje w odbiorcach na zawsze.
poniedziałek, 1 grudnia 2025
Formuła wygrywania. Bez filtra o przywództwie, w którym liczą się wyniki, nie etykiety. Red. dr Anna Kieszkowska-Grudny, dr Ewa Szymczak
Studio Emka, Warszawa 2025.
Głos kobiet
Czytelnicy otrzymują zbiór krótkich opracowań naukowych dotyczących roli kobiet w procesie zarządzania. O tym, jakie powinny być współczesne liderki, czego się od nich wymaga i czego się oczekuje po nieuchronnych zmianach na różnych szczeblach zarządzania, piszą autorki kolejnych wystąpień czy szkiców. I trudno się oprzeć wrażeniu, że krążą wokół tematu, do którego pogłębienia brakuje im narzędzi – bardzo wiele prac opiera się po prostu na analizach ankiet, bez większego komentarza na temat uzyskanych wyników. W efekcie stawiane hipotezy, które potwierdzają się (rzadziej – nie) w wyniku zbierania danych są jedynym czynnikiem pokazującym kondycję kobiet w sferze biznesu. Zupełnie jakby autorki bały się bardziej nowatorskiego czy oryginalnego podejścia i korzystały ze sprawdzonych schematów. To spory problem dla czytelników, bo żeby wydobyć z publikacji wartościowe spostrzeżenia, trzeba często przedzierać się przez kolejne metodologie i omówienia okoliczności przeprowadzania badań. I owszem, każdy tekst jest tu opatrzony bibliografią, każde twierdzenie – udokumentowane odpowiednio. Tyle że niewiele wniosków wysnują z tego zwyczajni odbiorcy. Bo pojawia się tu kłopot dość często w publikacjach zbiorczych spotykany – brak moderacji tekstów. Każdy nadsyła swój, nie interesując się, jak wypadnie on w całości – część informacji teoretycznych będzie się zatem do znudzenia powtarzać, podobnie zresztą jak część założeń. A przecież nie chodzi o to, żeby jeden zespół badawczy tworzył podwaliny pod odkrycia drugiego zespołu, a o to, żeby wiadomości uzupełniały się wzajemnie i składały na jeden spójny wywód. „Formuła wygrywania” to bardziej opowieść o tęsknocie i niemożności dotarcia na szczyt niż o faktycznych przemianach, jakie gwarantuje obecność płci pięknej na ważnych stanowiskach. I oczywiście takie uogólnienie też jest krzywdzące, pojawią się tu teksty naprawdę wartościowe, takie, które przyciągają uwagę i takie, które prowokują do dyskusji – ale trochę znikają w gąszczu powtarzalnych fraz. A szkoda. Co ciekawe, w samym budowaniu hipotez trzeba korzystać ze stereotypów, z którymi przecież powinno się już walczyć – płeć w żaden sposób nie gwarantuje określonego stylu zarządzania, tymczasem autorki kolejnych tekstów zdają się nie zwracać na ten fakt uwagi – konsekwentnie przypisują liderkom zachowania dawniej funkcjonujące w świadomości społeczeństwa jako typowo kobiece. I to podczas lektury może budzić silny sprzeciw. Daje się też dostrzec zachwianie proporcji między tabelkami i wykresami – prezentującymi wyniki ankiet – a samym omówieniem tych wyników (które często bazuje po prostu na wyliczeniu procentowym). Z pewnością „Formuła wygrywania” mogłaby dostarczyć czytelnikom więcej wartościowych wskazówek, gdyby przesunąć nacisk z metodologii i bazowania na ankietach na analizowanie dostrzeżonych zjawisk, słowem – nie: co się dzieje na rynku, a dlaczego tak się dzieje.
Bez wątpienia kobiety w biznesie są mniej reprezentowane – jednak te, którym się udało, nie potrzebują wsparcia w rodzaju akcentowania siły ich płci – wydaje się, że autorki zamieszczonych tu tekstów przeoczyły fakt, że poza typowymi kulturowo przypisywanymi do płci cechami istnieje jeszcze cały wachlarz charakterów czy skutków określonego wychowania – i to równie silnie jak stereotypy płciowe może definiować osobę na kierowniczym stanowisku. „Formuła wygrywania” jest zatem dopiero pierwszym krokiem na drodze do poznania możliwości płynących z zarządzania.
Głos kobiet
Czytelnicy otrzymują zbiór krótkich opracowań naukowych dotyczących roli kobiet w procesie zarządzania. O tym, jakie powinny być współczesne liderki, czego się od nich wymaga i czego się oczekuje po nieuchronnych zmianach na różnych szczeblach zarządzania, piszą autorki kolejnych wystąpień czy szkiców. I trudno się oprzeć wrażeniu, że krążą wokół tematu, do którego pogłębienia brakuje im narzędzi – bardzo wiele prac opiera się po prostu na analizach ankiet, bez większego komentarza na temat uzyskanych wyników. W efekcie stawiane hipotezy, które potwierdzają się (rzadziej – nie) w wyniku zbierania danych są jedynym czynnikiem pokazującym kondycję kobiet w sferze biznesu. Zupełnie jakby autorki bały się bardziej nowatorskiego czy oryginalnego podejścia i korzystały ze sprawdzonych schematów. To spory problem dla czytelników, bo żeby wydobyć z publikacji wartościowe spostrzeżenia, trzeba często przedzierać się przez kolejne metodologie i omówienia okoliczności przeprowadzania badań. I owszem, każdy tekst jest tu opatrzony bibliografią, każde twierdzenie – udokumentowane odpowiednio. Tyle że niewiele wniosków wysnują z tego zwyczajni odbiorcy. Bo pojawia się tu kłopot dość często w publikacjach zbiorczych spotykany – brak moderacji tekstów. Każdy nadsyła swój, nie interesując się, jak wypadnie on w całości – część informacji teoretycznych będzie się zatem do znudzenia powtarzać, podobnie zresztą jak część założeń. A przecież nie chodzi o to, żeby jeden zespół badawczy tworzył podwaliny pod odkrycia drugiego zespołu, a o to, żeby wiadomości uzupełniały się wzajemnie i składały na jeden spójny wywód. „Formuła wygrywania” to bardziej opowieść o tęsknocie i niemożności dotarcia na szczyt niż o faktycznych przemianach, jakie gwarantuje obecność płci pięknej na ważnych stanowiskach. I oczywiście takie uogólnienie też jest krzywdzące, pojawią się tu teksty naprawdę wartościowe, takie, które przyciągają uwagę i takie, które prowokują do dyskusji – ale trochę znikają w gąszczu powtarzalnych fraz. A szkoda. Co ciekawe, w samym budowaniu hipotez trzeba korzystać ze stereotypów, z którymi przecież powinno się już walczyć – płeć w żaden sposób nie gwarantuje określonego stylu zarządzania, tymczasem autorki kolejnych tekstów zdają się nie zwracać na ten fakt uwagi – konsekwentnie przypisują liderkom zachowania dawniej funkcjonujące w świadomości społeczeństwa jako typowo kobiece. I to podczas lektury może budzić silny sprzeciw. Daje się też dostrzec zachwianie proporcji między tabelkami i wykresami – prezentującymi wyniki ankiet – a samym omówieniem tych wyników (które często bazuje po prostu na wyliczeniu procentowym). Z pewnością „Formuła wygrywania” mogłaby dostarczyć czytelnikom więcej wartościowych wskazówek, gdyby przesunąć nacisk z metodologii i bazowania na ankietach na analizowanie dostrzeżonych zjawisk, słowem – nie: co się dzieje na rynku, a dlaczego tak się dzieje.
Bez wątpienia kobiety w biznesie są mniej reprezentowane – jednak te, którym się udało, nie potrzebują wsparcia w rodzaju akcentowania siły ich płci – wydaje się, że autorki zamieszczonych tu tekstów przeoczyły fakt, że poza typowymi kulturowo przypisywanymi do płci cechami istnieje jeszcze cały wachlarz charakterów czy skutków określonego wychowania – i to równie silnie jak stereotypy płciowe może definiować osobę na kierowniczym stanowisku. „Formuła wygrywania” jest zatem dopiero pierwszym krokiem na drodze do poznania możliwości płynących z zarządzania.
niedziela, 30 listopada 2025
David DuChemin: Światło. Przestrzeń. Czas. Eseje o sztuce fotografii
Helion, Gliwice 2025.
