W.A.B., Warszawa 2017.
Kulisy dzieł
Oni przede wszystkim pracują niemedialnie, ich standardowe czynności wydają się nijakie – bo to, co najciekawsze, rozgrywa się w ich umysłach i nie daje „wyświetlić” odbiorcom. Ale oni pracują też w samotności, więc możliwość zajrzenia do ich gabinetów czy pracowni to jak poznanie sekretu. A to kusi. Agata Napiórska dobrze wie, że oni – pisarze, malarze, filmowcy – jednym słowem, artyści – mają swoje rytuały i przyzwyczajenia. Uprawiający wolne zawody muszą udowodnić, że potrafią organizować sobie czas. Pokażą kulisy powstawania dzieł – jako uzupełnienie gotowych produktów dostarczanych odbiorcom. Tomik „Jak oni pracują” to odpowiedź na celebryckie popisy – zestaw drobnych i w różny sposób przeprowadzanych rozmów z twórcami. Napiórska stara się zaspokoić tę podstawową ciekawość czytelników, zadając kolejne precyzujące pytania lub wprowadzając własne obserwacje. Zawsze próbuje przedstawić tło rozmowy: jeśli trafi do pracowni, opisuje ją w „didaskaliach”, jeśli spotyka się w kawiarni, odnotowuje, jaką kawę pije artysta. Wypytuje o ulubione narzędzia pracy, wygląd biurka, przesądy i wydajność. Chce wiedzieć, jak wygląda standardowy rozkład dnia danej osoby, ubiór, w którym przystępuje do pracy, stosunek do internetu czy telefonów. Niektóre zagadnienia porusza zawsze, inne dostosowuje do atmosfery wywiadu. Zastanawia się nad tym, czy artyści lubią przeskakiwać między zadaniami, czy wolą najpierw skończyć jeden projekt, co robią, kiedy bardzo nie chce im się pracować, jak wyglądają ich posiłki, a jak – wolny czas. Bywa, że przepytuje duety autorskie, a czasami z jednej rozmowy bierze materiał do kolejnej. Nie wszystkie wywiady mają w zapisie formę pytanie – odpowiedź, czasami Agata Napiórska nakreśla tematy w śródtytułach, czasami pozostawia większe fragmenty wypowiedzi bez swoich wtrąceń, dzięki czemu unika męczącego szatkowania tekstu i może zmieniać charakter spotkań w zależności od rozmówcy. Od czasu do czasu trafia jej się gawędziarz, który ma przygotowaną dyżurną anegdotę o tworzeniu, inni artyści wykorzystują wywiad jako możliwość promowania siebie lub wyrażania opinii środowiskowych. Niektórzy długo przygotowują się do stworzenia dzieła, inni przystępują do tego bez zastanowienia. Nie ma tu i być nie może przepisu na sukces – więc rozmowy toczą się swobodnie, bez goryczy. Niektóre – z humorem.
Mimo powtarzalności określonych kwestii, udaje się Agacie Napiórskiej parę razy uzyskać całkiem ciekawe opisy twórczej codzienności lub stosowanych rozwiązań. Zwykłym czytelnikom uświadomić może, że praca twórcza bywa – poza tym, że pasjonująca – szalenie wyczerpująca. Bywa, że autorka uzyska przepis na szybką smaczną potrawę lub dowie się, jak artyści wynagradzają się za wykonanie założonych zadań, sprawdzi, kto pracuje w każdych warunkach, a kto woli wybrać się do ulubionej kawiarni. Pozna nawet poglądy na tworzenie w ogóle. Rozmowy są krótkie, więc z konieczności Napiórska ogranicza się do autotematyzmu, ale zależy jej na tym, żeby przemycić w tekście charakter interlokutora – i temu służą rozmaite wstawki czy dopowiedzenia. Kilkadziesiąt wywiadów „o jednym” nie znudzi się dzięki kreatywności rozmówców – i ich specyficznym zawodom. Napiórska żadnego tematu nie rozwleka, nie znuży więc odbiorców. Uświadomi im za to, że wybór pracy związanej z pasją to stałe lęki (o zlecenia) lub możliwość pokierowania własnym życiem i wolność. „Jak oni pracują” to nazwiska rozpoznawalne, szansa na przyjrzenie się twórcom kultury z osobistej perspektywy. Miły przerywnik w śledzeniu osiągnięć, recenzji czy recepcji dzieła. Agata Napiórska wprasza się do artystów i zdaje relację z wizyty u nich – to nie lada gratka dla poszukiwaczy ciekawostek.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
piątek, 31 marca 2017
czwartek, 30 marca 2017
Réka Király: Mała duża historia o jutrze
Dreams, Rzeszów 2016.
