Babaryba, Warszawa 2024.
Gryzmoły
Hervé Tullet to autor, który nie boi się eksperymentowania i zachęcania dzieci do eksperymentowania - poszukuje w książkach dla najmłodszych sposobów na wyrażanie siebie i na korzystanie z wyobraźni, najlepszym dowodem tego jest "Rysorączka". W odróżnieniu od różnych publikacji rysowankowych, w "Rysorączce" nie trzeba używać narzędzi do malowania i rysowania - można wykonywać polecenia dosłownie i potraktować książkę jak brudnopis, ale można po prostu wyobrażać sobie to, co autor każe zrobić - i sprawdzać efekty na następnej stronie. Jest tu nawiązanie do tomiku "Naciśnij mnie": znowu trzeba pocierać i naciskać kropki w określonych kolorach, ale tym razem - po to, żeby uzyskaną w ten sposób barwę nakładać na różne miejsca rozkładówki. I teraz: jeśli ktoś wolałby widzieć efekty działań, bo na przykład nie jest w stanie wyobrażać ich sobie, powinien postępować tak, jak nakazuje narracja. Wystarczy odrobina farby i brak strachu przed pobrudzeniem się, żeby tworzyć. Ale jeśli ktoś nie ma ochoty, czasu albo warunków na zabawę przyborami do malowania, może zostać przy samym czytaniu. Znów odwrócenie strony pokazuje, co powinny dzieci uzyskać (wszystko jedno, w wyobraźni czy na kartce). I na gotowym efekcie działań można bawić się dalej i wprowadzać do rysunku kolejne elementy. Tullet najpierw oswaja dzieci z tworzeniem, pokazuje im kropki, kreski i bazgrołki pozbawione większego sensu i celu - trzeba przyzwyczaić się do tworzenia i do styczności z farbami (w końcu do malowania używa się palców). Następny krok to już przejście poziom wyżej: dzieci przekonają się, że wyćwiczonymi przed chwilą zachowaniami mogą wypełniać kontury rysunków. I to wypełnianie dalekie jest od standardowych kolorowanek: pozwala trenować wyobraźnię i zmienić sposób patrzenia - nagle okazuje się bowiem, że nie ma jednego dobrego sposobu na pokolorowanie obrazka, a jeden abstrakcyjny wzór pasować może do różnych konturów. W ten sposób Hervé Tullet zdobywa sobie uznanie najmłodszych i pokazuje im, jak ważna jest sztuka w codziennym życiu. Tutaj można dać upust kreatywności albo odkryć w sobie pokłady twórczego myślenia. Można też zwyczajnie bawić się książką - kiedy bez farby będzie się łączyło kolejne kropki. U tego autora zwyczajność staje się odkrywcza, a pomysły urzekają swoją prostotą. Z pewnością do tak przygotowanej lektury każdy będzie chciał się dołączyć, a że książka jest utrzymana w tonie zwrotu do czytelnika - łatwo będzie dzieciom przekonać się do takich propozycji. Co ważne, mimo nastawienia na radosną twórczość i nieskrępowanej swobody ilustracyjnej nie ma tutaj wymyślnych grafik - znowu autor stawia na to, co najprostsze - kropki w trzech kolorach, gryzmoły bez ładu i składu, które następnie można wykorzystać jako wzorki i ozdoby kolejnych rysunków. Hervé Tullet otwiera dzieci, pokazuje im, że można na różne sposoby ilustrować i bawić się pomysłami. Zaprasza do pracy, w której nie ma złych rozwiązań albo nieudanych propozycji.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
wtorek, 15 października 2024
poniedziałek, 14 października 2024
Katarzyna Bednarczykówna: Masz się łasić. Mobbing w Polsce
Czarne, Wołowiec 2024.
Cena pracy
Po tę publikację powinni sięgnąć wszyscy. Zestaw historii, które niekoniecznie podniosą na duchu, za to uświadomią, dlaczego nie wolno zaciskać zębów i wytrzymywać w pracy, w której zwierzchnik wykorzystuje swoją przewagę i niszczy pracownika. Katarzyna Bednarczykówna w „Masz się łasić. Mobbing w Polsce” dociera do bohaterów, którzy różnią się od siebie wiekiem, zawodami i doświadczeniami, ale przeważnie połączeni są złymi wspomnieniami dotyczącymi szefów-terrorystów. Jedni swoich praw dochodzą w sądach, drudzy próbują podratować zszargane zdrowie, jeszcze inni zrezygnowali z zawodu, który uwielbiali – tylko dlatego, że ktoś postanowił pokazać im swoją siłę. Dzisiaj o mobbingu mówi się dużo i głośno, a w tomie pojawia się nawet wzmianka na temat wykorzystywania zjawiska w drugą stronę – przez pracownika, który próbuje wpłynąć na pracodawcę – ale z reguły historie dotyczą rozmaitych przypadków nękania. Dla czytelników to przegląd absurdów, jakie można przeżywać w miejscu pracy (i na jakie do czasu można się godzić). Autorka nie pozostawia wątpliwości: mobbing sam z siebie się nie skończy, trzeba działać, żeby uratować siebie. Jak działać – to już inna kwestia, bo w każdej z historii droga do finału wygląda inaczej. Katarzyna Bednarczykówna nie musi dzisiaj tłumaczyć, czym jest mobbing i jak wpływa na psychikę – wszystko staje się jasne podczas lektury. Odbiera złudzenia odbiorcom: nie ma ani bezpiecznych zawodów, ani bezpiecznych umów – jeśli ktoś trafi na toksycznego szefa, będzie musiał zebrać dowody i mieć w sobie odwagę, żeby zaprotestować. W takiej sytuacji najlepiej sprawdzają się bliscy zapewniający wsparcie – i o takich przypadkach też autorka opowie. „Masz się łasić” to zestaw sytuacji, które same w sobie mogą się wydawać czasem przerysowane albo przesadzone – jednak tak właśnie wygląda doprowadzanie do ostateczności i unikanie konfrontacji czy podejmowania decyzji, kiedy jeszcze sprawa się zaczyna. Ale Katarzyna Bednarczykówna nie da odbiorcom dobrego rozwiązania, nie istnieje jedna metoda poradzenia sobie z problemem mobbingu. Liczy raczej na uświadamianie społeczeństwa: pracowników w kwestii ich praw, a pracodawców – w związku z organizacją warunków pracy. Ponieważ autorka wybiera barwne przypadki i rozmawia z osobami, które chcą podzielić się swoimi historiami, udaje jej się stworzyć książkę wypełnioną wartkimi reportażami. Jest tu mnóstwo interesujących zagadnień, ale też i przerażających scen – w zależności od tego, jakie doświadczenia mają sami odbiorcy, będą zwracać uwagę na różne aspekty lektury. Autorka przeważnie oddaje głos ofiarom, nie komentuje ich ocen: liczą się mocne opowieści. To uzyskuje – wydaje się wręcz, że bez większego trudu. W ludziach jest silna potrzeba podzielenia się swoimi dramatami i ostrzeżenia innych. Jeśli doda się do tego dobrą narrację i wyczucie puent, a to autorka ma, przepis na sukces reportażowy jest już przygotowany. „Masz się łasić” to wizja piekła, w jakie można wpaść, kiedy na swojej drodze ma się osobę pozbawioną empatii, za to skłonną do nadużywania władzy. Jest to przestroga i świadectwo relacji, które można mieć w miejscu pracy – i na które zgadzać się absolutnie nie wolno, choćby walka miała trwać długo. Co ważne: Katarzyna Bednarczykówna nie obiecuje sukcesów błyskawicznych ani rozwiązań zgodnych z oczekiwaniami. Stawia na indywidualne wyznania.
Cena pracy
Po tę publikację powinni sięgnąć wszyscy. Zestaw historii, które niekoniecznie podniosą na duchu, za to uświadomią, dlaczego nie wolno zaciskać zębów i wytrzymywać w pracy, w której zwierzchnik wykorzystuje swoją przewagę i niszczy pracownika. Katarzyna Bednarczykówna w „Masz się łasić. Mobbing w Polsce” dociera do bohaterów, którzy różnią się od siebie wiekiem, zawodami i doświadczeniami, ale przeważnie połączeni są złymi wspomnieniami dotyczącymi szefów-terrorystów. Jedni swoich praw dochodzą w sądach, drudzy próbują podratować zszargane zdrowie, jeszcze inni zrezygnowali z zawodu, który uwielbiali – tylko dlatego, że ktoś postanowił pokazać im swoją siłę. Dzisiaj o mobbingu mówi się dużo i głośno, a w tomie pojawia się nawet wzmianka na temat wykorzystywania zjawiska w drugą stronę – przez pracownika, który próbuje wpłynąć na pracodawcę – ale z reguły historie dotyczą rozmaitych przypadków nękania. Dla czytelników to przegląd absurdów, jakie można przeżywać w miejscu pracy (i na jakie do czasu można się godzić). Autorka nie pozostawia wątpliwości: mobbing sam z siebie się nie skończy, trzeba działać, żeby uratować siebie. Jak działać – to już inna kwestia, bo w każdej z historii droga do finału wygląda inaczej. Katarzyna Bednarczykówna nie musi dzisiaj tłumaczyć, czym jest mobbing i jak wpływa na psychikę – wszystko staje się jasne podczas lektury. Odbiera złudzenia odbiorcom: nie ma ani bezpiecznych zawodów, ani bezpiecznych umów – jeśli ktoś trafi na toksycznego szefa, będzie musiał zebrać dowody i mieć w sobie odwagę, żeby zaprotestować. W takiej sytuacji najlepiej sprawdzają się bliscy zapewniający wsparcie – i o takich przypadkach też autorka opowie. „Masz się łasić” to zestaw sytuacji, które same w sobie mogą się wydawać czasem przerysowane albo przesadzone – jednak tak właśnie wygląda doprowadzanie do ostateczności i unikanie konfrontacji czy podejmowania decyzji, kiedy jeszcze sprawa się zaczyna. Ale Katarzyna Bednarczykówna nie da odbiorcom dobrego rozwiązania, nie istnieje jedna metoda poradzenia sobie z problemem mobbingu. Liczy raczej na uświadamianie społeczeństwa: pracowników w kwestii ich praw, a pracodawców – w związku z organizacją warunków pracy. Ponieważ autorka wybiera barwne przypadki i rozmawia z osobami, które chcą podzielić się swoimi historiami, udaje jej się stworzyć książkę wypełnioną wartkimi reportażami. Jest tu mnóstwo interesujących zagadnień, ale też i przerażających scen – w zależności od tego, jakie doświadczenia mają sami odbiorcy, będą zwracać uwagę na różne aspekty lektury. Autorka przeważnie oddaje głos ofiarom, nie komentuje ich ocen: liczą się mocne opowieści. To uzyskuje – wydaje się wręcz, że bez większego trudu. W ludziach jest silna potrzeba podzielenia się swoimi dramatami i ostrzeżenia innych. Jeśli doda się do tego dobrą narrację i wyczucie puent, a to autorka ma, przepis na sukces reportażowy jest już przygotowany. „Masz się łasić” to wizja piekła, w jakie można wpaść, kiedy na swojej drodze ma się osobę pozbawioną empatii, za to skłonną do nadużywania władzy. Jest to przestroga i świadectwo relacji, które można mieć w miejscu pracy – i na które zgadzać się absolutnie nie wolno, choćby walka miała trwać długo. Co ważne: Katarzyna Bednarczykówna nie obiecuje sukcesów błyskawicznych ani rozwiązań zgodnych z oczekiwaniami. Stawia na indywidualne wyznania.
niedziela, 13 października 2024
Elin Hilderbrand: Para idealna
Poradnia K, Poznań 2024.
Kształt szczęścia
Celeste zaczyna się jąkać. Dorosła kobieta, która nigdy nie miała problemów z wysławianiem się, teraz ma problem z wypowiedzeniem choćby jednego słowa. Zwłaszcza kiedy rozmawia ze swoim narzeczonym Benjim albo z jego rodziną. Celeste ma teraz sporo zmartwień: jej mama poważnie zachorowała i jej stan może się tylko pogarszać, bohaterka nie wie, jak poradzi sobie ze stratą, na razie próbuje wykorzystać każdą wspólną chwilę i wypracować miłe wspomnienia. Ponadto zaraz wychodzi za mąż, stresy ma więc na porządku dziennym. Jednak nie są to takie stresy, jakich można by się spodziewać w przedślubnym rozgardiaszu. Oto bowiem Celeste orientuje się, że nie kocha swojego przyszłego męża i nie chce dzielić z nim życia. A przecież wszystko miało przebiegać baśniowo: wielka miłość, w którą przerodziło się przypadkowe spotkanie, bajecznie bogaty ukochany, spełnianie marzeń. Celeste decyduje się powiedzieć tak przede wszystkim ze względu na mamę: chce ją zadowolić, ale też przekonać, że nie zostanie sama, będzie miała opiekę i dom. Im bliżej dnia ślubu, tym bardziej się denerwuje – nie może przyznać się do swoich uczuć nawet najlepszej przyjaciółce, przecież nikt nie uwierzy, że można dobrowolnie zrezygnować z dostatniego i spokojnego życia i kochającego mężczyzny. Celeste nie może się zdecydować na żaden radykalny krok, ale rzeczywistość decyduje za nią: w przeddzień ślubu umiera jedna z druhen. A to oznacza, że uroczystość należy odwołać.
Śledczy dążą do zrozumienia, co się właściwie stało, są tego też ciekawi goście i matka pana młodego, autorka kryminałów. Z biegiem czasu okazuje się, że wszyscy mieli różne motywy, żeby pozbawić kogoś życia, a poza tym za fasadą szczęścia skrywa się mnóstwo brzydkich sekretów. W „Parze idealnej” właściwie nie ma miejsca na pary idealne – nawet te o wieloletnim stażu, gotowe pójść za sobą w ogień, niosą mroczne tajemnice i podważają wiarę w drugiego człowieka. Elin Hilderbrand nie zamierza tworzyć sielskich obrazków o przewidywalnym przebiegu. Stawia na szereg niespodzianek i mylenie tropów. Zaprasza czytelników do kolejnych domów, prezentuje rozbieżności między oczekiwaniami i prawdziwym życiem. Informuje o zdradach i o rozczarowaniach, przedstawia motywacje i koszty nadszarpniętego zaufania. Celeste jest bardzo naiwna i wrażliwa – i w związku z tym boryka się z wyrzutami sumienia, których nie mają inni bohaterowie. A przecież ludzie są zdolni do różnych uczynków, także tych najbardziej niegodziwych – w imię własnego dobra. Ta powieść bazuje na wielogłosowym śledztwie, na sprawdzaniu alibi i na rozszyfrowywaniu zagadek. Jest gęsta i wypełniona ważnymi pytaniami. Liczy się nie to, co wybierze bohaterka, ale jaką drogę przechodzi, żeby odkryć, czego naprawdę chce. „Para idealna” to książka, w której narracja poprowadzona jest z pomysłem. Autorka zaskakuje czytelników poprowadzeniem kryminalnej intrygi i całą otoczką romansowo-obyczajową – wykazuje się znajomością ludzkich charakterów, przynajmniej trafnie ocenia te najbardziej wyraziste. Będzie zatem Hilderbrand przyciągać sylwetkami bohaterów i ich doświadczeniami życiowymi. Dużo się tu w przeszłości wydarzyło, a każda relacja pozostawia swoje piętno na ludziach. To powieść dla czytelników, którzy chcą odskoczni od lekkich romansów i prostych komentarzy dotyczących zdrady.
Kształt szczęścia
Celeste zaczyna się jąkać. Dorosła kobieta, która nigdy nie miała problemów z wysławianiem się, teraz ma problem z wypowiedzeniem choćby jednego słowa. Zwłaszcza kiedy rozmawia ze swoim narzeczonym Benjim albo z jego rodziną. Celeste ma teraz sporo zmartwień: jej mama poważnie zachorowała i jej stan może się tylko pogarszać, bohaterka nie wie, jak poradzi sobie ze stratą, na razie próbuje wykorzystać każdą wspólną chwilę i wypracować miłe wspomnienia. Ponadto zaraz wychodzi za mąż, stresy ma więc na porządku dziennym. Jednak nie są to takie stresy, jakich można by się spodziewać w przedślubnym rozgardiaszu. Oto bowiem Celeste orientuje się, że nie kocha swojego przyszłego męża i nie chce dzielić z nim życia. A przecież wszystko miało przebiegać baśniowo: wielka miłość, w którą przerodziło się przypadkowe spotkanie, bajecznie bogaty ukochany, spełnianie marzeń. Celeste decyduje się powiedzieć tak przede wszystkim ze względu na mamę: chce ją zadowolić, ale też przekonać, że nie zostanie sama, będzie miała opiekę i dom. Im bliżej dnia ślubu, tym bardziej się denerwuje – nie może przyznać się do swoich uczuć nawet najlepszej przyjaciółce, przecież nikt nie uwierzy, że można dobrowolnie zrezygnować z dostatniego i spokojnego życia i kochającego mężczyzny. Celeste nie może się zdecydować na żaden radykalny krok, ale rzeczywistość decyduje za nią: w przeddzień ślubu umiera jedna z druhen. A to oznacza, że uroczystość należy odwołać.
Śledczy dążą do zrozumienia, co się właściwie stało, są tego też ciekawi goście i matka pana młodego, autorka kryminałów. Z biegiem czasu okazuje się, że wszyscy mieli różne motywy, żeby pozbawić kogoś życia, a poza tym za fasadą szczęścia skrywa się mnóstwo brzydkich sekretów. W „Parze idealnej” właściwie nie ma miejsca na pary idealne – nawet te o wieloletnim stażu, gotowe pójść za sobą w ogień, niosą mroczne tajemnice i podważają wiarę w drugiego człowieka. Elin Hilderbrand nie zamierza tworzyć sielskich obrazków o przewidywalnym przebiegu. Stawia na szereg niespodzianek i mylenie tropów. Zaprasza czytelników do kolejnych domów, prezentuje rozbieżności między oczekiwaniami i prawdziwym życiem. Informuje o zdradach i o rozczarowaniach, przedstawia motywacje i koszty nadszarpniętego zaufania. Celeste jest bardzo naiwna i wrażliwa – i w związku z tym boryka się z wyrzutami sumienia, których nie mają inni bohaterowie. A przecież ludzie są zdolni do różnych uczynków, także tych najbardziej niegodziwych – w imię własnego dobra. Ta powieść bazuje na wielogłosowym śledztwie, na sprawdzaniu alibi i na rozszyfrowywaniu zagadek. Jest gęsta i wypełniona ważnymi pytaniami. Liczy się nie to, co wybierze bohaterka, ale jaką drogę przechodzi, żeby odkryć, czego naprawdę chce. „Para idealna” to książka, w której narracja poprowadzona jest z pomysłem. Autorka zaskakuje czytelników poprowadzeniem kryminalnej intrygi i całą otoczką romansowo-obyczajową – wykazuje się znajomością ludzkich charakterów, przynajmniej trafnie ocenia te najbardziej wyraziste. Będzie zatem Hilderbrand przyciągać sylwetkami bohaterów i ich doświadczeniami życiowymi. Dużo się tu w przeszłości wydarzyło, a każda relacja pozostawia swoje piętno na ludziach. To powieść dla czytelników, którzy chcą odskoczni od lekkich romansów i prostych komentarzy dotyczących zdrady.
Hervé Tullet
Babaryba, Warszawa 2023.
Kropki
Nie trzeba wiele, żeby dobrze się bawić. Udowadnia to Hervé Tullet w kolejnych interaktywnych tomikach dla najmłodszych. "Naciśnij mnie" to książka nietypowa, bo po polsku i po francusku. Na każdej rozkładówce znajduje się zadanie dla dziecka - właściwa część, rysunek z polskim podpisem na parzystej, a francuski tekst na nieparzystej stronie. To oznacza, że tomik można wykorzystywać i do kształtowania dwujęzyczności u najmłodszych, i do oswajania z innym językiem - albo po prostu skupić się na ćwiczeniach dla najmłodszych. Warstwa graficzna to kropki w trzech kolorach. Żółte, niebieskie i czerwone, multiplikowane, zmniejszane i zwiększane - nic więcej tu nie będzie. A jednak dla dzieci ma Tullet propozycję serii zabaw, które pozwolą inaczej niż zwykle spojrzeć na książki.
Każda strona to bowiem zadanie dla maluchów. Zadanie proste: trzeba nacisnąć albo potrzeć jakąś kropkę, czasami klasnąć, a czasami przekręcić książkę. Niby nic, ale przewrócenie kartki zapewnia natychmiastowy efekt działań: kropki zmieniają kolory albo kopiują się, spadają na jedną stronę albo rosną. To wyzwanie, bo dzieci nie wiedzą, co stanie się, kiedy zrealizują polecenie. Nagrodą tymczasem jest zaskoczenie i możliwość kontynuowania zabawy. Przy okazji tomik ćwiczy sprawność manualną dzieci i sprawdza, czy rozumieją proste polecenia. Od czasu do czasu można też przetestować zdolności matematyczne - a dokładniej proste liczenie kilku elementów - i rozpoznawanie kolorów. I tyle - a jednak Tullet wie, że taka rozrywka szybko się dzieciom nie znudzi. Zwłaszcza że po każdym dobrze wykonanym zadaniu czeka je odpowiedni komentarz - autor wplata do narracji rozmaite pochwały i okrzyki radości. Jeśli taki tomik będą czytać dorośli swojemu dziecku - zyskują szansę włączenia się do zabawy i dopingowania pociechy. Mogą przy tym obserwować jej zachowania i reakcje na kolejne polecenia. Dzieci za to mają tu gotowy kolejny zestaw atrakcji: nagród za dobrze wykonane zadania. Wprawdzie sprowadzają się one tylko do wyrazów uznania, ale to i tak sporo. Przy minimalnym wysiłku (naciskanie i pocieranie kropek nie generuje zbyt wiele energii i nie wymaga dużo siły, a pozwala rozładować emocje) można zatem odnieść spory sukces. Hervé Tullet sam sprawia wrażenie, jakby się dobrze bawił. "Naciśnij mnie" to książka, która zamienia się w zabawkę i umożliwia kreatywny rozwój dziecka - to propozycja urzekająca minimalizmem i dobrym pomysłem. Dzieci będą usatysfakcjonowane takimi wyzwaniami i przekonają się do lektur. Okazuje się, że nie trzeba przekombinowanych publikacji i prześcigania się w dostarczaniu dzieciom informacji - najprostsze kolorowe kropki to zaproszenie do zabawy w najlepszym gatunku. Tullet wie dobrze, jak tworzyć dla dzieci i jak rozwijać ich wyobraźnię - tutaj decyduje się na prostotę, która urzeka i która przynosi możliwość uruchomienia fantazji dziecka. Przypomina o tym, co istotne w zabawach najmłodszych: odrzuca drogie gadżety i reklamowane produkcje, uświadamiając i dorosłym, i ich pociechom, że wszystko bazuje tak naprawdę na wyobraźni.
Kropki
Nie trzeba wiele, żeby dobrze się bawić. Udowadnia to Hervé Tullet w kolejnych interaktywnych tomikach dla najmłodszych. "Naciśnij mnie" to książka nietypowa, bo po polsku i po francusku. Na każdej rozkładówce znajduje się zadanie dla dziecka - właściwa część, rysunek z polskim podpisem na parzystej, a francuski tekst na nieparzystej stronie. To oznacza, że tomik można wykorzystywać i do kształtowania dwujęzyczności u najmłodszych, i do oswajania z innym językiem - albo po prostu skupić się na ćwiczeniach dla najmłodszych. Warstwa graficzna to kropki w trzech kolorach. Żółte, niebieskie i czerwone, multiplikowane, zmniejszane i zwiększane - nic więcej tu nie będzie. A jednak dla dzieci ma Tullet propozycję serii zabaw, które pozwolą inaczej niż zwykle spojrzeć na książki.
Każda strona to bowiem zadanie dla maluchów. Zadanie proste: trzeba nacisnąć albo potrzeć jakąś kropkę, czasami klasnąć, a czasami przekręcić książkę. Niby nic, ale przewrócenie kartki zapewnia natychmiastowy efekt działań: kropki zmieniają kolory albo kopiują się, spadają na jedną stronę albo rosną. To wyzwanie, bo dzieci nie wiedzą, co stanie się, kiedy zrealizują polecenie. Nagrodą tymczasem jest zaskoczenie i możliwość kontynuowania zabawy. Przy okazji tomik ćwiczy sprawność manualną dzieci i sprawdza, czy rozumieją proste polecenia. Od czasu do czasu można też przetestować zdolności matematyczne - a dokładniej proste liczenie kilku elementów - i rozpoznawanie kolorów. I tyle - a jednak Tullet wie, że taka rozrywka szybko się dzieciom nie znudzi. Zwłaszcza że po każdym dobrze wykonanym zadaniu czeka je odpowiedni komentarz - autor wplata do narracji rozmaite pochwały i okrzyki radości. Jeśli taki tomik będą czytać dorośli swojemu dziecku - zyskują szansę włączenia się do zabawy i dopingowania pociechy. Mogą przy tym obserwować jej zachowania i reakcje na kolejne polecenia. Dzieci za to mają tu gotowy kolejny zestaw atrakcji: nagród za dobrze wykonane zadania. Wprawdzie sprowadzają się one tylko do wyrazów uznania, ale to i tak sporo. Przy minimalnym wysiłku (naciskanie i pocieranie kropek nie generuje zbyt wiele energii i nie wymaga dużo siły, a pozwala rozładować emocje) można zatem odnieść spory sukces. Hervé Tullet sam sprawia wrażenie, jakby się dobrze bawił. "Naciśnij mnie" to książka, która zamienia się w zabawkę i umożliwia kreatywny rozwój dziecka - to propozycja urzekająca minimalizmem i dobrym pomysłem. Dzieci będą usatysfakcjonowane takimi wyzwaniami i przekonają się do lektur. Okazuje się, że nie trzeba przekombinowanych publikacji i prześcigania się w dostarczaniu dzieciom informacji - najprostsze kolorowe kropki to zaproszenie do zabawy w najlepszym gatunku. Tullet wie dobrze, jak tworzyć dla dzieci i jak rozwijać ich wyobraźnię - tutaj decyduje się na prostotę, która urzeka i która przynosi możliwość uruchomienia fantazji dziecka. Przypomina o tym, co istotne w zabawach najmłodszych: odrzuca drogie gadżety i reklamowane produkcje, uświadamiając i dorosłym, i ich pociechom, że wszystko bazuje tak naprawdę na wyobraźni.
sobota, 12 października 2024
Monika Filipina: Moja pasja. Kosmos
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Spoglądanie w niebo
Wycieczka do planetarium to świetny moment, żeby rozbudzić w maluchach zainteresowanie kosmosem. Monika Filipina przychodzi z pomocą wszystkim tym dzieciom, które zafascynowały się galaktykami, gwiazdami i planetami – i proponuje edukacyjny picture book poświęcony tej tematyce. Zresztą w tomiku „Kosmos” właśnie od wycieczki do planetarium zaczyna się cała przygoda. Autorka w zwięzły sposób wyjaśnia dzieciom, czym są galaktyki, wszechświat, planety i czarna dziura, nazywa i charakteryzuje (jednym zdaniem) kolejne planety, opowiada, czym są meteory i jak wyglądają teleskopy czy pojazdy, które można spotkać w kosmosie. Podpowiada dzieciom, jak mogą zbudować własną rakietę, a tym, którzy marzą o karierze astronautów mówi, jaki trening powinni przejść. Do tego zestaw zabaw i zadań: labirynty, wyszukiwanki, porównywanie obrazków – wszystko to, co sprawdzone w książkach dla najmłodszych i co zmusza do pozalekturowego wysiłku, a przy okazji zabawy. „Kosmos” to książka ładnie ilustrowana i przede wszystkim to właśnie obrazy mają przykuwać uwagę dzieci – to na nich widać gwiazdozbiory i zorzę polarną, a także kolejne sondy czy pojazdy kosmiczne. Ta publikacja może być powodem do rozbudzenia zainteresowania dzieci kosmosem. Karykaturalne portrety odbrązowią badaczy i astronautów, a zabawne miny planet przydadzą się jako czynnik mnemotechniczny.
Monika Filipina nie pogłębia wiadomości na temat kosmosu. Raczej wybiera proste ciekawostki, zajawki i wzmianki, dzięki którym może przekierować uwagę dzieci na tematy związane z kosmosem. Może odpowiedzieć na parę pytań (ale równie wiele – wyzwolić, co nakłoni dzieci do dalszych poszukiwań, być może z pomocą dorosłych). Liczy się tu dobra zabawa pod pretekstem poznawania kosmosu i zjawisk, które widać z Ziemi gołym okiem, a które z kosmosem się wiążą. Najmłodsi nie zmęczą się tutaj ani czytaniem, ani nadmiernie naukowym podejściem do tematu – autorka decyduje się na proste frazy i bardzo krótkie komentarze w formie podpisów – większą część rozkładówki zajmują obrazki, ale to właśnie one mają za zadanie przekonać dzieci do lektury i bez wątpienia tak się właśnie stanie. Monika Filipina oswaja z kilkoma pojęciami, sugeruje, że kosmos może być ciekawy i nawet dorosłym zapewni wiele atrakcji. Książka nadaje się do oglądania i do porównywania widoków z tym, co pojawia się na nocnym niebie – służy jednak również do ćwiczenia spostrzegawczości i do zapewniania rozrywki najmłodszym. W połączeniu picture book edukacyjny nacisk kładziony jest na pierwszy człon. Na grafikach łączy się komiksowy charakter postaci i malowniczość – ta książka świetnie nada się do czytania i oglądania przed snem ze względu na stonowane barwy i malarskość. Monika Filipina sięga do podstawowych marzeń najmłodszych i oferuje im prawdziwą przygodę związaną z zabawami w astronautów – w bardzo ładnej publikacji. „Kosmos” to książka, która rzuca się w oczy i sugeruje, że zapewni dostęp do tajemnic wszechświata. Odsłania wprawdzie tylko malutki wycinek kosmosu – ale to wystarczy, żeby przyciągnąć dzieci.
