Nasza Księgarnia, Warszawa 2022.
Lekcje przyrody
Rok w lesie w wykonaniu Emilii Dziubak cieszy się ogromnym uznaniem dzieci i ich rodziców, nie dziwi zatem fakt, że duży picture book z wyszukiwankami doczekał się kolejnych zestawów gier i gadżetów. Puzzle Rok w lesie "Gdzie żyją zwierzęta" to następna budząca radość maluchów propozycja rozrywkowo-edukacyjna. Dzieci mogą tutaj nie tylko tworzyć kilkuelementowe układanki, ale też przypominać sobie, jakie środowiska są charakterystyczne dla których stworzeń. Puzzle "Gdzie żyją zwierzęta" to trochę inne niż do tej pory zabawki dla najmłodszych. Przede wszystkim nie łączy się tu zwierząt w pary, trzeba włożyć odrobinę więcej wysiłku w pracę - bo cztery pięcioelementowe układanki wymagają od odbiorców wiedzy. Są tu cztery "środowiska", miejsca, w których można znaleźć rozmaite żyjątka: ptaki, ssaki, płazy, ale i owady. Jest drzewo, rzeka, podziemne korytarze i runo leśne - czyli obrazki charakterystyczne dla lasu, bo Emilia Dziubak nie odbiega od wyściowego zagadnienia. Każde z tych środowisk to centralne koło, najważniejszy i najbardziej kolorowy punkt układanki. Do tego punktu trzeba dopasować cztery obrazki z mieszkańcami danego miejsca: trzeba zatem wymyślić, że mrówka będzie przebywać w ściółce, żaba przy rzece, a nietoperz na drzewie. Nie ma podpowiedzi obrazkowych (nie da się dopasować elementu po samym tylko obrazku, bo też i nie ma tu typowych dla puzzli układanek i całostek: gra została obmyślona tak, żeby każdy klocek stanowił osobny element. Co więcej - część ilustracji po dołączeniu do centralnego obrazka będzie do góry nogami wobec układającego. To spore wyzwanie i dzieci będą musiały uruchomić wyobraźnię oraz posiadane wiadomości, żeby wypełnić zadanie. Można zestaw układanek potraktować jako grę dla całej rodziny i wprowadzić na przykład losowanie kolejnych fragmentów albo zgadywanki, można urozmaicać sobie układanie zagadkami i rozmowami albo wspólną lekturą. Chodzi o to, żeby zapewnić rozrywkę w dawnym stylu, bez komputerów.
Jednym z efektów zabawy z propozycjami Emilii Dziubak będzie oczywiście rozbudzana miłość do przyrody - autorka odwołuje się do świata zwierząt i przedstawia je w bajkowy sposób, z charakterystycznymi komiksowymi minami, które każdego malucha przekonają, że układanie puzzli to świetna rozrywka. Sympatycznie wyglądające żyjątka wyzwalają zainteresowanie lasem i najbliższym otoczeniem, zachęcają do wyjścia na spacer i pozwalają na ćwiczenie umiejętności narracyjnych - dużo tu motywów, które da się wykorzystać pod kątem edukowania najmłodszego pokolenia czy poruszania tematu ekoświadomości, ale mnóstwo też pomysłów wyzwalających czystą radość. Taka układanka nie jest zbyt czasochłonna i nie prowadzi do zmęczenia małych użytkowników, zapewnia za to trochę uciechy. Emilia Dziubak ilustruje znakomicie - co do tego odbiorców przekonywać nie trzeba. Nawet w tak niewielkim zakresie jak kilkuelementowe puzzle widać kunszt w obrazkach - to zabawka także do podziwiania.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
środa, 30 listopada 2022
wtorek, 29 listopada 2022
Janice Kaplan: Dzienniki wdzięczności
Rebis, Poznań 2022.
Zmiana na lepsze
Chociaż rynek zalewają publikacje poradnikowe podpowiadające, jak zmienić swoje życie i wprowadzić do codzienności drobne gesty, które zaowocują wielkimi metamorfozami, raczej niewielu ludzi się do tego stosuje. Tymczasem Janice Kaplan postanawia nie tylko zrealizować wskazówki trenerów personalnych i mentorów, ale też... przeprowadzić eksperyment na samej sobie. "Dzienniki wdzięczności" są zapisem trwających rok działań (a raczej ich efektów) i pokazują, jak wygląda praca nad sobą. To sugestia dla czytelników: że warto pójść w ślady autorki i wprowadzić proste podpowiedzi w życie, by już po roku móc ocenić odkrycia i wysnuć samodzielne wnioski na temat life-style'owych rozwiązań. Ale "Dzienniki wdzięczności" dalekie są od typowego poradnika. Nie chodzi tu o wskazywanie dróg działania i metod dla leniwych: Janice Kaplan dzieli się po prostu swoimi odkryciami i prowadzi notatki z codziennych zachowań. Taką strategię wybiera, żeby przekonać odbiorczynie - i całkiem nieźle się to sprawdza, a książka może stać się lekturą typowo rozrywkową i przynieść sporo interesujących rozwiązań do zastosowania w zwyczajności. Bo nawet jeśli Janice Kaplan wywodzi się z wielkiego świata, to jednak problemy i sprawy, które opisuje, wiążą się z normalnością znaną czytelnikom.
"Dzienniki wdzięczności" to książka dobrze przygotowana od strony literackiej. Jedyne, co może odbiorców irytować, to nastawienie na wdzięczność wszechobecną i trochę dziwną w nadmiarze. Nadużywanie "wdzięczności" prowadzi do rozdźwięku między autorką i czytelnikami, jednak wydaje się, że tylko w ten sposób, za sprawą przesady, da się dotrzeć do nieprzekonanych. Wdzięczność proponowana przez Janice Kaplan wiąże się z różnymi sferami życia: na początek to zjawisko dotyczące małżeństwa. Autorka opowiada, jak nauczyła się nie przejmować drobiazgami i doceniać męża za to, co robi dla niej - nie ma tu kalkulowania i zastanawiania się nad swoją pozycją w związku. Doceniany i chwalony mąż odpowiada podobną strategią wobec żony - praca daje zatem dość szybkie i wymierne efekty, nie ma tu poszkodowanych ani słabszych, wszyscy zyskują. Wdzięczność wobec dzieci i przyjaciół również odgrywa dużą rolę i pozwala na polepszenie więzi międzyludzkich. Wdzięczność przydaje się przy tematach zawodowych: ma spore znaczenie, kiedy chce się utrzymać dobrą atmosferę w pracy albo znaleźć nowe miejsce zatrudnienia, zdobyć podwyżkę albo przedefiniować cele życiowe. Janice Kaplan pokazuje, jak bardzo wdzięczność zapada w pamięć ludziom: podpowiada taką strategię, żeby znajdować nowe bratnie dusze albo dać się zauważyć osobom ze świecznika. Ale nie ma w tym wyrachowania, przynajmniej nie w warstwie narracji: wdzięczność to po prostu same korzyści, które kolejno wylicza Kaplan. Cała książka nie ma wymiaru dydaktycznego, liczy się w niej możliwość przeżywania razem z autorką biegu wydarzeń i sprawdzania, jak realizuje się plan roczny. Co pewien czas Janice Kaplan umawia się na spotkania i rozmowy z ludźmi, którzy zawodowo zajmują się tematem wdzięczności od strony psychologicznej - pozwala sobie na poszerzanie doświadczeń i na solidną podbudowę własnych spostrzeżeń badaniami naukowymi. Rozmowy ze specjalistami dają jej szansę na otwarcie horyzontów, na zaakcentowanie wagi zjawiska i na przekonanie nieprzekonanych. Na szczęście Kaplan rezygnuje z perswazji, wie, że to ciekawość i chęć powtórzenia jej dokonań może pchnąć czytelników we właściwym kierunku, skupia się zatem na tym, by odpowiednio przedstawić swoje przygody. To najbardziej kuszący element eksperymentu.
Zmiana na lepsze
Chociaż rynek zalewają publikacje poradnikowe podpowiadające, jak zmienić swoje życie i wprowadzić do codzienności drobne gesty, które zaowocują wielkimi metamorfozami, raczej niewielu ludzi się do tego stosuje. Tymczasem Janice Kaplan postanawia nie tylko zrealizować wskazówki trenerów personalnych i mentorów, ale też... przeprowadzić eksperyment na samej sobie. "Dzienniki wdzięczności" są zapisem trwających rok działań (a raczej ich efektów) i pokazują, jak wygląda praca nad sobą. To sugestia dla czytelników: że warto pójść w ślady autorki i wprowadzić proste podpowiedzi w życie, by już po roku móc ocenić odkrycia i wysnuć samodzielne wnioski na temat life-style'owych rozwiązań. Ale "Dzienniki wdzięczności" dalekie są od typowego poradnika. Nie chodzi tu o wskazywanie dróg działania i metod dla leniwych: Janice Kaplan dzieli się po prostu swoimi odkryciami i prowadzi notatki z codziennych zachowań. Taką strategię wybiera, żeby przekonać odbiorczynie - i całkiem nieźle się to sprawdza, a książka może stać się lekturą typowo rozrywkową i przynieść sporo interesujących rozwiązań do zastosowania w zwyczajności. Bo nawet jeśli Janice Kaplan wywodzi się z wielkiego świata, to jednak problemy i sprawy, które opisuje, wiążą się z normalnością znaną czytelnikom.
"Dzienniki wdzięczności" to książka dobrze przygotowana od strony literackiej. Jedyne, co może odbiorców irytować, to nastawienie na wdzięczność wszechobecną i trochę dziwną w nadmiarze. Nadużywanie "wdzięczności" prowadzi do rozdźwięku między autorką i czytelnikami, jednak wydaje się, że tylko w ten sposób, za sprawą przesady, da się dotrzeć do nieprzekonanych. Wdzięczność proponowana przez Janice Kaplan wiąże się z różnymi sferami życia: na początek to zjawisko dotyczące małżeństwa. Autorka opowiada, jak nauczyła się nie przejmować drobiazgami i doceniać męża za to, co robi dla niej - nie ma tu kalkulowania i zastanawiania się nad swoją pozycją w związku. Doceniany i chwalony mąż odpowiada podobną strategią wobec żony - praca daje zatem dość szybkie i wymierne efekty, nie ma tu poszkodowanych ani słabszych, wszyscy zyskują. Wdzięczność wobec dzieci i przyjaciół również odgrywa dużą rolę i pozwala na polepszenie więzi międzyludzkich. Wdzięczność przydaje się przy tematach zawodowych: ma spore znaczenie, kiedy chce się utrzymać dobrą atmosferę w pracy albo znaleźć nowe miejsce zatrudnienia, zdobyć podwyżkę albo przedefiniować cele życiowe. Janice Kaplan pokazuje, jak bardzo wdzięczność zapada w pamięć ludziom: podpowiada taką strategię, żeby znajdować nowe bratnie dusze albo dać się zauważyć osobom ze świecznika. Ale nie ma w tym wyrachowania, przynajmniej nie w warstwie narracji: wdzięczność to po prostu same korzyści, które kolejno wylicza Kaplan. Cała książka nie ma wymiaru dydaktycznego, liczy się w niej możliwość przeżywania razem z autorką biegu wydarzeń i sprawdzania, jak realizuje się plan roczny. Co pewien czas Janice Kaplan umawia się na spotkania i rozmowy z ludźmi, którzy zawodowo zajmują się tematem wdzięczności od strony psychologicznej - pozwala sobie na poszerzanie doświadczeń i na solidną podbudowę własnych spostrzeżeń badaniami naukowymi. Rozmowy ze specjalistami dają jej szansę na otwarcie horyzontów, na zaakcentowanie wagi zjawiska i na przekonanie nieprzekonanych. Na szczęście Kaplan rezygnuje z perswazji, wie, że to ciekawość i chęć powtórzenia jej dokonań może pchnąć czytelników we właściwym kierunku, skupia się zatem na tym, by odpowiednio przedstawić swoje przygody. To najbardziej kuszący element eksperymentu.
poniedziałek, 28 listopada 2022
Krystyna Mirek: Miłość, kłamstwa i sekrety
Luna, Warszawa 2022.
Poszukiwania
Krystyna Mirek dobrze czuje się w różnych gatunkach prozy rozrywkowej. "Miłość, kłamstwa i sekrety" to książka, która należy do lżejszych lektur - szybko się rozwija i zapewnia czytelniczkom wytchnienie na moment. Autorka nie buduje całych światów bohaterów, pozwala za to poznać ich w przełomowych dla nich momentach - i kibicować im w dążeniu do szczęścia. Chociaż na pierwszy rzut oka wydaje się, że wszystko jest idealne, każdy ma swoje demony i smutki. Wiktoria, która codziennie zmienia kolor włosów, szykuje się do ślubu z Frankiem. Wprawdzie nie czuje wielkiej miłości, ale jest przekonana, że mężczyzna zapewni jej spokój i stabilizację. Franek nie podejrzewa nawet, że jego dziewczyna mogłaby mieć jakiekolwiek wątpliwości w kwestii przyszłości związku, dlatego też postanawia wyznać jej ostatnią rodzinną tajemnicę. Jest ona związana z Vincentem, sławnym youtuberem. Vincent chwali się słynnym przodkiem, dziadkiem, który karierę zrobił we francuskich restauracjach i który potrafił przyrządzić wykwintne dania. Nikt nie wie, co kryje się za olśniewającym sukcesem mężczyzny. Jest jeszcze Misia, najlepsza przyjaciółka Wiktorii i osoba, która tonuje szaleństwa samym swoim istnieniem. Misia nigdy nie porywa się na wielkie sprawy, nie wpycha się tam, gdzie jej nie chcą, żyje spokojnie i samotnie, ale nikomu niczego nie zazdrości. Jest jeszcze Mirka. Bardzo zdolna pani detektyw, była policjantka - Mirka otrzymuje od Wiki zlecenie, by znaleźć Vincenta. Tak uruchamia się cała lawina wydarzeń, która wszystkim zainteresowanym mocno namiesza w życiorysach. Widać wyraźnie, kto z kim sympatyzuje i raczej nie będzie wątpliwości, komu zaczną kibicować odbiorczynie podczas lektury: pary dopasują się w sposób naturalny, więc też autorka nie będzie miała trudnego zadania, przekona do siebie i do pomysłu czytelniczki błyskawicznie. Dzięki temu może rozwijać akcję bez rozbudowywania warstwy psychologicznej: staje się przekonująca i zaprasza do codzienności bohaterów przez ich czyny i wzajemne relacje, a nie przez odczucia - chociaż "Miłość, kłamstwa i sekrety" to książka, która ma przypominać o sile miłości i przywiązania, a także pomagać we wskazywaniu sedna międzyludzkich kontaktów. Krystyna Mirek tworzy powieść, która jest samograjem i która nie wymaga większych wysiłków lekturowych, czyta się sama i angażuje odbiorczynie emocjonalnie. Liczy się tu - poza zmiennością w sieci kontaktów - również umiejętność określania własnych potrzeb. Do tego autorka dorzuca garść tajemnic i konieczność ukrywania przed najbliższymi tego, co chciałoby się akurat wszystkim wykrzyczeć. Zapewnia rozrywkę i jednocześnie udaje jej się uniknąć banałów, a przecież przy tym tempie narracji nie byłoby to niczym dziwnym.
Krystyna Mirek nawiązuje do tego, co uniwersalne i poczytne (chociaż Vincent wykonuje nieznany jeszcze do niedawna zawód youtubera, nie stanowi to przeszkody w lekturze dla starszych pokoleń odbiorczyń), ma dobre pomysły na bohaterów, a ponieważ przerysowuje ich - ułatwia sobie opowiadanie historii. Pisze z wielką wprawą i przekonuje czytelniczki do siebie. Jest tu wprawdzie naiwny tytuł i bardzo dużo uproszczeń, ale całość - przyjemna.
Poszukiwania
Krystyna Mirek dobrze czuje się w różnych gatunkach prozy rozrywkowej. "Miłość, kłamstwa i sekrety" to książka, która należy do lżejszych lektur - szybko się rozwija i zapewnia czytelniczkom wytchnienie na moment. Autorka nie buduje całych światów bohaterów, pozwala za to poznać ich w przełomowych dla nich momentach - i kibicować im w dążeniu do szczęścia. Chociaż na pierwszy rzut oka wydaje się, że wszystko jest idealne, każdy ma swoje demony i smutki. Wiktoria, która codziennie zmienia kolor włosów, szykuje się do ślubu z Frankiem. Wprawdzie nie czuje wielkiej miłości, ale jest przekonana, że mężczyzna zapewni jej spokój i stabilizację. Franek nie podejrzewa nawet, że jego dziewczyna mogłaby mieć jakiekolwiek wątpliwości w kwestii przyszłości związku, dlatego też postanawia wyznać jej ostatnią rodzinną tajemnicę. Jest ona związana z Vincentem, sławnym youtuberem. Vincent chwali się słynnym przodkiem, dziadkiem, który karierę zrobił we francuskich restauracjach i który potrafił przyrządzić wykwintne dania. Nikt nie wie, co kryje się za olśniewającym sukcesem mężczyzny. Jest jeszcze Misia, najlepsza przyjaciółka Wiktorii i osoba, która tonuje szaleństwa samym swoim istnieniem. Misia nigdy nie porywa się na wielkie sprawy, nie wpycha się tam, gdzie jej nie chcą, żyje spokojnie i samotnie, ale nikomu niczego nie zazdrości. Jest jeszcze Mirka. Bardzo zdolna pani detektyw, była policjantka - Mirka otrzymuje od Wiki zlecenie, by znaleźć Vincenta. Tak uruchamia się cała lawina wydarzeń, która wszystkim zainteresowanym mocno namiesza w życiorysach. Widać wyraźnie, kto z kim sympatyzuje i raczej nie będzie wątpliwości, komu zaczną kibicować odbiorczynie podczas lektury: pary dopasują się w sposób naturalny, więc też autorka nie będzie miała trudnego zadania, przekona do siebie i do pomysłu czytelniczki błyskawicznie. Dzięki temu może rozwijać akcję bez rozbudowywania warstwy psychologicznej: staje się przekonująca i zaprasza do codzienności bohaterów przez ich czyny i wzajemne relacje, a nie przez odczucia - chociaż "Miłość, kłamstwa i sekrety" to książka, która ma przypominać o sile miłości i przywiązania, a także pomagać we wskazywaniu sedna międzyludzkich kontaktów. Krystyna Mirek tworzy powieść, która jest samograjem i która nie wymaga większych wysiłków lekturowych, czyta się sama i angażuje odbiorczynie emocjonalnie. Liczy się tu - poza zmiennością w sieci kontaktów - również umiejętność określania własnych potrzeb. Do tego autorka dorzuca garść tajemnic i konieczność ukrywania przed najbliższymi tego, co chciałoby się akurat wszystkim wykrzyczeć. Zapewnia rozrywkę i jednocześnie udaje jej się uniknąć banałów, a przecież przy tym tempie narracji nie byłoby to niczym dziwnym.
Krystyna Mirek nawiązuje do tego, co uniwersalne i poczytne (chociaż Vincent wykonuje nieznany jeszcze do niedawna zawód youtubera, nie stanowi to przeszkody w lekturze dla starszych pokoleń odbiorczyń), ma dobre pomysły na bohaterów, a ponieważ przerysowuje ich - ułatwia sobie opowiadanie historii. Pisze z wielką wprawą i przekonuje czytelniczki do siebie. Jest tu wprawdzie naiwny tytuł i bardzo dużo uproszczeń, ale całość - przyjemna.
niedziela, 27 listopada 2022
Tomasz Kwaśniewski, Anna Bedyńska: Jedno oko na Maroko
Dwie Siostry, Warszawa 2022. (wznowienie)
Nietypowość
Każdy, kto z jakiegoś powodu wyróżnia się w grupie ludzi naraża się na ciekawskie spojrzenia, złośliwe uwagi i niechciane komentarze. Żeby zminimalizować liczbę dorosłych, którzy w ten sposób reagują na inność, trzeba edukowanie rozpocząć od dzieci - zresztą rzadko kiedy ukrywających szczere reakcje na widok obcych. I tak powstaje książka "Jedno oko na Maroko" Tomasza Kwaśniewskiego i Anny Bedyńskiej - pokazująca, że ludzie są różni i natknąć się na "odmieńców" można wszędzie, a taka sytuacja nie należy do dziwnych, a już na pewno nie powinna wywoływać sensacji. Ta książka powraca na rynek (w przypadku jednej rozmowy zostały w niej zmienione zdjęcia, bo też i zmieniła się sytuacja prezentowanej osoby) i może trafiać do kolejnych grup czytelników, młodszych i starszych: bo jest to temat ciągle aktualny i wymagający objaśnień. Tomasz Kwaśniewski i Anna Bedyńska wcielają się tutaj w irytujące dzieci, które na widok dziwnych w ich mniemaniu ludzi bez wahania wygłaszają swoje komentarze lub zadają niewygodne (głównie dla rodziców) pytania: to ich pomysł na formułę wywiadu i sposób na dotarcie do najmłodszych odbiorców. Chodzi o to, żeby zaspokoić czystą ciekawość i żeby móc bez tematów tabu porozmawiać o tym, co zaskakujące.
Przeważnie autorzy wybierają na rozmówców osoby, które na pierwszy rzut oka wyróżniają się z tłumu. Jest tu ktoś o zupełnie białej skórze, ale i ktoś, kto pokrywa ciało tatuażami i przyczepia kolejne kolczyki. Jest ktoś gruby i ktoś niski, ktoś, kto pracuje nad atletyczną sylwetką i ktoś, kto źle czuł się w swoim ciele i postanowił zmienić płeć. Ale znajdą się też ludzie o mniej oczywistych przy pierwszym spotkaniu odmiennościach, na przykład ktoś, kto lubi chodzić nago, albo ktoś, kto był w więzieniu. Zestawienie bohaterów tej książki wcale nie wyczerpuje wachlarza odmienności: każdy czytelnik bez wahania wskaże kolejne cechy, które sprawiają, że ich właściciel musi liczyć się ze społecznym ostracyzmem albo uwagami na stronie. Chodzi jednak o to, żeby zrozumieć zasadę działania i żeby zminimalizować ryzyko zrobienia komuś przykrości mimo woli. Co ciekawe, nie ma w tej książce podążania za modami w kwestii traktowania swojego ciała - żadnych porad dotyczących samoakceptacji. Niektórzy lubią siebie, inni nie - i nie ma to związku z faktem, jak wyglądają. Tu nie owija się w bawełnę: jeśli ktoś jest gruby, to mówi, że jest gruby (i wyjaśnia, że w dzieciństwie jadł zbyt dużo słodyczy), nie ma miejsca na oszukiwanie siebie i czytelników. Autorzy zadają pytania celowo naiwne, takie, które zadałoby nieświadome dziecko - dopiero później, gdy uzyskają pierwsze informacje, mogą rozwinąć rozmowę i prowadzić do pogłębianych analiz sytuacji. Stawiają na świeczniku tych, którzy mogą jakoś wpłynąć na własne ciało, i tych, którzy zostali skazani na inność i nie mogą tego zmienić. Krótkie i treściwe wywiady dobrze się czyta - nie dlatego, że dają szansę podglądania innych ludzi, a dlatego, że sporo porządkują i przedstawiają odbiorcom ważne prawdy.
Jest to tom ozdobiony licznymi zdjęciami, chociaż wcale nie chodzi w nich o prezentowanie i eksponowanie tego, co odmienne u bohaterów - sporo tu dorysowywanych elementów i modyfikacji, żeby zatrzeć granice między tym, co niepotrzebnie wybija się na pierwszy plan i podkreślić, że w każdym człowieku można dopatrywać się zupełnie innych cech niż te, które wydają się wiodące. Miejscami co bardziej konserwatywnych czytelników spośród dorosłych taka publikacja mogłaby zaszokować (nawet po latach od pierwszego wydania), a to oznacza, że właśnie dlatego powinna trafić do jak największej grupy odbiorców.
Nietypowość
Każdy, kto z jakiegoś powodu wyróżnia się w grupie ludzi naraża się na ciekawskie spojrzenia, złośliwe uwagi i niechciane komentarze. Żeby zminimalizować liczbę dorosłych, którzy w ten sposób reagują na inność, trzeba edukowanie rozpocząć od dzieci - zresztą rzadko kiedy ukrywających szczere reakcje na widok obcych. I tak powstaje książka "Jedno oko na Maroko" Tomasza Kwaśniewskiego i Anny Bedyńskiej - pokazująca, że ludzie są różni i natknąć się na "odmieńców" można wszędzie, a taka sytuacja nie należy do dziwnych, a już na pewno nie powinna wywoływać sensacji. Ta książka powraca na rynek (w przypadku jednej rozmowy zostały w niej zmienione zdjęcia, bo też i zmieniła się sytuacja prezentowanej osoby) i może trafiać do kolejnych grup czytelników, młodszych i starszych: bo jest to temat ciągle aktualny i wymagający objaśnień. Tomasz Kwaśniewski i Anna Bedyńska wcielają się tutaj w irytujące dzieci, które na widok dziwnych w ich mniemaniu ludzi bez wahania wygłaszają swoje komentarze lub zadają niewygodne (głównie dla rodziców) pytania: to ich pomysł na formułę wywiadu i sposób na dotarcie do najmłodszych odbiorców. Chodzi o to, żeby zaspokoić czystą ciekawość i żeby móc bez tematów tabu porozmawiać o tym, co zaskakujące.
Przeważnie autorzy wybierają na rozmówców osoby, które na pierwszy rzut oka wyróżniają się z tłumu. Jest tu ktoś o zupełnie białej skórze, ale i ktoś, kto pokrywa ciało tatuażami i przyczepia kolejne kolczyki. Jest ktoś gruby i ktoś niski, ktoś, kto pracuje nad atletyczną sylwetką i ktoś, kto źle czuł się w swoim ciele i postanowił zmienić płeć. Ale znajdą się też ludzie o mniej oczywistych przy pierwszym spotkaniu odmiennościach, na przykład ktoś, kto lubi chodzić nago, albo ktoś, kto był w więzieniu. Zestawienie bohaterów tej książki wcale nie wyczerpuje wachlarza odmienności: każdy czytelnik bez wahania wskaże kolejne cechy, które sprawiają, że ich właściciel musi liczyć się ze społecznym ostracyzmem albo uwagami na stronie. Chodzi jednak o to, żeby zrozumieć zasadę działania i żeby zminimalizować ryzyko zrobienia komuś przykrości mimo woli. Co ciekawe, nie ma w tej książce podążania za modami w kwestii traktowania swojego ciała - żadnych porad dotyczących samoakceptacji. Niektórzy lubią siebie, inni nie - i nie ma to związku z faktem, jak wyglądają. Tu nie owija się w bawełnę: jeśli ktoś jest gruby, to mówi, że jest gruby (i wyjaśnia, że w dzieciństwie jadł zbyt dużo słodyczy), nie ma miejsca na oszukiwanie siebie i czytelników. Autorzy zadają pytania celowo naiwne, takie, które zadałoby nieświadome dziecko - dopiero później, gdy uzyskają pierwsze informacje, mogą rozwinąć rozmowę i prowadzić do pogłębianych analiz sytuacji. Stawiają na świeczniku tych, którzy mogą jakoś wpłynąć na własne ciało, i tych, którzy zostali skazani na inność i nie mogą tego zmienić. Krótkie i treściwe wywiady dobrze się czyta - nie dlatego, że dają szansę podglądania innych ludzi, a dlatego, że sporo porządkują i przedstawiają odbiorcom ważne prawdy.
Jest to tom ozdobiony licznymi zdjęciami, chociaż wcale nie chodzi w nich o prezentowanie i eksponowanie tego, co odmienne u bohaterów - sporo tu dorysowywanych elementów i modyfikacji, żeby zatrzeć granice między tym, co niepotrzebnie wybija się na pierwszy plan i podkreślić, że w każdym człowieku można dopatrywać się zupełnie innych cech niż te, które wydają się wiodące. Miejscami co bardziej konserwatywnych czytelników spośród dorosłych taka publikacja mogłaby zaszokować (nawet po latach od pierwszego wydania), a to oznacza, że właśnie dlatego powinna trafić do jak największej grupy odbiorców.
sobota, 26 listopada 2022
David Isaacs: Szczepienia. Odkrycia medyczne, które zmieniły świat
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2022.