Definicja
Dla dzieci określenia czasu są z reguły abstrakcyjne, a już rozpoznawanie, czym jest wczoraj, czym dzisiaj, a czym jutro – wymaga dostrzegania większych wycinków czasu i wyciągania wniosków z obserwacji. Réka Király też nie zamierza podawać definicji tych pojęć, wiedząc, że skończyłoby się to porażką i nie przekonało maluchów. Stawia zatem na bardzo prostą historyjkę, dzięki której wszyscy zrozumieją bez tłumaczenia kiedy jest jutro i jak zamienia się w dzisiaj, a potem we wczoraj. „Mała duża historia o jutrze” to bajka, w której zmiany czasu pełnią dość ważną funkcję – mimo że bohaterów absorbują bardziej wydarzenia rozgrywające się w lesie. Bakowe postacie to jeż, myszka, zając i sowa. Każde z nich ma swoje zajęcia, żadne nie chce wdawać się w zawiłe wyjaśnienia co do charakterystyki dni. Nie mogą powiedzieć jednoznacznie, czym jest dzisiaj, za to są w stanie określić dzisiaj przez zestaw wykonywanych czynności – a jutro – przez zbiór planów. To cenna podpowiedź dla małych odbiorców i tłumaczenie bez tłumaczenia, wszystko staje się oczywiste samo z siebie. Każde zwierzę po kolei mówi, co robiło wczoraj i dzisiaj. Dochodzą do wniosku, że noc musi skrywać niespodzianki – i zamierzają czuwać, żeby nie przegapić nadejścia jutra. Jutro ma się bowiem odbyć przyjęcie urodzinowe ptaka.
To bajka przełożona z języka fińskiego, przynosi tematy i bohaterów cenionych przez najmłodszych. Przygody zwierząt, nocny „potwór” (ujawnienie jego tożsamości kończy się śmiechem), wreszcie urodziny z prezentami w najbliższej przyszłości – to wszystko wabiki na maluchy. Ma jednak tomik poważną słabą stronę, to jest – formę po przełożeniu. Tłumaczka zdecydowała się na rymowankę, ni to wierszyk, ni to prozę rytmizowaną – ale ze współbrzmieniami w ogóle sobie nie radzi. W efekcie proponuje mocno wyeksploatowane rymy lub rymy gramatyczne, jednoznacznie pokazując brak wyczucia (ile można słuchać rymu jutrze – futrze? Nie mówiąc o tym, że gramatyczne rymy czasownikowe to koszmarki, które chciałoby się raz na zawsze wykreślić z literatury dla najmłodszych). Jakby tego było mało, przymus rymowania pociąga za sobą u niewprawnej literacko tłumaczki bolesne dla czytelników inwersje („nie zna znaczenia ważnego tak słowa”). Pojawiają się przedziwne sformułowania (dlaczego kłębki trawy a nie kępki? Dlaczego „nikt z trójki jednak to nie jest tchórz”?). Bajki dla dzieci powinny kształtować umiejętność posługiwania się językiem, a nie wprowadzać w błąd. I nawet dynamika wydarzeń nie wynagrodzi chropowatości stylu – tę historyjkę trzeba by gruntownie pod względem literackim przerobić. „Mała duża historia o jutrze” w założeniu jest ciekawa, ale w realizacji – bardzo słaba. Zabrakło tu krytycznego spojrzenia na rymotwórcze umiejętności tłumaczki – nie wszystkie bajki dla dzieci muszą bć rymowane i nie wszyscy posługujący się językiem rymować potrafią.
Ilustracje są w tym tomiku ciekawe – każde zwierzę (pozbawione konturów) składa się z plam barwnych – prostych kształtów uzupełnianych detalami (oczka, wąsy, łapki, kolce lub deseń z kresek na pióra). Tak proste sylwetki maluchy mogą też samodzielnie rysować, malować albo wycinać, tworząc kontynuację przygód bohaterów. Postacie pojawiają się w tłach tworzonych na tej samej zasadzie – co sprawia wrażenie przeładowania i wymusza uważne przyglądanie się rozkładówkom. Za to nie ma w grafice szaleństw z kolorami – ilustracje są stonowane i spokojne.