Motywacja
„Światło. Przestrzeń. Czas. Eseje o sztuce fotografii” to niewielka objętościowo książka, która jednak wszystkim chcącym bawić się w robienie zdjęć podsunie kilka ważnych tropów. David DuChemin zawsze w swoich publikacjach dotyczących fotografowania przechodził od techniki w stronę refleksji na temat samego procesu – nie inaczej jest tym razem, chociaż w najnowszej książce w ogóle nie przejmuje się danymi technicznymi. Co więcej: przekonuje czytelników, dlaczego kierowanie się nimi nie ma zupełnie sensu nawet przy próbach odtwarzania kadrów. Kolejne jego propozycje – zdjęciowe i tekstowe – mają zachęcać odbiorców do samodzielności i do poszukiwania własnej artystycznej drogi. Ma to swoje dobre strony: nowicjusze nie zostaną przytłoczeni nadmiarem wskazówek, a ci, którzy chcą próbować swoich sił w ambitnej fotografii, nie będą się uczyć na pamięć do niczego nieprowadzącej specyfikacji. DuChemin funkcjonuje w świecie fotografii jako przewodnik, ale tym razem bierze na siebie bardziej rolę motywatora. Jak zawsze dzieli się z odbiorcami swoimi zdjęciami – jest ich w tej niewielkiej książce mnóstwo, ale wszystkie koncentrują się na temacie dzikich zwierząt. I o ile do niedawna DuChemin mógł inspirować i przekonywać, że każdy da radę robić zdjęcia podobne do jego prac (nawet jeśli byłoby to sporym nadużyciem), o tyle teraz już pokazuje jedynie, ile da się wykrzesać z nieodległej obecności dzikich zwierząt. Sugeruje, jak bawić się kadrami, światłem oraz kompozycją, chociaż zwykli czytelnicy z takich akurat zdjęć niekoniecznie będą mieli inspirację – chyba że wybierają się na fotograficzne safari i potrzebują wskazówek, jak działać z dziką przyrodą przed obiektywem. Znacznie ważniejsze zatem z perspektywy zwykłych czytelników stają się eseje o fotografowaniu. I chociaż DuChemin przeszedł już długą drogę w poszukiwaniu własnych tematów, kieruje się do absolutnie wszystkich odbiorców – wszystkich, którzy chcą sięgnąć po aparat i uwiecznić na nim dostrzeżony obraz. W kolejnych tematyzowanych esejach koncentruje się na poszczególnych zagadnieniach ważnych w procesie twórczym: interesuje się między innymi rolą ćwiczeń, ale też zachętą do podjęcia działania (jedyny błąd, jaki można popełnić, to nie fotografować – przekonuje). Podpowiada, gdzie szukać inspiracji, jak doskonalić pomysły i dlaczego w ogóle to robić. Namawia do aktywności: nabywania doświadczenia i szlifowania warsztatu. I nie ma znaczenia, jakie parametry się wybierze (czy – jakie podpowiada sam aparat). Ważne jest poszukiwanie własnego artystycznego wyrazu. DuChemin wie, jak pokonać niemoc twórczą i co zrobić, kiedy nic nie wychodzi – dzięki temu jego książki o fotografii nadają się dla wszystkich twórców, niezależnie od używanych przez nich narzędzi: poszukiwanie „natchnienia” dotyczy w takim samym stopniu fotografów co pisarzy, malarzy lub muzyków. Da się bez większego wysiłku przenieść wskazówki dotyczące kreatywności na kolejne sfery sztuki. Dzięki temu też DuChemin może zyskiwać sławę nie tylko jako autor poradników fotograficznych, ale jako twórca zachęcający do działania w każdej dziedzinie. A ponieważ unika raczej zbyt hermetycznych dla początkujących określeń – może przekonać absolutnie wszystkich początkujących artystów do pracy.
Motywacja
„Światło. Przestrzeń. Czas. Eseje o sztuce fotografii” to niewielka objętościowo książka, która jednak wszystkim chcącym bawić się w robienie zdjęć podsunie kilka ważnych tropów. David DuChemin zawsze w swoich publikacjach dotyczących fotografowania przechodził od techniki w stronę refleksji na temat samego procesu – nie inaczej jest tym razem, chociaż w najnowszej książce w ogóle nie przejmuje się danymi technicznymi. Co więcej: przekonuje czytelników, dlaczego kierowanie się nimi nie ma zupełnie sensu nawet przy próbach odtwarzania kadrów. Kolejne jego propozycje – zdjęciowe i tekstowe – mają zachęcać odbiorców do samodzielności i do poszukiwania własnej artystycznej drogi. Ma to swoje dobre strony: nowicjusze nie zostaną przytłoczeni nadmiarem wskazówek, a ci, którzy chcą próbować swoich sił w ambitnej fotografii, nie będą się uczyć na pamięć do niczego nieprowadzącej specyfikacji. DuChemin funkcjonuje w świecie fotografii jako przewodnik, ale tym razem bierze na siebie bardziej rolę motywatora. Jak zawsze dzieli się z odbiorcami swoimi zdjęciami – jest ich w tej niewielkiej książce mnóstwo, ale wszystkie koncentrują się na temacie dzikich zwierząt. I o ile do niedawna DuChemin mógł inspirować i przekonywać, że każdy da radę robić zdjęcia podobne do jego prac (nawet jeśli byłoby to sporym nadużyciem), o tyle teraz już pokazuje jedynie, ile da się wykrzesać z nieodległej obecności dzikich zwierząt. Sugeruje, jak bawić się kadrami, światłem oraz kompozycją, chociaż zwykli czytelnicy z takich akurat zdjęć niekoniecznie będą mieli inspirację – chyba że wybierają się na fotograficzne safari i potrzebują wskazówek, jak działać z dziką przyrodą przed obiektywem. Znacznie ważniejsze zatem z perspektywy zwykłych czytelników stają się eseje o fotografowaniu. I chociaż DuChemin przeszedł już długą drogę w poszukiwaniu własnych tematów, kieruje się do absolutnie wszystkich odbiorców – wszystkich, którzy chcą sięgnąć po aparat i uwiecznić na nim dostrzeżony obraz. W kolejnych tematyzowanych esejach koncentruje się na poszczególnych zagadnieniach ważnych w procesie twórczym: interesuje się między innymi rolą ćwiczeń, ale też zachętą do podjęcia działania (jedyny błąd, jaki można popełnić, to nie fotografować – przekonuje). Podpowiada, gdzie szukać inspiracji, jak doskonalić pomysły i dlaczego w ogóle to robić. Namawia do aktywności: nabywania doświadczenia i szlifowania warsztatu. I nie ma znaczenia, jakie parametry się wybierze (czy – jakie podpowiada sam aparat). Ważne jest poszukiwanie własnego artystycznego wyrazu. DuChemin wie, jak pokonać niemoc twórczą i co zrobić, kiedy nic nie wychodzi – dzięki temu jego książki o fotografii nadają się dla wszystkich twórców, niezależnie od używanych przez nich narzędzi: poszukiwanie „natchnienia” dotyczy w takim samym stopniu fotografów co pisarzy, malarzy lub muzyków. Da się bez większego wysiłku przenieść wskazówki dotyczące kreatywności na kolejne sfery sztuki. Dzięki temu też DuChemin może zyskiwać sławę nie tylko jako autor poradników fotograficznych, ale jako twórca zachęcający do działania w każdej dziedzinie. A ponieważ unika raczej zbyt hermetycznych dla początkujących określeń – może przekonać absolutnie wszystkich początkujących artystów do pracy.
Mrówkacast - odcinek 7
Zapraszam do wysłuchania kolejnego odcinka Mrówkacastu: https://youtu.be/9t7RX21IgSo
Fabrice Caro, Didier Conrad: Asteriks w Luzytanii
Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2025.
Wyprawa
Kiedy wódz każe, dzielni wojowie muszą – Asteriks i Obeliks z nieodłącznym Idefiksem wyruszają tym razem aż do Luzytanii, żeby pomóc dawnemu znajomemu. Jak zwykle w przygodach Galów – wyprawa ta obfituje nie tylko w walki (kiedy trzeba utrzeć nosa Rzymianom), ale też w doświadczenia kulturowe, mocno zniechęcające do wyściubiania nosa poza wioskę. Bo kto to widział, żeby zamiast dzików jeść ryby – ciągle i przyrządzone tak, że nie da się tego przełknąć? Zwłaszcza Obeliks cierpi z powodu kulinarnych różnic, niestety „Fajans i dorsz” to najczęstsza nazwa oberży w Luzytanii, nic więc dziwnego, że bohater tęskni za porządną ucztą w stylu Galów. Rzymianie natomiast… cóż, kiedy tylko pojawią się na drodze, wiadomo, co robić.