Spoglądanie w niebo
Wycieczka do planetarium to świetny moment, żeby rozbudzić w maluchach zainteresowanie kosmosem. Monika Filipina przychodzi z pomocą wszystkim tym dzieciom, które zafascynowały się galaktykami, gwiazdami i planetami – i proponuje edukacyjny picture book poświęcony tej tematyce. Zresztą w tomiku „Kosmos” właśnie od wycieczki do planetarium zaczyna się cała przygoda. Autorka w zwięzły sposób wyjaśnia dzieciom, czym są galaktyki, wszechświat, planety i czarna dziura, nazywa i charakteryzuje (jednym zdaniem) kolejne planety, opowiada, czym są meteory i jak wyglądają teleskopy czy pojazdy, które można spotkać w kosmosie. Podpowiada dzieciom, jak mogą zbudować własną rakietę, a tym, którzy marzą o karierze astronautów mówi, jaki trening powinni przejść. Do tego zestaw zabaw i zadań: labirynty, wyszukiwanki, porównywanie obrazków – wszystko to, co sprawdzone w książkach dla najmłodszych i co zmusza do pozalekturowego wysiłku, a przy okazji zabawy. „Kosmos” to książka ładnie ilustrowana i przede wszystkim to właśnie obrazy mają przykuwać uwagę dzieci – to na nich widać gwiazdozbiory i zorzę polarną, a także kolejne sondy czy pojazdy kosmiczne. Ta publikacja może być powodem do rozbudzenia zainteresowania dzieci kosmosem. Karykaturalne portrety odbrązowią badaczy i astronautów, a zabawne miny planet przydadzą się jako czynnik mnemotechniczny.
Monika Filipina nie pogłębia wiadomości na temat kosmosu. Raczej wybiera proste ciekawostki, zajawki i wzmianki, dzięki którym może przekierować uwagę dzieci na tematy związane z kosmosem. Może odpowiedzieć na parę pytań (ale równie wiele – wyzwolić, co nakłoni dzieci do dalszych poszukiwań, być może z pomocą dorosłych). Liczy się tu dobra zabawa pod pretekstem poznawania kosmosu i zjawisk, które widać z Ziemi gołym okiem, a które z kosmosem się wiążą. Najmłodsi nie zmęczą się tutaj ani czytaniem, ani nadmiernie naukowym podejściem do tematu – autorka decyduje się na proste frazy i bardzo krótkie komentarze w formie podpisów – większą część rozkładówki zajmują obrazki, ale to właśnie one mają za zadanie przekonać dzieci do lektury i bez wątpienia tak się właśnie stanie. Monika Filipina oswaja z kilkoma pojęciami, sugeruje, że kosmos może być ciekawy i nawet dorosłym zapewni wiele atrakcji. Książka nadaje się do oglądania i do porównywania widoków z tym, co pojawia się na nocnym niebie – służy jednak również do ćwiczenia spostrzegawczości i do zapewniania rozrywki najmłodszym. W połączeniu picture book edukacyjny nacisk kładziony jest na pierwszy człon. Na grafikach łączy się komiksowy charakter postaci i malowniczość – ta książka świetnie nada się do czytania i oglądania przed snem ze względu na stonowane barwy i malarskość. Monika Filipina sięga do podstawowych marzeń najmłodszych i oferuje im prawdziwą przygodę związaną z zabawami w astronautów – w bardzo ładnej publikacji. „Kosmos” to książka, która rzuca się w oczy i sugeruje, że zapewni dostęp do tajemnic wszechświata. Odsłania wprawdzie tylko malutki wycinek kosmosu – ale to wystarczy, żeby przyciągnąć dzieci.
piątek, 11 października 2024
Clive Gifford: Ale dziwne! Atlas hysiów, bzików i innych osobliwości
Kropka, Warszawa 2024.
Co zaskakuje
Clive Gifford sięga po kolejny zestaw atrakcji, osobliwości i dziwactw, żeby zachęcić dzieci do czytania książek. "Ale dziwne! Atlas hysiów, bzików i innych osobliwości" to wielkoformatowa publikacja, która przyciąga uwagę także ogromem kolorów i ilustracji. Picture book edukacyjny zachęca małych czytelników do odbywania na razie literackich podróży - i do otwierania się na różne kultury, zjawiska, wydarzenia i ciekawostki. Podróż została podzielona na kontynenty, a każdy kontynent to zestaw innych opowieści. Na mapach przedstawiających kształt wybranych krajów lub regionów na kolejnych kontynentach pojawiają się komentarze - jednoakapitowe, a czasem w ogóle jedno- lub dwuzdaniowe. Ponumerowane i wyposażone w adres - nazwę miejsca. Dzięki temu można będzie łatwiej je zlokalizować albo wykorzystać jako pretekst do tworzenia wyszukiwankowych zagadek dla dziecka. Ciekawostki geograficzne i socjologiczne to tylko wprowadzenie do dalszych komentarzy. Clive Gifford wybiera przeróżne tematy i czasy - może powiedzieć, czym wyróżnia się dany region, z czym się kojarzy, co stało się w nim w dalekiej przeszłości, albo jakie święto odbywa się tu co roku. Zagląda do charakterystycznych przybytków kultury, sprawdza atrakcje turystyczne lub wynalazki. I tak dzieci dowiedzą się między innymi, gdzie działają babcie, które tworzą grafiiti, gdzie fryzjer stoi na głowie, strzygąc swoich klientów, gdzie jest drzewo warte pół miliona dolarów, gdzie zgubił się słoń morski (i co go spotkało). Ogromną siłą tej publikacji jest absolutny brak przewidywalności: jedynym wspólnym elementem jest terytorium, na jakim pojawiają się konkretne ciekawostki. Poza tym nic nie łączy kolejnych komentarzy. Gifford stara się za każdym razem przekonać dzieci, że warto czytać dla rozrywki i z ciekawości - pozwala poznać świat inaczej, niż to zwykle bywa. Nie ma tu wiadomości, które przydadzą się w szkole i które zastąpią podręczniki - Clive Gifford wręcz ucieka od podręcznikowej i przydatnej wiedzy, dzieli się za to odkryciami, które nie mają szans przebić się do powszechnej wiedzy, chociaż czasami mogą funkcjonować jako wzmianki z przewodników. Odbiorcy mogą być zaskoczeni, że czasem to jeden człowiek lub jedno zwierzę staje się przyczyną odwiedzin w wybranym miejscu - przekonają się jednak dzięki temu, że nie ma znaczenia, gdzie się mieszka i kim się jest, zawsze można dokonać czegoś wyjątkowego i czegoś, co zapisze się w świadomości ludzi.
"Ale dziwne" to książka bogato ilustrowana. Tracy Worrall zajmuje się tu stroną graficzną i stara się, żeby oprócz map czytelnicy mieli też inny wabik lekturowy - taką funkcję pełnią drobne ilustracje, rysunki dodawane na prawach podpisów. Mogą ułatwić zapamiętywanie ciekawostek albo przykuwać wzrok, działają też jako ozdoba. "Ale dziwne" to książka dla dzieci ciekawych świata, kolejna publikacja, która pokazuje, że w ramach picture booków edukacyjnych nie ma miejsca na nudę i na powtarzanie raz sprawdzonych rozwiązań - można każdy temat przekuć na ciekawą lekturę. Dzieciom może spodobać się zwłaszcza zestaw ciekawostek, jakich nie znajdą nigdzie indziej. A to, co dziwne i nietypowe, przyciąga najbardziej.
Co zaskakuje
Clive Gifford sięga po kolejny zestaw atrakcji, osobliwości i dziwactw, żeby zachęcić dzieci do czytania książek. "Ale dziwne! Atlas hysiów, bzików i innych osobliwości" to wielkoformatowa publikacja, która przyciąga uwagę także ogromem kolorów i ilustracji. Picture book edukacyjny zachęca małych czytelników do odbywania na razie literackich podróży - i do otwierania się na różne kultury, zjawiska, wydarzenia i ciekawostki. Podróż została podzielona na kontynenty, a każdy kontynent to zestaw innych opowieści. Na mapach przedstawiających kształt wybranych krajów lub regionów na kolejnych kontynentach pojawiają się komentarze - jednoakapitowe, a czasem w ogóle jedno- lub dwuzdaniowe. Ponumerowane i wyposażone w adres - nazwę miejsca. Dzięki temu można będzie łatwiej je zlokalizować albo wykorzystać jako pretekst do tworzenia wyszukiwankowych zagadek dla dziecka. Ciekawostki geograficzne i socjologiczne to tylko wprowadzenie do dalszych komentarzy. Clive Gifford wybiera przeróżne tematy i czasy - może powiedzieć, czym wyróżnia się dany region, z czym się kojarzy, co stało się w nim w dalekiej przeszłości, albo jakie święto odbywa się tu co roku. Zagląda do charakterystycznych przybytków kultury, sprawdza atrakcje turystyczne lub wynalazki. I tak dzieci dowiedzą się między innymi, gdzie działają babcie, które tworzą grafiiti, gdzie fryzjer stoi na głowie, strzygąc swoich klientów, gdzie jest drzewo warte pół miliona dolarów, gdzie zgubił się słoń morski (i co go spotkało). Ogromną siłą tej publikacji jest absolutny brak przewidywalności: jedynym wspólnym elementem jest terytorium, na jakim pojawiają się konkretne ciekawostki. Poza tym nic nie łączy kolejnych komentarzy. Gifford stara się za każdym razem przekonać dzieci, że warto czytać dla rozrywki i z ciekawości - pozwala poznać świat inaczej, niż to zwykle bywa. Nie ma tu wiadomości, które przydadzą się w szkole i które zastąpią podręczniki - Clive Gifford wręcz ucieka od podręcznikowej i przydatnej wiedzy, dzieli się za to odkryciami, które nie mają szans przebić się do powszechnej wiedzy, chociaż czasami mogą funkcjonować jako wzmianki z przewodników. Odbiorcy mogą być zaskoczeni, że czasem to jeden człowiek lub jedno zwierzę staje się przyczyną odwiedzin w wybranym miejscu - przekonają się jednak dzięki temu, że nie ma znaczenia, gdzie się mieszka i kim się jest, zawsze można dokonać czegoś wyjątkowego i czegoś, co zapisze się w świadomości ludzi.
"Ale dziwne" to książka bogato ilustrowana. Tracy Worrall zajmuje się tu stroną graficzną i stara się, żeby oprócz map czytelnicy mieli też inny wabik lekturowy - taką funkcję pełnią drobne ilustracje, rysunki dodawane na prawach podpisów. Mogą ułatwić zapamiętywanie ciekawostek albo przykuwać wzrok, działają też jako ozdoba. "Ale dziwne" to książka dla dzieci ciekawych świata, kolejna publikacja, która pokazuje, że w ramach picture booków edukacyjnych nie ma miejsca na nudę i na powtarzanie raz sprawdzonych rozwiązań - można każdy temat przekuć na ciekawą lekturę. Dzieciom może spodobać się zwłaszcza zestaw ciekawostek, jakich nie znajdą nigdzie indziej. A to, co dziwne i nietypowe, przyciąga najbardziej.
czwartek, 10 października 2024
Mathilde Dellatre-Josse: Wszy. Rodzinne przeprowadzki z głowy na głowę
Harperkids, Warszawa 2024.
Zabawa z pasożytami
Piotruś jest bystry i zabawny. Jest też trochę zmęczony ciągłymi przeprowadzkami – ma wrażenie, że bez przerwy trzeba się pakować, zbierać liczne rodzeństwo i kuzynostwo (łącznie z tym, które jeszcze nie przyszło na świat, ale istnieje już w postaci jajeczek), czuwać nad dobytkiem i uczyć się nowego miejsca tylko po to, by za moment wszystko zaczynać od początku. Piotruś ma tego dosyć, chętnie osiadłby gdzieś na stałe, ale to wiąże się z rozmaitymi problemami i wyzwaniami. Bo Piotruś (nazwisko: Wszołek) to wesz, musi prowadzić koczowniczy tryb życia. Nawet gdyby znalazł idealny dom, wkrótce zostanie z niego wyrzucony. Mathilde Dellatre-Josse postanawia oswoić najmłodszych odbiorców (i przy okazji ich rodziców, chociaż tomik kierowany jest do dzieci powyżej czwartego roku życia: to zrozumiałe, że maluchom książeczkę czytać mogą dorośli) z tematem, który wciąż wyzwala silne emocje, a którego nie da się właściwie uniknąć. Autorka przede wszystkim odczarowuje temat wszy jako pasożytów lęgnących się w brudzie i ubóstwie: wszy mogą trafić na każdą głowę, a kiedy pojawią się w domu, dobrze jest przejrzeć głowy wszystkich domowników, niezależnie od ich wieku i społecznych relacji. Trzeba używać specjalnych preparatów i wyczesywać wszy gęstym grzebieniem – ale nie wiąże się to z żadnym stresem czy bólem. Może zatem autorka przygotowywać odbiorców na konieczną kurację i ograniczać ich stres. Może też zająć się przedstawianiem tematu w sposób oryginalny i z humorem. Piotruś pokazuje, jak ludzkie działania wyglądają z perspektywy wszy – tu nie liczą się intencje żywiciela, a jedynie efekty jego działań dla najmniejszych stworzonek. Nie zabraknie tablic edukacyjnych, przedstawiania faktycznego wyglądu wszy i gnid, informacji na temat działań wszy (dlaczego po ukąszeniu człowiek się drapie). Wszystko pojawia się w wartkiej narracji przedstawianej przez bohatera, który, jak sam podkreśla, został podrasowany w swoim wyglądzie, zamieniony na kreskówkową, bajkową postać – po to, żeby nie wzbudzać obrzydzenia, a zachęcić odbiorców do śledzenia historyjki. Przede wszystkim Piotruś obala mity na temat wszy i wszawicy. Poza tym pomaga w wytłumaczeniu dzieciom pewnych zjawisk i działań. To tomik edukacyjny, dzięki któremu maluchom łatwiej będzie zrozumieć, dlaczego muszą poddawać się niekoniecznie lubianym zabiegom: myciu głowy czy czesaniu włosów. Nawet jeśli bajkowe wszy wypadają dość sympatycznie, nie są mile widzianymi gośćmi na głowach kolejnych żywicieli. A przenoszą się szybko i ciągle – mapa mieszkań Piotrusia pomoże to sobie uzmysłowić. Humor pojawia się w tej książce nie tylko w warstwie narracji (jest czynnikiem łagodzącym stres i dość mocno wpływającym na przyswajanie elementów edukacyjnych), ale i w ilustracjach – książka to wielkoformatowy picture book, który przyciąga wzrok za sprawą ciekawie odmalowanych bohaterów. Dowcipne komentarze pod rysunkami zachęcają do lektury i rozśmieszają dzieci, automatycznie zmniejszając strach przed wszawicą. Dla dorosłych to przypomnienie o zjawisku, które dotyka wiele dzieci w wieku przedszkolnym i które wciąż jeszcze momentami wiąże się ze społecznym ostracyzmem – a przecież wystarczy niewiele, żeby pozbyć się problemu. Po takiej lekturze nikt nie będzie już demonizować wszawicy.
Zabawa z pasożytami
Piotruś jest bystry i zabawny. Jest też trochę zmęczony ciągłymi przeprowadzkami – ma wrażenie, że bez przerwy trzeba się pakować, zbierać liczne rodzeństwo i kuzynostwo (łącznie z tym, które jeszcze nie przyszło na świat, ale istnieje już w postaci jajeczek), czuwać nad dobytkiem i uczyć się nowego miejsca tylko po to, by za moment wszystko zaczynać od początku. Piotruś ma tego dosyć, chętnie osiadłby gdzieś na stałe, ale to wiąże się z rozmaitymi problemami i wyzwaniami. Bo Piotruś (nazwisko: Wszołek) to wesz, musi prowadzić koczowniczy tryb życia. Nawet gdyby znalazł idealny dom, wkrótce zostanie z niego wyrzucony. Mathilde Dellatre-Josse postanawia oswoić najmłodszych odbiorców (i przy okazji ich rodziców, chociaż tomik kierowany jest do dzieci powyżej czwartego roku życia: to zrozumiałe, że maluchom książeczkę czytać mogą dorośli) z tematem, który wciąż wyzwala silne emocje, a którego nie da się właściwie uniknąć. Autorka przede wszystkim odczarowuje temat wszy jako pasożytów lęgnących się w brudzie i ubóstwie: wszy mogą trafić na każdą głowę, a kiedy pojawią się w domu, dobrze jest przejrzeć głowy wszystkich domowników, niezależnie od ich wieku i społecznych relacji. Trzeba używać specjalnych preparatów i wyczesywać wszy gęstym grzebieniem – ale nie wiąże się to z żadnym stresem czy bólem. Może zatem autorka przygotowywać odbiorców na konieczną kurację i ograniczać ich stres. Może też zająć się przedstawianiem tematu w sposób oryginalny i z humorem. Piotruś pokazuje, jak ludzkie działania wyglądają z perspektywy wszy – tu nie liczą się intencje żywiciela, a jedynie efekty jego działań dla najmniejszych stworzonek. Nie zabraknie tablic edukacyjnych, przedstawiania faktycznego wyglądu wszy i gnid, informacji na temat działań wszy (dlaczego po ukąszeniu człowiek się drapie). Wszystko pojawia się w wartkiej narracji przedstawianej przez bohatera, który, jak sam podkreśla, został podrasowany w swoim wyglądzie, zamieniony na kreskówkową, bajkową postać – po to, żeby nie wzbudzać obrzydzenia, a zachęcić odbiorców do śledzenia historyjki. Przede wszystkim Piotruś obala mity na temat wszy i wszawicy. Poza tym pomaga w wytłumaczeniu dzieciom pewnych zjawisk i działań. To tomik edukacyjny, dzięki któremu maluchom łatwiej będzie zrozumieć, dlaczego muszą poddawać się niekoniecznie lubianym zabiegom: myciu głowy czy czesaniu włosów. Nawet jeśli bajkowe wszy wypadają dość sympatycznie, nie są mile widzianymi gośćmi na głowach kolejnych żywicieli. A przenoszą się szybko i ciągle – mapa mieszkań Piotrusia pomoże to sobie uzmysłowić. Humor pojawia się w tej książce nie tylko w warstwie narracji (jest czynnikiem łagodzącym stres i dość mocno wpływającym na przyswajanie elementów edukacyjnych), ale i w ilustracjach – książka to wielkoformatowy picture book, który przyciąga wzrok za sprawą ciekawie odmalowanych bohaterów. Dowcipne komentarze pod rysunkami zachęcają do lektury i rozśmieszają dzieci, automatycznie zmniejszając strach przed wszawicą. Dla dorosłych to przypomnienie o zjawisku, które dotyka wiele dzieci w wieku przedszkolnym i które wciąż jeszcze momentami wiąże się ze społecznym ostracyzmem – a przecież wystarczy niewiele, żeby pozbyć się problemu. Po takiej lekturze nikt nie będzie już demonizować wszawicy.
środa, 9 października 2024
Magdalena Kordel: Wilczy Dwór. Tom II. Narodziny wilczycy
Znak, Kraków 2024.
Obrona
Magdalena Kordel udowadnia, że intrygi i emocje są ponadczasowe – nie ma znaczenia, w jakich okolicznościach i w jakich momentach historycznych przyszło postaciom funkcjonować: zawsze muszą dbać o własne dobro i o pomyślność swoich bliskich. Przekonuje się o tym Konstancja, niedawno owdowiała właścicielka Wilczego Dworu. Konstancja mogła polegać na mężu, ale nie była skazana wyłącznie na opiekę – kompani dziadka obdarzonego wielką fantazją nauczyli ją, jak radzić sobie w różnych sytuacjach. Chociaż jest połowa XIX wieku, Konstancji nie gorszą ani brzydkie słowa wymykające się czasem służbie, ani wieści o typowo męskich zajęciach i rozrywkach – przywykła do takich dzięki swoim opiekunom. Z kolei kobiety z rodu nauczyły ją, jak wykorzystywać kobiece atuty: urodę, wdzięk, seksapil (chociaż tego akurat się nie nazywa, Magdalena Kordel doskonale o tym wie), flirt i niedopowiedzenia. Dzięki temu Konstancja może uratować dwór. A jest przed czym ratować: z jednej strony sąsiad, który szuka łatwych łupów, niezbyt lojalny i niezbyt uczciwy: nie zawaha się przed niczym, zwłaszcza kiedy za przeciwnika ma pozornie słabą kobietę. Z drugiej strony stara ciotka, która planuje przejęcie majątku dzięki sercowym perypetiom: szczególnie zależy jej na tym, żeby zapewnić byt pewnemu członkowi swojej rodziny. A to najłatwiej osiągnąć przez ożenek. Ciotka chodzi po dworze i przelicza wszystko na pieniądze.
Konstancja, chociaż bez męża, nie pozostaje jednak bez opieki. Ma przy sobie przyjaciółkę i służącą Pelasię a także mrukliwego lokaja Hieronima – ta dwójka doskonale wie, czego potrzeba ludziom i dworowi. Ale to Konstancja obmyśla najważniejsze intrygi. Wspierana – odrobinę – przez pomoc z zaświatów, kobiety z rodu, które mogą podsuwać wskazówki i znaki. Magdalena Kordel umiejętnie łączy pokazywanie obyczajowości – zwłaszcza w sferze konwenansów i wykraczania poza nie – oraz odrobiny oniryczności w minimalnym a krzepiącym wsparciu przodków. Sama Konstancja niemal na oczach czytelniczek (a już na pewno na oczach swoich rozmówców) dokonuje metamorfoz – przeobrażenia mogą uświadomić, jak wielkimi mocami dysponują kobiety świadome swoich atutów. Magdalena Kordel w „Narodzinach wilczycy” tworzy pean na cześć inteligentnych kobiet – Konstancja zmienia rodzaje używanego oręża w zależności od tego, do kogo i z czym akurat się zwraca. Uświadamia odbiorczyniom, że z najtrudniejszej sytuacji bywają wyjścia oryginalne i warte wysiłku. Fakt, że może liczyć na ludzi z dworu, dodaje bohaterce sił – i pokazuje, jak ważna jest współpraca i porozumienie. „Narodziny wilczycy” to obraz z przeszłości – który jednak, poza płynącymi z patriarchalnych przekonań kombinacjami, wydaje się bardzo współczesny. Magdalena Kordel i tym razem jest w stanie urzec czytelniczki, podsunąć im zupełnie inną niż dotychczasowe lekturę – i dzięki drugiemu tomowi cyklu bardziej nawet zaprzyjaźnić z główną bohaterką. Konstancja bowiem daje się tu poznać z bardzo ciekawej strony, jako kobieta, która musi podjąć walkę z podstępnym wrogiem, żeby ocalić dom i ludzi. I to w połączeniu ze środkami, które przy tym zadaniu stosuje, wypada najbardziej barwnie. Sama Magdalena Kordel ucieka od schematów i zapewnia sobie publiczność do trzeciego tomu cyklu. Po takim finale - nie ma wyjścia, trzeba czekać na kolejną część.
Obrona
Magdalena Kordel udowadnia, że intrygi i emocje są ponadczasowe – nie ma znaczenia, w jakich okolicznościach i w jakich momentach historycznych przyszło postaciom funkcjonować: zawsze muszą dbać o własne dobro i o pomyślność swoich bliskich. Przekonuje się o tym Konstancja, niedawno owdowiała właścicielka Wilczego Dworu. Konstancja mogła polegać na mężu, ale nie była skazana wyłącznie na opiekę – kompani dziadka obdarzonego wielką fantazją nauczyli ją, jak radzić sobie w różnych sytuacjach. Chociaż jest połowa XIX wieku, Konstancji nie gorszą ani brzydkie słowa wymykające się czasem służbie, ani wieści o typowo męskich zajęciach i rozrywkach – przywykła do takich dzięki swoim opiekunom. Z kolei kobiety z rodu nauczyły ją, jak wykorzystywać kobiece atuty: urodę, wdzięk, seksapil (chociaż tego akurat się nie nazywa, Magdalena Kordel doskonale o tym wie), flirt i niedopowiedzenia. Dzięki temu Konstancja może uratować dwór. A jest przed czym ratować: z jednej strony sąsiad, który szuka łatwych łupów, niezbyt lojalny i niezbyt uczciwy: nie zawaha się przed niczym, zwłaszcza kiedy za przeciwnika ma pozornie słabą kobietę. Z drugiej strony stara ciotka, która planuje przejęcie majątku dzięki sercowym perypetiom: szczególnie zależy jej na tym, żeby zapewnić byt pewnemu członkowi swojej rodziny. A to najłatwiej osiągnąć przez ożenek. Ciotka chodzi po dworze i przelicza wszystko na pieniądze.
Konstancja, chociaż bez męża, nie pozostaje jednak bez opieki. Ma przy sobie przyjaciółkę i służącą Pelasię a także mrukliwego lokaja Hieronima – ta dwójka doskonale wie, czego potrzeba ludziom i dworowi. Ale to Konstancja obmyśla najważniejsze intrygi. Wspierana – odrobinę – przez pomoc z zaświatów, kobiety z rodu, które mogą podsuwać wskazówki i znaki. Magdalena Kordel umiejętnie łączy pokazywanie obyczajowości – zwłaszcza w sferze konwenansów i wykraczania poza nie – oraz odrobiny oniryczności w minimalnym a krzepiącym wsparciu przodków. Sama Konstancja niemal na oczach czytelniczek (a już na pewno na oczach swoich rozmówców) dokonuje metamorfoz – przeobrażenia mogą uświadomić, jak wielkimi mocami dysponują kobiety świadome swoich atutów. Magdalena Kordel w „Narodzinach wilczycy” tworzy pean na cześć inteligentnych kobiet – Konstancja zmienia rodzaje używanego oręża w zależności od tego, do kogo i z czym akurat się zwraca. Uświadamia odbiorczyniom, że z najtrudniejszej sytuacji bywają wyjścia oryginalne i warte wysiłku. Fakt, że może liczyć na ludzi z dworu, dodaje bohaterce sił – i pokazuje, jak ważna jest współpraca i porozumienie. „Narodziny wilczycy” to obraz z przeszłości – który jednak, poza płynącymi z patriarchalnych przekonań kombinacjami, wydaje się bardzo współczesny. Magdalena Kordel i tym razem jest w stanie urzec czytelniczki, podsunąć im zupełnie inną niż dotychczasowe lekturę – i dzięki drugiemu tomowi cyklu bardziej nawet zaprzyjaźnić z główną bohaterką. Konstancja bowiem daje się tu poznać z bardzo ciekawej strony, jako kobieta, która musi podjąć walkę z podstępnym wrogiem, żeby ocalić dom i ludzi. I to w połączeniu ze środkami, które przy tym zadaniu stosuje, wypada najbardziej barwnie. Sama Magdalena Kordel ucieka od schematów i zapewnia sobie publiczność do trzeciego tomu cyklu. Po takim finale - nie ma wyjścia, trzeba czekać na kolejną część.
wtorek, 8 października 2024
Joanna Zielewska: Glukozowy zawrót głowy
Ringier Axel Springer, Warszawa 2024.
Dieta
Joanna Zielewska nie przychodzi do odbiorców z żadnym nowatorskim programem żywieniowym, owszem, dystansuje się od niektórych zaleceń modnych teraz lub przed momentem – ale znacznie chętniej wykorzystuje poszczególne składniki z różnych programów żywieniowych, żeby zaproponować własne rozwiązania – plan na miesiąc. Stosowanie się do tych propozycji ma pozwolić na przeprogramowanie organizmu – przyzwyczajenie go do zdrowszego odżywiania się i usunięcie zachcianek na coś słodkiego (bez rezygnowania z deserów). W efekcie da się tę książkę potraktować jako publikację kulinarną, zestaw podpowiedzi, co przygotować na śniadanie, obiad i kolację, kiedy nie ma się już pomysłu na codzienny jadłospis. Joanna Zielewska stawia raczej na narrację poradnikową niż na naukowe wywody, nie karmi czytelników kolejnymi badaniami i odkryciami – sięga po rozmaite inspiracje i wybiera z nich coś dla siebie, żeby w efekcie stworzyć zestaw wskazówek dla czytelników, którzy chcą ograniczyć cukier w codziennej diecie. Wprowadza wyjaśnienia (kiedy z czego rezygnować i co w jaki sposób wprowadzać do posiłków), ale są one dość krótkie i, jak to zwykle w podobnych publikacjach bywa, przekonają wyłącznie już przekonanych. A to oznacza, że najczęściej eksploatowaną warstwą tomu „Glukozowy zawrót głowy” będzie część kulinarna. Autorka stawia przed odbiorcami „dodatkowe wyzwania” na tydzień – bo i dlaczego nie spróbować wprowadzenia zdrowych nawyków – ale nie szuka motywacji czy argumentów za zmianą trybu życia. To mniej istotny fragment opowieści. Najbardziej liczą się nowe posiłki i na nie pomysł ma. Są tu przepisy oryginalne i apetyczne, o różnym stopniu skomplikowania (co ważne – często składniki dotyczą jednej lub dwóch porcji, podwajane są wtedy, gdy danie można zamrozić albo łatwiej przygotować w większej ilości), a efektowne. Można znaleźć albo nowe smaki, albo propozycje modyfikacji znanych dań – i nie tylko popracować nad swoim uzależnieniem od cukru, ale też zastąpić czymś nowym dotychczas przygotowywane posiłki.