„Mała duża historia o jutrze” jest książeczką, która o wiele lepiej wypadłaby w wersji bez rymów, ale na ten mankament dzieci nie będą zwracać uwagi. To picture book oderwany od trendów obecnych w literaturze czwartej, propozycja dla kilkulatków zainteresowanych już upływem czasu.
Definicja
Dla dzieci określenia czasu są z reguły abstrakcyjne, a już rozpoznawanie, czym jest wczoraj, czym dzisiaj, a czym jutro – wymaga dostrzegania większych wycinków czasu i wyciągania wniosków z obserwacji. Réka Király też nie zamierza podawać definicji tych pojęć, wiedząc, że skończyłoby się to porażką i nie przekonało maluchów. Stawia zatem na bardzo prostą historyjkę, dzięki której wszyscy zrozumieją bez tłumaczenia kiedy jest jutro i jak zamienia się w dzisiaj, a potem we wczoraj. „Mała duża historia o jutrze” to bajka, w której zmiany czasu pełnią dość ważną funkcję – mimo że bohaterów absorbują bardziej wydarzenia rozgrywające się w lesie. Bakowe postacie to jeż, myszka, zając i sowa. Każde z nich ma swoje zajęcia, żadne nie chce wdawać się w zawiłe wyjaśnienia co do charakterystyki dni. Nie mogą powiedzieć jednoznacznie, czym jest dzisiaj, za to są w stanie określić dzisiaj przez zestaw wykonywanych czynności – a jutro – przez zbiór planów. To cenna podpowiedź dla małych odbiorców i tłumaczenie bez tłumaczenia, wszystko staje się oczywiste samo z siebie. Każde zwierzę po kolei mówi, co robiło wczoraj i dzisiaj. Dochodzą do wniosku, że noc musi skrywać niespodzianki – i zamierzają czuwać, żeby nie przegapić nadejścia jutra. Jutro ma się bowiem odbyć przyjęcie urodzinowe ptaka.
To bajka przełożona z języka fińskiego, przynosi tematy i bohaterów cenionych przez najmłodszych. Przygody zwierząt, nocny „potwór” (ujawnienie jego tożsamości kończy się śmiechem), wreszcie urodziny z prezentami w najbliższej przyszłości – to wszystko wabiki na maluchy. Ma jednak tomik poważną słabą stronę, to jest – formę po przełożeniu. Tłumaczka zdecydowała się na rymowankę, ni to wierszyk, ni to prozę rytmizowaną – ale ze współbrzmieniami w ogóle sobie nie radzi. W efekcie proponuje mocno wyeksploatowane rymy lub rymy gramatyczne, jednoznacznie pokazując brak wyczucia (ile można słuchać rymu jutrze – futrze? Nie mówiąc o tym, że gramatyczne rymy czasownikowe to koszmarki, które chciałoby się raz na zawsze wykreślić z literatury dla najmłodszych). Jakby tego było mało, przymus rymowania pociąga za sobą u niewprawnej literacko tłumaczki bolesne dla czytelników inwersje („nie zna znaczenia ważnego tak słowa”). Pojawiają się przedziwne sformułowania (dlaczego kłębki trawy a nie kępki? Dlaczego „nikt z trójki jednak to nie jest tchórz”?). Bajki dla dzieci powinny kształtować umiejętność posługiwania się językiem, a nie wprowadzać w błąd. I nawet dynamika wydarzeń nie wynagrodzi chropowatości stylu – tę historyjkę trzeba by gruntownie pod względem literackim przerobić. „Mała duża historia o jutrze” w założeniu jest ciekawa, ale w realizacji – bardzo słaba. Zabrakło tu krytycznego spojrzenia na rymotwórcze umiejętności tłumaczki – nie wszystkie bajki dla dzieci muszą bć rymowane i nie wszyscy posługujący się językiem rymować potrafią.
Ilustracje są w tym tomiku ciekawe – każde zwierzę (pozbawione konturów) składa się z plam barwnych – prostych kształtów uzupełnianych detalami (oczka, wąsy, łapki, kolce lub deseń z kresek na pióra). Tak proste sylwetki maluchy mogą też samodzielnie rysować, malować albo wycinać, tworząc kontynuację przygód bohaterów. Postacie pojawiają się w tłach tworzonych na tej samej zasadzie – co sprawia wrażenie przeładowania i wymusza uważne przyglądanie się rozkładówkom. Za to nie ma w grafice szaleństw z kolorami – ilustracje są stonowane i spokojne.