Fabrice Caro kontynuuje w tym tomiku myśl Goscinnego i Sempego, tworząc scenariusz dość zachowawczy, a jednocześnie dopasowany do oczekiwań czytelników – fanów dwóch walecznych Galów. Didier Conrad dba o to, żeby sylwetki bohaterów były jak najbliższe ideałowi, a dynamika kadrów nie sprawiła, że odbiorcy odsuną od siebie tę propozycję. Duet kontynuuje najlepsze tradycje komiksowych dokonań – i jedyne, w czym ustępuje znakomitym poprzednikom, to humor. Widać wyraźnie, że mniej tu zabaw, które przekraczają granice państw, mniej ironii (zawsze trochę niebezpiecznej) i mniej śmiechu w detalach – autorzy skupiają się raczej na humorze sytuacyjnym i na prostych zderzeniach stałych tematów z nowymi z racji okoliczności realizacjami. Nie jest to zarzut: nie da się przecież w całości przenieść na nowe przygody rozwiązań tak chętnie wprowadzanych przez Goscinnego i Sempego – za to fani Asteriksa będą mogli cieszyć się oglądaniem kolejnej przygody przyjaciół. Dobrze odrobione zadanie owocuje kadrami wypełnianymi zestawem detali – i stałymi punktami komicznymi w przygodach Asteriksa. To ucieszy wszystkich, którzy potrzebują odskoczni od codzienności i lubią bawić się klasyką.
Zdarzają się tu pomysły, które nie do końca zyskują wyjaśnienie (dlaczego pirat z bocianiego gniazda nagle zaczął mówić R? Nie pozostaje to bez komentarza jego kompanów, ale zagadka pozostaje zagadką, zapomnianą wraz ze zniknięciem bohaterów z horyzontu). FabCaro i Conrad bardzo dbają o to, żeby miłośnicy przygód Asteriksa i Obeliksa nie byli rozczarowani – żeby znajdowali w treści kolejne motywy, nadające ton rozrywce. Pracują uważnie i chociaż bawią się w opowiadanie doświadczeń Galów, nadają im własny charakterystyczny rys. Ta propozycja jest dobra dla wszystkich młodych czytelników i dla poszukiwaczy najlepszych naśladowców – duet, który zaspokaja zapotrzebowanie na nowe „asteriksy”, cieszy rozwijaniem historii. Jest tu sporo dynamiki i trochę ciekawostek, grania z przeszłością i z kontekstami – tak, żeby nadać opowieści wielopłaszczyznowy charakter. FabCaro i Conrad to duet, który dobrze się rozumie ze sobą – efekty ich pracy usatysfakcjonują. Dzięki temu odbiorcy dalej mogą się cieszyć obecnością dwóch wyjątkowych walecznych Galów.
Wyprawa
Kiedy wódz każe, dzielni wojowie muszą – Asteriks i Obeliks z nieodłącznym Idefiksem wyruszają tym razem aż do Luzytanii, żeby pomóc dawnemu znajomemu. Jak zwykle w przygodach Galów – wyprawa ta obfituje nie tylko w walki (kiedy trzeba utrzeć nosa Rzymianom), ale też w doświadczenia kulturowe, mocno zniechęcające do wyściubiania nosa poza wioskę. Bo kto to widział, żeby zamiast dzików jeść ryby – ciągle i przyrządzone tak, że nie da się tego przełknąć? Zwłaszcza Obeliks cierpi z powodu kulinarnych różnic, niestety „Fajans i dorsz” to najczęstsza nazwa oberży w Luzytanii, nic więc dziwnego, że bohater tęskni za porządną ucztą w stylu Galów. Rzymianie natomiast… cóż, kiedy tylko pojawią się na drodze, wiadomo, co robić.
Fabrice Caro kontynuuje w tym tomiku myśl Goscinnego i Sempego, tworząc scenariusz dość zachowawczy, a jednocześnie dopasowany do oczekiwań czytelników – fanów dwóch walecznych Galów. Didier Conrad dba o to, żeby sylwetki bohaterów były jak najbliższe ideałowi, a dynamika kadrów nie sprawiła, że odbiorcy odsuną od siebie tę propozycję. Duet kontynuuje najlepsze tradycje komiksowych dokonań – i jedyne, w czym ustępuje znakomitym poprzednikom, to humor. Widać wyraźnie, że mniej tu zabaw, które przekraczają granice państw, mniej ironii (zawsze trochę niebezpiecznej) i mniej śmiechu w detalach – autorzy skupiają się raczej na humorze sytuacyjnym i na prostych zderzeniach stałych tematów z nowymi z racji okoliczności realizacjami. Nie jest to zarzut: nie da się przecież w całości przenieść na nowe przygody rozwiązań tak chętnie wprowadzanych przez Goscinnego i Sempego – za to fani Asteriksa będą mogli cieszyć się oglądaniem kolejnej przygody przyjaciół. Dobrze odrobione zadanie owocuje kadrami wypełnianymi zestawem detali – i stałymi punktami komicznymi w przygodach Asteriksa. To ucieszy wszystkich, którzy potrzebują odskoczni od codzienności i lubią bawić się klasyką.
Zdarzają się tu pomysły, które nie do końca zyskują wyjaśnienie (dlaczego pirat z bocianiego gniazda nagle zaczął mówić R? Nie pozostaje to bez komentarza jego kompanów, ale zagadka pozostaje zagadką, zapomnianą wraz ze zniknięciem bohaterów z horyzontu). FabCaro i Conrad bardzo dbają o to, żeby miłośnicy przygód Asteriksa i Obeliksa nie byli rozczarowani – żeby znajdowali w treści kolejne motywy, nadające ton rozrywce. Pracują uważnie i chociaż bawią się w opowiadanie doświadczeń Galów, nadają im własny charakterystyczny rys. Ta propozycja jest dobra dla wszystkich młodych czytelników i dla poszukiwaczy najlepszych naśladowców – duet, który zaspokaja zapotrzebowanie na nowe „asteriksy”, cieszy rozwijaniem historii. Jest tu sporo dynamiki i trochę ciekawostek, grania z przeszłością i z kontekstami – tak, żeby nadać opowieści wielopłaszczyznowy charakter. FabCaro i Conrad to duet, który dobrze się rozumie ze sobą – efekty ich pracy usatysfakcjonują. Dzięki temu odbiorcy dalej mogą się cieszyć obecnością dwóch wyjątkowych walecznych Galów.
sobota, 29 listopada 2025
Anita Tomanek: Francuska 12. Kalendarium działalności Domu Oświatowego na łamach "Polonii" i "Polski Zachodniej" (11 listopada 1934 - 1 września 1939 roku)
Biblioteka Śląska, Katowice 2023.
Genius loci
Żeby ocalić w świadomości katowiczan historię pewnego budynku, Anita Tomanek przedarła się przez przedwojenne dzienniki i stworzyła unikatową opowieść o historii Domu Oświatowego Biblioteki Śląskiej. „Francuska 12” to publikacja nietypowa i mocno hermetyczna a jednocześnie pokazująca czytelnikom, jak dużo ciekawostek czeka na odkrycie. Autorka składa tom z dwóch części – druga to kalendarium, zestaw wydarzeń tworzonych dzięki wzmiankom w gazetach (to kalendarium uzupełniane jest jeszcze co smakowitszymi wycinkami prasowymi, które pokazywały nie tylko ogrom wyobraźni dziennikarzy, ale też podejście do informowania społeczeństwa o różnych wydarzeniach w oryginalny sposób). Z perspektywy osób poszukujących lektury znacznie więcej wiadomości znajdzie się jednak w pierwszej, opisowej partii albumowego wydawnictwa. Tu bowiem Anita Tomanek stara się odtworzyć historię budynku – od pomysłu i zapotrzebowania na niego przez zbieranie pieniędzy aż po plany architektoniczne. Oczywiście nie opuszcza miejsca też po jego powstaniu – towarzyszy budynkowi aż do momentu wybuchu drugiej wojny światowej – wtedy bowiem kończą się inteligenckie spotkania i inicjatywy, które znajdowały swój kąt w Domu Oświatowym. Autorka precyzyjnie odnotowuje stowarzyszenia działające w budynku, ale także… zestaw odczytów tu wygłaszanych, żeby poinformować odbiorców, jakimi atrakcjami przyciągało się publiczność. Stara się jak najpełniej zaprezentować ofertę kulturalną, stąd ciągi wyliczeń, które pozwalają czytelnikom na sprawdzenie, jak wyglądała animacja życia kulturalnego w mieście przed wojną. „Francuska 12” opowiada o jednym zaledwie budynku. Budynek ten to nie tylko miejsce, które przyciąga wzrok ze względu na detale architektoniczne, ale przede wszystkim – tętno społecznych działań, miejsce spotkań owocnych i twórczych nie tylko z perspektywy zapraszanych gości. Anita Tomanek sięga po wypowiedzi tych, którzy mieli wpływ na kształt tego miejsca i zapewnia czytelnikom pełnowymiarowy przegląd koncepcji artystycznych i naukowych. Oprowadza po wnętrzach i wyjaśnia, co gdzie się znajdowało. Czytelnicy nie muszą w celu wizualizacji udawać się na wycieczkę, mogą skorzystać z bogatego materiału zdjęciowego – i tu dobrym pomysłem okazało się zestawienie zdjęć dawnych z dzisiejszym stanem. Porównań dokonuje się szybko i z przyjemnością, bo pojawiają się nawet podobne kadry, dzięki czemu jeszcze lepiej będzie zestawiać zmiany wywoływane przez czas. Anita Tomanek tworzy opracowanie naukowe, wyimek monografii, która trafi przede wszystkim do zainteresowanych historią Katowic. Ale pokazuje dzięki niej nie tylko historię jednego miejsca, a cały zestaw możliwości i planów zamkniętych w pięknym budynku. Przeprowadza odbiorców przez lokalne nadzieje i rozwiązania na miarę czasów, a trochę też uczy walki o realizowanie co bardziej odważnych koncepcji. „Francuska 12” to książka w sam raz dla wszystkich zainteresowanych ciekawymi miejscami – i tych, którzy cenią sobie uporządkowane wiadomości.