Odkrycia
Kolejny pasjonujący reportaż historyczno-medyczny ukazuje się w serii #nauka Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego w imprincie bo.wiem: "Szczepienia. Odkrycia medyczne, które zmieniły świat" to tom bardzo na czasie - w sam raz dla tych wszystkich, którzy zastanawiają się, jak wyglądają badania nad szczepionkami i czy na pewno korzystanie ze szczepionek na choroby, o których nie jest dzisiaj głośno, należy do bezpiecznych. Cichą wojnę wypowiada David Isaacs ruchom antyszczepionkowym, które rozbudowały się po wybuchu pandemii - i bezlitośnie szachuje wszystkich tych, którzy należą do sceptyków. Bo chociaż w historii zdarzały się wypadki, że szczepienia kończyły się tragicznie dla niewielkiego odsetka osób, to i tak dzięki odkryciom medycznym udało się uratować ludzkość. Dzisiaj niebezpieczeństwo powrotu którejś ze starych groźnych chorób rośnie wraz z liczbą osób nie zgadzających się na szczepienia swoich dzieci - i ten mechanizm Isaacs parę razy w tomie naświetla.
Ale nie o publicystyczne i retoryczne popisy tutaj chodzi, tylko o informowanie czytelników, jak wyglądała historia szczepionek. Sięga autor do przeszłości, żeby sprawdzić, jak badacze odkrywali lekarstwa na śmiertelne choroby. Niektóre rozwiązania mogą dzisiaj budzić grozę albo obrzydzenie (do najbardziej ekstremalnych należy korzystanie z krost chorych, żeby wyprodukować szczepionkę), inne - refleksję nad kreatywnością uczonych. Na pewno nie da się tu nudzić, bo każde kolejne wyzwanie chorobowe wiąże się z zestawem nietypowych działań prowadzących do znalezienia antidotum. Trwa wyścig z naturą: wirusy zwykle wyprzedzają człowieka, ale da się osiągnąć sukces nawet w sytuacjach, które wydają się przegrane. David Isaacs omawia szczepionki pod kątem kolejnych epidemii, przygląda się działaniom lekarzy i badaczy, odnotowuje też społeczne reakcje oraz wszelkiego rodzaju pomyłki czy niefortunne zbiegi okoliczności. Prowadzi do tego, żeby czytelnicy mogli zrozumieć, jak działają szczepionki - i żeby poznali historię ich tworzenia oraz wpływ na całe społeczeństwa. Pokazuje, jak szczepienia wyhamowywały epidemie i jak zapobiegały katastrofom na światową skalę, jakim wybawieniem stawały się dla ludzi i jak trafiały do zestawu obowiązkowych działań, którym należy poddawać wszystkie dzieci. Jednak nie prowadzi tu taniej propagandy: dba o to, żeby dostarczać czytelnikom informacje, zajmuje się prezentowaniem ciekawostek medycznych w formie reportażu. Dynamizuje opowieść tak, żeby czytelnicy mieli wrażenie uczestniczenia w akcji, podsuwa też mnóstwo anegdotycznych sytuacji. Umożliwia zaangażowanie się w temat - i nie pomija motywu skutków ubocznych. Przedstawia też największe porażki medycyny, szczepionki, które nie sprostały pokładanym w nich nadziejom - bo i takie karty w historii badań się znajdują. "Szczepionki" to tom obszerny i pogłębiający zagadnienie - ale nie jest napisany językiem hermetycznym czy niedostępnym dla szerokiego grona odbiorców. Każdy znajdzie tu dla siebie interesujące fakty i ciekawostki, którym warto się przyjrzeć. Jak zwykle w serii #nauka dane łączą się z atrakcyjną formą opowieści, wciągającą i pełną konkretów. David Isaacs oswaja odbiorców z tematem szczepień na przestrzeni dekad, dba o stronę faktograficzną, ale i o samą narrację - sprawia, że czytelnicy będą chcieli zaglądać do kolejnych tomów z serii #nauka i zaczną doceniać potencjał naukowych ciekawostek.
Odkrycia
Kolejny pasjonujący reportaż historyczno-medyczny ukazuje się w serii #nauka Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego w imprincie bo.wiem: "Szczepienia. Odkrycia medyczne, które zmieniły świat" to tom bardzo na czasie - w sam raz dla tych wszystkich, którzy zastanawiają się, jak wyglądają badania nad szczepionkami i czy na pewno korzystanie ze szczepionek na choroby, o których nie jest dzisiaj głośno, należy do bezpiecznych. Cichą wojnę wypowiada David Isaacs ruchom antyszczepionkowym, które rozbudowały się po wybuchu pandemii - i bezlitośnie szachuje wszystkich tych, którzy należą do sceptyków. Bo chociaż w historii zdarzały się wypadki, że szczepienia kończyły się tragicznie dla niewielkiego odsetka osób, to i tak dzięki odkryciom medycznym udało się uratować ludzkość. Dzisiaj niebezpieczeństwo powrotu którejś ze starych groźnych chorób rośnie wraz z liczbą osób nie zgadzających się na szczepienia swoich dzieci - i ten mechanizm Isaacs parę razy w tomie naświetla.
Ale nie o publicystyczne i retoryczne popisy tutaj chodzi, tylko o informowanie czytelników, jak wyglądała historia szczepionek. Sięga autor do przeszłości, żeby sprawdzić, jak badacze odkrywali lekarstwa na śmiertelne choroby. Niektóre rozwiązania mogą dzisiaj budzić grozę albo obrzydzenie (do najbardziej ekstremalnych należy korzystanie z krost chorych, żeby wyprodukować szczepionkę), inne - refleksję nad kreatywnością uczonych. Na pewno nie da się tu nudzić, bo każde kolejne wyzwanie chorobowe wiąże się z zestawem nietypowych działań prowadzących do znalezienia antidotum. Trwa wyścig z naturą: wirusy zwykle wyprzedzają człowieka, ale da się osiągnąć sukces nawet w sytuacjach, które wydają się przegrane. David Isaacs omawia szczepionki pod kątem kolejnych epidemii, przygląda się działaniom lekarzy i badaczy, odnotowuje też społeczne reakcje oraz wszelkiego rodzaju pomyłki czy niefortunne zbiegi okoliczności. Prowadzi do tego, żeby czytelnicy mogli zrozumieć, jak działają szczepionki - i żeby poznali historię ich tworzenia oraz wpływ na całe społeczeństwa. Pokazuje, jak szczepienia wyhamowywały epidemie i jak zapobiegały katastrofom na światową skalę, jakim wybawieniem stawały się dla ludzi i jak trafiały do zestawu obowiązkowych działań, którym należy poddawać wszystkie dzieci. Jednak nie prowadzi tu taniej propagandy: dba o to, żeby dostarczać czytelnikom informacje, zajmuje się prezentowaniem ciekawostek medycznych w formie reportażu. Dynamizuje opowieść tak, żeby czytelnicy mieli wrażenie uczestniczenia w akcji, podsuwa też mnóstwo anegdotycznych sytuacji. Umożliwia zaangażowanie się w temat - i nie pomija motywu skutków ubocznych. Przedstawia też największe porażki medycyny, szczepionki, które nie sprostały pokładanym w nich nadziejom - bo i takie karty w historii badań się znajdują. "Szczepionki" to tom obszerny i pogłębiający zagadnienie - ale nie jest napisany językiem hermetycznym czy niedostępnym dla szerokiego grona odbiorców. Każdy znajdzie tu dla siebie interesujące fakty i ciekawostki, którym warto się przyjrzeć. Jak zwykle w serii #nauka dane łączą się z atrakcyjną formą opowieści, wciągającą i pełną konkretów. David Isaacs oswaja odbiorców z tematem szczepień na przestrzeni dekad, dba o stronę faktograficzną, ale i o samą narrację - sprawia, że czytelnicy będą chcieli zaglądać do kolejnych tomów z serii #nauka i zaczną doceniać potencjał naukowych ciekawostek.
piątek, 25 listopada 2022
Woody Allen: Zero grawitacji
Rebis, Poznań 2022.
Komizm myśli
Nic dziwnego, że Daphne Merkin we wstępie do tomu "Zero grawitacji" skupia się przede wszystkim na tym, co Woody Allen robi z imionami bohaterów oraz na streszczaniu zawartości kolejnych mikrohistoryjek - dość trudno jest bowiem uchwycić istotę tych drobnych form tak, żeby nie odbierać czytelnikom przyjemności i zabawy. Zresztą polscy odbiorcy niekoniecznie będą się chcieli zatrzymywać na onomastycznych zabawach, docenią za to pomysły w portretowaniu bohaterów i w kompletnie niefilmowych opisach. "Zero grawitacji" to popis absurdu w zestawieniu ze statycznymi zgryźliwymi uwagami na temat kolejnych wkraczających na scenę postaci, Woody Allen wykorzystuje tu wiele pomysłów, które nie dadzą się przenieść na inne sztuki. W efekcie zaburza proporcje opowiadań, sprawia, że fabuła schodzi na dalszy plan, podobnie jak ramy konstrukcyjne utworów - za to wybijają się u niego dowcipy na poziomie charakterystyk i ironii narratora. Niewielki tom zbiera opowiadania publikowane w prasie i nowe - jest przyjemną niespodzianką dla tych wszystkich, którzy na kolejne utwory Allena w ramach literatury absurdu czekali - zwłaszcza że poprzednie zbiorki są raczej trudne do znalezienia na rynku i funkcjonowały często jako efemerydy.
Woody Allen wie, jakie tematy najbardziej rozśmieszą szeroką grupę odbiorców - ale tę wiedzę wykorzystuje dość nietypowo. Sięga po wielkie zagadnienia, w których łatwo byłoby o spłycanie komizmu przez najprostsze - najbardziej oczywiste - chwyty, jednak kieruje się do wymagających czytelników za sprawą inteligentnych zabaw tekstowych. Szuka humoru w kontrastach i w porzuceniu schematów, realizuje scenki na przekór wyobraźni odbiorców. Myli tropy i wprowadza bohaterów, którzy nie boją się zachowań dalekich od konwencji. Dzięki temu rozwiązaniu nie musi martwić się o prawdopodobieństwo akcji - zresztą na absurdzie opiera także bieg wydarzeń, to metoda pozwalająca między innymi na zdynamizowanie opowieści. Krótkie formy stają się dla autora szansą na przetestowanie jakości żartów, które nie sprawdziłyby się w sztukach wizualnych ze względu na swoją konstrukcję: wymagają bowiem uważności, otwarcia na błyskotliwe chociaż niekoniecznie pierwsze skojarzenia i cierpliwości w odkrywaniu stosunku do bohaterów. Woody Allen nie zamierza powielać oczywistych dowcipów. Buduje płaszczyznę porozumienia z odbiorcami kompletnie bez nawiązywania do historii humoru, stara się tworzyć własną wersję komizmu i śmieszności jako takiej. Prowadzi do konieczności przeanalizowania pomysłu autora - "Zero grawitacji" w tym sensie jest intelektualnym wyzwaniem, w którym nagroda to rozbawienie. Czytelnicy, którzy lubią kwieciste opisy i puenty wtapiane w rozbudowane komentarze mogą znaleźć tu wiele dla siebie. Tom z takimi opowiadaniami nie będzie raczej zbiorem aforyzmów - pokaże za to inny sposób komentowania rzeczywistości i przeglądania się w krzywym zwierciadle. Wśród niespodzianek, jakie autor szykuje, są gry formą i dowcipne porównania, karykatury i zgryźliwe uwagi. Różne rodzaje humoru przenikają się i wzajemnie uzupełniają, a na tych poszukiwaniach czegoś śmiesznego literatura jednak nie zyskuje: Woody Allen zatrzymuje się na poziomie chęci rozbawiania czytelników, ucieka za to od popisów czysto tekstowych.
Komizm myśli
Nic dziwnego, że Daphne Merkin we wstępie do tomu "Zero grawitacji" skupia się przede wszystkim na tym, co Woody Allen robi z imionami bohaterów oraz na streszczaniu zawartości kolejnych mikrohistoryjek - dość trudno jest bowiem uchwycić istotę tych drobnych form tak, żeby nie odbierać czytelnikom przyjemności i zabawy. Zresztą polscy odbiorcy niekoniecznie będą się chcieli zatrzymywać na onomastycznych zabawach, docenią za to pomysły w portretowaniu bohaterów i w kompletnie niefilmowych opisach. "Zero grawitacji" to popis absurdu w zestawieniu ze statycznymi zgryźliwymi uwagami na temat kolejnych wkraczających na scenę postaci, Woody Allen wykorzystuje tu wiele pomysłów, które nie dadzą się przenieść na inne sztuki. W efekcie zaburza proporcje opowiadań, sprawia, że fabuła schodzi na dalszy plan, podobnie jak ramy konstrukcyjne utworów - za to wybijają się u niego dowcipy na poziomie charakterystyk i ironii narratora. Niewielki tom zbiera opowiadania publikowane w prasie i nowe - jest przyjemną niespodzianką dla tych wszystkich, którzy na kolejne utwory Allena w ramach literatury absurdu czekali - zwłaszcza że poprzednie zbiorki są raczej trudne do znalezienia na rynku i funkcjonowały często jako efemerydy.
Woody Allen wie, jakie tematy najbardziej rozśmieszą szeroką grupę odbiorców - ale tę wiedzę wykorzystuje dość nietypowo. Sięga po wielkie zagadnienia, w których łatwo byłoby o spłycanie komizmu przez najprostsze - najbardziej oczywiste - chwyty, jednak kieruje się do wymagających czytelników za sprawą inteligentnych zabaw tekstowych. Szuka humoru w kontrastach i w porzuceniu schematów, realizuje scenki na przekór wyobraźni odbiorców. Myli tropy i wprowadza bohaterów, którzy nie boją się zachowań dalekich od konwencji. Dzięki temu rozwiązaniu nie musi martwić się o prawdopodobieństwo akcji - zresztą na absurdzie opiera także bieg wydarzeń, to metoda pozwalająca między innymi na zdynamizowanie opowieści. Krótkie formy stają się dla autora szansą na przetestowanie jakości żartów, które nie sprawdziłyby się w sztukach wizualnych ze względu na swoją konstrukcję: wymagają bowiem uważności, otwarcia na błyskotliwe chociaż niekoniecznie pierwsze skojarzenia i cierpliwości w odkrywaniu stosunku do bohaterów. Woody Allen nie zamierza powielać oczywistych dowcipów. Buduje płaszczyznę porozumienia z odbiorcami kompletnie bez nawiązywania do historii humoru, stara się tworzyć własną wersję komizmu i śmieszności jako takiej. Prowadzi do konieczności przeanalizowania pomysłu autora - "Zero grawitacji" w tym sensie jest intelektualnym wyzwaniem, w którym nagroda to rozbawienie. Czytelnicy, którzy lubią kwieciste opisy i puenty wtapiane w rozbudowane komentarze mogą znaleźć tu wiele dla siebie. Tom z takimi opowiadaniami nie będzie raczej zbiorem aforyzmów - pokaże za to inny sposób komentowania rzeczywistości i przeglądania się w krzywym zwierciadle. Wśród niespodzianek, jakie autor szykuje, są gry formą i dowcipne porównania, karykatury i zgryźliwe uwagi. Różne rodzaje humoru przenikają się i wzajemnie uzupełniają, a na tych poszukiwaniach czegoś śmiesznego literatura jednak nie zyskuje: Woody Allen zatrzymuje się na poziomie chęci rozbawiania czytelników, ucieka za to od popisów czysto tekstowych.
czwartek, 24 listopada 2022
Jacek Ambrożewski: Ale odlot! Rysunkowa historia lotnictwa
Dwie Siostry, Warszawa 2022.
Z nieba
Dzieci, które pasjonują się samolotami, będą tą publikacją usatysfakcjonowane. Co więcej, spodoba się ona nawet dorosłym fanom lotnictwa - bo Jacek Ambrożewski wcale nie zamyka się w kręgu literatury czwartej i komiksów naukowych. "Ale odlot! Rysunkowa historia lotnictwa" to kompendium wiedzy dla tych wszystkich, którzy chcieliby zrozumieć, dlaczego można przemieszczać się z miejsca na miejsce samolotem, w jakich maszynach ludzie wzbijali się w powietrze i - co lata po niebie. Od dziecięcych biblioteczek oddala tę publikację rozmiar - książka zwraca na siebie uwagę, nawet bardziej realizacją niż kolorami, chociaż wszystkie rozkładówki są tu pełne barw.
Zasada jest prosta: jak najwięcej informacji w kolejnych komiksowych dymkach. Najpierw krótkie wprowadzenie na górnym marginesie: to miejsce na podawanie faktów i na zestaw odnośników, dzięki którym odbiorcy będą mogli pogłębiać informacje przez samodzielne poszukiwania. Pierwsze opowieści mniej wiążą się z lotnictwem od strony technicznej, bardziej - z tym wszystkim, co pozwoliło na stworzenie samolotów. Pojawiają się tu zatem i informacje o ptakach, i - o prawach fizyki, wszyscy muszą poznać zasadę działania samolotu, żeby móc śledzić jego historię. Znajdzie się miejsce na latawce i na wielkie sterowce, na samoloty wykorzystywane podczas wojen i na helikoptery. Każda rozkładówka to osobny temat, każdy temat - to zestaw rysunków opatrzonych komentarzami w formie wyjaśnień lub - rzadziej - wypowiedziami bohaterów. Liczy się skrót i możliwość przekazania jak największej ilości danych w drobnych obrazkach. Nie ma tu historii ani fabuł zamykanych w komiksach, obrazki pełnią funkcję mnemotechniczną i pomagają w uporządkowaniu wiadomości - to przyda się zwłaszcza młodszym czytelnikom. Tekst jest dość trudny, wymagać będzie od odbiorców skupienia i nie pozwoli na błyskawiczne zaznajomienie się z treścią tomu - raczej zachęci do uważnego śledzenia fragmentów i do powolnego rozsmakowywania się w książce. Taka strategia przyda się w przyswajaniu informacji - ale Jacek Ambrożewski podsuwa też lekturę do wykorzystania dla zaspokojenia ciekawości. Można do niej zaglądać, żeby odkrywać kolejne wielkie latające maszyny i żeby dowiedzieć się, jak pracuje ludzka wyobraźnia.
"Ale odlot! Rysunkowa historia lotnictwa" to książka imponująca rozmiarami i zawartością. Wydawać by się mogło, że przejście na język komiksu ograniczy możliwość szerzenia wiedzy - nic bardziej mylnego. Autor jest w stanie przedstawić odbiorcom mnóstwo danych i ciekawostek, wybiera takie, które zaangażują w lekturę, przyczynią się do zwiększenia świadomości na temat historii lotnictwa i pozwolą na przyglądanie się niebu. Ilustracje pomagają zauważyć różnice między omawianymi maszynami, rozbudzają też ciekawość zwłaszcza dziecięcych odbiorców. Książka jest przygotowana rzetelnie, nie ma tu rozczarowania co do zawartości: Ambrożewski ma w zanadrzu wiele historii związanych z lotnictwem i potrafi je fascynująco przekazywać, co docenią odbiorcy w każdym wieku. Publikacja przyciągnie tych, którzy marzą o lataniu i tych, którzy wprawdzie latać się boją, ale lubią wiedzieć jak najwięcej.
Z nieba
Dzieci, które pasjonują się samolotami, będą tą publikacją usatysfakcjonowane. Co więcej, spodoba się ona nawet dorosłym fanom lotnictwa - bo Jacek Ambrożewski wcale nie zamyka się w kręgu literatury czwartej i komiksów naukowych. "Ale odlot! Rysunkowa historia lotnictwa" to kompendium wiedzy dla tych wszystkich, którzy chcieliby zrozumieć, dlaczego można przemieszczać się z miejsca na miejsce samolotem, w jakich maszynach ludzie wzbijali się w powietrze i - co lata po niebie. Od dziecięcych biblioteczek oddala tę publikację rozmiar - książka zwraca na siebie uwagę, nawet bardziej realizacją niż kolorami, chociaż wszystkie rozkładówki są tu pełne barw.
Zasada jest prosta: jak najwięcej informacji w kolejnych komiksowych dymkach. Najpierw krótkie wprowadzenie na górnym marginesie: to miejsce na podawanie faktów i na zestaw odnośników, dzięki którym odbiorcy będą mogli pogłębiać informacje przez samodzielne poszukiwania. Pierwsze opowieści mniej wiążą się z lotnictwem od strony technicznej, bardziej - z tym wszystkim, co pozwoliło na stworzenie samolotów. Pojawiają się tu zatem i informacje o ptakach, i - o prawach fizyki, wszyscy muszą poznać zasadę działania samolotu, żeby móc śledzić jego historię. Znajdzie się miejsce na latawce i na wielkie sterowce, na samoloty wykorzystywane podczas wojen i na helikoptery. Każda rozkładówka to osobny temat, każdy temat - to zestaw rysunków opatrzonych komentarzami w formie wyjaśnień lub - rzadziej - wypowiedziami bohaterów. Liczy się skrót i możliwość przekazania jak największej ilości danych w drobnych obrazkach. Nie ma tu historii ani fabuł zamykanych w komiksach, obrazki pełnią funkcję mnemotechniczną i pomagają w uporządkowaniu wiadomości - to przyda się zwłaszcza młodszym czytelnikom. Tekst jest dość trudny, wymagać będzie od odbiorców skupienia i nie pozwoli na błyskawiczne zaznajomienie się z treścią tomu - raczej zachęci do uważnego śledzenia fragmentów i do powolnego rozsmakowywania się w książce. Taka strategia przyda się w przyswajaniu informacji - ale Jacek Ambrożewski podsuwa też lekturę do wykorzystania dla zaspokojenia ciekawości. Można do niej zaglądać, żeby odkrywać kolejne wielkie latające maszyny i żeby dowiedzieć się, jak pracuje ludzka wyobraźnia.
"Ale odlot! Rysunkowa historia lotnictwa" to książka imponująca rozmiarami i zawartością. Wydawać by się mogło, że przejście na język komiksu ograniczy możliwość szerzenia wiedzy - nic bardziej mylnego. Autor jest w stanie przedstawić odbiorcom mnóstwo danych i ciekawostek, wybiera takie, które zaangażują w lekturę, przyczynią się do zwiększenia świadomości na temat historii lotnictwa i pozwolą na przyglądanie się niebu. Ilustracje pomagają zauważyć różnice między omawianymi maszynami, rozbudzają też ciekawość zwłaszcza dziecięcych odbiorców. Książka jest przygotowana rzetelnie, nie ma tu rozczarowania co do zawartości: Ambrożewski ma w zanadrzu wiele historii związanych z lotnictwem i potrafi je fascynująco przekazywać, co docenią odbiorcy w każdym wieku. Publikacja przyciągnie tych, którzy marzą o lataniu i tych, którzy wprawdzie latać się boją, ale lubią wiedzieć jak najwięcej.
środa, 23 listopada 2022
Michele D'Ignazio: Święty Mikołaj bierze nadgodziny
Nasza Księgarnia, Warszawa 2022.
Marzenia Mikołaja
Święty Mikołaj z tych opowieści jest trochę inny niż ten, do którego przyzwyczaiły się dzieci. Przede wszystkim zwolniony z pracy na poczcie zajmuje się rozwożeniem prezentów, które wytwarza dzięki recyklingowi. Do tego - realizuje się jako operator śmieciarki. Może to wydawać się dziwne, ale Michele D'Ignazio nie boi się wyzwań. Mikołaj ma za towarzyszkę ma Befanę, swój włoski odpowiednik. Na szczęście, bo wyzwania należą do potężnych. O ile czasem dzieci chciałyby dostać jakiś przedmiot - i to jest zadanie dość proste - o tyle już niektóre proszą Mikołaja o spełnienie marzeń niewymiernych i zagadkowych. Tak jest z pewną dziewczynką, która, jak się wydaje, traci radość istnienia. Jej jest potrzebna wiosna - a to wymaga sporo pracy nawet od istot tak wszechmocnych jak te spełniające życzenia maluchów. "Święty Mikołaj bierze nadgodziny" to zatem sporo intryg i wytężona praca, żeby uszczęśliwić kogoś, kto bardzo wierzy w potęgę Mikołaja. Michele D'Ignazio odchodzi - znowu - od stereotypów, żeby zaproponować dzieciom oryginalną i pełną przygód opowieść poprowadzoną z humorem i z pewną filozoficzną głębią. Jest tu wiele magii, ale też mnóstwo siły płynącej z międzyludzkich relacji. Przecież nie tylko dzieci marzą - również Mikołaj ma swoje pragnienia, o których nikomu nie opowiada, ale kiedy nadejdzie moment na ich realizację...
Ta propozycja pokazuje dzieciom, że nie przedmioty są najważniejsze - zresztą wykonane ze śmietnikowych skarbów prezenty mogą być równie cenne jak te świeżo kupione, nieprzypadkowo Mikołaj łączy dwa zawody i sprawdza się jako majsterkowicz. MIchele D'Ignazio przypomina o istotnych sprawach, akcentuje to, czego nie da się nabyć w żadnym sklepie. Do tego bawi się motywem interakcji między bohaterami, sprawia, że Mikołaj nie może działać sam: ma na kogo liczyć i dzięki temu potrafi rozwiązywać najtrudniejsze zagadki. Kiedy wpadnie w wir wydarzeń, nie spocznie, dopóki nie zrealizuje śmiałych planów, a to jednoznacznie pokazuje nie tylko dzieciom, że warto marzyć i nie ograniczać swojej fantazji aktualnymi możliwościami - kiedy chce się coś osiągnąć, należy znaleźć odpowiednią drogę - wszystko się uda. Oczywiście "Święty Mikołaj bierze nadgodziny" to również sympatyczne czytadło na grudniowe wieczory, klasyczna w duchu bajka, która może spodobać się dzieciom i przy której dorośli nie zasną podczas wieczornej lektury - przygotowana dla rozrywki i dla uciechy kilkulatków. Dość ambitna, bo żeby wyłapać rozmaite konteksty, trzeba będzie zajrzeć do przypisów i czytać między wierszami.
Sergio Olivotti tworzy tu warstwę graficzną i sprawia, że książka rzuca się w oczy - przede wszystkim za sprawą karykaturalnych przerysowań. Święty Mikołaj jest tu okrągły jak kulka, a jego twarz to oczy, nos i wąsy oraz broda prawie tak wielka jak brzuch. Absurdalny humor pozwala na tworzenie zarówno komiksowych owadów i innych stworzeń, jak i - scenek, które budzą radość już na pierwszy rzut oka. Olivotti bardzo dobrze bawi się motywami z lektury, zamienia je i dopowiada na obrazkach kolejne śmiesznostki, wprowadza dowcip rysunkowy w dobrym gatunku. Uzyskuje przez to w książce bardziej młodzieżowy charakter.
Marzenia Mikołaja
Święty Mikołaj z tych opowieści jest trochę inny niż ten, do którego przyzwyczaiły się dzieci. Przede wszystkim zwolniony z pracy na poczcie zajmuje się rozwożeniem prezentów, które wytwarza dzięki recyklingowi. Do tego - realizuje się jako operator śmieciarki. Może to wydawać się dziwne, ale Michele D'Ignazio nie boi się wyzwań. Mikołaj ma za towarzyszkę ma Befanę, swój włoski odpowiednik. Na szczęście, bo wyzwania należą do potężnych. O ile czasem dzieci chciałyby dostać jakiś przedmiot - i to jest zadanie dość proste - o tyle już niektóre proszą Mikołaja o spełnienie marzeń niewymiernych i zagadkowych. Tak jest z pewną dziewczynką, która, jak się wydaje, traci radość istnienia. Jej jest potrzebna wiosna - a to wymaga sporo pracy nawet od istot tak wszechmocnych jak te spełniające życzenia maluchów. "Święty Mikołaj bierze nadgodziny" to zatem sporo intryg i wytężona praca, żeby uszczęśliwić kogoś, kto bardzo wierzy w potęgę Mikołaja. Michele D'Ignazio odchodzi - znowu - od stereotypów, żeby zaproponować dzieciom oryginalną i pełną przygód opowieść poprowadzoną z humorem i z pewną filozoficzną głębią. Jest tu wiele magii, ale też mnóstwo siły płynącej z międzyludzkich relacji. Przecież nie tylko dzieci marzą - również Mikołaj ma swoje pragnienia, o których nikomu nie opowiada, ale kiedy nadejdzie moment na ich realizację...
