* * * * * * O tu-czytam
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.

Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.

Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.

Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com

piątek, 31 sierpnia 2018

Reinhold Messner: O życiu

Agora, Warszawa 2018.

Spojrzenie w przeszłość

Boom na literaturę górską trwa i dzisiaj niemal trudno sobie wyobrazić kogoś, kto zdobywa albo zdobywał górskie szczyty i nie pokusił się o ocalenie swoich doświadczeń na piśmie dla przyszłych pokoleń. Teraz do grona piszących wspinaczy dołącza legenda, Reinhold Messner, który w tomie “O życiu” rozlicza się z dokonaniami, wspomnieniami i przemyśleniami nie tylko natury sportowej. Dla wielu to niedościgniony mistrz wspinaczki (także w stylu alpejskim), jego osiągnięcia można by długo wyliczać. Niektórym jednak nie spodoba się jego krytyka wymierzona w Niemiecki Związek Alpejski albo kategoryczne sądy. To akurat normalne, że osoby o silnych poglądach i takiej psychice spotykają się z licznymi kontrowersjami, Messner znajduje teraz sposób, żeby wszystkim hurtem odpowiedzieć i zająć jasno określone stanowisko, czy to w sprawie śmierci własnego brata, czy – w odpowiedzi na pytanie, po co w ogóle się wspinać.

“O życiu” to książka złożona z bardzo krótkich rozdziałów, pisanych trochę jak felietony. Za każdym razem autor wybiera sobie jeden określony temat, wraca pamięcią do konkretnej sytuacji, odnosi się do jednego motywu albo jednego wydarzenia, nie ma tu reguły. Wie, jakie elementy powinna zawierać autobiografia: stąd rozdziały poświęcone dzieciństwu, rodzeństwu i rodzicom, odnoszenie się do szkoły i do zabaw z podwórka. W pierwszych tekstach widać wyraźnie dystansowanie się Messnera od dzisiejszych sposobów wychowywania dzieci: autor krytycznie odnosi się do nadmiernej troskliwości i ograniczania swobody maluchom, zestawia obecne standardy z tym, co normalne było w czasach jego młodości. Nie chce przy tym zauważać przemian cywilizacyjnych i kulturowych, zachowuje się tak, jakby świat zatrzymał się w miejscu i obowiązywały dalej te same zasady funkcjonowania w społeczeństwie. Wylicza, jakie doświadczenia go ukształtowały i podpowiada, co dobrze zrobiłoby w budowaniu charakteru dziecka – trudno poważnie traktować te wskazówki przy świadomości niebezpieczeństw - nie tylko tych wydumanych. Reinhold Messner chce jednak występować z pozycji autorytetu w każdej dziedzinie, za jaką się zabiera. A zabiera się za całkiem sporo różnorodnych motywów. Taka postawa znów nie przysporzy mu fanów, poza tymi i tak wpatrzonymi w górskie osiągnięcia. Z czasem jednak autor dojdzie i do górskich wspinaczek: tutaj przynajmniej ma podstawy, żeby jawić się jako guru. Tymczasem przestaje z tego przywileju korzystać, woli podkreślać predyspozycje jednostki, unika generalizowania i podpowiadania innym, co robić. Przedstawia siebie w najtrudniejszych sytuacjach, pokazuje, co dawało mu siłę do przetrwania i w jaki sposób udawało się wyjść cało z rozmaitych opresji. Podkreśla potrzebne w takich wypadkach cechy charakteru. Co pewien czas – i to w felietonach o różnych tematach – wprowadza filozoficzne w duchu podsumowania albo porady natury egzystencjalnej, zwłaszcza na początku książki mocno przesyca ją rodzajem przemyśleń o kształtowaniu charakteru. Sprawia to, że mniej można poznać samego bohatera tomu, a bardziej jego duchową ścieżkę rozwoju, co niekoniecznie pasuje do konwencji literatury górskiej. Messner jednak szybko zmienia tematy, przeskakuje od zagadnienia do zagadnienia, nie pozwalając odbiorcom się nudzić. Egzystencjalne kwestie dla odbiorców zainteresowanych górami będą tylko dodatkiem, próbą dokonania autocharakterystyki. Bez niej obraz wspinacza byłby może równie emocjonujący, ale mniej prawdziwy.

czwartek, 30 sierpnia 2018

Shane Niemeyer, Gary Brozek: Sztuka cierpienia

Galaktyka, Łódź 2018.

Spowiedź

“Sztuka cierpienia” ukazuje się w serii biografii sportowych Galaktyki, ale, być może za sprawą ghosta, który docenia inne klimaty, sport nie znajdzie się tu na pierwszym miejscu. Shane Niemeyer zajmuje się bowiem przez niezwykle długi czas swoim uzależnieniem od narkotyków i alkoholu. Książkę traktuje jako szansę rozprawienia się z przeszłością i pokazania innym, że z najgorszego bagna można wyjść dzięki jasno określonym celom. Dla niego - zamkniętego w więzieniu za przestępstwa związane z kradzieżami, napadami i rabunkami - udział w Ironmanie stał się motywacją i ratunkiem. Najpierw jednak Niemeyer próbował w więzieniu popełnić samobójstwo. I od tej sceny Gary Brozek książkę zaczyna, by po początkowym wstrząsie wycofać się do biograficznej chronologii, a przynajmniej pozwolić rozwijać bohaterowi tomu opowieść o uzależnieniu.

Po raz kolejny sprawdza się przekonanie, że do sportów wytrzymałościowych świetnie nadają się ci, którzy byli podporządkowani używkom i którzy swoje ciała testowali do granic wytrzymałości w innym niż sport trybie. Shane Niemeyer jest kolejnym byłym nałogowcem, który postanowił ciężko trenować i w sportowym wycisku dostrzegać euforię, jaką wcześniej dawały mu środki chemiczne. Nigdy wcześniej nie zajmował się bieganiem (chyba że trzeba było akurat uciekać z ukradzionymi przedmiotami), wizja długodystansowego triatlonu była więc w jego przypadku niemal szaleństwem. Jednak Ironman rozpalił wyobraźnię więźnia na tyle, by ten postanowił wziąć się za siebie i zaczął regularne treningi. Do marzenia o Ironmanie Niemeyer nikomu się nie przyznawał: najpierw chciał zyskać pewność, że może w ogóle w takim turnieju wystartować i że da sobie radę. Wykorzystywał każdą okazję, by wzmocnić wytrzymałość: bieganie po ciasnych celach czy przeciąganie prześcieradła z więziennym siłaczem, wchodzenie i schodzenie po schodach – wszystko to pozwalało zająć umysł i dostarczyć ciału wysiłku, tak, by nie zastanawiać się nad używkami. Do tego Shane Niemeyer postanowił też wzmocnić psychikę, w więzieniu odkrył literaturę motywacyjną i filozoficzną, karmił się odkryciami z różnych dziedzin duchowego rozwoju, by znaleźć dla siebie sens w życiu.

I właściwie na tym opiera się cała książka: autor był w więzieniu, osiągnął dno, poznał wszystkie możliwe bagna i tortury związane z narkotykami i głodem narkotykowym, po czym sam postanowił się uratować, ćwicząc. Nie ma tu radości z przemierzania kolejnych tras, przygotowania do triatlonu stale przesycane są analizami życia sprzed więzienia, jakby Niemeyer chciał dać odbiorcom przestrogę przed powtarzaniem jego drogi. Autor nie zajmuje się również przygotowaniami technicznymi do biegów wytrzymałościowych: rozważania na temat kondycji są jedynie efektem ubocznym opowieści, dodatkiem. Sport, chociaż tak ważny w przygotowaniach do normalnego życia, ustępuje miejsca pogadankom o złych skutkach narkotyków i o samorozwoju. Ma Shane Niemeyer ciągoty kaznodziejskie, wyraźnie się to w tomie objawia: zależy mu zwłaszcza na przekonywaniu czytelników, że nie warto schodzić na drogę przestępstwa i uzależnienia, bo później niezwykle trudno znaleźć sobie miejsce w codziennym życiu. Zajmuje się autor relacjami z ojcem i matką (zwłaszcza pożegnanie z ojcem powinno być jedną z przestróg dla odbiorców), w efekcie sam sport nie staje się tu obiektem ciągłych analiz: lepiej zna się Niemeyer na tym, co złego robią z człowiekiem narkotyki. Dlatego też “Sztuka cierpienia” nie jest typową publikacją sportową. Nawet literacko odchodzi od typowych zwierzeń biegaczy, zupełnie jakby Gary Brozek chciał nadać wyznaniom własny rys (do tego dochodzi jeszcze wprowadzanie kolokwializmów zamiast przekleństw w tłumaczeniu, co momentami daje niezamierzone przez twórców skutki). “Sztuka cierpienia” to książka nie tyle o bieganiu, co o bieganiu mimo wszystko.

środa, 29 sierpnia 2018

Sarai Walker: Dietoland

W.A.B., Warszawa 2018.

Gruba

“Dietoland” jest jak bomba z opóźnionym zapłonem, historia tuż przed apokalipsą, która wydaje się być coraz bliżej. Jest feministycznym buntem przeciwko kultowi szczupłego ciała i pokazaniem, jak pozostawanie pod wpływem krzywdzących stereotypów może w końcu doprowadzić do tragedii. Kobiety w tej powieści postrzega się tylko z dwóch perspektyw – i tak w pewnym momencie połączonych: jako obiekty do ruchania (spełnianie seksualnych fantazji mężczyzn) i jako modelki w świecie, który nie toleruje nadwagi. Każda powinna mieć tylko jeden cel: zostać szczupłą, a wręcz chorobliwie chudą, byle nie wyłamywać się ze schematów narzuconych przez “kanony piękna”. Jeśli zostanie szczupła, może stać się obiektem fascynacji mężczyzn i stać się żywą reklamą “teorii ruchalności”. Inne niż szczupłe kobiety nie mają racji bytu, są niewidoczne – w najlepszym wypadku, bo w najgorszym spotykają się z niezawoalowaną już agresją.

A Plum jest gruba. Plum jest gruba i nie może z tym nic zrobić, mimo rozmaitych diet i prób zmiany swojego ciała. Plum wie doskonale, że musi się zdrowo odżywiać, Plum katuje swój umysł, licząc na cudowną przemianę. Przygotowuje się nawet do operacji zmniejszenia żołądka. Chciałaby uwolnić uwięzioną w swoim ciele szczupłą Alicję: kupuje dla niej modne ubrania i obiecuje sobie, że Alicja znajdzie męża, będzie mieć dzieci i będzie szczęśliwa. Na razie jednak Plum spotyka się z miliardem “dobrych rad” i zamierzonych lub niezamierzonych złośliwości. Stara się unikać ludzkiego wzroku, bo boi się krytycznych osądów. Nie potrafi się bronić: uznaje się za winną. Plum staje się już nie tylko ofiarą społeczeństwa, ale i swoich własnych myśli. Nic dziwnego, że coraz trudniej jej ze sobą wytrzymać.

Kiedy na swojej drodze Plum spotyka Verenę, dużo się zmienia. Verena obiecuje bowiem bohaterce mnóstwo pieniędzy w zamian za zrealizowanie jej programu przemian. Dla Plum będzie to konieczność stawienia czoła najskrytszym lękom i nauczenie się reagowania na zaczepki. Niezależnie czy po tej terapii kobieta zdecyduje się na operację, czy pozostanie przy swoim ciele, zyska pieniądze. Musi tylko przez jakiś czas podporządkowywać się żądaniom Vereny. To wydaje się być niewielkim poświęceniem w obliczu codziennych upokorzeń. Plum jednak jeszcze nie wie, co ją czeka. A w “Dietolandzie” obok tematu otyłości pojawia się też kwestia wykorzystywania seksualnego kobiet oraz następstw takich zachowań w społeczeństwie. Gwałcicieli spotka tu surowa kara, a to stanie się podstawą rozruchów społecznych. Agresja pojawi się też w samych zachowaniach Plum, tym razem nie będzie już kierowana do środka. “Dietoland” ujawnia swoje coraz groźniejsze oblicze.

Sarai Walker w tej powieści skupia się w pewnym sensie na odmalowywaniu nastrojów ludzi, odtwarza dylematy otyłych i ich nieujawniane najczęściej problemy, szuka też ostrej satyry: kiedy stawia na śmiech, jest on mocno przesycony goryczą i poczuciem porażki. Nawet jeśli sięga po motywy, które w filmie sprawdziłyby się do wywołania rechotu publiczności, w książce każe się nad nimi zastanowić. Obsesja na punkcie pięknego ciała to już nie powód do żartów albo porad z magazynów kobiecych: to prosta droga do zguby całego społeczeństwa. “Dietoland” jawi się jako przestroga.

wtorek, 28 sierpnia 2018

Weronika Wierzchowska: Córka kucharki

Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.

Kuchta bez ambicji

Tosia Wasilewska jest sprytna i bystra. Dzisiaj robiłaby karierę jako przedsiębiorcza i zdecydowana kobieta, w swoich czasach wolała pozostawać w cieniu męża-przyjaciela i wspierać go w każdym działaniu. I nawet kiedy dorastająca córka, Marysia, zarzuci jej bycie tylko głupią kuchtą, Tosia nie da się ponieść emocjom. Pewność siebie i świadomość, jak bardzo ważna jest jej rola w codzienności, nie pozwalają zadręczać się tego typu sprzeczkami. Fakt, że Tosia to znajda wychowywana surowo przez sławną Lucynę Ćwierczakiewiczową, nie wpływa na jej życiowe wybory: Tosia zna swoją wartość i poczucia dumy mogłyby się uczyć od niej czytelniczki. Nic dziwnego, że Weronice Wierzchowskiej wydała się ta postać idealna na powieść obyczajową.

Kiedy odbiorczynie poznają Tosię, dziewczyna ma kilkanaście lat i jest przez matkę prezentowana kandydatom na małżonków. Tosia niespecjalnie przejmuje się amorami, o wiele bardziej interesuje ją kwestia kradzieży drobnych sreber z domu. Pomaga w rozwiązaniu tej zagadki, a mąż... znajduje się sam: najpierw jako towarzysz w śledztwie, później przyjaciel i powiernik, wreszcie kochanek. Chociaż dziewczyna unika gwałtownych namiętności i porywów serca znanych z powieści francuskich, z perspektywy czasu wie, że miała udane życie, a jej związkowi nie można niczego zarzucić. Kazik to dobry człowiek, który przenikliwością i umiejętnością logicznego myślenia nie odstaje od żony. Interesuje się szachami i udaje mu się wciągnąć Tosię w tę rozrywkę: bohaterka będzie między innymi zajmować się przygotowaniem pokazu “żywych szachów”, by zachęcić mieszkańców stolicy do kibicowania Towarzystwu Szachowemu, alternatywie dla hazardowych rozrywek. Tosia potrafi nie tylko znaleźć wspólny język z kobietami z różnych sfer i o różnych doświadczeniach, umie nawet poskromić swoją matkę, wybuchową i despotyczną panią Ćwierczakiewiczową. Pozostaje w cieniu z własnego wyboru, ale z tego miejsca może kierować wszystkim bez zwracania na siebie uwagi. Ale czytelniczki szybko też dowiedzą się, że Tosia prowadzi opowieść u schyłku życia. Jest już stara, niedługo umrze. Jeszcze jako staruszka angażuje się w pomoc młodym, w Polsce powojennej zajmuje się gotowaniem w robotniczej garkuchni (nie można przecież ludzi pracy karmić byle czym!), radzi sobie też ze zbirami, które żądają haraczu w zamian za ochronę. Ponownie wykorzystuje niebanalny umysł, żeby uniknąć przykrych niespodzianek. Szybkości i skuteczności w działaniu można jej pozazdrościć. Przez całe życie zresztą Tosia poskramiała silniejszych od siebie, czym mogła zaskarbić sobie wdzięczność męża.