Chociaż jest to książka poradnikowa, liczba zdjęć i grafik przypomina w niej publikacje albumowe – autorka zdaje sobie sprawę, że w ten sposób łatwiej jej będzie przyciągnąć uwagę czytelników i zachęcić do wypróbowania konkretnych przepisów. Same przepisy z kolei są pisane najprościej – kierowane są do ludzi, którzy nie znaleźli się w kuchni pierwszy raz i raczej radzą sobie z przyrządzaniem zwykłych posiłków. To pozwala na stosowanie pewnych skrótów i na unikanie wyjaśniania oczywistości – dzięki czemu będzie więcej miejsca na kolejne przepisy. „Glukozowy zawrót głowy” to poradnik dla odbiorców szukających szybkiego i przydatnego, niewymyślnego zestawu dań do codziennych posiłków – po tę książkę sięga się dla praktycznych wskazówek i to nawet bez względu na problemy z cukrem (lub ich brak): można ją po prostu potraktować jako poradnik kulinarny ze wstępem dotyczącym spożywania cukru.
Dieta
Joanna Zielewska nie przychodzi do odbiorców z żadnym nowatorskim programem żywieniowym, owszem, dystansuje się od niektórych zaleceń modnych teraz lub przed momentem – ale znacznie chętniej wykorzystuje poszczególne składniki z różnych programów żywieniowych, żeby zaproponować własne rozwiązania – plan na miesiąc. Stosowanie się do tych propozycji ma pozwolić na przeprogramowanie organizmu – przyzwyczajenie go do zdrowszego odżywiania się i usunięcie zachcianek na coś słodkiego (bez rezygnowania z deserów). W efekcie da się tę książkę potraktować jako publikację kulinarną, zestaw podpowiedzi, co przygotować na śniadanie, obiad i kolację, kiedy nie ma się już pomysłu na codzienny jadłospis. Joanna Zielewska stawia raczej na narrację poradnikową niż na naukowe wywody, nie karmi czytelników kolejnymi badaniami i odkryciami – sięga po rozmaite inspiracje i wybiera z nich coś dla siebie, żeby w efekcie stworzyć zestaw wskazówek dla czytelników, którzy chcą ograniczyć cukier w codziennej diecie. Wprowadza wyjaśnienia (kiedy z czego rezygnować i co w jaki sposób wprowadzać do posiłków), ale są one dość krótkie i, jak to zwykle w podobnych publikacjach bywa, przekonają wyłącznie już przekonanych. A to oznacza, że najczęściej eksploatowaną warstwą tomu „Glukozowy zawrót głowy” będzie część kulinarna. Autorka stawia przed odbiorcami „dodatkowe wyzwania” na tydzień – bo i dlaczego nie spróbować wprowadzenia zdrowych nawyków – ale nie szuka motywacji czy argumentów za zmianą trybu życia. To mniej istotny fragment opowieści. Najbardziej liczą się nowe posiłki i na nie pomysł ma. Są tu przepisy oryginalne i apetyczne, o różnym stopniu skomplikowania (co ważne – często składniki dotyczą jednej lub dwóch porcji, podwajane są wtedy, gdy danie można zamrozić albo łatwiej przygotować w większej ilości), a efektowne. Można znaleźć albo nowe smaki, albo propozycje modyfikacji znanych dań – i nie tylko popracować nad swoim uzależnieniem od cukru, ale też zastąpić czymś nowym dotychczas przygotowywane posiłki.
Chociaż jest to książka poradnikowa, liczba zdjęć i grafik przypomina w niej publikacje albumowe – autorka zdaje sobie sprawę, że w ten sposób łatwiej jej będzie przyciągnąć uwagę czytelników i zachęcić do wypróbowania konkretnych przepisów. Same przepisy z kolei są pisane najprościej – kierowane są do ludzi, którzy nie znaleźli się w kuchni pierwszy raz i raczej radzą sobie z przyrządzaniem zwykłych posiłków. To pozwala na stosowanie pewnych skrótów i na unikanie wyjaśniania oczywistości – dzięki czemu będzie więcej miejsca na kolejne przepisy. „Glukozowy zawrót głowy” to poradnik dla odbiorców szukających szybkiego i przydatnego, niewymyślnego zestawu dań do codziennych posiłków – po tę książkę sięga się dla praktycznych wskazówek i to nawet bez względu na problemy z cukrem (lub ich brak): można ją po prostu potraktować jako poradnik kulinarny ze wstępem dotyczącym spożywania cukru.
poniedziałek, 7 października 2024
Chanel Cleeton: French kissed
Harper Collins, Warszawa 2024.
Z biblioteki
Fleur studiuje – ale nie ma naukowych ambicji. Zresztą niespecjalnie stara się o wyższe wykształcenie, raczej udaje jej się cudem zaliczać kolejne przedmioty i lata. Obecnie znajduje się pod ścianą: musi zyskać zaliczenie z zajęć, które leżą poza sferą jej zainteresowań. Fleur nie zamierza przejmować się nadmiernie edukacją, liczy się dla niej moda. Także towarzysko nie odnosi zbyt wielkich sukcesów – chociaż akurat tu mogłaby sobie nieźle poradzić. Jednak po tym, jak jej były chłopak rozesłał znajomym nagie zdjęcia Fleur, dziewczyna nie ma już ochoty nawiązywać bliższych kontaktów z kimkolwiek z uczelni. Bohaterka ma też pewien sekret, który ją kształtuje i który nie pozostaje bez znaczenia w kolejnych życiowych wyborach. Fleur jest powszechnie uznawana za śliczną ale niezbyt inteligentną – i nie zależy jej na zmianie tego stanu rzeczy. Inaczej jest z Maksem – ten chłopak to nerd, całymi dniami się uczy, spędza czas w bibliotece, bo wie, że tylko w ten sposób będzie się mógł wyrwać ze swojego środowiska i zacząć lepsze życie niż to, które planował dla niego surowy ojciec. Max nie zwraca uwagi na innych ludzi, przynajmniej takie odnosi się wrażenie. Fleur spotykała się kiedyś z jego najlepszym przyjacielem i już na pierwszym roku Max wyrobił sobie o niej opinię, a do tego nadał jej przezwisko, które dość mocno Fleur ubodło. Max z reguły nie przejmuje się zdaniem innych, pozostaje na uboczu. I nikt by nie przypuszczał, że tę parę coś może połączyć. Tymczasem „French kissed” to właśnie romans young adult osnuty na tym, co wydaje się niemożliwe.
Bohaterowie prowadzą narrację na przemian i dzielą się najskrytszymi przemyśleniami o sobie nawzajem. To pozwala czytelnikom na wyrobienie sobie opinii na temat ich relacji i przyszłości – bo związek się rozwija i, wbrew pozorom, nie jest jednostronny: Fleur też może pomóc w ważnych biznesowych sprawach, nawet jeśli o szczegółach nie ma pojęcia. Autorka tak prowadzi fabułę, żeby pokazać, że każdy jest wartościowy i każdy ma inne mocne strony – przeciwieństwa mogą się uzupełniać i fascynować. Oczywiście jest w tym sporo naiwności, od początku wiadomo, że bohaterowie pokonają wszystkie trudności i będą ze sobą, ale Chanel Cleeton sprawnie prowadzi narrację i potrafi zaangażować czytelniczki w opowieść. Funduje im realizację marzenia o wielkiej miłości, która pokona wszystkie przeszkody – i całkiem przyjemną powieść rozrywkową. Tak naprawdę kwestie związane z uczelnią i przygotowywaniem pracy semestralnej to przykrywka, którą Cleeton bardzo szybko porzuca – potrzebuje jej wyłącznie do tego, żeby bohaterowie zaczęli ze sobą rozmawiać i żeby zwrócili na siebie uwagę – później już sprawy nabierają tempa bez względu na zewnętrzne okoliczności, a Chanel Cleeton może się przerzucić na prezentowanie zestawu emocji i reakcji na drugą osobę. Nakreśla narodziny uczucia, które wymyka się schematom – i zapewnia czytelniczki, że nie ma problemów nie do pokonania. „French kissed” to książka, w której mnóstwo jest detali w portretowaniu uczucia, co przekona zwłaszcza te odbiorczynie, które lubią podglądać niespieszne narodziny szczęścia.
Z biblioteki
Fleur studiuje – ale nie ma naukowych ambicji. Zresztą niespecjalnie stara się o wyższe wykształcenie, raczej udaje jej się cudem zaliczać kolejne przedmioty i lata. Obecnie znajduje się pod ścianą: musi zyskać zaliczenie z zajęć, które leżą poza sferą jej zainteresowań. Fleur nie zamierza przejmować się nadmiernie edukacją, liczy się dla niej moda. Także towarzysko nie odnosi zbyt wielkich sukcesów – chociaż akurat tu mogłaby sobie nieźle poradzić. Jednak po tym, jak jej były chłopak rozesłał znajomym nagie zdjęcia Fleur, dziewczyna nie ma już ochoty nawiązywać bliższych kontaktów z kimkolwiek z uczelni. Bohaterka ma też pewien sekret, który ją kształtuje i który nie pozostaje bez znaczenia w kolejnych życiowych wyborach. Fleur jest powszechnie uznawana za śliczną ale niezbyt inteligentną – i nie zależy jej na zmianie tego stanu rzeczy. Inaczej jest z Maksem – ten chłopak to nerd, całymi dniami się uczy, spędza czas w bibliotece, bo wie, że tylko w ten sposób będzie się mógł wyrwać ze swojego środowiska i zacząć lepsze życie niż to, które planował dla niego surowy ojciec. Max nie zwraca uwagi na innych ludzi, przynajmniej takie odnosi się wrażenie. Fleur spotykała się kiedyś z jego najlepszym przyjacielem i już na pierwszym roku Max wyrobił sobie o niej opinię, a do tego nadał jej przezwisko, które dość mocno Fleur ubodło. Max z reguły nie przejmuje się zdaniem innych, pozostaje na uboczu. I nikt by nie przypuszczał, że tę parę coś może połączyć. Tymczasem „French kissed” to właśnie romans young adult osnuty na tym, co wydaje się niemożliwe.
Bohaterowie prowadzą narrację na przemian i dzielą się najskrytszymi przemyśleniami o sobie nawzajem. To pozwala czytelnikom na wyrobienie sobie opinii na temat ich relacji i przyszłości – bo związek się rozwija i, wbrew pozorom, nie jest jednostronny: Fleur też może pomóc w ważnych biznesowych sprawach, nawet jeśli o szczegółach nie ma pojęcia. Autorka tak prowadzi fabułę, żeby pokazać, że każdy jest wartościowy i każdy ma inne mocne strony – przeciwieństwa mogą się uzupełniać i fascynować. Oczywiście jest w tym sporo naiwności, od początku wiadomo, że bohaterowie pokonają wszystkie trudności i będą ze sobą, ale Chanel Cleeton sprawnie prowadzi narrację i potrafi zaangażować czytelniczki w opowieść. Funduje im realizację marzenia o wielkiej miłości, która pokona wszystkie przeszkody – i całkiem przyjemną powieść rozrywkową. Tak naprawdę kwestie związane z uczelnią i przygotowywaniem pracy semestralnej to przykrywka, którą Cleeton bardzo szybko porzuca – potrzebuje jej wyłącznie do tego, żeby bohaterowie zaczęli ze sobą rozmawiać i żeby zwrócili na siebie uwagę – później już sprawy nabierają tempa bez względu na zewnętrzne okoliczności, a Chanel Cleeton może się przerzucić na prezentowanie zestawu emocji i reakcji na drugą osobę. Nakreśla narodziny uczucia, które wymyka się schematom – i zapewnia czytelniczki, że nie ma problemów nie do pokonania. „French kissed” to książka, w której mnóstwo jest detali w portretowaniu uczucia, co przekona zwłaszcza te odbiorczynie, które lubią podglądać niespieszne narodziny szczęścia.
niedziela, 6 października 2024
Marta Guzowska: Zagadka diabła Boruty
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Złodziej w ciemności
Przeważnie dzieci nie chcą chodzić po muzeach. Nudzi je to i męczy, nie kojarzy się z niczym atrakcyjnym. Marta Guzowska zmienia to podejście - a zmienia pomysłowo, wciągając małych czytelników w wielkie i niewyjaśnione przygody nie z tego świata. Seria Detektywi z Tajemniczej 5 doczekała się swojej "paranormalnej" kontynuacji - Detektywi z Tajemniczej 5 kontra duchy. Oczywiście nie chodzi tu ani o straszenie dzieci, ani o wprowadzanie do ich umysłów skojarzeń z zaświatami - Marta Guzowska sięga po stare polskie legendy i wierzenia, których pozostałości daje się czasami spotkać w kulturze. Dzieli się tym za sprawą młodych detektywów: Anka, Piotrek i najmłodsza Jaga chętnie podróżują z którymś z dorosłych i sprawdzają, co jest do odkrycia w miejscach, do których trafiają. Tym razem intryguje ich zamek w Łęczycy. Najpierw Jaga sprawdza, czy naprawdę diabeł mógł zostawić odciski palców na murze kolegiaty w Tumie. Później jednak wszyscy zajmują się zagadką diabła Boruty. W lokalnym muzeum trwa właśnie konkurs na najlepsze diabelskie przebranie, a poza tym... prawdziwa zagadka detektywistyczna, której raczej nikt nie mógłby przewidzieć. Pogoda nie sprzyja zwiedzaniu, więc liczba podejrzanych szybko się ogranicza. Najcenniejszym eksponatem w muzeum jest denar, piękna moneta z dawnych czasów - i to właśnie ten eksponat znika, gdy na skutek burzy następuje chwilowa ciemność. Brak prądu umożliwił komuś dokonanie zuchwałej kradzieży. W dodatku razem z monetą znika posąg jednego z diabłów, którymi wypełniona była sala - o ile srebrny krążek całkiem łatwo byłoby schować, o tyle już figurę - niekoniecznie. Trzeba zatem przeprowadzić śledztwo. Jaga ze wszystkich sił stara się pomóc bratu. Chociaż nie wszystko z rozmów dorosłych rozumie, ale zawsze może dopytać o znaczenia trudnych wyrazów - Marta Guzowska w ten sposób edukuje najmłodszych czytelników, wprowadza do ich słowników nowe pojęcia i zwroty, dzieli się też wiedzą na temat powiedzeń z diabłami - co wiąże się z tematem powieści. To dodatkowy walor historii - nie pierwszej przecież.
Dzieci przyzwyczaiły się już zapewne do serii i do rozwiązań stosowanych przez autorkę. Marta Guzowska chce nie tylko uczyć czytelników o historii i lokalnych atrakcjach. Zmusza też odbiorców do logicznego myślenia i do zabawy w detektywów. Wiele rozdziałów kończy wątpliwościami albo pytaniami. To moment, w którym czytelnicy mogą włączyć się do zabawy i nie dać wyprzedzić bohaterom - jeśli znajdą wyjaśnienie, sprawdzą swoje siły (nie trzeba daleko szukać, bo autorka podsuwa trzy możliwe rozwiązania) i będą usatysfakcjonowani własną pracą. Jeśli nie uda im się odgadnąć, o co chodzi, następny rozdział w pierwszym akapicie przyniesie odpowiednie wyjaśnienia. W ten sposób odbiorcy sami mogą zdecydować, czy zależy im na uczestniczeniu w akcji, czy wolą pozostać biernymi obserwatorami.
Marta Guzowska dzięki tej serii pokazuje czytelnikom, jak ciekawa i barwna jest polska tradycja, przekonuje, że warto bawić się w detektywów i uświadamia odbiorcom, że po książki sięga się dla rozrywki.
Złodziej w ciemności
Przeważnie dzieci nie chcą chodzić po muzeach. Nudzi je to i męczy, nie kojarzy się z niczym atrakcyjnym. Marta Guzowska zmienia to podejście - a zmienia pomysłowo, wciągając małych czytelników w wielkie i niewyjaśnione przygody nie z tego świata. Seria Detektywi z Tajemniczej 5 doczekała się swojej "paranormalnej" kontynuacji - Detektywi z Tajemniczej 5 kontra duchy. Oczywiście nie chodzi tu ani o straszenie dzieci, ani o wprowadzanie do ich umysłów skojarzeń z zaświatami - Marta Guzowska sięga po stare polskie legendy i wierzenia, których pozostałości daje się czasami spotkać w kulturze. Dzieli się tym za sprawą młodych detektywów: Anka, Piotrek i najmłodsza Jaga chętnie podróżują z którymś z dorosłych i sprawdzają, co jest do odkrycia w miejscach, do których trafiają. Tym razem intryguje ich zamek w Łęczycy. Najpierw Jaga sprawdza, czy naprawdę diabeł mógł zostawić odciski palców na murze kolegiaty w Tumie. Później jednak wszyscy zajmują się zagadką diabła Boruty. W lokalnym muzeum trwa właśnie konkurs na najlepsze diabelskie przebranie, a poza tym... prawdziwa zagadka detektywistyczna, której raczej nikt nie mógłby przewidzieć. Pogoda nie sprzyja zwiedzaniu, więc liczba podejrzanych szybko się ogranicza. Najcenniejszym eksponatem w muzeum jest denar, piękna moneta z dawnych czasów - i to właśnie ten eksponat znika, gdy na skutek burzy następuje chwilowa ciemność. Brak prądu umożliwił komuś dokonanie zuchwałej kradzieży. W dodatku razem z monetą znika posąg jednego z diabłów, którymi wypełniona była sala - o ile srebrny krążek całkiem łatwo byłoby schować, o tyle już figurę - niekoniecznie. Trzeba zatem przeprowadzić śledztwo. Jaga ze wszystkich sił stara się pomóc bratu. Chociaż nie wszystko z rozmów dorosłych rozumie, ale zawsze może dopytać o znaczenia trudnych wyrazów - Marta Guzowska w ten sposób edukuje najmłodszych czytelników, wprowadza do ich słowników nowe pojęcia i zwroty, dzieli się też wiedzą na temat powiedzeń z diabłami - co wiąże się z tematem powieści. To dodatkowy walor historii - nie pierwszej przecież.
Dzieci przyzwyczaiły się już zapewne do serii i do rozwiązań stosowanych przez autorkę. Marta Guzowska chce nie tylko uczyć czytelników o historii i lokalnych atrakcjach. Zmusza też odbiorców do logicznego myślenia i do zabawy w detektywów. Wiele rozdziałów kończy wątpliwościami albo pytaniami. To moment, w którym czytelnicy mogą włączyć się do zabawy i nie dać wyprzedzić bohaterom - jeśli znajdą wyjaśnienie, sprawdzą swoje siły (nie trzeba daleko szukać, bo autorka podsuwa trzy możliwe rozwiązania) i będą usatysfakcjonowani własną pracą. Jeśli nie uda im się odgadnąć, o co chodzi, następny rozdział w pierwszym akapicie przyniesie odpowiednie wyjaśnienia. W ten sposób odbiorcy sami mogą zdecydować, czy zależy im na uczestniczeniu w akcji, czy wolą pozostać biernymi obserwatorami.
Marta Guzowska dzięki tej serii pokazuje czytelnikom, jak ciekawa i barwna jest polska tradycja, przekonuje, że warto bawić się w detektywów i uświadamia odbiorcom, że po książki sięga się dla rozrywki.
Bluey. Bob Wielkouch
Harperkids, Warszawa 2024.
W ekranie
Bardzo dobry pomysł pojawia się w przygodzie Blue i Bingo – dwie siostry mają okazję pobawić się z Bobem. Bob to pacynka, przekazywana kolejnym dzieciom w szkole. Wydawałoby się, że Bob nie wniesie nic ciekawego w egzystencję bohaterów, jednak ta pacynka ma swoje zadanie do wykonania. Bob nie jest prawdziwy: działa tylko wtedy, kiedy ktoś podłoży mu głos (i tym samym dowolnie przez siebie wybrane treści), nie ożywa – jak czasem maskotki w bajkach – istnieje jako zabawka dla nieprawdziwych postaci. Ale w tym wszystkim Bob ma misję. Przechodzi z rodziny do rodziny i rozrywki z jego udziałem należy dokumentować na zdjęciach. To ciekawe zadanie, które nie pozwala odrzucić pacynki czy zignorować pracy domowej. Może się odbiorcom spodobać także ze względu na interaktywny charakter i na kreatywność. Ale kiedy Bob trafia do Bingo, przekonuje się, że nie ma u niej nic ciekawego do zrobienia. Przeważnie czas upływa małym psiakom na oglądaniu bajek. Nawet gry komputerowe nie mogą za bardzo odciągnąć bohaterów od wpatrywania się w szklany ekran. Bob jako gość w domu Bingo i Blue bardzo się nudzi. Liczy na to, że w końcu uda się zrobić razem coś twórczego – ale to wydaje się nie do osiągnięcia. Dzieci bardziej niż zabawka interesuje śledzenie wymyślonych przygód, które podaje się im bez szans na samodzielne rozrywki. I tu Bob może być pomocny: utrwalenie na zdjęciach jego przygód związanych z oglądaniem bajek nawet dla najbardziej uzależnionych od telewizora dzieci wygląda na potężną nudę. A przecież Bingo nic innego nie robi. Trzeba zapewnić Bobowi rozrywkę. „Bob Wielkouch” to malutka książka z serii Bluey, o przygodach kreskówkowej bohaterki (jest w tym pewna ironia, że krytyce podlega tutaj stałe oglądanie animowanych bajek przez najmłodszych – skoro to historia osnuta na motywach scenariusza do takiej bajki). To historyjka picturebookowa, więcej tu obrazków niż tekstu, a sam tekst jest ograniczany i sprowadzany do najważniejszych kwestii, tak, żeby dzieci mogły albo samodzielnie czytać i ćwiczyć tę sztukę, albo słuchać tekstu czytanego przez rodziców – i nie pogubić się w opowieści. „Bob Wielkouch” to jednak historia, w której najważniejsze jest przesłanie – to, czego dowiadują się o sobie dzieci, które nagle mogą spojrzeć z zewnątrz na siebie i samodzielnie wysnuć wnioski na temat własnego zachowania. To znacznie lepsze niż pouczanie czy wprowadzanie systemu nakazów i zakazów dla pociech – każdy w końcu chciałby, żeby inni zazdrościli mu rozrywek i pomysłów: a tego nie da się osiągnąć, żyjąc cudzym życiem bohatera z bajki. Dzieci powinny wziąć przykład z Blue i Bingo, które po nauczce, jaką dostały od Boba, angażują się w uatrakcyjnianie swojej codzienności i mogą na tym sporo zyskać. „Bob Wielkouch” to książeczka, która uświadamia małym czytelnikom to wszystko, czego niekoniecznie samodzielnie się domyślą.
W ekranie
Bardzo dobry pomysł pojawia się w przygodzie Blue i Bingo – dwie siostry mają okazję pobawić się z Bobem. Bob to pacynka, przekazywana kolejnym dzieciom w szkole. Wydawałoby się, że Bob nie wniesie nic ciekawego w egzystencję bohaterów, jednak ta pacynka ma swoje zadanie do wykonania. Bob nie jest prawdziwy: działa tylko wtedy, kiedy ktoś podłoży mu głos (i tym samym dowolnie przez siebie wybrane treści), nie ożywa – jak czasem maskotki w bajkach – istnieje jako zabawka dla nieprawdziwych postaci. Ale w tym wszystkim Bob ma misję. Przechodzi z rodziny do rodziny i rozrywki z jego udziałem należy dokumentować na zdjęciach. To ciekawe zadanie, które nie pozwala odrzucić pacynki czy zignorować pracy domowej. Może się odbiorcom spodobać także ze względu na interaktywny charakter i na kreatywność. Ale kiedy Bob trafia do Bingo, przekonuje się, że nie ma u niej nic ciekawego do zrobienia. Przeważnie czas upływa małym psiakom na oglądaniu bajek. Nawet gry komputerowe nie mogą za bardzo odciągnąć bohaterów od wpatrywania się w szklany ekran. Bob jako gość w domu Bingo i Blue bardzo się nudzi. Liczy na to, że w końcu uda się zrobić razem coś twórczego – ale to wydaje się nie do osiągnięcia. Dzieci bardziej niż zabawka interesuje śledzenie wymyślonych przygód, które podaje się im bez szans na samodzielne rozrywki. I tu Bob może być pomocny: utrwalenie na zdjęciach jego przygód związanych z oglądaniem bajek nawet dla najbardziej uzależnionych od telewizora dzieci wygląda na potężną nudę. A przecież Bingo nic innego nie robi. Trzeba zapewnić Bobowi rozrywkę. „Bob Wielkouch” to malutka książka z serii Bluey, o przygodach kreskówkowej bohaterki (jest w tym pewna ironia, że krytyce podlega tutaj stałe oglądanie animowanych bajek przez najmłodszych – skoro to historia osnuta na motywach scenariusza do takiej bajki). To historyjka picturebookowa, więcej tu obrazków niż tekstu, a sam tekst jest ograniczany i sprowadzany do najważniejszych kwestii, tak, żeby dzieci mogły albo samodzielnie czytać i ćwiczyć tę sztukę, albo słuchać tekstu czytanego przez rodziców – i nie pogubić się w opowieści. „Bob Wielkouch” to jednak historia, w której najważniejsze jest przesłanie – to, czego dowiadują się o sobie dzieci, które nagle mogą spojrzeć z zewnątrz na siebie i samodzielnie wysnuć wnioski na temat własnego zachowania. To znacznie lepsze niż pouczanie czy wprowadzanie systemu nakazów i zakazów dla pociech – każdy w końcu chciałby, żeby inni zazdrościli mu rozrywek i pomysłów: a tego nie da się osiągnąć, żyjąc cudzym życiem bohatera z bajki. Dzieci powinny wziąć przykład z Blue i Bingo, które po nauczce, jaką dostały od Boba, angażują się w uatrakcyjnianie swojej codzienności i mogą na tym sporo zyskać. „Bob Wielkouch” to książeczka, która uświadamia małym czytelnikom to wszystko, czego niekoniecznie samodzielnie się domyślą.
sobota, 5 października 2024
Ashley Poston: Siedem lat wstecz
Gorzka Czekolada, Media Rodzina, Poznań 2024.
Mieszkanie z zasadami
Clementine jest redaktorką, zajmuje się promocją książek w niewielkim ale prężnie działającym wydawnictwie, czeka ją w niedalekiej przyszłości awans. Jednak na razie traci radość życia. Po samobójczej śmierci ukochanej ciotki bohaterka nie potrafi się pozbierać, a sytuacja jest tym trudniejsza, że Clementine była z nią bardzo związana. To ciotka nauczyła Clementine spontaniczności i radości życia, to ciotka zapewniła jej schronienie w postaci mieszkania. To ciotka wreszcie wpoiła jej kilka zasad dotyczących funkcjonowania w rzeczywistości. A teraz wszystko rozpłynęło się we wspomnieniach, które bolą. Clementine nie potrafi się pozbierać. Tymczasem mieszkanie skrywa wielką tajemnicę: potrafi przenosić ludzi w czasie.
I tak Clementine wiedzie dwa życia. Jedno – to wypełnione troskami i niedawnymi dramatami. Bohaterka wie dobrze, że musi sama uporać się z dręczącymi ją demonami, ale nie ma na tyle siły, żeby stawić im czoła, przynajmniej jeszcze nie teraz. Zawsze może liczyć na swoje przyjaciółki zatrudnione w tej samej redakcji – one wiedzą, kiedy potrzebne jest ich wsparcie i trochę wina. One też potrafią bez trudu rozpoznać, kiedy Clementine się zakocha – doskonale się przecież znają. A na horyzoncie pojawia się pewien autor, o którego warto zawalczyć, żeby zapewnić sobie miejsce na księgarskich półkach i w świadomości odbiorców. Clementine nie ma czasu, żeby się tym przejmować: we własnym mieszkaniu odkrywa obecność wyjątkowo przystojnego mężczyzny. Ów mężczyzna nadaje Clementine pseudonim Lemon, dzieli się tajemnicami życia i gotowania i zapewnia sporo atrakcji zmysłowych. Trochę czasu minie, zanim Clementine zrozumie, że skoki w czasie zawdzięcza miejscu – ale to dla czytelniczek nie będzie żadną niespodzianką. Jak zwykle u Ashley Poston, rzeczy nie do wyjaśnienia trzeba po prostu przyjąć, żeby dobrze się bawić fabułą. Autorka nie przejmuje się wydarzeniami spoza sfery racjonalnej – wykorzystuje je do budowania płomiennego romansu w starym stylu. Stawia na wspólne doświadczanie rzeczywistości – nawet poza granicami czasu.