„Mała duża historia o jutrze” jest książeczką, która o wiele lepiej wypadłaby w wersji bez rymów, ale na ten mankament dzieci nie będą zwracać uwagi. To picture book oderwany od trendów obecnych w literaturze czwartej, propozycja dla kilkulatków zainteresowanych już upływem czasu.
środa, 29 marca 2017
Patrick McDonnell: Tek. Nowoczesny jaskiniowiec
Kinderkulka, Warszawa 2017.
Era tabletu
Co by było, gdyby jaskiniowcy mieli dostęp do elektroniki? Albo inaczej: dlaczego dorośli nie pozwalają dzieciom całymi dniami grać na konsoli lub tablecie? „Tek. Nowoczesny jaskiniowiec” to urocza i zabawna historia o zagrożeniach i pułapkach mediów elektronicznych. Książka dzieli się na dwie części. Pierwsza dotyczy rzeczywistości Teka, który nie wyściubia nosa poza tablet. Tutaj strony graficzne imitują ekran takiego urządzenia (jest nawet symbol coraz słabszej baterii). Na początku trzeba podać kod dostępu, a czarne ramki stron przypominają obudowę tabletu. To graficzny żart, chociaż znane są już przypadki maluchów, które próbują książkę „uruchamiać” jak telefon z ekranem dotykowym. Żart będzie zatem bardziej zrozumiały dla dorosłych odbiorców. W drugiej części tabletowe rozwiązania znikają, bo Tek traci połączenie i odkrywa prawdziwy świat. Teraz ilustracje są większe, a poziom odczuwania – znacznie głębszy.
Patrick McDonnell bawi się konwencją, wykorzystując prostą i kreatywną historyjkę. Tek z nosem w konsoli nie dostrzega przyjaciół, ewolucji, epoki lodowcowej ani nawet rodziców. Omija go Wielka Orkiestra Jurajskiej Pomocy. Rodzice nie mogliby nawet użyć ognia do wywabienia Teka z jaskini, bo tata jeszcze ognia nie wynalazł (chociaż internet tak, ku rozpaczy małżonki). Jednak gdy pojawi się możliwość odciągnięcia Teka od jego gadżetów… mały chłopiec (z zarostem, jak wszystko, co prehistoryczne) może odkryć uroki świata na czele z zabawą z Rexem, dinozaurem i najlepszym przyjacielem. Nie warto zamykać się na świat i wpadać w uzależnienie od komputerowych gier, skoro otoczenie oferuje znacznie ciekawsze zabawy.
Patrick McDonnell stawia na śmiech. Przesłanie, które podsuwa najmłodszym, jest ważne (i autor wspiera też rodziców w walce o ograniczanie dzieciom dostępu do elektronicznych gier), ale nie pojawia się jako przestroga czy pouczenie, a odkrycie małego bohatera, doświadczenie, które każde dziecko może przenieść na własną codzienność. Tek grający na tablecie sporo traci, każdy maluch na jego miejscu również ogranicza sobie prawdziwe przyjemności. Gry komputerowe są tu traktowane jak więzienie, a nie jak dobra rozrywka. Uzależniony od nich Tek przegapia to, co najciekawsze. W ten sposób McDonnell może rzeczywiście przekonać dzieci, że lepiej spędzać czas z przyjaciółmi czy na wybrykach. Argumentuje to śmiechem. Tek przykuty do konsoli jest własną karykaturą, a i zjawiskiem, e które nie zasługuje na uwagę ani na podziw. Niczego nie dokona, nie przeżyje niczego, co przyniosłoby mu uznanie innych. Kiedy rezygnuje z gry, otwiera się przed nim mnóstwo możliwości. To wizja, która przemawia do wyobraźni lepiej niż jakiekolwiek pogadanki. A ponieważ problem uzależnienia dzieci od komputerowych rozrywek jest coraz bardziej poważny, tomik „Tek. Nowoczesny jaskiniowiec” powinien się pojawić w każdej biblioteczce. Zwłaszcza że i pomysł na opracowanie graficzne zwraca tu uwagę.