U Weroniki Wierzchowskiej ta postać nie ma wad. Nie da się wyprowadzić z równowagi, nie boi się ryzyka. Jest dobra, mądra i odpowiedzialna, a do tego całkowicie odrzuca społeczne role: kiedy trzeba, będzie udawać pomoc kuchenną, by zdobyć potrzebne informacje, umiejętność metamorfozy wiele razy przyda jej się w amatorskich ale niezwykle skutecznych śledztwach. Przykuje uwagę czytelniczek jako kobieta silna i interesująca. Tosia nie pozuje na feministkę (tę rolę przyjmuje jedna z jej przyjaciółek), doskonale sprawdza się jako stateczna żona, co nie wyklucza jej inteligencji.

Weronika Wierzchowska buduje tę powieść z kilku różnych “światów”. Przytacza elementy rozgrywek szachowych, opowiada o gotowaniu (te wstawki bywają trochę wymuszone, jakby Tosia samą siebie musiała upewnić, że potrafi gotować), obserwuje zwyczaje kobiet w dawnych czasach. Polityka i historia interesują ją znacznie mniej, wyłącznie jako kontekst działań bohaterki. Stworzona w ten sposób książka cechuje się dobrą i wartką narracją, wielowątkowością, która przykuwa uwagę i odejściem od schematów w literaturze dla pań. “Córka kucharki” to relacja na wysokim poziomie, nie jest standardową biografią, a ciekawą obyczajówką o posmaku kryminalnym.

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Wendy Walker: Śladami Emmy

Czarna Owca, Warszawa 2018.

Zaburzenia

Wendy Walker w swojej powieści bardzo forsuje temat zaburzeń psychicznych, a konkretnie - osobowości narcystycznej. Matka z tą przypadłością nigdy nie zaprowadzi ładu w rodzinie, będzie podjudzać potomstwo przeciwko sobie i doprowadzi do wypaczenia sensu prawdziwych uczuć. W końcu może spowodować katastrofę, wciąż pozostając poza zasięgiem zdrowego rozsądku. Przekonują się o tym dwie córki pani Martin, Emma i Cass. Jako nastolatki są napuszczane na siebie nawzajem i bezsensownie krzywdzone w ciągłej walce o uznanie rodzicielki. Nigdy nie wiadomo, jak objawią się humory matki i jak odbiją się na dzieciach. Ale bez wątpienia mają wpływ na to, co się stanie. Pewnego dnia Cass i Emma znikają. Uciekają z domu, albo zostają z niego uprowadzone: nikt nie wie, co się z nimi dzieje. Na wyjaśnienia nie ma co liczyć, przynajmniej dopóki jedna z dziewczyn nie wróci. Po latach to Cass staje na progu rodzinnego domu. Natychmiast trafia w centrum zainteresowania wszystkich: domowników i śledczych. W końcu tylko ona wie, co stało się z Emmą i co działo się z obiema nastolatkami przez ostatni czas. Bohaterka snuje własną wersję wydarzeń, jest jedynym świadkiem i tylko ona może pomóc w odnalezieniu Emmy. Przynajmniej tak się wszystkim wydaje. W sensacyjnej opowieści kryje się bowiem coraz więcej pułapek.

“Śladami Emmy” to thriller psychologiczny i Wendy Walker dba o to, żeby czytelnicy pojęli motywacje postaci równocześnie z nimi, a nie mogli skupiać się na prowadzeniu własnego, przyspieszonego śledztwa. Mają za mało danych do tego, by przed czasem odgadywać bieg i przyczyny wydarzeń, są zatem skazani na przewodnictwo autorki. Opowieść w retrospekcjach prowadzi Cass, pojawia się też psycholog, która zajmuje się pomocą śledczym. Sporo w tym informacji fachowych, jakby Walker próbowała na siłę udowodnić, że ma rację i że działania takich osobowości jak pani Martin mogą doprowadzić do podobnej katastrofy.

Cass informuje o pobycie w odciętym od świata domu na wyspie. Tam miała znaleźć się z siostrą, tam trafić pod opiekę sympatycznego i życzliwego małżeństwa i tam - przekonać się, co znaczy więzienie. Z dala od rodziny początkowo wszystko wydaje się prostsze i lepsze, jednak to pułapka, w którą naiwne dziewczyny wchodzą z własnej woli. Nikt nie może być tym, za kogo się podaje, nikomu nie można ufać. Wendy Walker umiejętnie podsyca atmosferę grozy, świadomość samotności bohaterek i lęk. To stałe składniki opowieści, która przecież już należy do przeszłości: teraz wszystkich czeka tylko mozolne odkrywanie faktów, poznawanie prawdy, która wcale nie przynosi pokrzepienia. Do osobowości narcystycznej dochodzą problemy kobiety z niespełnionym instynktem macierzyńskim, gotowej na wszystko, by móc cieszyć się potomstwem. Stawia Wendy Walker na silne motywacje, niezaprzeczalne traumy i problemy, które zaowocują psychicznymi komplikacjami, tak, by w żaden sposób nie dało się postaw bohaterów tłumaczyć normalnością i by obce odbiorcom było współczucie. “Śladami Emmy” to obraz piekła, jakie mogą sobie zgotować bliscy ludzie, kiedy każdy z nich dąży do czegoś innego i nie ogląda się na otoczenie. Walka o dziecko, przecinanie domowych więzi, kryzysy, które uniemożliwiają zwyczajne życie - w tym tomie miejsca na codzienność nie ma, jest śledzenie psychopatycznych umysłów.

niedziela, 26 sierpnia 2018

Olga Śmiechowicz: Lupa, Warlikowski, Klata. Polski teatr po upadku komunizmu

PWN, Warszawa 2018.

Teatralne poszukiwania

Te nazwiska zna każdy, niekoniecznie z informacji teatralnych, czasami – z medialnych skandali, sztucznie rozdmuchiwanych przez dziennikarzy i ludzi, którzy wprawdzie spektaklu nie obejrzeli, ale na wszelki wypadek wyrobili sobie o nim zdanie zgodne z linią programową władzy. Olga Śmiechowicz zajmuje się w swojej pracy trzema reżyserami, twórcami i wizjonerami, którzy mieli wpływ na oblicze teatru po 1989 roku. Wybór jest oczywisty, chociaż nie doprowadzi do uogólnień ani prób wyznaczenia charakterystyki dzisiejszego teatru. Lupa, Warlikowski i Klata idą przecież własnymi drogami i nie oglądają się na mody ani na to, co chce obejrzeć masowy widz. Nie interesuje ich schlebianie gustom wszystkich, liczą się wyłącznie ich własne pomysły na teatr. Olga Śmiechowicz dzieli książkę na trzy części i w każdej zajmuje się jednym artystą, wychodząc jedynie od związków z poprzednikami: to element niezbędny dla nakreślenia pełni sylwetki twórczej, ale też raczej ograniczany, bo autorka stawia na podkreślanie indywidualności, a nie szukanie kontekstów.

“Lupa, Warlikowski, Klata. Polski teatr po upadku komunizmu” to publikacja naukowa i jako taka musi mieć pewne obowiązkowe punkty: stąd obowiązkowe i nużące wyliczenia we wstępie, stąd odchodzenie od beletrystycznego stylu, który przyciągnąłby do książki większą liczbę odbiorców. Autorka kieruje się do akademików oraz teatromanów, którzy nie poprzestaną na obejrzeniu spektaklu, a potrzebują dodatkowych komentarzy i wyznaczania tła działań twórców. Każdą część tomu pisze nie tyle według określonego szablonu (na szczęście), co według charakterystycznych tematów. Zawsze chce między innymi opowiedzieć o tym, jaki dany reżyser jest we współpracy według aktorów: sięga po wspomnienia i wywiady, spisuje opinie głośnych nazwisk, przygląda się samym zachowaniom, które czasami mogłyby wręcz odstraszać od wspólnej pracy nad spektaklem, tymczasem są traktowane jak niegroźne dziwactwa, które nie wpłyną na atmosferę w zespole. Sprawdza, kto lubi długie dyskusje i szukanie sensów, kto się obraża i wyrzuca ze spektaklu publiczność, kto ma jaki system pracy. To wiadomości, które spokojnie przyciągnęłyby do lektury także zwykłych odbiorców - są bowiem danymi z pogranicza plotki i obyczajowości. Jednak dla Śmiechowicz znacznie ważniejsze są efekty takich postaw – w dalszej części każdego szkicu obserwuje treści przemycane w spektaklach. Analizuje po kolei sceniczne wybory, interpretuje pewne chwyty i pokazuje, jakie znaczenie mają stosowane środki. Daje czytelnikom narzędzia do samodzielnego odczytywania przesłań spektakli, sprawdza, jak reżyserzy chcą osiągnąć swoje cele – i co do tych celów należy. Tu sztuka właściwie nie może istnieć dla siebie samej, musi być wspomagana przez wyższe aspiracje, motywy do przekazania dalej. Momentami wydaje się wręcz, że poszukiwanie sensów staje się obsesją, hołdem dla reżyserów albo nadinterpretacją, ale Olga Śmiechowicz bardzo chce w zabiegach teatralnych widzieć coś więcej niż zabawę tekstem.

Jest ta publikacja książką drobną i napisaną bez hermetycznej drętwoty. Olga Śmiechowicz potrafi prowadzić narrację naturalną (oczywiście wtedy, kiedy nie musi realizować wytycznych dyskursu i może pozwolić sobie na większy luz, jak w przypadku cytowania opinii aktorów), ma pomysły na komponowanie całości. Nie powtarza się, ma wystarczająco dużo materiału, żeby zapełnić cały tom, a momentami wydaje się nawet, że decyduje się na niepotrzebne skróty. “Lupa, Warlikowski, Klata” to książka dla tych, których interesuje sytuacja w teatrze i poszukiwania “skandalistów”.

sobota, 25 sierpnia 2018

Małgorzata Ruszkowska: Warszawiacy

Dwie Siostry, Warszawa 2018.

Lekcja patriotyzmu

Tematy związane z dumą narodową czy państwowością w stulecie odzyskania niepodległości wkraczają bardzo silnie na rynek książek, również dla najmłodszych. “Warszawiacy” Małgorzaty Ruszkowskiej to okazja do spotkania z ważnymi postaciami zamieszkującymi w stolicy – a i szansa na skrótowe nakreślenie przeszłości Warszawy. Autorka przygląda się nie tyle miastu, co osobom z nim związanym na przestrzeni wieków, ale tłumaczy też dzieciom, kto przyczynił się do jego rozwoju i kto zapisał się w historii.

Ta podróż obejmuje bardzo krótkie szkice tematyczne. Zdarza się, że na osi czasu znajdują się poszczególne punkty, momenty historyczne, a nawet – w przypadku założenia miasta – legendy. Czasami zaskakuje zwięzłość: Warszawa podczas drugiej wojny światowej to zaledwie jeden akapit, tuż po wojnie – jeden szkic, nie ma natrętnie powtarzanych kwestii, rocznic, powstań, życiorysów. Nie tutaj: to temat do znudzenia już opracowywany w różnych dziełach, a Małgorzata Ruszkowska bardzo chce pokazać dzieciom sylwetki artystów czy władców, by przekonać do samodzielnych poszukiwań dalszych wiadomości. Pisze szybko i nie ma zamiaru podawać encyklopedycznych notek: wybiera z określonego tematu zaledwie kilka wiadomości, czasami w ogóle odrzuca sprawdzalne dane na rzecz fabularyzowania życiorysów, prezentowania zwykłych ludzkich spraw, które lepiej przybliżą dzieciom bohaterów tomu. “Warszawiacy” nie są zatem lekturą do końca edukacyjną, bardziej - przynoszą rozrywkę i przy okazji odrobinę wiadomości. Takie rozwiązanie całkiem dobrze się tu sprawdza, bo zwraca uwagę na konkretne nazwiska, a nie przytłacza, nie odbiera też zabawy z czytania.

Jest tu królowa Bona i Maria Skłodowska-Curie, jest Bolesław Prus i Janusz Stanny, Ładysław z Gielniowa, ale i Hanka Ordonówna. Zakres zainteresowań wydaje się bardzo szeroki, wśród postaci znajdą się architekt, król, kompozytor, wydawca, aktorzy czy inżynierowie. Co pewien czas pojawia się artykuł skrótowo przedstawiający przemiany kulturowe i obyczajowe, nakreślający odrobinę sytuację polityczną miasta: w stopniu, który może budzić zainteresowanie dzieci, a nie zmęczy samodzielnie czytających. Każdy tekst zajmuje przeważnie stronę (dużym drukiem), to kilka zgrabnych akapitów, w których sygnalizuje się zwłaszcza codzienność bohaterów. Nie ma mowy o tym, dlaczego zostali sławni, raczej – jak czuli się w Warszawie swoich czasów, nad czym tu pracowali i jakie szanse dało im miasto. Łatwo wyobrażać sobie twórców przy pracy, zajmować się analizami ich wyborów. Zamiast natrętnego powtarzania frazesów o miłości do miasta, jest tu wizja zadowolonych i szczęśliwych postaci, korowód, który sugeruje niezwykłość. Portrety dostosowane do literatury dziecięcej, stworzone z pomysłem i zwracające uwagę właśnie przez dobre wyczucie proporcji. Ta książka nie ma edukować, ale oswaja z nazwiskami i pokazuje, dlaczego w ogóle warto zająć się prześledzeniem historii miasta.

Niektóre, co trudniejsze wyrażenia zostały objaśnione w przypisach na marginesie, chociaż czasami dziwi dobór komentowanych słówek: dlaczego na przykład koafiura doczekała się omówienia, a tiurniura już nie?

Jest to publikacja dość obszerna, także za sprawą ilustracji, które przygotowała Marta Ruszkowska. Ta autorka lubuje się w kolażach, w łączeniu różnych technik. Do postaci, których wizerunki można zaobserwować w podręcznikach do historii dodaje jeszcze zabawne elementy, motywy komiksowe lub komentarze objaśniające zawartość grafiki. Celowo udziwnia konteksty, w których znajdują się bohaterowie tomu, ale stawia na przygaszone kolory, żeby w całym tym barwnym chaosie nie zamęczyć oczu odbiorców.

piątek, 24 sierpnia 2018

Disney, Pixar: Iniemamocni 2. Kocham ten film

Egmont, Warszawa 2018.