Ta propozycja pokazuje dzieciom, że nie przedmioty są najważniejsze - zresztą wykonane ze śmietnikowych skarbów prezenty mogą być równie cenne jak te świeżo kupione, nieprzypadkowo Mikołaj łączy dwa zawody i sprawdza się jako majsterkowicz. MIchele D'Ignazio przypomina o istotnych sprawach, akcentuje to, czego nie da się nabyć w żadnym sklepie. Do tego bawi się motywem interakcji między bohaterami, sprawia, że Mikołaj nie może działać sam: ma na kogo liczyć i dzięki temu potrafi rozwiązywać najtrudniejsze zagadki. Kiedy wpadnie w wir wydarzeń, nie spocznie, dopóki nie zrealizuje śmiałych planów, a to jednoznacznie pokazuje nie tylko dzieciom, że warto marzyć i nie ograniczać swojej fantazji aktualnymi możliwościami - kiedy chce się coś osiągnąć, należy znaleźć odpowiednią drogę - wszystko się uda. Oczywiście "Święty Mikołaj bierze nadgodziny" to również sympatyczne czytadło na grudniowe wieczory, klasyczna w duchu bajka, która może spodobać się dzieciom i przy której dorośli nie zasną podczas wieczornej lektury - przygotowana dla rozrywki i dla uciechy kilkulatków. Dość ambitna, bo żeby wyłapać rozmaite konteksty, trzeba będzie zajrzeć do przypisów i czytać między wierszami.
Sergio Olivotti tworzy tu warstwę graficzną i sprawia, że książka rzuca się w oczy - przede wszystkim za sprawą karykaturalnych przerysowań. Święty Mikołaj jest tu okrągły jak kulka, a jego twarz to oczy, nos i wąsy oraz broda prawie tak wielka jak brzuch. Absurdalny humor pozwala na tworzenie zarówno komiksowych owadów i innych stworzeń, jak i - scenek, które budzą radość już na pierwszy rzut oka. Olivotti bardzo dobrze bawi się motywami z lektury, zamienia je i dopowiada na obrazkach kolejne śmiesznostki, wprowadza dowcip rysunkowy w dobrym gatunku. Uzyskuje przez to w książce bardziej młodzieżowy charakter.
wtorek, 22 listopada 2022
Mia Öhrn, Ulrika Pousette: Czekoladowe kulki
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022.
Przekąska
W zasadzie przepis z tej książki zmieściłby się na kartce z notesu albo w standardowym smsie. A jednak Mia Öhrn i Ulrika Pousette decydują się na stworzenie całego tomu - fakt, że bardzo apetycznego i ozdobionego artystycznymi fotografiami - tak, żeby zachęcić czytelniczki do eksperymentowania w kuchni i poszukiwania ciekawych smaków, nawet jeśli wcale nie lubią gotować ani piec. Co ciekawe: tu gotować ani piec wcale nie trzeba, a jeśli jakieś składniki należy poddać obróbce termicznej, to autorki przed tym ostrzegają. W dodatku da się to obejść. Przyda się za to masło w ogromnych ilościach, płatki owsiane i trochę cierpliwości oraz wprawy w formowaniu kulek. "Czekoladowe kulki" to coś dla łasuchów. Autorki proponują prosty deser, który w zależności od smakowych uzupełnień można zamienić w bardzo ekskluzywną przekąskę - albo pozostawić jako coś do wyjadania w chwili, gdy potrzeba słodkości. Wszystko sprowadza się do wymieszania masy ze składników w odpowiednich proporcjach. Do tego elementy, których w bazowym przepisie nie ma - albo dodawane jako część masy, albo jako składnik posypki lub polewy, albo - wprowadzany jako kulkowa wariacja.
Są tu kulki czekoladowe w różnych wariantach - z posypkami, które ogranicza właściwie tylko wyobraźnia kucharzy - ale autorki starają się, żeby ludzie bez fantazji kulinarnej również dobrze sobie poradzili i wprowadzają zwyczajnie szereg podpowiedzi i modyfikacji. Żeby kulki nie znudziły się zbyt łatwo, pojawiają się też w wersji jako nadzienie do ciasta, jako składnik roladek albo jako sposób na wykorzystanie innych, odrobinę już czerstwych, przysmaków. Mnóstwo wariacji smakowych i wersji dla ludzi, którzy podążają za kuchennymi modami - do tego nawet kulki z boczkiem... Jest tu więc miejsce na fantazję daleko posuniętą. Czekoladowe kulki za każdym razem mogą inspirować i zachęcać do działania - zabierają niewiele czasu, a pozwalają poprawić sobie humor. Każdy znajdzie tu bez wątpienia propozycję najlepszą dla siebie i będzie mógł wykorzystać przepisy według własnego uznania.
"Czekoladowe kulki" to tomik niewielki i mocno zawężony tematycznie - jednak autorki starają się każdy przepis opatrzyć dodatkowym komentarzem, tak, żeby nawiązać kontakt z czytelnikami i jeszcze bardziej zachęcić ich do wypróbowania przepisu. Sprawdza się to znakomicie, bo we wprowadzeniach znajdują się jeszcze wskazówki dotyczące przeznaczenia kulek: niektóre bardziej nadają się na prezent, inne na przyjęcie, a jeszcze inne - żeby uzasadnić chęć wyjadania ciasta przed upieczeniem. Pomysłowość nie ma granic, kreatywność w tej książce cieszy i zaskakuje. Jest to tomik, który oczywiście nie wyczerpuje tematu deserów, pokazuje jedynie wariacje jednego - trzeba przyznać, że doskonałego - pomysłu - ale zapewni odbiorcom podpowiedź na szybkie słodkie przekąski bez wyrzutów sumienia. Uwaga - kulki uzależniają.
Przekąska
W zasadzie przepis z tej książki zmieściłby się na kartce z notesu albo w standardowym smsie. A jednak Mia Öhrn i Ulrika Pousette decydują się na stworzenie całego tomu - fakt, że bardzo apetycznego i ozdobionego artystycznymi fotografiami - tak, żeby zachęcić czytelniczki do eksperymentowania w kuchni i poszukiwania ciekawych smaków, nawet jeśli wcale nie lubią gotować ani piec. Co ciekawe: tu gotować ani piec wcale nie trzeba, a jeśli jakieś składniki należy poddać obróbce termicznej, to autorki przed tym ostrzegają. W dodatku da się to obejść. Przyda się za to masło w ogromnych ilościach, płatki owsiane i trochę cierpliwości oraz wprawy w formowaniu kulek. "Czekoladowe kulki" to coś dla łasuchów. Autorki proponują prosty deser, który w zależności od smakowych uzupełnień można zamienić w bardzo ekskluzywną przekąskę - albo pozostawić jako coś do wyjadania w chwili, gdy potrzeba słodkości. Wszystko sprowadza się do wymieszania masy ze składników w odpowiednich proporcjach. Do tego elementy, których w bazowym przepisie nie ma - albo dodawane jako część masy, albo jako składnik posypki lub polewy, albo - wprowadzany jako kulkowa wariacja.
Są tu kulki czekoladowe w różnych wariantach - z posypkami, które ogranicza właściwie tylko wyobraźnia kucharzy - ale autorki starają się, żeby ludzie bez fantazji kulinarnej również dobrze sobie poradzili i wprowadzają zwyczajnie szereg podpowiedzi i modyfikacji. Żeby kulki nie znudziły się zbyt łatwo, pojawiają się też w wersji jako nadzienie do ciasta, jako składnik roladek albo jako sposób na wykorzystanie innych, odrobinę już czerstwych, przysmaków. Mnóstwo wariacji smakowych i wersji dla ludzi, którzy podążają za kuchennymi modami - do tego nawet kulki z boczkiem... Jest tu więc miejsce na fantazję daleko posuniętą. Czekoladowe kulki za każdym razem mogą inspirować i zachęcać do działania - zabierają niewiele czasu, a pozwalają poprawić sobie humor. Każdy znajdzie tu bez wątpienia propozycję najlepszą dla siebie i będzie mógł wykorzystać przepisy według własnego uznania.
"Czekoladowe kulki" to tomik niewielki i mocno zawężony tematycznie - jednak autorki starają się każdy przepis opatrzyć dodatkowym komentarzem, tak, żeby nawiązać kontakt z czytelnikami i jeszcze bardziej zachęcić ich do wypróbowania przepisu. Sprawdza się to znakomicie, bo we wprowadzeniach znajdują się jeszcze wskazówki dotyczące przeznaczenia kulek: niektóre bardziej nadają się na prezent, inne na przyjęcie, a jeszcze inne - żeby uzasadnić chęć wyjadania ciasta przed upieczeniem. Pomysłowość nie ma granic, kreatywność w tej książce cieszy i zaskakuje. Jest to tomik, który oczywiście nie wyczerpuje tematu deserów, pokazuje jedynie wariacje jednego - trzeba przyznać, że doskonałego - pomysłu - ale zapewni odbiorcom podpowiedź na szybkie słodkie przekąski bez wyrzutów sumienia. Uwaga - kulki uzależniają.
poniedziałek, 21 listopada 2022
Maren Tjelta Thu: Ania i Święty Mikołaj
Nasza Księgarnia, Warszawa 2022.
Zabawa na grudzień
Dzisiaj coraz mniejsze znaczenie ma religijny wymiar świąt Bożego Narodzenia, jednak tradycje i zwyczaje idą swoimi drogami i angażują nawet sceptycznie nastawionych do kwestii duchowości w wymiarze kościelnym. Maren Tjelta Thu wprowadza dla kilkuletnich odbiorców adwentową wyszukiwankę, książkę, która ma umilić oczekiwanie na nadchodzące święta. Dla dzieci magia Bożego Narodzenia zawsze oznacza grudniowy zestaw wyzwań i ciekawych prac, na przykład związanych z tworzeniem ozdób na choinkę. Tutaj chodzi o oglądanie kolorowych komputerowych rozkładówek i wypełnianie zadań przygotowanych specjalnie dla maluchów. Spaja te strony Ania - to jej rodzinie dzieci będą towarzyszyć w organizowaniu codzienności grudniowej i w zasadzie tematy religijne kończą się tu na adwencie i świętach, nie ma tu duchowych przygotowań - dzięki czemu poszerza się krąg odbiorców tomiku. Rodzina Ani to mama, tata, dwóch braci (młodszy i starszy), kotka i pies - zapewni to miłą różnorodność i familiarność, a także chaos na stronach - co ma znaczenie w przypadku wyszukiwanek. Ania codziennie ma coś ważnego do zrobienia, a razem z nią zadania wykonują czytelnicy (często trzeba wskazać jakiś element, który Ania też ma odnaleźć w jakimś miejscu w domu). Bohaterka między innymi wybiera się z tatą na strych po ozdoby świąteczne, wiesza lampki choinkowe wokół domu, chodzi z rodzicami na zakupy, piecze i ozdabia pierniki, robi prezent dla Świętego Mikołaja albo bierze udział w warsztatach świątecznych w szkole. Od czasu do czasu tylko przypomina sobie, że jest zima - wtedy wesoło bawi się na śniegu z braćmi i kolegami. W końcu grudzień ma swoje uroki. Zdarzają się tu także działające na wyobraźnię scenki prosto z pracowni Mikołaja - tak, żeby jeszcze bardziej nastroić dzieci na klimat nadchodzących świąt. Aura Bożego Narodzenia ucieszy maluchy - bo przecież każdy czeka na niepowtarzalną atmosferę i samo to oczekiwanie jest już magiczne. Adwentowość tomiku sprowadza się do wyznaczenia rytmu jednego zadania na każdy dzień - dzięki temu książka wystarczy na dłużej i sprawi, że dzieci będą lepiej zapamiętywać grudniowy czas. Ten tomik został przygotowany tak, by jeden akapit tekstu i jedno polecenie (nie zawsze wyszukiwankowe, czasami powiązane na przykład z liczeniem albo sprawdzaniem czegoś) nie odwracały uwagi od ilustracji. Kolorowe strony zachęcają do śledzenia obrazków i do sprawdzania, czym zajmują się bohaterowie - ale także do powielania ich czynności w prawdziwym świecie. Chodzi o to, żeby wprowadzić dzieci w klimat przedświątecznego oczekiwania, w to, co składa się na zapamiętaną z dzieciństwa magię. "Ania i Święty Mikołaj" to propozycja ciekawa i zapewniająca dzieciom sporo radości. Zajmie je na trochę, ale też podsunie pomysły na wspólne spędzanie czasu i zachęci do pracy. Jest bardzo kolorowa i chociaż sylwetki bohaterów nie zachwycają - to kolorystyka i akcentowanie świątecznych motywów już tak, kojarzy się z aurą świąt i wprowadza w temat.
Zabawa na grudzień
Dzisiaj coraz mniejsze znaczenie ma religijny wymiar świąt Bożego Narodzenia, jednak tradycje i zwyczaje idą swoimi drogami i angażują nawet sceptycznie nastawionych do kwestii duchowości w wymiarze kościelnym. Maren Tjelta Thu wprowadza dla kilkuletnich odbiorców adwentową wyszukiwankę, książkę, która ma umilić oczekiwanie na nadchodzące święta. Dla dzieci magia Bożego Narodzenia zawsze oznacza grudniowy zestaw wyzwań i ciekawych prac, na przykład związanych z tworzeniem ozdób na choinkę. Tutaj chodzi o oglądanie kolorowych komputerowych rozkładówek i wypełnianie zadań przygotowanych specjalnie dla maluchów. Spaja te strony Ania - to jej rodzinie dzieci będą towarzyszyć w organizowaniu codzienności grudniowej i w zasadzie tematy religijne kończą się tu na adwencie i świętach, nie ma tu duchowych przygotowań - dzięki czemu poszerza się krąg odbiorców tomiku. Rodzina Ani to mama, tata, dwóch braci (młodszy i starszy), kotka i pies - zapewni to miłą różnorodność i familiarność, a także chaos na stronach - co ma znaczenie w przypadku wyszukiwanek. Ania codziennie ma coś ważnego do zrobienia, a razem z nią zadania wykonują czytelnicy (często trzeba wskazać jakiś element, który Ania też ma odnaleźć w jakimś miejscu w domu). Bohaterka między innymi wybiera się z tatą na strych po ozdoby świąteczne, wiesza lampki choinkowe wokół domu, chodzi z rodzicami na zakupy, piecze i ozdabia pierniki, robi prezent dla Świętego Mikołaja albo bierze udział w warsztatach świątecznych w szkole. Od czasu do czasu tylko przypomina sobie, że jest zima - wtedy wesoło bawi się na śniegu z braćmi i kolegami. W końcu grudzień ma swoje uroki. Zdarzają się tu także działające na wyobraźnię scenki prosto z pracowni Mikołaja - tak, żeby jeszcze bardziej nastroić dzieci na klimat nadchodzących świąt. Aura Bożego Narodzenia ucieszy maluchy - bo przecież każdy czeka na niepowtarzalną atmosferę i samo to oczekiwanie jest już magiczne. Adwentowość tomiku sprowadza się do wyznaczenia rytmu jednego zadania na każdy dzień - dzięki temu książka wystarczy na dłużej i sprawi, że dzieci będą lepiej zapamiętywać grudniowy czas. Ten tomik został przygotowany tak, by jeden akapit tekstu i jedno polecenie (nie zawsze wyszukiwankowe, czasami powiązane na przykład z liczeniem albo sprawdzaniem czegoś) nie odwracały uwagi od ilustracji. Kolorowe strony zachęcają do śledzenia obrazków i do sprawdzania, czym zajmują się bohaterowie - ale także do powielania ich czynności w prawdziwym świecie. Chodzi o to, żeby wprowadzić dzieci w klimat przedświątecznego oczekiwania, w to, co składa się na zapamiętaną z dzieciństwa magię. "Ania i Święty Mikołaj" to propozycja ciekawa i zapewniająca dzieciom sporo radości. Zajmie je na trochę, ale też podsunie pomysły na wspólne spędzanie czasu i zachęci do pracy. Jest bardzo kolorowa i chociaż sylwetki bohaterów nie zachwycają - to kolorystyka i akcentowanie świątecznych motywów już tak, kojarzy się z aurą świąt i wprowadza w temat.
niedziela, 20 listopada 2022
Robert Gottlieb: Garbo. Najbardziej tajemnicza gwiazda Hollywood
Znak, Kraków 2022.
Tajemniczość
Robert Gottlieb postanawia przybliżyć czytelnikom fenomen niekwestionowanej gwiazdy z dawnych czasów. "Garbo. Najbardziej tajemnicza gwiazda Hollywood" to duży tom (trochę w objętości napompowany seriami zdjęć i fotosów artystycznych) pokazujący egzystencję aktorki i jej życiowe oraz zawodowe wybory. Na początku Gottlieb zajmuje się przede wszystkim określaniem roli Garbo w kinematografii - i zasady, według której kierowała swoją karierą. Podkreśla nietypową urodę, ale też odmienność Grety Garbo od pań królujących na scenach. Przygląda się filmowym wyborom i pomysłom reżyserów - sprawdza, jak powstawała wielka gwiazda. "Garbo" to zatem starannie przygotowany chronologiczny przegląd dokonań połączony z analizą relacji interpersonalnych. Robert Gottlieb w pierwszej kolejności analizuje tematy zawodowe, dopiero później dołącza do nich motywy osobiste, żeby nie zarzucić czytelników plotkarskimi zagadnieniami. Dobrze daje sobie radę z proporcjami, pisze tak, by trafić do fanów i do osób, które o Garbo wiedzą niewiele - unika zachwytów i dba o równowagę w ocenach. Oczywiście wiadomo, że jest zafascynowany postacią, którą przedstawia - bez tego nie śledziłby kolejnych produkcji i życiorysowych szczegółów, jednak w narracji udaje mu się zachować pozory obiektywizmu. Greta Garbo w tym ujęciu jawi się jako aktorka, która zapracowała na swoją pozycję i sprawdziła się w świecie filmu. Najpierw Gottlieb podgląda zatem szereg filmów. Zastanawia się nad kolejnymi artystycznymi wcieleniami, przedstawia czytelnikom skrótowo fabuły czy charaktery - kieruje uwagę na Garbo jeszcze zanim została dostrzeżona przez masową publiczność. Pozwala to na określenie, jak zaczynała aktorka - i wprowadza w coraz bardziej wnikliwe komentarze filmowe. Ale Robert Gottlieb oczywiście nie zapomina też o motywach prywatnych: kiedy już oswoi odbiorców z samą artystką, prezentuje też jej otoczenie. Wie tu doskonale, co przyciągnie czytelników, dlatego szczególną uwagę poświęca partnerom Garbo, zwłaszcza tym, którzy sami wywodzili się ze świata filmu. Sięga przy tym do wypowiedzi Grety Garbo i do osób, które ją znały w danym okresie życia - żeby zdynamizować narrację. Wie, co robi: zamienia biografię z zestawu faktów w rodzaj reportażu, pozwala przeżywać kolejne wydarzenia i interpretować zjawiska, które stały się udziałem Garbo. Wspomnienia i komentarze, które nie pasują do rytmu narracji przenosi na sam koniec - tam podaje zestaw drobnych wyznań i konwencjonalnych uwag, które niewiele wnoszą do rozumienia poszczególnych wydarzeń, ale przydadzą się w dopełnianiu portretu Grety Garbo. Jest zatem tom produktem starannie przemyślanym w detalach. Robert Gottlieb nie chce męczyć odbiorców: utrzymuje ich uwagę przez całą lekturę i ma dobry pomysł na to, jak prezentować artystkę. Proponuje czytelnikom książkę wypełnioną ciekawostkami i anegdotami, ale też gęstą, niepozbawioną wartości informacyjnej. Ta propozycja nadaje się do czytania dla rozrywki, ale przyczynia się też do zwiększenia świadomości roli Grety Garbo w historii kinematografii. Monumentalną publikację czyta się szybko i łatwo, nie będzie tu raczej wyzwań związanych z przeskokami tematycznymi czy stylistycznymi niedokładnościami, Robert Gottlieb ma wprawę w portretowaniu gwiazdy i całego kontekstu kulturowego jej funkcjonowania.
Tajemniczość
Robert Gottlieb postanawia przybliżyć czytelnikom fenomen niekwestionowanej gwiazdy z dawnych czasów. "Garbo. Najbardziej tajemnicza gwiazda Hollywood" to duży tom (trochę w objętości napompowany seriami zdjęć i fotosów artystycznych) pokazujący egzystencję aktorki i jej życiowe oraz zawodowe wybory. Na początku Gottlieb zajmuje się przede wszystkim określaniem roli Garbo w kinematografii - i zasady, według której kierowała swoją karierą. Podkreśla nietypową urodę, ale też odmienność Grety Garbo od pań królujących na scenach. Przygląda się filmowym wyborom i pomysłom reżyserów - sprawdza, jak powstawała wielka gwiazda. "Garbo" to zatem starannie przygotowany chronologiczny przegląd dokonań połączony z analizą relacji interpersonalnych. Robert Gottlieb w pierwszej kolejności analizuje tematy zawodowe, dopiero później dołącza do nich motywy osobiste, żeby nie zarzucić czytelników plotkarskimi zagadnieniami. Dobrze daje sobie radę z proporcjami, pisze tak, by trafić do fanów i do osób, które o Garbo wiedzą niewiele - unika zachwytów i dba o równowagę w ocenach. Oczywiście wiadomo, że jest zafascynowany postacią, którą przedstawia - bez tego nie śledziłby kolejnych produkcji i życiorysowych szczegółów, jednak w narracji udaje mu się zachować pozory obiektywizmu. Greta Garbo w tym ujęciu jawi się jako aktorka, która zapracowała na swoją pozycję i sprawdziła się w świecie filmu. Najpierw Gottlieb podgląda zatem szereg filmów. Zastanawia się nad kolejnymi artystycznymi wcieleniami, przedstawia czytelnikom skrótowo fabuły czy charaktery - kieruje uwagę na Garbo jeszcze zanim została dostrzeżona przez masową publiczność. Pozwala to na określenie, jak zaczynała aktorka - i wprowadza w coraz bardziej wnikliwe komentarze filmowe. Ale Robert Gottlieb oczywiście nie zapomina też o motywach prywatnych: kiedy już oswoi odbiorców z samą artystką, prezentuje też jej otoczenie. Wie tu doskonale, co przyciągnie czytelników, dlatego szczególną uwagę poświęca partnerom Garbo, zwłaszcza tym, którzy sami wywodzili się ze świata filmu. Sięga przy tym do wypowiedzi Grety Garbo i do osób, które ją znały w danym okresie życia - żeby zdynamizować narrację. Wie, co robi: zamienia biografię z zestawu faktów w rodzaj reportażu, pozwala przeżywać kolejne wydarzenia i interpretować zjawiska, które stały się udziałem Garbo. Wspomnienia i komentarze, które nie pasują do rytmu narracji przenosi na sam koniec - tam podaje zestaw drobnych wyznań i konwencjonalnych uwag, które niewiele wnoszą do rozumienia poszczególnych wydarzeń, ale przydadzą się w dopełnianiu portretu Grety Garbo. Jest zatem tom produktem starannie przemyślanym w detalach. Robert Gottlieb nie chce męczyć odbiorców: utrzymuje ich uwagę przez całą lekturę i ma dobry pomysł na to, jak prezentować artystkę. Proponuje czytelnikom książkę wypełnioną ciekawostkami i anegdotami, ale też gęstą, niepozbawioną wartości informacyjnej. Ta propozycja nadaje się do czytania dla rozrywki, ale przyczynia się też do zwiększenia świadomości roli Grety Garbo w historii kinematografii. Monumentalną publikację czyta się szybko i łatwo, nie będzie tu raczej wyzwań związanych z przeskokami tematycznymi czy stylistycznymi niedokładnościami, Robert Gottlieb ma wprawę w portretowaniu gwiazdy i całego kontekstu kulturowego jej funkcjonowania.
sobota, 19 listopada 2022
Magda Jaros: Ty pieronie. Biografia Franciszka Pieczki
Rebis, Poznań 2022.
Pożegnanie
Magda Jaros nie proponuje odbiorcom biografii Franciszka Pieczki, zresztą od pierwszych stron tłumaczy, że trudno byłoby zrekonstruować pełną opowieść o życiu tego aktora, o czym przekonują ją wszyscy rozmówcy. Ale też wydaje się, że w sztywnych ramach biografii ta autorka nie czułaby się dobrze, za to przy budowaniu wielogłosowego wspomnienia całkiem nieźle się sprawdza. "Ty pieronie! Biografia Franciszka Pieczki" to zatem opowieść ludzi, którzy wybitnego aktora poznali i z którym pracowali - pełna ciepła i serdecznych słów. "Nie znam osoby, która by źle o Franku mówiła. I nie znam osoby, o której on mówiłby źle" - stwierdza Bogdan Kalus i te słowa są chyba najlepszym podsumowaniem całej publikacji. Magda Jaros nie znajdzie ani jednego skandalu, ani jednego tematu, który wzbudzałby skrajne emocje: wszyscy w relacjach podkreślają serdeczność i podziw. W efekcie powstaje pomnik, ale ponieważ Franciszka Pieczkę kochają całe pokolenia - to owa pomnikowość nie przeszkadza w lekturze. Wynoszenie na piedestał artysty, który nigdy się nie wywyższał, to naturalny odruch jako wyraz uwielbienia. Zatem Magda Jaros sprawdza, za co Pieczka był uwielbiany.
Role - zwłaszcza filmowe i serialowe (bo teatralne mniej przedostają się do zbiorowej wyobraźni) - stanowią tu jedynie punkt odniesienia dla narracji. Autorka przegląda je głównie po to, żeby sprawdzić, z kim o Pieczce warto porozmawiać. Szuka informacji w najbliższym otoczeniu, skupia się na sprawach zawodowych, ale nie zamierza dokonywać przeglądu filozofii grania. Owszem, zastanawia się nad tym, skąd wziął się fenomen Pieczki - i przeprowadza odbiorców przez najsłynniejsze kreacje aktora - ale wszystko to rozgrywa się na marginesie. Podobnie jak tematy prywatne: tutaj w ogóle rzadko Magda Jaros może dotrzeć do informacji, znajduje trochę miejsca dla rodziny, ale szanuje też fakt, że Franciszek Pieczka o swoich bliskich mówił niewiele - odtwarza to w książce. Odnotowuje domowe fakty z konieczności, woli jednak ostrożność w tej kwestii. I tak podsuwa czytelnikom opowieść o Pieczce utkaną z anegdot i drobnych wspomnień. Kiedy przytacza komentarze na temat kolejnych ról i miejsc, przedstawia też ludzi, którzy z Franciszkiem Pieczką pracowali i którzy chcieli się podzielić doświadczeniami oraz wspomnieniami. Przeskakuje w wywiady: zadaje aktorom i reżyserom pytania dotyczące współpracy, charakteru aktora, osobowości i w ten sposób próbuje dotrzeć do odpowiedzi na pytanie, dlaczego Franciszek Pieczka był człowiekiem kochanym przez ogół.
Oczywiście nie ma tu wspominania na smutno, co więcej: autorka namawia swoich rozmówców do dzielenia się zabawnymi anegdotami. Franciszek Pieczka potrafił skomentować każdą sytuację błyskotliwie i oryginalnie. Poczucie humoru podkreślają koledzy ze sceny - chociaż czasami trudno na poczekaniu przypomnieć sobie najlepsze wspólne przeżycia. "Ty pieronie" to książka, która łatwo podbije serca czytelników. Przygotowana bardziej reportażowo, nie ma tu pochylania się nad szczegółami życiorysu - Magda Jaros skupia się na tym, co dostępne i co układa się w dynamiczny portret. Opowiada o Pieczce, jakiego wszyscy - przynajmniej we własnym mniemaniu - znają i podziwiają. W tej wersji wprowadza aktora do kolejnych domów i kieruje się nie tylko do fanów.