Przygoda Teka zaprezentowana została w satyrycznym picture booku. Tekst stanowią krótkie akapity niosące niezbędną treść, resztę dopowiadają ilustracje: wymowne i dowcipne jednocześnie (ewolucja!). Na rysunkach znajdują się obrazkowe żarty, których nie ma w słowach – warto je po kolei odkrywać, żeby coraz lepiej rozumieć frustrację rodziców jaskiniowca. Proste rysunki to również przegląd uczuć postaci (antropomorfizowany jest nawet miejscowy wulkan). Jest to więc nie tylko książka do czytania – ale i do oglądania, i to przez całe rodziny. Patrick McDonnell nie ogląda się na sposoby opowiadania historii najmłodszym, wybiera własną metodę i może być pewny sukcesu. „Tek. Nowoczesny jaskiniowiec” to celna obserwacja zamknięta w dowcipnej bajce – w sam raz dla kreatywnych maluchów i rodziców, którzy nie chcą się znudzić czytaniem pociechom przed snem.
Era tabletu
Co by było, gdyby jaskiniowcy mieli dostęp do elektroniki? Albo inaczej: dlaczego dorośli nie pozwalają dzieciom całymi dniami grać na konsoli lub tablecie? „Tek. Nowoczesny jaskiniowiec” to urocza i zabawna historia o zagrożeniach i pułapkach mediów elektronicznych. Książka dzieli się na dwie części. Pierwsza dotyczy rzeczywistości Teka, który nie wyściubia nosa poza tablet. Tutaj strony graficzne imitują ekran takiego urządzenia (jest nawet symbol coraz słabszej baterii). Na początku trzeba podać kod dostępu, a czarne ramki stron przypominają obudowę tabletu. To graficzny żart, chociaż znane są już przypadki maluchów, które próbują książkę „uruchamiać” jak telefon z ekranem dotykowym. Żart będzie zatem bardziej zrozumiały dla dorosłych odbiorców. W drugiej części tabletowe rozwiązania znikają, bo Tek traci połączenie i odkrywa prawdziwy świat. Teraz ilustracje są większe, a poziom odczuwania – znacznie głębszy.
Patrick McDonnell bawi się konwencją, wykorzystując prostą i kreatywną historyjkę. Tek z nosem w konsoli nie dostrzega przyjaciół, ewolucji, epoki lodowcowej ani nawet rodziców. Omija go Wielka Orkiestra Jurajskiej Pomocy. Rodzice nie mogliby nawet użyć ognia do wywabienia Teka z jaskini, bo tata jeszcze ognia nie wynalazł (chociaż internet tak, ku rozpaczy małżonki). Jednak gdy pojawi się możliwość odciągnięcia Teka od jego gadżetów… mały chłopiec (z zarostem, jak wszystko, co prehistoryczne) może odkryć uroki świata na czele z zabawą z Rexem, dinozaurem i najlepszym przyjacielem. Nie warto zamykać się na świat i wpadać w uzależnienie od komputerowych gier, skoro otoczenie oferuje znacznie ciekawsze zabawy.
Patrick McDonnell stawia na śmiech. Przesłanie, które podsuwa najmłodszym, jest ważne (i autor wspiera też rodziców w walce o ograniczanie dzieciom dostępu do elektronicznych gier), ale nie pojawia się jako przestroga czy pouczenie, a odkrycie małego bohatera, doświadczenie, które każde dziecko może przenieść na własną codzienność. Tek grający na tablecie sporo traci, każdy maluch na jego miejscu również ogranicza sobie prawdziwe przyjemności. Gry komputerowe są tu traktowane jak więzienie, a nie jak dobra rozrywka. Uzależniony od nich Tek przegapia to, co najciekawsze. W ten sposób McDonnell może rzeczywiście przekonać dzieci, że lepiej spędzać czas z przyjaciółmi czy na wybrykach. Argumentuje to śmiechem. Tek przykuty do konsoli jest własną karykaturą, a i zjawiskiem, e które nie zasługuje na uwagę ani na podziw. Niczego nie dokona, nie przeżyje niczego, co przyniosłoby mu uznanie innych. Kiedy rezygnuje z gry, otwiera się przed nim mnóstwo możliwości. To wizja, która przemawia do wyobraźni lepiej niż jakiekolwiek pogadanki. A ponieważ problem uzależnienia dzieci od komputerowych rozrywek jest coraz bardziej poważny, tomik „Tek. Nowoczesny jaskiniowiec” powinien się pojawić w każdej biblioteczce. Zwłaszcza że i pomysł na opracowanie graficzne zwraca tu uwagę.