Atak świdra

Ten film pokochają wszystkie maluchy, ze względu na dynamiczną i “dorosłą” akcję. W serii Kocham ten film Egmont proponuje dzieciom “Iniemamocni 2”. Wszystko zaczyna się od ataku Człowieka Szpadla. Ten zły bohater chce zniszczyć miasto, ryje podziemne korytarze i przebija się ogromnym świdrem na powierzchnię, powstrzymać go mogą tylko superbohaterowie, w dodatku wtedy, kiedy połączą siły. Wróg jest zatem jasno nakreślony na początku. Ale to nie koniec wyzwań. Rodzina Iniemamocnych nie powstrzyma złego przed sianiem spustoszenia. A to oznacza, że narazi się władzom miasta. Znajdą się niezadowoleni, którzy przypomną paczce superbohaterów o nielegalności ich działań i zaczną rzucać kłody pod nogi. To wróg znacznie bardziej perfidny, ukryty i trudniejszy do pokonania: można z nim wygrać tylko sprytem i sukcesami. I to nie koniec przeciwników: jedna z nastoletnich postaci umawia się na randkę z kolegą ze szkoły. Tyle że ten kolega traci pamięć i wystawia dziewczynę do wiatru. I w sferze uczuć trzeba będzie nieco podziałać, żeby uniknąć rozgoryczenia i złości w najmłodszym pokoleniu.

Tak więc Iniemamocni ani na moment nie spoczną. Tom “Iniemamocni 2” jest opowieścią szybką i z brawurową akcją. To picture book, w którym na pierwszy plan wychodzi dynamiczny scenariusz. Nikt nie zajmuje się zbyt długimi opisami, wszystko trzeba nakreślić w zaledwie kilku zdaniach, do tego przetykanych gęsto dialogami i wykrzyknieniami postaci: bo przecież warto zachować ich wzajemne relacje i przedstawić uczucia. To najłatwiej zrobić w rozmowach. Umiejętnie poprowadzona narracja pozwala wydobyć z opowieści cały wachlarz emocji i zachęcić dzieci do samodzielnego czytania. Nie zmęczą się przy tym: na każdej rozkładówce znajduje się jeden (z rzadka dwa) akapit tekstu, w dodatku napowietrzonego jeszcze dialogami. Wykrzyknienia postaci zastępują tu puenty, ale też podkreślenia nagłych zwrotów akcji przydają się jako zachęta do lektury. Bez przerwy coś się dzieje, atak Człowieka Szpadla to tylko jeden ze wstrząsów, niekoniecznie najpotężniejszy. Akcja przypomina film sensacyjny, a bohaterowie posługują się wymyślnymi rodzajami broni. Wyobraźnia króluje i stąd biorą się liczne zaskoczenia: niemal każda sytuacja może uzmysłowić małym czytelnikom, jak wielką rolę odgrywa fantazja przy tworzeniu fabuł. Jest to dziecięcy sposób widzenia świata, z rozmachem i bez ograniczeń - dlatego też “Iniemamocni 2” spotkają się z zachwytem maluchów.

To tomik przygotowany z myślą o kilkulatkach, więc mnóstwo w nim wielkoformatowych i bardzo kolorowych ilustracji. Stanowią one zachętę do obejrzenia filmu, ale też i zaproszenie do przeglądania książeczki. I w warstwie graficznej widać dążenie do prezentowania fabuły bez zahamowań: ogromny świder, lodowe mosty i zamrażanie ruchu, wielkie ledowe ekrany, kostiumy superbohaterów: tu wszystko wysyła najmłodszych do bajki na wskroś współczesnej, a wręcz futurystycznej: wynalazki tylko potęgują siłę bohaterów, i tak już niezłomnych i dzielnych. Do tego dochodzą karykaturalne postacie, zawsze przedstawiane tak, by wydobyć pojedyncze cechy ich charakteru lub wyglądu i podkreślić przez przerysowanie. Warto zwrócić uwagę na operowanie światłem: niemal każda rozkładówka ma tu inny klimat, na każdej znajdzie się coś wartego oglądania albo przełamującego zwyczajność. Część wydarzeń toczy się w mroku wieczoru albo pod ziemią, część - w doskonale oświetlonych salach. Zdarza się, że sielską rodzinną scenkę przerwie obecność nietypowego w takich okolicznościach elementu. I tak toczyć się będzie ta lektura.

czwartek, 23 sierpnia 2018

Artur Grabowski: Prawdziwy Dramat Teatru. O metateatrze i metadramacie Bogusława Schaeffera

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2017.

Metajęzyk

Jeśli ktoś po prostu był na spektaklu według Bogusława Schaeffera, jeśli ubawił się i potraktował zmagania aktorów z materią teatralną jako doskonałą podstawę do komedii, niekoniecznie znajdzie wspólny język z Arturem Grabowskim. Jego “Prawdziwy Dramat Teatru” to bowiem publikacja stricte akademicka i dla akademików przeznaczona, bez możliwości wyjścia do masowych odbiorców, nawet tych zafascynowanych twórczością Schaeffera. Grabowski wybiera sobie bowiem temat trudny do uchwycenia i przeprowadzenia na nim matematycznych analiz: z konieczności pozostaje przy filozofowaniu i zadawaniu odpowiednich pytań, przygląda się sposobom, na jakie można w teatrze mówić o teatrze. Metateatr i metadramat to sygnalizowane w podtytule obszary jego zainteresowań Schaefferem. Obszary jednocześnie i definiujące tego autora, i poddające się rozmaitym odczytaniom.

Czego zatem w książce nie będzie? Nie będzie streszczania dramatów, nie będzie prób tłumaczenia, o co Schaefferowi naprawdę chodzi. Będzie wskazywanie ulubionych środków teatralnych, akcentowanie sposobów i chwytów na wydobywanie przesłań z pozornie nieznaczących scenek. Będzie przywoływanie miejsc do wypełnienia przez aktorów. Nie będzie odwołań do konkretnych realizacji, uogólnienia mają prowadzić do zrozumienia idei teatru. Ponieważ Artur Grabowski tworzy publikację specjalistyczną, posługuje się schematami z naukowych rozpraw. Pierwsza część tomu dotyczy ogólnego spojrzenia na język teatru i na możliwości tkwiące w dramatach – a zwracające uwagę na sam dramat. Proponuje Grabowski przyspieszoną podróż przez epoki, sprawdzając, jak twórcy mogli reagować na oczekiwania publiczności i jak w określonych konwencjach szukali metod opowiedzenia o teatrze przez teatr. Takie skrótowe diachroniczne ujęcie pozwala później uzupełniać refleksje dotyczące samego Schaeffera. W drugiej części tomu bowiem Artur Grabowski bierze pod lupę kolejne dramaty. Każdemu poświęca przynajmniej kilka słów: wyraźne są dysproporcje, czasami utwory pojawiają się tylko dla porządku, są odnotowywane, ale zajmują pojedynczy akapit tekstu, inne doczekają się skrupulatnej analizy rozciągniętej na wiele stron. Grabowski nie tworzy własnych tez, woli opierać się na już istniejących spostrzeżeniach, ale nie wpada też w pułapkę cytowania autorytetów. Wie doskonale, do czego dąży: przytacza odpowiednie przykłady z tekstów Schaeffera, rozkłada je na czynniki pierwsze i zajmuje się tworzeniem rozbudowanych komentarzy, które nie zawsze przybliżają odbiorcom treść spektakli. Nie o to zresztą mu chodzi: pokazuje odmienne spojrzenie na dramaty, nie z perspektywy widza, a tego, kto chciałby prześledzić opcję teatru w teatrze, zupełnie poza walorami rozrywkowymi czy przekazywanymi bezpośrednio treściami. Znalazł Artur Grabowski sposób na Schaeffera i przez całą, dość obszerną książkę mocno go przekazuje.

Ale jest “Prawdziwy Dramat Teatru” książką hermetyczną ze względu na rodzaj zastosowanej narracji. Posługuje się Grabowski dyskursem akademickim połączonym z filozoficznymi rozwiązaniami, nie zależy mu na przejrzystości opisów, bardziej na popisywaniu się naukowymi terminami. To stylistyka, która automatycznie ma wykluczać przypadkowych odbiorców: kieruje książkę wyłącznie do zaangażowanych w temat i do humanistów, do tych, którzy mają narzędzia filologiczne i będą mogli rozczytywać przywoływane konteksty. Artur Grabowski nie chce przybliżać Schaeffera nikomu, nie zamierza tłumaczyć jego założeń i postaw przemycanych w utworach. Wybiera pozycję badacza zainteresowanego jednym – bardzo obszernym – tematem i jemu poświęca całą uwagę. Jest ta publikacja podwójnym spojrzeniem na teatr – od strony warsztatowej i tematycznej. Nie musi jej towarzyszyć oglądanie kolejnych przedstawień, zainteresowania autora wykraczają poza sceniczne realizacje, a czasem nawet się o nie nie ocierają.

środa, 22 sierpnia 2018

Joanna Svensson: Klucz do nieba

Novae Res, Gdynia 2018.

Emocje przetrawione

Ta bohaterka, Julia, chce kochać i do miłości jest wręcz stworzona, poza tymi momentami, kiedy akurat analizuje przeszłość w kontekście historycznym i skupia się na wydarzeniach obecnych w podręcznikach (by za ich pomocą dokonać autocharakterystyki). Julia to kobieta w średnim wieku, ma już rodzinę, dwójkę dzieci i męża - Pera, Szweda, który zapewnia jej stabilizację. Ale ta postać stabilizacji nie chce, woli iść za głosem serca. Postanawia opuścić dom na rok (przynajmniej tak brzmi wersja oficjalna) i ruszyć do Niemiec. Tu czeka na nią Dirk, nowa miłość: wkrótce kochanek. Chociaż Per zrobi wiele, by uratować swoje małżeństwo, nie chce osaczać Julii ani wpływać na jej wybory. Cierpi w milczeniu i zgadza się na kolejne szalone pomysły. Julia tymczasem wybiera wolność, nie wiedząc jeszcze, ile ta wolność może kosztować.

W “Kluczu do nieba” Joanna Svensson pokazuje, co by było, gdyby każdy robił to, co mu się podoba, nie oglądając się na innych. I chociaż autorka pomysłów na rozwój fabuły w konwencji romansu psychologicznego ma całkiem sporo, to nie potrafi do siebie przekonać odbiorczyń. Popełnia jeden podstawowy i niewybaczalny błąd: zamiast przekonywać do uczuć bohaterki, prezentować je w akcji, omawia je i analizuje. Co z tego, że Julia świetnie zdaje sobie sprawę z tego, co przeżywa i potrafi to dogłębnie odczytywać. Co z tego, jeśli fabuła sprowadza się do śledzenia jej wiwisekcji i autoanaliz snutych w nieskończoność i bez nadziei na jakiekolwiek ożywienie tekstu. Przejście od emocji do emocji przetrawionych nie wychodzi tej bohaterce na dobre, niszczy też całą książkę. Bo nawet jeśli Joanna Svensson stawia na odważniejsze rozwiązania w tworzeniu biegu wydarzeń, nie potrafi ich przedstawić. Owszem, narracja jest poprawna (jeśli pominąć męczące powtarzanie imion w dialogach i wprowadzanie do rozmów wiadomości, które czytelniczki muszą otrzymać), ale to nie wystarcza: błąd tkwi w całej konstrukcji, założeniu powieści. Nie da się zaangażować odbiorczyń w akcję, jeśli ta akcja będzie wyłącznie zapośredniczana, przefiltrowana przez opowieść bohaterki. Przynajmniej – nie w taki sposób, w jaki zrobiła to Svensson. Tu szkoda potencjału historii: jeśli bohaterka cały czas nad sobą ubolewa, nie ma czasu ani możliwości, żeby przyjrzeć się jej doświadczeniom, esencji tomu. Jeśli połączy się to z nie do końca przekonującą charakterystyką (autorka unika odpowiedzi na pytanie, dlaczego Julia opuszcza dom-marzenie, azyl i przyjaźnie nastawionych bliskich, posługuje się tylko wizją wielkiego uczucia poza Szwecją, ale nie równoważy domowej sielanki), nieuzasadnianymi decyzjami postaci i przemianami bez wcześniejszych sygnałów ostrzegawczych – zaczyna się zbierać całkiem sporo uwag na temat konstrukcji. Joanna Svensson nie czuje się dobrze w samej opowieści, ma pomysły na bieg wydarzeń, potrafi pisać - ale nie beletrystykę, całkowicie w tym wypadku rozczarowuje. I to nawet nie dlatego, że unika dostosowywania się do trendów narracji z bestsellerów: po prostu wybiera drogę, która się zupełnie nie sprawdza. Powieść zaczyna męczyć dość szybko, ale jej stylistyka się aż do końca nie zmieni. Oznacza to, że czytelniczki mogą samodzielnie zastanawiać się nad wyborami Julii, ale nie będą jej podczas lektury kibicować, nie wciągną się w akcję. “Klucz do nieba” pokazuje, dlaczego trzeba za każdym razem dopasowywać styl pisania do gatunku i szukać języka poza naiwnością.

wtorek, 21 sierpnia 2018

Katarzyna Grochola: Pocieszki

Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018.

Coś wesołego

Katarzyna Grochola, kiedy podbijała rynek wydawniczy cyklem powieści o Judycie, pokazała, że nawet romansowe obyczajówki można ubrać w komiczną narrację. Zdobyła tak wielkie grono czytelniczek nie ze względu na przeprowadzenie relacji o miłości mimo wszystko, ale dzięki poczuciu humoru, przemycanemu do fabuły. Nic dziwnego, że wydawcy i odbiorczynie oczekują od niej ciągle śmiechu i uśmiechu, pogody ducha i udowadniania, że w najgorszych sytuacjach da się dostrzec coś krzepiącego i sympatycznego. Z takich oczekiwań zrodziły się “Pocieszki”, krótkie i felietonowe teksty o posmaku autobiograficznym, utrzymane w konwencji nie do końca na poważnie. Chociaż nie zabraknie tu kawałków filozoficznych lub melancholijnych, literackich pożegnań, wzruszających wspomnień lub rezygnacji – Katarzyna Grochola pisze, żeby pokrzepić czytelniczki, rozbawić je odrobinę i zachęcić do czytania dla rozrywki. W “Pocieszkach” bawi się prozą: pisze tak, jakby tworzyła fragmenty kolejnych powieści o Judycie, chętnie wykorzystuje dialogi i drobne scenki. Karmi jednak odbiorczynie zaproszeniem do własnej codzienności: często przedstawia przyjaciół lub sąsiadów (zaznaczając przy okazji, kto był pierwowzorem bohaterów książkowych), omawia pomysły dzieciaków napotkanych na swojej drodze i prezentuje sam żmudny proces pisania czy zbierania pomysłów do kolejnych tekstów. Są więc “Pocieszki” możliwością zajrzenia do gabinetu pisarki, ujęciem - z przymrużeniem oka – codziennych zmagań z weną i z życzeniami wydawców. Czasami teksty podporządkowuje Katarzyna Grochola kalendarzowi – kiedy przychodzą święta, nie może pominąć tego tematu, ale próbuje rozpatrywać go w mniej oczywisty sposób niż etatowi felietoniści. Sygnalizuje też ważne dla siebie rocznice.