Clementine poznaje mężczyznę sprzed siedmiu lat i spotyka go w swojej teraźniejszości, żeby skonfrontować prawdy o przystojnym towarzyszu i przekonać się, czy naprawdę zasługuje on na wielkie uczucie. Ale nie musi non stop zajmować się analizą swoich doświadczeń, to nie ma znaczenia w obliczu relacji, która rozwija się na oczach czytelniczek. Jest „Siedem lat wstecz” propozycją, która pod kątem fabuły obchodzi stereotypowe miłosne scenariusze – autorce zależy na oryginalności w tym, co oryginalne być nie może – decyduje się zatem na rozwiązania pozarozumowe, żeby wytłumaczyć porozumienie dusz czy międzyludzkie kontakty. „Siedem lat wstecz” to powieść lekka mimo komplikacji w życiorysach postaci – jest w tym sporo goryczy, przeżywana żałoba, niewyjaśnione sprawy z przeszłości, są tajemnice bliskich i powody desperackiego kroku, są żale po czyjejś decyzji – a jednak przy tym wszystkim autorka wie, jak zaintrygować czytelniczki, jak zachęcić je do śledzenia losów Clementine i do kibicowania jej w każdej podejmowanej decyzji. „Siedem lat wstecz” to powieść obyczajowa z elementami fantastyki i romansu, połączona z powieścią psychologiczną – to studium utraty i narodzin uczucia wbrew wszystkiemu.
Mieszkanie z zasadami
Clementine jest redaktorką, zajmuje się promocją książek w niewielkim ale prężnie działającym wydawnictwie, czeka ją w niedalekiej przyszłości awans. Jednak na razie traci radość życia. Po samobójczej śmierci ukochanej ciotki bohaterka nie potrafi się pozbierać, a sytuacja jest tym trudniejsza, że Clementine była z nią bardzo związana. To ciotka nauczyła Clementine spontaniczności i radości życia, to ciotka zapewniła jej schronienie w postaci mieszkania. To ciotka wreszcie wpoiła jej kilka zasad dotyczących funkcjonowania w rzeczywistości. A teraz wszystko rozpłynęło się we wspomnieniach, które bolą. Clementine nie potrafi się pozbierać. Tymczasem mieszkanie skrywa wielką tajemnicę: potrafi przenosić ludzi w czasie.
I tak Clementine wiedzie dwa życia. Jedno – to wypełnione troskami i niedawnymi dramatami. Bohaterka wie dobrze, że musi sama uporać się z dręczącymi ją demonami, ale nie ma na tyle siły, żeby stawić im czoła, przynajmniej jeszcze nie teraz. Zawsze może liczyć na swoje przyjaciółki zatrudnione w tej samej redakcji – one wiedzą, kiedy potrzebne jest ich wsparcie i trochę wina. One też potrafią bez trudu rozpoznać, kiedy Clementine się zakocha – doskonale się przecież znają. A na horyzoncie pojawia się pewien autor, o którego warto zawalczyć, żeby zapewnić sobie miejsce na księgarskich półkach i w świadomości odbiorców. Clementine nie ma czasu, żeby się tym przejmować: we własnym mieszkaniu odkrywa obecność wyjątkowo przystojnego mężczyzny. Ów mężczyzna nadaje Clementine pseudonim Lemon, dzieli się tajemnicami życia i gotowania i zapewnia sporo atrakcji zmysłowych. Trochę czasu minie, zanim Clementine zrozumie, że skoki w czasie zawdzięcza miejscu – ale to dla czytelniczek nie będzie żadną niespodzianką. Jak zwykle u Ashley Poston, rzeczy nie do wyjaśnienia trzeba po prostu przyjąć, żeby dobrze się bawić fabułą. Autorka nie przejmuje się wydarzeniami spoza sfery racjonalnej – wykorzystuje je do budowania płomiennego romansu w starym stylu. Stawia na wspólne doświadczanie rzeczywistości – nawet poza granicami czasu.
Clementine poznaje mężczyznę sprzed siedmiu lat i spotyka go w swojej teraźniejszości, żeby skonfrontować prawdy o przystojnym towarzyszu i przekonać się, czy naprawdę zasługuje on na wielkie uczucie. Ale nie musi non stop zajmować się analizą swoich doświadczeń, to nie ma znaczenia w obliczu relacji, która rozwija się na oczach czytelniczek. Jest „Siedem lat wstecz” propozycją, która pod kątem fabuły obchodzi stereotypowe miłosne scenariusze – autorce zależy na oryginalności w tym, co oryginalne być nie może – decyduje się zatem na rozwiązania pozarozumowe, żeby wytłumaczyć porozumienie dusz czy międzyludzkie kontakty. „Siedem lat wstecz” to powieść lekka mimo komplikacji w życiorysach postaci – jest w tym sporo goryczy, przeżywana żałoba, niewyjaśnione sprawy z przeszłości, są tajemnice bliskich i powody desperackiego kroku, są żale po czyjejś decyzji – a jednak przy tym wszystkim autorka wie, jak zaintrygować czytelniczki, jak zachęcić je do śledzenia losów Clementine i do kibicowania jej w każdej podejmowanej decyzji. „Siedem lat wstecz” to powieść obyczajowa z elementami fantastyki i romansu, połączona z powieścią psychologiczną – to studium utraty i narodzin uczucia wbrew wszystkiemu.
piątek, 4 października 2024
Lucy Score, Claire Kingsley: Gin Fling
Helion, Editio Red, Gliwice 2024.
Rodzina
W Bootleg Springs wszyscy powinni być szczęśliwi. Chociaż nie zawsze są. Przyrodnie rodzeństwo Jonaha na przykład ciągle mierzy się z demonami przeszłości: najprawdopodobniej to ich ojciec popełnił morderstwo, pozbawił życia nastolatkę. Miejscowi nie chcą zapomnieć o tragedii, tym bardziej, że zagadka kryminalna nie została jeszcze rozwiązana. Niby wszystkie tropy wskazują winnego, a jednak coś się nie zgadza. Jonah czuje się też przytłoczony winą ojca - nie tylko za sprawą genów, ale też przez atmosferę małego miasteczka. Poza tym w Bootleg Springs dzieje się wiele, ale już w płaszczyźnie obyczajowej. Przede wszystkim Scarlett zależy na tym, żeby wszyscy byli szczęśliwi i znaleźli swoją drugą połówkę. To Scarlett dopasowuje do siebie ludzi i wymyśla intrygi, które mają im pomóc w uzmysłowieniu sobie silnych uczuć. To ona umieszcza Jonaha w jednym domku z Shelby.
Jonah to przystojny mężczyzna, który prowadzi siłownię ku uciesze starszych mieszkanek Bootleg Springs. Zawsze miło popatrzeć na dobrze zbudowanego młodzieńca, który jest w dodatku obdarzony poczuciem humoru. Jonah powoli poznaje specyfikę miasteczka i przekonuje się, że miejscowi nie dadzą mu spokoju. Sam zapuszcza tu korzenie i coraz lepiej i pewniej czuje się w otoczeniu przyrodnich braci. Dowiaduje się, czym jest solidarność rodów i uświadamia sobie, że w każdej chwili będzie mógł liczyć na swoich bliskich. Shelby tymczasem chwilowo przynajmniej ucieka od rodziny. Nie chce się przyznać, że lekarze wykryli u niej poważną chorobę - tak zresztą było zawsze, Shelby ukrywała przed rodzicami własne traumy i problemy - żeby ich nie martwić. Nie wie jednak, że Bootleg Springs nikogo nie pozostawi bez wsparcia.
Toczy się ta opowieść - jak w każdym obecnie romansie, a już na pewno każdej powieści young adult - dwutorowo, bohaterowie, którzy zostaną parą, na przemian relacjonują wydarzenia i swoje uczucia. Powoli rozwija się między nimi pożądanie - a wspólne przeżycia prowadzą też do rozkwitu miłości. Ale przecież o to chodzi: wszyscy w Bootleg Springs muszą znaleźć swoje szczęście. Lucy Score i Claire Kingsley nie zatrzymują się jednak - na szczęście - wyłącznie na przewidywalnym (chociaż gorącym i ciekawie rozwijanym) romansie. Proponują też sprawy kryminalne - coś, co stało się wyznacznikiem pisarstwa Lucy Score, pojawia się i tutaj. Małe miasteczko i wielka kryminalna tajemnica z przeszłości wiążą się z realnym obecnym zagrożeniem. Shelby może się przekonać, że niebezpieczeństwo kryje się bardzo blisko - i nawet czujność może jej nie uchronić przed dramatem. A ponieważ komuś na niej zależy, w sprawę zaangażuje się więcej ludzi. Intryga kryminalna przyciągnie szerokie grono czytelników - czytelniczki z kolei będą się skupiać na kwestii uczuć. Jak zawsze u Lucy Score można tu liczyć na pomysłowy rozwój akcji i udane opisy, nawet jeśli ktoś zna już schemat, według którego konstruowane są kolejne książki, z pewnością chętnie zajrzy i do tej części Tajemniczego miasteczka Bootleg Springs. Śledzenie przygód bohaterów, którzy mają się ku sobie, ale muszą też ponaprawiać własne prywatne sprawy to czysta całkiem ambitna rozrywka w dobrym gatunku - "Gin Fling" to książka, która z pewnością przypadnie do gustu odbiorcom ceniącym sobie różne gatunki książek rozrywkowych.
Rodzina
W Bootleg Springs wszyscy powinni być szczęśliwi. Chociaż nie zawsze są. Przyrodnie rodzeństwo Jonaha na przykład ciągle mierzy się z demonami przeszłości: najprawdopodobniej to ich ojciec popełnił morderstwo, pozbawił życia nastolatkę. Miejscowi nie chcą zapomnieć o tragedii, tym bardziej, że zagadka kryminalna nie została jeszcze rozwiązana. Niby wszystkie tropy wskazują winnego, a jednak coś się nie zgadza. Jonah czuje się też przytłoczony winą ojca - nie tylko za sprawą genów, ale też przez atmosferę małego miasteczka. Poza tym w Bootleg Springs dzieje się wiele, ale już w płaszczyźnie obyczajowej. Przede wszystkim Scarlett zależy na tym, żeby wszyscy byli szczęśliwi i znaleźli swoją drugą połówkę. To Scarlett dopasowuje do siebie ludzi i wymyśla intrygi, które mają im pomóc w uzmysłowieniu sobie silnych uczuć. To ona umieszcza Jonaha w jednym domku z Shelby.
Jonah to przystojny mężczyzna, który prowadzi siłownię ku uciesze starszych mieszkanek Bootleg Springs. Zawsze miło popatrzeć na dobrze zbudowanego młodzieńca, który jest w dodatku obdarzony poczuciem humoru. Jonah powoli poznaje specyfikę miasteczka i przekonuje się, że miejscowi nie dadzą mu spokoju. Sam zapuszcza tu korzenie i coraz lepiej i pewniej czuje się w otoczeniu przyrodnich braci. Dowiaduje się, czym jest solidarność rodów i uświadamia sobie, że w każdej chwili będzie mógł liczyć na swoich bliskich. Shelby tymczasem chwilowo przynajmniej ucieka od rodziny. Nie chce się przyznać, że lekarze wykryli u niej poważną chorobę - tak zresztą było zawsze, Shelby ukrywała przed rodzicami własne traumy i problemy - żeby ich nie martwić. Nie wie jednak, że Bootleg Springs nikogo nie pozostawi bez wsparcia.
Toczy się ta opowieść - jak w każdym obecnie romansie, a już na pewno każdej powieści young adult - dwutorowo, bohaterowie, którzy zostaną parą, na przemian relacjonują wydarzenia i swoje uczucia. Powoli rozwija się między nimi pożądanie - a wspólne przeżycia prowadzą też do rozkwitu miłości. Ale przecież o to chodzi: wszyscy w Bootleg Springs muszą znaleźć swoje szczęście. Lucy Score i Claire Kingsley nie zatrzymują się jednak - na szczęście - wyłącznie na przewidywalnym (chociaż gorącym i ciekawie rozwijanym) romansie. Proponują też sprawy kryminalne - coś, co stało się wyznacznikiem pisarstwa Lucy Score, pojawia się i tutaj. Małe miasteczko i wielka kryminalna tajemnica z przeszłości wiążą się z realnym obecnym zagrożeniem. Shelby może się przekonać, że niebezpieczeństwo kryje się bardzo blisko - i nawet czujność może jej nie uchronić przed dramatem. A ponieważ komuś na niej zależy, w sprawę zaangażuje się więcej ludzi. Intryga kryminalna przyciągnie szerokie grono czytelników - czytelniczki z kolei będą się skupiać na kwestii uczuć. Jak zawsze u Lucy Score można tu liczyć na pomysłowy rozwój akcji i udane opisy, nawet jeśli ktoś zna już schemat, według którego konstruowane są kolejne książki, z pewnością chętnie zajrzy i do tej części Tajemniczego miasteczka Bootleg Springs. Śledzenie przygód bohaterów, którzy mają się ku sobie, ale muszą też ponaprawiać własne prywatne sprawy to czysta całkiem ambitna rozrywka w dobrym gatunku - "Gin Fling" to książka, która z pewnością przypadnie do gustu odbiorcom ceniącym sobie różne gatunki książek rozrywkowych.
czwartek, 3 października 2024
Mike Barfield: Fizyka ma moc!
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Jak działa świat?
Mike Barfield stara się przybliżać najmłodszym odbiorcom to, co najtrudniejsze: w wielkoformatowych picture bookach zajmuje się popularyzowaniem nauk przyrodniczych. Po tomie poświęconym chemii i przyrodzie przyszedł czas na fizykę i rzeczywiście jeśli po książkę sięgną dzieci, które jeszcze fizyki w szkole się nie uczyły, mają szansę się nią zainteresować. Książka to zestawy komentarzy (najczęściej w formie podpisów pod obrazkami i propozycji doświadczeń, które bez ofiar – i bez nadzoru dorosłych - można przeprowadzić w domu) oraz z szeregu komiksów prezentujących największe sławy z fizyki. „Fizyka ma moc” to publikacja przygotowana tak, żeby wyjaśniać dzieciom najciekawsze tajniki nauki, ale też żeby otworzyć ich umysły, nastawić na odkrywanie kolejnych danych. Dzieci dowiedzą się między innymi, czym zajmują się różne gałęzie fizyki (i co stanie się przedmiotem analiz fizyki przyszłości), jakie siły działają na ludzi i przedmioty na Ziemi, jakie są zasady dynamiki Newtona, czym jest przyspieszenie i pęd, do czego potrzebna jest grawitacja, czym różni się ciężar od masy, o co chodzi z ciśnieniem i z lataniem, dlaczego słyszymy dźwięki. Pojawi się też zestaw narzędzi, które wykorzystują prawa fizyki (sześć starożytnych maszyn prostych używanych do dzisiaj w różnych sytuacjach), zasady termodynamiki, ciekawostki dotyczące światła i radioaktywności. Wszystkie tematyczne rozkładówki przedzielane są komiksami o przygodach fizyków – tak, żeby oswoić dzieci z nazwiskami i ewentualnie odkryciami, ale niekoniecznie zarzucać je biograficznymi szczegółami. „Fizyka ma moc” to przede wszystkim próba zasygnalizowania zagadnień, które w przyszłości mogą się odbiorcom przydać podczas lekcji – a teraz umożliwią zaspokojenie ciekawości i wyzwolą odkrywcze spojrzenie na otaczający świat. Wyjaśnienia są zwięzłe, mieszczą się zwykle w pojedynczych akapitach – więc jeśli ktoś będzie chciał poszerzenia wiadomości, musi liczyć się z samodzielnymi poszukiwaniami (lub z pomocą rodziców), ale to, co znalazło się w obszernym przecież tomie wystarczy, żeby zaintrygować najmłodszych, a nie zmęczyć ich tematem. Dzięki takim lekturom fizyka przestaje się jawić jako coś groźnego czy niezrozumiałego – Mike Barfield stara się zwrócić uwagę dzieci na różne aspekty funkcjonowania świata, tłumaczy, ale nie zarzuca wiadomościami, sygnalizuje i sugeruje – świadomy, że na rozwijanie tematów przyjdzie jeszcze czas. „Fizyka ma moc” to lektura dla dzieci ambitnych, tych, które nie boją się braku bajkowości (a przecież i tak pojawią się tu bajkowi bohaterowie, tyle tylko, że mają znaczenie drugoplanowe, liczą się bardziej pozbawione fabularnej narracji komentarze) i które lubią dowiadywać się nowych rzeczy. Tu na brak bodźców i zagadnień do odkrywania narzekać nie będą mogły. „Fizyka ma moc” to kolejna propozycja, która znakomicie uzupełnia wiedzę najmłodszych, przydaje się do odpowiadania na zadawane przez dzieci pytania i do rozwiewania wątpliwości. To publikacja edukacyjna i starannie przygotowana.
Jak działa świat?
Mike Barfield stara się przybliżać najmłodszym odbiorcom to, co najtrudniejsze: w wielkoformatowych picture bookach zajmuje się popularyzowaniem nauk przyrodniczych. Po tomie poświęconym chemii i przyrodzie przyszedł czas na fizykę i rzeczywiście jeśli po książkę sięgną dzieci, które jeszcze fizyki w szkole się nie uczyły, mają szansę się nią zainteresować. Książka to zestawy komentarzy (najczęściej w formie podpisów pod obrazkami i propozycji doświadczeń, które bez ofiar – i bez nadzoru dorosłych - można przeprowadzić w domu) oraz z szeregu komiksów prezentujących największe sławy z fizyki. „Fizyka ma moc” to publikacja przygotowana tak, żeby wyjaśniać dzieciom najciekawsze tajniki nauki, ale też żeby otworzyć ich umysły, nastawić na odkrywanie kolejnych danych. Dzieci dowiedzą się między innymi, czym zajmują się różne gałęzie fizyki (i co stanie się przedmiotem analiz fizyki przyszłości), jakie siły działają na ludzi i przedmioty na Ziemi, jakie są zasady dynamiki Newtona, czym jest przyspieszenie i pęd, do czego potrzebna jest grawitacja, czym różni się ciężar od masy, o co chodzi z ciśnieniem i z lataniem, dlaczego słyszymy dźwięki. Pojawi się też zestaw narzędzi, które wykorzystują prawa fizyki (sześć starożytnych maszyn prostych używanych do dzisiaj w różnych sytuacjach), zasady termodynamiki, ciekawostki dotyczące światła i radioaktywności. Wszystkie tematyczne rozkładówki przedzielane są komiksami o przygodach fizyków – tak, żeby oswoić dzieci z nazwiskami i ewentualnie odkryciami, ale niekoniecznie zarzucać je biograficznymi szczegółami. „Fizyka ma moc” to przede wszystkim próba zasygnalizowania zagadnień, które w przyszłości mogą się odbiorcom przydać podczas lekcji – a teraz umożliwią zaspokojenie ciekawości i wyzwolą odkrywcze spojrzenie na otaczający świat. Wyjaśnienia są zwięzłe, mieszczą się zwykle w pojedynczych akapitach – więc jeśli ktoś będzie chciał poszerzenia wiadomości, musi liczyć się z samodzielnymi poszukiwaniami (lub z pomocą rodziców), ale to, co znalazło się w obszernym przecież tomie wystarczy, żeby zaintrygować najmłodszych, a nie zmęczyć ich tematem. Dzięki takim lekturom fizyka przestaje się jawić jako coś groźnego czy niezrozumiałego – Mike Barfield stara się zwrócić uwagę dzieci na różne aspekty funkcjonowania świata, tłumaczy, ale nie zarzuca wiadomościami, sygnalizuje i sugeruje – świadomy, że na rozwijanie tematów przyjdzie jeszcze czas. „Fizyka ma moc” to lektura dla dzieci ambitnych, tych, które nie boją się braku bajkowości (a przecież i tak pojawią się tu bajkowi bohaterowie, tyle tylko, że mają znaczenie drugoplanowe, liczą się bardziej pozbawione fabularnej narracji komentarze) i które lubią dowiadywać się nowych rzeczy. Tu na brak bodźców i zagadnień do odkrywania narzekać nie będą mogły. „Fizyka ma moc” to kolejna propozycja, która znakomicie uzupełnia wiedzę najmłodszych, przydaje się do odpowiadania na zadawane przez dzieci pytania i do rozwiewania wątpliwości. To publikacja edukacyjna i starannie przygotowana.
środa, 2 października 2024
Lars Saabye Christensen: Modelka
Marginesy, Warszawa 2024.
Decyzja
Ta opowieść nie podnosi na duchu, raczej wyzwala pytania na temat moralnych wyborów i ważności podejmowanych decyzji. Jest gęsta, psychologiczna i w zasadzie z mocno ograniczoną fabułą: to, co najważniejsze, rozgrywa się tu w umyśle bohatera, a nie w jego otoczeniu. Wszystko zaczyna się w momencie, gdy malarz w średnim wieku, Peter Wihl, traci wzrok. Zjawisko to bardzo go niepokoi – może oznaczać bowiem koniec kariery, jednak po fachową pomoc artysta uda się dopiero, gdy objawy zaczną się nasilać i męczyć. Wtedy utrata wzroku staje się już kwestią najbliższego czasu. Wszyscy lekarze mówią to samo: choroba będzie postępować i nie ma na nią lekarstwa. Rozwiązanie jednak istnieje – ale wprowadza do naprawdę mrocznego rejonu. Peter ma żonę i małą córkę (trzeba sprawdzić, czy dziedziczna choroba nie przeniosła się na dziecko, co również wyzwala szereg traum i szarpie nerwy), ma też przyjaciół, którzy potrafią zaradzić kryzysowi, chociaż w sposób daleki od społecznie akceptowanego. Lars Saabye Christensen puszcza wodze fantazji, wchodząc w świat medycyny przyszłości (przynajmniej w wersji powieściowej, bo temat, który porusza, istnieje od dawna i rozpala opinię publiczną co pewien czas).
Jest ta książka studium strachu. „Modelka” to książka o utracie i o niemożności pogodzenia się z nowym stanem rzeczy. Bohater nie przyjmuje do wiadomości, że coś w jego życiu mogłoby się tak mocno zmienić – zwłaszcza że jako malarz wzroku potrzebuje do utrwalania w sztuce tego, co zaobserwował. Peter w tym wszystkim jest nadzwyczaj samotny – nie potrafi o swoim problemie rozmawiać z bliskimi, odsuwa ich od siebie i jednocześnie rezygnuje z informowania ich o podejmowanych wyborach i o ich konsekwencjach – a te są nie do udźwignięcia. Zresztą bohater doskonale zdaje sobie sprawę z tego, ile mógłby stracić, gdyby przyznał się do podjętych leczniczych działań. Czytelnikom autor prawdę mówi fragmentami, pozwala ją odkrywać – bo jest zbyt straszna, żeby napisać o niej wprost. Posługuje się zatem drobiazgami z akcji, niewielkie wzmianki pozwalają na wypracowanie sobie ogólnego obrazu. „Modelka” to powieść z różnych perspektyw niewygodna – prowadzona jednak tak, żeby czytelnicy po prostu musieli zaangażować się w akcję i zastanowić nad właściwą ceną, jaka zostaje zapłacona za czyjeś zdrowie. Jest to powieść mroczna i odsuwająca nadzieję, niespieszna i wypełniona lękami. Pokazuje pragnienie zachowania akceptowanego stanu rzeczy i sugeruje zestaw ukrytych psychicznych i psychologicznych kosztów, stawia przed odbiorcami wielkie wyzwania. Nie ma tu miejsca na szlachetność i na bezinteresowność, nie ma miejsca na azyl. I nawet sztuka, która zwykle ocala, tu staje się motywem co najmniej dyskusyjnym – bo zaczyna tracić na wartości, kiedy zna się jej drugie dno. Ta proza polega przede wszystkim na dialogach, na niewypowiedzianych żalach i na braku szczerych wyznań. Jest trudna do zaakceptowania – a to znaczy, że autor osiągnął swój cel.
Decyzja
Ta opowieść nie podnosi na duchu, raczej wyzwala pytania na temat moralnych wyborów i ważności podejmowanych decyzji. Jest gęsta, psychologiczna i w zasadzie z mocno ograniczoną fabułą: to, co najważniejsze, rozgrywa się tu w umyśle bohatera, a nie w jego otoczeniu. Wszystko zaczyna się w momencie, gdy malarz w średnim wieku, Peter Wihl, traci wzrok. Zjawisko to bardzo go niepokoi – może oznaczać bowiem koniec kariery, jednak po fachową pomoc artysta uda się dopiero, gdy objawy zaczną się nasilać i męczyć. Wtedy utrata wzroku staje się już kwestią najbliższego czasu. Wszyscy lekarze mówią to samo: choroba będzie postępować i nie ma na nią lekarstwa. Rozwiązanie jednak istnieje – ale wprowadza do naprawdę mrocznego rejonu. Peter ma żonę i małą córkę (trzeba sprawdzić, czy dziedziczna choroba nie przeniosła się na dziecko, co również wyzwala szereg traum i szarpie nerwy), ma też przyjaciół, którzy potrafią zaradzić kryzysowi, chociaż w sposób daleki od społecznie akceptowanego. Lars Saabye Christensen puszcza wodze fantazji, wchodząc w świat medycyny przyszłości (przynajmniej w wersji powieściowej, bo temat, który porusza, istnieje od dawna i rozpala opinię publiczną co pewien czas).
Jest ta książka studium strachu. „Modelka” to książka o utracie i o niemożności pogodzenia się z nowym stanem rzeczy. Bohater nie przyjmuje do wiadomości, że coś w jego życiu mogłoby się tak mocno zmienić – zwłaszcza że jako malarz wzroku potrzebuje do utrwalania w sztuce tego, co zaobserwował. Peter w tym wszystkim jest nadzwyczaj samotny – nie potrafi o swoim problemie rozmawiać z bliskimi, odsuwa ich od siebie i jednocześnie rezygnuje z informowania ich o podejmowanych wyborach i o ich konsekwencjach – a te są nie do udźwignięcia. Zresztą bohater doskonale zdaje sobie sprawę z tego, ile mógłby stracić, gdyby przyznał się do podjętych leczniczych działań. Czytelnikom autor prawdę mówi fragmentami, pozwala ją odkrywać – bo jest zbyt straszna, żeby napisać o niej wprost. Posługuje się zatem drobiazgami z akcji, niewielkie wzmianki pozwalają na wypracowanie sobie ogólnego obrazu. „Modelka” to powieść z różnych perspektyw niewygodna – prowadzona jednak tak, żeby czytelnicy po prostu musieli zaangażować się w akcję i zastanowić nad właściwą ceną, jaka zostaje zapłacona za czyjeś zdrowie. Jest to powieść mroczna i odsuwająca nadzieję, niespieszna i wypełniona lękami. Pokazuje pragnienie zachowania akceptowanego stanu rzeczy i sugeruje zestaw ukrytych psychicznych i psychologicznych kosztów, stawia przed odbiorcami wielkie wyzwania. Nie ma tu miejsca na szlachetność i na bezinteresowność, nie ma miejsca na azyl. I nawet sztuka, która zwykle ocala, tu staje się motywem co najmniej dyskusyjnym – bo zaczyna tracić na wartości, kiedy zna się jej drugie dno. Ta proza polega przede wszystkim na dialogach, na niewypowiedzianych żalach i na braku szczerych wyznań. Jest trudna do zaakceptowania – a to znaczy, że autor osiągnął swój cel.
wtorek, 1 października 2024
Satu Rämö: Hildur
Harper Collins, Warszawa 2024.
Na uboczu
Skandynawskie kryminały kojarzą się z mrokiem, ale chociaż „Hildur” autorstwa Satu Rämö to kryminał nordic noir – przez długi czas będzie przynosić bardziej pokrzepienie niż grozę i smutek. Dopóki w życiu Hidur nie zdarzy się coś, co całkowicie zmieni rozkład sił. Na razie jednak bohaterka prowadzi samotną walkę przeciw przestępcom. Hildur ma w swojej przeszłości momenty, które dostarczały jej szczęścia. Jednak traumy z dawnych lat kładą się cieniem na jej egzystencję. Bohaterka woli całkowicie poświęcić się pracy – a jest oficerem śledczym, i to niezłym – niż zastanawiać nad tym, co straciła. W surowym krajobrazie ostrzej widać wszystkie niedoskonałości i problemy, a Hildur wie, że nie ma ucieczki przed sobą samą. Jednak buduje sobie po kawałku azyl – jeśli potrzebuje bliskości, może udać się do sąsiada, z którym łączy ją seks (ale nie wspólne życie), jeśli chce wyzwań – praca dostarcza ich w nadmiarze. Hildur prowadzi egzystencję może i daleką od wizji rodzinnych sielanek, ale satysfakcjonującą. Jednak nie można pozwolić na bezkarność mordercom, zwłaszcza tym, którzy powtarzają brutalne zbrodnie i w ciałach ofiar pozostawiają znaki – niczym drwiące ze śledczych podpisy. Hildur bardzo zależy na łapaniu przestępców. Ma z nimi osobiste porachunki – lata temu straciła dwie młodsze siostry, nie mogła im pomóc, ale czuje się odpowiedzialna za ich los. W dodatku na co dzień nawarstwiają się zwyczajne problemy – partner przydzielony Hildur walczy o prawo do widywania dziecka, a jego była żona jest wyjątkowo perfidna w utrudnianiu kontaktów. I to działanie, które na Hildur wpływa.