Pożegnanie
Magda Jaros nie proponuje odbiorcom biografii Franciszka Pieczki, zresztą od pierwszych stron tłumaczy, że trudno byłoby zrekonstruować pełną opowieść o życiu tego aktora, o czym przekonują ją wszyscy rozmówcy. Ale też wydaje się, że w sztywnych ramach biografii ta autorka nie czułaby się dobrze, za to przy budowaniu wielogłosowego wspomnienia całkiem nieźle się sprawdza. "Ty pieronie! Biografia Franciszka Pieczki" to zatem opowieść ludzi, którzy wybitnego aktora poznali i z którym pracowali - pełna ciepła i serdecznych słów. "Nie znam osoby, która by źle o Franku mówiła. I nie znam osoby, o której on mówiłby źle" - stwierdza Bogdan Kalus i te słowa są chyba najlepszym podsumowaniem całej publikacji. Magda Jaros nie znajdzie ani jednego skandalu, ani jednego tematu, który wzbudzałby skrajne emocje: wszyscy w relacjach podkreślają serdeczność i podziw. W efekcie powstaje pomnik, ale ponieważ Franciszka Pieczkę kochają całe pokolenia - to owa pomnikowość nie przeszkadza w lekturze. Wynoszenie na piedestał artysty, który nigdy się nie wywyższał, to naturalny odruch jako wyraz uwielbienia. Zatem Magda Jaros sprawdza, za co Pieczka był uwielbiany.
Role - zwłaszcza filmowe i serialowe (bo teatralne mniej przedostają się do zbiorowej wyobraźni) - stanowią tu jedynie punkt odniesienia dla narracji. Autorka przegląda je głównie po to, żeby sprawdzić, z kim o Pieczce warto porozmawiać. Szuka informacji w najbliższym otoczeniu, skupia się na sprawach zawodowych, ale nie zamierza dokonywać przeglądu filozofii grania. Owszem, zastanawia się nad tym, skąd wziął się fenomen Pieczki - i przeprowadza odbiorców przez najsłynniejsze kreacje aktora - ale wszystko to rozgrywa się na marginesie. Podobnie jak tematy prywatne: tutaj w ogóle rzadko Magda Jaros może dotrzeć do informacji, znajduje trochę miejsca dla rodziny, ale szanuje też fakt, że Franciszek Pieczka o swoich bliskich mówił niewiele - odtwarza to w książce. Odnotowuje domowe fakty z konieczności, woli jednak ostrożność w tej kwestii. I tak podsuwa czytelnikom opowieść o Pieczce utkaną z anegdot i drobnych wspomnień. Kiedy przytacza komentarze na temat kolejnych ról i miejsc, przedstawia też ludzi, którzy z Franciszkiem Pieczką pracowali i którzy chcieli się podzielić doświadczeniami oraz wspomnieniami. Przeskakuje w wywiady: zadaje aktorom i reżyserom pytania dotyczące współpracy, charakteru aktora, osobowości i w ten sposób próbuje dotrzeć do odpowiedzi na pytanie, dlaczego Franciszek Pieczka był człowiekiem kochanym przez ogół.
Oczywiście nie ma tu wspominania na smutno, co więcej: autorka namawia swoich rozmówców do dzielenia się zabawnymi anegdotami. Franciszek Pieczka potrafił skomentować każdą sytuację błyskotliwie i oryginalnie. Poczucie humoru podkreślają koledzy ze sceny - chociaż czasami trudno na poczekaniu przypomnieć sobie najlepsze wspólne przeżycia. "Ty pieronie" to książka, która łatwo podbije serca czytelników. Przygotowana bardziej reportażowo, nie ma tu pochylania się nad szczegółami życiorysu - Magda Jaros skupia się na tym, co dostępne i co układa się w dynamiczny portret. Opowiada o Pieczce, jakiego wszyscy - przynajmniej we własnym mniemaniu - znają i podziwiają. W tej wersji wprowadza aktora do kolejnych domów i kieruje się nie tylko do fanów.
piątek, 18 listopada 2022
Michał Figura, Aleksandra Mizielińska, Daniel Mizieliński: Wilki. Historie prawdziwe
Dwie Siostry, Warszawa 2022.
Tropy
To niezwykła opowieść o wilkach i bardzo dobrze, że powstała akurat w takiej formie, jako komiks oparty na osobistych przeżyciach jednego z autorów oraz... zdjęciach (w tym zdjęciach z fotopułapek). "Wilki. Historie prawdziwe" to komiks popularnonaukowy, który kierowany jest do wszystkich - dorosłych i dzieci - a ma przyczynić się do lepszego chronienia zwierząt. Michał Figura uczestniczy w większości przedstawianych wydarzeń (jeśli przy czymś go nie było, informuje o tym czytelników uczciwie, jednak zna sytuacje z opisów swoich kolegów ze Stowarzyszenia dla Natury "Wilk" i dzięki temu może rzetelnie przybliżać historie konkretnych osobników, przywiązując do nich odbiorców). "Wilki" to zestaw opowieści dynamicznych i czasem bardzo burzliwych: są tu i małe wilki znalezione przez turystów i zabrane ze szlaków w dobrej wierze, i zwierzęta, które złapały się we wnyki i muszą czekać na pomoc człowieka, żeby przeżyć. Są tu wilki nagrywające się na fotopułapki i wilki, które dostarczają informacji badaczom dzięki obrożom telemetrycznym. Są całe rodziny wilków, wilki, które stają się bliskie uczonym (i czytelnikom - za sprawą imion oraz kolejnych przygód), a nawet... wilki, które trafiają do opowieści szeptanych i zamieniają się w sensacyjne stwory budzące grozę i podsycające wyobraźnię dziennikarzy. Niektóre wilki udaje się uratować, inne nie przeżywają, bo mimo zwiększającej się świadomości społeczeństwa - wciąż znajdują się myśliwi i kłusownicy, którzy próbują zabić nawet zwierzęta będące pod ochroną.
Z jednej strony odbiorcy otrzymują szereg opowieści o konkretnych wilkach - czasem będą się rozczulać, czasem śmiać, a czasem wzruszać lub złościć - te historie wywołują bardzo silne emocje i nikomu podczas lektury nie grozi obojętność. Z drugiej strony - zestaw informacji, do których sami by nie dotarli: migawek z pracy badaczy, którym los wilków leży na sercu. Kolejne komiksowe kadry przedstawiają kontekst zdobywania wiadomości: często to późny wieczór albo środek nocy, zła pogoda, zima, albo... moment urlopu, pierwszego od bardzo dawna. Momenty, w których trzeba rzucić wszystko i ruszyć na pomoc, żeby ocalić wilka (lub pomóc ludziom, którzy chcą ocalić wilka) - ta praca wiąże się z wyzwaniami, jakich odbiorcy nie mogą się spodziewać, bo w "normalnej" pracy takie rzeczy się nie zdarzają. W związku z tym czytelnicy przekonają się, jak bardzo trzeba kochać zwierzęta i jak wiele wyrzeczeń potrzeba czasami, żeby móc im pomagać: chociaż dla bohaterów tej książki nieprzespane noce i przerwany wypoczynek wydają się nie mieć znaczenia, najważniejsze są wilki.
Aleksandra i Daniel Mizielińscy tworzą ascetyczne ilustracje, często na bazie zdjęć (i część fotografii pokażą odbiorcom). Nie zajmują się cyzelowaniem detali tła, rysują prosto i wymownie, tak, żeby jak najszybciej dostarczyć czytelnikom zestaw tematów związanych z ochroną przyrody i pracą w Stowarzyszeniu dla Natury "Wilk". Przyjmują też filmową perspektywę: śledzenie kolejnych kadrów będzie jak oglądanie mocno dynamizowanej opowieści prowadzonej przez kamery (a nie przez aparaty fotograficzne). Dobrze autorzy operują skrótem i udaje im się skondensować to, co najważniejsze, w krótkich komiksowych narracjach - dzięki temu czytelników łatwiej będzie przekonać do zagadnienia i do pomocy dzikim zwierzętom. Odbiorcy dowiedzą się także z tej książki, jak wyglądają badania nad wilkami: jak zdobywa się informacje i kogo spotyka się na drodze do kolejnych odkryć. To książka, która ucieszy nie tylko dzieci zainteresowane przyrodą.
Tropy
To niezwykła opowieść o wilkach i bardzo dobrze, że powstała akurat w takiej formie, jako komiks oparty na osobistych przeżyciach jednego z autorów oraz... zdjęciach (w tym zdjęciach z fotopułapek). "Wilki. Historie prawdziwe" to komiks popularnonaukowy, który kierowany jest do wszystkich - dorosłych i dzieci - a ma przyczynić się do lepszego chronienia zwierząt. Michał Figura uczestniczy w większości przedstawianych wydarzeń (jeśli przy czymś go nie było, informuje o tym czytelników uczciwie, jednak zna sytuacje z opisów swoich kolegów ze Stowarzyszenia dla Natury "Wilk" i dzięki temu może rzetelnie przybliżać historie konkretnych osobników, przywiązując do nich odbiorców). "Wilki" to zestaw opowieści dynamicznych i czasem bardzo burzliwych: są tu i małe wilki znalezione przez turystów i zabrane ze szlaków w dobrej wierze, i zwierzęta, które złapały się we wnyki i muszą czekać na pomoc człowieka, żeby przeżyć. Są tu wilki nagrywające się na fotopułapki i wilki, które dostarczają informacji badaczom dzięki obrożom telemetrycznym. Są całe rodziny wilków, wilki, które stają się bliskie uczonym (i czytelnikom - za sprawą imion oraz kolejnych przygód), a nawet... wilki, które trafiają do opowieści szeptanych i zamieniają się w sensacyjne stwory budzące grozę i podsycające wyobraźnię dziennikarzy. Niektóre wilki udaje się uratować, inne nie przeżywają, bo mimo zwiększającej się świadomości społeczeństwa - wciąż znajdują się myśliwi i kłusownicy, którzy próbują zabić nawet zwierzęta będące pod ochroną.
Z jednej strony odbiorcy otrzymują szereg opowieści o konkretnych wilkach - czasem będą się rozczulać, czasem śmiać, a czasem wzruszać lub złościć - te historie wywołują bardzo silne emocje i nikomu podczas lektury nie grozi obojętność. Z drugiej strony - zestaw informacji, do których sami by nie dotarli: migawek z pracy badaczy, którym los wilków leży na sercu. Kolejne komiksowe kadry przedstawiają kontekst zdobywania wiadomości: często to późny wieczór albo środek nocy, zła pogoda, zima, albo... moment urlopu, pierwszego od bardzo dawna. Momenty, w których trzeba rzucić wszystko i ruszyć na pomoc, żeby ocalić wilka (lub pomóc ludziom, którzy chcą ocalić wilka) - ta praca wiąże się z wyzwaniami, jakich odbiorcy nie mogą się spodziewać, bo w "normalnej" pracy takie rzeczy się nie zdarzają. W związku z tym czytelnicy przekonają się, jak bardzo trzeba kochać zwierzęta i jak wiele wyrzeczeń potrzeba czasami, żeby móc im pomagać: chociaż dla bohaterów tej książki nieprzespane noce i przerwany wypoczynek wydają się nie mieć znaczenia, najważniejsze są wilki.
Aleksandra i Daniel Mizielińscy tworzą ascetyczne ilustracje, często na bazie zdjęć (i część fotografii pokażą odbiorcom). Nie zajmują się cyzelowaniem detali tła, rysują prosto i wymownie, tak, żeby jak najszybciej dostarczyć czytelnikom zestaw tematów związanych z ochroną przyrody i pracą w Stowarzyszeniu dla Natury "Wilk". Przyjmują też filmową perspektywę: śledzenie kolejnych kadrów będzie jak oglądanie mocno dynamizowanej opowieści prowadzonej przez kamery (a nie przez aparaty fotograficzne). Dobrze autorzy operują skrótem i udaje im się skondensować to, co najważniejsze, w krótkich komiksowych narracjach - dzięki temu czytelników łatwiej będzie przekonać do zagadnienia i do pomocy dzikim zwierzętom. Odbiorcy dowiedzą się także z tej książki, jak wyglądają badania nad wilkami: jak zdobywa się informacje i kogo spotyka się na drodze do kolejnych odkryć. To książka, która ucieszy nie tylko dzieci zainteresowane przyrodą.
Etykiety:
Aleksandra Mizielińska,
Daniel Mizieliński,
Dwie Siostry,
komiks,
Michał Figura,
popularnonaukowe,
przyrodnicze,
recenzja
czwartek, 17 listopada 2022
Maciej Szymanowicz: Marzenia. Fakty, mity, głupoty
Nasza Księgarnia, Warszawa 2022.
Uruchamianie wyobraźni
Maciej Szymanowicz stworzył coś, czego inni autorzy książek dla dzieci mogą mu zazdrościć. "Marzenia. Fakty, mity, głupoty" to duży picture book z kartonowymi stronami - i zawierający satyryczny przegląd i charakterystykę absurdalnych marzeń. Zamiast próby usystematyzowania zjawiska jest tu zestaw wiadomości niepoważnych, a do tego zabawa formą: Maciej Szymanowicz świetnie zdaje sobie sprawę z tego, jak tłumaczy się dzieciom różne zjawiska w podobnych tomikach - i tworzy coś podobnego, a jednak wypełnionego żartami i zmyślonymi ciekawostkami. Przynosi powody do śmiechu - i z każdą stroną, z każdym akapitem będzie zachwycać nie tylko najmłodszych odbiorców. O tym, co ważne w marzeniach, chętnie przypomną sobie dorośli przeglądający tomik razem z pociechami - a propozycje Szymanowicza prowadzić będą do ćwiczenia wyobraźni. Nikomu przecież nie zabrania się wymyślania kolejnych postaci pasujących do bogatej galerii nietuzinkowych bohaterów. Odległe skojarzenia, połączenia tematów, które normalnie nie spotkałyby się w żadnej narracji - wyjaśnienia, kto o czym marzy i dlaczego - to źródło śmiechu. Dzieciom przypadnie do gustu taki zestaw rozwiązań: po kolejne akapity sięga się po to, żeby sprawdzić, co nowego wymyślił autor i czym jeszcze zaskoczy czytelników. Przy okazji Maciej Szymanowicz może sprowokować dzieci do zastanowienia się, o czym same marzą - i do pochylenia się nad marzeniami nie do spełnienia. Marzenia szklanek, obłoki z marzeń, autobus z mamuta, marzenia śmieci i pomnika - warto sprawdzać, co dzieje się z kolejnymi bohaterami.
A wszystko rozgrywa się na ilustracjach bajkowych i wesołych jednocześnie: książka to wyszukiwanka do oglądania - wyszukiwanka, bo kolejne strony przemierza ślimak, który powinien zostać odnaleziony w różnych okolicznościach. Do tego zawartości wielkoformatowych obrazków nie da się objąć wzrokiem, a z lekturą narasta ciekawość: Maciej Szymanowicz ciągle zadziwia, więc każdy będzie próbował znaleźć jak najwięcej nietypowych propozycji. Obrazki są kolorowe i wypełnione antropomorfizowanymi postaciami: prawie wszyscy mają oczka, nawet znaki drogowe i papierowe łódki na rzece. To sprawia, że rozbudza się zainteresowanie zawartością ilustracji. Wyjaśnienia związane z marzeniami to podpisy - nie ma zatem zbyt dużo czytania (i autor pozostawi lekki niedosyt, bo przygodę z wyobraźnią mógł kontynuować, pozostaje mieć nadzieję na drugą część marzeniowych opowieści). Maciej Szymanowicz pokazuje, jak korzystać z fantazji i jak ubarwiać sobie rzeczywistość. Zaprasza dzieci do wspólnej zabawy i do odkrywania piękna absurdów. Bawi bez zobowiązań i sprawia, że po tak przygotowany tomik dzieci będą chciały sięgać. Jest tu mnóstwo niespodzianek i sporo powodów do radości, lektura wiąże się z przyjemnością. Zwłaszcza kiedy marzenia bohaterów stają się zrozumiałe dla dzieci po obejrzeniu towarzyszącego im rysunku: wtedy ujawnia się drugie dno i przesłanie wyjaśnienia, a to prosta droga do rozbawiania. Maciej Szymanowicz wpadł na pomysł, który dobrze się sprawdza w natłoku edukacyjnych picture booków - tu wcale nie szuka sposobów na przekazanie wiedzy, a i tak dzięki zabawie przypomina, jak istotna jest rozrywka i zaufanie własnej kreatywności.
Uruchamianie wyobraźni
Maciej Szymanowicz stworzył coś, czego inni autorzy książek dla dzieci mogą mu zazdrościć. "Marzenia. Fakty, mity, głupoty" to duży picture book z kartonowymi stronami - i zawierający satyryczny przegląd i charakterystykę absurdalnych marzeń. Zamiast próby usystematyzowania zjawiska jest tu zestaw wiadomości niepoważnych, a do tego zabawa formą: Maciej Szymanowicz świetnie zdaje sobie sprawę z tego, jak tłumaczy się dzieciom różne zjawiska w podobnych tomikach - i tworzy coś podobnego, a jednak wypełnionego żartami i zmyślonymi ciekawostkami. Przynosi powody do śmiechu - i z każdą stroną, z każdym akapitem będzie zachwycać nie tylko najmłodszych odbiorców. O tym, co ważne w marzeniach, chętnie przypomną sobie dorośli przeglądający tomik razem z pociechami - a propozycje Szymanowicza prowadzić będą do ćwiczenia wyobraźni. Nikomu przecież nie zabrania się wymyślania kolejnych postaci pasujących do bogatej galerii nietuzinkowych bohaterów. Odległe skojarzenia, połączenia tematów, które normalnie nie spotkałyby się w żadnej narracji - wyjaśnienia, kto o czym marzy i dlaczego - to źródło śmiechu. Dzieciom przypadnie do gustu taki zestaw rozwiązań: po kolejne akapity sięga się po to, żeby sprawdzić, co nowego wymyślił autor i czym jeszcze zaskoczy czytelników. Przy okazji Maciej Szymanowicz może sprowokować dzieci do zastanowienia się, o czym same marzą - i do pochylenia się nad marzeniami nie do spełnienia. Marzenia szklanek, obłoki z marzeń, autobus z mamuta, marzenia śmieci i pomnika - warto sprawdzać, co dzieje się z kolejnymi bohaterami.
A wszystko rozgrywa się na ilustracjach bajkowych i wesołych jednocześnie: książka to wyszukiwanka do oglądania - wyszukiwanka, bo kolejne strony przemierza ślimak, który powinien zostać odnaleziony w różnych okolicznościach. Do tego zawartości wielkoformatowych obrazków nie da się objąć wzrokiem, a z lekturą narasta ciekawość: Maciej Szymanowicz ciągle zadziwia, więc każdy będzie próbował znaleźć jak najwięcej nietypowych propozycji. Obrazki są kolorowe i wypełnione antropomorfizowanymi postaciami: prawie wszyscy mają oczka, nawet znaki drogowe i papierowe łódki na rzece. To sprawia, że rozbudza się zainteresowanie zawartością ilustracji. Wyjaśnienia związane z marzeniami to podpisy - nie ma zatem zbyt dużo czytania (i autor pozostawi lekki niedosyt, bo przygodę z wyobraźnią mógł kontynuować, pozostaje mieć nadzieję na drugą część marzeniowych opowieści). Maciej Szymanowicz pokazuje, jak korzystać z fantazji i jak ubarwiać sobie rzeczywistość. Zaprasza dzieci do wspólnej zabawy i do odkrywania piękna absurdów. Bawi bez zobowiązań i sprawia, że po tak przygotowany tomik dzieci będą chciały sięgać. Jest tu mnóstwo niespodzianek i sporo powodów do radości, lektura wiąże się z przyjemnością. Zwłaszcza kiedy marzenia bohaterów stają się zrozumiałe dla dzieci po obejrzeniu towarzyszącego im rysunku: wtedy ujawnia się drugie dno i przesłanie wyjaśnienia, a to prosta droga do rozbawiania. Maciej Szymanowicz wpadł na pomysł, który dobrze się sprawdza w natłoku edukacyjnych picture booków - tu wcale nie szuka sposobów na przekazanie wiedzy, a i tak dzięki zabawie przypomina, jak istotna jest rozrywka i zaufanie własnej kreatywności.
środa, 16 listopada 2022
E. T. A. Hoffmann: Dziadek do Orzechów i Król Myszy
Nasza Księgarnia, Warszawa 2022.
Święta
Ta opowieść w wersji literackiej wydaje się już bardzo archaiczna i nie zmieni tego żadne tłumaczenie: nie chodzi bowiem o zastosowane słownictwo, a o obyczaje przedstawione w historii. "Dziadek do Orzechów i Król Myszy" to bowiem narracja utrwalająca stereotypy, w dodatku - często już nieaktualne. Tutaj chłopiec marzy o zabawie żołnierzykami, dziewczynka jest od opieki i uczuć: kiedy ktoś potrzebuje pomocy, Maria poświęci się i będzie mu służyć. Fabuła z "Dziadka do Orzechów" jest chyba wszystkim znana: dwoje dzieci, które czekają na nadejście świąt, otrzymuje prezenty gwiazdkowe od chrzestnego. Kiedy dziewczynka dostaje pod opiekę dziadka do orzechów, nie wie nawet, że wkroczy za chwilę w świat magii i snów - świat, który łączy tendencje do walk i wojen z koniecznością dbania o słabszych. Są tu rozkazy i dowódcy, są groźne myszy, które mogą zniszczyć zabawki, są i choroby, które dla ludzi z zewnątrz należą do niewytłumaczalnych. E. T. A. Hoffmann daje dzieciom do zrozumienia, że zyskują dostęp do tajemnicy: tylko tak można przyciągnąć je do lektury. "Dziadek do Orzechów i Król Myszy" to opowieść, która dzisiaj ożywa przede wszystkim za sprawą rozwiązań muzycznych: fabuła przeniesiona do filharmonii nie starzeje się tak bardzo jak w opowieści literackiej. A ponieważ działanie na różne zmysły pasuje do tej akurat historii - warto na książkę zwrócić uwagę ze względu na opracowanie graficzne. Ewa Poklewska-Koziełło przybliża czytelnikom świat wyobraźni, połączenie oniryzmu i rzeczywistości, która za sprawą bliskości świąt Bożego Narodzenia także zyskuje magiczny wymiar. W tych ilustracjach ujęta została ponadczasowość pomysłu, obrazki przypadną do gustu i rodzicom, i ich pociechom - bo Ewa Poklewska-Koziełło potrafi przedstawiać fantastyczne miejsca w prosty sposób. Proponuje metodę na uporządkowanie przestrzeni, stawia na geometryczne kształty pozbawione konturów, za to wypełniane rozmaitymi deseniami. Wszystko do siebie pasuje - dzięki odpowiedniej kolorystyce. Do tego autorka ilustracji dokłada jeszcze trochę poczucia humoru i przekonuje, że do książki zajrzeć warto, bo nawet jeśli nie ze wszystkimi rozwiązaniami tekstowymi odbiorcy będą się zgadzać, to przeniesienie do świata Dziadka do Orzechów będzie dzięki grafice niezapomniane.
Po raz kolejny na rynku pojawia się tom z klasyki - w nowym opracowaniu. Jest to sposób na ocalenie przeszłości literackiej i na przypomnienie czegoś, co znały całe pokolenia, więc wpisało się już w kulturowe dziedzictwo. Bardzo wyróżnia się na rynku taka publikacja - ponieważ wiąże się nie tylko z tematami dzisiaj już nieobecnymi w książkach z literatury czwartej. Tom, który ukazuje się przed grudniem, ma przypominać o magii świąt i o tym, że dziecięce marzenia mają wielką siłę.
Święta
Ta opowieść w wersji literackiej wydaje się już bardzo archaiczna i nie zmieni tego żadne tłumaczenie: nie chodzi bowiem o zastosowane słownictwo, a o obyczaje przedstawione w historii. "Dziadek do Orzechów i Król Myszy" to bowiem narracja utrwalająca stereotypy, w dodatku - często już nieaktualne. Tutaj chłopiec marzy o zabawie żołnierzykami, dziewczynka jest od opieki i uczuć: kiedy ktoś potrzebuje pomocy, Maria poświęci się i będzie mu służyć. Fabuła z "Dziadka do Orzechów" jest chyba wszystkim znana: dwoje dzieci, które czekają na nadejście świąt, otrzymuje prezenty gwiazdkowe od chrzestnego. Kiedy dziewczynka dostaje pod opiekę dziadka do orzechów, nie wie nawet, że wkroczy za chwilę w świat magii i snów - świat, który łączy tendencje do walk i wojen z koniecznością dbania o słabszych. Są tu rozkazy i dowódcy, są groźne myszy, które mogą zniszczyć zabawki, są i choroby, które dla ludzi z zewnątrz należą do niewytłumaczalnych. E. T. A. Hoffmann daje dzieciom do zrozumienia, że zyskują dostęp do tajemnicy: tylko tak można przyciągnąć je do lektury. "Dziadek do Orzechów i Król Myszy" to opowieść, która dzisiaj ożywa przede wszystkim za sprawą rozwiązań muzycznych: fabuła przeniesiona do filharmonii nie starzeje się tak bardzo jak w opowieści literackiej. A ponieważ działanie na różne zmysły pasuje do tej akurat historii - warto na książkę zwrócić uwagę ze względu na opracowanie graficzne. Ewa Poklewska-Koziełło przybliża czytelnikom świat wyobraźni, połączenie oniryzmu i rzeczywistości, która za sprawą bliskości świąt Bożego Narodzenia także zyskuje magiczny wymiar. W tych ilustracjach ujęta została ponadczasowość pomysłu, obrazki przypadną do gustu i rodzicom, i ich pociechom - bo Ewa Poklewska-Koziełło potrafi przedstawiać fantastyczne miejsca w prosty sposób. Proponuje metodę na uporządkowanie przestrzeni, stawia na geometryczne kształty pozbawione konturów, za to wypełniane rozmaitymi deseniami. Wszystko do siebie pasuje - dzięki odpowiedniej kolorystyce. Do tego autorka ilustracji dokłada jeszcze trochę poczucia humoru i przekonuje, że do książki zajrzeć warto, bo nawet jeśli nie ze wszystkimi rozwiązaniami tekstowymi odbiorcy będą się zgadzać, to przeniesienie do świata Dziadka do Orzechów będzie dzięki grafice niezapomniane.
Po raz kolejny na rynku pojawia się tom z klasyki - w nowym opracowaniu. Jest to sposób na ocalenie przeszłości literackiej i na przypomnienie czegoś, co znały całe pokolenia, więc wpisało się już w kulturowe dziedzictwo. Bardzo wyróżnia się na rynku taka publikacja - ponieważ wiąże się nie tylko z tematami dzisiaj już nieobecnymi w książkach z literatury czwartej. Tom, który ukazuje się przed grudniem, ma przypominać o magii świąt i o tym, że dziecięce marzenia mają wielką siłę.
wtorek, 15 listopada 2022
Ałbena Grabowska: Doktor Zosia
Marginesy, Warszawa 2022.
Leczenie
Przeważnie bliskość drugiej wojny światowej w powieściach obyczajowych o posmaku historycznym to droga do uproszczeń i stereotypów trudnych do zniesienia - jednak Ałbena Grabowska w trzecim tomie z cyklu Uczniowie Hippokratesa radzi sobie z tematem bardzo dobrze przede wszystkim dzięki starannej kwerendzie. Przytacza kolejne sceny z przeszłości - sięga po sytuacje prawdziwe i po realne postacie, wplata w fabułę elementy biografii prawdziwych ludzi. Dodaje do wszystkiego mnóstwo emocji: i w scenach wojennych będzie w stanie wyciskać łzy z oczu odbiorcom. Ale wojna to tylko część potężnego tomu "Doktor Zosia".