Poświęca sporo miejsca tematowi damsko-męskich nieporozumień, na przykładzie własnym lub zaobserwowanym w najbliższym otoczeniu przedstawia szereg wad albo przyzwyczajeń prowadzących w prostej linii do niepotrzebnych sporów. Sprawia, że odbiorczynie bez problemu pojmą, jak nie należy się zachowywać wobec ukochanego i zauważą własne - bezsensowne – pretensje. Czasami trzeba takiego właśnie dystansu, żeby zrozumieć to, co powinno być oczywiste – Katarzyna Grochola staje się zatem powiernicą i doradczynią czytelniczek w sprawach sercowych. Autorka wyjaśnia też mimochodem, dlaczego towarzystwo innych ludzi jest tak potrzebne do szczęścia. Niby oczywistości - a jednak przydaje się ich wyłożenie na piśmie, być może części czytelniczek przyda się to w codziennym życiu.

“Pocieszki” to teksty drobne, budowane na pojedynczych pomysłach albo wręcz braku pomysłów. Punktem wyjścia może być zabawne wspomnienie lub skojarzenie, przejęzyczenie albo dziecięca naiwność. Zwykłe drobiazgi, jakie czasem w ogóle ciężko dostrzec, tutaj ożywają i zyskują ładną narracyjnie obudowę. Katarzyna Grochola sprawia wrażenie, jakby zabierała czytelniczki do świata swoich powieści, pozwala im pouczestniczyć w wydarzeniach znanych sobie. Jest to autorka, która przyzwyczaiła czytelniczki do konkretnego sposobu prowadzenia opowieści - i nawet w miniaturowych formach z tego nie rezygnuje, więc fanki będą zachwycone. Czasami wpada w tony felietonowe już typowo, częściej jednak trzyma się idei budowania scenek rodem z obyczajówki, wykorzystuje warsztat pisarski, żeby przemycić ciekawe spostrzeżenia albo ważne uwagi dla odbiorczyń. Jest tu familiarny charakter opowieści, jest zmienność tematów. Wszystko przygotowane tak, by bawiło i dawało trochę do myślenia. W sam raz na rozrywkową lekturę.

poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Anna Herbich: Dziewczyny z Wołynia. Prawdziwe historie

Znak, Kraków 2018.

Wstrząs

Te kobiety musiały znaleźć w sobie siłę, żeby przezwyciężyć straszne wspomnienia. W rzezi na Wołyniu straciły - jako dzieci - rodziców i krewnych, przyjaciół i poczucie bezpieczeństwa. Anna Herbich powraca do ocalonych, żeby wysłuchać ich historii i zachować pamięć o zbrodni – ku przestrodze, a może też dla zapewnienia bohaterek tomu, że ich cierpienie kogoś jeszcze interesuje. Bo według większości rozmówczyń kraj nie pomaga w budowaniu pamięci i świadomości historycznej: politycy odmawiają w imię dobrych stosunków z Ukrainą naświetlania wydarzeń z 1939 roku, unikają rozmów o pomnikach czy tablicach upamiętniających tragedię. Ludzie na miejscu wiedzą i przekazują informacje kolejnym pokoleniom, ale to nie wystarczy tym, którzy wciąż czują się pokrzywdzeni. Anna Herbich swoją książką tworzy trochę pomnik zamordowanym, pokazuje też inny wymiar historii: koszmar, w którym sąsiad może stać się największym wrogiem i katem.

Scenariusz w kolejnych opowieściach powtarza się z niewielkimi zmianami: niektóre rodziny słyszały o planowanej napaści, inne nie – nikt nie uwierzył, że dojdzie do masowych mordów na Polakach zamieszkujących Wołyń, i to tylko za to, że nie są Ukraińcami. Pierwszym elementem zwierzeń jest zatem podkreślanie zaskoczenia i nieświadomości. Bohaterki tomu w 1939 roku były kilkuletnimi dziećmi, nie do końca zatem rozumiały, co się stało: teraz mogą o tym mówić, bogatsze o wiedzę historyczną. I tak jednak skupiają się na własnych wspomnieniach i skojarzeniach z tamtego czasu. Opowiadają o strachu i rozłące z rodzicami, te, które widziały śmierć dorosłych lub rodzeństwa, dzielą się naturalistycznymi obrazami, od których się nie uwolnią. Wiele z nich przeżyło przypadkiem: przygniecione zwłokami innych, leżące bez świadomości były pozostawiane przez agresorów, po rzezi zdołały uciec i znaleźć schronienie u innych ludzi. Każda z kobiet przedstawia swoje doświadczenia, powtarza się jednak schemat emocji i instynktownego wręcz działania, walki o przetrwanie. To najbardziej poruszająca część opowieści, bo też i najbardziej osobista. Niektóre szkice uzupełniają się wzajemnie: jedna z kobiet była bezpośrednim świadkiem rzezi w kościele, inna słyszała od dorosłych, że Ukraińcy nie uszanowali sakralnego miejsca. Ożywają sceny sprzed dekad, dramaty i lęk.

A później w relacjach pojawia się konieczny powrót do normalności. Część bohaterek tomu podkreśla, że nie otrzymały żadnej specjalistycznej pomocy, same musiały radzić sobie ze złymi wspomnieniami i powracającymi koszmarami. Każda próbowała ułożyć sobie życie jak najbardziej normalnie: prezentują więc swoje małżeństwa i potomstwo, w ucieczce do codzienności szukając wybawienia. Tamto zło już nie powraca, nigdy w takim wymiarze, ale to dla dziewczyn z Wołynia sygnał, że wszyscy chcą zapomnieć i uciekają od odpowiedzialności. Rozgoryczenie towarzyszy tym historiom i wydaje się jak najbardziej naturalną reakcją na brak zainteresowania z zewnątrz.

Anna Herbich wysłuchuje kolejnych zwierzeń, staje się powiernicą kobiet - dziś już starszych pań, których dzieciństwo zostało nagle i brutalnie przerwane. Spisuje ich wyznania i wygładza tak, by każde przypominało jednolity esej. Chowa się za postaciami, oddaje im głos i wydaje się nie ingerować w wypowiedzi. Chce, żeby wybrzmiały one z całą naturalnością (co trochę przeczy obróbce redakcyjnej, koniecznej, żeby w ogóle udało się stworzyć książkę). “Dziewczyny z Wołynia” to jeden moment w historii widziany oczami dziewięciu kobiet. Jedna historia rozpisana na kilka głosów po to, by przestrzec innych i przypomnieć o tym, jak sielska egzystencja mogła się rozpaść w ciągu kilku godzin.

“Dziewczyny z Wołynia” to tom, do którego dołączone są zdjęcia z rodzinnych albumów, przede wszystkim fotografie z ułożonego już i spokojnego życia “później”: ale czasami opowieści ilustrowane są dokumentacyjnymi fotografiami tego, co podczas rzezi zostało bezpowrotnie utracone.

niedziela, 19 sierpnia 2018

Charlie Engle: Biegacz

Galaktyka, Łódź 2018.

Testowanie organizmu

Charlie Engle biega. Ale nie w “zwykłych” maratonach, takie wyzwania to nie dla niego. On biega na dystansach ultra, albo... zwielokrotnia je, żeby dokonać rzeczy, które wydawały się niemożliwe. Potrafi przebiec Saharę, pokonując każdego dnia dystans dwóch maratonów. Albo przemierzyć Amerykę, propagując przy okazji zdrowy tryb życia. Biega w wyścigach długodystansowych i w więzieniu: za kratami pokonuje Badwater. Biega, bo tylko tak wprowadza się w stan euforii, który kiedyś dawały mu narkotyki i alkohol. Biega, bo to wolność. Biega, bo lubi wyzwania. Tom “Biegacz” jest sportową autobiografią pokazującą, dlaczego w ogóle decydować się na sporty ekstremalne. Biegi długodystansowe są tu rozwiązaniem codziennych problemów i sposobem na życie. Charlie Engle wie o tym i poddaje organizm kolejnym próbom dla samej satysfakcji. Musi wciąż podejmować wyzwania, bo tylko tak czuje się szczęśliwy. A że jego organizm jest niezwykle silny i wymaga maksymalnego wysiłku - to tylko szansa dla bohatera tomu.

Charlie Engle opowiada o swojej przygodzie bez analizowania każdego kroku w maratonie. Życie dostarcza mu zbyt wielu tematów, żeby rozdrabniać się na opisywaniu biegów czy na pomysłach treningowych. Najpierw Engle jest uzależniony od alkoholu i narkotyków. Pokazuje swoją codzienność z tamtych czasów, drogę do wyleczenia, ale i zagrażające życiu konsekwencje imprez w niebezpiecznych dzielnicach. Tutaj bieganie staje się tylko dodatkiem do podniet płynących z używek. Ale kiedy już autor wkręci się w przemierzanie dalekich tras, szuka sposobów wyjścia z nałogu: zastępuje jedno uzależnienie innym, w tym wypadku - może trochę zdrowszym, chociaż również i destrukcyjnym dla ciała. Biega, bo to potrafi najlepiej, czuje się wolny i silny. Takich emocji potrzebuje, żeby zastąpić nimi narkotykowy haj. Nie jest to pierwszy biegacz ultra, który w sporcie ekstremalnym szuka ratunku. Z tematu uzależnień przechodzi Engle do kwestii pokonywania coraz trudniejszych tras i bicia rekordów. Ma się czym pochwalić, chociaż dla czytelników znacznie ciekawsze będą same komplikacje w organizacji poszczególnych przedsięwzięć, emocje z międzyludzkich kontaktów, a nie z samego biegania. Autor zdaje sobie z tego sprawę i narrację układa tak, jak dobry film z trasy. Chociaż sam pewnie chętniej przemilczałby niektóre sprawy, nie próbuje się wybielać.

Zwłaszcza że już za moment czeka go najtrudniejszy motyw: więzienie. Opowiada o przyczynach utraty wolności, dbając o to, by czytelnicy mu uwierzyli. Pokazuje całą walkę o to, by nie trafić za kratki. Kiedy już wie, że najbliższe dwa lata spędzi w zakładzie karnym, przedstawia odbiorcom między innymi specyfikę relacji więziennych (jakie towary i w jaki sposób się zdobywa), aż w końcu zaczyna się zajmować bieganiem. Wyjaśnia, jak organizował sobie treningi, a nawet ultramaraton za kratami, jak w bieganiu szukał ocalenia. Po raz kolejny – po błędach młodości - w sporcie i uzależnieniu od niego upatruje wolności. W ten sposób tłumaczy też czytelnikom, dlaczego biega – i dlaczego pokonywanie własnych słabości jest dla niego tak ważne. Nie daje prostego przepisu na bieganie, w jego przypadku to w dużej części zasługa silnego organizmu – ale może dodawać otuchy, pokazać, że z najgorszego piekła da się wyjść. Bieganie jako ucieczka od problemów i jako wsparcie dla psychiki to ujęcie powracające co pewien czas w sportowej serii Galaktyki. Tu bardzo przekonuje.

sobota, 18 sierpnia 2018

Izabella Frączyk: Śnieżna Grań. Pół na pół

Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.

Baśń w górach

Chociaż Izabella Frączyk wiele razy udowodniła, że potrafi realizować wytyczne bestsellerowych konwencji i podpiąć się pod każdy styl, który akurat jest modny, w drugim tomie Śnieżnej Grani mocno przesadziła, wcielając się niemal w Katarzynę Michalak. Czy zabrakło jej wyobraźni na tworzenie normalności, czy zatęskniła za nieprawdopodobnymi rozwiązaniami fabularnymi rodem z brazylijskich telenowel - dość stwierdzić, że wymknęły jej się kreacje spod kontroli, a sama fabuła zaczęła brzmieć sztucznie i źle. Każdy skok tematyczny okazuje się tu przesadzony lub podporządkowany wyłącznie emocjom, a nie realiom, jedynie w samych warunkach prowadzenia firmy gdzieś trochę prawdy można znaleźć (a to ze względu na doświadczenia autorki, o czym pisze w posłowiu). Na Śnieżną Grań zabiera autorka czytelniczki po raz drugi (i być może ostatni), w mocno uproszczonym stylu i z filmowymi chwytami. Trochę kończy się tu eldorado, już nie każda decyzja owocuje złotym deszczem, trzeba się nieco natrudzić, żeby odnieść sukces, co po pierwszym tomie już staje się przeskokiem fabularnym. Ale rzecz nie w tym. W Śnieżnej Grani uwaga odbiorczyń kierowana była na życie uczuciowe Loli Stachowiak i – w nieco mniejszym stopniu – jej brata Edka. Tutaj też autorka nie może pominąć perypetii sercowych. Przystojny biznesmen coraz bardziej sprawia, że Loli miękną nogi - ale nie próbuje zrobić żadnego kroku, żeby zacieśnić tę znajomość, przeciwko czemu Lola nie miałaby nic. Siostra owego biznesmena z kolei zawróciła już w głowie Edkowi (którego narzeczona spodziewa się dziecka). Rodzina Stachowiaków może na wielu polach połączyć się wkrótce z nowym inwestorem na Śnieżnej Grani. I kiedy wszystko dąży do baśniowej kreacji, bohaterowie przeżywają wielki szok, bo na jaw wychodzą prawdziwe motywacje. To, co wcześniej wydawało się niezakłamane, teraz staje się niby misternym i precyzyjnie przygotowywanym od dawna planem, realizowanym z zimną krwią. Na drodze do szczęścia pojawia się wiele przeszkód nie do pokonania, a informacje, jakie bohaterowie sobie wzajemnie przekazują, wstrząsną całym ich światem. Niby wszystko ok, fabuła nie będzie nudna – ale przez nadmiar wysiłków w celu urozmaicenia jej – staje się odrobinę niestrawna. Frączyk dalej potrafi pisać z fantazją, tylko tym razem zawodzi ją wyczucie sytuacji i umiejętność budowania przejrzystych charakterów.

Mimo problemów rodem z opery mydlanej, autorka tworzy dla czytelniczek ciekawy azyl: o ile zwykle bohaterki uciekają od szybkiego życia do domku na wsi, w lato i szczęście wiszące w powietrzu, o tyle na Śnieżnej Grani zawsze panuje zima, a postacie skupiają się na rozwijaniu biznesu. Co ciekawe, w rodzinnej firmie nie ma miejsca na sentymenty, dużo się wybacza, ale kiedy trzeba, kobiety potrafią podejmować odważne decyzje bez oglądania się na rodzinne koneksje. Frączyk pokazuje, że warto angażować się w nowe inicjatywy, szukać sposobów na zarabianie i na rozwijanie firmy, nie wolno za to czekać na uśmiechy losu. Tym dopinguje do działania. Jest pełna energii i kreatywna, te cechy zresztą przekazuje Loli, która nigdy się nie załamuje. Każdy z członków rodziny Stachowiaków ma jakieś problemy, nie zawsze do omawiania na forum publicznym, ale w końcu o to chodzi, żeby nie było jednostajnie. To się Izabelli Frączyk wprawdzie udaje, jednak inne powieści obyczajowe tej autorki sprawiają znacznie lepsze wrażenie niż “Pół na pół”.

piątek, 17 sierpnia 2018

Tom Perrotta: Pani Fletcher

Znak, Kraków 2018.