Przygoda Teka zaprezentowana została w satyrycznym picture booku. Tekst stanowią krótkie akapity niosące niezbędną treść, resztę dopowiadają ilustracje: wymowne i dowcipne jednocześnie (ewolucja!). Na rysunkach znajdują się obrazkowe żarty, których nie ma w słowach – warto je po kolei odkrywać, żeby coraz lepiej rozumieć frustrację rodziców jaskiniowca. Proste rysunki to również przegląd uczuć postaci (antropomorfizowany jest nawet miejscowy wulkan). Jest to więc nie tylko książka do czytania – ale i do oglądania, i to przez całe rodziny. Patrick McDonnell nie ogląda się na sposoby opowiadania historii najmłodszym, wybiera własną metodę i może być pewny sukcesu. „Tek. Nowoczesny jaskiniowiec” to celna obserwacja zamknięta w dowcipnej bajce – w sam raz dla kreatywnych maluchów i rodziców, którzy nie chcą się znudzić czytaniem pociechom przed snem.
wtorek, 28 marca 2017
Piotr Chmieliński: Rowerem po Amazonce. Bracia Dawid Andres i Hubert Kisiński w podróży po największej rzece świata
Agora, Warszawa 2017.
Przygoda na wodzie
Dziwna jest ta książka, chociaż wpisuje się w szereg publikacji podróżniczo-sportowych i prezentuje ludzi, którzy znaleźli własny sposób na przemierzanie świata i stawianie sobie wyzwań. Ale napisana została przez człowieka, który w tej wyprawie osobiście nie uczestniczył, za to kilka dekad wcześniej bił na tym samym dystansie własny rekord. „Rowerem po Amazonce” to świadectwo wyprawy, ale pisane ze świadomością literackich chwytów, zupełnie jakby bracia – Dawid Andres i Hubert Kisiński – nie byli w stanie samodzielnie gromadzić wiadomości o przemierzanych terenach ani przekazywać ich w pisanej opowieści. Decyzja o oddaniu narracji fachowcowi od Amazonki z pewnością była słuszna, ale w kilku momentach po prostu przeszkadza. Zwłaszcza gdy Piotr Chmieliński wprowadza raczej sztucznie brzmiące bezpośrednie wypowiedzi czy rzekome reakcje braci na konkretne sytuacje. Zachowuje się jak świadek wydarzeń i próbuje fabularyzować wyczyny – ale bez tego tom byłby sympatyczniejszy w lekturze.
„Rowerem po Amazonce” to opowieść o nietypowej wyprawie – bohaterowie przemierzają rzekę na rowerach od źródła do ujścia, a tam, gdzie schodzą na ląd, również korzystają z jednośladów. Jeśli muszą zboczyć z trasy i skorzystać z transportu (choćby do warsztatu), wracają do miejsca, w którym przerwali jazdę. Trochę rozmawiają z miejscowymi, czasami wpadają na grasujących po Amazonce piratów, zmagają się też z własnymi problemami. Najwięcej jest tu rozterek sprzętowych: rowery do przepłynięcia Amazonki często wymagają poprawek i przeróbek – zaprojektowane i stworzone na potrzeby tej pracy, przechodzą prawdziwy bojowy chrzest na wielkiej rzece. Piotr Chmieliński stara się nadać historii odpowiednią dramatyczną oprawę – zestawia pierwsze usterki z dystansem do przemierzenia czy pokazuje strach o kolejne elementy konstrukcji. Z czasem – chociaż nie czuje się do tego upoważniony – dokłada szczere rozmowy o życiu braci. Żona Dawida na początku była przeciwna jego eskapadzie. Hubert z kolei właśnie nastawił się na walkę z nałogiem – uzależniony od narkotyków i dopalaczy zniszczył sobie życie i próbuje zacząć wszystko od nowa. W kilku rozdziałach to jego historia staje się przerywnikiem i pouczającą przestrogą. Jest mocno moralizatorska, ale właściwie uzasadnia determinację młodszego z braci.