Satu Rämö decyduje się na odmalowywanie problemów psychologicznych. Oczywiście ważne miejsce w tomie zajmują kwestie zbrodni, umysłu mordercy i zasad, którymi się kieruje – trzeba szukać powiązań między kolejnymi ofiarami, żeby w końcu móc udaremnić zbrodnicze zamiary – co zresztą stanie się w pewnym momencie osobistym wyzwaniem dla Hildur. Ale bardzo dużo w tej książce obrazów z obyczajowości – standardowych lub wyostrzonych scenek z życia wziętych, podkolorowanych dla dobra fabuły, ale przejmujących w swojej prawdziwości. Satu Rämö przynosi czytelnikom sporo trafnych spostrzeżeń na temat ludzkich charakterów – i nie ma tu znaczenia zastanawianie się nad tożsamością mordercy, intryga zyskuje dzięki drugoplanowym wstawkom. To sposób, żeby w „Hildur” pokazać ludzkie oblicze śledczych. Nie jest to rzecz jasna nowy zabieg, ale Satu Rämö wykorzystuje jego potencjał w rytmie właściwym nawet bardziej powieściom psychologicznym niż kryminałom noir. Nikt nie będzie na to zjawisko narzekać – liczy się bowiem precyzja w konstruowaniu biegu wydarzeń i w budowaniu całej galerii postaci. „Hildur” to powieść dobrze skonstruowana i napisana z wyczuciem, to coś nie tylko dla fanów kryminałów skandynawskich – w tej opowieści dzieje się więcej niż tylko sprawdzanie, kto mógł zabić i jakimi pobudkami się kierował. Jest „Hildur” powieścią, w której liczy się robienie swetrów na drutach i dbanie o kondycję – a to dobry sposób, żeby nie ulec wszechobecnemu marazmowi i smutkowi. Satu Rämö przynosi atrakcyjną także pod względem literackim opowieść.
Na uboczu
Skandynawskie kryminały kojarzą się z mrokiem, ale chociaż „Hildur” autorstwa Satu Rämö to kryminał nordic noir – przez długi czas będzie przynosić bardziej pokrzepienie niż grozę i smutek. Dopóki w życiu Hidur nie zdarzy się coś, co całkowicie zmieni rozkład sił. Na razie jednak bohaterka prowadzi samotną walkę przeciw przestępcom. Hildur ma w swojej przeszłości momenty, które dostarczały jej szczęścia. Jednak traumy z dawnych lat kładą się cieniem na jej egzystencję. Bohaterka woli całkowicie poświęcić się pracy – a jest oficerem śledczym, i to niezłym – niż zastanawiać nad tym, co straciła. W surowym krajobrazie ostrzej widać wszystkie niedoskonałości i problemy, a Hildur wie, że nie ma ucieczki przed sobą samą. Jednak buduje sobie po kawałku azyl – jeśli potrzebuje bliskości, może udać się do sąsiada, z którym łączy ją seks (ale nie wspólne życie), jeśli chce wyzwań – praca dostarcza ich w nadmiarze. Hildur prowadzi egzystencję może i daleką od wizji rodzinnych sielanek, ale satysfakcjonującą. Jednak nie można pozwolić na bezkarność mordercom, zwłaszcza tym, którzy powtarzają brutalne zbrodnie i w ciałach ofiar pozostawiają znaki – niczym drwiące ze śledczych podpisy. Hildur bardzo zależy na łapaniu przestępców. Ma z nimi osobiste porachunki – lata temu straciła dwie młodsze siostry, nie mogła im pomóc, ale czuje się odpowiedzialna za ich los. W dodatku na co dzień nawarstwiają się zwyczajne problemy – partner przydzielony Hildur walczy o prawo do widywania dziecka, a jego była żona jest wyjątkowo perfidna w utrudnianiu kontaktów. I to działanie, które na Hildur wpływa.
Satu Rämö decyduje się na odmalowywanie problemów psychologicznych. Oczywiście ważne miejsce w tomie zajmują kwestie zbrodni, umysłu mordercy i zasad, którymi się kieruje – trzeba szukać powiązań między kolejnymi ofiarami, żeby w końcu móc udaremnić zbrodnicze zamiary – co zresztą stanie się w pewnym momencie osobistym wyzwaniem dla Hildur. Ale bardzo dużo w tej książce obrazów z obyczajowości – standardowych lub wyostrzonych scenek z życia wziętych, podkolorowanych dla dobra fabuły, ale przejmujących w swojej prawdziwości. Satu Rämö przynosi czytelnikom sporo trafnych spostrzeżeń na temat ludzkich charakterów – i nie ma tu znaczenia zastanawianie się nad tożsamością mordercy, intryga zyskuje dzięki drugoplanowym wstawkom. To sposób, żeby w „Hildur” pokazać ludzkie oblicze śledczych. Nie jest to rzecz jasna nowy zabieg, ale Satu Rämö wykorzystuje jego potencjał w rytmie właściwym nawet bardziej powieściom psychologicznym niż kryminałom noir. Nikt nie będzie na to zjawisko narzekać – liczy się bowiem precyzja w konstruowaniu biegu wydarzeń i w budowaniu całej galerii postaci. „Hildur” to powieść dobrze skonstruowana i napisana z wyczuciem, to coś nie tylko dla fanów kryminałów skandynawskich – w tej opowieści dzieje się więcej niż tylko sprawdzanie, kto mógł zabić i jakimi pobudkami się kierował. Jest „Hildur” powieścią, w której liczy się robienie swetrów na drutach i dbanie o kondycję – a to dobry sposób, żeby nie ulec wszechobecnemu marazmowi i smutkowi. Satu Rämö przynosi atrakcyjną także pod względem literackim opowieść.
poniedziałek, 30 września 2024
Eva Amores, Matt Cosgrove: Najgorszy tydzień życia. Czwartek
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Coraz gorzej
Antek Fert to postać, na którą muszą spaść wszystkie kataklizmy świata, po to tylko, żeby odbiorcy mogli się trochę rozerwać. Antek stał się już wbrew zamierzeniom gwiazdą internetu za sprawą kolejnych wpadek (w których brak spodni i bielizny na filmikach to jedno z mniejszych zmartwień), a życie wciąż zsyła na niego kolejne kataklizmy. Teraz Antek trafia do telewizji (jako niechlubny bohater) i teoretycznie może poprawić swoje notowania. Ale tylko teoretycznie, bo wiadomo, że w Najgorszym tygodniu świata nie może wydarzyć się zbyt wiele krzepiących rzeczy. Antek Fert zbiera na siebie ciosy od losu i jako ofiara budzi śmiech czytelników – przerysowanie w tej serii odgrywa bardzo ważną rolę, a Eva Amores i Matt Cosgrove trafią do młodych czytelników właśnie dzięki rubaszności i odejściu od ugrzecznionych fabuł. Szykują swojemu bohaterowi prawdziwe piekło – tylko po to, żeby rozerwać odbiorców. I taka strategia się sprawdzi: chociaż może dorośli mogliby się zżymać na rodzaj komizmu, to humor, który ma się podobać przede wszystkim dzieciom – i je przyciągnąć do książek. To się uda. Antek Fert przeżywa kataklizmy na każdym kroku, ale tym razem niebezpieczeństwo przychodzi z nieoczekiwanej strony – oto bohater zostaje porwany, żeby uświetnić imprezę rozkapryszonej kilkulatki. Nie jest to najlepszy pomysł, ewidentnie zaszła pomyłka: istnieje bowiem inny Antek Fert, bożyszcze nastolatek i chodzący ideał (zresztą ów ideał zaprzyjaźnia się ze swoim pechowym imiennikiem) – utalentowany, przystojny i czarujący. Porwanie to pretekst do wprowadzenia dynamicznej (a momentami wręcz burzliwej) akcji i do rozśmieszania czytelników kolejnymi przygodami Antka. Nie zabraknie i tu jednak scen, które należy wyciąć ze względu na ich drastyczność lub niesmaczność (a motyw, w którym wszyscy po kolei zaczynają wymiotować, to tylko preludium do późniejszych katastrof): zamiast tego autorzy proponują oglądanie słodkich zwierząt w ich środowisku. Te przerywniki oczywiście także pełnią rolę komicznego refrenu i są stałym punktem serii. Antek Fert musi poradzić sobie ze wszystkimi przeciwnościami losu, musi też nabrać dystansu do swoich spraw – co nie jest proste, zwłaszcza kiedy jego największy wróg za chwilę stanie się jego przyrodnim bratem – a przecież ten tydzień jeszcze się nie skończył…
Eva Amores i Matt Cosgrove proponują odbiorcom serię dynamiczną i bezkompromisową, serię, którą bardzo łatwo byłoby przekreślić ze względu na niski humor – wtedy przeoczyłoby się fakt, że ta para idealnie wprost wyczuwa potrzeby lekceważonej przeważnie grupy odbiorców, którzy czytać zwyczajnie nie lubią i którzy, jeśli już przekonają się do jakiejś książki, muszą otrzymać coś mocnego i coś spoza kanonów czy pouczeń. „Najgorszy tydzień życia. Czwartek” to powieść komiksowa wypełniona szalonymi wydarzeniami i niespodziewanymi zwrotami akcji, atrakcyjna dla czytelników, którzy liczą na łamanie zasad i na namnażanie problemów. Jest to powieść specyficzna: przeznaczona dla młodych odbiorców już w fazie planowania treści. Czytanie uprzyjemnia nie tylko dobór tematów i rodzaj komizmu, ale też ilustracje – komiksowe kadry ze sporą dawką ironii.
Coraz gorzej
Antek Fert to postać, na którą muszą spaść wszystkie kataklizmy świata, po to tylko, żeby odbiorcy mogli się trochę rozerwać. Antek stał się już wbrew zamierzeniom gwiazdą internetu za sprawą kolejnych wpadek (w których brak spodni i bielizny na filmikach to jedno z mniejszych zmartwień), a życie wciąż zsyła na niego kolejne kataklizmy. Teraz Antek trafia do telewizji (jako niechlubny bohater) i teoretycznie może poprawić swoje notowania. Ale tylko teoretycznie, bo wiadomo, że w Najgorszym tygodniu świata nie może wydarzyć się zbyt wiele krzepiących rzeczy. Antek Fert zbiera na siebie ciosy od losu i jako ofiara budzi śmiech czytelników – przerysowanie w tej serii odgrywa bardzo ważną rolę, a Eva Amores i Matt Cosgrove trafią do młodych czytelników właśnie dzięki rubaszności i odejściu od ugrzecznionych fabuł. Szykują swojemu bohaterowi prawdziwe piekło – tylko po to, żeby rozerwać odbiorców. I taka strategia się sprawdzi: chociaż może dorośli mogliby się zżymać na rodzaj komizmu, to humor, który ma się podobać przede wszystkim dzieciom – i je przyciągnąć do książek. To się uda. Antek Fert przeżywa kataklizmy na każdym kroku, ale tym razem niebezpieczeństwo przychodzi z nieoczekiwanej strony – oto bohater zostaje porwany, żeby uświetnić imprezę rozkapryszonej kilkulatki. Nie jest to najlepszy pomysł, ewidentnie zaszła pomyłka: istnieje bowiem inny Antek Fert, bożyszcze nastolatek i chodzący ideał (zresztą ów ideał zaprzyjaźnia się ze swoim pechowym imiennikiem) – utalentowany, przystojny i czarujący. Porwanie to pretekst do wprowadzenia dynamicznej (a momentami wręcz burzliwej) akcji i do rozśmieszania czytelników kolejnymi przygodami Antka. Nie zabraknie i tu jednak scen, które należy wyciąć ze względu na ich drastyczność lub niesmaczność (a motyw, w którym wszyscy po kolei zaczynają wymiotować, to tylko preludium do późniejszych katastrof): zamiast tego autorzy proponują oglądanie słodkich zwierząt w ich środowisku. Te przerywniki oczywiście także pełnią rolę komicznego refrenu i są stałym punktem serii. Antek Fert musi poradzić sobie ze wszystkimi przeciwnościami losu, musi też nabrać dystansu do swoich spraw – co nie jest proste, zwłaszcza kiedy jego największy wróg za chwilę stanie się jego przyrodnim bratem – a przecież ten tydzień jeszcze się nie skończył…
Eva Amores i Matt Cosgrove proponują odbiorcom serię dynamiczną i bezkompromisową, serię, którą bardzo łatwo byłoby przekreślić ze względu na niski humor – wtedy przeoczyłoby się fakt, że ta para idealnie wprost wyczuwa potrzeby lekceważonej przeważnie grupy odbiorców, którzy czytać zwyczajnie nie lubią i którzy, jeśli już przekonają się do jakiejś książki, muszą otrzymać coś mocnego i coś spoza kanonów czy pouczeń. „Najgorszy tydzień życia. Czwartek” to powieść komiksowa wypełniona szalonymi wydarzeniami i niespodziewanymi zwrotami akcji, atrakcyjna dla czytelników, którzy liczą na łamanie zasad i na namnażanie problemów. Jest to powieść specyficzna: przeznaczona dla młodych odbiorców już w fazie planowania treści. Czytanie uprzyjemnia nie tylko dobór tematów i rodzaj komizmu, ale też ilustracje – komiksowe kadry ze sporą dawką ironii.
niedziela, 29 września 2024
Ján Púček: Małe Karpaty. Włóczęga po prawdziwej i wymyślonej krainie
Czarne, Wołowiec 2024.
Trasy
Małe Karpaty są magiczne. Ján Púček wie o tym doskonale i prowadzi czytelników przez meandry krainy ważnej dla siebie tak, żeby każdy mógł odkryć jej urok i piękno, a także szereg tajemnic zatrzymanych w lokalnych narracjach. Niewielka jest książka „Małe Karpaty. Włóczęga po prawdziwej i wymyślonej krainie”, ale bardzo esencjonalna, pokazująca najlepsze rozwiązania serii Sulina. Autor chce nie tylko być przewodnikiem, który dzieli się prywatnymi zachwytami i zatrzymuje w drobnych literackich obrazkach specyfikę miejsca, próbuje też wykorzystywać krainę jako podstawę do snucia opowieści – i to mu świetnie wychodzi. „Małe Karpaty” to książka, w której ważne są narracje. Raz te związane z przeszłością i utrwalaniem lokalnego dziedzictwa, raz – niemal oniryczne. Tropi Púček nawiązania literackie i inspiracje, które małe Karpaty mogły przynieść artystom – zamienia się w poszukiwacza ciekawostek, dzieli się z odbiorcami tym, co niezwykłe i wyjątkowe. Stara się uchwycić specyfikę regionu bez odwołań do typowych podręcznikowych uwag – rezygnuje z suchych faktów na rzecz przedstawiania potencjału twórczego miejsca i tym robi największe wrażenie na czytelnikach. „Małe Karpaty” to książka pokazująca zestaw przeżyć i refleksji wyzwalanych przez serdeczność wspomnień – ale jest też zapisem na marginesie poszukiwań i odkryć tam, gdzie teoretycznie nic do odkrycia nie ma. Autor nie zastanawia się nad konkretnym celem, nie dąży do pełnego naszkicowania specyfiki miejsca za sprawą surowych danych – interesuje go najbardziej to, co efemeryczne i to, co da się zamienić na literaturę. Dlatego też w różnych momentach zmienia rytm swojej książki, sprawdza pojemność form i gatunków, wybiera to, co atrakcyjne niezależnie od sedna opowieści – prowokuje czytelników i podejmuje z nimi grę przez to, co nieoczekiwane i niedookreślone. Nasyca relację własnymi wspomnieniami, część zjawisk tłumaczy przez pryzmat osobistych doświadczeń i migawek z dzieciństwa i domu rodzinnego – a to sprawia, że nadaje całości bardzo osobistą perspektywę, zaprasza odbiorców do poznawania terenu, na który normalnie nie zwracaliby uwagi. Buduje tym samym Ján Púček zainteresowanie małą ojczyzną, wprowadza do serii następną sielską krainę wypełnioną tajemnicami i swoistą magią. Pokazuje, jak można przedstawiać ważne dla siebie tereny, żeby nie tylko podkreślić zestaw wydarzeń historycznych, ale przede wszystkim zaintrygować czytelników, zapewnić im rodzaj literackiej podróży do miejsc zapomnianych. „Małe Karpaty” to przystanek w codziennym zabieganiu, możliwość pochylenia się nad miejscem ważnym dla kogoś – i w efekcie również pięknie utrwalonym w serii esejów i szkiców. Autor funduje czytelnikom zestaw pejzaży, miejsc i charakterów, zabiera na wędrówki ze sobą i zwierza się z odkryć oraz niepowodzeń. Przedstawia mikrokosmos – świat, który może być dla kogoś wszystkim. Udowadnia też, że małe ojczyzny zasługują na docenienie i na pamięć, na stałe miejsce w literaturze faktu i w świadomości szerokiego grona odbiorców. Nawet jeśli ktoś nie zamierza wybierać się na opisywane tereny, może pozostać pod wrażeniem opowieści, które przynosi Ján Púček.
Trasy
Małe Karpaty są magiczne. Ján Púček wie o tym doskonale i prowadzi czytelników przez meandry krainy ważnej dla siebie tak, żeby każdy mógł odkryć jej urok i piękno, a także szereg tajemnic zatrzymanych w lokalnych narracjach. Niewielka jest książka „Małe Karpaty. Włóczęga po prawdziwej i wymyślonej krainie”, ale bardzo esencjonalna, pokazująca najlepsze rozwiązania serii Sulina. Autor chce nie tylko być przewodnikiem, który dzieli się prywatnymi zachwytami i zatrzymuje w drobnych literackich obrazkach specyfikę miejsca, próbuje też wykorzystywać krainę jako podstawę do snucia opowieści – i to mu świetnie wychodzi. „Małe Karpaty” to książka, w której ważne są narracje. Raz te związane z przeszłością i utrwalaniem lokalnego dziedzictwa, raz – niemal oniryczne. Tropi Púček nawiązania literackie i inspiracje, które małe Karpaty mogły przynieść artystom – zamienia się w poszukiwacza ciekawostek, dzieli się z odbiorcami tym, co niezwykłe i wyjątkowe. Stara się uchwycić specyfikę regionu bez odwołań do typowych podręcznikowych uwag – rezygnuje z suchych faktów na rzecz przedstawiania potencjału twórczego miejsca i tym robi największe wrażenie na czytelnikach. „Małe Karpaty” to książka pokazująca zestaw przeżyć i refleksji wyzwalanych przez serdeczność wspomnień – ale jest też zapisem na marginesie poszukiwań i odkryć tam, gdzie teoretycznie nic do odkrycia nie ma. Autor nie zastanawia się nad konkretnym celem, nie dąży do pełnego naszkicowania specyfiki miejsca za sprawą surowych danych – interesuje go najbardziej to, co efemeryczne i to, co da się zamienić na literaturę. Dlatego też w różnych momentach zmienia rytm swojej książki, sprawdza pojemność form i gatunków, wybiera to, co atrakcyjne niezależnie od sedna opowieści – prowokuje czytelników i podejmuje z nimi grę przez to, co nieoczekiwane i niedookreślone. Nasyca relację własnymi wspomnieniami, część zjawisk tłumaczy przez pryzmat osobistych doświadczeń i migawek z dzieciństwa i domu rodzinnego – a to sprawia, że nadaje całości bardzo osobistą perspektywę, zaprasza odbiorców do poznawania terenu, na który normalnie nie zwracaliby uwagi. Buduje tym samym Ján Púček zainteresowanie małą ojczyzną, wprowadza do serii następną sielską krainę wypełnioną tajemnicami i swoistą magią. Pokazuje, jak można przedstawiać ważne dla siebie tereny, żeby nie tylko podkreślić zestaw wydarzeń historycznych, ale przede wszystkim zaintrygować czytelników, zapewnić im rodzaj literackiej podróży do miejsc zapomnianych. „Małe Karpaty” to przystanek w codziennym zabieganiu, możliwość pochylenia się nad miejscem ważnym dla kogoś – i w efekcie również pięknie utrwalonym w serii esejów i szkiców. Autor funduje czytelnikom zestaw pejzaży, miejsc i charakterów, zabiera na wędrówki ze sobą i zwierza się z odkryć oraz niepowodzeń. Przedstawia mikrokosmos – świat, który może być dla kogoś wszystkim. Udowadnia też, że małe ojczyzny zasługują na docenienie i na pamięć, na stałe miejsce w literaturze faktu i w świadomości szerokiego grona odbiorców. Nawet jeśli ktoś nie zamierza wybierać się na opisywane tereny, może pozostać pod wrażeniem opowieści, które przynosi Ján Púček.
Lemony Snicket: Przedostatnia pułapka
Harperkids, Warszawa 2024.
Hotel
Przedostatnia przygoda sierot Baudelaire to okazja do przypomnienia sobie najczarniejszych charakterów serii (a takich nie brakuje, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że autor lubuje się w rzucaniu kłód pod nogi dzieciom). „Przedostatnia pułapka” zmusza rodzeństwo do pojawienia się w pewnym hotelu. Tutaj odbędzie się swoisty sąd nad bohaterami – którzy, jak zwykle, muszą znaleźć wyjście z kryzysowej sytuacji. Nie należy to zadanie do prostych, ale przecież w historiach, które proponuje Lemony Snicket, nie ma miejsca na spokój i powolność – liczy się dynamizm akcji, a także zestaw najbardziej nieprawdopodobnych zdarzeń. Nie dziwi zatem, że po raz kolejny okazuje się, że bliźniaki są w rzeczywistości trojaczkami – tyle że o jednym niewielu słyszało. Nie dziwi też, że zestaw zadań dla bohaterów wydaje się nie do przejścia dla sporej grupy dorosłych, tu muszą sobie z nim poradzić dzieci. Wioletka, Klaus i Słoneczko, nawet jeśli w ciągu całego cyklu zdołali podrosnąć, przecież wciąż jeszcze są dziećmi – wprawdzie przyzwyczajonymi do radzenia sobie samodzielnie i do nieliczenia na pomoc dorosłych, jednak to nie zmieni ich wieku. Imponujący zbiór doświadczeń to co innego – i w „Przedostatniej pułapce” można będzie wracać do poszczególnych tomów w cyklu, żeby przypominać sobie, kto i w jakich okolicznościach pojawiał się jako czarny charakter. Wydaje się, że wszyscy wrogowie połączyli siły, żeby ostatecznie pogrążyć rodzeństwo Baudelaire – ale też sami bohaterowie stali się już znacznie bardziej sprytni i samodzielni niż byli na początku. Trudny jest los sierot – ale te konkretne wcale nie potrzebują współczucia ani litości, same stawiają czoła kolejnym trudnościom i zamieniają się niemal w superbohaterów, zupełnie niepostrzeżenie. W „Przedostatniej pułapce” nie ma może tak dużo brawury, ale i tak rodzaje broni, z powodu której można zginąć albo miejsc bez wyjścia jest mnóstwo. Dzieci lawirują między kolejnymi niebezpieczeństwami po to, by w końcu stanąć przed wszystkimi złoczyńcami ze swojego świata – a taka konfrontacja wymagać będzie od nich sporo odwagi i przenikliwości. Przecież nie może być tak, że sieroty Baudelaire po tym, co przeszły, poddadzą się i zaprzepaszczą wszystko, co osiągnęły. Lemony Snicket stawia na absurd. Nie interesuje go prawdopodobieństwo wydarzeń, nie zastanawia się też nad psychologicznymi aspektami funkcjonowania bohaterów w zdegenerowanym społeczeństwie – znaczenie ma wyłącznie dynamiczna fabuła i jej stworzeniu poświęca wszystkie siły. Tworzy książkę, która ma dzieci przekonać do siebie nonsensownością logicznie następujących po sobie wydarzeń, specyficznym humorem i szybkim rytmem. Żeby z kolei zaspokoić oczekiwania dorosłych, Lemony Snicket postanawia tłumaczyć odbiorcom co pewien czas wybrane frazy i sformułowania, których używa w narracji albo w dialogach – sięga wówczas po swoiste didaskalia, dopowiada znaczenia i intencje bohaterów, czym subtelnie podnosi kompetencje językowe dzieci. Wprawdzie odbiorcy mogą być czasem zmęczeni ciągłym wybijaniem ich z rytmu opowieści przez edukacyjne wstawki – ale da się zrozumieć takie postępowanie autora, to jedna z cech charakterystycznych serii i element komediowy. „Przedostatnia pułapka”, dwunasta księga przygód rodzeństwa Baudelaire, to opowieść stworzona po to, żeby podważać „prawdziwe” historie.
Hotel
Przedostatnia przygoda sierot Baudelaire to okazja do przypomnienia sobie najczarniejszych charakterów serii (a takich nie brakuje, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że autor lubuje się w rzucaniu kłód pod nogi dzieciom). „Przedostatnia pułapka” zmusza rodzeństwo do pojawienia się w pewnym hotelu. Tutaj odbędzie się swoisty sąd nad bohaterami – którzy, jak zwykle, muszą znaleźć wyjście z kryzysowej sytuacji. Nie należy to zadanie do prostych, ale przecież w historiach, które proponuje Lemony Snicket, nie ma miejsca na spokój i powolność – liczy się dynamizm akcji, a także zestaw najbardziej nieprawdopodobnych zdarzeń. Nie dziwi zatem, że po raz kolejny okazuje się, że bliźniaki są w rzeczywistości trojaczkami – tyle że o jednym niewielu słyszało. Nie dziwi też, że zestaw zadań dla bohaterów wydaje się nie do przejścia dla sporej grupy dorosłych, tu muszą sobie z nim poradzić dzieci. Wioletka, Klaus i Słoneczko, nawet jeśli w ciągu całego cyklu zdołali podrosnąć, przecież wciąż jeszcze są dziećmi – wprawdzie przyzwyczajonymi do radzenia sobie samodzielnie i do nieliczenia na pomoc dorosłych, jednak to nie zmieni ich wieku. Imponujący zbiór doświadczeń to co innego – i w „Przedostatniej pułapce” można będzie wracać do poszczególnych tomów w cyklu, żeby przypominać sobie, kto i w jakich okolicznościach pojawiał się jako czarny charakter. Wydaje się, że wszyscy wrogowie połączyli siły, żeby ostatecznie pogrążyć rodzeństwo Baudelaire – ale też sami bohaterowie stali się już znacznie bardziej sprytni i samodzielni niż byli na początku. Trudny jest los sierot – ale te konkretne wcale nie potrzebują współczucia ani litości, same stawiają czoła kolejnym trudnościom i zamieniają się niemal w superbohaterów, zupełnie niepostrzeżenie. W „Przedostatniej pułapce” nie ma może tak dużo brawury, ale i tak rodzaje broni, z powodu której można zginąć albo miejsc bez wyjścia jest mnóstwo. Dzieci lawirują między kolejnymi niebezpieczeństwami po to, by w końcu stanąć przed wszystkimi złoczyńcami ze swojego świata – a taka konfrontacja wymagać będzie od nich sporo odwagi i przenikliwości. Przecież nie może być tak, że sieroty Baudelaire po tym, co przeszły, poddadzą się i zaprzepaszczą wszystko, co osiągnęły. Lemony Snicket stawia na absurd. Nie interesuje go prawdopodobieństwo wydarzeń, nie zastanawia się też nad psychologicznymi aspektami funkcjonowania bohaterów w zdegenerowanym społeczeństwie – znaczenie ma wyłącznie dynamiczna fabuła i jej stworzeniu poświęca wszystkie siły. Tworzy książkę, która ma dzieci przekonać do siebie nonsensownością logicznie następujących po sobie wydarzeń, specyficznym humorem i szybkim rytmem. Żeby z kolei zaspokoić oczekiwania dorosłych, Lemony Snicket postanawia tłumaczyć odbiorcom co pewien czas wybrane frazy i sformułowania, których używa w narracji albo w dialogach – sięga wówczas po swoiste didaskalia, dopowiada znaczenia i intencje bohaterów, czym subtelnie podnosi kompetencje językowe dzieci. Wprawdzie odbiorcy mogą być czasem zmęczeni ciągłym wybijaniem ich z rytmu opowieści przez edukacyjne wstawki – ale da się zrozumieć takie postępowanie autora, to jedna z cech charakterystycznych serii i element komediowy. „Przedostatnia pułapka”, dwunasta księga przygód rodzeństwa Baudelaire, to opowieść stworzona po to, żeby podważać „prawdziwe” historie.
sobota, 28 września 2024
Lemony Snicket: Seria Niefortunnych Zdarzeń. Księga jedenasta. Groźna grota
Harperkids, Warszawa 2024.
Pod wodą
Lemony Snicket ma powody, żeby przekonywać młodych odbiorców, że czytanie o obiegu wody w przyrodzie jest znacznie lepsze od wybierania niefortunnych zdarzeń, które są udziałem rodzeństwa Baudelaire – już po raz jedenasty. Tym razem bowiem wysyła Klausa, Wioletkę i Słoneczko pod wodę, na poszukiwanie zaginionej cukiernicy, co do której dzieci wiedzą, że jest ważna – ale nie mają pojęcia, dlaczego. Przekonane, że nie da się odnaleźć przedmiotu, który wpadł w odmęty oceanu, dają się jednak zaangażować w misję. A wszystkie przestrogi, które docierają do nich na początku eskapady, ujawniają tylko z czasem, jak niebezpieczne to wyzwanie. Klaus, Słoneczko i Wioletka tym razem nie mają zbyt dużo czasu na zastanawianie się – muszą działać w podwodnych grotach (i nie tylko), żeby bezpiecznie dotrzeć na pokład „Queequega”. Towarzyszy im pasierbica kapitana, ale do różnych znajomości w trakcie kolejnych wyzwań przyzwyczaili się i bohaterowie, i czytelnicy.