Żądza

Pani Fletcher czuje coraz bardziej upływ czasu. Sama nie myśli o sobie jeszcze w kategoriach kobiety w średnim wieku, ale otoczenie coraz bardziej jej to sugeruje. Zwłaszcza kiedy syn wyprowadza się z domu na studia (a wcześniej zaczyna satysfakcjonujące życie seksualne). Pani Fletcher – i to podstawowy temat ją definiujący - uwielbia oglądać filmy porno. A że samoświadomość i ironia nie pozwalają jej pozostać obojętną na własną pozycję w społeczeństwie, trochę przekornie, a trochę samobiczująco pani Fletcher ogląda najczęściej kategorię “mamuśki”. Mamuśki uprawiające seks oralny, mamuśki oddające się mężczyznom bez żadnych zahamowań, mamuśki, które być może graniem w filmach dla dorosłych dowartościują się i przypomną sobie o kobiecości. Pani Fletcher wie, że nie oszuka czasu: sama jest mamuśką. Nie żyje w żadnym związku, nie ma zatem jak zaspokajać potrzeb w relacjach damsko-męskich. Ale ponieważ jej syn wkracza w okres wzmożonego zainteresowania cielesnością, a koledzy syna interesują się seksem tak samo mocno, któryś może zwrócić uwagę na panią Fletcher. Wtedy hasło “mamuśka” nabierze nowego znaczenia. Tom Perrotta bierze na warsztat relacje starszej kobiety z młodym mężczyzną, pokazuje nie tylko uciechy łóżkowe, ale i całą otoczkę emocjonalno-moralną: pani Fletcher jest skrępowana przez konwenanse, nie wie, co powiedziałoby na taki romans otoczenie (a właściwie doskonale wie, tylko nie chce się na to narażać), boi się odpowiedzialności. A przecież powinna być szczęśliwa, wszystkie bohaterki powieści do tego tylko dążą. Perrotta zastanawia się, czy pani Fletcher może realizować swoje marzenia bez szkody dla innych i jaką zapłaci cenę za swoje żądze.

Jest tom “Pani Fletcher” od początku do ostatniej strony zafiksowany na seksie i seksualności, w tym temacie autor opiera nadzieje na rozśmieszenie odbiorców, przyciągnięcie ich do lektury i być może wstrząs (chociaż w dobie zainteresowania powieściami erotycznymi to ostatnie może się nie do końca udać). Komizm polega na zderzeniu codzienności i tego, co wstydliwe, intymne i nie do omawiania na forum publicznym. Każdy z bohaterów ma swoje łóżkowe wpadki lub przyzwyczajenia, o których niezbyt chętnie mówiłby bez alkoholu: autor wywleka na światło dzienne erotyczne sekreciki, licząc na to, że zaintryguje tym odbiorców. Wiwisekcje bohaterów są tu czymś stałym, powtarzane do znudzenia nie muszą nawet wzbudzać skandalu, chodzi wyłącznie o pokazywanie ukrytej do niedawna sfery ludzkiego życia. Seks odmieniany przez przypadki to towar, który Perrotta sprzedaje czytelniczkom spragnionym opowieści pikantnych i pieprznych. Zapomina jednak autor o tym, że w pewnym momencie uporczywe powracanie do tego tematu przy jednoczesnym pomijaniu całej reszty zachowań (skupia się na seksie i na imprezach, właściwie unikając zwyczajności) trochę czytelniczki zmęczy, a przynajmniej odwróci uwagę od kreacji postaci. Kreacje postaci nie są wymyślne - wydaje się momentami, że “Pani Fletcher” to nawet nie tyle obyczajówka erotyczna, co obyczajówka porno, kategoria, w której nieważna jest fabuła ani charaktery, a tylko odpowiedź na pytanie, czy dojdzie do miłosnego spełnienia (a dojść przecież musi). Niby zabawnie jest w tej książce - ale jednokierunkowość wysiłków w końcu znuży. Niby Perrotta prowokuje – a jednak wszystko już było, chociaż niekoniecznie wystawiane na pierwszy plan. Seks świetnie się sprzedaje i dlatego autor ma szansę odnieść sukces na rynku wydawniczym. Pozostawia jednak spory niedosyt.

czwartek, 16 sierpnia 2018

MK Reed, Joe Flood: Dinozaury. Skamieliny i pióra

Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.

Sposób na sukces

Dinozaury to temat, który prędzej czy później zafascynuje niemal każdego malucha. MK Reed i Joe Flood z tych zachwytów nie wyrośli. Proponują dzieciom “naukomiks”, pozycję, która łączy w sobie wartości edukacyjne i rozrywkowe, a do tego pobudza wyobraźnię i udowadnia, że wiele rzeczy czeka jeszcze na odkrycie. “Dinozaury. Skamieliny i pióra” to podróż w czasie, zbierająca wielu bohaterów i odkrywców, ale i – sporo informacji na temat prehistorycznych gadów. Z jednej strony liczą się tu same odkrycia, pogłębiające wiedzę o dinozaurach – zestaw ciekawostek dla najmłodszych odbiorców - z drugiej historia owych odkryć, pokazanie, jak zwykły człowiek może zamienić się w badacza, nawet jeśli otoczenie mu na to nie chce pozwolić. To opowieść o determinacji i pasji, energetyzująca i kolorowa. A do tego – bardzo nietypowa.

Bohaterami książki stają się zatem na równi dinozaury i ludzie. Reed i Flood rezygnują całkiem świadomie z udziecinniania tematu, z tworzenia kreskówkowych historyjek z gadającymi stworami: sporą rolę odgrywa tu bezimienny narrator, wiele kadrów zaopatrzonych jest w dymki bez autora wypowiedzi, proste, jednozdaniowe komentarze pozwalające zrozumieć, co naprawdę widać na obrazku. Ale kiedy trzeba, dinozaury odkrywają swoje drugie ja, przestają być obiektami obserwacji, a zamieniają się w ironiczne stwory. Wtedy autorzy decydują się na pojedyncze wymiany zdań, skrótowe i szybkie riposty, komiczne podsumowania zaistniałych sytuacji. Dzięki temu komiks ożywa, a dinozaury stają się istotami, którym warto się przyjrzeć. Dowcipy powinny spodobać się i młodszym, i starszym czytelnikom (jeśli ci będą towarzyszyć pociechom w lekturze): niewymuszone i celne frazy naprawdę cieszą. Spojrzenie na dinozaury nie przez pryzmat bajki, a nauki, sporo zmienia, więc przydaje się podobne ożywienie świata przedstawionego - żeby nie zamęczyć natłokiem wiedzy. Dinozaury gadają wtedy, gdy trzeba złośliwie podsumować okoliczności. Innym razem głos zyskują ludzie (a te dwa światy nie stykają się ze sobą). W przypadku ludzi oceny są mniej korzystne niż w świecie dinozaurów: oto naukowcy, którzy kradną nawzajem swoje dokonania, nie chcą uznawać odkryć lub forsują błędne tezy i przez to opóźniają rozwój nauki. Reed i Flood przyglądają się tutaj mniej chlubnej stronie zdobywania tytułów naukowych, naświetlają okoliczności działania uczonych. Oczywiście sięgają po motywy, które będą dla dzieci zrozumiałe, przedstawiają je tak, by nie budzić wątpliwości (a przy okazji przemycić też zagadnienia natury etycznej). Skupiają się na cechach charakteru, pragnieniach, marzeniach do zrealizowania i na walce o uznanie. Tu przydaje się rozumienie wrażliwości dzieci, ale też ich fantazji. Nagle staje się jasne, jak mało jeszcze wiadomo o dinozaurach: może były w paski, może miały dziwne ozdoby – nawet najbardziej szalone pomysły w pewnym momencie mogą zostać potwierdzone. Wyobraźnię odbiorców rozszerza sposób przedstawiania historii, ale też same kadry (idealnym w tym wypadku wydaje się rysunek z ogromnym szkieletem dinozaura niezbyt głęboko pod ziemią i normalnym życiem toczącym się na powierzchni: ludzie nie zdają sobie sprawy, jak blisko wielkich odkryć czasami są. To motyw, który dzieciom się spodoba, jest bardzo w stylu kilkulatków - a przecież uzasadniony. Obrazki w “Skamielinach i piórach” czasami stanowią sekwencję wyliczeń, pomagają zapamiętać wiadomości na temat dinozaurów, czasami są natomiast zestawem porównań lub kontekstów. Dzięki temu lektura się nie znudzi, aż do końca zajmować będzie maluchy.

środa, 15 sierpnia 2018

Omar El Akkad: Ameryka w ogniu

W.A.B., Warszawa 2018.

Nienawiść

Sarat jest tą bohaterką, która może wyjaśniać odbiorcom, do czego prowadzą zadawnione krzywdy i nieszczęścia. Wychowuje się bez ojca (chociaż była jego pupilką), razem z matką, siostrą bliźniaczką i bratem trafia do obozu dla uchodźców i obserwuje, jak ginie Ameryka, którą znała. Między Północą i Południem rozpoczyna się bowiem okrutna bratobójcza walka. Omar El Akkad przenosi akcję powieści “Ameryka w ogniu” do przyszłości, ale posiłkuje się w kreowaniu wizji rzeczywistymi mechanizmami społecznymi. Można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że jego publikacja jest bardziej przestrogą niż powieścią z gatunku rozrywkowych. Autor przygląda się upadkowi państwowości i powrotowi do najbardziej pierwotnych instynktów. Tutaj społeczeństwa nie dbają już o dyplomację ani o budowanie struktur narodowościowych: agresja wyzwala przemoc, złość nakręca ludzi do popełniania czynów, które w zwykłych okolicznościach nie zostałyby przez nikogo zaakceptowane. Trwa wojna, ale wojna w najbardziej prymitywnym wydaniu. Ameryka ginie, niszczona od środka. I teraz autor przygląda się temu zjawisku z dwóch perspektyw. Jedną jest egzystencja Sarat. Kobieta niezłomna i odważna postępuje w zgodzie ze swoim sumieniem, czasami sprzeciwiając się istniejącym nieporządkom, częściej wymierzając sprawiedliwość na własną rękę. Sarat znosi rozmaite upokorzenia i trudy. Od najmłodszych lat przyjmuje wyzwania chłopaków i osiąga niemal niemożliwe cele, skupia się na tym, żeby w żadnym wypadku nie okazać słabości. Jej ciało znaczą kolejne blizny – dowody ekstremalnych przeżyć. Sarat nie zna miłości ani litości, potrafi tylko walczyć. Ale kiedyś wojna się skończy i wtedy kobieta będzie musiała nauczyć się żyć inaczej. Jeden obraz to zatem wojna przez pryzmat jednostki, wyjątkowej, ale mimo wszystko bezbronnej w całej wojennej machinie: losy Sarat wydają się nawet ciekawsze niż same starcia, chociaż autor od krwawych opisów nie stroni. Drugi obraz to wojna w mediach. Omar El Akkad wykorzystuje liczne gatunki prasowe, żeby naświetlić sytuację rzekomo obiektywnie, a przynajmniej w szerszej perspektywie. Tutaj Sarat nie jest już interesująca, nie trafia do artykułów z pierwszych stron gazet. Za to autor ma przestrzeń na budowanie całej opowieści politycznej, otoczki związanej z wojną, a niedostrzeganej przez zwykłego obywatela, który musi walczyć o przetrwanie. Fragmenty wywiadów, reportaże, artykuły, strzępki dokumentów - to wszystko ma urozmaicić stylistykę powieści, ale też dostarczyć czytelnikom uprawdopodobnienia dziwnego świata z przyszłości. Chociaż akcja toczy się w innej rzeczywistości i zahacza o apokalipsę, Omar El Akkad dba o dostosowywanie reakcji ludzi do tego, w co uwierzą bez trudu odbiorcy. Zależy mu na tym, żeby wybory bohaterów wydawały się oczywiste i zrozumiałe dla wszystkich, nie szuka sensacji na siłę, za to mocno opiera się na psychologicznych przesłankach. Dba o dobre poznanie postaci, co wydaje się nietypowe w sytuacji, gdy akcentuje sceny batalistyczne i naturalizm historii. Mógłby spokojnie pominąć psychologiczne aspekty, tymczasem rozwija je i to całkiem nieźle, z literackim wyczuciem. W narracji większy nacisk kładzie na obyczajowość i rozwój postaci niż na budowanie grozy sytuacji. Wie doskonale, że samą prawdziwością (czy prawdopodobieństwem) kierunku akcji wywoła oczekiwany efekt. Jest “Ameryka w ogniu” powieścią zadziwiająco tradycyjną, tu tylko czas akcji przenosi do przyszłości autor, resztę zakorzenia w tym, co wydawało się minione. Nie ucieka w wynalazki, zajmuje się konsekwencjami wyborów i tłumaczeniem, jak zło przemienia się w tragedie na masową skalę.

wtorek, 14 sierpnia 2018

Magdalena Niedźwiedzka: Camilla

Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.

Do finału

Ostatnia część trylogii Magdaleny Niedźwiedzkiej musi przynieść wreszcie przełom w relacjach Karola i Camilli. Jednak konkurencja wciąż jest silna: Camilla musi pokonać nieżyjącą Dianę (a nie może zdobyć ani aprobaty społeczeństwa, ani uznania ze strony królowej, której Karol nie potrafi się sprzeciwić: Diana i po śmierci okazuje się przeciwniczką potężną), musi również zmierzyć się z Emily, młodą i ponętną sekretarką, gotową na wszystko i podkochującą się w księciu. Emily nie zawaha się przed niczym, żeby zdobyć Karola. Świadoma, jak działają na mężczyznę damskie wdzięki, ma poza wyglądem inne atuty: jest zdolna i inteligentna, a do tego umie snuć intrygi. Camilla z kolei czuje się ponownie zepchnięta na margines. Nikt się z nią nie liczy, służba nawet nie udaje sympatii (mimo że Karol nie ustaje w wysiłkach, by jego ukochana była traktowana jak członek rodziny królewskiej). Dorastająca córka Camilli wręcz gardzi matką za to, co ta robi ze swoim życiem. Wszyscy wiedzą lepiej, co bohaterka tomu powinna zrobić i co będzie dla niej dobre. W tych planach nie ma jednak miejsca na szczęśliwy związek z Karolem. Pogłębiające się frustracje prowadzą do wciąż nowych i bezsensownych konfliktów. Przez długi czas nic się nie zmienia: ona może tylko czekać na wezwanie księcia, on nie bierze pod uwagę jej potrzeb i tęsknot. Taki związek-niezwiązek nikogo nie zadowala.