Bohaterka w tej książce jest kolejnym lekarzem z powołania. Doktor Zosia przezwycięża kolejne trudności, wie, że spotka się z ostracyzmem i krytyką ze strony przełożonych-mężczyzn, a często musi też radzić sobie ze złośliwościami i niewybrednymi komentarzami. To skłania ją jedynie do bardziej wytężonej pracy: w efekcie doktor Zosia zdobywa imponującą wiedzę i może snuć coraz bardziej śmiałe plany. Wie, że nikt nie dopuści jej do operowania pacjentów - chirurgia pozostanie w sferze marzeń - ale może realizować się w najbardziej wymagających i dostępnych kierunkach, na przykład na pediatrii. Bohaterka książki nie przypuszcza nawet, że podczas wojny będzie wykorzystywać wiedzę i chęci w najbardziej ekstremalnych warunkach - zostanie chirurgiem z konieczności, a jej pasja przekuje się na ratowanie życia walczącym. Zanim to jednak nastąpi, kobieta przejdzie długą drogę. Ałbena Grabowska co pewien czas przetyka przygody doktor Zosi - bardziej nawet obyczajowe niż zawodowe - scenkami z kolejnych medycznych odkryć. Wprowadza między innymi Alexandra Fleminga, Aloisa Alzheimera czy Zygmunta Freuda - opowiada o ich doświadczeniach, które doprowadziły do ważnych momentów w historii medycyny. Oczywiście fabularyzuje te chwile, tak, żeby odbiorcy zaangażowali się w wydarzenia i kibicowali bohaterom. Te drobne wstawki - pozornie na początku oderwane od głównego nurtu fabuły - przydają się, żeby można było lepiej zrozumieć, skąd doktor Zosia i osoby z jej otoczenia czerpią wiedzę na temat rodzajów wdrażanego leczenia. Rozrzut chorób jest duży: od wenerycznych po umysłowe - za każdym razem liczy się możliwość uratowania życia pacjenta, albo polepszenia jego egzystencji - ale też zdarzają się wyzwania, z którymi trzeba się zmierzyć dla dobra medycyny. Równolegle prowadzi autorka opowieść o życiu prywatnym lekarki: sprawdza, co robiła w czasie wolnym, które gwiazdy przedwojennych kabaretów i estrad ceniła, na jakie filmy chodziła. Do tego dokłada - naturalnie - kwestie sercowe, bo doktor Zosia na początku nie ma szczęścia w przygodach miłosnych, dopiero z czasem trafia na kogoś, z kim chce spędzić życie. I pasjonującą opowieść obyczajową przerywa nadejście wojny. Tu już autorka stawia przede wszystkim na sensacyjność i na emocje, przywołuje mnóstwo znanych postaci i przedstawia ich losy. Epatuje śmiercią i szuka grozy oraz elementów, które powinny wywoływać bunt. "Doktor Zosia" to bardzo obszerna powieść wielowątkowa, wypełniona danymi z różnych biografii, ale prowadzona swobodnie i atrakcyjnie dla czytelników.
Leczenie
Przeważnie bliskość drugiej wojny światowej w powieściach obyczajowych o posmaku historycznym to droga do uproszczeń i stereotypów trudnych do zniesienia - jednak Ałbena Grabowska w trzecim tomie z cyklu Uczniowie Hippokratesa radzi sobie z tematem bardzo dobrze przede wszystkim dzięki starannej kwerendzie. Przytacza kolejne sceny z przeszłości - sięga po sytuacje prawdziwe i po realne postacie, wplata w fabułę elementy biografii prawdziwych ludzi. Dodaje do wszystkiego mnóstwo emocji: i w scenach wojennych będzie w stanie wyciskać łzy z oczu odbiorcom. Ale wojna to tylko część potężnego tomu "Doktor Zosia".
Bohaterka w tej książce jest kolejnym lekarzem z powołania. Doktor Zosia przezwycięża kolejne trudności, wie, że spotka się z ostracyzmem i krytyką ze strony przełożonych-mężczyzn, a często musi też radzić sobie ze złośliwościami i niewybrednymi komentarzami. To skłania ją jedynie do bardziej wytężonej pracy: w efekcie doktor Zosia zdobywa imponującą wiedzę i może snuć coraz bardziej śmiałe plany. Wie, że nikt nie dopuści jej do operowania pacjentów - chirurgia pozostanie w sferze marzeń - ale może realizować się w najbardziej wymagających i dostępnych kierunkach, na przykład na pediatrii. Bohaterka książki nie przypuszcza nawet, że podczas wojny będzie wykorzystywać wiedzę i chęci w najbardziej ekstremalnych warunkach - zostanie chirurgiem z konieczności, a jej pasja przekuje się na ratowanie życia walczącym. Zanim to jednak nastąpi, kobieta przejdzie długą drogę. Ałbena Grabowska co pewien czas przetyka przygody doktor Zosi - bardziej nawet obyczajowe niż zawodowe - scenkami z kolejnych medycznych odkryć. Wprowadza między innymi Alexandra Fleminga, Aloisa Alzheimera czy Zygmunta Freuda - opowiada o ich doświadczeniach, które doprowadziły do ważnych momentów w historii medycyny. Oczywiście fabularyzuje te chwile, tak, żeby odbiorcy zaangażowali się w wydarzenia i kibicowali bohaterom. Te drobne wstawki - pozornie na początku oderwane od głównego nurtu fabuły - przydają się, żeby można było lepiej zrozumieć, skąd doktor Zosia i osoby z jej otoczenia czerpią wiedzę na temat rodzajów wdrażanego leczenia. Rozrzut chorób jest duży: od wenerycznych po umysłowe - za każdym razem liczy się możliwość uratowania życia pacjenta, albo polepszenia jego egzystencji - ale też zdarzają się wyzwania, z którymi trzeba się zmierzyć dla dobra medycyny. Równolegle prowadzi autorka opowieść o życiu prywatnym lekarki: sprawdza, co robiła w czasie wolnym, które gwiazdy przedwojennych kabaretów i estrad ceniła, na jakie filmy chodziła. Do tego dokłada - naturalnie - kwestie sercowe, bo doktor Zosia na początku nie ma szczęścia w przygodach miłosnych, dopiero z czasem trafia na kogoś, z kim chce spędzić życie. I pasjonującą opowieść obyczajową przerywa nadejście wojny. Tu już autorka stawia przede wszystkim na sensacyjność i na emocje, przywołuje mnóstwo znanych postaci i przedstawia ich losy. Epatuje śmiercią i szuka grozy oraz elementów, które powinny wywoływać bunt. "Doktor Zosia" to bardzo obszerna powieść wielowątkowa, wypełniona danymi z różnych biografii, ale prowadzona swobodnie i atrakcyjnie dla czytelników.
poniedziałek, 14 listopada 2022
Lechosław Herz: Puszcza. Opowieści kampinoskie
Iskry, Warszawa 2022.
Wędrówki
"Tu nic nie ma" - chociaż takie przekonanie wyraża część ludzi, którzy trafią na spacer leśnymi szlakami, Lechosław Herz udowodni im, że bardzo się mylą. Tom "Puszcza. Opowieści kampinoskie" to zestaw synestezyjnych esejów dotyczących wędrówek po leśnej głuszy - i tego, co w Puszczy Kampinoskiej spotkać można. Co ciekawe, tematów autorowi nie brakuje i nie są to tylko opisy przyrody. Lechosław Herz puszczą żyje, a jako ktoś, kto w starej zapomnianej leśniczówce spędził ponad dwadzieścia pięć lat, ma do opowiedzenia sporo anegdot i ciekawostek związanych z życiem z dala od cywilizacji. Sprawdza autor, jakie zwierzęta da się tu zaobserwować i jak wyglądała przeszłość miejsca, wraz ze zmianą pór roku odnotowuje kolejne przeobrażenia przyrody. Zajmuje się też rejestrowaniem działalności ludzi, którzy nie chcą zaszkodzić puszczy i którzy od wieków potrafili żyć w symbiozie z tym miejscem. Specjalnie interesuje się historią nazw i szerzej - samych osad, zabiera czytelników na szlak, prezentuje im zabytki, opisuje bieg strumieni. Stara się też wyjaśniać genezę dziwnych czasami pomysłów onomastycznych: sięga w tym celu do ukrytych znaczeń zapomnianych słów. Czerpie z opowieści miejscowych, rejestruje ich przekonania, które składają się na niepowtarzalny koloryt lokalny. W tej relacji nie ma miejsca na pośpiech i postęp cywilizacyjny, za to archaizmy i nawiązania do tego, co minęło, są jak najbardziej wskazane. Sam autor od czasu do czasu decyduje się na stylizacje tekstowe, tak, żeby i tak już niemodny dzisiaj (bo napisany staranną polszczyzną) wywód przybliżyć jeszcze bardziej do przeglądu z historii. Lechosław Herz wędruje po lasach - i na tę wędrówkę zabiera ze sobą chętnych odbiorców. Zachowuje się jak przewodnik, który jednak stawia na napawanie się widokami i wiadomościami, a nie na odhaczanie kolejnych miejsc do odwiedzenia. Wpisuje się idealnie w rytm przyrody, stapia się z prezentowanym krajobrazem i snuje gawędy kojące, a przy tym atrakcyjne dla wszystkich fanów idei slow-life. Lechosław Herz dzieli się też wiedzą: informacje są nieodłączną częścią kolejnych esejów, nie chodzi tu wyłącznie o podziwianie natury i utrwalanie piękna przyrody (przynajmniej dopóki to możliwe). Ludzie związani z Puszczą Kampinoską, badacze i mieszkańcy - wszyscy zgodnie współistnieją na kartach tej książki i przypominają o tym, że źycie w małych społecznościach ma swój urok. Tworzy też Lechosław Herz całą bibliografię, zbiera publikacje o Kampinosie i utwory poświęcone tym terenom - chociaż te pełnią raczej rolę ilustracyjną, znacznie bardziej liczą się fakty oraz wspomnienia.
Lechosław Herz potrafi opowiadać tak, że lektura nabiera barw. Można razem z nim przemierzać puszczę bez wychodzenia z domu - malowniczy język sprawia, że łatwiej będzie uruchomić wyobraźnię. Bo Herz ocala to, co łatwe do stracenia, wie, jak ważne jest ocalanie tradycji. Rezygnuje z podporządkowywania się masowym trendom, proponuje książkę, która nie pasuje do dzisiejszego rynku - i przez to dla wielu czytelników może być jeszcze bardziej atrakcyjna. Nie ma tu zdjęć, wszystko malowane jest słowem - ale wyjątkowo precyzyjnie. Tę książkę można czytać ze względu na zainteresowanie Puszczą Kampinoską, ale równie dobrze sprawdzi się jako tom "rozrywkowy", ambitna lektura o spotkaniu człowieka z przyrodą.
Wędrówki
"Tu nic nie ma" - chociaż takie przekonanie wyraża część ludzi, którzy trafią na spacer leśnymi szlakami, Lechosław Herz udowodni im, że bardzo się mylą. Tom "Puszcza. Opowieści kampinoskie" to zestaw synestezyjnych esejów dotyczących wędrówek po leśnej głuszy - i tego, co w Puszczy Kampinoskiej spotkać można. Co ciekawe, tematów autorowi nie brakuje i nie są to tylko opisy przyrody. Lechosław Herz puszczą żyje, a jako ktoś, kto w starej zapomnianej leśniczówce spędził ponad dwadzieścia pięć lat, ma do opowiedzenia sporo anegdot i ciekawostek związanych z życiem z dala od cywilizacji. Sprawdza autor, jakie zwierzęta da się tu zaobserwować i jak wyglądała przeszłość miejsca, wraz ze zmianą pór roku odnotowuje kolejne przeobrażenia przyrody. Zajmuje się też rejestrowaniem działalności ludzi, którzy nie chcą zaszkodzić puszczy i którzy od wieków potrafili żyć w symbiozie z tym miejscem. Specjalnie interesuje się historią nazw i szerzej - samych osad, zabiera czytelników na szlak, prezentuje im zabytki, opisuje bieg strumieni. Stara się też wyjaśniać genezę dziwnych czasami pomysłów onomastycznych: sięga w tym celu do ukrytych znaczeń zapomnianych słów. Czerpie z opowieści miejscowych, rejestruje ich przekonania, które składają się na niepowtarzalny koloryt lokalny. W tej relacji nie ma miejsca na pośpiech i postęp cywilizacyjny, za to archaizmy i nawiązania do tego, co minęło, są jak najbardziej wskazane. Sam autor od czasu do czasu decyduje się na stylizacje tekstowe, tak, żeby i tak już niemodny dzisiaj (bo napisany staranną polszczyzną) wywód przybliżyć jeszcze bardziej do przeglądu z historii. Lechosław Herz wędruje po lasach - i na tę wędrówkę zabiera ze sobą chętnych odbiorców. Zachowuje się jak przewodnik, który jednak stawia na napawanie się widokami i wiadomościami, a nie na odhaczanie kolejnych miejsc do odwiedzenia. Wpisuje się idealnie w rytm przyrody, stapia się z prezentowanym krajobrazem i snuje gawędy kojące, a przy tym atrakcyjne dla wszystkich fanów idei slow-life. Lechosław Herz dzieli się też wiedzą: informacje są nieodłączną częścią kolejnych esejów, nie chodzi tu wyłącznie o podziwianie natury i utrwalanie piękna przyrody (przynajmniej dopóki to możliwe). Ludzie związani z Puszczą Kampinoską, badacze i mieszkańcy - wszyscy zgodnie współistnieją na kartach tej książki i przypominają o tym, że źycie w małych społecznościach ma swój urok. Tworzy też Lechosław Herz całą bibliografię, zbiera publikacje o Kampinosie i utwory poświęcone tym terenom - chociaż te pełnią raczej rolę ilustracyjną, znacznie bardziej liczą się fakty oraz wspomnienia.
Lechosław Herz potrafi opowiadać tak, że lektura nabiera barw. Można razem z nim przemierzać puszczę bez wychodzenia z domu - malowniczy język sprawia, że łatwiej będzie uruchomić wyobraźnię. Bo Herz ocala to, co łatwe do stracenia, wie, jak ważne jest ocalanie tradycji. Rezygnuje z podporządkowywania się masowym trendom, proponuje książkę, która nie pasuje do dzisiejszego rynku - i przez to dla wielu czytelników może być jeszcze bardziej atrakcyjna. Nie ma tu zdjęć, wszystko malowane jest słowem - ale wyjątkowo precyzyjnie. Tę książkę można czytać ze względu na zainteresowanie Puszczą Kampinoską, ale równie dobrze sprawdzi się jako tom "rozrywkowy", ambitna lektura o spotkaniu człowieka z przyrodą.
niedziela, 13 listopada 2022
Aleksandra Artymowska: Zagadkowe muzea w Warszawie. Przewodnik i zabawy dla poszukiwaczy przygód
Kropka, Warszawa 2022.
Zwiedzanie
Dobry sposób, żeby zachęcić odbiorców do odwiedzania muzeów - do wybrania się na rodzinną wycieczkę i poznawania najbliższej okolicy - wymyśliła Aleksandra Artymowska. "Zagadkowe muzea w Warszawie. Przewodnik i zabawy dla poszukiwaczy przygód" to książka mocno interaktywna. Wręcz wymusza na odbiorcach wyprawy do konkretnych miejsc i muzeów. Może być potraktowana jako poradnik dla animatorów grup i dla nauczycieli, może też zachęcić rodziców do oswajania pociech z życiem kulturalnym stolicy. Miło by było, gdyby "Zagadkowe muzea w Warszawie" doczekały się kontynuacji - i podobnych przewodników po muzeach i instytucjach kultury w innych miastach. To bowiem doskonała reklama dla tych, którzy z trudem przekonują do odwiedzin u siebie - albo dla tych, którzy nie znajdują przestrzeni do przyciągania do siebie odbiorców. Dzięki temu picture bookowi z zadaniami można przekonać dzieci, że zwiedzanie muzeów to nie jest nudne chodzenie po cichu od obrazu do obrazu i oglądanie kompletnie nieinteresujących eksponatów. Tu najmłodsi dostają misję - zestaw zadań, które powinni wypełnić, żeby domknąć lekturę książki.
Każde muzeum dostaje tu jedną rozkładówkę. Pojawiają się placówki, które przyciągną dzieci (jak Muzeum Domków Lalek, Gier i Zabawek, albo Zamek Królewski), ale i takie, które w ogóle nie kojarzyły się z miejscami, do których można zaprowadzić pociechy (jak Muzeum Azji i Pacyfiku, Muzeum Ziemi czy Muzeum Farmacji). Za każdym razem rozkładówkę wypełnia mnóstwo drobnych ilustracji - krótki i szybki przegląd eksponatów albo części ekspozycji. To już jedno z zadań dla dzieci: trzeba będzie uważnie się przyjrzeć temu, co autorka proponuje, bo na tej samej rozkładówce pojawi się jeszcze polecenie związane ze stroną graficzną. Wiadomości są sprowadzone do kilku wstawek na marginesie: pojawia się tutaj akapit poświęcony samemu muzeum, tak, by można było błyskawicznie się zorientować, co się w nim znajduje i czego się spodziewać. Pojawia się motyw "rozwiąż w książce" - czyli zachęta do przeanalizowania przedstawionych obrazków i wypełnienia jakiegoś polecenia - to rodzaj wyszukiwanek lubianych przez maluchy. Ale nie kończą się w tym miejscu wyzwania dla dzieci. Bo z książką trzeba iść do konkretnego muzeum, tam podążać trasą wyznaczoną przez autorkę i wskazywać lub wyszukiwać elementy, które są wyznaczone w akapicie "w muzeum". Tu pojawia się jeszcze odrobina miejsca na wstawki edukacyjne: żeby dzieci zapamiętały coś z wybranego miejsca - jednak przede wszystkim liczy się zaproszenie do muzeum, konieczność znalezienia odpowiedzi na podane pytania, sprawdzenia siebie i poznawania dzieł zgromadzonych w danym miejscu. Dzięki temu lektura nie kończy się na przeczytaniu wiadomości - trzeba jeszcze zwiedzać naprawdę. To doskonała metoda na zapewnienie dzieciom i ich rodzicom rozrywki i na przekonanie do sztuki. Z takim przewodnikiem kilkulatki z pewnością zechcą zwiedzać kolejne miejsca, a przy okazji będą chłonąć wiadomości. Aleksandra Artymowska prowadzi do zwrócenia uwagi na życie kulturalne okolicy i przy okazji przekonuje, że wizyta w muzeum może stać się świetną zabawą.
Zwiedzanie
Dobry sposób, żeby zachęcić odbiorców do odwiedzania muzeów - do wybrania się na rodzinną wycieczkę i poznawania najbliższej okolicy - wymyśliła Aleksandra Artymowska. "Zagadkowe muzea w Warszawie. Przewodnik i zabawy dla poszukiwaczy przygód" to książka mocno interaktywna. Wręcz wymusza na odbiorcach wyprawy do konkretnych miejsc i muzeów. Może być potraktowana jako poradnik dla animatorów grup i dla nauczycieli, może też zachęcić rodziców do oswajania pociech z życiem kulturalnym stolicy. Miło by było, gdyby "Zagadkowe muzea w Warszawie" doczekały się kontynuacji - i podobnych przewodników po muzeach i instytucjach kultury w innych miastach. To bowiem doskonała reklama dla tych, którzy z trudem przekonują do odwiedzin u siebie - albo dla tych, którzy nie znajdują przestrzeni do przyciągania do siebie odbiorców. Dzięki temu picture bookowi z zadaniami można przekonać dzieci, że zwiedzanie muzeów to nie jest nudne chodzenie po cichu od obrazu do obrazu i oglądanie kompletnie nieinteresujących eksponatów. Tu najmłodsi dostają misję - zestaw zadań, które powinni wypełnić, żeby domknąć lekturę książki.
Każde muzeum dostaje tu jedną rozkładówkę. Pojawiają się placówki, które przyciągną dzieci (jak Muzeum Domków Lalek, Gier i Zabawek, albo Zamek Królewski), ale i takie, które w ogóle nie kojarzyły się z miejscami, do których można zaprowadzić pociechy (jak Muzeum Azji i Pacyfiku, Muzeum Ziemi czy Muzeum Farmacji). Za każdym razem rozkładówkę wypełnia mnóstwo drobnych ilustracji - krótki i szybki przegląd eksponatów albo części ekspozycji. To już jedno z zadań dla dzieci: trzeba będzie uważnie się przyjrzeć temu, co autorka proponuje, bo na tej samej rozkładówce pojawi się jeszcze polecenie związane ze stroną graficzną. Wiadomości są sprowadzone do kilku wstawek na marginesie: pojawia się tutaj akapit poświęcony samemu muzeum, tak, by można było błyskawicznie się zorientować, co się w nim znajduje i czego się spodziewać. Pojawia się motyw "rozwiąż w książce" - czyli zachęta do przeanalizowania przedstawionych obrazków i wypełnienia jakiegoś polecenia - to rodzaj wyszukiwanek lubianych przez maluchy. Ale nie kończą się w tym miejscu wyzwania dla dzieci. Bo z książką trzeba iść do konkretnego muzeum, tam podążać trasą wyznaczoną przez autorkę i wskazywać lub wyszukiwać elementy, które są wyznaczone w akapicie "w muzeum". Tu pojawia się jeszcze odrobina miejsca na wstawki edukacyjne: żeby dzieci zapamiętały coś z wybranego miejsca - jednak przede wszystkim liczy się zaproszenie do muzeum, konieczność znalezienia odpowiedzi na podane pytania, sprawdzenia siebie i poznawania dzieł zgromadzonych w danym miejscu. Dzięki temu lektura nie kończy się na przeczytaniu wiadomości - trzeba jeszcze zwiedzać naprawdę. To doskonała metoda na zapewnienie dzieciom i ich rodzicom rozrywki i na przekonanie do sztuki. Z takim przewodnikiem kilkulatki z pewnością zechcą zwiedzać kolejne miejsca, a przy okazji będą chłonąć wiadomości. Aleksandra Artymowska prowadzi do zwrócenia uwagi na życie kulturalne okolicy i przy okazji przekonuje, że wizyta w muzeum może stać się świetną zabawą.
sobota, 12 listopada 2022
Paul Gallico: Thomasina. O kotce, która myślała, że jest bogiem
Kropka, Warszawa 2022.
Stres
Dzisiaj taka publikacja nie mogłaby zaistnieć na rynku wydawniczym, a coś, co jeszcze kilka dekad temu wydawało się naturalne w literaturze dla dzieci, obecnie może nawet szokować. "Thomasina. O kotce, która myślała, że jest bogiem" to pozycja rozbudowana i pełna silnych wrażeń, do jakich dzisiejsi młodzi odbiorcy przyzwyczajani przez twórców nie są. Zamiast oszczędzania bohaterów jest tu stała bliskość śmierci i chorób (te nie omijają też kilkulatków), a zabawa w urządzanie pogrzebów to coś normalnego dla kolegów. Nikt nie zastanawia się głębiej nad kwestią przemijania - jest ona naturalnym dodatkiem do życia. W efekcie odbiorcy mogą oswoić się z rozmaitymi przeciwnościami losu i przekonać, że w każdej chwili można stracić coś, co się kocha.
Mary, bohaterka tomu, ma siedem lat i ukochaną kotkę, Thomasinę. Nie ma za to mamy, która zmarła przy porodzie. Mary wychowuje ojciec - który raczej nie wie, czego do szczęścia potrzebują małe dziewczynki. Ojciec Mary jest weterynarzem, chociaż nieszczęśliwym: marzył o tym, żeby zostać lekarzem, ale nie udało mu się pomagać ludziom, musi zadowolić się leczeniem ich pupili. Łatwo się domyślić, że w związku z tym rozczarowaniem życiowym nienawidzi swojej pracy - a przynoszone mu zwierzęta najchętniej usypia (wykorzystując do tego celu szmatkę nasączoną chloroformem. Nawet przyjaciel pastor nie jest w stanie nakłonić mężczyzny do większej życzliwości i empatii wobec właścicieli zwierząt, którzy przychodzą po pomoc, a opuszczają klinikę w przekonaniu, że zawiedli swoje ukochane stworzenia. Nic nie zmienia się nawet wtedy, gdy ukochana kotka Mary, Thomasina, zapada na dziwną chorobę. Dziewczynka biegnie po pomoc do ojca i dowiaduje się, że kota trzeba jak najszybciej uśpić, bo nie da się mu pomóc. Wprawdzie w tym czasie weterynarz przywraca do życia psa, który jest potrzebny jako przewodnik, ale dość pochopnie wydaje wyrok na domownika. Mary zaczyna chorować i gaśnie w oczach.
Powolne odchodzenie Mary trwa niemal przez całą książkę, a Thomasina od początku mówi o dniu, w którym umarła. Do takich sposobów prowadzenia narracji dzisiejsze dzieci nie są raczej przyzwyczajone, więc często będą podczas lektury odczuwać dyskomfort - chociaż jeszcze kilkadziesiąt lat temu obecność śmierci i chorób w literaturze czwartej nikogo nie dziwiła i nie szokowała. "Thomasina. O kotce, która myślała, że jest bogiem" to książka, która będzie zadziwiać. Poza cierpieniem Mary i tęsknotą za ukochaną kotką pojawia się tu też temat dręczenia zwierząt w cyrkach - i to już obrazy drastyczne nawet dla dorosłych czytelników, mimo tego że obecnie świadomość na temat losów czworonogów w trupach wędrownych mocno wzrosła i nie ma już przyzwolenia na podobne zachowania. Paul Gallico kieruje swoje oskarżenia w stronę konkretnej grupy ludzi, jednak pojawia się (obowiązkowy już chyba) przypis wyjaśniający coś oczywistego, że nie są to poglądy wydawnictwa, a krzywdzący stereotyp - to chyba jedyna metoda, by nie okaleczać klasyki). Na pewno "Thomasina" jako lektura dla młodszych czytelników wymagać będzie jeszcze innych objaśnień oraz przygotowania na temat bliskości śmierci (wizja weterynarza bez wahania skazującego na śmierć chore zwierzaki niepotrzebnie zdenerwuje dzisiejszych odbiorców), ale to książka dostarczająca silnych emocji.
Stres
Dzisiaj taka publikacja nie mogłaby zaistnieć na rynku wydawniczym, a coś, co jeszcze kilka dekad temu wydawało się naturalne w literaturze dla dzieci, obecnie może nawet szokować. "Thomasina. O kotce, która myślała, że jest bogiem" to pozycja rozbudowana i pełna silnych wrażeń, do jakich dzisiejsi młodzi odbiorcy przyzwyczajani przez twórców nie są. Zamiast oszczędzania bohaterów jest tu stała bliskość śmierci i chorób (te nie omijają też kilkulatków), a zabawa w urządzanie pogrzebów to coś normalnego dla kolegów. Nikt nie zastanawia się głębiej nad kwestią przemijania - jest ona naturalnym dodatkiem do życia. W efekcie odbiorcy mogą oswoić się z rozmaitymi przeciwnościami losu i przekonać, że w każdej chwili można stracić coś, co się kocha.
Mary, bohaterka tomu, ma siedem lat i ukochaną kotkę, Thomasinę. Nie ma za to mamy, która zmarła przy porodzie. Mary wychowuje ojciec - który raczej nie wie, czego do szczęścia potrzebują małe dziewczynki. Ojciec Mary jest weterynarzem, chociaż nieszczęśliwym: marzył o tym, żeby zostać lekarzem, ale nie udało mu się pomagać ludziom, musi zadowolić się leczeniem ich pupili. Łatwo się domyślić, że w związku z tym rozczarowaniem życiowym nienawidzi swojej pracy - a przynoszone mu zwierzęta najchętniej usypia (wykorzystując do tego celu szmatkę nasączoną chloroformem. Nawet przyjaciel pastor nie jest w stanie nakłonić mężczyzny do większej życzliwości i empatii wobec właścicieli zwierząt, którzy przychodzą po pomoc, a opuszczają klinikę w przekonaniu, że zawiedli swoje ukochane stworzenia. Nic nie zmienia się nawet wtedy, gdy ukochana kotka Mary, Thomasina, zapada na dziwną chorobę. Dziewczynka biegnie po pomoc do ojca i dowiaduje się, że kota trzeba jak najszybciej uśpić, bo nie da się mu pomóc. Wprawdzie w tym czasie weterynarz przywraca do życia psa, który jest potrzebny jako przewodnik, ale dość pochopnie wydaje wyrok na domownika. Mary zaczyna chorować i gaśnie w oczach.