Lemony Snicket nie przejmuje się żadnymi zasadami i konwencjami, przyświeca mu tylko jeden cel: jak najczęściej rzucać wyzwania rodzeństwu. Wyzwania z gatunku takich, które nawet w filmach sensacyjnych wydawałyby się przerysowane i przesadzone – więc tutaj sprawdzają się jako czynnik absurdalny, potęgujący śmiech. Zresztą Lemony Snicket ma w swojej Serii Niefortunnych Zdarzeń w zasadzie dwa podstawowe cele: po pierwsze chce przekonać dzieci do czytania dzięki ekstremalnym wydarzeniom następującym po sobie bardzo szybko – a tworzącym nonsensowną całość. Po drugie liczy na odrobinę czynnika edukacyjnego, którym – najprawdopodobniej – stara się wynagrodzić dorosłym pozornie bezsensowne zabawy fabularne. Mianowicie kładzie duży nacisk na rozwijanie słownictwa u dzieci. Wprowadza dość często słowa spoza ich świadomości leksykalnej, trudniejsze frazy lub powiedzenia, które następnie – w ramach samej narracji – rozpracowuje, tak, żeby dzieci poznały ich znaczenia. Nie jest to może najszczęśliwszy sposób na przyciągnięcie do lektury, ale autor ma czyste sumienie i może z przekonaniem twierdzić, że ktoś na czytaniu serii zyska. Poza tym zabawy słowem pojawiają się jeszcze na jednym obszarze powieści – Słoneczko, najmłodsza z rodzeństwa, nie posługuje się zdaniami, a gaworzy – tworzy własne dziwne zbitki słowne lub literowe, którymi komentuje rzeczywistość, a Klaus i Wioletka spieszą zwykle z podawaniem właściwych znaczeń – przeważnie znacznie rozmijających się z brzmieniem pierwowzoru. Tak autor rozśmiesza małych odbiorców i tworzy rodzaj porozumienia między bohaterami. Lemony Snicket wybiera często takie właśnie rozwiązania, żeby wypełnić miejsca między kolejnymi akcjami, nie chce bowiem nudnych opisów, które odstraszają najmłodszych. A tym razem decyduje się na motyw obiegu wody w przyrodzie – który maskuje co bardziej ekstremalne momenty opisów, tak, żeby zasugerować jedynie, że obrazy są zbyt drastyczne lub zbyt emocjonujące, żeby się na nich skupiać. Jest Seria Niefortunnych Zdarzeń cyklem bardzo charakterystycznym, można się przekonać do stylu imitującego narracje dziewiętnastowieczne i dać uwieść autorowi, który stale wybija czytelników z przedstawianych wydarzeń, można podejrzeć, jak bawi się on katastrofami i przewidywaniami niedalekiej przyszłości i jak buduje opowieść dekonstruującą standardowe fabuły. Emocji nie zabraknie.
Pod wodą
Lemony Snicket ma powody, żeby przekonywać młodych odbiorców, że czytanie o obiegu wody w przyrodzie jest znacznie lepsze od wybierania niefortunnych zdarzeń, które są udziałem rodzeństwa Baudelaire – już po raz jedenasty. Tym razem bowiem wysyła Klausa, Wioletkę i Słoneczko pod wodę, na poszukiwanie zaginionej cukiernicy, co do której dzieci wiedzą, że jest ważna – ale nie mają pojęcia, dlaczego. Przekonane, że nie da się odnaleźć przedmiotu, który wpadł w odmęty oceanu, dają się jednak zaangażować w misję. A wszystkie przestrogi, które docierają do nich na początku eskapady, ujawniają tylko z czasem, jak niebezpieczne to wyzwanie. Klaus, Słoneczko i Wioletka tym razem nie mają zbyt dużo czasu na zastanawianie się – muszą działać w podwodnych grotach (i nie tylko), żeby bezpiecznie dotrzeć na pokład „Queequega”. Towarzyszy im pasierbica kapitana, ale do różnych znajomości w trakcie kolejnych wyzwań przyzwyczaili się i bohaterowie, i czytelnicy.
Lemony Snicket nie przejmuje się żadnymi zasadami i konwencjami, przyświeca mu tylko jeden cel: jak najczęściej rzucać wyzwania rodzeństwu. Wyzwania z gatunku takich, które nawet w filmach sensacyjnych wydawałyby się przerysowane i przesadzone – więc tutaj sprawdzają się jako czynnik absurdalny, potęgujący śmiech. Zresztą Lemony Snicket ma w swojej Serii Niefortunnych Zdarzeń w zasadzie dwa podstawowe cele: po pierwsze chce przekonać dzieci do czytania dzięki ekstremalnym wydarzeniom następującym po sobie bardzo szybko – a tworzącym nonsensowną całość. Po drugie liczy na odrobinę czynnika edukacyjnego, którym – najprawdopodobniej – stara się wynagrodzić dorosłym pozornie bezsensowne zabawy fabularne. Mianowicie kładzie duży nacisk na rozwijanie słownictwa u dzieci. Wprowadza dość często słowa spoza ich świadomości leksykalnej, trudniejsze frazy lub powiedzenia, które następnie – w ramach samej narracji – rozpracowuje, tak, żeby dzieci poznały ich znaczenia. Nie jest to może najszczęśliwszy sposób na przyciągnięcie do lektury, ale autor ma czyste sumienie i może z przekonaniem twierdzić, że ktoś na czytaniu serii zyska. Poza tym zabawy słowem pojawiają się jeszcze na jednym obszarze powieści – Słoneczko, najmłodsza z rodzeństwa, nie posługuje się zdaniami, a gaworzy – tworzy własne dziwne zbitki słowne lub literowe, którymi komentuje rzeczywistość, a Klaus i Wioletka spieszą zwykle z podawaniem właściwych znaczeń – przeważnie znacznie rozmijających się z brzmieniem pierwowzoru. Tak autor rozśmiesza małych odbiorców i tworzy rodzaj porozumienia między bohaterami. Lemony Snicket wybiera często takie właśnie rozwiązania, żeby wypełnić miejsca między kolejnymi akcjami, nie chce bowiem nudnych opisów, które odstraszają najmłodszych. A tym razem decyduje się na motyw obiegu wody w przyrodzie – który maskuje co bardziej ekstremalne momenty opisów, tak, żeby zasugerować jedynie, że obrazy są zbyt drastyczne lub zbyt emocjonujące, żeby się na nich skupiać. Jest Seria Niefortunnych Zdarzeń cyklem bardzo charakterystycznym, można się przekonać do stylu imitującego narracje dziewiętnastowieczne i dać uwieść autorowi, który stale wybija czytelników z przedstawianych wydarzeń, można podejrzeć, jak bawi się on katastrofami i przewidywaniami niedalekiej przyszłości i jak buduje opowieść dekonstruującą standardowe fabuły. Emocji nie zabraknie.
piątek, 27 września 2024
Arne Lindmo: Trollheim. Mścicielka z Helheimu
Kropka, Warszawa 2024.
Pułapka
Kiedy świat wierzeń i legend wkracza do rzeczywistości, nigdy nie wróży to niczego dobrego. Przekonują się o tym Tara, Tobiasz i Adam – trójka nastolatków, którzy stają się dla siebie wzajemnie wsparciem w trudnych chwilach i którzy mierzą się z wyzwaniami, jakich nie znają zwykli ludzie. W Trollheim trzeba się przyzwyczaić do obecności istot z zaświatów – ale też poznawać je jak najlepiej, żeby wiedzieć, jak sobie radzić w sytuacji zagrożenia życia. A takich sytuacji będzie mnóstwo. Tym razem niespodzianki czyhają nie ze strony wielkiego i wyjątkowo złośliwego trolla – może dziać się znacznie gorzej. Najpierw ginie nauczycielka, podobno od ukąszenia wilkołaka. Później w szkole pojawia się jej zastępca i pewna nowa uczennica. I ta para dopiero ujawni swoje prawdziwe cele.
„Mścicielka z Helheimu” to kolejna powieść w cyklu Trollheim. Arne Lindmo bawi się tutaj motywami z mitologii i z podań, ale kształtuje też popkulturową sferę tak, by wciągnąć odbiorców w mocno dynamiczną i groźną fabułę. Tutaj przestaje się chronić bohaterów, przynajmniej do pewnego stopnia – coś im się w związku z tym może stać. Adam, Tara i Tobiasz trzymają się razem, ale nawet to nie zatrzyma sił zła. Zresztą nie zawsze da się wszędzie przebywać we trójkę – intrygi mogą zaskoczyć niejednego. Przyjaciele jak zwykle są skazani na siebie – nie mają ratunku z zewnątrz, muszą liczyć na własną pomysłowość i na szczęśliwe zbiegi okoliczności. Wrogowie nie cofną się przed niczym, a ponieważ to istoty spoza granicy śmierci – trudno będzie się z nimi rozprawić.
Co ciekawe, Lindmo wrzuca tym razem do opowieści także drobne domowe problemy postaci. Każdy z bohaterów potrzebuje azylu – znajdują go w opuszczonym miejscu, próbują po swojemu urządzić, żeby mieć gdzie spędzać czas. Dzieci przekonują się, że czasami trzeba wyjść z domu rodzinnego, oddalić się od przytłaczających spraw i nabrać dystansu do kolejnych zmartwień – mogą czerpać otuchę z siebie nawzajem, nawet jeśli nie wyjaśniają sobie rodzinnych sytuacji. Ale ponieważ zależy im na schronieniu, na marginesie komplikacji z istotami z zaświatów próbują stworzyć sobie namiastkę domu. Arne Lindmo przekonuje młodych czytelników, że taka ucieczka – nie naprawdę i nie ostateczna – bywa wyzwalająca i pomaga w wielu kłopotach. Oczywiście samotnia na uboczu to także otwarcie drzwi dla przybyszy z wyobraźni – tych, które w serii przybierają konkretne i namacalne wymiary i stanowią potężne zagrożenie. Jednak tych dwóch spraw Arne Lindmo raczej nie miesza, woli za to przyglądać się współpracy bohaterów w radzeniu sobie z trollami i wilkołakami. Wprowadza wątki, które będą łączyć ze sobą kolejne tomy serii – nie przynosi ważnego rozwiązania w finale, a przerzuca je na kolejną książkę, tak, żeby na pewno odbiorcy chcieli do niej zajrzeć. Są powieści z cyklu Trollheim dość krótkie i szybkie, a wrażenie to potęguje jeszcze nastawienie na akcję.
Pułapka
Kiedy świat wierzeń i legend wkracza do rzeczywistości, nigdy nie wróży to niczego dobrego. Przekonują się o tym Tara, Tobiasz i Adam – trójka nastolatków, którzy stają się dla siebie wzajemnie wsparciem w trudnych chwilach i którzy mierzą się z wyzwaniami, jakich nie znają zwykli ludzie. W Trollheim trzeba się przyzwyczaić do obecności istot z zaświatów – ale też poznawać je jak najlepiej, żeby wiedzieć, jak sobie radzić w sytuacji zagrożenia życia. A takich sytuacji będzie mnóstwo. Tym razem niespodzianki czyhają nie ze strony wielkiego i wyjątkowo złośliwego trolla – może dziać się znacznie gorzej. Najpierw ginie nauczycielka, podobno od ukąszenia wilkołaka. Później w szkole pojawia się jej zastępca i pewna nowa uczennica. I ta para dopiero ujawni swoje prawdziwe cele.
„Mścicielka z Helheimu” to kolejna powieść w cyklu Trollheim. Arne Lindmo bawi się tutaj motywami z mitologii i z podań, ale kształtuje też popkulturową sferę tak, by wciągnąć odbiorców w mocno dynamiczną i groźną fabułę. Tutaj przestaje się chronić bohaterów, przynajmniej do pewnego stopnia – coś im się w związku z tym może stać. Adam, Tara i Tobiasz trzymają się razem, ale nawet to nie zatrzyma sił zła. Zresztą nie zawsze da się wszędzie przebywać we trójkę – intrygi mogą zaskoczyć niejednego. Przyjaciele jak zwykle są skazani na siebie – nie mają ratunku z zewnątrz, muszą liczyć na własną pomysłowość i na szczęśliwe zbiegi okoliczności. Wrogowie nie cofną się przed niczym, a ponieważ to istoty spoza granicy śmierci – trudno będzie się z nimi rozprawić.
Co ciekawe, Lindmo wrzuca tym razem do opowieści także drobne domowe problemy postaci. Każdy z bohaterów potrzebuje azylu – znajdują go w opuszczonym miejscu, próbują po swojemu urządzić, żeby mieć gdzie spędzać czas. Dzieci przekonują się, że czasami trzeba wyjść z domu rodzinnego, oddalić się od przytłaczających spraw i nabrać dystansu do kolejnych zmartwień – mogą czerpać otuchę z siebie nawzajem, nawet jeśli nie wyjaśniają sobie rodzinnych sytuacji. Ale ponieważ zależy im na schronieniu, na marginesie komplikacji z istotami z zaświatów próbują stworzyć sobie namiastkę domu. Arne Lindmo przekonuje młodych czytelników, że taka ucieczka – nie naprawdę i nie ostateczna – bywa wyzwalająca i pomaga w wielu kłopotach. Oczywiście samotnia na uboczu to także otwarcie drzwi dla przybyszy z wyobraźni – tych, które w serii przybierają konkretne i namacalne wymiary i stanowią potężne zagrożenie. Jednak tych dwóch spraw Arne Lindmo raczej nie miesza, woli za to przyglądać się współpracy bohaterów w radzeniu sobie z trollami i wilkołakami. Wprowadza wątki, które będą łączyć ze sobą kolejne tomy serii – nie przynosi ważnego rozwiązania w finale, a przerzuca je na kolejną książkę, tak, żeby na pewno odbiorcy chcieli do niej zajrzeć. Są powieści z cyklu Trollheim dość krótkie i szybkie, a wrażenie to potęguje jeszcze nastawienie na akcję.
czwartek, 26 września 2024
Andrew Leon Hanna: 25 milionów iskier. Nieznane historie przedsiębiorczości uchodźczyń
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.
Oswajanie przestrzeni
Andrew Leon Hanna wykorzystuje książkę reportażową, żeby zwrócić uwagę na temat uchodźców i zmienić sposób narracji dotyczący migracji ludzi. Próbuje przekonać czytelników do myśli, że uchodźcy mają pozytywny wpływ na lokalną gospodarkę – często to właśnie dzięki przesiedleniom upadające miejsca zyskują drugie życie – i że warto zapewnić im szanse do rozwoju i wykorzystywania własnych talentów. „25 milionów iskier. Nieznane historie przedsiębiorczości uchodźczyń” to próba takiego właśnie oswajania z trudnym i kontrowersyjnym często zagadnieniem – Andrew Leon Hanna celowo odwołuje się do wizerunków pań, żeby przypomnieć, że każdy ma prawo do realizowania marzeń i każdy chce normalności. Udaje się do obozu Az-Zatari, na pustynię, by tam znaleźć bohaterki swoich opowieści. Jest tu Malak, kobieta, która uczyła się rysować z internetowych tutoriali i tworzy nagradzane na całym świecie obrazy, nie ma też kłopotu ze znalezieniem nabywców na swoje prace, jest Asma, która zawsze marzyła o byciu nauczycielką, ale była zbyt nieśmiała – a teraz realizuje wymyślony przez siebie program czytelniczy dla najmłodszych, zbiera dzieci z obozu i czyta im bajki, przyzwyczajając w ten sposób do literatury jako formy rozrywki i przyjemności, jest też Jasmina, która zarabia na życie, spełniając marzenia panien młodych: jej salon ślubny to nie tylko miejsce na zakupy, ale też specyficzny sposób funkcjonowania. Te trzy kobiety organizują sobie życie najlepiej jak się da w trudnych warunkach i pokazują, że nigdy nie należy tracić nadziei. Nawet jeśli nie mają szansy na powrót w rodzinne strony, nawet jeśli ich wspomnienia przepełnione są tragediami – życie toczy się tu i teraz, a bohaterki reportażu muszą się w nim odnaleźć. Każda z nich korzysta ze wsparcia bliskich ludzi, każda doświadczyła pomocy ze strony lokalnej społeczności i każda chce się jakoś swoimi działaniami odwdzięczać za dobro. Nawet jeśli kiedyś inaczej wyobrażały sobie codzienność, oswajają ją teraz za sprawą drobnych kroków i małych gestów, nie oczekują wiele – tylko wcielają w życie plany i rozbudowują je w miarę możliwości. Każda z kobiet przekonuje się, że trzeba wziąć sprawy we własne ręce, a nie czekać na pomoc z zewnątrz – każda uczy odbiorców, że warto dążyć do zrealizowania marzeń. Nie ma tu łzawych historii i sentymentów, zresztą nawet czasu na takie wyznania nie ma – autor proponuje migawki z historii małych firm w obozie uchodźczym, a następnie przeplata je bardziej ogólnymi komentarzami na temat sytuacji uchodźców, podejścia społeczeństw do nich czy zmian, na które ludzie, bez względu na miejsce zamieszkania, powinni być przygotowani. Temat uchodźstwa interesuje go w oderwaniu od przedsiębiorczych kobiet – portrety dzielnych i pomysłowych pań to tylko pretekst, żeby pouczać odbiorców w kwestii otwartości na inność. Obóz Az-Zatari to schronienie, chociaż daje tylko namiastkę domu – ale naprawdę dopiero realizowanie się w pracy przynosi poczucie szczęścia i spokoju. To przepis na odnalezienie drogi do siebie.
Oswajanie przestrzeni
Andrew Leon Hanna wykorzystuje książkę reportażową, żeby zwrócić uwagę na temat uchodźców i zmienić sposób narracji dotyczący migracji ludzi. Próbuje przekonać czytelników do myśli, że uchodźcy mają pozytywny wpływ na lokalną gospodarkę – często to właśnie dzięki przesiedleniom upadające miejsca zyskują drugie życie – i że warto zapewnić im szanse do rozwoju i wykorzystywania własnych talentów. „25 milionów iskier. Nieznane historie przedsiębiorczości uchodźczyń” to próba takiego właśnie oswajania z trudnym i kontrowersyjnym często zagadnieniem – Andrew Leon Hanna celowo odwołuje się do wizerunków pań, żeby przypomnieć, że każdy ma prawo do realizowania marzeń i każdy chce normalności. Udaje się do obozu Az-Zatari, na pustynię, by tam znaleźć bohaterki swoich opowieści. Jest tu Malak, kobieta, która uczyła się rysować z internetowych tutoriali i tworzy nagradzane na całym świecie obrazy, nie ma też kłopotu ze znalezieniem nabywców na swoje prace, jest Asma, która zawsze marzyła o byciu nauczycielką, ale była zbyt nieśmiała – a teraz realizuje wymyślony przez siebie program czytelniczy dla najmłodszych, zbiera dzieci z obozu i czyta im bajki, przyzwyczajając w ten sposób do literatury jako formy rozrywki i przyjemności, jest też Jasmina, która zarabia na życie, spełniając marzenia panien młodych: jej salon ślubny to nie tylko miejsce na zakupy, ale też specyficzny sposób funkcjonowania. Te trzy kobiety organizują sobie życie najlepiej jak się da w trudnych warunkach i pokazują, że nigdy nie należy tracić nadziei. Nawet jeśli nie mają szansy na powrót w rodzinne strony, nawet jeśli ich wspomnienia przepełnione są tragediami – życie toczy się tu i teraz, a bohaterki reportażu muszą się w nim odnaleźć. Każda z nich korzysta ze wsparcia bliskich ludzi, każda doświadczyła pomocy ze strony lokalnej społeczności i każda chce się jakoś swoimi działaniami odwdzięczać za dobro. Nawet jeśli kiedyś inaczej wyobrażały sobie codzienność, oswajają ją teraz za sprawą drobnych kroków i małych gestów, nie oczekują wiele – tylko wcielają w życie plany i rozbudowują je w miarę możliwości. Każda z kobiet przekonuje się, że trzeba wziąć sprawy we własne ręce, a nie czekać na pomoc z zewnątrz – każda uczy odbiorców, że warto dążyć do zrealizowania marzeń. Nie ma tu łzawych historii i sentymentów, zresztą nawet czasu na takie wyznania nie ma – autor proponuje migawki z historii małych firm w obozie uchodźczym, a następnie przeplata je bardziej ogólnymi komentarzami na temat sytuacji uchodźców, podejścia społeczeństw do nich czy zmian, na które ludzie, bez względu na miejsce zamieszkania, powinni być przygotowani. Temat uchodźstwa interesuje go w oderwaniu od przedsiębiorczych kobiet – portrety dzielnych i pomysłowych pań to tylko pretekst, żeby pouczać odbiorców w kwestii otwartości na inność. Obóz Az-Zatari to schronienie, chociaż daje tylko namiastkę domu – ale naprawdę dopiero realizowanie się w pracy przynosi poczucie szczęścia i spokoju. To przepis na odnalezienie drogi do siebie.
środa, 25 września 2024
Cazenove, Maury: Zombiaczek. Zawsze głodny
Świat Komiksu, Egmont, Warszawa 2024.
Z cmentarza
To jest świat funkcjonujący w popkulturze, chociaż do niedawna jeszcze nieobecny w produkcjach dla młodszych odbiorców. Jednak motyw nieumarłych wydaje się być zbyt kuszący, żeby pozostawić go odłogiem, a przy okazji wyzwala nowe możliwości uruchamiania komizmu. Jeśli w dodatku za scenariusz bierze się doskonale czytelnikom znany Cazenove, a za rysunki odpowiada Maury, musi być ciekawie. I faktycznie - wszyscy, którzy cenią sobie dowcip tych twórców, będą usatysfakcjonowani, bez względu na to, ile trupów zjedzą zombie stanowiące trzon historii.
Bo apetyty bohaterowie mają niepohamowane. Nie tylko Zombiaczek, postać, która urodziła się już jako nieumarła, zje wszystkich i w każdych okolicznościach. Jego przyjaciele również podążają za apetycznym widokiem rozkładających się zwłok, a kiedy trzeba - po prostu polują na ludzi, błyskawicznie i bez sentymentów pozbawiając ich życia. W końcu o posiłki trzeba dbać. Zombie robią jednak jeden wyjątek. W ich świat wprowadza odbiorców Margotka. Dziewczyna zafascynowana gotykiem, nastolatka, która nie może wytrzymać w rodzinnym domu, ucieka od rodziców, którzy cały czas się kłócą i nie zauważają nawet, że Margotka się wyprowadziła. Nastolatka pisze wiersze o miłości, a uczuciem - największym - obdarza Zombiaczka. Chce nawet napisać o nim książkę, więc zbiera wszystkie potrzebne informacje, a poza tym poznaje rzeczywistość, do której wkroczyła. Margotka jest przyzwyczajona do tematu śmierci, zombie jej nie przerażają (przynajmniej dopóki nie próbują jej nadgryźć, a próbują tylko w konkretnych okolicznościach), jest tu akceptowana, ceniona i lubiana - a to wystarczy, żeby zostać. Dziewczyna poznaje nowych przyjaciół i ustawicznie konfrontuje się z ich pomysłami, bywa, że mocno szokującymi przynajmniej poza sferą komiksu. “Zombiaczek. Zawsze głodny” to pierwsza część cyklu, który może przypaść do gustu nie tylko nastoletnim gotom - humor tu wprowadzany, mimo całej swojej rubaszności, jest przesycony ironią. Jest tu też - co oczywiste - czarny humor, który wymaga sporej inteligencji i odejścia od schematów. Cazenove jednak nie zamierza obniżać lotów i nawet kiedy wyzwala przy okazji wstręt, potrafi rozśmieszać nawet wymagających czytelników. Tom składa się z krótkich - maksymalnie kilkustronicowych, czasem tylko kilkunastokadrowych historii, które prezentują rzeczywistość Margotki w nowej przestrzeni. Za każdym razem autor sięga po jakiś problem nieistniejący w świecie ludzi (albo zyskujący zupełnie nowe znaczenie w świecie zombie) i proponuje jego humorystyczne rozwiązanie. Ma sporo do powiedzenia o relacjach, które portretuje, więc też i jest w stanie łatwo zaangażować w lekturę odbiorców zafascynowanych innością i mrokiem (przerabianym błyskawicznie na śmiech). Owszem, przydadzą się mocne nerwy, chociaż nawet obrzydliwe sceny związane z ożywionymi zwłokami wypadają bardziej śmiesznie niż strasznie - to seria specyficzna i do pewnych rozwiązań trzeba się tu będzie przyzwyczaić.
Kadry mieszczą mnóstwo szczegółów, wyobraźnia pozwala na ożywianie trupów w sposób niezwykły. Nie tylko śledzenie scenariuszowych pomysłów, ale też samych obrazków będzie się wiązało z zabawą odbiorców. Autorzy przygotowali mnóstwo niespodzianek i zaskoczeń - a przeniesienie akcji na cmentarz urozmaica bardzo przyjemnie komiks. Zdecydowanie seria o Zombiaczku wyróżnia się na rynku wydawniczym i zasługuje na uwagę.
Z cmentarza
To jest świat funkcjonujący w popkulturze, chociaż do niedawna jeszcze nieobecny w produkcjach dla młodszych odbiorców. Jednak motyw nieumarłych wydaje się być zbyt kuszący, żeby pozostawić go odłogiem, a przy okazji wyzwala nowe możliwości uruchamiania komizmu. Jeśli w dodatku za scenariusz bierze się doskonale czytelnikom znany Cazenove, a za rysunki odpowiada Maury, musi być ciekawie. I faktycznie - wszyscy, którzy cenią sobie dowcip tych twórców, będą usatysfakcjonowani, bez względu na to, ile trupów zjedzą zombie stanowiące trzon historii.
Bo apetyty bohaterowie mają niepohamowane. Nie tylko Zombiaczek, postać, która urodziła się już jako nieumarła, zje wszystkich i w każdych okolicznościach. Jego przyjaciele również podążają za apetycznym widokiem rozkładających się zwłok, a kiedy trzeba - po prostu polują na ludzi, błyskawicznie i bez sentymentów pozbawiając ich życia. W końcu o posiłki trzeba dbać. Zombie robią jednak jeden wyjątek. W ich świat wprowadza odbiorców Margotka. Dziewczyna zafascynowana gotykiem, nastolatka, która nie może wytrzymać w rodzinnym domu, ucieka od rodziców, którzy cały czas się kłócą i nie zauważają nawet, że Margotka się wyprowadziła. Nastolatka pisze wiersze o miłości, a uczuciem - największym - obdarza Zombiaczka. Chce nawet napisać o nim książkę, więc zbiera wszystkie potrzebne informacje, a poza tym poznaje rzeczywistość, do której wkroczyła. Margotka jest przyzwyczajona do tematu śmierci, zombie jej nie przerażają (przynajmniej dopóki nie próbują jej nadgryźć, a próbują tylko w konkretnych okolicznościach), jest tu akceptowana, ceniona i lubiana - a to wystarczy, żeby zostać. Dziewczyna poznaje nowych przyjaciół i ustawicznie konfrontuje się z ich pomysłami, bywa, że mocno szokującymi przynajmniej poza sferą komiksu. “Zombiaczek. Zawsze głodny” to pierwsza część cyklu, który może przypaść do gustu nie tylko nastoletnim gotom - humor tu wprowadzany, mimo całej swojej rubaszności, jest przesycony ironią. Jest tu też - co oczywiste - czarny humor, który wymaga sporej inteligencji i odejścia od schematów. Cazenove jednak nie zamierza obniżać lotów i nawet kiedy wyzwala przy okazji wstręt, potrafi rozśmieszać nawet wymagających czytelników. Tom składa się z krótkich - maksymalnie kilkustronicowych, czasem tylko kilkunastokadrowych historii, które prezentują rzeczywistość Margotki w nowej przestrzeni. Za każdym razem autor sięga po jakiś problem nieistniejący w świecie ludzi (albo zyskujący zupełnie nowe znaczenie w świecie zombie) i proponuje jego humorystyczne rozwiązanie. Ma sporo do powiedzenia o relacjach, które portretuje, więc też i jest w stanie łatwo zaangażować w lekturę odbiorców zafascynowanych innością i mrokiem (przerabianym błyskawicznie na śmiech). Owszem, przydadzą się mocne nerwy, chociaż nawet obrzydliwe sceny związane z ożywionymi zwłokami wypadają bardziej śmiesznie niż strasznie - to seria specyficzna i do pewnych rozwiązań trzeba się tu będzie przyzwyczaić.
Kadry mieszczą mnóstwo szczegółów, wyobraźnia pozwala na ożywianie trupów w sposób niezwykły. Nie tylko śledzenie scenariuszowych pomysłów, ale też samych obrazków będzie się wiązało z zabawą odbiorców. Autorzy przygotowali mnóstwo niespodzianek i zaskoczeń - a przeniesienie akcji na cmentarz urozmaica bardzo przyjemnie komiks. Zdecydowanie seria o Zombiaczku wyróżnia się na rynku wydawniczym i zasługuje na uwagę.
Etykiety:
Christophe Cazenove,
Egmont,
humor,
komiks,
literatura dla dzieci i młodzieży,
recenzja,
Świat Komiksu,
William Maury,
Zombiaczek
wtorek, 24 września 2024
Zofia Stanecka: Basia. Zabawy i zadania
Harperkids, Warszawa 2024.