Magdalena Niedźwiedzka tym razem unika idealizowania miłości. Owszem, Karol stara się walczyć z despotyczną matką o uznanie dla Camilli, ale do kochanki nie docierają nawet echa tych zabiegów, w wyniku czego czuje się słusznie poszkodowana i ignorowana. Bohaterowie przestają rozmawiać o swoich potrzebach, a łóżkowe schadzki nie są już tak radosne jak kiedyś. Problemy zaczynają dominować. “Camilla” pod tym względem jest chyba najmroczniejszym tomem serii. Autorka jest świadoma, jak budować fabułę, żeby angażować czytelniczki, dostarczać im szeregu wrażeń opartych nie na wydarzeniach, a na emocjach postaci. Tu bowiem brakuje właściwie akcji, to, co się dzieje, rozgrywa się przede wszystkim w sferze odczuć. Owszem, Camilla spotyka się z bliskimi, Karol decyduje na konfrontację z matką, czasami oboje próbują zagrać na nosie dziennikarzom i udowodnić, że za nic mają opinię publiczną i ewentualne skandale – ale to wszystko rozgrywa się ze świadomością, że i tak nie uda się żyć normalnie, wprowadzić Camilli oficjalnie na dwór królewski. Że zawsze będzie musiała żyć z piętnem kochanki księcia, niezależnie od tego, jaką rolę pełni w jego życiu. To wszystko Magdalena Niedźwiedzka nakreśla z dużą wprawą. Motywy, które w poprzednich książkach niespecjalnie się sprawdziły - czyli nastawienie na miłość ponad przeszkodami i rozterki emocjonalne – tutaj bardzo pasują i uzupełniają świat przedstawiony. Autorka bazuje na rzeczywistych postaciach, sugeruje budowanie reportażu z codzienności pałacowej, ale koncentruje się na kilku zaledwie bohaterach, tak, żeby większy nacisk móc kłaść na przeżycia i doświadczenia Camilli. To ta, której się kibicuje, która zasługuje na współczucie i na pomoc, ta, która czeka na baśniową miłość i przekonuje się, że życie nie dorówna marzeniom. Jest miejscami ta książka mocno naiwna, ale do tego Niedźwiedzka przyzwyczaiła: ważniejsze, że potrafi prowadzić zmysłową narrację, radzi sobie z opisywaniem uczuć i przemycaniem wiadomości na temat stanów emocjonalnych postaci bez zarzutu.

poniedziałek, 13 sierpnia 2018

Becky Wade: Biegiem przez świat

Galaktyka, Łódź 2018.
Sposób na bieganie

Becky Wade wymyśliła idealnie, jak połączyć przyjemne z pożytecznym i pogodzić możliwość podróży dookoła świata z pracą i sportem. Ponieważ trenuje biegi długodystansowe, postanowiła zdobyć stypendium na pracę naukową z tym tematem związaną: udało się i pobocznym efektem stała się reportażowo-autobiograficzna publikacja “Biegiem przez świat”. Autorka założyła sobie podróże do różnych krajów i sprawdzanie, jak wygląda w nich kultura biegania. Postanowiła spotykać się ze sportowcami, brać udział w ich treningach, podpatrywać organizację wyścigów i wypytywać o sport dla amatorów. Samotna wyprawa z biegiem czasu poszerzała się o kolejne możliwości, a Becky Wade całkiem przypadkowo mogła trafić między innymi na Usaina Bolta. Udowodniła też sobie i innym, że środowisko biegaczy jest dość mocno ze sobą związane i pełne życzliwych ludzi, którzy nie tylko chętnie podzielą się doświadczeniem, ale i – lokum.

Dla autorki poznawanie innych sposobów biegania i metod treningowych przez udział w nich okazało się inspirującym doświadczeniem. Becky Wade przekonała się między innymi, które narodowości w ogóle nie zwracają uwagi na czas biegu ani przemierzane kilometry, kto może rozkoszować się widokami podczas tras biegowych, a kto porusza się w ciasnym i hermetycznym terenie, jedynym zielonym placu w centrum wielkiego miasta. Przetestowała na własnej skórze, jakie konsekwencje ma bieganie na dużych wysokościach lub po nierównych ścieżkach. Porzuciła na rok własne przyzwyczajenia i ćwiczenia, żeby dostosowywać się do zastanych warunków i czasem z ulgą przyjmowała zmiany otoczenia, a czasem dowiadywała się, jak to jest na nowo nauczyć się czerpać przyjemność z biegania. Niekiedy dla rozrywki startowała w lokalnych zawodach, innym razem działała jako wolontariuszka, pomagając nowo poznanym biegaczom na trasach. Próbowała bić własne rekordy w różnych warunkach, skrzętnie odnotowywała, co jest potrzebne w danym kraju, żeby móc cieszyć się bieganiem. Do swoich doświadczeń w tomie “Biegiem przez świat” dodaje jeszcze uwagi na temat historycznych uwarunkowań: przeszłości biegów i źródeł rozmaitych tradycji. Część wiadomości chłonie z internetu, ale większość - wprost od ludzi, w tym legend biegowych. Takich znajomości ludzie związani z maratonami mogą jej tylko pozazdrościć. Ale w końcu Becky Wade zjednuje sobie innych uśmiechem i pozytywnym nastawieniem do życia. Energię czerpie z obecności bliskich i z tego, co kocha – czyli z biegania. A że podczas swojej podróży biega między innymi po... centrum handlowym, zabawy jej nie zabraknie. O własnym życiu opowiada niewiele, tyle tylko, co potrzeba do przedstawienia się czytelnikom, cała reszta mieści się już w bieganiu i kontekście: spotkaniach towarzyskich, wspólnych rozrywkach i marzeniach. Jakby tego wszystkiego było mało, Becky Wade zbiera też przepisy: kulinaria w końcu są dla sportowców dość ważne, a niektóre przyzwyczajenia wywracają do góry nogami znane i modne diety biegaczy. Każdy rozdział wieńczy tu jeden przepis: wystarczająco, by można było spróbować egzotyki, ale i nie przytłoczyć książki: bieganie musi być najważniejsze. Różni się ta publikacja mocno od typowych pozycji z działu literatury sportowej, między innymi tym, że Becky Wade nie zamierza rozliczać się z każdego wykonanego podczas maratonu kroku, ma inne tematy warte opisania. Sprawia, że można zainteresować się biegami w najbliższej okolicy lub spojrzeć inaczej na samych sportowców i ich pracę.

niedziela, 12 sierpnia 2018

Jerzy Chociłowski: Bronisława Piłsudskiego pojedynek z losem

Iskry, Warszawa 2018.

Odkrywanie świata

Jerzy Chociłowski przypomina sylwetkę Bronisława Piłsudskiego – pozostającego zawsze w cieniu brata – i udowadnia, że warto się tą postacią zainteresować nawet nie ze względu na dokonania naukowe, które zaintrygują garstkę odbiorców, a przez umiejętność dostosowywania się do rozmaitych warunków życia. Bywa, że Bronisław Piłsudski ucieka Chociłowskiemu z kadru, trafia w cień za sprawą silniejszych osobowości w pobliżu. Najpierw autor skręca z narracji o Bronisławie Piłsudskim w stronę... zamachów na cara i jego rodzinę. Przygląda się kolejnym śmiałym planom, nawet tym, w których bohater tomu udziału brać nie mógł: wszystko po to, żeby przygotować grunt pod wydarzenia kształtujące życiorys Piłsudskiego. Bo sam z własnej woli Bronisław Piłsudski na Syberię by się raczej nie wybrał - tymczasem musiał tam spędzić sporą część swojego życia, jak się okazało, część na tyle twórczą, że teraz zasłużył na upamiętnienie nie tylko ze względu na udział w politycznych zamieszkach.

Na zesłaniu Bronisław Piłsudski zajął się badaniem egzotycznych dla Polaków kultur: spisywał zwyczaje ludów, Niwchów i Ajnów - zagrożonych wyginięciem. Oczywiście rejestrował również losy skazanych, spotykał się z innymi zesłańcami i przedstawiał w swoich zapiskach ich doświadczenia, ale kiedy odkrył w sobie pasję etnografa, poświęcił się zgłębianiu tajemnic codzienności prymitywnych ludów. Zaangażował się w swoją pracę do tego stopnia, że nawet wziął za żonę nastoletnią Ajnuskę: w ten sposób mógł coraz lepiej poznawać lokalną kulturę. Stał się członkiem społeczności, którą opisywał. Dzisiaj można się zastanawiać, ile w tym było wyrachowania, ile – chwilowej fascynacji, resztą Jerzy Chociłowski sam w książce rozważa te możliwości: nie do końca wierzy w szczerość uczuć Bronisława, zwłaszcza że ten dość szybko rezygnuje z rodziny, którą założył z Ajnami, a we własnych dokumentach stara się nie pozostawiać śladu syberyjskiej “przygody”. Automatycznie takie postępowanie sprawia, że trudniej budować pomnik bohaterowi tomu: na idealnym wizerunku ofiary pojawiają się całkiem ludzkie skazy. Równie barwne życie prowadzi Piłsudski już poza Sachalinem – kiedy Chociłowski dochodzi do momentu opuszczenia zesłania, próbuje jak najwięcej przekazać, wprowadza szereg drobnych wydarzeń świadczących o wyobraźni i ciekawości bohatera tomu. Jednocześnie bardzo podkreśla “pechowość” Piłsudskiego: to, że nie udawało mu się zrealizować politycznych pomysłów akurat wychodziło mu raczej na dobre. Ale uwierał brak szczęścia w miłości czy niemożność wybicia się do świadomości rodaków. W rywalizacji o popularność Bronisław Piłsudski musiał z bratem przegrać. Ale podejmowane przez niego decyzje też musiały wpłynąć na rozproszenie zainteresowań i w konsekwencji – brak szansy na sławę. Jerzy Chociłowski wydobywa tę postać właściwie z mroku dziejów, pozwala czytelnikom dowiedzieć się czegoś więcej o człowieku, który w innych okolicznościach mógłby nawet przejść do zbiorowej świadomości.

Autor zwraca uwagę na Bronisława Piłsudskiego, buduje jego biografię i częściowo odsyła do zapisków, chociaż w tej publikacji zbyt obficie ich nie cytuje (na szczęście: pozostawia czytelnikom zainteresowanym sylwetką Piłsudskiego dotrzeć do odrębnych źródeł i samodzielnie sprawdzić, jak bohater tomu odnosił się do potyczek z losem). Jest ta książka napisana zgrabnie i bez zadęcia, Jerzy Chociłowski jest świadomy miejsca, jakie Bronisław Piłsudski zajmuje, tworzy więc publikację dla koneserów i zainteresowanych indywidualistami. Uzupełnia biblioteczkę z biografiami Iskier w sposób, któremu nie można nic zarzucić. To książka nie tylko dla miłośników etnografii i historii.

sobota, 11 sierpnia 2018

Ewa Żarska: Łowca. Sprawa Trynkiewicza

Znak, Kraków 2018.

Pogoda

Lato. Trzech młodych chłopaków znika bez śladu. Niepokoją się ich rodziny. Już wkrótce wyjdzie na jaw straszna prawda, która wstrząśnie społeczeństwem. Mało tego: echa dawnych wydarzeń powrócą i po raz kolejny wywołają szok. Ewa Żarska przygląda się “sprawie Trynkiewicza”, historii zbrodni. Impulsem do stworzenia reportażu po latach staje się kontrowersyjne zakończenie odsiadywania wyroku przez mordercę. Dzisiaj media mogą dużo bardziej nagłośnić temat, ale przyczyniają się też do zwiększania społecznego strachu. Ewa Żarska sprawdza, jak było dawniej: towarzyszy w śledztwie milicjantom, razem z nimi przygląda się zachowaniu Mariusza Trynkiewicza i próbuje rozmawiać z bliskimi mordercy. Dostaje gotowy sensacyjny materiał, medialny samograj: wystarczy go zbytnio nie obrabiać, żeby wywoływał silne wrażenia. “Łowca” to książka bardzo ascetyczna w narracji, autorka do tego stopnia skupia się na przekazywaniu faktów, że nie ma już ochoty na odbudowywanie kontekstu w ramach lektury. Jedyne, na co wystarcza jej energii, to... opowiadanie o pogodzie. Słoneczne lato i atmosfera wypoczynku mocno kontrastują z mrożącymi krew w żyłach wydarzeniami. Na tym więc Ewa Żarska poprzestaje. Wywołuje tym samym nieco sztuczny efekt, jakby poza tragedią była w stanie tylko odnotować temperaturę powietrza: to jedyna ucieczka od przygnębiającego tematu.

Nie ma autorka zamiaru stopniować napięcia ani bawić się w literaturę kryminalną, jej książka bardziej przypomina serial na podstawie faktów. Błyskawicznie przechodzi do właściwego mordercy i odtwarza krok po kroku bieg wydarzeń, z każdym akapitem docierając do coraz bardziej naturalistycznych opisów. Nie przymyka oczu, analizuje ślady pozostawione na miejscu zbrodni i kolejne zachowania Trynkiewicza. Spogląda na sceny z przeszłości przez pryzmat śledczych rozwiązujących tajemnicę zniknięcia dzieci oraz – z perspektywy mordercy: tu sprawdza, co Trynkiewicz miał do powiedzenia i jak odnosił się do stawianych mu zarzutów. Często przywołuje zeznania, w których Trynkiewicz nie potrafi podać konkretów zbrodni: chociaż to nie przyniesie odpowiedzi na pytania stawiane przez czytelników, potrzebne jest autorce do tworzenia portretu mordercy. W dużej części książki opiera się Ewa Żarska na dawnych zeznaniach i relacjach dziennikarzy. Kiedy przechodzi do teraźniejszości, chce uzupełnić obraz o nowe odkrycia - ale nie ma jak ich dokonać. Trynkiewicz odmawia udzielenia wywiadu, jego matka wydaje się całkowicie odklejona od rzeczywistości i trudno nawiązać z nią kontakt na tyle głęboki, żeby poznać opinię na temat przeszłości. W efekcie książka “Łowca” wydaje się mocno skrótowa, do szybkiej lektury. Przynosi podstawowe wiadomości na temat zbrodni sprzed lat, która powróciła do świadomości publicznej po ćwierć wieku odsiadywania wyroku przez Trynkiewicza – funkcjonuje zatem jako szybki przegląd wiadomości. Ewa Żarska nie komplikuje tutaj relacji dramaturgicznie, oddala literackie sposoby przyciągania uwagi czytelników. Z rzadka wychodzi poza głównych zainteresowanych, chociaż niemal każdy z nich nosi w sobie temat na kolejny wstrząsający reportaż. Tu zapatrzenie w fakty uniemożliwia przeżywanie tekstu. “Łowca. Sprawa Trynkiewicza” to publikacja dla tych, którzy w literaturze faktu szukają przede wszystkim zwięzłości i braku chęci subiektywnego interpretowania danych. “Łowca” jedynie odpowiada na pytanie, o co chodziło z hałasem wokół sprawy Trynkiewicza: kierowana jest więc ta publikacja przede wszystkim do tych, którzy nie pamiętają dawnych wydarzeń lub chcą zweryfikować własne wspomnienia z tym tematem związane.

piątek, 10 sierpnia 2018

Mayte Garcia: The Most Beautiful. Moje życie z Prince'em

SQN, Kraków 2018.