Genius loci
Żeby ocalić w świadomości katowiczan historię pewnego budynku, Anita Tomanek przedarła się przez przedwojenne dzienniki i stworzyła unikatową opowieść o historii Domu Oświatowego Biblioteki Śląskiej. „Francuska 12” to publikacja nietypowa i mocno hermetyczna a jednocześnie pokazująca czytelnikom, jak dużo ciekawostek czeka na odkrycie. Autorka składa tom z dwóch części – druga to kalendarium, zestaw wydarzeń tworzonych dzięki wzmiankom w gazetach (to kalendarium uzupełniane jest jeszcze co smakowitszymi wycinkami prasowymi, które pokazywały nie tylko ogrom wyobraźni dziennikarzy, ale też podejście do informowania społeczeństwa o różnych wydarzeniach w oryginalny sposób). Z perspektywy osób poszukujących lektury znacznie więcej wiadomości znajdzie się jednak w pierwszej, opisowej partii albumowego wydawnictwa. Tu bowiem Anita Tomanek stara się odtworzyć historię budynku – od pomysłu i zapotrzebowania na niego przez zbieranie pieniędzy aż po plany architektoniczne. Oczywiście nie opuszcza miejsca też po jego powstaniu – towarzyszy budynkowi aż do momentu wybuchu drugiej wojny światowej – wtedy bowiem kończą się inteligenckie spotkania i inicjatywy, które znajdowały swój kąt w Domu Oświatowym. Autorka precyzyjnie odnotowuje stowarzyszenia działające w budynku, ale także… zestaw odczytów tu wygłaszanych, żeby poinformować odbiorców, jakimi atrakcjami przyciągało się publiczność. Stara się jak najpełniej zaprezentować ofertę kulturalną, stąd ciągi wyliczeń, które pozwalają czytelnikom na sprawdzenie, jak wyglądała animacja życia kulturalnego w mieście przed wojną. „Francuska 12” opowiada o jednym zaledwie budynku. Budynek ten to nie tylko miejsce, które przyciąga wzrok ze względu na detale architektoniczne, ale przede wszystkim – tętno społecznych działań, miejsce spotkań owocnych i twórczych nie tylko z perspektywy zapraszanych gości. Anita Tomanek sięga po wypowiedzi tych, którzy mieli wpływ na kształt tego miejsca i zapewnia czytelnikom pełnowymiarowy przegląd koncepcji artystycznych i naukowych. Oprowadza po wnętrzach i wyjaśnia, co gdzie się znajdowało. Czytelnicy nie muszą w celu wizualizacji udawać się na wycieczkę, mogą skorzystać z bogatego materiału zdjęciowego – i tu dobrym pomysłem okazało się zestawienie zdjęć dawnych z dzisiejszym stanem. Porównań dokonuje się szybko i z przyjemnością, bo pojawiają się nawet podobne kadry, dzięki czemu jeszcze lepiej będzie zestawiać zmiany wywoływane przez czas. Anita Tomanek tworzy opracowanie naukowe, wyimek monografii, która trafi przede wszystkim do zainteresowanych historią Katowic. Ale pokazuje dzięki niej nie tylko historię jednego miejsca, a cały zestaw możliwości i planów zamkniętych w pięknym budynku. Przeprowadza odbiorców przez lokalne nadzieje i rozwiązania na miarę czasów, a trochę też uczy walki o realizowanie co bardziej odważnych koncepcji. „Francuska 12” to książka w sam raz dla wszystkich zainteresowanych ciekawymi miejscami – i tych, którzy cenią sobie uporządkowane wiadomości.
piątek, 28 listopada 2025
Nele Neuhaus: Elena. Ocalić marzenia
Must Read, Media Rodzina, Poznań 2025.
Kolory przyszłości
Nele Neuhaus kazała długo czekać swoim fanom na domknięcie cyklu o Elenie – kiedy zaczynała, dopiero rozkwitała moda na końskie tematy, teraz na rynku pozostało niewiele śladów dawnego trendu, jednak historia potrzebowała choćby podzielenia się wizją przyszłości bohaterów. Ci podejmują decyzje na temat swojej przyszłości, niekoniecznie popularne: Elena na przykład już wie, co chce robić w życiu i jakiego rodzaju wykształcenia w związku z tym potrzebuje. Farid, jej chłopak, osiąga wielkie sukcesy międzynarodowe w piłce nożnej. Przyszłość stadniny ogólnie rysuje się w jasnych barwach, nawet jeśli trzeba trochę przemodelować zasady działania – kiedy dziadek traci zdrowie, wychodzi na jaw kilka kwestii, które należy poprawić. Ale najważniejszą rzeczą w tej książce staje się psychologia koni. Pojawia się tu na ważnym miejscu zaklinacz koni, Chad, człowiek, który potrafi wyczuć potrzeby zwierzęcia i uczy tego innych. Elena chętnie korzysta z jego wskazówek – dzięki odpowiedniemu rozpoznaniu da się zapanować nawet nad koniem, który uchodzi za trudnego. Nie wszyscy przyswajają sobie porady doświadczonego zaklinacza – uważają jego pomysły za stratę czasu lub szarlatanerię, tymczasem nie ma tu żadnej magii, za to konieczna jest spora doza cierpliwości i uważności. O ile dzielenie zwierząt z uwagi na dominującą półkulę mózgu mogłoby czytelników trochę nużyć, o tyle już wiążące się z tym zasady postępowania olśniewają. Za każdym razem, kiedy autorka rozpisuje na detale akcję z prowadzeniem konia, może przynieść odbiorcom zestaw nowych wskazówek i podpowiedzi.
Poza tym „Ocalić marzenia” to książka, która bardzo często odsyła do wydarzeń z poprzednich tomów: autorka za każdym razem, kiedy wprowadza do akcji znanych już odbiorcom bohaterów, stara się ich skrótowo scharakteryzować i wyjaśnić komplikacje, jakie stały się ich udziałem w przeszłości. To będzie zachęta do prześledzenia kryminalnych spraw i jednocześnie sposób na wypełnienie fabuły tutaj – bo postaciami rządzą silne emocje, które powodowane są bezpośrednio przez wydarzenia z dawnych lat.
Nele Neuhaus wiele pisze o koniach i o pracy przy nich. Takie zresztą było wyjściowe założenie cyklu, żeby uświadomić czytelnikom, że stadnina to nie tylko moda, ale wielka odpowiedzialność i zestaw obowiązków, które nie mogą być odkładane na później. To buduje klimat książki i sprawia, że fani jazdy na pewno tu zajrzą. Poza tym autorka sięga po psychologiczne wyzwania i dylematy – Elena musi między innymi nauczyć się, że trzeba dać wolność innym, nawet jeśli sama jest zdania, że popełniają błąd. Do tego dochodzi mnóstwo emocjonalnych reakcji – wielkie pieniądze oznaczają, że nie wszyscy są szczerzy, a przywiązywanie się do czyjegoś konia to zapowiedź dramatycznych rozstań. I chociaż tym razem autorka mniej energii poświęca na intrygi kryminalne, udaje jej się stworzyć powieść, która przyciągnie odbiorców i zachęci do lektury całej serii. Pożegnanie z Eleną nie jest rozstaniem na zawsze – być może ta bohaterka jeszcze kiedyś powróci, autorka zostawia ją w momencie, w którym udaje się dużo spraw poukładać.