Trening
Nie od dzisiaj wiadomo, że Zofia Stanecka potrafi napisać o wszystkim dla najmłodszych – i w tomiku „Basia. Zabawy i zadania” wciąga odbiorców w świat doskonale im znany, w przestrzeń rodziny tytułowej bohaterki serii. Basia i Janek kłócą się początkowo o to, kto będzie rozwiązywał zadania z tomiku – ale dochodzą do porozumienia. I w związku z tym odbiorcy też mogą zastanowić się, czy rozwiązywać łamigłówki samodzielnie, czy zaprosić do tego rodzeństwo, żeby polepszyć zabawę. Zadania w tej książeczce są wymyślane zgodnie z rytmem pór roku – każda kolejna zagadka wiąże się jakoś z przyrodą i ze zmianami, które widać za oknem czy na spacerze. I tak Basia będzie obserwować drzewa (którym trzeba dorysowywać kwiatki i liście na gałęziach), podglądać ptaki i troszczyć się o ogródek. Wiosna to również pisanki i kolorowe motyle – czyli to, co dzieci lubią najbardziej, mnóstwo malowania, rysowania i ciekawych wzorów. Lato to wakacyjne przygody (w tym… korki na drogach), plaża i bagaże. Z kolei jesienią chodzi się na spacery do parku, zbiera kolorowe liście i ogląda wiewiórki. Nawet w zimie nie będzie można narzekać na brak kolorów: w końcu to czas przygotowań świątecznych i zabaw na śniegu. Co pewien czas pojawiają się tu rozkładówki, które trzeba uzupełnić naklejkami, żeby zaprezentować przygody Basi i jej przyjaciół. Do tego autorka przywołuje sporo zadań znanych z tradycyjnych łamigłówek: są tu labirynty i kolorowanie według wzoru, dopasowywanie w pary czy szukanie różnic między obrazkami. Za każdym razem jednak łącznikiem jest Basia, a to, co się z nią dzieje, zwykle inspiruje najmłodszych i pozwala im na świetną zabawę. Zofia Stanecka i odpowiedzialna za stronę graficzną Marianna Oklejak dbają też o to, żeby dzieci musiały uruchamiać wyobraźnię przy uzupełnianiu książeczki – mnóstwo tu tematów, które trzeba samodzielnie narysować, dorysować i dokleić bez żadnych rysunkowych podpowiedzi: można wypełniać całe strony własnymi pomysłami, a to sprawi, że książeczka stanie się niepowtarzalna. Tomik „Basia. Zabawy i zadania” to propozycja kreatywna dla najmłodszych odbiorców. Publikacja, która przypadnie do gustu nie tylko fanom serii (chociaż jest dobrą reklamą tej serii), miły dodatek do opowiadań, które dzieci uwielbiają. Basia bierze się za rozwiązywanie zagadek – a to oznacza, że trzeba jej pomagać i wziąć się do pracy. Dzięki pomysłowości autorki odbiorcy będą też uważnie oglądać swoje otoczenie i sprawdzać, czy ich obserwacje pokrywają się z tym, co widzi Basia wokół siebie. Takie wyzwania wykraczają już poza rozwiązywanie zagadek – publikacja przynosi więc maluchom sporo frajdy i pomaga w rozwijaniu umiejętności. „Basia. Zabawy i zadania” to propozycja dla wszystkich przedszkolaków: każdy znajdzie tu coś dla siebie, a radość Basi w obliczu kolejnych odkryć związanych z pięknem przyrody podczas poszczególnych pór roku jest zaraźliwa, udzieli się wszystkim odbiorcom. Tak przygotowana pozycja dla najmłodszych rozwija umiejętność logicznego myślenia, spostrzegawczość i przygotowuje do nauki pisania (za sprawą konieczności kreślenia rozmaitych „szlaczków”). Warto i w mniej klasycznej części cyklu zaufać autorce.
Trening
Nie od dzisiaj wiadomo, że Zofia Stanecka potrafi napisać o wszystkim dla najmłodszych – i w tomiku „Basia. Zabawy i zadania” wciąga odbiorców w świat doskonale im znany, w przestrzeń rodziny tytułowej bohaterki serii. Basia i Janek kłócą się początkowo o to, kto będzie rozwiązywał zadania z tomiku – ale dochodzą do porozumienia. I w związku z tym odbiorcy też mogą zastanowić się, czy rozwiązywać łamigłówki samodzielnie, czy zaprosić do tego rodzeństwo, żeby polepszyć zabawę. Zadania w tej książeczce są wymyślane zgodnie z rytmem pór roku – każda kolejna zagadka wiąże się jakoś z przyrodą i ze zmianami, które widać za oknem czy na spacerze. I tak Basia będzie obserwować drzewa (którym trzeba dorysowywać kwiatki i liście na gałęziach), podglądać ptaki i troszczyć się o ogródek. Wiosna to również pisanki i kolorowe motyle – czyli to, co dzieci lubią najbardziej, mnóstwo malowania, rysowania i ciekawych wzorów. Lato to wakacyjne przygody (w tym… korki na drogach), plaża i bagaże. Z kolei jesienią chodzi się na spacery do parku, zbiera kolorowe liście i ogląda wiewiórki. Nawet w zimie nie będzie można narzekać na brak kolorów: w końcu to czas przygotowań świątecznych i zabaw na śniegu. Co pewien czas pojawiają się tu rozkładówki, które trzeba uzupełnić naklejkami, żeby zaprezentować przygody Basi i jej przyjaciół. Do tego autorka przywołuje sporo zadań znanych z tradycyjnych łamigłówek: są tu labirynty i kolorowanie według wzoru, dopasowywanie w pary czy szukanie różnic między obrazkami. Za każdym razem jednak łącznikiem jest Basia, a to, co się z nią dzieje, zwykle inspiruje najmłodszych i pozwala im na świetną zabawę. Zofia Stanecka i odpowiedzialna za stronę graficzną Marianna Oklejak dbają też o to, żeby dzieci musiały uruchamiać wyobraźnię przy uzupełnianiu książeczki – mnóstwo tu tematów, które trzeba samodzielnie narysować, dorysować i dokleić bez żadnych rysunkowych podpowiedzi: można wypełniać całe strony własnymi pomysłami, a to sprawi, że książeczka stanie się niepowtarzalna. Tomik „Basia. Zabawy i zadania” to propozycja kreatywna dla najmłodszych odbiorców. Publikacja, która przypadnie do gustu nie tylko fanom serii (chociaż jest dobrą reklamą tej serii), miły dodatek do opowiadań, które dzieci uwielbiają. Basia bierze się za rozwiązywanie zagadek – a to oznacza, że trzeba jej pomagać i wziąć się do pracy. Dzięki pomysłowości autorki odbiorcy będą też uważnie oglądać swoje otoczenie i sprawdzać, czy ich obserwacje pokrywają się z tym, co widzi Basia wokół siebie. Takie wyzwania wykraczają już poza rozwiązywanie zagadek – publikacja przynosi więc maluchom sporo frajdy i pomaga w rozwijaniu umiejętności. „Basia. Zabawy i zadania” to propozycja dla wszystkich przedszkolaków: każdy znajdzie tu coś dla siebie, a radość Basi w obliczu kolejnych odkryć związanych z pięknem przyrody podczas poszczególnych pór roku jest zaraźliwa, udzieli się wszystkim odbiorcom. Tak przygotowana pozycja dla najmłodszych rozwija umiejętność logicznego myślenia, spostrzegawczość i przygotowuje do nauki pisania (za sprawą konieczności kreślenia rozmaitych „szlaczków”). Warto i w mniej klasycznej części cyklu zaufać autorce.
poniedziałek, 23 września 2024
Chris van Tulleken: Ultraprzetworzeni ludzie. Dlaczego wszyscy jemy rzeczy, które nie są jedzeniem... i czemu nie możemy przestać
Marginesy, Warszawa 2024.
Nie-jedzenie
Do niedawna ludzie podejrzewali, że za epidemią otyłości kryje się stosowanie przez wielkie koncerny spożywcze nadużywanie cukru, soli i tłuszczu – to składniki, które uzależniają społeczeństwo i pozwalają wydobyć z potraw smak, za którym się tęskni. Chris van Tulleken jednak pokazuje, że prawda może tkwić gdzie indziej i być o wiele bardziej przerażająca. Po lekturze książki „Ultraprzetworzeni ludzie” za „swojskimi” elementami dań ludzie będą mogli zatęsknić. Chris van Tulleken postanawia na własnej skórze przetestować ultraprzetworzoną dietę – stara się, żeby przez jakiś czas ultraprzetworzone jedzenie stanowiło 80 procent jego posiłków – i obserwuje efekty. Oczywiście przeprowadza też odpowiednie badania, ale najważniejsze z perspektywy zwykłych odbiorców będzie to, że autor zniechęcił się do takiej diety przede wszystkim za sprawą świadomości, co znajduje się na jego talerzu. Przestrzega dość dowcipnie czytelników, że jeśli coś znajduje się w substancji do zmieniania konsystencji mułu i w posiłku, to niekoniecznie będzie działało na korzyść jedzącego. A takich sztuczek jest mnóstwo. Chris van Tulleken informuje czytelników, dlaczego wielkie firmy decydują się na używanie dziwnych substancji – i dlaczego w ogóle nie interesuje ich zdrowie konsumentów. Mało tego: jeśli jakiś pozaspożywczy składnik ma niepożądane działanie lub mógłby negatywnie wpłynąć na odbiór potrawy, to nie jest powód do usunięcia go – a pretekst do dodania kolejnych dziwnych dodatków, żeby zniwelować skutki użycia pierwszego. To błędne koło prowadzi do wypuszczania na rynek potraw o kilometrowych listach składu – ale w niektórych miejscach na świecie to jedyne dostępne w sklepach jedzenie, a poza tym jego cena jest tak niska, by skusić dużą liczbę klientów. Chris van Tulleken w ramach swoich poszukiwań spotyka się z różnymi badaczami, którzy mogą mu naświetlać sedno tematu, do tego też przedstawia nieuczciwe działania firm, pisze o tym, jak omija się prawo (albo wykorzystuje jego luki), jak wiele rzeczy wypuszczanych na rynek jako jadalne nie ma w ogóle odpowiednich badań ani testów. Trochę mniej zajmuje się kwestią wpływu ultraprzetworzonej „diety” na zdrowie konsumentów – wszelkiego rodzaju choroby cywilizacyjne i autoimmunologiczne mogą być następstwem przyswajania dziwnych i niebezpiecznych składników trafiających do codziennych posiłków, ale Chris van Tulleken to pozostawia trochę na dalszym planie – wie, że musiałby zastosować inną narrację, żeby trafić do nieprzekonanych, a nie to jest jego celem. Bardziej koncentruje się na tym, żeby ludzie uświadomili sobie zagrożenia płynące z ultraprzetworzonej żywności i żeby przyzwyczaili się do tego, że należy zachować czujność, czytać etykiety ze zrozumieniem i rezygnować z tych najmniej bezpiecznych (ale najłatwiej dostępnych) dań. Nie musi specjalnie się starać, żeby obrzydzać posiłki – tu rzuci niewinną uwagę o wydzielinach różnych stworzeń w substancjach używanych do utrzymywania odpowiedniej konsystencji lodów, tam pokaże, jak jego kilkuletnie dzieci reagują na wysokoprzetworzoną żywność. Często zresztą dzieli się z odbiorcami prywatnymi doświadczeniami – umiejętnie wplata je między kolejne reportażowe opowieści. To wszystko sprawia, że lepiej czyta się książkę: „Ultraprzetworzeni ludzie” to arcyciekawa lektura. Książka, która wprawdzie budzi przerażenie, ale też jest bardzo potrzebna na rynku. Jeśli ktoś ma problemy z zachowaniem wagi albo utrzymaniem zdrowia, może tu znaleźć wskazówki co do powodów schorzeń. A przy okazji znajdzie jeszcze bardzo interesujący zestaw komentarzy do tego, co dzieje się na konsumenckim rynku.
Nie-jedzenie
Do niedawna ludzie podejrzewali, że za epidemią otyłości kryje się stosowanie przez wielkie koncerny spożywcze nadużywanie cukru, soli i tłuszczu – to składniki, które uzależniają społeczeństwo i pozwalają wydobyć z potraw smak, za którym się tęskni. Chris van Tulleken jednak pokazuje, że prawda może tkwić gdzie indziej i być o wiele bardziej przerażająca. Po lekturze książki „Ultraprzetworzeni ludzie” za „swojskimi” elementami dań ludzie będą mogli zatęsknić. Chris van Tulleken postanawia na własnej skórze przetestować ultraprzetworzoną dietę – stara się, żeby przez jakiś czas ultraprzetworzone jedzenie stanowiło 80 procent jego posiłków – i obserwuje efekty. Oczywiście przeprowadza też odpowiednie badania, ale najważniejsze z perspektywy zwykłych odbiorców będzie to, że autor zniechęcił się do takiej diety przede wszystkim za sprawą świadomości, co znajduje się na jego talerzu. Przestrzega dość dowcipnie czytelników, że jeśli coś znajduje się w substancji do zmieniania konsystencji mułu i w posiłku, to niekoniecznie będzie działało na korzyść jedzącego. A takich sztuczek jest mnóstwo. Chris van Tulleken informuje czytelników, dlaczego wielkie firmy decydują się na używanie dziwnych substancji – i dlaczego w ogóle nie interesuje ich zdrowie konsumentów. Mało tego: jeśli jakiś pozaspożywczy składnik ma niepożądane działanie lub mógłby negatywnie wpłynąć na odbiór potrawy, to nie jest powód do usunięcia go – a pretekst do dodania kolejnych dziwnych dodatków, żeby zniwelować skutki użycia pierwszego. To błędne koło prowadzi do wypuszczania na rynek potraw o kilometrowych listach składu – ale w niektórych miejscach na świecie to jedyne dostępne w sklepach jedzenie, a poza tym jego cena jest tak niska, by skusić dużą liczbę klientów. Chris van Tulleken w ramach swoich poszukiwań spotyka się z różnymi badaczami, którzy mogą mu naświetlać sedno tematu, do tego też przedstawia nieuczciwe działania firm, pisze o tym, jak omija się prawo (albo wykorzystuje jego luki), jak wiele rzeczy wypuszczanych na rynek jako jadalne nie ma w ogóle odpowiednich badań ani testów. Trochę mniej zajmuje się kwestią wpływu ultraprzetworzonej „diety” na zdrowie konsumentów – wszelkiego rodzaju choroby cywilizacyjne i autoimmunologiczne mogą być następstwem przyswajania dziwnych i niebezpiecznych składników trafiających do codziennych posiłków, ale Chris van Tulleken to pozostawia trochę na dalszym planie – wie, że musiałby zastosować inną narrację, żeby trafić do nieprzekonanych, a nie to jest jego celem. Bardziej koncentruje się na tym, żeby ludzie uświadomili sobie zagrożenia płynące z ultraprzetworzonej żywności i żeby przyzwyczaili się do tego, że należy zachować czujność, czytać etykiety ze zrozumieniem i rezygnować z tych najmniej bezpiecznych (ale najłatwiej dostępnych) dań. Nie musi specjalnie się starać, żeby obrzydzać posiłki – tu rzuci niewinną uwagę o wydzielinach różnych stworzeń w substancjach używanych do utrzymywania odpowiedniej konsystencji lodów, tam pokaże, jak jego kilkuletnie dzieci reagują na wysokoprzetworzoną żywność. Często zresztą dzieli się z odbiorcami prywatnymi doświadczeniami – umiejętnie wplata je między kolejne reportażowe opowieści. To wszystko sprawia, że lepiej czyta się książkę: „Ultraprzetworzeni ludzie” to arcyciekawa lektura. Książka, która wprawdzie budzi przerażenie, ale też jest bardzo potrzebna na rynku. Jeśli ktoś ma problemy z zachowaniem wagi albo utrzymaniem zdrowia, może tu znaleźć wskazówki co do powodów schorzeń. A przy okazji znajdzie jeszcze bardzo interesujący zestaw komentarzy do tego, co dzieje się na konsumenckim rynku.
niedziela, 22 września 2024
Cecilia Vinesse: Moja dziewczyna
Poradnia K, Warszawa 2024.
Droga do szczęścia
Cecilia Vinesse wie dobrze, że jeśli chce opowiedzieć odbiorczyniom historię, która je zaintryguje i wciągnie, musi zaoferować im coś więcej niż zestaw emocji i uczuć, nawet jeśli to uczucia w stosunkowo młodym w literaturze obyczajowej nurcie queer. Dlatego też wykorzystuje Cleo, żeby przedstawić młodym czytelnikom fascynację tworzeniem filmów. Cleo tym żyje - w szkole poświęca każdą wolną chwilę na doskonalenie scenariusza, przygotowuje też serial (kręcony w placówce przez kolejne pokolenia uczniów), a do tego wciąż wtrąca nawiązania do ukochanych horrorów (i do innych filmów ponadczasowych). Ma swoją pasję, wie, czego chce w życiu, snuje plany dotyczące wyboru przyszłej szkoły i pracy z ukochanym, Danielem. Ukochanym, który dość szybko wymiksowuje się z relacji wyrosłej przecież na przyjacielskim gruncie - Daniel postanawia sprawdzić, co do zaoferowania ma Kiki. Sprawia tym samym, że Kiki zrywa z Marianne - a Marianne jest sąsiadką i przyjaciółką z dzieciństwa Cleo. W tej intrydze czworo nastolatków ani przez moment nie będzie pozostawionych samym sobie, wciąż będą wchodzić w nowe układy i relacje, a związki hetero- i nieheteronormatywne to coś, co ma nadawać ton fabule. Podobnie jak filmy, bo Cecilia Vinesse nie chce skupiać się wyłącznie na byciu z kimś, zależy jej na dodatkowych treściach, dodatkowych atutach powieści. Znajduje ich sporo, znacznie pewniej czuje się w opisywaniu konkretów niż ulotnych wrażeń i spojrzeń - i tym powinna przekonać do siebie czytelniczki zmęczone stereotypami w lekturach.
“Moja dziewczyna” to książka, w której pewności co do związków nie ma. Wszyscy młodzi ludzie poszukują tego, co dla nich najważniejsze i co pozwoli im najlepiej wyrażać siebie, dbają o siebie nawzajem jako przyjaciele, którymi pozostają mimo zmian orbit miłosnych. Zresztą Cecilia Vinesse raczej unika sentymentów - jedyny, który pozostawia, dotyczy realizowania planów odziedziczonych po matce - to motywacja bohaterki i powód do dokonywania konkretnych wyborów. Wszystko inne traci na znaczeniu, gdy w grę wchodzi przyszłość. Autorka zatrzymuje się jednak na temacie lęków i zmartwień, rozczarowań i wyzwań, które są stale obecne w codzienności młodzieży, bez względu na to, co sądzą o tym starsi. Oparcia szuka poza ulotnym zestawem uczuć - co jest dość zaskakujące w gatunku. Traktuje swoich czytelników poważnie, przekonuje ich do siebie szczerością i brakiem przesłodzenia - to się sprawdza, nawet jeśli oznacza odejście od poczytnych struktur. Rozwiązania z “Mojej dziewczyny”, rzadko spotykane w literaturze pop, sprawiają, że każdy będzie chciał się zagłębiać w opowieść i odkrywać kolejne jej poziomy. Jest to powieść dla nastolatek, które wolą ambitne wyzwania w ramach twórczości rozrywkowej - sprawdza się jako lektura na długie wieczory i na życiowe rozczarowania, a do tego przynosi całkiem sporo trafnych obserwacji na temat młodych ludzi dzisiaj. Autorka wierzy w nastolatki - i o tym im przypomina, dzięki czemu zyska sobie ich przychylność.
Droga do szczęścia
Cecilia Vinesse wie dobrze, że jeśli chce opowiedzieć odbiorczyniom historię, która je zaintryguje i wciągnie, musi zaoferować im coś więcej niż zestaw emocji i uczuć, nawet jeśli to uczucia w stosunkowo młodym w literaturze obyczajowej nurcie queer. Dlatego też wykorzystuje Cleo, żeby przedstawić młodym czytelnikom fascynację tworzeniem filmów. Cleo tym żyje - w szkole poświęca każdą wolną chwilę na doskonalenie scenariusza, przygotowuje też serial (kręcony w placówce przez kolejne pokolenia uczniów), a do tego wciąż wtrąca nawiązania do ukochanych horrorów (i do innych filmów ponadczasowych). Ma swoją pasję, wie, czego chce w życiu, snuje plany dotyczące wyboru przyszłej szkoły i pracy z ukochanym, Danielem. Ukochanym, który dość szybko wymiksowuje się z relacji wyrosłej przecież na przyjacielskim gruncie - Daniel postanawia sprawdzić, co do zaoferowania ma Kiki. Sprawia tym samym, że Kiki zrywa z Marianne - a Marianne jest sąsiadką i przyjaciółką z dzieciństwa Cleo. W tej intrydze czworo nastolatków ani przez moment nie będzie pozostawionych samym sobie, wciąż będą wchodzić w nowe układy i relacje, a związki hetero- i nieheteronormatywne to coś, co ma nadawać ton fabule. Podobnie jak filmy, bo Cecilia Vinesse nie chce skupiać się wyłącznie na byciu z kimś, zależy jej na dodatkowych treściach, dodatkowych atutach powieści. Znajduje ich sporo, znacznie pewniej czuje się w opisywaniu konkretów niż ulotnych wrażeń i spojrzeń - i tym powinna przekonać do siebie czytelniczki zmęczone stereotypami w lekturach.
“Moja dziewczyna” to książka, w której pewności co do związków nie ma. Wszyscy młodzi ludzie poszukują tego, co dla nich najważniejsze i co pozwoli im najlepiej wyrażać siebie, dbają o siebie nawzajem jako przyjaciele, którymi pozostają mimo zmian orbit miłosnych. Zresztą Cecilia Vinesse raczej unika sentymentów - jedyny, który pozostawia, dotyczy realizowania planów odziedziczonych po matce - to motywacja bohaterki i powód do dokonywania konkretnych wyborów. Wszystko inne traci na znaczeniu, gdy w grę wchodzi przyszłość. Autorka zatrzymuje się jednak na temacie lęków i zmartwień, rozczarowań i wyzwań, które są stale obecne w codzienności młodzieży, bez względu na to, co sądzą o tym starsi. Oparcia szuka poza ulotnym zestawem uczuć - co jest dość zaskakujące w gatunku. Traktuje swoich czytelników poważnie, przekonuje ich do siebie szczerością i brakiem przesłodzenia - to się sprawdza, nawet jeśli oznacza odejście od poczytnych struktur. Rozwiązania z “Mojej dziewczyny”, rzadko spotykane w literaturze pop, sprawiają, że każdy będzie chciał się zagłębiać w opowieść i odkrywać kolejne jej poziomy. Jest to powieść dla nastolatek, które wolą ambitne wyzwania w ramach twórczości rozrywkowej - sprawdza się jako lektura na długie wieczory i na życiowe rozczarowania, a do tego przynosi całkiem sporo trafnych obserwacji na temat młodych ludzi dzisiaj. Autorka wierzy w nastolatki - i o tym im przypomina, dzięki czemu zyska sobie ich przychylność.
sobota, 21 września 2024
Dominique Zay, Greg Blondin, Dawid: Sprawy kryminalne Filipiny Lomar. 5. Drab i podróby
Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2024.
Wyzysk
Filipina Lomar to bohaterka, która prowadzi brawurowe śledztwa detektywistyczne i rozwiązuje kolejne sprawy kryminalne z gatunku takich, które rzadko pojawiają się w twórczości dla młodych odbiorców. Niepotrzebnie autor przeprowadza na finał wywiad ze swoją bohaterką - bo wszystko, co mówi Filipina, da się bez problemu wyczytać z samego komiksu. Filipina Lomar nie boi się ryzyka, a sama powstała jako hołd dla pewnego bohatera-detektywa. W "dziewczyńskiej" wersji (co nie znaczy, że seria przeznaczona jest wyłącznie dla nastolatek, wszyscy będą się tu znakomicie bawić i dostaną trochę zadań do przemyślenia) bohaterka sporo ryzykuje, wprawdzie zawsze może liczyć na swoich przyjaciół, także z dorosłego świata, jednak to na niej spoczywa największa odpowiedzialność. W piątym zeszycie cyklu, "Drab i podróby", Filipina mierzy się z dość mrocznym tematem. Został jeszcze tydzień wakacji, ale dziewczyna trafiła do Paryża - jej mama przechodzi właśnie operację ratującą życie, więc Filipiną zajmą się jej przyjaciele. Ale w nowym miejscu bohaterka trafia na Tobi, dziewczynę z Kamerunu. Tobi ma problem: nie dość, że nie wie, gdzie się podziać, to jeszcze nie ma pojęcia, co stało się z jej starszym bratem. Oboje przybyli do Paryża w poszukiwaniu lepszego życia, ale przebywają tu nielegalnie. Tobi straciła kontakt z bratem i teraz próbuje go odnaleźć - czuje, że mężczyzna potrzebuje pomocy. Ale to Filipina ma znajomości, które pozwolą jej odkryć, co się stało (i trafić do fabryki, w której wyzyskuje się ludzi, nielegalnie zresztą zatrudnianych). Trzeba nie lada intrygi, żeby pokonać nieuczciwych pracodawców (czy też wyzyskiwaczy) - to coś na miarę ekipy dorosłych, a nie jednej nastolatki, dlatego też Filipina musi zwrócić się z prośbą o pomoc do tych, którzy na pewno staną po jej stronie. Ale sama występuje w bardzo ważnej roli.
Ilustracje są w tym komiksie dosyć duże, bardziej przypominają zeszyty dla dzieci niż dla młodzieży, chociaż tematyka jednoznacznie wskazuje na właściwą grupę odbiorców. Ale duże kadry są tu potrzebne przede wszystkim do tego, żeby oddać dynamikę opowieści. Często pojawiają się obrazki pozbawione tekstu, narrację przejmują ilustracje - mnóstwo tu scen pościgów i ucieczek albo wręcz walk, Filipina jest wysportowana i nie boi się ryzyka, a to najlepiej oddać graficznie a nie tekstowo - takie rozwiązanie dobrze się sprawdza. Na dużych twarzach lepiej rysują się silne emocje - tych nie zabraknie w całej opowieści. Seria przypadnie do gustu odbiorcom zaangażowanym w kwestie społeczne, pokaże też problemy dorosłego świata: to rodzaj zaufania, które zaprocentuje w przyszłości i pozwala na przemycanie pod pozorami rozrywki ważnych treści współczesnego świata. "Drab i podróby" to część, którą czyta się dobrze i bez znajomości poprzednich zeszytów z cyklu - osobna przygoda i wyraziste charaktery to wszystko, co potrzebne w odbiorze. Ten komiks uświadamia czytelnikom sprawy, o których do tej pory mogli nie mieć pojęcia - a wszystko w otoczce z dobrej zabawy.
Wyzysk
Filipina Lomar to bohaterka, która prowadzi brawurowe śledztwa detektywistyczne i rozwiązuje kolejne sprawy kryminalne z gatunku takich, które rzadko pojawiają się w twórczości dla młodych odbiorców. Niepotrzebnie autor przeprowadza na finał wywiad ze swoją bohaterką - bo wszystko, co mówi Filipina, da się bez problemu wyczytać z samego komiksu. Filipina Lomar nie boi się ryzyka, a sama powstała jako hołd dla pewnego bohatera-detektywa. W "dziewczyńskiej" wersji (co nie znaczy, że seria przeznaczona jest wyłącznie dla nastolatek, wszyscy będą się tu znakomicie bawić i dostaną trochę zadań do przemyślenia) bohaterka sporo ryzykuje, wprawdzie zawsze może liczyć na swoich przyjaciół, także z dorosłego świata, jednak to na niej spoczywa największa odpowiedzialność. W piątym zeszycie cyklu, "Drab i podróby", Filipina mierzy się z dość mrocznym tematem. Został jeszcze tydzień wakacji, ale dziewczyna trafiła do Paryża - jej mama przechodzi właśnie operację ratującą życie, więc Filipiną zajmą się jej przyjaciele. Ale w nowym miejscu bohaterka trafia na Tobi, dziewczynę z Kamerunu. Tobi ma problem: nie dość, że nie wie, gdzie się podziać, to jeszcze nie ma pojęcia, co stało się z jej starszym bratem. Oboje przybyli do Paryża w poszukiwaniu lepszego życia, ale przebywają tu nielegalnie. Tobi straciła kontakt z bratem i teraz próbuje go odnaleźć - czuje, że mężczyzna potrzebuje pomocy. Ale to Filipina ma znajomości, które pozwolą jej odkryć, co się stało (i trafić do fabryki, w której wyzyskuje się ludzi, nielegalnie zresztą zatrudnianych). Trzeba nie lada intrygi, żeby pokonać nieuczciwych pracodawców (czy też wyzyskiwaczy) - to coś na miarę ekipy dorosłych, a nie jednej nastolatki, dlatego też Filipina musi zwrócić się z prośbą o pomoc do tych, którzy na pewno staną po jej stronie. Ale sama występuje w bardzo ważnej roli.
Ilustracje są w tym komiksie dosyć duże, bardziej przypominają zeszyty dla dzieci niż dla młodzieży, chociaż tematyka jednoznacznie wskazuje na właściwą grupę odbiorców. Ale duże kadry są tu potrzebne przede wszystkim do tego, żeby oddać dynamikę opowieści. Często pojawiają się obrazki pozbawione tekstu, narrację przejmują ilustracje - mnóstwo tu scen pościgów i ucieczek albo wręcz walk, Filipina jest wysportowana i nie boi się ryzyka, a to najlepiej oddać graficznie a nie tekstowo - takie rozwiązanie dobrze się sprawdza. Na dużych twarzach lepiej rysują się silne emocje - tych nie zabraknie w całej opowieści. Seria przypadnie do gustu odbiorcom zaangażowanym w kwestie społeczne, pokaże też problemy dorosłego świata: to rodzaj zaufania, które zaprocentuje w przyszłości i pozwala na przemycanie pod pozorami rozrywki ważnych treści współczesnego świata. "Drab i podróby" to część, którą czyta się dobrze i bez znajomości poprzednich zeszytów z cyklu - osobna przygoda i wyraziste charaktery to wszystko, co potrzebne w odbiorze. Ten komiks uświadamia czytelnikom sprawy, o których do tej pory mogli nie mieć pojęcia - a wszystko w otoczce z dobrej zabawy.
piątek, 20 września 2024
Michał Mateusiak: Ciężar strachu
Harper Collins, Warszawa 2024.