Życie złudzeniami

Śmierć Prince’a staje się impulsem do spisania związanych z nim wspomnień, a że Mayte Garcina przeżywa historię jak z baśni, może się podzielić z czytelnikami niewiarygodną wręcz opowieścią. Jej tom “Moje życie z Prince’em” pobrzmiewa wprawdzie mocno naiwnie, ale też autorka nie wychodzi poza kreację zauroczonej nastolatki, idealizującej obiekt westchnień. Chociaż nie ma tu realizacji typowej miłości do muzyka: Mayte nie należy do grona fanek Prince’a, a na jego koncert trafia przez przypadek. Wpada jednak artyście w oko i ciąg dalszy to naturalna konsekwencja pierwszego spotkania. Mayte jest tancerką, już robi karierę, spędza całe dnie na ćwiczeniu swoich umiejętności i doskonaleniu układów choreograficznych. Wie, co oznacza ciężka praca. W próbie dostania się do zespołu Prince’a kibicuje jej matka: właściwie to ona wpycha dziewczynę z kasetą demo do pracowników Prince’a, świadoma, że tylko najodważniejsi mają szansę na zdobycie sławy. Mayte nie zależy na tej akurat grupie w takim samym stopniu, nawet trochę bagatelizuje sprawę - i może ten jej brak determinacji pomaga. Dziewczyna wydaje się muzykowi atrakcyjna i ciekawa, postanawia więc nawiązać współpracę.

Ta książka składa się właściwie z dwóch obszarów tematycznych. W pierwszej części to idylla, szczęśliwy związek, którego można tylko pozazdrościć. W ujęciu Mayte Prince to chodzący ideał, gwiazda, która ani przez moment nie wykorzystuje swojej pozycji w zdobywaniu uczuć naiwnej dziewczyny. Zanim jeszcze do jakiegokolwiek związku dojdzie, to troskliwy opiekun, który realizuje wytyczne rodziców niepełnoletniej tancerki i ani przez moment nie pozwala sobie na wyjście poza zawodowe relacje. Sam obraz flirtu także w narracji Mayte nie jest zbyt pikantny, wszystko sprowadza się do porozumienia dusz i do wzajemnego zaufania. Taki obraz niekoniecznie przekona odbiorców, ale jest przeniesieniem wspomnień autorki na relację. Mayte Garcia innego Prince’a widzieć nie chce - ale też nie zmusza odbiorców do bezrefleksyjnego przyjęcia jej wersji wydarzeń. Druga, krótsza część książki pokazuje schyłek związku. Mayte Garcia dostrzega obecność rywalki, subtelne znaki, które wcześniej mogła lekceważyć, teraz stanowią już przeszkody nie do przejścia. Zdaje sobie sprawę z tego, że to koniec. Sytuacji nie ułatwia zachowanie Prince’a podczas ciąży kobiety: muzyk nie wierzy lekarzom i nie szuka pomocy, gdy jest to najbardziej potrzebne.

Jeśli do opowieści przedrą się gdziekolwiek rysy na wizerunku artysty, Mayte Garcia natychmiast stara się usprawiedliwić byłego ukochanego, albo przynajmniej wziąć część winy na siebie. Jeśli Prince twierdzi, że źle się czuje, bo przedawkował aspirynę, Mayte nawet nie podejrzewa przedawkowania narkotyków. Relacje z kobietami postrzega przez pryzmat własnego doświadczenia. Wystawia Prince’owi pomnik, nie pozwalając, by ktokolwiek miał o nim złe zdanie. Widać w tym wierność pierwszej miłości, widać też nastawienie na realizację baśniowego snu. Mayte Garcia zachowuje się tak, jakby nie chciała rozczarować czytelniczek, które czekają na opowieść jak z bajki - z prawdziwym księciem i realizowaniem dziewczęcych fantazji. W efekcie podążanie schematami trochę odbija się na narracji: chociaż książka jest poprawna od strony tekstowej, staje się też momentami raczej nudna w przedstawianiu wzorca-Prince'a, człowieka pozbawionego wad. To zrozumiałe jako spojrzenie zakochanej po raz pierwszy nastolatki, ale niekoniecznie już u kobiety po przejściach. Mayte Garcia chce jednak unikać skandali i idealizować wspomnienia, a w końcu to jej wolno w jej własnych wyznaniach.

czwartek, 9 sierpnia 2018

Tove Jansson: Uczciwa oszustka

Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.

Cena bliskości

Historii dwóch kobiet przygląda się Tove Jansson w mrocznej – mocno w swoim stylu - powieści oddalającej bohaterki od społeczeństwa i od całego świata. “Uczciwa oszustka” powraca na rynek wydawniczy po raz kolejny i nic dziwnego, bo to książka, o której łatwo się nie zapomina. Jansson zawęża optykę do maleńkiej miejscowości odciętej od rzeczywistości za sprawą wciąż padającego śniegu: taki klimat wspaniale nadaje się do odtwarzania ludzkich słabości i podłości. Znikąd nie przyjdzie ratunek, chociaż mogłoby się wydawać, że ratunkiem jest to właśnie, co zmienia losy bohaterek.

Anna żyje na uboczu. Jest znaną i cenioną ilustratorką książek dla dzieci: prowadzi spokojną egzystencję, stara się dla wszystkich być miła i dobra. Cierpliwie znosi to, że inni nie biorą pod uwagę jej potrzeb, starannie ukrywa małe dziwactwa i fobie. Rzadko rozmawia z mieszkańcami miasteczka i nigdy nie prosi ich o pomoc. W wolnych chwilach odpisuje na listy od dzieci: wprawdzie ona tylko rysuje króliki w książkach, ale maluchy, które dzielą się z nią własnymi nieszczęściami potrzebują powiernika i kogoś, kto doradzi im, co zrobić. Anna nie ma na co narzekać, choć jej życie przypomina raczej wegetację. Do momentu, w którym pojawia się Katri.

Katri to kobieta, której wszyscy się boją. Silna, zdecydowana i zdeterminowana. Opiekuje się bratem Matsem i chce zdobyć pieniądze na spełnienie jego marzenia. Annę uznaje za całkiem łatwy cel. Wystarczy zasiać w niej podejrzliwość do ludzi w miasteczku, pokazać, jak kolejni sprzedawcy próbują ją oszukać i na co dzień obśmiewają. Anna uwierzy we wszystko, bo to cecha jej charakteru. Katri wie natomiast, jak pokierować kobietą, by ta uzależniła się od niej i wykonywała wszystkie jej zalecenia. Ta relacja staje się najbardziej toksyczna, ale Anna tego nie wie, a Katri nie zamierza być z nią do końca szczera. Stopniowo coraz bardziej Katri wkracza w życie Anny i próbuje je zmieniać na swoją modłę. Owszem, ilustratorka potrzebuje pomocy, choćby w uporządkowaniu zaległej korespondencji i wywalczeniu od wydawnictw należących się jej honorariów. Potrzebuje wsparcia w odpisywaniu na listy dzieci, dla których stała się już korespondencyjną przyjaciółką. Ale Katri w swoich zapędach porządkowania codzienności staje się coraz bardziej nachalna. Utrzymuje, że ma na celu dobro nowej przyjaciółki, ale jej zachowanie wskazuje na coś przeciwnego. Katri mówi Annie otwarcie, co należy zmienić i do czego nie wolno doprowadzić: to jej zaleta i przyczyna, dla której można wybaczyć despotyczny charakter. Ale Anna nie wie, że Katri prowadzi własną grę i jako taka jest jeszcze bardziej niebezpieczna. To odkryją tylko czytelnicy “Uczciwej oszustki”, śledzący krok po kroku wprowadzane zmiany i słabe protesty Anny.

Jest ta książka wstrząsająca ze względu na klimat i na chłód w międzyludzkich relacjach, na niedopowiedzenie związane z organizowaniem wspólnego życia. W takim układzie, w jakim żyją Anna i Katri nie ma miejsca naprawdę, więc lęk staje się podskórnym i nieodłącznym elementem codzienności - Tove Jansson znakomicie to opisuje. Stawia jako autorka na ascetyczną narrację, unika przerysowanych opisów i przegadania. Nie ma tu miejsca na wywnętrzanie się, na analizy uczuć, a nawet na oceny zachowań. Można tylko obserwować dzianie się - i powolny proces prowadzący do ostatecznej katastrofy. To u Tove Jansson zawsze uwodzi.

środa, 8 sierpnia 2018

Magdalena Knedler: Twarz Grety di Biase

Novae Res, Gdynia 2018.

Analizy uczuć

Trochę to atrapa prawdziwego uczucia (i prawdziwej powieści), trudno będzie odbiorcom uwierzyć w tę miłość wyzwoloną na podstawie samych tylko listów w XXI wieku i u dorosłych ludzi, choćby i po przejściach. Magdalena Knedler wykazuje się sporą naiwnością, kiedy zmusza Adama i Gretę do zainteresowania się sobą i do prowadzenia korespondencyjnego flirtu. Jedyne pytanie, jakie się nasuwa odbiorcom, to kto bardziej ustąpi. Greta nie zamierza bowiem ujawniać tożsamości, woli pozostać tajemnicza i uwodzicielska z dystansu. Dla Adama oznacza więc trudniejszą, a przez to i ciekawszą zdobycz. Ponadto na rozwiązanie czeka dziwna zagadka. Adam prowadzi malutką galerię sztuki. Kiedy trafiają do niego obrazy Grety di Biase, pojmuje, że ma do czynienia z bardzo utalentowaną, chociaż jeszcze nieznaną malarką. Zauroczony wizerunkiem kobiety Adam chce ją poznać i dowiedzieć się, dlaczego przedstawiona na obrazach postać raz wydaje się bardzo szcęśliwa, a raz ma w oczach bezbrzeżny smutek. Liczy na to, że Greta di Biase wyjaśni mu tę niekonsekwencję. Ponadto ma nadzieję, że w ten sposób znajdzie drogę do serca malarki. Na razie namawia ją na kolejne zwierzenia, sam też ochoczo opowiada o własnych przygodach, sugeruje wręcz wiwisekcję. Głębokie zaufanie, jakie rodzi się między postaciami na bazie wyłącznie mailowych wyznań to według autorki wystarczający powód, żeby się zakochać. Adam dąży do spotkania, nawet jeśli Greta nie chce się ujawniać. Takie przeciąganie liny trwa i jest obecne w listach. Poza nimi toczy się zwyczajne życie. Adam rozwija znajomość z pewną prostytutką, prowadzi też rozmowy na temat obrazów. Chociaż wydaje się odludkiem, decyduje się na podróż w rodzinne strony Grety: przygotowuje się na spotkanie wbrew zdrowemu rozsądkowi. A przecież w ten sposób zniszczyłby mit.

Magdalena Knedler nie ma pomysłu na pełnowymiarową fabułę, powieść składa z drobnych skojarzeń i motywów, które ledwo wystarczyłyby na opowiadanie. Nie ma w historii punktów, które wywołałyby takie wrażenie na odbiorcach, jak bohaterowie na sobie nawzajem. Wystarczającym bodźcem do stworzenia książki dla niej samej wydaje się fascynacja malarstwem. W posłowiu zresztą autorka długo tłumaczy się z tego akurat zauroczenia, wyjaśnia też szczegółowo, które elementy w powieści zostały oparte na faktach, a które są zmyślone. Wprawdzie odbiorcom nie powinno to akurat robić żadnej różnicy, ale Knedler zdradza się w ten sposób ze swoim stosunkiem do materii twórczej, do składników, z których buduje całość. Zależy jej niemal wyłącznie na dawaniu upustu miłości do sztuki, poza tym brakuje energii i wprawy, żeby uwiarygodnić historię. W samej narracji większych błędów nie popełnia, tyle tylko, że niewiarygodnie brzmią maile konstruowane zgodnie ze sztuką epistolografii. I Greta, i Adam piszą do siebie w identyczny sposób, analizują swoje uczucia, bez końca rozpamiętują dawne przeżycia. Mówią sobie rzeczy ważne, ale wyłącznie dla nich, poruszają kwestie dla osób postronnych bez znaczenia. Na tym faktycznie trudno opierać uwagę odbiorców.

Jest tom “Twarz Grety di Biase” powieścią dopracowaną w formie, momentami nawet przestylizowaną, bez zarzutu pod kątem narracji. Jednocześnie widać w tej książce niedociągnięcia konstrukcyjne, brak wprawy autorki w tworzeniu dużych narracji. To mści się w lekturze – Magdalena Knedler nie znajduje bowiem ostatecznie powodu dla śledzenia losów Adama i Grety funkcjonujących w oddaleniu i połączonych jedynie listami. Można by to zaliczyć na plus autorce, że w dobie triumfu powieści erotycznych dba o podkreślanie platonicznego uczucia – gdyby wyjaśniła czytelnikom, po co w ogóle ich w historię angażuje. “Twarz Grety di Biase” nie zapada w pamięć, nawet jeśli ktoś jak autorka uwielbia historię sztuki i zajmowanie się obrazami.

wtorek, 7 sierpnia 2018

A. G. Howard: Alyssa i czary

Foksal, Warszawa 2018.

Powrót do magii

Alyssa, obecnie nastolatka, która słyszy mowę roślin i kwiatów, jest córką Alison, przebywającej aktualnie w szpitalu psychiatrycnym bez większych szans na wolność. Alicia, matka Alison, twierdziła, że baśniowe istoty rozmawiają z nią w snach. Pewnej nocy wyskoczyła przez okno i skręciła sobie kark. Prapraprababka Alyssy to Alice, postać, która zainspirowała Lewisa Carrolla do stworzenia przygód “Alicji w Krainie Czarów”. Alice przeżyła pobyt wśród przyjaciół Białego Królika, wróciła do normalności i założyła rodzinę. Ale od tej pory wszystkie jej potomkinie okazywały się - w oczach społeczeństwa - obłąkane. To jak klątwa, którą przerwać może tylko wybranie się do Krainy Czarów. Alyssa nie ma ochoty tego robić: nauczyła się walczyć z głosami owadów: zabija insekty i wykorzystuje w pracach plastycznych, dzięki temu nie musi zwracać uwagi na to, co mówią. Ale jej matka jest w niebezpieczeństwie. Tego już nie można pozostawić zwykłemu biegowi rzeczy. Alyssa podejmuje się niebezpiecznej misji. Na szczęście u jej boku dzielnie trwa Jeb, przyjaciel i superprzystojny instruktor jazdy na deskorolce. Jeb nie przejmuje się magią, twardo stąpa po ziemi, a do tego jest w Alyssie zakochany, a to da mu wystarczającą siłę, żeby stawić czoła najróżniejszym wyzwaniom. Siła zresztą się przyda, bo Alyssa okazuje się w Krainie Czarów łakomym kąskiem, każdy chce ją wykorzystać do własnych celów, nie bacząc na to, że dziewczyna przybyła tu z określonym zadaniem.