Rozdziały często kończą się „skype’owymi” dialogami rozpisanymi na dymki – tu Chmieliński pozwala braciom „naprawdę” się wypowiedzieć (poza tym w treść tomu wplata bardzo drobne zapiski dziennikowe jednego z mężczyzn, przekonując przez to, że pomysł z oddaniem pracy nad książką był trafiony) – i w tych miejscach, choć wypadają naiwnie, autor zyskuje wreszcie przestrzeń dla tak upragnionej reportażowości. Warto przy tym zaznaczyć, że często Piotr Chmieliński chce przekazywać intensywne emocje uczestników wyprawy – ale nie robi tego na tyle sprawnie, by czytelnicy je przejęli. Potrafi za to wzbogacać opowieść o ciekawostki dotyczące Amazonki, dane, które samym bohaterom specjalnie się nie przydadzą i wspomnienia z własnej przeprawy. Jest w tej książce trochę zdjęć ukazujących trudy wyzwania – lub spotkania z miejscowymi. Nadrzędny cel – przemierzenie Amazonki na rowerach – ma wystarczyć za uzasadnienie tomu, który trudno zakwalifikować do książek stricte podróżniczych – i który nie pasuje też do literatury sportowej. „Rowerem po Amazonce” to indywidualna przygoda, opowieść o tym, że zawsze warto ruszyć do spełniania marzeń, nawet najbardziej szalonych – i że z największego dna można się wydostać.
Przygoda na wodzie
Dziwna jest ta książka, chociaż wpisuje się w szereg publikacji podróżniczo-sportowych i prezentuje ludzi, którzy znaleźli własny sposób na przemierzanie świata i stawianie sobie wyzwań. Ale napisana została przez człowieka, który w tej wyprawie osobiście nie uczestniczył, za to kilka dekad wcześniej bił na tym samym dystansie własny rekord. „Rowerem po Amazonce” to świadectwo wyprawy, ale pisane ze świadomością literackich chwytów, zupełnie jakby bracia – Dawid Andres i Hubert Kisiński – nie byli w stanie samodzielnie gromadzić wiadomości o przemierzanych terenach ani przekazywać ich w pisanej opowieści. Decyzja o oddaniu narracji fachowcowi od Amazonki z pewnością była słuszna, ale w kilku momentach po prostu przeszkadza. Zwłaszcza gdy Piotr Chmieliński wprowadza raczej sztucznie brzmiące bezpośrednie wypowiedzi czy rzekome reakcje braci na konkretne sytuacje. Zachowuje się jak świadek wydarzeń i próbuje fabularyzować wyczyny – ale bez tego tom byłby sympatyczniejszy w lekturze.
„Rowerem po Amazonce” to opowieść o nietypowej wyprawie – bohaterowie przemierzają rzekę na rowerach od źródła do ujścia, a tam, gdzie schodzą na ląd, również korzystają z jednośladów. Jeśli muszą zboczyć z trasy i skorzystać z transportu (choćby do warsztatu), wracają do miejsca, w którym przerwali jazdę. Trochę rozmawiają z miejscowymi, czasami wpadają na grasujących po Amazonce piratów, zmagają się też z własnymi problemami. Najwięcej jest tu rozterek sprzętowych: rowery do przepłynięcia Amazonki często wymagają poprawek i przeróbek – zaprojektowane i stworzone na potrzeby tej pracy, przechodzą prawdziwy bojowy chrzest na wielkiej rzece. Piotr Chmieliński stara się nadać historii odpowiednią dramatyczną oprawę – zestawia pierwsze usterki z dystansem do przemierzenia czy pokazuje strach o kolejne elementy konstrukcji. Z czasem – chociaż nie czuje się do tego upoważniony – dokłada szczere rozmowy o życiu braci. Żona Dawida na początku była przeciwna jego eskapadzie. Hubert z kolei właśnie nastawił się na walkę z nałogiem – uzależniony od narkotyków i dopalaczy zniszczył sobie życie i próbuje zacząć wszystko od nowa. W kilku rozdziałach to jego historia staje się przerywnikiem i pouczającą przestrogą. Jest mocno moralizatorska, ale właściwie uzasadnia determinację młodszego z braci.
Rozdziały często kończą się „skype’owymi” dialogami rozpisanymi na dymki – tu Chmieliński pozwala braciom „naprawdę” się wypowiedzieć (poza tym w treść tomu wplata bardzo drobne zapiski dziennikowe jednego z mężczyzn, przekonując przez to, że pomysł z oddaniem pracy nad książką był trafiony) – i w tych miejscach, choć wypadają naiwnie, autor zyskuje wreszcie przestrzeń dla tak upragnionej reportażowości. Warto przy tym zaznaczyć, że często Piotr Chmieliński chce przekazywać intensywne emocje uczestników wyprawy – ale nie robi tego na tyle sprawnie, by czytelnicy je przejęli. Potrafi za to wzbogacać opowieść o ciekawostki dotyczące Amazonki, dane, które samym bohaterom specjalnie się nie przydadzą i wspomnienia z własnej przeprawy. Jest w tej książce trochę zdjęć ukazujących trudy wyzwania – lub spotkania z miejscowymi. Nadrzędny cel – przemierzenie Amazonki na rowerach – ma wystarczyć za uzasadnienie tomu, który trudno zakwalifikować do książek stricte podróżniczych – i który nie pasuje też do literatury sportowej. „Rowerem po Amazonce” to indywidualna przygoda, opowieść o tym, że zawsze warto ruszyć do spełniania marzeń, nawet najbardziej szalonych – i że z największego dna można się wydostać.
poniedziałek, 27 marca 2017
Kevin Sands: Klucz Blackthorna
Wilga, Warszawa 2017.