Powolne odchodzenie Mary trwa niemal przez całą książkę, a Thomasina od początku mówi o dniu, w którym umarła. Do takich sposobów prowadzenia narracji dzisiejsze dzieci nie są raczej przyzwyczajone, więc często będą podczas lektury odczuwać dyskomfort - chociaż jeszcze kilkadziesiąt lat temu obecność śmierci i chorób w literaturze czwartej nikogo nie dziwiła i nie szokowała. "Thomasina. O kotce, która myślała, że jest bogiem" to książka, która będzie zadziwiać. Poza cierpieniem Mary i tęsknotą za ukochaną kotką pojawia się tu też temat dręczenia zwierząt w cyrkach - i to już obrazy drastyczne nawet dla dorosłych czytelników, mimo tego że obecnie świadomość na temat losów czworonogów w trupach wędrownych mocno wzrosła i nie ma już przyzwolenia na podobne zachowania. Paul Gallico kieruje swoje oskarżenia w stronę konkretnej grupy ludzi, jednak pojawia się (obowiązkowy już chyba) przypis wyjaśniający coś oczywistego, że nie są to poglądy wydawnictwa, a krzywdzący stereotyp - to chyba jedyna metoda, by nie okaleczać klasyki). Na pewno "Thomasina" jako lektura dla młodszych czytelników wymagać będzie jeszcze innych objaśnień oraz przygotowania na temat bliskości śmierci (wizja weterynarza bez wahania skazującego na śmierć chore zwierzaki niepotrzebnie zdenerwuje dzisiejszych odbiorców), ale to książka dostarczająca silnych emocji.
piątek, 11 listopada 2022
Nadine Brun-Cosme: Duży Wilk i Mały Wilk, i listek, który nie chciał spaść
Dwie Siostry, Warszawa 2022.
Poświęcenie
Mały Wilk jest bardzo cierpliwy: kiedy ma marzenie, mija rok, zanim udaje się je spełnić. Po to, żeby przekonać się, dlaczego warto realizować pomysły bliskich. Mały Wilk marzy o listku, który wisi wysoko na drzewie, poza zasięgiem bohatera. Zatem Mały Wilk informuje o swoich nadziejach Dużego Wilka - liczy na pomoc i na to, że jego oczekiwanie nie zostanie zbagatelizowane. Z upływem czasu Mały Wilk zmienia zdanie co do przeznaczenia listka: raz chce go zjeść, innym razem chce się w nim przejrzeć. Bardzo wiele pomysłów ma bohater, zwłaszcza że i listek zmienia się z czasem. Każda pora roku przynosi kolejną metamorfozę - i zaktualizowanie pomysłów Małego Wilka. Duży Wilk tymczasem czeka: nie chce natychmiast rzucać się do realizowania prośby Małego Wilka. Uznaje, że na wszystko przyjdzie pora i że jeśli marzenie Małego Wilka jest prawdziwe, to wytrzyma próbę czasu. W rzeczywistości znajduje kolejne powody do tego, żeby nie podejmować wysiłku i nie wspinać się na drzewo. Listek rozpala zmysły Małego Wilka: prowokuje go do kolejnych prób przekonania Dużego Wilka co do zasadności wspinaczki po drzewie. Duży Wilk w pewnym momencie - już nie nagabywany - postanawia spełnić prośbę Małego Wilka, wchodzi po listek na drzewo - a dlaczego? Czytelnikom nie trzeba będzie tego tłumaczyć: wszyscy zrozumieją, co oznacza chęć zdobycia listka.
"Duży Wilk i Mały Wilk, i listek, który nei chciał stać" to publikacja obrazkowa dla najmłodszych. Ale jednocześnie książka mocno filozoficzna, mimo ograniczonego mocno tekstu. Nadine Brun-Cosme zdecydowała się na włączanie do historyjki scenek nieoczywistych. Nie wyjaśnia dosłownie, co oznaczają reakcje Dużego Wilka i z jakimi uczuciami mierzą się bohaterowie: to zadanie dla odbiorców i ich rodziców, towarzyszących im w lekturze. Dzieci przekonają się, że dla bliskich robi się różne rzeczy, niekoniecznie sensowne - automatycznie dowiedzą się również, że marzenia ulegają zmianom. Sam listek, w zależności od sytuacji, będzie wywoływać różne uczucia. O nich można też porozmawiać po lekturze - żeby nie zostawiać najmłodszych z koniecznością samodzielnego przetrawienia przesłań. Jednak chociaż nie padają tu żadne definicje ani żadne wyjaśnienia, dla czytelników będzie jasne, co oznaczają konkretne reakcje postaci. Duży Wilk nie musi nazywać przyczyn swojego działania, Mały Wilk wcale nie szuka uzasadnień: wystarczy mu, że wyrazi swoje pragnienia i odpowiednio długo będzie się skupiał na celu. Listek, który nie spada, jest w tej bajce odpowiednikiem zachcianki przeradzającej się w coś znacznie poważniejszego. Odbiorcy bez trudu zrozumieją, o co chodzi Małemu Wilkowi - dlaczego ten listek staje się dla niego tak istotny. A z czasem Nadine Brun-Cosme przypomina, że nie zawsze pragnienie zdobycia jakiegoś niedostępnego przedmiotu przewyższa troskę o najbliższych. To nie jest bajka o zrywaniu listka z czubka drzewa - to bajka o relacjach między dorosłym i dzieckiem - którzy są połączeni konkretnym (chociaż niekoniecznie sensownym z szerszej perspektywy) celem.
Poświęcenie
Mały Wilk jest bardzo cierpliwy: kiedy ma marzenie, mija rok, zanim udaje się je spełnić. Po to, żeby przekonać się, dlaczego warto realizować pomysły bliskich. Mały Wilk marzy o listku, który wisi wysoko na drzewie, poza zasięgiem bohatera. Zatem Mały Wilk informuje o swoich nadziejach Dużego Wilka - liczy na pomoc i na to, że jego oczekiwanie nie zostanie zbagatelizowane. Z upływem czasu Mały Wilk zmienia zdanie co do przeznaczenia listka: raz chce go zjeść, innym razem chce się w nim przejrzeć. Bardzo wiele pomysłów ma bohater, zwłaszcza że i listek zmienia się z czasem. Każda pora roku przynosi kolejną metamorfozę - i zaktualizowanie pomysłów Małego Wilka. Duży Wilk tymczasem czeka: nie chce natychmiast rzucać się do realizowania prośby Małego Wilka. Uznaje, że na wszystko przyjdzie pora i że jeśli marzenie Małego Wilka jest prawdziwe, to wytrzyma próbę czasu. W rzeczywistości znajduje kolejne powody do tego, żeby nie podejmować wysiłku i nie wspinać się na drzewo. Listek rozpala zmysły Małego Wilka: prowokuje go do kolejnych prób przekonania Dużego Wilka co do zasadności wspinaczki po drzewie. Duży Wilk w pewnym momencie - już nie nagabywany - postanawia spełnić prośbę Małego Wilka, wchodzi po listek na drzewo - a dlaczego? Czytelnikom nie trzeba będzie tego tłumaczyć: wszyscy zrozumieją, co oznacza chęć zdobycia listka.
"Duży Wilk i Mały Wilk, i listek, który nei chciał stać" to publikacja obrazkowa dla najmłodszych. Ale jednocześnie książka mocno filozoficzna, mimo ograniczonego mocno tekstu. Nadine Brun-Cosme zdecydowała się na włączanie do historyjki scenek nieoczywistych. Nie wyjaśnia dosłownie, co oznaczają reakcje Dużego Wilka i z jakimi uczuciami mierzą się bohaterowie: to zadanie dla odbiorców i ich rodziców, towarzyszących im w lekturze. Dzieci przekonają się, że dla bliskich robi się różne rzeczy, niekoniecznie sensowne - automatycznie dowiedzą się również, że marzenia ulegają zmianom. Sam listek, w zależności od sytuacji, będzie wywoływać różne uczucia. O nich można też porozmawiać po lekturze - żeby nie zostawiać najmłodszych z koniecznością samodzielnego przetrawienia przesłań. Jednak chociaż nie padają tu żadne definicje ani żadne wyjaśnienia, dla czytelników będzie jasne, co oznaczają konkretne reakcje postaci. Duży Wilk nie musi nazywać przyczyn swojego działania, Mały Wilk wcale nie szuka uzasadnień: wystarczy mu, że wyrazi swoje pragnienia i odpowiednio długo będzie się skupiał na celu. Listek, który nie spada, jest w tej bajce odpowiednikiem zachcianki przeradzającej się w coś znacznie poważniejszego. Odbiorcy bez trudu zrozumieją, o co chodzi Małemu Wilkowi - dlaczego ten listek staje się dla niego tak istotny. A z czasem Nadine Brun-Cosme przypomina, że nie zawsze pragnienie zdobycia jakiegoś niedostępnego przedmiotu przewyższa troskę o najbliższych. To nie jest bajka o zrywaniu listka z czubka drzewa - to bajka o relacjach między dorosłym i dzieckiem - którzy są połączeni konkretnym (chociaż niekoniecznie sensownym z szerszej perspektywy) celem.
czwartek, 10 listopada 2022
Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin, Joanna Sokolińska: Mów o mnie ono. Dlaczego współczesne dzieci szukają swojej płci?
W.A.B., Warszawa 2022.
Kim są
Każde pokolenie ma własną przestrzeń do okazywania buntu starszym i do manifestowania swoich poglądów. Dzisiejsze nastolatki znalazły sposób na wyrażanie siebie przez poszukiwania w obrębie płci - nie tych klasycznych i stereotypowych, odrzucanych jako nieprecyzyjne. "Mów o mnie ono" to reportaż pokazujący, jak młodzi ludzie starają się dowiedzieć, kim są, podejmując decyzje szokujące co bardziej konserwatywnych znajomych. Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin i Joanna Sokolińska najpierw przytaczają dość obszerny słownik pojęć pojawiających się w książce (faktycznie parę razy części odbiorców się przyda, żeby nie pogubić się w zawiłościach nazewniczych). Wszystko dlatego, że zrozumienie określeń, którymi posługuje się młodzież, pozwoli też na prowadzenie wartkiej narracji - bez konieczności odrywania uwagi od przedstawianych spraw. Jednocześnie słownik ten pokazuje, jak łatwo niechcący popełnić gafę i urazić bohaterów książki, zresztą autorki też przyznają się do tego, że niezrozumienie prowadzi do ostrych konfliktów, a pomyłki i przejęzyczenia mogą być interpretowane na niekorzyść dorosłego, który próbuje się odnaleźć w niebinarnych zasadach podziału płci. To się nie zmienia: nastolatki zawsze były przewrażliwione, zwłaszcza na swój temat - ale tutaj nie wolno o tym przypominać, bo jakiekolwiek oznaki frustracji byłyby odbierane jako atak i przekreśliłyby szansę na porozumienie czy choćby wstęp do świata, który starszym nie do końca łatwo jest zrozumieć.
Oto bowiem młodzi ludzie - często na długo przed ukończeniem osiemnastego roku życia, nie chodzi tu wyłącznie o uczniów ostatnich klas szkoły podstawowej i pierwszych - średniej - zaczynają odkrywać, że źle czują się z płcią przypisaną im tuż po narodzeniu. Sprawdzają, kim naprawdę są, jednak nie ma tu mowy o prostych przeciwieństwach: można czuć się kobietą w ciele mężczyzny, ale też czerpać z różnych stron, czuć się raz kobietą, raz mężczyzną, decydować się na neutralne płciowo zwroty i eksperymentować ze zdobyczami kulturowymi tradycyjnie przypisanymi do kobiet albo do mężczyzn. Młodzi ludzie - którzy zawsze bali się ośmieszenia - teraz traktują LGBTQ+ jako poligon doświadczalny. Przyjmują, że wolno im nie tylko wybrać nową płeć, ale też - za pewien czas z niej zrezygnować. To często przeraża starszych, a na pewno rodzi szereg nieporozumień. Ale Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin i Joanna Sokolińska nie skupiają się na tych rodzicach, którzy przekreślają eksperymentujące dziecko. Pokazują za to, że można wspierać i kochać zawsze, że można się podporządkować, nawet jeśli nie do końca rozumie się procesy zachodzące w ciele pociechy i w jej umyśle. To człowiek sam najlepiej wie, kim jest - nie można mu tego narzucać - to powtarza się w całej książce i stanowi motto rodziców dzieci trans. Obok tego, że lepiej, jeśli dziecko wybiera sobie nową płeć i przedstawia światu nową wersję siebie niż gdyby miało się ciąć lub zabijać z powodu braku akceptacji otoczenia. Okazuje się, że nastolatki nie mają problemu z ogłaszaniem światu, jak i czy kochają - i dziwi to tylko tych, którzy nauczeni byli dyskrecji i nieafiszowania się ze swoimi pragnieniami. Autorki tomu jednogłośnie przyznają, że na oczach wszystkich dzieje się właśnie rewolucja - i stąd też trudność w ocenianiu i opisywaniu wydarzeń. "Mów o mnie ono" to nie tylko próba uchwycenia rozpowszechniającego się coraz bardziej zjawiska - to troska o przyszłe losy dzieci, które uznają, że są trans, pytanie o modę i o wpływ rówieśników czy wzorców z tik-toka, to wreszcie zestaw wskazówek dla dorosłych, którzy chcieliby pojąć, co dzieje się z młodym pokoleniem. Autorki często sięgają do wypowiedzi bezpośrednio zaangażowanych, słuchają komentarzy dzieciaków, które poszukują swojej płci - i rodziców nagle zderzanych z zaskakującymi dla nich wiadomościami. Dzielą się też własnymi doświadczeniami. Sprawdzają, jak ludzie radzili sobie z wyzwaniem, jak informowali rodzinę (albo dlaczego nie informowali). Nakreślają obraz nowej rzeczywistości, która nie jest już tylko rejestrem pojedynczych przypadków rozdmuchiwanych przez media - ale wymusza na odbiorcach skonfrontowanie własnych poglądów z pomysłami nastolatków.
Kim są
Każde pokolenie ma własną przestrzeń do okazywania buntu starszym i do manifestowania swoich poglądów. Dzisiejsze nastolatki znalazły sposób na wyrażanie siebie przez poszukiwania w obrębie płci - nie tych klasycznych i stereotypowych, odrzucanych jako nieprecyzyjne. "Mów o mnie ono" to reportaż pokazujący, jak młodzi ludzie starają się dowiedzieć, kim są, podejmując decyzje szokujące co bardziej konserwatywnych znajomych. Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin i Joanna Sokolińska najpierw przytaczają dość obszerny słownik pojęć pojawiających się w książce (faktycznie parę razy części odbiorców się przyda, żeby nie pogubić się w zawiłościach nazewniczych). Wszystko dlatego, że zrozumienie określeń, którymi posługuje się młodzież, pozwoli też na prowadzenie wartkiej narracji - bez konieczności odrywania uwagi od przedstawianych spraw. Jednocześnie słownik ten pokazuje, jak łatwo niechcący popełnić gafę i urazić bohaterów książki, zresztą autorki też przyznają się do tego, że niezrozumienie prowadzi do ostrych konfliktów, a pomyłki i przejęzyczenia mogą być interpretowane na niekorzyść dorosłego, który próbuje się odnaleźć w niebinarnych zasadach podziału płci. To się nie zmienia: nastolatki zawsze były przewrażliwione, zwłaszcza na swój temat - ale tutaj nie wolno o tym przypominać, bo jakiekolwiek oznaki frustracji byłyby odbierane jako atak i przekreśliłyby szansę na porozumienie czy choćby wstęp do świata, który starszym nie do końca łatwo jest zrozumieć.
Oto bowiem młodzi ludzie - często na długo przed ukończeniem osiemnastego roku życia, nie chodzi tu wyłącznie o uczniów ostatnich klas szkoły podstawowej i pierwszych - średniej - zaczynają odkrywać, że źle czują się z płcią przypisaną im tuż po narodzeniu. Sprawdzają, kim naprawdę są, jednak nie ma tu mowy o prostych przeciwieństwach: można czuć się kobietą w ciele mężczyzny, ale też czerpać z różnych stron, czuć się raz kobietą, raz mężczyzną, decydować się na neutralne płciowo zwroty i eksperymentować ze zdobyczami kulturowymi tradycyjnie przypisanymi do kobiet albo do mężczyzn. Młodzi ludzie - którzy zawsze bali się ośmieszenia - teraz traktują LGBTQ+ jako poligon doświadczalny. Przyjmują, że wolno im nie tylko wybrać nową płeć, ale też - za pewien czas z niej zrezygnować. To często przeraża starszych, a na pewno rodzi szereg nieporozumień. Ale Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin i Joanna Sokolińska nie skupiają się na tych rodzicach, którzy przekreślają eksperymentujące dziecko. Pokazują za to, że można wspierać i kochać zawsze, że można się podporządkować, nawet jeśli nie do końca rozumie się procesy zachodzące w ciele pociechy i w jej umyśle. To człowiek sam najlepiej wie, kim jest - nie można mu tego narzucać - to powtarza się w całej książce i stanowi motto rodziców dzieci trans. Obok tego, że lepiej, jeśli dziecko wybiera sobie nową płeć i przedstawia światu nową wersję siebie niż gdyby miało się ciąć lub zabijać z powodu braku akceptacji otoczenia. Okazuje się, że nastolatki nie mają problemu z ogłaszaniem światu, jak i czy kochają - i dziwi to tylko tych, którzy nauczeni byli dyskrecji i nieafiszowania się ze swoimi pragnieniami. Autorki tomu jednogłośnie przyznają, że na oczach wszystkich dzieje się właśnie rewolucja - i stąd też trudność w ocenianiu i opisywaniu wydarzeń. "Mów o mnie ono" to nie tylko próba uchwycenia rozpowszechniającego się coraz bardziej zjawiska - to troska o przyszłe losy dzieci, które uznają, że są trans, pytanie o modę i o wpływ rówieśników czy wzorców z tik-toka, to wreszcie zestaw wskazówek dla dorosłych, którzy chcieliby pojąć, co dzieje się z młodym pokoleniem. Autorki często sięgają do wypowiedzi bezpośrednio zaangażowanych, słuchają komentarzy dzieciaków, które poszukują swojej płci - i rodziców nagle zderzanych z zaskakującymi dla nich wiadomościami. Dzielą się też własnymi doświadczeniami. Sprawdzają, jak ludzie radzili sobie z wyzwaniem, jak informowali rodzinę (albo dlaczego nie informowali). Nakreślają obraz nowej rzeczywistości, która nie jest już tylko rejestrem pojedynczych przypadków rozdmuchiwanych przez media - ale wymusza na odbiorcach skonfrontowanie własnych poglądów z pomysłami nastolatków.
środa, 9 listopada 2022
Michael Butter: Teorie spiskowe. Nic nie jest takie, na jakie wygląda
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2022.
Rząd dusz
Jeszcze przed pandemią powstała ta książka i Michael Butter wyprzedził trochę to, co zaczęło się dziać na świecie w stopniu do tej pory nieznanym. W efekcie o ruchach antyszczepionkowych i spisku związanym z rujnowaniem światowej gospodarki wspomina jedynie we wstępie, podobnie jest i z agresją Rosji na Ukrainę: tematy to zbyt świeże, żeby tu się znalazły, jednak mechanizmy, których istnienie rozpracowuje autor, doskonale przygotowują na podobne wyzwania. "Teorie spiskowe. Nic nie jest takie, na jakie wygląda" to publikacja bardziej teoretyzująca niż zbierająca wymowne przykłady na zbiorową fantazję. Już konstrukcja książki pokazuje, że autor nie zamierza bawić się w reportażowość czy narracyjną ekwilibrystykę, a będzie do skutku tłumaczył, o co w tym wszystkim - czyli w teoriach spiskowych - chodzi. Każdy rozdział jest tu zamkniętą całością skupiającą się na jednym, wybranym zagadnieniu dotyczącym sterowania masami i przekazywania im fałszywych informacji. Autor przypomina, że twórcy teorii spiskowych potrafią być bardzo przekonujący i przede wszystkim biegli w interpretowaniu faktów tak, by udowodnić każdą tezę i zasiać wątpliwości w społeczeństwie. Ponieważ mają przygotowane rozwiązania każdego wcześniej wskazanego problemu, mogą błyskawicznie zaproponować drogę postępowania dla zagubionych - i dowolnie nimi kierować. To równie proste co niebezpieczne i dobrze by było, żeby przesłania z "Teorii spiskowych" rozprzestrzeniały się równie dobrze jak same teorie. Michael Butter zdaje sobie jednak sprawę - podobnie jak odbiorcy tej książki - że nie będzie to możliwe, bo racjonalizm przegrywa z retoryką pseudoargumentów dopracowanych w najdrobniejszych szczegółach, a odwoływanie się do emocji jest znacznie bardziej skuteczne niż bazowanie na rzetelnej wiedzy i autorytetach (zwłaszcza gdy zdarzają się ludzie z dyplomami, którzy, uwiedzeni teoriami spiskowymi, firmują swoimi nazwiskami kłamstwa i przeinaczenia).
Jako tropiciel teorii spiskowych Michael Butter cofa się głęboko w przeszłość, żeby wskazać odbiorcom, że mechanizmy sterowania tłumem funkcjonowały od dawna i oddziaływały podobnie jak obecnie - zupełnie jakby dostęp do wiedzy nie miał znaczenia w przypadku oceniania przedstawianych rewelacji. Tu nie liczy się ani umiejętność czytania i weryfikowania faktów, ani zdrowy rozsądek, ani nawet logika - twórcy teorii spiskowych są w stanie przewidzieć reakcje sceptyków i odpowiednio przygotować się do ataków: dzięki temu jeszcze ugruntowują pozycję liderów teorii spiskowych, więc stają się przez to jeszcze bardziej niebezpieczni. Osobny rozdział poświęca Butter odróżnieniom teorii spiskowych od fake newsów. Wydaje się, że zbyt mało miejsca poświęca tematowi teorii spiskowych rozwijających się przez internet i w ogóle roli Sieci w rozpowszechnianiu nieprawdziwych poglądów - znacznie wygodniej czuje się w historii i tych najbardziej podstawowych zasad się trzyma - internet, chociaż obszerny rozdział o nim wieńczy książkę, okazuje się tu niedocenionym źródłem nieporozumień i działań sprzecznych z naturą. Być może Michael Butter uznał, że to temat rzeka i jeśli będzie się w niego zagłębiał, zaburzy proporcje książki - chociaż z perspektywy zwykłych odbiorców mogłoby to zadziałać jeszcze na jej korzyść. Chociaż Michael Butter nie fabularyzuje tej opowieści i nie szuka sensacji, stara się za to spokojnie relacjonować wydarzenia, udaje mu się zachować rytm, który przypadnie do gustu czytelnikom i sprawi, że jeszcze chętniej będą sięgać po książki z tej serii (#nauka).
Rząd dusz
Jeszcze przed pandemią powstała ta książka i Michael Butter wyprzedził trochę to, co zaczęło się dziać na świecie w stopniu do tej pory nieznanym. W efekcie o ruchach antyszczepionkowych i spisku związanym z rujnowaniem światowej gospodarki wspomina jedynie we wstępie, podobnie jest i z agresją Rosji na Ukrainę: tematy to zbyt świeże, żeby tu się znalazły, jednak mechanizmy, których istnienie rozpracowuje autor, doskonale przygotowują na podobne wyzwania. "Teorie spiskowe. Nic nie jest takie, na jakie wygląda" to publikacja bardziej teoretyzująca niż zbierająca wymowne przykłady na zbiorową fantazję. Już konstrukcja książki pokazuje, że autor nie zamierza bawić się w reportażowość czy narracyjną ekwilibrystykę, a będzie do skutku tłumaczył, o co w tym wszystkim - czyli w teoriach spiskowych - chodzi. Każdy rozdział jest tu zamkniętą całością skupiającą się na jednym, wybranym zagadnieniu dotyczącym sterowania masami i przekazywania im fałszywych informacji. Autor przypomina, że twórcy teorii spiskowych potrafią być bardzo przekonujący i przede wszystkim biegli w interpretowaniu faktów tak, by udowodnić każdą tezę i zasiać wątpliwości w społeczeństwie. Ponieważ mają przygotowane rozwiązania każdego wcześniej wskazanego problemu, mogą błyskawicznie zaproponować drogę postępowania dla zagubionych - i dowolnie nimi kierować. To równie proste co niebezpieczne i dobrze by było, żeby przesłania z "Teorii spiskowych" rozprzestrzeniały się równie dobrze jak same teorie. Michael Butter zdaje sobie jednak sprawę - podobnie jak odbiorcy tej książki - że nie będzie to możliwe, bo racjonalizm przegrywa z retoryką pseudoargumentów dopracowanych w najdrobniejszych szczegółach, a odwoływanie się do emocji jest znacznie bardziej skuteczne niż bazowanie na rzetelnej wiedzy i autorytetach (zwłaszcza gdy zdarzają się ludzie z dyplomami, którzy, uwiedzeni teoriami spiskowymi, firmują swoimi nazwiskami kłamstwa i przeinaczenia).
Jako tropiciel teorii spiskowych Michael Butter cofa się głęboko w przeszłość, żeby wskazać odbiorcom, że mechanizmy sterowania tłumem funkcjonowały od dawna i oddziaływały podobnie jak obecnie - zupełnie jakby dostęp do wiedzy nie miał znaczenia w przypadku oceniania przedstawianych rewelacji. Tu nie liczy się ani umiejętność czytania i weryfikowania faktów, ani zdrowy rozsądek, ani nawet logika - twórcy teorii spiskowych są w stanie przewidzieć reakcje sceptyków i odpowiednio przygotować się do ataków: dzięki temu jeszcze ugruntowują pozycję liderów teorii spiskowych, więc stają się przez to jeszcze bardziej niebezpieczni. Osobny rozdział poświęca Butter odróżnieniom teorii spiskowych od fake newsów. Wydaje się, że zbyt mało miejsca poświęca tematowi teorii spiskowych rozwijających się przez internet i w ogóle roli Sieci w rozpowszechnianiu nieprawdziwych poglądów - znacznie wygodniej czuje się w historii i tych najbardziej podstawowych zasad się trzyma - internet, chociaż obszerny rozdział o nim wieńczy książkę, okazuje się tu niedocenionym źródłem nieporozumień i działań sprzecznych z naturą. Być może Michael Butter uznał, że to temat rzeka i jeśli będzie się w niego zagłębiał, zaburzy proporcje książki - chociaż z perspektywy zwykłych odbiorców mogłoby to zadziałać jeszcze na jej korzyść. Chociaż Michael Butter nie fabularyzuje tej opowieści i nie szuka sensacji, stara się za to spokojnie relacjonować wydarzenia, udaje mu się zachować rytm, który przypadnie do gustu czytelnikom i sprawi, że jeszcze chętniej będą sięgać po książki z tej serii (#nauka).
wtorek, 8 listopada 2022
John Sellars: Cztery kroki do szczęśliwego życia
Czarna Owca, Warszawa 2022.