A. G. Howard wynaturza Krainę Czarów tak, żeby nic nie wydało się tu przyjazne czy infantylne, każda postać znana z powieści Carrolla (i kilka dodatkowych) stanowi zagrożenie, którego nie wolno zlekceważyć. Kto wkracza do strefy mroku, musi zapomnieć o ludzkich odruchach i bezinteresownej pomocy. Ponieważ stawka jest niezwykle wysoka, wyzwanie też musi być ogromne. Alyssa przemierza Krainę Czarów i stara się zbytnio w nią nie angażować, zachowuje dystans – inaczej niż pierwsza Alice, nie przeżywa a tak bardzo spotkań z baśniowymi istotami. Nie jest jej to do niczego potrzebne: ma swój świat, o który potrzebuje zawalczyć, a i swoje całkiem poważne zmartwienia. Autorka większy nacisk kładzie na budowanie klimatu grozy i na rozwój uczuć między Alyssą i Jebem niż na uwiarygodnienie zapożyczonej przestrzeni.

Tworzy Howard historię zainspirowaną klasyką literatury, ale przez to też sprawiającą wrażenie wtórnej, jakby nie była autorka w stanie wymyślić własnego świata i musiała podpierać się intertekstem. Nie ma dla czytelników nic poza oczywistymi kierunkami rozwoju fabuły i klimatem grozy, również zaczerpniętym z popkulturowych dokonań. Ale z realizacją pomysłu radzi sobie całkiem nieźle. I za sposób prowadzenia narracji czytelniczki mogą ją docenić. Siłą książki “Alyssa i czary” jest właśnie sposób prowadzenia opowieści, nie tyle samo jej obmyślenie, a realizacja. A. G. Howard buduje relację świadoma wrażenia, jakie może na czytelniczkach wywołać. Eksponuje te elementy fabuły, które pasują do wymogów literatury pop, nie do baśni. Na szczęście dobrze też uzasadnia korzystanie z Krainy Czarów, znajduje powód, dla którego tam wraca. Nie psuje wizji Krainy Czarów, proponuje własną - oddaloną o pokolenia i karykaturalną.

“Alyssa i czary” to książka w stylu, jakiego można by się spodziewać po kursach kreatywnego pisania: widać, czym autorka chce robić wrażenie na odbiorczyniach, gdzie wstawia emocjonujące sceny z konieczności, żeby zrealizować zasady konstrukcyjne. Karmi czytelniczki również wizją wsparcia ze strony bliskich, udowadnia, że więzi rodzinne mają znaczenie, podobnie jak prawdziwa miłość - ale już w tym ostatnim przypadku mowy nie ma o zaskoczeniu czy wychodzeniu poza standardy z literatury młodzieżowej i powieści pop.

poniedziałek, 6 sierpnia 2018

Arkadiusz Szaraniec: Żubry lubią jeżyny

Czarne, Wołowiec 2018.

Tajemnice drapieżników

Już tytułem swojej książki „Żubry lubią jeżyny” Arkadiusz Szaraniec przykuwa uwagę odbiorców. Sugeruje bowiem, że będzie zdradzać tajemnice przyrody, ciekawostki niekoniecznie dostępne zwykłym czytelnikom, w pewnym stopniu też komiczne, bo przecież kontrast między wielkością żubrów i jeżynami jest ogromny. Autorowi zależy na tym, żeby zainteresować wszystkich lekturą. Proponuje szereg atrakcyjnych esejów, z których każdy ma innego bohatera. Odwołuje się do gatunków wywołujących respekt, silnie zakorzenionych w kulturze lub tradycji, wykorzystywanych także w zbiorowej wyobraźni lub… w stereotypach. Dla Arkadiusza Szarańca do takich zwierząt należą rysie, niedźwiedzie, wilki oraz żubry. Relację uzupełnia imponującymi i drapieżnymi ptakami: przygląda się zwyczajom bociana białego i bociana czarnego, a także – bielika.

Szaraniec nie chce przekazywać wiadomości podręcznikowych, każdą opowieść zamienia w reportaż, zawsze szuka też związków między zwierzęciem a ludzkimi zwyczajami. Istnienie na granicy światów, uwarunkowane kulturowo, wypada ciekawiej. Tak na przykład tłumaczy autor, że bielik nie jest orłem, nawet jeśli kojarzy się ludziom z majestatem i potęgą. Sprawdza, skąd bierze się społeczny lęk przed wilkami odzwierciedlony również w baśniach. Podziwia rysie i ich grację wielkich kotów. Pokazuje karierę niedźwiedzi jako maskotek i konsekwencji w traktowaniu prawdziwych zwierząt. Tutaj znajdzie się miejsce na zwierzenia i własne przeżycia, na analizowanie jednostkowych przykładów, niemal na prawach anegdoty. Za każdym razem doceniana jest pomysłowość zwierzęcia, umiejętność dostosowania się do nietypowych nawet warunków. Opowiada Szaraniec między innymi o dziwnych miejscach, w jakich bociany zakładały gniazda wbrew rozsądkowi (z ludzkiego punktu widzenia), a nawet pozornie wbrew prawom fizyki. Pyta, kto jest padlinożercą, a kto po prostu wykorzystuje szansę na darmową stołówkę. Trafiają do tomu – w dalszoplanowych rolach – perkozy, kruki, cietrzewie, bobry i inne. Szaraniec niejako przy okazji, w ramach komentowania zajęć podstawowych dla rozdziałów gatunków, może też podzielić się kilkoma odkryciami.

Interesuje autora, jak zwierzęta nauczyły się egzystować z ludźmi, bo to jest sposób na przyciągnięcie do tomu czytelników. Arkadiusz Szaraniec bez wątpienia podziwia wielkie drapieżniki i sprawia, że będą je podziwiać również odbiorcy. Omija podstawowe dane encyklopedyczne, nie są mu potrzebne dla wywołania efektu. Potrafi tak dobierać wiadomości, żeby wciąż mieć w zanadrzu zestaw ciekawostek. Zamienia się w przenikliwego obserwatora, a do tego i gawędziarza. Snuje przyrodnicze opowieści z pomysłem i z humorem, a to zapewni mu uznanie czytelników. Przyroda jest równoznaczna z przygodą, nie do przeżycia w codzienności.

Arkadiusz Szaraniec pisać potrafi. Rezygnuje z pouczeń i z edukowania (chyba że za takie uznać kształcenie w odbiorcach miłości do dzikiej przyrody). Potrafi budzić ciekawość zwyczajami wielkich zwierząt, analizuje ich postawy w konkretnych okolicznościach. Udowadnia, że obok ludzi toczą się często o wiele bardziej atrakcyjne sprawy. Czasami tylko burzy tę sielankę przypomnieniem, że gatunki mogą wyginąć. Uświadamia odbiorców w kwestii ekologii – ale na marginesie rozrywkowych esejów. Przesyca rozdziały tomu wiedzą, jednak unika rutyny, oczywistości i nudy. Niewielki objętościowo jest ten tom, jednak przesycony faktami i zabawnymi interpretacjami zwyczajów fauny. Arkadiusz Szaraniec zaraża miłością do natury, jego pasja udzieli się odbiorcom. „Żubry lubią jeżyny” to publikacja bardzo wartościowa, cenna dla czytelników.

niedziela, 5 sierpnia 2018

Susie Hodge: Krótka historia sztuki. Kieszonkowy przewodnik po kierunkach, dziełach, tematach i technikach

Alma Press, Warszawa 2018.

Skrót po sztuce

Susie Hodge rzeczywiście nieźle się sprawdza jako autorka prostych przewodników po sztuce – teraz pozwala uzupełnić braki w wykształceniu z tej dziedziny dorosłym, za sprawą szybkiego kompendium „Krótka historia sztuki”. W zasadzie wystarczyłoby rozszerzyć na całą książkę pierwszy dział, ale ponieważ publikacja ma tez dostarczać wiadomości wyrywkowo, autorka zdecydowała się na kilka ujęć. Szkoda jedynie, że do niektórych dzieł powraca, traktując je jako najlepsze możliwe (a wręcz niemal jedyne) przykłady czy to kierunków w sztuce, czy technik tworzenia. Ale „Krótka historia sztuki” szybko się nie znudzi: to esencja wiadomości, które można już we własnym zakresie poszerzać w oparciu o podane tytuły dzieł.

Cztery wielkie części książki to kierunki, dzieła, tematy i techniki. Pierwsze dwa można by połączyć, gdyby nie idea prezentowania jednego stylu na jednej rozkładówce (z rzadka jakaś reprodukcja przechodzi na kolejne dwie strony). Ostatnie dwie wydają się uzupełnieniem pierwszej: miejscem na niedostępne laikom informacje czy skróty. Wiadomo, że podejście, jakie proponuje Susie Hodge, pełne jest uproszczeń, ale chodzi o to, żeby dać odbiorcom przynajmniej podstawowe pojęcie o sztuce i zapoznać ich z najsłynniejszymi pracami. Sztuka na pierwszym planie to rezygnacja z przedstawiania biografii artystów: niewiele jest tu miejsca na tekst, więc autorka musi wypreparować najpotrzebniejsze dane. Wszelkie przykłady zrzuca na marginesy i do podpisów, w treści rozdziałów pokazuje za to cechy charakterystyczne wybranego kierunku, czasami genezę. Nazwy, daty, nazwiska, tytuły – pozostają obok i sugerują olbrzymie zasoby wiedzy do poznania. Na to jednak przyjdzie czas, na początek trzeba zwyczajnie oswoić się z terminami czy podejściem do sztuki w kolejnych wiekach. Oczywiście im bliżej współczesności, tym drobniejsze czasowe przestrzenie obejmujące kilka dekad. Susie Hodge stara się jednak, by czytelnicy mogli zauważyć różnice między stylami i byli w stanie wskazać cechy charakterystyczne. Kiedy przygląda się konkretnym dziełom, ma trochę więcej miejsca na dodanie kilku detali ważnych dla wybranego twórcy. Później zajmuje się na przykład w ramach technik nie tylko narzędziami, ale i chociażby perspektywą. Przedstawia zmiany w podejściu do odwzorowywania rzeczywistości lub szukania form ekspresji.

Przekonuje do siebie Hodge unikaniem tekstowych zapychaczy i stylu z publikacji kioskowych. Nawet jeśli musi uogólniać, wydaje się przy tym zawsze rzetelna. Podsuwa książkę, która przyda się młodzieży, ale i tym dorosłym, którzy chcieliby przypomnieć sobie podstawy z historii sztuki. Udowadnia, że na przestrzeni wieków działy się w sztukach wizualnych rzeczy ciekawe – a jej tom to dopiero początek niezwykłej podróży. Książka wydana została na ciężkim kredowym papierze, co podkreśla jej albumowy charakter: nie dałoby się mówić o sztuce bez licznych reprodukcji. Hodge starannie wybiera przykłady i nie zarzuca czytelników ogromem ilustracji, woli, żeby w pamięć zapadł jeden obraz z danego stylu. Czasem odbiorcy sami będą w stanie podać kolejny – i tak narodzi się zainteresowanie historią sztuki. Ta publikacja okaże się podręcznym przewodnikiem, a i miłą ciekawostką – w sam raz dla zabieganych, jako zestaw wiadomości o sztuce w pigułce. „Kieszonkowość” sygnalizowana w tytule to atut dotyczący zwięzłości treści, a nie formatu.

sobota, 4 sierpnia 2018

Manula Kalicka: Wszystkie kochanki naszego taty

Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.

Rodzinne układanki

Kiedy Manula Kalicka wydała książkę „Tata, one i ja”, zrobiło się o niej na rynku wydawniczym głośno, ale później już żadna powieść nie wywołała takiego echa. Teraz autorka zajmuje się raczej innymi twórcami: prowadzi agencję literacką i niekoniecznie chce robić konkurencję swoim podopiecznym. Jednak na księgarskie lady co pewien czas wraca – zwykle dzięki tamtej, wyjątkowo udanej historii w kolejnych wznowieniach. „Wszystkie kochanki naszego taty” to znowu „Tata, one i ja”, tyle tylko, że odrobinę przystosowane do obecnych realiów. Fankom żal, nowe czytelniczki będą pewnie czekać na inne historie. Wszyscy się pośmieją – z odejścia od rutyny, z ironii i rozwiązań mocno nietypowych jak na obyczajówki.

Opowieść prowadzi szesnastoletnia Karolina, co jest raczej nietypowe jak na literaturę dla pań, ale w końcu nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni Manula Kalicka odrzuca myślowe kolejny. Karolina jest bystra, pozbawiona sentymentów i złośliwa, a pozycja nastolatki pozwala jej na popełnianie zabawnych błędów. Poczucie humoru w wyostrzonej formie jest tej bohaterce niezbędne do wytrzymania tego wszystkiego, co fundują dorośli. W dodatku Karolina musi być też wsparciem dla sześcioletniej siostry, Pauli. Zaczyna się od trzęsienia ziemi: mama wyjeżdża z narzeczonym do Afryki. Ojciec, rockowy muzyk, niespecjalnie nadaje się do prowadzenia domu i opieki nad dziećmi, ale wszystko udaje się w miarę sprawnie zorganizować. Problemem zostają kolejne partnerki kochliwego tatusia: niezbyt inteligentne, niezbyt rozgarnięte, stanowiące wręcz własne karykatury. Każda z kobiet przewijających się przez ten dom ma cechy, które ją dyskwalifikują, najpierw w oczach dziewczyn. Tata orientuje się w sytuacji znacznie później. Używa sobie Manula Kalicka na tych portretach, wyzłośliwia się chętnie. Śmieje się z kolejnych podrywek, ale buduje też całkiem krzepiący obraz rodziny z mało odpowiedzialnym ojcem, jego postępową byłą teściową (to babcia Fredka spieszy z pomocą, kiedy trzeba, a jej wybranek Artur tonuje nastroje i jest głosem rozsądku), z dziećmi, które nie rozpaczają, a bardzo rozsądnie podchodzą do spraw dorosłych – i z całą masą ludzi przewijających się przez dom. Tu nikt nie zostanie bez pomocy, chyba że akurat intryga ma prowadzić do komicznej bezradności tatusia. W pewnym momencie Kalickiej niestety zaczyna brakować konceptu – posiłkuje się wówczas, zupełnie niepotrzebnie, puentami z powszechnie znanych dowcipów albo anegdot. Niby tłumaczy to rodzinnym zamiłowaniem do anegdot, ale lepiej by było, gdyby bohaterowie nie przedstawiali cudzych puent jako swoich odkryć – a przynajmniej nie jako jedyną wartość rozmowy.

Bez względu na to wszystko czyta się tom „Wszystkie kochanki naszego taty” z dużą przyjemnością. Autorka odrzuca banalne fabułki, stawia bohaterów przed dziwnymi problemami i sprawdza, jak sobie poradzą, a także – kto jako pierwszy udowodni swoją dojrzałość. Bez sentymentów i wzruszeń, bez analizowania emocji – szybko, trafnie i złośliwie toczy się ta historia. Dlatego też chciałoby się, żeby czasami Manula Kalicka przypomniała o sobie nie wznowieniem a nową powieścią. Na razie zaprasza do domu, w którym nic nie dzieje się na poważnie, a w patchworkowej rzeczywistości bohaterowie bez trudu się odnajdują.