Kolory przyszłości
Nele Neuhaus kazała długo czekać swoim fanom na domknięcie cyklu o Elenie – kiedy zaczynała, dopiero rozkwitała moda na końskie tematy, teraz na rynku pozostało niewiele śladów dawnego trendu, jednak historia potrzebowała choćby podzielenia się wizją przyszłości bohaterów. Ci podejmują decyzje na temat swojej przyszłości, niekoniecznie popularne: Elena na przykład już wie, co chce robić w życiu i jakiego rodzaju wykształcenia w związku z tym potrzebuje. Farid, jej chłopak, osiąga wielkie sukcesy międzynarodowe w piłce nożnej. Przyszłość stadniny ogólnie rysuje się w jasnych barwach, nawet jeśli trzeba trochę przemodelować zasady działania – kiedy dziadek traci zdrowie, wychodzi na jaw kilka kwestii, które należy poprawić. Ale najważniejszą rzeczą w tej książce staje się psychologia koni. Pojawia się tu na ważnym miejscu zaklinacz koni, Chad, człowiek, który potrafi wyczuć potrzeby zwierzęcia i uczy tego innych. Elena chętnie korzysta z jego wskazówek – dzięki odpowiedniemu rozpoznaniu da się zapanować nawet nad koniem, który uchodzi za trudnego. Nie wszyscy przyswajają sobie porady doświadczonego zaklinacza – uważają jego pomysły za stratę czasu lub szarlatanerię, tymczasem nie ma tu żadnej magii, za to konieczna jest spora doza cierpliwości i uważności. O ile dzielenie zwierząt z uwagi na dominującą półkulę mózgu mogłoby czytelników trochę nużyć, o tyle już wiążące się z tym zasady postępowania olśniewają. Za każdym razem, kiedy autorka rozpisuje na detale akcję z prowadzeniem konia, może przynieść odbiorcom zestaw nowych wskazówek i podpowiedzi.
Poza tym „Ocalić marzenia” to książka, która bardzo często odsyła do wydarzeń z poprzednich tomów: autorka za każdym razem, kiedy wprowadza do akcji znanych już odbiorcom bohaterów, stara się ich skrótowo scharakteryzować i wyjaśnić komplikacje, jakie stały się ich udziałem w przeszłości. To będzie zachęta do prześledzenia kryminalnych spraw i jednocześnie sposób na wypełnienie fabuły tutaj – bo postaciami rządzą silne emocje, które powodowane są bezpośrednio przez wydarzenia z dawnych lat.
Nele Neuhaus wiele pisze o koniach i o pracy przy nich. Takie zresztą było wyjściowe założenie cyklu, żeby uświadomić czytelnikom, że stadnina to nie tylko moda, ale wielka odpowiedzialność i zestaw obowiązków, które nie mogą być odkładane na później. To buduje klimat książki i sprawia, że fani jazdy na pewno tu zajrzą. Poza tym autorka sięga po psychologiczne wyzwania i dylematy – Elena musi między innymi nauczyć się, że trzeba dać wolność innym, nawet jeśli sama jest zdania, że popełniają błąd. Do tego dochodzi mnóstwo emocjonalnych reakcji – wielkie pieniądze oznaczają, że nie wszyscy są szczerzy, a przywiązywanie się do czyjegoś konia to zapowiedź dramatycznych rozstań. I chociaż tym razem autorka mniej energii poświęca na intrygi kryminalne, udaje jej się stworzyć powieść, która przyciągnie odbiorców i zachęci do lektury całej serii. Pożegnanie z Eleną nie jest rozstaniem na zawsze – być może ta bohaterka jeszcze kiedyś powróci, autorka zostawia ją w momencie, w którym udaje się dużo spraw poukładać.
czwartek, 27 listopada 2025
Jorn Lier Horst: Operacja: złodziej "Złodzieja"
Media Rodzina, Poznań 2025.
Śledztwo dla czytelników
To jedna z tych książek, w których odbiorcy muszą prowadzić śledztwo na równi z bohaterami. Może im się nie udać – i wtedy natychmiast zyskają rozwiązanie zagadki – ale powinni spróbować swoich sił w procesie dedukcji. Bogato ilustrowany tomik – jak i cała podseria związana z bohaterami Biura Detektywistycznego nr 2 – składa się z opowiadania przeplatanego klasycznymi łamigłówkami.
Tiril i Oliver wybierają się do lokalnego muzeum, bo przez miesiąc będzie tu można obejrzeć słynny i bardzo cenny obraz „Złodziej”. Dzieci jednak są wyczulone na sprawy kryminalne – i szybko orientują się, że obraz przedstawiony w folderze muzealnym i obraz wiszący na ścianie to dwa różne dzieła. Najprawdopodobniej ktoś zastąpił oryginał kopią – więc przyda się pomoc lokalnej policji, żeby wykryć sprawcę i zasady jego działania. Tiril i Oliver mają tym razem dostęp i do zdjęć, i do zapisów z kamer, i do samych budynków, mogą działać jak prawdziwi śledczy, a ich zachowania będą się pokrywać z wnioskami wyciąganymi przez małych czytelników.
Każda rozkładówka to bowiem kolejny fragment opowiadania – i kolejny fragment śledztwa zarazem. Każdy etap tego śledztwa pcha detektywów do przodu – do rozwiązania zagadki – ale każdy też prowadzi do kolejnej zagadki. I tu Jorn Lier Horst wykorzystuje bardzo klasyczne łamigłówki, tyle że przystosowane do akcji: jest labirynt, jest porównywanka, jest szukanie szczegółów, wskazywanie drogi albo ocenianie, którędy złodziej mógł się dostać do budynku. To uczy dzieci logicznego myślenia, albo pozwala ćwiczyć logiczne myślenie i zachęca do zaangażowania się w opowieść. Przyda się taka zachęta do pracy najmłodszym – bo wysiłek umysłowy włożony w tę lekturę musi być spory, tu nie ma właściwie czasu na odpoczynek, wszystko toczy się szybko. Konstrukcja tomiku sprawia, że jeśli odbiorcom nie uda się rozwiązać zagadki (albo nie domyślą się, o co chodzi autorowi i bohaterom), z następną stroną zyskają rysunkową podpowiedź. To dyskretna zachęta do samodzielności w sprawdzaniu postępów detektywistycznych i dodatkowa zabawa podczas czytania – warto zatem podążać za akcją i próbować wyprzedzać bohaterów w wymyślaniu rozwiązań.
Szybka akcja i barwne ilustracje to wabiki na odbiorców – sprawiają, że dzieci zechcą się zaangażować w czytanie i w zabawę detektywistyczną. Ćwiczenie logicznego myślenia, spostrzegawczości i wyciągania wniosków – to przepis na dobrą rozrywkę. Dla wszystkich małych fanów tropienia przestępców to oczywiście pozycja obowiązkowa – nie da się jej zignorować. A ponieważ Tiril i Oliver dorobili się już sporego grona wiernych fanów, dodatek do serii sprawi, że dzieci jeszcze chętniej będą zaglądać do ich przygód. Jest to książka udana, dobrze przemyślana, a do tego pełna niekoniecznie oczywistych zagadek i tropów – dzięki temu najmłodsi poczują się dowartościowani jako detektywi.
Śledztwo dla czytelników
To jedna z tych książek, w których odbiorcy muszą prowadzić śledztwo na równi z bohaterami. Może im się nie udać – i wtedy natychmiast zyskają rozwiązanie zagadki – ale powinni spróbować swoich sił w procesie dedukcji. Bogato ilustrowany tomik – jak i cała podseria związana z bohaterami Biura Detektywistycznego nr 2 – składa się z opowiadania przeplatanego klasycznymi łamigłówkami.
Tiril i Oliver wybierają się do lokalnego muzeum, bo przez miesiąc będzie tu można obejrzeć słynny i bardzo cenny obraz „Złodziej”. Dzieci jednak są wyczulone na sprawy kryminalne – i szybko orientują się, że obraz przedstawiony w folderze muzealnym i obraz wiszący na ścianie to dwa różne dzieła. Najprawdopodobniej ktoś zastąpił oryginał kopią – więc przyda się pomoc lokalnej policji, żeby wykryć sprawcę i zasady jego działania. Tiril i Oliver mają tym razem dostęp i do zdjęć, i do zapisów z kamer, i do samych budynków, mogą działać jak prawdziwi śledczy, a ich zachowania będą się pokrywać z wnioskami wyciąganymi przez małych czytelników.