Powrót
Michał Mateusiak wchodzi na rynek mrocznych powieści kryminalnych i od razu pokazuje, że nie będzie sentymentalny, przynajmniej jeśli chodzi o ewentualne serie. W „Ciężarze strachu” rezygnuje z chronienia pierwszoplanowych postaci, żeby uzyskać efekt grozy – i żeby jak najbardziej doświadczać tego, którego upatrzył sobie na cel seryjny morderca. Komisarz Leonard Gardecki jest człowiekiem po przejściach – nie potrafi już prowadzić normalnego życia, a do tego jest mu potrzebna terapia, żeby uporać się z traumami i wspomnieniami jak z koszmarów. Nic dziwnego, że Gardecki to samotnik, który stara się odsuwać od siebie ludzi – ma nadzieję, że tym ich ochroni, ale swoich motywacji nikomu nie wyjaśnia. To jeden z wielu dzisiaj w literaturze rozrywkowej śledczych, którzy noszą w sobie mrok – Mateusiak niczym czytelników nie chce tu zaskakiwać. Wykorzystuje także motywy sprawdzone w horrorach i thrillerach, żeby zapewnić czytelnikom potrzebną im dawkę grozy. Epatuje naturalizmem w przedstawianiu przedśmiertnych tortur i cierpień ofiar mordercy, ale też nawiązuje do wątku grania na nosie śledczym przez pozostawianie na miejscu zbrodni charakterystycznego „podpisu”. I wiadomości przesyłane tą drogą wydają się trochę nie pasować do tonu historii – wyjęte rodem z harcerskich przygodówek wywołują dysonans w świecie okrucieństwa i zła.
Autor stawia na intrygę, w której zmienia się temat i ciężar śledztwa jako takiego – to, co na początku zaprzątnie uwagę czytelników, wcale nie będzie się tak bardzo wiązać z faktycznymi motywacjami i celami przestępcy, wszystko po to, żeby utrudnić samodzielne odgadywanie kierunku fabuły – jednak pytanie, jak bardzo przekona takim rozwiązaniem odbiorców przyzwyczajonych do większych zbiegów okoliczności nawet w ramach literackich eksperymentów. Dwa motywy autor rozwija – jeden to zagrożenie i obraz kolejnych ofiar. Drugi – prywatne demony komisarza Gardeckiego. Pomiędzy jedną a drugą zbrodnią jest czas na nakreślanie namiastki życia osobistego bohatera, ale i tak autor zdradza czytelnikom jego doświadczenia bardzo powoli i ostrożnie – zupełnie jakby bał się przywiązania kogokolwiek do postaci. Udaje mu się zaintrygować charakterem – ale pojawia się w warstwie psychologicznej parę pytań, na które odpowiedzi nie będzie. „Ciężar strachu” to bardziej studium lęków bohatera niż pełnowymiarowa fabuła, przynajmniej kiedy weźmie się pod uwagę wymowę całości – dzieje się tu wiele, ale nie zawsze to dzianie się jest uzasadnione tak, by odbiorcy przyjęli to bez zastrzeżeń. To książka dla fanów mrocznych powieści kryminalnych, wypełniona cierpieniem i złem – niezbyt rozbudowana i wyzwalająca pewne wątpliwości w konstrukcji. W samej narracji autor radzi sobie nieźle, pod warunkiem, że nie podważa własnych słów (nie można czegoś stwierdzać „chyba najwyraźniej”, albo zdecydowanie, albo niepewność – takich detali jest tu więcej) i że nie szuka właściwszych określeń po tych, które już znalazł. Ma Michał Mateusiak potencjał, jeszcze trzeba doszlifować szczegóły, ale już „Ciężar strachu” pokazuje, że pojawia się na rynku powieści kryminalnych ktoś z nowym spojrzeniem na wyeksploatowane do granic możliwości pomysły.
Powrót
Michał Mateusiak wchodzi na rynek mrocznych powieści kryminalnych i od razu pokazuje, że nie będzie sentymentalny, przynajmniej jeśli chodzi o ewentualne serie. W „Ciężarze strachu” rezygnuje z chronienia pierwszoplanowych postaci, żeby uzyskać efekt grozy – i żeby jak najbardziej doświadczać tego, którego upatrzył sobie na cel seryjny morderca. Komisarz Leonard Gardecki jest człowiekiem po przejściach – nie potrafi już prowadzić normalnego życia, a do tego jest mu potrzebna terapia, żeby uporać się z traumami i wspomnieniami jak z koszmarów. Nic dziwnego, że Gardecki to samotnik, który stara się odsuwać od siebie ludzi – ma nadzieję, że tym ich ochroni, ale swoich motywacji nikomu nie wyjaśnia. To jeden z wielu dzisiaj w literaturze rozrywkowej śledczych, którzy noszą w sobie mrok – Mateusiak niczym czytelników nie chce tu zaskakiwać. Wykorzystuje także motywy sprawdzone w horrorach i thrillerach, żeby zapewnić czytelnikom potrzebną im dawkę grozy. Epatuje naturalizmem w przedstawianiu przedśmiertnych tortur i cierpień ofiar mordercy, ale też nawiązuje do wątku grania na nosie śledczym przez pozostawianie na miejscu zbrodni charakterystycznego „podpisu”. I wiadomości przesyłane tą drogą wydają się trochę nie pasować do tonu historii – wyjęte rodem z harcerskich przygodówek wywołują dysonans w świecie okrucieństwa i zła.
Autor stawia na intrygę, w której zmienia się temat i ciężar śledztwa jako takiego – to, co na początku zaprzątnie uwagę czytelników, wcale nie będzie się tak bardzo wiązać z faktycznymi motywacjami i celami przestępcy, wszystko po to, żeby utrudnić samodzielne odgadywanie kierunku fabuły – jednak pytanie, jak bardzo przekona takim rozwiązaniem odbiorców przyzwyczajonych do większych zbiegów okoliczności nawet w ramach literackich eksperymentów. Dwa motywy autor rozwija – jeden to zagrożenie i obraz kolejnych ofiar. Drugi – prywatne demony komisarza Gardeckiego. Pomiędzy jedną a drugą zbrodnią jest czas na nakreślanie namiastki życia osobistego bohatera, ale i tak autor zdradza czytelnikom jego doświadczenia bardzo powoli i ostrożnie – zupełnie jakby bał się przywiązania kogokolwiek do postaci. Udaje mu się zaintrygować charakterem – ale pojawia się w warstwie psychologicznej parę pytań, na które odpowiedzi nie będzie. „Ciężar strachu” to bardziej studium lęków bohatera niż pełnowymiarowa fabuła, przynajmniej kiedy weźmie się pod uwagę wymowę całości – dzieje się tu wiele, ale nie zawsze to dzianie się jest uzasadnione tak, by odbiorcy przyjęli to bez zastrzeżeń. To książka dla fanów mrocznych powieści kryminalnych, wypełniona cierpieniem i złem – niezbyt rozbudowana i wyzwalająca pewne wątpliwości w konstrukcji. W samej narracji autor radzi sobie nieźle, pod warunkiem, że nie podważa własnych słów (nie można czegoś stwierdzać „chyba najwyraźniej”, albo zdecydowanie, albo niepewność – takich detali jest tu więcej) i że nie szuka właściwszych określeń po tych, które już znalazł. Ma Michał Mateusiak potencjał, jeszcze trzeba doszlifować szczegóły, ale już „Ciężar strachu” pokazuje, że pojawia się na rynku powieści kryminalnych ktoś z nowym spojrzeniem na wyeksploatowane do granic możliwości pomysły.
czwartek, 19 września 2024
Szlaczki / Kształty. Rysuję i ścieram
Harperkids, Warszawa 2024.
Przed pisaniem
Żeby przekonać dzieci do wysiłku – ćwiczenia sprawności manualnej – można po prostu kazać im rysować szlaczki w zeszytach. Ale można też zamienić to w dobrą i ciekawą z ich perspektywy zabawę. Temu służy seria Rysuję i ścieram, w której dwa zeszyty, „Kształty” i „Szlaczki” pojawiły się na rynku. Książeczki są dość duże i mają sztywne i śliskie kartki. Po to, żeby móc w nich rysować – i to wiele razy. Do każdego tomiku dołączony jest ścieralny mazak z „gumką”, więc można będzie nie tylko poprawiać swoje dzieła, ale i całkiem je ścierać, żeby następnym razem korzystać na nowo z książeczek. „Kształty” to prostsza publikacja: każda rozkładówka zawiera tutaj jeden temat – wybraną figurę geometryczną (koło, które w rysowaniu dziecka jest okręgiem, prostokąt, kwadrat, trapez czy romb), podpis z nazwą tego kształtu oraz zestaw schematycznych i maksymalnie uproszczonych ilustracji, z których niemal każda zawiera „omawiany” właśnie kształt. Zaznaczone kropkowaną linią figury należy samodzielnie obrysować flamastrem dołączonym do tomiku – jeśli coś nie wyjdzie, można to łatwo poprawić, a jeśli zabawę chce się zacząć od nowa – także nie będzie z tym problemu. To również sposób na śledzenie postępów w pracach manualnych – z każdym kolejnym ćwiczeniem zadania mogą iść łatwiej. Oczywiście dzieci wcale nie muszą realizować wyłącznie zaleceń wydawnictwa – mogą rysować w wolnych przestrzeniach na stronach albo poprawiać też inne kształty na kolejnych rozkładówkach, nic nie stoi na przeszkodzie w dorabianiu konturów i cieszeniu się możliwością samodzielnego ilustrowania tomiku.
Z kolei „Szlaczki” to już tomik bardziej zadaniowy. Owszem, zasada funkcjonowania jest podobna: kropkowane linie pokazują, jak prowadzić flamaster, żeby uzyskać pożądany efekt. To ćwiczenie uważności i sprawności manualnej, a także przygotowanie ręki do pisania. Jednak prace są tu bardziej urozmaicane, przynajmniej z perspektywy dziecka. Przede wszystkim na stronach pojawiają się nie szlaczki, a drogi lub ślady – łączniki między elementami rysunkowymi albo nawiązania do nich. Rysowanie szlaczków to wypełnianie zadań – trzeba połączyć poszczególne motywy ze sobą za pomocą linii wprowadzanych przez podpowiedzi. Poza tym na każdej rozkładówce pojawia się też proste pytanie, które zmusza dzieci do sprawdzania wiedzy i umiejętności, na przykład umiejętności liczenia, ale też – logicznego myślenia. Tak jest na przykład w przypadku określania, które z pól jest największe albo najmniejsze – można to stwierdzić na podstawie oceny podjętego wysiłku. Tak samo zresztą jak testowanie prędkości pojazdów – najszybszy będzie ten, przy którym wykonanie szlaczków będzie trwało najkrócej. Takie zagadki urozmaicają i uprzyjemniają zadania – odwracają faktycznie uwagę dzieci od wysiłku podejmowanego przy wypełnianiu książek i pomagają w zachęcaniu do ćwiczenia ręki. Jest tu zatem nie tylko rysowanie szlaczków – ale też liczenie i porównywanie, więc te tomiki z serii Rysuję i ścieram bardzo przydadzą się jako sposób na oswajanie dzieci z lekcjami matematyki. Pokazują, że liczenie i porównywanie to świetna zabawa.
Przed pisaniem
Żeby przekonać dzieci do wysiłku – ćwiczenia sprawności manualnej – można po prostu kazać im rysować szlaczki w zeszytach. Ale można też zamienić to w dobrą i ciekawą z ich perspektywy zabawę. Temu służy seria Rysuję i ścieram, w której dwa zeszyty, „Kształty” i „Szlaczki” pojawiły się na rynku. Książeczki są dość duże i mają sztywne i śliskie kartki. Po to, żeby móc w nich rysować – i to wiele razy. Do każdego tomiku dołączony jest ścieralny mazak z „gumką”, więc można będzie nie tylko poprawiać swoje dzieła, ale i całkiem je ścierać, żeby następnym razem korzystać na nowo z książeczek. „Kształty” to prostsza publikacja: każda rozkładówka zawiera tutaj jeden temat – wybraną figurę geometryczną (koło, które w rysowaniu dziecka jest okręgiem, prostokąt, kwadrat, trapez czy romb), podpis z nazwą tego kształtu oraz zestaw schematycznych i maksymalnie uproszczonych ilustracji, z których niemal każda zawiera „omawiany” właśnie kształt. Zaznaczone kropkowaną linią figury należy samodzielnie obrysować flamastrem dołączonym do tomiku – jeśli coś nie wyjdzie, można to łatwo poprawić, a jeśli zabawę chce się zacząć od nowa – także nie będzie z tym problemu. To również sposób na śledzenie postępów w pracach manualnych – z każdym kolejnym ćwiczeniem zadania mogą iść łatwiej. Oczywiście dzieci wcale nie muszą realizować wyłącznie zaleceń wydawnictwa – mogą rysować w wolnych przestrzeniach na stronach albo poprawiać też inne kształty na kolejnych rozkładówkach, nic nie stoi na przeszkodzie w dorabianiu konturów i cieszeniu się możliwością samodzielnego ilustrowania tomiku.
Z kolei „Szlaczki” to już tomik bardziej zadaniowy. Owszem, zasada funkcjonowania jest podobna: kropkowane linie pokazują, jak prowadzić flamaster, żeby uzyskać pożądany efekt. To ćwiczenie uważności i sprawności manualnej, a także przygotowanie ręki do pisania. Jednak prace są tu bardziej urozmaicane, przynajmniej z perspektywy dziecka. Przede wszystkim na stronach pojawiają się nie szlaczki, a drogi lub ślady – łączniki między elementami rysunkowymi albo nawiązania do nich. Rysowanie szlaczków to wypełnianie zadań – trzeba połączyć poszczególne motywy ze sobą za pomocą linii wprowadzanych przez podpowiedzi. Poza tym na każdej rozkładówce pojawia się też proste pytanie, które zmusza dzieci do sprawdzania wiedzy i umiejętności, na przykład umiejętności liczenia, ale też – logicznego myślenia. Tak jest na przykład w przypadku określania, które z pól jest największe albo najmniejsze – można to stwierdzić na podstawie oceny podjętego wysiłku. Tak samo zresztą jak testowanie prędkości pojazdów – najszybszy będzie ten, przy którym wykonanie szlaczków będzie trwało najkrócej. Takie zagadki urozmaicają i uprzyjemniają zadania – odwracają faktycznie uwagę dzieci od wysiłku podejmowanego przy wypełnianiu książek i pomagają w zachęcaniu do ćwiczenia ręki. Jest tu zatem nie tylko rysowanie szlaczków – ale też liczenie i porównywanie, więc te tomiki z serii Rysuję i ścieram bardzo przydadzą się jako sposób na oswajanie dzieci z lekcjami matematyki. Pokazują, że liczenie i porównywanie to świetna zabawa.
środa, 18 września 2024
Carole Trébor, Gabrielle Bagnoli: Alemina. Nieustraszona
Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2024.
Świat faraonów
Carole Trébor i Gabrielle Bagnoli przygotowują serię dość mroczną i przez to bardziej atrakcyjną dla młodzieży. Komiksy z serii Alemina to opowieści ze starożytnego Egiptu wypełnionego magią i nietypowymi rozwiązaniami. Druga część cyklu, "Nieustraszona", pokazuje walkę córki pani faraon o zwyczajność. Razem z nią staje do walki cały klan wyjątkowych - istot z pogranicza światów. Sama Alemina jest przecież częściowo mumią, moc zyskuje w określonych okolicznościach i zniszczyć ją można niekoniecznie w konwencjonalny sposób. Na razie Alemina ma jeszcze więź psychiczną z matką - może dzięki temu zyskiwać podpowiedzi dotyczące działań mających na celu ocalanie egzystencji (chociaż niekoniecznie - życia jako takiego). Poza Aleminą pojawiają się w ekipie i szkielety, i zombie, i duchy - całe stado przedziwnych stworzeń, które śmierci nie muszą się bać, ale przede wszystkim chcą istnieć za wszelką cenę. Wprawdzie ich wrogowie są okrutni i nie cofną się przed niczym, jednak Alemina wie, że może liczyć na swoją grupę. Teraz musi ocalić uadżet - naczynie gromadzące moc przodków. Tylko córka faraona może z amuletu korzystać, dla wszystkich innych to poważne niebezpieczeństwo - jednak nie brakuje takich, którzy pragną zyskać potężną moc za wszelką cenę. Odbiorcy błyskawicznie przekonają się, że Alemina nie może chwilowo liczyć na matkę, co więcej - powinna pospieszyć jej z pomocą i uwolnić z więzienia - ale musi też zatroszczyć się o swoich, o tych, którzy zapewniają jej kruche ale jednak poczucie bezpieczeństwa i o tych, którzy bez wahania stają ramię w ramię z księżniczką, żeby ją chronić i pomagać w misjach.
Jest to seria wymagająca od odbiorców sporego skupienia ze względu na konstrukcję świata przedstawionego. Trzeba uważności, żeby zorientować się we wzajemnych zależnościach między bohaterami i w celach eskapady. Nie ma czasu na wyjaśnienia, jeśli coś się gdzieś pojawi, to tylko dla wygody w dialogach - odbiorcy będą musieli poświęcić sporo czasu na przeanalizowanie specyfiki poszczególnych bohaterów i ich umiejętności, relacji i rodzaju zagrożeń. Sporo tematów wypełnia magia i zestaw amuletów, czyli rozwiązań spoza realizmu - więc tym trudniej będzie śledzić opowieść. Do tego liczy się dynamika, tempo akcji jest mordercze - a ponieważ zagrożenia należą do poważnych i potężnych (żeby pokonać boskie moce), nie ma mowy o kompromisach. W tym tomiku znajdą się sceny rodem z filmów sensacyjnych - przerobione na opowieść ze starożytnego Egiptu w powiązaniu z fantastyką. Żeby odrobinę ułatwić odbiorcom motywy grozy, w tomiku znalazło się też miejsce na przekomarzania się drugoplanowych postaci (zwłaszcza na śmiech z jednego, który się trochę rozpada i stale gubi jakąś część ciała). Bardzo tu kolorowo i bardzo gwałtownie, co powinno się spodobać młodzieży spragnionej silnych wrażeń.
Świat faraonów
Carole Trébor i Gabrielle Bagnoli przygotowują serię dość mroczną i przez to bardziej atrakcyjną dla młodzieży. Komiksy z serii Alemina to opowieści ze starożytnego Egiptu wypełnionego magią i nietypowymi rozwiązaniami. Druga część cyklu, "Nieustraszona", pokazuje walkę córki pani faraon o zwyczajność. Razem z nią staje do walki cały klan wyjątkowych - istot z pogranicza światów. Sama Alemina jest przecież częściowo mumią, moc zyskuje w określonych okolicznościach i zniszczyć ją można niekoniecznie w konwencjonalny sposób. Na razie Alemina ma jeszcze więź psychiczną z matką - może dzięki temu zyskiwać podpowiedzi dotyczące działań mających na celu ocalanie egzystencji (chociaż niekoniecznie - życia jako takiego). Poza Aleminą pojawiają się w ekipie i szkielety, i zombie, i duchy - całe stado przedziwnych stworzeń, które śmierci nie muszą się bać, ale przede wszystkim chcą istnieć za wszelką cenę. Wprawdzie ich wrogowie są okrutni i nie cofną się przed niczym, jednak Alemina wie, że może liczyć na swoją grupę. Teraz musi ocalić uadżet - naczynie gromadzące moc przodków. Tylko córka faraona może z amuletu korzystać, dla wszystkich innych to poważne niebezpieczeństwo - jednak nie brakuje takich, którzy pragną zyskać potężną moc za wszelką cenę. Odbiorcy błyskawicznie przekonają się, że Alemina nie może chwilowo liczyć na matkę, co więcej - powinna pospieszyć jej z pomocą i uwolnić z więzienia - ale musi też zatroszczyć się o swoich, o tych, którzy zapewniają jej kruche ale jednak poczucie bezpieczeństwa i o tych, którzy bez wahania stają ramię w ramię z księżniczką, żeby ją chronić i pomagać w misjach.
Jest to seria wymagająca od odbiorców sporego skupienia ze względu na konstrukcję świata przedstawionego. Trzeba uważności, żeby zorientować się we wzajemnych zależnościach między bohaterami i w celach eskapady. Nie ma czasu na wyjaśnienia, jeśli coś się gdzieś pojawi, to tylko dla wygody w dialogach - odbiorcy będą musieli poświęcić sporo czasu na przeanalizowanie specyfiki poszczególnych bohaterów i ich umiejętności, relacji i rodzaju zagrożeń. Sporo tematów wypełnia magia i zestaw amuletów, czyli rozwiązań spoza realizmu - więc tym trudniej będzie śledzić opowieść. Do tego liczy się dynamika, tempo akcji jest mordercze - a ponieważ zagrożenia należą do poważnych i potężnych (żeby pokonać boskie moce), nie ma mowy o kompromisach. W tym tomiku znajdą się sceny rodem z filmów sensacyjnych - przerobione na opowieść ze starożytnego Egiptu w powiązaniu z fantastyką. Żeby odrobinę ułatwić odbiorcom motywy grozy, w tomiku znalazło się też miejsce na przekomarzania się drugoplanowych postaci (zwłaszcza na śmiech z jednego, który się trochę rozpada i stale gubi jakąś część ciała). Bardzo tu kolorowo i bardzo gwałtownie, co powinno się spodobać młodzieży spragnionej silnych wrażeń.
wtorek, 17 września 2024
Agnieszka Jucewicz, Magdalena Kicińska: Dom w butelce. Rozmowy z dorosłymi dziećmi alkoholików
Agora, Warszawa 2024.
Wyznania
Jest ta książka dokładnie tym, co głosi podtytuł. "Dom w butelce. Rozmowy z dorosłymi dziećmi alkoholików" to nie zestaw porad czy wskazówek dla DDA - a zwyczajnych wywiadów, zwierzeń i refleksji osób połączonych wspólnym przykrym życiowym doświadczeniem. Wypowiadają się tu jednak nie tylko dorosłe dzieci alkoholików, ale też ludzie, których rodzeństwo wpadło w nałóg i niszczyło swoim zachowaniem rodzinę. Agnieszka Jucewicz i Magdalena Kicińska są empatyczne (często zresztą same wprowadzają elementy własnych doświadczeń) i delikatne, cierpliwe i pełne wyrozumiałości. Pozwalają rozmówcom na wytyczanie kierunków przemyśleń, nie naciskają na konkretne wyznania, otwierają pole dla rozmaitych emocji - oczyszczających, ale też i trudnych. Wysłuchują historii domowych - rozczarowań, złości, ale i przyspieszonego kursu radzenia sobie w każdej sytuacji. Dorosłe dzieci alkoholików przypominają sobie rozmaite upokorzenia i konieczność kombinowania, udawania w dzieciństwie przed znajomymi czy nauczycielami, krycia pijących rodziców. Przypominają sobie też własne rozczarowania i żale, to, co trzeba było przepracować samodzielnie (albo po latach na terapii). Stopniowo uczą się funkcjonować w społeczeństwie, które nie zapewniło im wsparcia wtedy, kiedy było ono najbardziej potrzebne. Bo bycie dzieckiem alkoholika to także ogromna presja ze strony bliskich: część rozmówców miała za zadanie wpływać na ojca albo matkę, żeby ograniczyć ich picie - część samodzielnie próbowała pokonać pokusy rodziców przez wylewanie lub chowanie zapasów alkoholu, awantury i spory. Część do tej pory nie pozbyła się odpowiedzialności, część wie już, że nie uda się uratować najbliższych - i odcięła się od toksycznego środowiska, oczywiście nie bez wyrzutów sumienia. I "Dom w butelce" to zestaw problemów, o których głośno się nie mówi i nie pamięta w kontekście uzależnionych. Zwykle to właśnie tym, których dotyczy nałóg, poświęca się najwięcej uwagi - ale Agnieszka Jucewicz i Magdalena Kicińska pokazują, że niesłusznie, że na większą pomoc zasługują pokrzywdzeni w takich domach.
Rozmowy są okazją do uwydatnienia emocji i uczuć, które do tej pory mogły zostać ukrywane przed światem jako te niewłaściwe czy niepotrzebne. Zyskują głos ci, którzy nie przyciągali uwagi - to oni przeżywają największe zmiany i najbardziej potrzebują wsparcia, które potrafią wykorzystać, w odróżnieniu od uzależnionego starszego pokolenia. Za każdym przypadkiem alkoholizmu - bez względu na to, czy to rodzina patologiczna, czy wysokofunkcjonująca, kryje się dramat bliskich i o tym "Dom w butelce" stale przypomina. To zestaw opowieści ludzkich, prywatnych i intymnych - podobnych do siebie, chociaż różnych (rozmówcy różnią się płcią, wiekiem, doświadczeniem życiowym i samym środowiskiem, a także zestawem decyzji, które podejmowali w związku z nałogiem rodziców). Autorki wpuszczają czytelników w świat bardzo osobisty, wypełniony przykrościami i nadzieją na lepsze życie układane według własnych potrzeb już po rozpoznaniu problemu. I można sięgnąć po tę lekturę nie dla podglądania życia innych, a żeby przekonać się, jak wielkie spustoszenie sieje nałóg w egzystencji członków rodziny - i być może znaleźć w tomie echa własnych doświadczeń, a potem poszukać profesjonalnej pomocy.
Wyznania
Jest ta książka dokładnie tym, co głosi podtytuł. "Dom w butelce. Rozmowy z dorosłymi dziećmi alkoholików" to nie zestaw porad czy wskazówek dla DDA - a zwyczajnych wywiadów, zwierzeń i refleksji osób połączonych wspólnym przykrym życiowym doświadczeniem. Wypowiadają się tu jednak nie tylko dorosłe dzieci alkoholików, ale też ludzie, których rodzeństwo wpadło w nałóg i niszczyło swoim zachowaniem rodzinę. Agnieszka Jucewicz i Magdalena Kicińska są empatyczne (często zresztą same wprowadzają elementy własnych doświadczeń) i delikatne, cierpliwe i pełne wyrozumiałości. Pozwalają rozmówcom na wytyczanie kierunków przemyśleń, nie naciskają na konkretne wyznania, otwierają pole dla rozmaitych emocji - oczyszczających, ale też i trudnych. Wysłuchują historii domowych - rozczarowań, złości, ale i przyspieszonego kursu radzenia sobie w każdej sytuacji. Dorosłe dzieci alkoholików przypominają sobie rozmaite upokorzenia i konieczność kombinowania, udawania w dzieciństwie przed znajomymi czy nauczycielami, krycia pijących rodziców. Przypominają sobie też własne rozczarowania i żale, to, co trzeba było przepracować samodzielnie (albo po latach na terapii). Stopniowo uczą się funkcjonować w społeczeństwie, które nie zapewniło im wsparcia wtedy, kiedy było ono najbardziej potrzebne. Bo bycie dzieckiem alkoholika to także ogromna presja ze strony bliskich: część rozmówców miała za zadanie wpływać na ojca albo matkę, żeby ograniczyć ich picie - część samodzielnie próbowała pokonać pokusy rodziców przez wylewanie lub chowanie zapasów alkoholu, awantury i spory. Część do tej pory nie pozbyła się odpowiedzialności, część wie już, że nie uda się uratować najbliższych - i odcięła się od toksycznego środowiska, oczywiście nie bez wyrzutów sumienia. I "Dom w butelce" to zestaw problemów, o których głośno się nie mówi i nie pamięta w kontekście uzależnionych. Zwykle to właśnie tym, których dotyczy nałóg, poświęca się najwięcej uwagi - ale Agnieszka Jucewicz i Magdalena Kicińska pokazują, że niesłusznie, że na większą pomoc zasługują pokrzywdzeni w takich domach.
Rozmowy są okazją do uwydatnienia emocji i uczuć, które do tej pory mogły zostać ukrywane przed światem jako te niewłaściwe czy niepotrzebne. Zyskują głos ci, którzy nie przyciągali uwagi - to oni przeżywają największe zmiany i najbardziej potrzebują wsparcia, które potrafią wykorzystać, w odróżnieniu od uzależnionego starszego pokolenia. Za każdym przypadkiem alkoholizmu - bez względu na to, czy to rodzina patologiczna, czy wysokofunkcjonująca, kryje się dramat bliskich i o tym "Dom w butelce" stale przypomina. To zestaw opowieści ludzkich, prywatnych i intymnych - podobnych do siebie, chociaż różnych (rozmówcy różnią się płcią, wiekiem, doświadczeniem życiowym i samym środowiskiem, a także zestawem decyzji, które podejmowali w związku z nałogiem rodziców). Autorki wpuszczają czytelników w świat bardzo osobisty, wypełniony przykrościami i nadzieją na lepsze życie układane według własnych potrzeb już po rozpoznaniu problemu. I można sięgnąć po tę lekturę nie dla podglądania życia innych, a żeby przekonać się, jak wielkie spustoszenie sieje nałóg w egzystencji członków rodziny - i być może znaleźć w tomie echa własnych doświadczeń, a potem poszukać profesjonalnej pomocy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)