Spokojne życie
John Sellars w pierwszych rozdziałach swojej książki popularyzuje filozofię Epikura, przy okazji nieco korygując stereotypowe do niej podejście. W książce "Cztery kroki do szczęśliwego życia" mierzy się z ideami epikurejskimi, sprawdza, jak Epikur podchodził do głoszonych przez siebie tez i w jaki sposób je propagował. Łączy epikureizm ze stoicyzmem, przekonując, że stan szczęścia to wyciszony umysł. Podąża Sellars śladami Epikura i zastanawia się nad tym, jak osiągnąć status proponowany przez filozofa - i czy w ogóle jest to możliwe. Przy okazji sięga po ciekawostki, które mogą zaintrygować dzisiejszego odbiorcę (jak studiowanie nauk ścisłych przyczynia się do osiągnięcia stanu szczęśliwości). Wydaje się, że rozbijanie mitu o epikurejczyku jako człowieku ceniącym sobie rozkosze życia staje się dość mocnym punktem pierwszej części drobnej książki, autor wiele razy podkreśla, że potoczne rozumienie Epikura prowadzi do zafałszowania głoszonych przez niego poglądów. Rozczytuje zatem znaczenie przyjemności (i jej rodzaje), żeby dokładnie wyjaśnić czytelnikom, skąd wzięły się nieporozumienia i nieścisłości - zamieniające się później w nadmiernie wybujały hedonizm. Przypomina o konieczności zastanowienia się nad rzeczywistymi potrzebami - punktami ważnymi na drodze do szczęścia. Ustala proporcje, żeby unikanie nadmiernych uciech nie zamieniło się w ascezę. Żeby jeszcze bardziej zbliżyć się do dzisiejszych czytelników i zasugerować im kierunki zmian, zajmuje się też tematem przyjaźni - wspólnoty, która pozwala dookreślać cele i realizować konkretną filozofię. I tutaj już pojawia się interpretowanie zachowań i poglądów Epikura w odniesieniu do aktualnej rzeczywistości, a także zmiana kierunku narracji. Sellars sięga też po motyw badania natury (czy raczej - kontemplacji natury) - wyłuskuje z poglądów Epikura ten temat, by uczynić z niego wskazówkę dla odbiorców szukających wyciszenia. Dobrze komponuje mu się to z zasadami z poradników lifestyle'owych, a przy okazji pozwala na powiązanie starożytności z doświadczeniami dzisiejszych odbiorców. Skupienie na naturze automatycznie wytycza też pogląd na religię i wierzenia. Nie mogłoby być opowieści o ziemskim życiu bez informacji o tym, jak podejść do śmierci i umierania - i temu poświęca John Sellars krótki rozdział. "Cztery kroki do szczęśliwego życia" to mocno skrótowa i bardzo podporządkowana poradnikom kioskowym pozycja, w której erudycyjny początek zamienia się z czasem w zestaw wskazówek (tyle tylko, że zatopionych w narracji a nie skonstruowanych w formie wyliczeń i porad). Epikur, który w pierwszych rozdziałach jest obiektem zainteresowania i badań, później jedynie patronuje uwagom - tak, by czytelnicy mogli przekonać się, że istnieje sposób na rozwiązanie codziennych problemów i można go uzasadniać w oparciu o wiedzę z zamierzchłej przeszłości. Czyli: Sellars kieruje się w swojej publikacji oczekiwaniami ogółu, nie tworzy własnego programu naprawy świata, a przyczynia się do rozbudzania zainteresowania namiastką filozofii starożytnej. Daje odbiorcom przynajmniej mgliste pojęcie na temat epikureizmu, nie zamierza jednak edukować i pogłębiać wiadomości: wie, że trafi do masowych odbiorców, którzy nie potrzebują rozbudowanych wyjaśnień.
Spokojne życie
John Sellars w pierwszych rozdziałach swojej książki popularyzuje filozofię Epikura, przy okazji nieco korygując stereotypowe do niej podejście. W książce "Cztery kroki do szczęśliwego życia" mierzy się z ideami epikurejskimi, sprawdza, jak Epikur podchodził do głoszonych przez siebie tez i w jaki sposób je propagował. Łączy epikureizm ze stoicyzmem, przekonując, że stan szczęścia to wyciszony umysł. Podąża Sellars śladami Epikura i zastanawia się nad tym, jak osiągnąć status proponowany przez filozofa - i czy w ogóle jest to możliwe. Przy okazji sięga po ciekawostki, które mogą zaintrygować dzisiejszego odbiorcę (jak studiowanie nauk ścisłych przyczynia się do osiągnięcia stanu szczęśliwości). Wydaje się, że rozbijanie mitu o epikurejczyku jako człowieku ceniącym sobie rozkosze życia staje się dość mocnym punktem pierwszej części drobnej książki, autor wiele razy podkreśla, że potoczne rozumienie Epikura prowadzi do zafałszowania głoszonych przez niego poglądów. Rozczytuje zatem znaczenie przyjemności (i jej rodzaje), żeby dokładnie wyjaśnić czytelnikom, skąd wzięły się nieporozumienia i nieścisłości - zamieniające się później w nadmiernie wybujały hedonizm. Przypomina o konieczności zastanowienia się nad rzeczywistymi potrzebami - punktami ważnymi na drodze do szczęścia. Ustala proporcje, żeby unikanie nadmiernych uciech nie zamieniło się w ascezę. Żeby jeszcze bardziej zbliżyć się do dzisiejszych czytelników i zasugerować im kierunki zmian, zajmuje się też tematem przyjaźni - wspólnoty, która pozwala dookreślać cele i realizować konkretną filozofię. I tutaj już pojawia się interpretowanie zachowań i poglądów Epikura w odniesieniu do aktualnej rzeczywistości, a także zmiana kierunku narracji. Sellars sięga też po motyw badania natury (czy raczej - kontemplacji natury) - wyłuskuje z poglądów Epikura ten temat, by uczynić z niego wskazówkę dla odbiorców szukających wyciszenia. Dobrze komponuje mu się to z zasadami z poradników lifestyle'owych, a przy okazji pozwala na powiązanie starożytności z doświadczeniami dzisiejszych odbiorców. Skupienie na naturze automatycznie wytycza też pogląd na religię i wierzenia. Nie mogłoby być opowieści o ziemskim życiu bez informacji o tym, jak podejść do śmierci i umierania - i temu poświęca John Sellars krótki rozdział. "Cztery kroki do szczęśliwego życia" to mocno skrótowa i bardzo podporządkowana poradnikom kioskowym pozycja, w której erudycyjny początek zamienia się z czasem w zestaw wskazówek (tyle tylko, że zatopionych w narracji a nie skonstruowanych w formie wyliczeń i porad). Epikur, który w pierwszych rozdziałach jest obiektem zainteresowania i badań, później jedynie patronuje uwagom - tak, by czytelnicy mogli przekonać się, że istnieje sposób na rozwiązanie codziennych problemów i można go uzasadniać w oparciu o wiedzę z zamierzchłej przeszłości. Czyli: Sellars kieruje się w swojej publikacji oczekiwaniami ogółu, nie tworzy własnego programu naprawy świata, a przyczynia się do rozbudzania zainteresowania namiastką filozofii starożytnej. Daje odbiorcom przynajmniej mgliste pojęcie na temat epikureizmu, nie zamierza jednak edukować i pogłębiać wiadomości: wie, że trafi do masowych odbiorców, którzy nie potrzebują rozbudowanych wyjaśnień.
poniedziałek, 7 listopada 2022
Przemysław Wojtkowiak: Mnożenie. Dzielenie. Nauka liczenia
Nasza Księgarnia, Warszawa 2022. (gra karciana)
Matematyka w zabawie
Nie ma tu wymyślnych rozwiązań graficznych ani zasad, które trudno byłoby zapamiętać. Przemysław Wojtkowiak przygotowuje standardowe karty z działaniami arytmetycznymi (mnożenie i dzielenie), a Joanna Kłos przygotowuje grafikę: wizerunki dziewczynki i chłopca, którzy trzymają kartki z pytajnikiem. Jeśli zabawa będzie miała na celu ćwiczenie mnożenia, trzeba ułożyć karty chłopcem w stronę graczy, jeżeli ćwiczenie dzielenia - dziewczynką w stronę graczy. Dodatkowo jest tu jeszcze wskazówka kolorystyczna i znakomicie, że twórcy nie posłużyli się banalnym różowym i niebieskim, a postawili na niebieskie tło dla dziewczynki i pomarańczowe dla chłopca. Kart w zestawie jest sto, pudełko mieści plastikowy organizer, dzięki któremu łatwiej utrzymać je w porządku.
Na każdej połówce karty znajduje się działanie oraz bajkowa postać (zawsze ta sama). Na awersie kart - wyniki działań, czyli istniejący klucz do zadań proponowanych dzieciom. W zależności od tego, co będzie przedmiotem zagadek, należy odpowiednio ułożyć karty - żeby nie pokazywać odpowiedzi. Uwaga: Przemysław Wojtkowiak nie chce traktować kart jak liczmanów, to znaczy nie zależy mu na przedstawianiu dzieciom działania i oczekiwaniu na rozwiązanie równania - proponuje zabawę z wymienianiem się kartami czy z tasowaniem, dobieraniem kartoników itp. Wszystko po to, żeby jak najbardziej urozmaicać nudne rozwiązywanie działań - to spodoba się dzieciom, które otrzymają namiastkę "dorosłej" rozrywki. Podpowiedzi autora to oczywiście tylko kilka możliwości wykorzystania podanej talii kart - rodzice będą mogli wprowadzać własne zabawy, jeśli tylko wystarczy im wyobraźni na taką zabawkę. "Mnożenie. Dzielenie. Nauka liczenia" to propozycja, któa ma odczarować matematyczne komplikacje: chodzi tu o oswojenie dzieci z liczeniem, ale też o przygotowanie ich do szybkiego podawania odpowiednich wyników - przy grze nie ma czasu na żmudne przeprowadzanie skomplikowanych procesów liczenia, trzeba oswoić się z liczbami na tyle, żeby bez zastanowienia wykorzystywać tabliczkę mnożenia. Takie rozwiązanie jest bardzo przydatne w dobie komputerów i kalkulatorów w smartfonach: gra zmusza do wysiłku umysłowego, a kto popełni błąd, ten traci szansę na wygraną lub zmniejsza prawdopodobieństwo odniesienia sukcesu. I dzięki elementowi rywalizacji może być odbiorcom łatwiej zająć się matematyką i przekonać do tego, że liczby mogą przynieść sporo atrakcyjnych rozrywek. Ćwiczenie mnożenia i dzielenia dzięki fiszkom staje się znacznie przyjemniejsze niż wkuwanie na pamięć kolejnych danych - podczas zabawy dzieci gromadzą wiadomości, które przydadzą im się w szkole. Znacznie łatwiej zresztą zachęcić najmłodszych do gry w karty niż do odrabiania zadań - i to warto będzie zastosować jako podstęp, sposób na zdobywanie wiedzy. Zwłaszcza że to gra bez ograniczeń wiekowych i przyłączać do niej można dzieci w różnym wieku (chociaż starsze raczej nie będą zainteresowane trenowaniem tabliczki mnożenia, a dorosłym trudno będzie podjąć sensowną rywalizację, chyba że wymyślą własne ciekawe reguły gry.
Matematyka w zabawie
Nie ma tu wymyślnych rozwiązań graficznych ani zasad, które trudno byłoby zapamiętać. Przemysław Wojtkowiak przygotowuje standardowe karty z działaniami arytmetycznymi (mnożenie i dzielenie), a Joanna Kłos przygotowuje grafikę: wizerunki dziewczynki i chłopca, którzy trzymają kartki z pytajnikiem. Jeśli zabawa będzie miała na celu ćwiczenie mnożenia, trzeba ułożyć karty chłopcem w stronę graczy, jeżeli ćwiczenie dzielenia - dziewczynką w stronę graczy. Dodatkowo jest tu jeszcze wskazówka kolorystyczna i znakomicie, że twórcy nie posłużyli się banalnym różowym i niebieskim, a postawili na niebieskie tło dla dziewczynki i pomarańczowe dla chłopca. Kart w zestawie jest sto, pudełko mieści plastikowy organizer, dzięki któremu łatwiej utrzymać je w porządku.
Na każdej połówce karty znajduje się działanie oraz bajkowa postać (zawsze ta sama). Na awersie kart - wyniki działań, czyli istniejący klucz do zadań proponowanych dzieciom. W zależności od tego, co będzie przedmiotem zagadek, należy odpowiednio ułożyć karty - żeby nie pokazywać odpowiedzi. Uwaga: Przemysław Wojtkowiak nie chce traktować kart jak liczmanów, to znaczy nie zależy mu na przedstawianiu dzieciom działania i oczekiwaniu na rozwiązanie równania - proponuje zabawę z wymienianiem się kartami czy z tasowaniem, dobieraniem kartoników itp. Wszystko po to, żeby jak najbardziej urozmaicać nudne rozwiązywanie działań - to spodoba się dzieciom, które otrzymają namiastkę "dorosłej" rozrywki. Podpowiedzi autora to oczywiście tylko kilka możliwości wykorzystania podanej talii kart - rodzice będą mogli wprowadzać własne zabawy, jeśli tylko wystarczy im wyobraźni na taką zabawkę. "Mnożenie. Dzielenie. Nauka liczenia" to propozycja, któa ma odczarować matematyczne komplikacje: chodzi tu o oswojenie dzieci z liczeniem, ale też o przygotowanie ich do szybkiego podawania odpowiednich wyników - przy grze nie ma czasu na żmudne przeprowadzanie skomplikowanych procesów liczenia, trzeba oswoić się z liczbami na tyle, żeby bez zastanowienia wykorzystywać tabliczkę mnożenia. Takie rozwiązanie jest bardzo przydatne w dobie komputerów i kalkulatorów w smartfonach: gra zmusza do wysiłku umysłowego, a kto popełni błąd, ten traci szansę na wygraną lub zmniejsza prawdopodobieństwo odniesienia sukcesu. I dzięki elementowi rywalizacji może być odbiorcom łatwiej zająć się matematyką i przekonać do tego, że liczby mogą przynieść sporo atrakcyjnych rozrywek. Ćwiczenie mnożenia i dzielenia dzięki fiszkom staje się znacznie przyjemniejsze niż wkuwanie na pamięć kolejnych danych - podczas zabawy dzieci gromadzą wiadomości, które przydadzą im się w szkole. Znacznie łatwiej zresztą zachęcić najmłodszych do gry w karty niż do odrabiania zadań - i to warto będzie zastosować jako podstęp, sposób na zdobywanie wiedzy. Zwłaszcza że to gra bez ograniczeń wiekowych i przyłączać do niej można dzieci w różnym wieku (chociaż starsze raczej nie będą zainteresowane trenowaniem tabliczki mnożenia, a dorosłym trudno będzie podjąć sensowną rywalizację, chyba że wymyślą własne ciekawe reguły gry.
niedziela, 6 listopada 2022
Eric-Emmanuel Schmitt: O kotku, który bał się wszystkiego
Media Rodzina, Poznań 2022.
Podstęp
Fortunio to kotek, który wszystkiego się boi. Chciałby dokazywać, jak jego starszy brat, ale nie ma odwagi i nie potrafi popisywać się brawurą: wyobraża sobie mnóstwo katastrof, które mogą nastąpić w konsekwencji jego wyczynów. I chociaż dorosłych takie podejście u malucha mogłoby uspokoić, bo przecież Fortunio nie wpakuje się sam w żadne tarapaty - to jednak przynajmniej odrobina odwagi jest jednak w życiu potrzebna, żeby stawiać czoła przeciwnościom losu i zdobyć się na samodzielność. Fortunio jednak o tym nie wie. Tomik "O kotku, który bał się wszystkiego" kierowany jest do najmłodszych - Eric-Emmanuel Schmitt stawia tu na prostą opowiastkę z morałem i przekazem dla kilkulatków. Oto bowiem mały bohater zostaje postawiony przed potężnym wyzwaniem. Fortunio pewnego dnia dostrzega na niebie orła, który może porwać jego siostrę. Biegnie, żeby ją ostrzec: jest za daleko, żeby Pióropuszka go usłyszała, więc prosi o pomoc kolejne zwierzęta, ale one same nie mają zamiaru ryzykować dla obcego kota. Fortunio nie zastanawia się nad sobą i nad lękami - nie ma na to czasu, musi po prostu działać - i dlatego biegnie, ile sił w łapkach. A kiedy orzeł przystępuje do ataku, kotek robi to, co podpowiada mu adrenalina i uczucie do bliskich. Przekonuje się, ile jest wart - ale rozwiązanie z finału opowiastki poznają już mali odbiorcy, którzy kibicowali bohaterowi.
Fortunio to kotek, który ma być przeniesieniem dziecięcych strachów i sytuacji z codzienności: oczywiście nikt nie mierzy się każdego dnia z groźnym drapieżnikiem, ale chodzi tu o umiejętność reagowania, kiedy słabszemu może stać się krzywda. To prawdziwa odwaga - a nie popisywanie się sprawnością czy pomysłami, których nie popierają dorośli. Fortunio zdobywa trochę wiary w siebie i może od tej pory być dumny, że udało mu się pokonać największe obawy przed działaniem w chwili zagrożenia. Przekonuje się, że jest zdolny do wielkich czynów i kiedy tylko wygrywa sam ze sobą - staje się mocny. Nie oznacza to, że będzie natychmiast pakował się w kłopoty i dokazywał ze starszym bratem - nie o taką odwagę autorowi chodzi i starannie wyjaśnia to dzieciom, tak, żeby żaden maluch nie zastanawiał się dłużej nad tym, czym jest odwaga i jak się objawia. Fortunio swoim przykładem dodaje otuchy. Pokazuje, że nawet te dzieci, które przez otoczenie postrzegane są jako bezradne i słabe, mogą w odpowiednim momencie stać się bohaterami. Prosta fabuła i słodkie ilustracje przekonują do czytania najmłodszych (lub - najmłodszym), historyjka dostarcza trochę emocji, ale nie przerazi dzieci, jest stworzona tak, żeby nikogo niepotrzebnie nie męczyć. Fortunio to postać, którą da się polubić i która zachęci odbiorców do zagłębiania się w sowie opowieści - bo w takim cyklu ukazuje się tomik. Klasyczna opowieść przynosi ważne pouczenia dla dzieci - i chociaż dorośli raczej nie będą chcieli takiej lektury sobie powtarzać, najmłodszym przygoda Fortunia może się bardzo spodobać.
Podstęp
Fortunio to kotek, który wszystkiego się boi. Chciałby dokazywać, jak jego starszy brat, ale nie ma odwagi i nie potrafi popisywać się brawurą: wyobraża sobie mnóstwo katastrof, które mogą nastąpić w konsekwencji jego wyczynów. I chociaż dorosłych takie podejście u malucha mogłoby uspokoić, bo przecież Fortunio nie wpakuje się sam w żadne tarapaty - to jednak przynajmniej odrobina odwagi jest jednak w życiu potrzebna, żeby stawiać czoła przeciwnościom losu i zdobyć się na samodzielność. Fortunio jednak o tym nie wie. Tomik "O kotku, który bał się wszystkiego" kierowany jest do najmłodszych - Eric-Emmanuel Schmitt stawia tu na prostą opowiastkę z morałem i przekazem dla kilkulatków. Oto bowiem mały bohater zostaje postawiony przed potężnym wyzwaniem. Fortunio pewnego dnia dostrzega na niebie orła, który może porwać jego siostrę. Biegnie, żeby ją ostrzec: jest za daleko, żeby Pióropuszka go usłyszała, więc prosi o pomoc kolejne zwierzęta, ale one same nie mają zamiaru ryzykować dla obcego kota. Fortunio nie zastanawia się nad sobą i nad lękami - nie ma na to czasu, musi po prostu działać - i dlatego biegnie, ile sił w łapkach. A kiedy orzeł przystępuje do ataku, kotek robi to, co podpowiada mu adrenalina i uczucie do bliskich. Przekonuje się, ile jest wart - ale rozwiązanie z finału opowiastki poznają już mali odbiorcy, którzy kibicowali bohaterowi.
Fortunio to kotek, który ma być przeniesieniem dziecięcych strachów i sytuacji z codzienności: oczywiście nikt nie mierzy się każdego dnia z groźnym drapieżnikiem, ale chodzi tu o umiejętność reagowania, kiedy słabszemu może stać się krzywda. To prawdziwa odwaga - a nie popisywanie się sprawnością czy pomysłami, których nie popierają dorośli. Fortunio zdobywa trochę wiary w siebie i może od tej pory być dumny, że udało mu się pokonać największe obawy przed działaniem w chwili zagrożenia. Przekonuje się, że jest zdolny do wielkich czynów i kiedy tylko wygrywa sam ze sobą - staje się mocny. Nie oznacza to, że będzie natychmiast pakował się w kłopoty i dokazywał ze starszym bratem - nie o taką odwagę autorowi chodzi i starannie wyjaśnia to dzieciom, tak, żeby żaden maluch nie zastanawiał się dłużej nad tym, czym jest odwaga i jak się objawia. Fortunio swoim przykładem dodaje otuchy. Pokazuje, że nawet te dzieci, które przez otoczenie postrzegane są jako bezradne i słabe, mogą w odpowiednim momencie stać się bohaterami. Prosta fabuła i słodkie ilustracje przekonują do czytania najmłodszych (lub - najmłodszym), historyjka dostarcza trochę emocji, ale nie przerazi dzieci, jest stworzona tak, żeby nikogo niepotrzebnie nie męczyć. Fortunio to postać, którą da się polubić i która zachęci odbiorców do zagłębiania się w sowie opowieści - bo w takim cyklu ukazuje się tomik. Klasyczna opowieść przynosi ważne pouczenia dla dzieci - i chociaż dorośli raczej nie będą chcieli takiej lektury sobie powtarzać, najmłodszym przygoda Fortunia może się bardzo spodobać.
sobota, 5 listopada 2022
Feluś i Gucio grają w historyjki
Nasza Księgarnia, Warszawa 2022. (gra)
Karty
Małe dzieci najłatwiej przekonać do nauki przez zabawę, stąd ogromna popularność gier edukacyjnych - propozycji, które maskują konieczność przeprowadzenia ćwiczeń pod pozorem czystej rozrywki. Pudełko "Feluś i Gucio grają w historyjki" to zapowiedź treningu narracyjnego i zabawy, która może zamienić się w śmiech - pod warunkiem, że rodzice zaproponują nieco inne zasady niż te wprowadzane przez twórców. W pudełku znajdują się kartoniki (duże i wygodne do podnoszenia, z zaokrąglonymi brzegami i do wyjęcia z tekturowych ramek za pierwszym razem) z ilustracjami przygotowanymi przez Mariannę Schoett. Są tu karty miejsc (25 różnych przestrzeni, w których dziać się może akcja gry), karty postaci (znów 25, bo pojawiają się tu przedstawiciele różnych zawodów, a nie tylko bohaterowie z bajki) oraz 34 karty przedmiotów. Dzieci otrzymują - w zależności od stopnia skomplikowania gry - zestawy kart od rodziców i na podstawie otrzymanych obrazków mają opowiedzieć historyjkę związaną z widocznymi na nich postaciami czy przedmiotami. Ta historyjka może się łączyć z logicznymi spostrzeżeniami i takim też tropem podążają autorzy - dziecko powinno kojarzyć miejsce z charakterystycznym dla niego przedmiotem albo zawodem, a przynajmniej wyćwiczyć takie skojarzenia. Ale zabawa może mieć dalszy ciąg, kiedy to uruchomi się myślenie abstrakcyjne, a w zadaniach pojawi się absurd: bo kilkulatek może uczyć się, że spychacz, betoniarka i budowlaniec to elementy powiązane ze sobą. Jednak kiedy nabierze wprawy i przestanie sprawiać mu frajdę opowiadanie o rzeczach oczywistych, można kartoniki pomieszać i zacząć wymyślać związki między odległymi, a na pewno nie przewidzianymi przez twórców gry obrazkami - wówczas do dziecka i do rodzica na równych prawach należeć będzie zastanawianie się, jak powiązać panią w sklepie warzywnym z huśtawką lub zbroją rycerza w muzeum, a babcię z laptopem. Teraz dopiero zaczną się prawdziwe wyzwania, a gra nabierze barw. Bo w wersji zaproponowanej przez wydawnictwo rodzice mogą jedynie stać się nauczycielami, sprawdzać postępy dziecka i ewentualnie znajdować miejsca do wspólnej pracy - tymczasem pomieszanie logicznych zestawień zaowocuje znacznie lepszymi wyzwaniami i na długo przyciągnie. Na szczęście nie ma tu jednej słusznej możliwości grania: odbiorcy otrzymują kilka propozycji wykorzystania kartoników, w zależności od stopnia trudności. To poprowadzenie dla tych rodziców, którzy samodzielnie mieliby problem z odczytaniem intencji twórców i nie wprowadziliby własnych zasad korzystania z gry. Te wskazówki są proste i intuicyjne, dają jednak wrażenie panowania nad sytuacją i kontrolowania postępów dziecka. Warto jednak mieć na uwadze, że grę można rozwijać, albo w ogóle wykorzystywać ją niekoniecznie zgodnie z przeznaczeniem - na przykład do losowania tematu rysunku dziecka. Kilkulatki raczej nie będą miały żadnych problemów ze wskazaniem kolejnych rozwiązań, do których przydadzą się kolorowe kartoniki. Sama gra, chociaż wydaje się dość monotonna i tylko dla maluchów, może zatem przerodzić się w cały system zabaw dla przedstawicieli różnych pokoleń.
Karty
Małe dzieci najłatwiej przekonać do nauki przez zabawę, stąd ogromna popularność gier edukacyjnych - propozycji, które maskują konieczność przeprowadzenia ćwiczeń pod pozorem czystej rozrywki. Pudełko "Feluś i Gucio grają w historyjki" to zapowiedź treningu narracyjnego i zabawy, która może zamienić się w śmiech - pod warunkiem, że rodzice zaproponują nieco inne zasady niż te wprowadzane przez twórców. W pudełku znajdują się kartoniki (duże i wygodne do podnoszenia, z zaokrąglonymi brzegami i do wyjęcia z tekturowych ramek za pierwszym razem) z ilustracjami przygotowanymi przez Mariannę Schoett. Są tu karty miejsc (25 różnych przestrzeni, w których dziać się może akcja gry), karty postaci (znów 25, bo pojawiają się tu przedstawiciele różnych zawodów, a nie tylko bohaterowie z bajki) oraz 34 karty przedmiotów. Dzieci otrzymują - w zależności od stopnia skomplikowania gry - zestawy kart od rodziców i na podstawie otrzymanych obrazków mają opowiedzieć historyjkę związaną z widocznymi na nich postaciami czy przedmiotami. Ta historyjka może się łączyć z logicznymi spostrzeżeniami i takim też tropem podążają autorzy - dziecko powinno kojarzyć miejsce z charakterystycznym dla niego przedmiotem albo zawodem, a przynajmniej wyćwiczyć takie skojarzenia. Ale zabawa może mieć dalszy ciąg, kiedy to uruchomi się myślenie abstrakcyjne, a w zadaniach pojawi się absurd: bo kilkulatek może uczyć się, że spychacz, betoniarka i budowlaniec to elementy powiązane ze sobą. Jednak kiedy nabierze wprawy i przestanie sprawiać mu frajdę opowiadanie o rzeczach oczywistych, można kartoniki pomieszać i zacząć wymyślać związki między odległymi, a na pewno nie przewidzianymi przez twórców gry obrazkami - wówczas do dziecka i do rodzica na równych prawach należeć będzie zastanawianie się, jak powiązać panią w sklepie warzywnym z huśtawką lub zbroją rycerza w muzeum, a babcię z laptopem. Teraz dopiero zaczną się prawdziwe wyzwania, a gra nabierze barw. Bo w wersji zaproponowanej przez wydawnictwo rodzice mogą jedynie stać się nauczycielami, sprawdzać postępy dziecka i ewentualnie znajdować miejsca do wspólnej pracy - tymczasem pomieszanie logicznych zestawień zaowocuje znacznie lepszymi wyzwaniami i na długo przyciągnie. Na szczęście nie ma tu jednej słusznej możliwości grania: odbiorcy otrzymują kilka propozycji wykorzystania kartoników, w zależności od stopnia trudności. To poprowadzenie dla tych rodziców, którzy samodzielnie mieliby problem z odczytaniem intencji twórców i nie wprowadziliby własnych zasad korzystania z gry. Te wskazówki są proste i intuicyjne, dają jednak wrażenie panowania nad sytuacją i kontrolowania postępów dziecka. Warto jednak mieć na uwadze, że grę można rozwijać, albo w ogóle wykorzystywać ją niekoniecznie zgodnie z przeznaczeniem - na przykład do losowania tematu rysunku dziecka. Kilkulatki raczej nie będą miały żadnych problemów ze wskazaniem kolejnych rozwiązań, do których przydadzą się kolorowe kartoniki. Sama gra, chociaż wydaje się dość monotonna i tylko dla maluchów, może zatem przerodzić się w cały system zabaw dla przedstawicieli różnych pokoleń.
piątek, 4 listopada 2022
Lucy Maud Montgomery: Anne z Redmondu
Marginesy, Warszawa 2022.