Każda rozkładówka to bowiem kolejny fragment opowiadania – i kolejny fragment śledztwa zarazem. Każdy etap tego śledztwa pcha detektywów do przodu – do rozwiązania zagadki – ale każdy też prowadzi do kolejnej zagadki. I tu Jorn Lier Horst wykorzystuje bardzo klasyczne łamigłówki, tyle że przystosowane do akcji: jest labirynt, jest porównywanka, jest szukanie szczegółów, wskazywanie drogi albo ocenianie, którędy złodziej mógł się dostać do budynku. To uczy dzieci logicznego myślenia, albo pozwala ćwiczyć logiczne myślenie i zachęca do zaangażowania się w opowieść. Przyda się taka zachęta do pracy najmłodszym – bo wysiłek umysłowy włożony w tę lekturę musi być spory, tu nie ma właściwie czasu na odpoczynek, wszystko toczy się szybko. Konstrukcja tomiku sprawia, że jeśli odbiorcom nie uda się rozwiązać zagadki (albo nie domyślą się, o co chodzi autorowi i bohaterom), z następną stroną zyskają rysunkową podpowiedź. To dyskretna zachęta do samodzielności w sprawdzaniu postępów detektywistycznych i dodatkowa zabawa podczas czytania – warto zatem podążać za akcją i próbować wyprzedzać bohaterów w wymyślaniu rozwiązań.
Szybka akcja i barwne ilustracje to wabiki na odbiorców – sprawiają, że dzieci zechcą się zaangażować w czytanie i w zabawę detektywistyczną. Ćwiczenie logicznego myślenia, spostrzegawczości i wyciągania wniosków – to przepis na dobrą rozrywkę. Dla wszystkich małych fanów tropienia przestępców to oczywiście pozycja obowiązkowa – nie da się jej zignorować. A ponieważ Tiril i Oliver dorobili się już sporego grona wiernych fanów, dodatek do serii sprawi, że dzieci jeszcze chętniej będą zaglądać do ich przygód. Jest to książka udana, dobrze przemyślana, a do tego pełna niekoniecznie oczywistych zagadek i tropów – dzięki temu najmłodsi poczują się dowartościowani jako detektywi.
środa, 26 listopada 2025
Mathilda Masters: 321 niesamowitych faktów przyrodniczych
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025
Świat przyrody
Nie dość, że Mathilda Masters proponuje młodym czytelnikom aż 321 ciekawostek przyrodniczych, to jeszcze książka jest kolejną pozycją w bardzo udanej edukacyjnej (wręcz encyklopedycznej) serii. I nawet jeśli odbiorcom nie uda się przejść wszystkich wiadomości (linearna lektura tu się nie sprawdzi, za to można rozłożyć sobie czytanie i losować konkretne numery), to i tak zyskają potężną dawkę wiedzy na temat roślin, zwierząt, grzybów, owadów, wirusów itp. Autorka rezygnuje z infantylizmu na rzecz krótkich omówień, które mogą pomóc odbiorcom w określeniu swoich preferencji w zakresie nauk przyrodniczych. Pozwala obudzić ciekawość badawczą – zwłaszcza że niektóre wiadomości da się przekuć bezpośrednio na doświadczenia do samodzielnego sprawdzenia. Autorka opisuje zjawiska naturalne i wyjątkowe – raz będzie opowiadać o procesie fotosyntezy, raz o grzybach zamieniających mrówki w zombie. Rezerwuar ciekawostek zdaje się nie mieć końca – i to na pewno spodoba się dzieciom ciekawym świata. Jeszcze zanim część informacji zyskają na lekcjach biologii, mogą prześledzić je tutaj – w tomie potężnym (ale z zabawnymi ilustracjami).
Żeby nie przestraszyć czytelników ogromem tekstu (i tak sama objętość książki robi wrażenie), autorka dzieli go na małe przystępne porcje. Przeważnie na jednej stronie mieści jedną albo dwie ciekawostki, więc tekst jednego wyjaśnienia nie przekracza objętości pół strony (drobnym drukiem – ale mimo wszystko nie jest to bariera nie do przejścia). Autorka wie, jak przykuwać uwagę dzieci, sięga w tym celu po tytuły kolejnych numerowanych sensacji ze świata przyrody – w nich zawiera elementy, które budzą wątpliwości lub spotkają się z żywiołowymi reakcjami i stanowić będą zachętę do czytania (i sprawdzania podawanych rewelacji). Całkiem sporo tematów intrygujących da się znaleźć w wiadomościach, które normalnie trafiają do podręczników z biologii. Tutaj nie ma szkolnego podejścia ani skojarzeń z koniecznością uczestniczenia w rutynowych lekcjach, więc będzie się znacznie lepiej przyswajało informacje. Mathilda Masters nie porządkuje ich tak, żeby wprowadzać dane po kolei czy żeby zmuszać dzieci do czytania ciekawostek jedna po drugiej – w ramach tematycznych rozdziałów decyduje się na kontrolowany chaos, co jeszcze bardziej przyczynia się do ułatwiania młodym odbiorcom procesu poznawania ciekawostek.
Jest to publikacja, której warto się przyjrzeć – mocno edukacyjna książka, która nie sprowadza wiedzy do wersji pop. Wszyscy, którzy już poznali serię książek Mathildy Masters, wiedzą, czego się spodziewać – nowi czytelnicy mogą być zaskoczeni rzetelnością i nastawieniem na faktyczne przekazywanie wiadomości a nie na błaznowanie i zabawy. To pozycja nie do tradycyjnego czytania, chyba że ktoś akurat odpoczywa przy encyklopediach. Dobrze skonstruowana, uczy szacunku do przyrody, a także – przyjemności ze zdobywania wiedzy. Mathilda Masters wykorzystuje swoje doświadczenie w zbieraniu ciekawostek i przedstawianiu ich szerokiej grupie młodych odbiorców – tworzy zatem wierną publiczność literacką całego cyklu. „321 niesamowitych faktów przyrodniczych” to zestaw informacji, które czasami będą wręcz pobrzmiewać niewiarygodnie – co zmusi czytelników do weryfikowania danych, a w konsekwencji nauczy ich samodzielnego poszukiwania ciekawostek.
Świat przyrody
Nie dość, że Mathilda Masters proponuje młodym czytelnikom aż 321 ciekawostek przyrodniczych, to jeszcze książka jest kolejną pozycją w bardzo udanej edukacyjnej (wręcz encyklopedycznej) serii. I nawet jeśli odbiorcom nie uda się przejść wszystkich wiadomości (linearna lektura tu się nie sprawdzi, za to można rozłożyć sobie czytanie i losować konkretne numery), to i tak zyskają potężną dawkę wiedzy na temat roślin, zwierząt, grzybów, owadów, wirusów itp. Autorka rezygnuje z infantylizmu na rzecz krótkich omówień, które mogą pomóc odbiorcom w określeniu swoich preferencji w zakresie nauk przyrodniczych. Pozwala obudzić ciekawość badawczą – zwłaszcza że niektóre wiadomości da się przekuć bezpośrednio na doświadczenia do samodzielnego sprawdzenia. Autorka opisuje zjawiska naturalne i wyjątkowe – raz będzie opowiadać o procesie fotosyntezy, raz o grzybach zamieniających mrówki w zombie. Rezerwuar ciekawostek zdaje się nie mieć końca – i to na pewno spodoba się dzieciom ciekawym świata. Jeszcze zanim część informacji zyskają na lekcjach biologii, mogą prześledzić je tutaj – w tomie potężnym (ale z zabawnymi ilustracjami).
Żeby nie przestraszyć czytelników ogromem tekstu (i tak sama objętość książki robi wrażenie), autorka dzieli go na małe przystępne porcje. Przeważnie na jednej stronie mieści jedną albo dwie ciekawostki, więc tekst jednego wyjaśnienia nie przekracza objętości pół strony (drobnym drukiem – ale mimo wszystko nie jest to bariera nie do przejścia). Autorka wie, jak przykuwać uwagę dzieci, sięga w tym celu po tytuły kolejnych numerowanych sensacji ze świata przyrody – w nich zawiera elementy, które budzą wątpliwości lub spotkają się z żywiołowymi reakcjami i stanowić będą zachętę do czytania (i sprawdzania podawanych rewelacji). Całkiem sporo tematów intrygujących da się znaleźć w wiadomościach, które normalnie trafiają do podręczników z biologii. Tutaj nie ma szkolnego podejścia ani skojarzeń z koniecznością uczestniczenia w rutynowych lekcjach, więc będzie się znacznie lepiej przyswajało informacje. Mathilda Masters nie porządkuje ich tak, żeby wprowadzać dane po kolei czy żeby zmuszać dzieci do czytania ciekawostek jedna po drugiej – w ramach tematycznych rozdziałów decyduje się na kontrolowany chaos, co jeszcze bardziej przyczynia się do ułatwiania młodym odbiorcom procesu poznawania ciekawostek.
Jest to publikacja, której warto się przyjrzeć – mocno edukacyjna książka, która nie sprowadza wiedzy do wersji pop. Wszyscy, którzy już poznali serię książek Mathildy Masters, wiedzą, czego się spodziewać – nowi czytelnicy mogą być zaskoczeni rzetelnością i nastawieniem na faktyczne przekazywanie wiadomości a nie na błaznowanie i zabawy. To pozycja nie do tradycyjnego czytania, chyba że ktoś akurat odpoczywa przy encyklopediach. Dobrze skonstruowana, uczy szacunku do przyrody, a także – przyjemności ze zdobywania wiedzy. Mathilda Masters wykorzystuje swoje doświadczenie w zbieraniu ciekawostek i przedstawianiu ich szerokiej grupie młodych odbiorców – tworzy zatem wierną publiczność literacką całego cyklu. „321 niesamowitych faktów przyrodniczych” to zestaw informacji, które czasami będą wręcz pobrzmiewać niewiarygodnie – co zmusi czytelników do weryfikowania danych, a w konsekwencji nauczy ich samodzielnego poszukiwania ciekawostek.
wtorek, 25 listopada 2025
Bluey. Wielki pop-up
Harperkids, Warszawa 2025.
Przestrzeń
To tylko pięć rozkładówek, ale zapewni dzieciom rozrywkę na długo. Kolejna publikacja spod szyldu Bluey – „Wielki pop-up” jest dokładnie tym, co zapowiada. Każda rozkładówka to jedna sytuacja – albo scenka pod sklepem, podczas której ptaki wyjadają przekąski (a ktoś sika w krzakach), albo zabawy w ogródku, nad strumykiem czy na basenie. To znaczy: nie wszyscy i nie zawsze się bawią, tata czasami próbuje pracować, ale dziewczynki bardzo mu w tym przeszkadzają, przechodząc kolejne metamorfozy. Tu przecież liczy się rozrywka i świat dzieci ponad wszystko. Na każdej rozkładówce znajdują się dwa – maksymalnie trzy zdania, które sygnalizują o co chodzi w prezentowanej scence. Resztę odbiorcy będą mogli dopowiedzieć sobie sami na podstawie tego, co zauważą. Kiedy otwiera się książkę, pojawia się trójwymiarowy zestaw obrazków: podnoszą się zabudowania i bohaterowie, dzięki czemu ilustracja zyskuje głębię. Nie zawsze wszystko ujawnia się z pierwszym ruchem: zdarza się, że trzeba jeszcze samemu podnieść jakiś element rozkładówki, żeby zyskać dodatkową niespodziankę. To sprawi, że dzieci będą z radością uczestniczyć w codzienności Blue.
W tekście zostało zaakcentowane wydarzenie (ewentualnie też – emocje dla postaci). Całą resztę będzie można opowiadać na podstawie obrazka, który wyskakuje ze stron: dzieci będą mogły pokazywać kolejnych bohaterów i mówić, czym się zajmują. Zbudują sobie samodzielnie całą historię na podstawie trójwymiarowej ilustracji – i to sposób na rozwijanie wyobraźni oraz na wkroczenie do świata Bluey. Tu nie da się nudzić, dla najmłodszych to prawdziwa radość. Ponieważ tego typu publikacje nie są zbyt częste na rynku, zaskoczenie będzie tym większe. Książka została przygotowana tak, żeby ilustracje nie wypadały szablonowo – zmieniają się tła i okolice, zmieniają się też miejsca przebywania bohaterów i ich emocje. Tu dzieje się sporo, nawet jeśli tekstu nie ma zbyt dużo. Książka zamienia się w zabawkę dla najmłodszych, może być przez nich traktowana jako plac zabaw dla bohaterów – Bluey i jej rodzina wypadają tu bardziej prawdziwe. Wystarczy tak proste – przecież nie odkrywcze – rozwiązanie, żeby przyciągnąć maluchy do książek i zapewnić im rozrywkę konkurencyjną wobec elektronicznych gadżetów. Tekturowe dodatki sprawiają, że książka zyska na trwałości, nie będzie zbyt łatwa do zniszczenia podczas częstej eksploatacji. Bluey po raz kolejny zwraca na siebie uwagę za sprawą gadżetowej i bardzo pomysłowej książki – to może się podobać najmłodszym. Jednocześnie da się tę książkę wykorzystywać do rozwijania mowy czy umiejętności opowiadania. Chociaż szczegółów na stronach pojawia się sporo, nie ma przeładowania nimi – więc dzieci nie zostaną zarzucone elementami, które odwracałyby ich uwagę od głównych postaci. Jest to tomik stworzony z myślą o małych odbiorcach – i z pewnością dzieci będą wyczekiwać niecierpliwie na kolejne części z takiego cyklu.
Przestrzeń
To tylko pięć rozkładówek, ale zapewni dzieciom rozrywkę na długo. Kolejna publikacja spod szyldu Bluey – „Wielki pop-up” jest dokładnie tym, co zapowiada. Każda rozkładówka to jedna sytuacja – albo scenka pod sklepem, podczas której ptaki wyjadają przekąski (a ktoś sika w krzakach), albo zabawy w ogródku, nad strumykiem czy na basenie. To znaczy: nie wszyscy i nie zawsze się bawią, tata czasami próbuje pracować, ale dziewczynki bardzo mu w tym przeszkadzają, przechodząc kolejne metamorfozy. Tu przecież liczy się rozrywka i świat dzieci ponad wszystko. Na każdej rozkładówce znajdują się dwa – maksymalnie trzy zdania, które sygnalizują o co chodzi w prezentowanej scence. Resztę odbiorcy będą mogli dopowiedzieć sobie sami na podstawie tego, co zauważą. Kiedy otwiera się książkę, pojawia się trójwymiarowy zestaw obrazków: podnoszą się zabudowania i bohaterowie, dzięki czemu ilustracja zyskuje głębię. Nie zawsze wszystko ujawnia się z pierwszym ruchem: zdarza się, że trzeba jeszcze samemu podnieść jakiś element rozkładówki, żeby zyskać dodatkową niespodziankę. To sprawi, że dzieci będą z radością uczestniczyć w codzienności Blue.
W tekście zostało zaakcentowane wydarzenie (ewentualnie też – emocje dla postaci). Całą resztę będzie można opowiadać na podstawie obrazka, który wyskakuje ze stron: dzieci będą mogły pokazywać kolejnych bohaterów i mówić, czym się zajmują. Zbudują sobie samodzielnie całą historię na podstawie trójwymiarowej ilustracji – i to sposób na rozwijanie wyobraźni oraz na wkroczenie do świata Bluey. Tu nie da się nudzić, dla najmłodszych to prawdziwa radość. Ponieważ tego typu publikacje nie są zbyt częste na rynku, zaskoczenie będzie tym większe. Książka została przygotowana tak, żeby ilustracje nie wypadały szablonowo – zmieniają się tła i okolice, zmieniają się też miejsca przebywania bohaterów i ich emocje. Tu dzieje się sporo, nawet jeśli tekstu nie ma zbyt dużo. Książka zamienia się w zabawkę dla najmłodszych, może być przez nich traktowana jako plac zabaw dla bohaterów – Bluey i jej rodzina wypadają tu bardziej prawdziwe. Wystarczy tak proste – przecież nie odkrywcze – rozwiązanie, żeby przyciągnąć maluchy do książek i zapewnić im rozrywkę konkurencyjną wobec elektronicznych gadżetów. Tekturowe dodatki sprawiają, że książka zyska na trwałości, nie będzie zbyt łatwa do zniszczenia podczas częstej eksploatacji. Bluey po raz kolejny zwraca na siebie uwagę za sprawą gadżetowej i bardzo pomysłowej książki – to może się podobać najmłodszym. Jednocześnie da się tę książkę wykorzystywać do rozwijania mowy czy umiejętności opowiadania. Chociaż szczegółów na stronach pojawia się sporo, nie ma przeładowania nimi – więc dzieci nie zostaną zarzucone elementami, które odwracałyby ich uwagę od głównych postaci. Jest to tomik stworzony z myślą o małych odbiorcach – i z pewnością dzieci będą wyczekiwać niecierpliwie na kolejne części z takiego cyklu.
poniedziałek, 24 listopada 2025
Umberto Eco: Wyspa dnia poprzedniego
Noir sur Blanc, Warszawa 2025.