Dorastanie
Trzeci tom przygód Ani z Zielonego Wzgórza znany był jako "Ania na uniwersytecie". W przypadku Anne z Zielonych Szczytów - jak domaga się Anna Bańkowska, autorka nowego przekładu - to "Anne z Redmondu" (co zaprzecza dążeniu do wierności przekładu, skoro oryginał to "Anne of the Island"). Bohaterka przestaje powoli być nastolatką. Wybiera się na studia - razem z kilkoma przyjaciółkami, chociaż ta najwierniejsza, Diana Barry, pozostaje w Avonlea i szykuje się do ślubu z Frankiem Wrightem (a także - niedługo później - do zostania matką). Anne zaprzątają inne sprawy: oto opuszcza Zielone Szczyty i wie, że nie będzie już tu mieszkać. W jej miejsce wprowadza się Rachel Lynde, a w domu przez cały czas dokazują bliźniaki. Dave i Dora to dzieci, które mają ożywić fabułę swoją wyobraźnią - ale Lucy Maud Montgomery rezygnuje z opisywania przygód Dory, tylko Dave może przyciągać odbiorców swoją niegrzecznością (przynajmniej - pozorną). Chłopiec bez przerwy psoci, ale zwykle odczuwa po tym wielkie wyrzuty sumienia i problemy przegaduje z Anne - jedyną, która nie poucza go i nie krytykuje, a rozumie. Ale kiedy Anne wyjeżdża, pozostają listy jako sposób komunikacji i zdobywania najnowszych plotek. Bohaterka na uniwersytecie poznaje kolejne nowe znajome, które - prawem kontrastu - proponują inne spojrzenie na rzeczywistość. Phil to płocha dziewczyna, która ma dwóch narzeczonych i zawraca w głowach kolejnym mężczyznom - jej radość życia może się udzielić, chociaż Anne nie popiera flirtowania w tak szerokim zakresie. Przyjaciółki przekonują się, że wynajmowane pokoiki to niekoniecznie wygodny sposób mieszkania - postanawiają we cztery wynająć domek, w którym będą czuły się swojsko i dobrze. Wiją sobie gniazdko, przygarniają koty i ustalają zasady funkcjonowania - dzięki temu w żaden sposób nie będą odczuwać tęsknoty. Pojawi się w "Anne z Redmondu" trochę śmierci i smutków, ale nie tyle, żeby przygnębiać. Najważniejszy motyw to znów miłość Gilberta do Anne - bohaterka chciałaby, żeby towarzysz z młodych lat został w sferze przyjaźni, tymczasem Gilbert chciałby widzieć się u boku Anne. To rodzi sporo nieporozumień i problemów jak z przeszłości.
W "Anne z Redmondu" narracja wydaje się dość stabilna, chociaż Anna Bańkowska od czasu do czasu posługuje się kolokwializmami nieprzystającymi do rzeczywistości bohaterek: "kiecki" to nie jest coś, nad czym zastanawiałaby się Anne, znalazły się tu też neologizmy, które nie pasują do stylistyki. "Anne z Redmondu" to książka, która jest lepiej przygotowana niż poprzedni tom (bardziej nawet pod względem fabuły niż samego przekładu), więc może nawet dzisiejsze czytelniczki przyciągać za sprawą zawartej w niej historii. Lucy Maud Montgomery pozwala bohaterce dorastać razem z odbiorczyniami i proponuje szereg nowych jej doświadczeń - wskrzesza rozwiązania z wcześniejszych tomów, bawi się motywami już sprawdzonymi i wprowadza nowe plotki czy dalszoplanowe postacie, które ubarwiają rzeczywistość Anne.
Dorastanie
Trzeci tom przygód Ani z Zielonego Wzgórza znany był jako "Ania na uniwersytecie". W przypadku Anne z Zielonych Szczytów - jak domaga się Anna Bańkowska, autorka nowego przekładu - to "Anne z Redmondu" (co zaprzecza dążeniu do wierności przekładu, skoro oryginał to "Anne of the Island"). Bohaterka przestaje powoli być nastolatką. Wybiera się na studia - razem z kilkoma przyjaciółkami, chociaż ta najwierniejsza, Diana Barry, pozostaje w Avonlea i szykuje się do ślubu z Frankiem Wrightem (a także - niedługo później - do zostania matką). Anne zaprzątają inne sprawy: oto opuszcza Zielone Szczyty i wie, że nie będzie już tu mieszkać. W jej miejsce wprowadza się Rachel Lynde, a w domu przez cały czas dokazują bliźniaki. Dave i Dora to dzieci, które mają ożywić fabułę swoją wyobraźnią - ale Lucy Maud Montgomery rezygnuje z opisywania przygód Dory, tylko Dave może przyciągać odbiorców swoją niegrzecznością (przynajmniej - pozorną). Chłopiec bez przerwy psoci, ale zwykle odczuwa po tym wielkie wyrzuty sumienia i problemy przegaduje z Anne - jedyną, która nie poucza go i nie krytykuje, a rozumie. Ale kiedy Anne wyjeżdża, pozostają listy jako sposób komunikacji i zdobywania najnowszych plotek. Bohaterka na uniwersytecie poznaje kolejne nowe znajome, które - prawem kontrastu - proponują inne spojrzenie na rzeczywistość. Phil to płocha dziewczyna, która ma dwóch narzeczonych i zawraca w głowach kolejnym mężczyznom - jej radość życia może się udzielić, chociaż Anne nie popiera flirtowania w tak szerokim zakresie. Przyjaciółki przekonują się, że wynajmowane pokoiki to niekoniecznie wygodny sposób mieszkania - postanawiają we cztery wynająć domek, w którym będą czuły się swojsko i dobrze. Wiją sobie gniazdko, przygarniają koty i ustalają zasady funkcjonowania - dzięki temu w żaden sposób nie będą odczuwać tęsknoty. Pojawi się w "Anne z Redmondu" trochę śmierci i smutków, ale nie tyle, żeby przygnębiać. Najważniejszy motyw to znów miłość Gilberta do Anne - bohaterka chciałaby, żeby towarzysz z młodych lat został w sferze przyjaźni, tymczasem Gilbert chciałby widzieć się u boku Anne. To rodzi sporo nieporozumień i problemów jak z przeszłości.
W "Anne z Redmondu" narracja wydaje się dość stabilna, chociaż Anna Bańkowska od czasu do czasu posługuje się kolokwializmami nieprzystającymi do rzeczywistości bohaterek: "kiecki" to nie jest coś, nad czym zastanawiałaby się Anne, znalazły się tu też neologizmy, które nie pasują do stylistyki. "Anne z Redmondu" to książka, która jest lepiej przygotowana niż poprzedni tom (bardziej nawet pod względem fabuły niż samego przekładu), więc może nawet dzisiejsze czytelniczki przyciągać za sprawą zawartej w niej historii. Lucy Maud Montgomery pozwala bohaterce dorastać razem z odbiorczyniami i proponuje szereg nowych jej doświadczeń - wskrzesza rozwiązania z wcześniejszych tomów, bawi się motywami już sprawdzonymi i wprowadza nowe plotki czy dalszoplanowe postacie, które ubarwiają rzeczywistość Anne.
czwartek, 3 listopada 2022
Anna Mietelska: Tajemnica hotelu Grandspejszyn
Nasza Księgarnia, Warszawa 2022.
Bezpieczeństwo
Ten hotel daje schronienie wszystkim, którzy go potrzebują. Wcale nie trzeba określać granic czasowych pobytu, zresztą większość gości zostaje tu na długo, jeśli nie na zawsze: każdy czuje się tu dobrze i chce zawierać kolejne przyjaźnie w obrębie samego budynku. Anna Mietelska zabiera odbiorców do Hotelu Grandspejszyn, którego opis może brzmieć jak wyjęty z każdej sielskiej obyczajówki o pensjonacie na uboczu. Jednak "Tajemnica hotelu Grandspejszyn" to nie obyczajówka dla pań, a powieść dla dzieci - dla tych, które cenią sobie klasykę i które lubią długie, rozłożone na części opowieści z wyobraźni. Nastawienie na tradycję - bo pobrzmiewają tu echa różnych bajek, od Muminków i Kubusia Puchatka począwszy - wyłania się tu ze sposobu obmyślania akcji. Anna Mietelska jednak nie przyciąga swoją opowieścią raczej starszych czytelników - kieruje się do dzieci i z nimi zamierza pozostać do końca lektury. Proponuje im spotkanie z Ellą i Łilkinsonem - oraz ich gośćmi. Bohaterami książki są małe zwierzęta, z których większość ma swoje wady albo plany - i te zwierzęta zostają wystawione na różne próby. Apogeum zdenerwowania przychodzi w momencie, gdy bohaterowie odkrywają tajemnicę kosmosu: niebezpieczeństwo, które może wkrótce zaburzyć sielską atmosferę. W obliczu nadchodzącej katastrofy mniej ważne będą rozmaite problemy z tożsamością lub codziennymi wyzwaniami. Bardzo małe zwierzątka miewają bardzo poważne zmartwienia - i odbiorców raczej uda się w nie wciągnąć. Będą czytelnicy kibicować postaciom, nawet jeśli domyślą się przyczyn ich frustracji. Anna Mietelska tworzy zatem schronienie dla bohaterów - i azyl dla odbiorców sięgających po tę powieść. Zachęca do sprawdzania siły przyjaźni i do przeżywania akcji - dlatego zresztą pojawiają się bohaterowie z różnymi sprawami do rozwiązania. "Tajemnica hotelu Grandspejszyn" to propozycja oryginalna. Rzadko dzisiaj spotyka się na rynku powieści dla dzieci w tym stylu, nawiązujące do przeszłości literackiej i starannie opracowane pod kątem fabuły a nie tylko wychowywania i morałów dla młodych czytelników. Mietelska dobrze wie, że zmęczyłaby dzieci i zniechęciła do sięgania po książki dla rozrywki, gdyby zachowywała się tak, jak większość autorek obecnie - i starała się bez przerwy przemycać przesłania kosztem wyobraźni. Stawia na świat, który wywodzi się z dziecięcej fantazji i jest podlany dyskretnym humorem, żeby dobrze się w nim przebywało. Buduje miejsce, które zapewnia możliwość ucieczki przed innymi i przed problemami - jest dobrą metodą na przyciągnięcie dzieci do historii. Także fakt, że mali odbiorcy przewidzieć mogą, co dynamizuje fabułę, przekona ich, że można dobrze się bawić podczas czytania. "Tajemnica hotelu Grandspejszyn" to lekturowe wyzwanie - odejście od dzisiejszych schematów na rynku, coś, do czego mali odbiorcy dzisiaj nie są przyzwyczajeni. To propozycja dla małych moli książkowych, wymagająca i ambitna - ale dzięki temu łatwiej będzie przekonać rodziców, że warto szukać książek niezwykłych i dalekich od schematów fabularnych. Anna Mietelska opowiada tę bajkę po swojemu - i bardzo dobrze.
Bezpieczeństwo
Ten hotel daje schronienie wszystkim, którzy go potrzebują. Wcale nie trzeba określać granic czasowych pobytu, zresztą większość gości zostaje tu na długo, jeśli nie na zawsze: każdy czuje się tu dobrze i chce zawierać kolejne przyjaźnie w obrębie samego budynku. Anna Mietelska zabiera odbiorców do Hotelu Grandspejszyn, którego opis może brzmieć jak wyjęty z każdej sielskiej obyczajówki o pensjonacie na uboczu. Jednak "Tajemnica hotelu Grandspejszyn" to nie obyczajówka dla pań, a powieść dla dzieci - dla tych, które cenią sobie klasykę i które lubią długie, rozłożone na części opowieści z wyobraźni. Nastawienie na tradycję - bo pobrzmiewają tu echa różnych bajek, od Muminków i Kubusia Puchatka począwszy - wyłania się tu ze sposobu obmyślania akcji. Anna Mietelska jednak nie przyciąga swoją opowieścią raczej starszych czytelników - kieruje się do dzieci i z nimi zamierza pozostać do końca lektury. Proponuje im spotkanie z Ellą i Łilkinsonem - oraz ich gośćmi. Bohaterami książki są małe zwierzęta, z których większość ma swoje wady albo plany - i te zwierzęta zostają wystawione na różne próby. Apogeum zdenerwowania przychodzi w momencie, gdy bohaterowie odkrywają tajemnicę kosmosu: niebezpieczeństwo, które może wkrótce zaburzyć sielską atmosferę. W obliczu nadchodzącej katastrofy mniej ważne będą rozmaite problemy z tożsamością lub codziennymi wyzwaniami. Bardzo małe zwierzątka miewają bardzo poważne zmartwienia - i odbiorców raczej uda się w nie wciągnąć. Będą czytelnicy kibicować postaciom, nawet jeśli domyślą się przyczyn ich frustracji. Anna Mietelska tworzy zatem schronienie dla bohaterów - i azyl dla odbiorców sięgających po tę powieść. Zachęca do sprawdzania siły przyjaźni i do przeżywania akcji - dlatego zresztą pojawiają się bohaterowie z różnymi sprawami do rozwiązania. "Tajemnica hotelu Grandspejszyn" to propozycja oryginalna. Rzadko dzisiaj spotyka się na rynku powieści dla dzieci w tym stylu, nawiązujące do przeszłości literackiej i starannie opracowane pod kątem fabuły a nie tylko wychowywania i morałów dla młodych czytelników. Mietelska dobrze wie, że zmęczyłaby dzieci i zniechęciła do sięgania po książki dla rozrywki, gdyby zachowywała się tak, jak większość autorek obecnie - i starała się bez przerwy przemycać przesłania kosztem wyobraźni. Stawia na świat, który wywodzi się z dziecięcej fantazji i jest podlany dyskretnym humorem, żeby dobrze się w nim przebywało. Buduje miejsce, które zapewnia możliwość ucieczki przed innymi i przed problemami - jest dobrą metodą na przyciągnięcie dzieci do historii. Także fakt, że mali odbiorcy przewidzieć mogą, co dynamizuje fabułę, przekona ich, że można dobrze się bawić podczas czytania. "Tajemnica hotelu Grandspejszyn" to lekturowe wyzwanie - odejście od dzisiejszych schematów na rynku, coś, do czego mali odbiorcy dzisiaj nie są przyzwyczajeni. To propozycja dla małych moli książkowych, wymagająca i ambitna - ale dzięki temu łatwiej będzie przekonać rodziców, że warto szukać książek niezwykłych i dalekich od schematów fabularnych. Anna Mietelska opowiada tę bajkę po swojemu - i bardzo dobrze.
środa, 2 listopada 2022
Elle McNicoll: Iskry w mojej głowie
Dwie Siostry, Warszawa 2022.
Walka
Coraz częściej tematy inności bohaterów przenikają do powieści - autorzy sięgają po proste chwyty, żeby przypomnieć odbiorcom, że ludzie różnią się od siebie i nie należy się bać odmienności. Addie wie o tym bardzo dobrze: nie jest chora, ale jako osoba ze spektrum autyzmu nie może do tego przekonać swoich kolegów w szkole. Nawet niektórzy nauczyciele mają problemy z zaakceptowaniem dziewczynki: to pedagodzy starej daty, którzy boją się zmian i nie chcą nawet spróbować poszerzyć swojej wiedzy na temat autyzmu. Addie jest zatem odrzucana przez różne środowiska - a przecież ma dopiero jedenaście lat i wcale nie powinna borykać się ze sprawami, które nawet dorosłych mogą przerażać. Addie ma swoje - płynące z autyzmu - zachowania, które otoczenie często bierze za dziwactwa. Wprawdzie nauczyła się już, że nie powinna stimować, kiedy poczuje się przeciążona wrażeniami zmysłowymi - bo otoczenie źle odbiera takie sygnały. Ale wciąż musi długo zastanawiać się, jak odbierać mimikę twarzy i jak odczytywać emocje, jest skonsternowana, kiedy ktoś płacze ze szczęścia i nie rozumie, dlaczego ludzie lubią się przytulać (wprawdzie w motywie odbierania emocji i reagowania Elle McNicoll wciąż się zapomina i prowadzi opowieść tak, jakby Addie reagowała jak neurotypowi - ale to nie będzie przeszkodą w lekturze). Dziewczynka uwielbia się uczyć, kiedy zainteresuje ją jakiś temat, chciałaby wiedzieć wszystko i natychmiast - co bywa kłopotliwe dla pedagogów. I ze względu na autyzm nie ma przyjaciół. Wsparcie ma w jednej z sióstr, bo Kelly - obecnie studentka - to również osoba ze spektrum autyzmu (jej bliźniaczka za to - nie).
Autyzm i pewna walka definiują Addie. Kiedy bohaterka dowiaduje się czegoś o czarownicach, zamierza przekonać radę miasta do upamiętnienia dawnych wydarzeń i podania przyszłym pokoleniom wiadomości o kobietach oskarżanych i straconych za niewinność. Angażuje się w to, między innymi dlatego, żeby udowodnić odbiorcom, że autyści są wrażliwi i mogą wiele zdziałać. Na marginesie zadań do wykonania Addie przeżywa koszmar odtrącenia w szkole, przekonuje się też, czym może być prawdziwa przyjaźń - kiedy na swojej drodze spotyka koleżankę, której może zaufać. Sporo tu informacji o tym, jak traktować osoby z autyzmem, jakim językiem się nie posługiwać i czego się spodziewać - Elle McNicoll stara się oswoić odbiorców z tym tematem i przyczynić się do tego, by osobom takim jak Addie czy Kelly było w życiu łatwiej. Naświetla społeczne niesprawiedliwości i mylne przekonania, tak, żeby bohaterka mogła zyskać głos i wytłumaczyć, co rani ją najbardziej. Ta lektura jest fabularnie i opisowo bardzo prosta, widać w niej, że McNicoll chce przede wszystkim wychowywać odbiorców i wskazywać im zasady działania - a dopiero w dalszej kolejności interesuje ją literatura i poszukiwanie ciekawych zakrętów fabularnych. Prostota potrzebna jest, żeby nie zagubiły się dość mocno moralizatorskie przesłania - przez to "Iskry w mojej głowie", chociaż nagradzane, nie fascynują tak, jak mogłyby przy bardziej emocjonującej akcji.
Walka
Coraz częściej tematy inności bohaterów przenikają do powieści - autorzy sięgają po proste chwyty, żeby przypomnieć odbiorcom, że ludzie różnią się od siebie i nie należy się bać odmienności. Addie wie o tym bardzo dobrze: nie jest chora, ale jako osoba ze spektrum autyzmu nie może do tego przekonać swoich kolegów w szkole. Nawet niektórzy nauczyciele mają problemy z zaakceptowaniem dziewczynki: to pedagodzy starej daty, którzy boją się zmian i nie chcą nawet spróbować poszerzyć swojej wiedzy na temat autyzmu. Addie jest zatem odrzucana przez różne środowiska - a przecież ma dopiero jedenaście lat i wcale nie powinna borykać się ze sprawami, które nawet dorosłych mogą przerażać. Addie ma swoje - płynące z autyzmu - zachowania, które otoczenie często bierze za dziwactwa. Wprawdzie nauczyła się już, że nie powinna stimować, kiedy poczuje się przeciążona wrażeniami zmysłowymi - bo otoczenie źle odbiera takie sygnały. Ale wciąż musi długo zastanawiać się, jak odbierać mimikę twarzy i jak odczytywać emocje, jest skonsternowana, kiedy ktoś płacze ze szczęścia i nie rozumie, dlaczego ludzie lubią się przytulać (wprawdzie w motywie odbierania emocji i reagowania Elle McNicoll wciąż się zapomina i prowadzi opowieść tak, jakby Addie reagowała jak neurotypowi - ale to nie będzie przeszkodą w lekturze). Dziewczynka uwielbia się uczyć, kiedy zainteresuje ją jakiś temat, chciałaby wiedzieć wszystko i natychmiast - co bywa kłopotliwe dla pedagogów. I ze względu na autyzm nie ma przyjaciół. Wsparcie ma w jednej z sióstr, bo Kelly - obecnie studentka - to również osoba ze spektrum autyzmu (jej bliźniaczka za to - nie).
Autyzm i pewna walka definiują Addie. Kiedy bohaterka dowiaduje się czegoś o czarownicach, zamierza przekonać radę miasta do upamiętnienia dawnych wydarzeń i podania przyszłym pokoleniom wiadomości o kobietach oskarżanych i straconych za niewinność. Angażuje się w to, między innymi dlatego, żeby udowodnić odbiorcom, że autyści są wrażliwi i mogą wiele zdziałać. Na marginesie zadań do wykonania Addie przeżywa koszmar odtrącenia w szkole, przekonuje się też, czym może być prawdziwa przyjaźń - kiedy na swojej drodze spotyka koleżankę, której może zaufać. Sporo tu informacji o tym, jak traktować osoby z autyzmem, jakim językiem się nie posługiwać i czego się spodziewać - Elle McNicoll stara się oswoić odbiorców z tym tematem i przyczynić się do tego, by osobom takim jak Addie czy Kelly było w życiu łatwiej. Naświetla społeczne niesprawiedliwości i mylne przekonania, tak, żeby bohaterka mogła zyskać głos i wytłumaczyć, co rani ją najbardziej. Ta lektura jest fabularnie i opisowo bardzo prosta, widać w niej, że McNicoll chce przede wszystkim wychowywać odbiorców i wskazywać im zasady działania - a dopiero w dalszej kolejności interesuje ją literatura i poszukiwanie ciekawych zakrętów fabularnych. Prostota potrzebna jest, żeby nie zagubiły się dość mocno moralizatorskie przesłania - przez to "Iskry w mojej głowie", chociaż nagradzane, nie fascynują tak, jak mogłyby przy bardziej emocjonującej akcji.
wtorek, 1 listopada 2022
Joanna Rusinek: Opowiem ci, mamo... co robią lisy
Nasza Księgarnia, Warszawa 2022.
Kot czy pies?
Tę książkę - chociaż to kartonowy picture book dla najmłodszych - pokochają wszyscy odbiorcy. Joanna Rusinek proponuje bowiem pełną ciepłego humoru opowieść o Feliksie i jego przyjaciołach (z różnych miejsc na kuli ziemskiej). Lisy są różne: fenki i lisy polarne pojawiają się tu obok typowych znanych dzieciom rudzielców - wszystkie lisy budzą ogromną sympatię i będą odbiorcom przypominać, dlaczego należy troszczyć się o przyrodę. Mnóstwo pytań dotyczących lisów stawia Joanna Rusinek, a czytelnicy mogą być przekonani, że zaspokoi ich ciekawość za sprawą lisich narratorów. Bohaterowie zostają tu dokładnie opisani: jedna z pierwszych rozkładówek wyjaśnia, jak lisy odbierają świat - które zmysły przydają się najbardziej, do czego przydaje się futro (ale uwaga - tylko lisom! Wiele razy przypomina się tu, że "tylko lis wygląda pięknie w lisim futrze" - na szczęście to informacja, która potrzebna jest społeczeństwu coraz rzadziej, jednak autorka nie zamierza na tym poprzestawać, postanawia wychować kolejne pokolenie odbiorców świadomych konieczności troski o przyrodę). Jest tu także rozkładówka o podobieństwie lisów do psów i kotów - to pokazuje, jak wyjątkowe stworzenia są tu prezentowane. Zabawna wyszukiwanka z lisami i wiewiórkami to propozycja zabawy dla dzieci - zaraz potem autorka proponuje menu z listauracji (czyli restauracji dla lisów) - chodzi tu także o to, żeby przypomnieć maluchom, jakie potrawy są wyjątkowo niezdrowe (wszystko jedno, czy dla lisów, czy dla ludzi), bo każda okazja jest dobra, żeby wprowadzić jakieś drobne pouczenie czy informację wartą zapamiętania. Joanna Rusinek tłumaczy dzieciom, jak to się dzieje, że lisy mogą sadzić lasy, sprawdza, co lisy robią w nocy i gdzie mieszkają - cały przekrój podziemnych nor może budzić zainteresowanie. Są tu lisi rekordziści i lisie rodziny do porównywania, a także labirynt (kolejna interaktywna zabawa dla najmłodszych), jest mowa o przytulisku dla lisów i - mowa ciała tych zwierząt. Joanna Rusinek robi dużo, żeby dzieci pokochały lisy i żeby przekonały się, dlaczego warto tym stworzeniom pomagać. Lisy - w odróżnieniu od klasycznych bajek opartych na stereotypach - są tu przedstawiane jako wspaniałe zwierzęta, którym można się z przyjemnością przyglądać. Zwłaszcza że narracja sprowadzona do minimum jest przede wszystkim nośnikiem danych, a ilustracje przynoszą sporo dowcipu i humoru. Sympatyczne lisy z kolejnych rozkładówek zachęcają do wspólnej zabawy - chce się za nimi podążać i sprawdzać, co jeszcze wymyślą dla rozrywki swojej i odbiorców tomiku. Joanna Rusinek wpisuje się w cykl Opowiem ci, mamo - ale stawia na bajkową komiksowość i mnóstwo śmiechu. Nie pozwala odbiorcom ani na moment oderwać się od lektury. Proponuje książkę bardzo kolorową i przynoszącą trochę ciekawostek wartych zapamiętania. Wprowadza do codzienności dzieci kolejne stworzenia, które zasługują na sympatię.
Kot czy pies?
Tę książkę - chociaż to kartonowy picture book dla najmłodszych - pokochają wszyscy odbiorcy. Joanna Rusinek proponuje bowiem pełną ciepłego humoru opowieść o Feliksie i jego przyjaciołach (z różnych miejsc na kuli ziemskiej). Lisy są różne: fenki i lisy polarne pojawiają się tu obok typowych znanych dzieciom rudzielców - wszystkie lisy budzą ogromną sympatię i będą odbiorcom przypominać, dlaczego należy troszczyć się o przyrodę. Mnóstwo pytań dotyczących lisów stawia Joanna Rusinek, a czytelnicy mogą być przekonani, że zaspokoi ich ciekawość za sprawą lisich narratorów. Bohaterowie zostają tu dokładnie opisani: jedna z pierwszych rozkładówek wyjaśnia, jak lisy odbierają świat - które zmysły przydają się najbardziej, do czego przydaje się futro (ale uwaga - tylko lisom! Wiele razy przypomina się tu, że "tylko lis wygląda pięknie w lisim futrze" - na szczęście to informacja, która potrzebna jest społeczeństwu coraz rzadziej, jednak autorka nie zamierza na tym poprzestawać, postanawia wychować kolejne pokolenie odbiorców świadomych konieczności troski o przyrodę). Jest tu także rozkładówka o podobieństwie lisów do psów i kotów - to pokazuje, jak wyjątkowe stworzenia są tu prezentowane. Zabawna wyszukiwanka z lisami i wiewiórkami to propozycja zabawy dla dzieci - zaraz potem autorka proponuje menu z listauracji (czyli restauracji dla lisów) - chodzi tu także o to, żeby przypomnieć maluchom, jakie potrawy są wyjątkowo niezdrowe (wszystko jedno, czy dla lisów, czy dla ludzi), bo każda okazja jest dobra, żeby wprowadzić jakieś drobne pouczenie czy informację wartą zapamiętania. Joanna Rusinek tłumaczy dzieciom, jak to się dzieje, że lisy mogą sadzić lasy, sprawdza, co lisy robią w nocy i gdzie mieszkają - cały przekrój podziemnych nor może budzić zainteresowanie. Są tu lisi rekordziści i lisie rodziny do porównywania, a także labirynt (kolejna interaktywna zabawa dla najmłodszych), jest mowa o przytulisku dla lisów i - mowa ciała tych zwierząt. Joanna Rusinek robi dużo, żeby dzieci pokochały lisy i żeby przekonały się, dlaczego warto tym stworzeniom pomagać. Lisy - w odróżnieniu od klasycznych bajek opartych na stereotypach - są tu przedstawiane jako wspaniałe zwierzęta, którym można się z przyjemnością przyglądać. Zwłaszcza że narracja sprowadzona do minimum jest przede wszystkim nośnikiem danych, a ilustracje przynoszą sporo dowcipu i humoru. Sympatyczne lisy z kolejnych rozkładówek zachęcają do wspólnej zabawy - chce się za nimi podążać i sprawdzać, co jeszcze wymyślą dla rozrywki swojej i odbiorców tomiku. Joanna Rusinek wpisuje się w cykl Opowiem ci, mamo - ale stawia na bajkową komiksowość i mnóstwo śmiechu. Nie pozwala odbiorcom ani na moment oderwać się od lektury. Proponuje książkę bardzo kolorową i przynoszącą trochę ciekawostek wartych zapamiętania. Wprowadza do codzienności dzieci kolejne stworzenia, które zasługują na sympatię.
Subskrybuj:
Posty (Atom)