Podróż
Szukanie nici fabularnej w tej książce jest możliwe, ale mija się z celem – Umberto Eco bowiem koncentruje się o wiele bardziej na pastiszowej formie i grze z czytelnikami niż na treści przekazywanej za sprawą przygód Roberta, szlachcica z Piemontu. Owszem, istnieje tu oś, która pozwala powracać z meandrów pomysłowości i zabaw literackich, trzyma całość w ryzach i mimo wszystko nie pozwala się od lektury oderwać, a jednak sama przyjemność czytania byłaby tu wystarczającym wabikiem na dzisiejszych, co bardziej ambitnych czytelników. „Wyspa dnia poprzedniego” to książka, która powraca aktualnie na rynek i może cieszyć kolejnych odkrywców tęskniących za rozwiązaniami z Defoe rodem – zwodzi, udaje i niewątpliwie bardzo cieszy. Autor popisuje się tutaj umiejętnościami warsztatowymi, zmysłem ironii oraz obserwacji, a także znakomitym wyczuciem pastiszu, który nadaje ton całości.
Bo niby trzeba wytłumaczyć, jak to się stało, że Robert po utracie przytomności w warunkach zagrożenia życia trafia na opuszczony statek – gotowy jednak do zamieszkania – a stamtąd kieruje się na przedziwną wyspę oferującą niecodzienne atrakcje, ale tak naprawdę każde tłumaczenie jest tu tylko płótnem do tworzenia kolejnych hiperbolizowanych relacji kształtujących niemal materialny, kwiecisty styl. To, co w streszczeniach zajmowałoby kilka słów, tu może zamienić się w kilkustronicową impresję, która – wbrew nieekonomiczności – przykuwa uwagę czytelników jeszcze bardziej i nakłania do odkrywania kolejnych zabiegów literackich. Umberto Eco przenosi odbiorców do XVII wieku, chociaż wcale nie musi nakreślać granic epoki. Stawia na inność w stylistyce, na rodzaj opowieści, który fascynuje i jednocześnie bardzo odróżnia się od współczesnych lektur. Staje się autor prestidigitatorem – jego kuglarskie umiejętności budzą zachwyt, bo są naprawdę mistrzowskie. Kolejne frazy będące przecież stylizacją, nie trącą fałszem – są precyzyjne mimo rozłożystości i celne pod kątem opisywania przestrzeni powieściowej. Nawet najbardziej niewiarygodne przygody w takiej oprawie zyskują swoje prawdopodobieństwo – i to zjawisko niecodziennie spotykane w literaturze obecnie. Co ciekawe, chociaż narracja wzorowana jest na archaicznych już schematach, książka nie sprawia wrażenia przebrzmiałej. Na pierwszy rzut oka można wyczuć jej inspiracje i nawiązania. Awanturniczość i filozoficzne rozważania też nie pasują do dwudziestowiecznych kolein scenariuszowych – a jednak tu wszystko się zgadza, nie da się przyłapać autora na obniżeniu jakości czy na próbie zmęczenia czytelników. Melodyjność tej powieści – doskonale w tłumaczeniu uchwycona – jest jej olbrzymim atutem, jednym z wielu. Ważną rolę w tworzeniu narracji odgrywa również ironia wysokiej próby, Umberto Eco nadzwyczaj chętnie wystawia swojego bohatera na rozmaite przeciwności losu, byle tylko trochę go ośmieszyć albo podrwić sobie z typowej sytuacji, w jakiej Robert się znajdzie za sprawą podążania za oczywistymi tropami. W tę historię wpada się od pierwszych stron i nawet widoczne zabiegi pozwalające na budzenie ciekawości odbiorców nie są w stanie zepsuć radości czytania – są po prostu jednym z czynników akcentujących konwencję, wprowadzających w inny tryb prowadzenia historii.
Umberto Eco pokazuje mistrzowską klasę. Proponuje powieść, która bez wątpienia zostanie z czytelnikami na długo i pozwoli im na przeżywanie literatury w najczystszej postaci – to nie jest tom, po który sięga się dla fabuły lub filozoficznych odkryć, to nie jest tom, w którym buduje się archetyp bohatera – to książka, w której chodzi o popis literacki w najlepszej i skondensowanej wersji. I dla odbiorców takie rozwiązanie może okazać się dzisiaj egzotyczne, ale przez to jeszcze bardziej kuszące i niezwykłe. Co ciekawe, to jest proza, która zwraca się ku samej sobie, sama staje się bohaterką opowieści, naśladuje prozę innego gatunku – a jednocześnie okazuje się bardzo zmysłowa i urealniająca najbardziej nierealne przygody.
Podróż
Szukanie nici fabularnej w tej książce jest możliwe, ale mija się z celem – Umberto Eco bowiem koncentruje się o wiele bardziej na pastiszowej formie i grze z czytelnikami niż na treści przekazywanej za sprawą przygód Roberta, szlachcica z Piemontu. Owszem, istnieje tu oś, która pozwala powracać z meandrów pomysłowości i zabaw literackich, trzyma całość w ryzach i mimo wszystko nie pozwala się od lektury oderwać, a jednak sama przyjemność czytania byłaby tu wystarczającym wabikiem na dzisiejszych, co bardziej ambitnych czytelników. „Wyspa dnia poprzedniego” to książka, która powraca aktualnie na rynek i może cieszyć kolejnych odkrywców tęskniących za rozwiązaniami z Defoe rodem – zwodzi, udaje i niewątpliwie bardzo cieszy. Autor popisuje się tutaj umiejętnościami warsztatowymi, zmysłem ironii oraz obserwacji, a także znakomitym wyczuciem pastiszu, który nadaje ton całości.
Bo niby trzeba wytłumaczyć, jak to się stało, że Robert po utracie przytomności w warunkach zagrożenia życia trafia na opuszczony statek – gotowy jednak do zamieszkania – a stamtąd kieruje się na przedziwną wyspę oferującą niecodzienne atrakcje, ale tak naprawdę każde tłumaczenie jest tu tylko płótnem do tworzenia kolejnych hiperbolizowanych relacji kształtujących niemal materialny, kwiecisty styl. To, co w streszczeniach zajmowałoby kilka słów, tu może zamienić się w kilkustronicową impresję, która – wbrew nieekonomiczności – przykuwa uwagę czytelników jeszcze bardziej i nakłania do odkrywania kolejnych zabiegów literackich. Umberto Eco przenosi odbiorców do XVII wieku, chociaż wcale nie musi nakreślać granic epoki. Stawia na inność w stylistyce, na rodzaj opowieści, który fascynuje i jednocześnie bardzo odróżnia się od współczesnych lektur. Staje się autor prestidigitatorem – jego kuglarskie umiejętności budzą zachwyt, bo są naprawdę mistrzowskie. Kolejne frazy będące przecież stylizacją, nie trącą fałszem – są precyzyjne mimo rozłożystości i celne pod kątem opisywania przestrzeni powieściowej. Nawet najbardziej niewiarygodne przygody w takiej oprawie zyskują swoje prawdopodobieństwo – i to zjawisko niecodziennie spotykane w literaturze obecnie. Co ciekawe, chociaż narracja wzorowana jest na archaicznych już schematach, książka nie sprawia wrażenia przebrzmiałej. Na pierwszy rzut oka można wyczuć jej inspiracje i nawiązania. Awanturniczość i filozoficzne rozważania też nie pasują do dwudziestowiecznych kolein scenariuszowych – a jednak tu wszystko się zgadza, nie da się przyłapać autora na obniżeniu jakości czy na próbie zmęczenia czytelników. Melodyjność tej powieści – doskonale w tłumaczeniu uchwycona – jest jej olbrzymim atutem, jednym z wielu. Ważną rolę w tworzeniu narracji odgrywa również ironia wysokiej próby, Umberto Eco nadzwyczaj chętnie wystawia swojego bohatera na rozmaite przeciwności losu, byle tylko trochę go ośmieszyć albo podrwić sobie z typowej sytuacji, w jakiej Robert się znajdzie za sprawą podążania za oczywistymi tropami. W tę historię wpada się od pierwszych stron i nawet widoczne zabiegi pozwalające na budzenie ciekawości odbiorców nie są w stanie zepsuć radości czytania – są po prostu jednym z czynników akcentujących konwencję, wprowadzających w inny tryb prowadzenia historii.
Umberto Eco pokazuje mistrzowską klasę. Proponuje powieść, która bez wątpienia zostanie z czytelnikami na długo i pozwoli im na przeżywanie literatury w najczystszej postaci – to nie jest tom, po który sięga się dla fabuły lub filozoficznych odkryć, to nie jest tom, w którym buduje się archetyp bohatera – to książka, w której chodzi o popis literacki w najlepszej i skondensowanej wersji. I dla odbiorców takie rozwiązanie może okazać się dzisiaj egzotyczne, ale przez to jeszcze bardziej kuszące i niezwykłe. Co ciekawe, to jest proza, która zwraca się ku samej sobie, sama staje się bohaterką opowieści, naśladuje prozę innego gatunku – a jednocześnie okazuje się bardzo zmysłowa i urealniająca najbardziej nierealne przygody.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)