Alchemia
Mistrz farmacji (a nieoficjalnie – wybitny alchemik), Benedict Blackthorn jest aptekarzem, który opiekuje się Christopherem i przyucza go do zawodu już od kilku lat. Christopher wie, że jest wielkim szczęściarzem – mistrz rzeczywiście przekazuje mu swoją bezcenną wiedzę, a do tego zapewnia dom, jakiego chłopiec nigdy nie miał. Jednak okolicą – i całą Gildią – wstrząsają doniesienia o kolejnych okrutnych morderstwach. Giną londyńscy mistrzowie, a sprawca – lub sprawcy – wykazuje się bezwzględnością i okrucieństwem. Podejrzenia kierowane są na wyznawców Kultu Archanioła, ale nawet w samej Gildii znajdą się tacy mistrzowie, którzy dla zysku nie cofną się przed niczym. Do niedawna Christopher mógł razem z przyjacielem celować w dziecięcych wybrykach, zachowywać się nieodpowiedzialnie i sprawiać problemy. Ale kiedy Blackthorn ginie, przed samą śmiercią wyrzucając nastolatka na ulicę, pojawia się tajemnica. Blackthorn był wielkim miłośnikiem szyfrów i pasję przekazał swojemu uczniowi. Teraz Christopher stopniowo odkrywa kolejne wskazówki, by rozpracować kwestię morderstw – i ocalić własne życie. Kevin Sands buduje złożoną intrygę, szczególnie duży nacisk kładzie na sekrety, szyfry i niebezpieczeństwa.
„Klucz Blackthorna” to powieść o niespiesznej narracji. Autor pozwala rozkoszować się alchemicznymi zdobyczami, płynami, które w razie potrzeby rozpuszczą metal lub zamienią się w klucz. Środowisko farmaceutów – doskonale zorientowanych we właściwościach roślin – zna sporo nietypowych rozwiązań. Blackthorn dodatkowo chętnie posługuje się kodami. Jeden czytelnicy otrzymają razem z kluczem – będą mogli spróbować swoich sił w odczytywaniu zaszyfrowanych wiadomości. Pozostawia swojemu uczniowi pas z przeróżnymi specyfikami, przedmiotami i substancjami, które, odpowiednio użyte, pozwolą wydostać się z różnych opresji. To wszystko sprawia, że historia przypominać zaczyna fabularną grę komputerową. Bohater ma do dyspozycji określoną liczbę przedmiotów, ale musi sam wymyślić sposób ich użycia – i odpowiedni moment. To wymaga logicznego myślenia, odwagi i wiedzy – jest jak ważny egzamin. Równocześnie autor nie odsłoni pewnych zagadek, dopóki nie zostaną rozwiązane poprzednie. Stopniuje wyzwania. Podobieństwo do gier komputerowych istnieje tu w planie rytmu książki, bo same sekrety wymagają bardziej skomplikowanych działań niż proste wykorzystanie posiadanego przedmiotu. Jednak i tak tym, co najbardziej oddala tom od tego skojarzenia, jest udana narracja.
Kevin Sands pisze dla młodych czytelników, ale stara się nie dawać tego po sobie poznać. Traktuje odbiorców z pełną powagą, fundując im przejście do kuszącego innością świata fantastyki zakorzenionej w odległej przeszłości. Precyzyjnie odmalowuje możliwości i zagrożenia, pamięta o hierarchii w Gildii – tu żaden uczeń, choćby miał najlepsze intencje i uczciwością przewyższał dorosłych, nie może pozwolić sobie na szczerość czy gwałtowne reakcje w obliczu zła. „Klucz Blackthorna” na początku budzi ciekawość przez serię morderstw i atmosferę grozy w Londynie. Później, gdy autor wprowadza odbiorców coraz bardziej w świat alchemików, czaruje możliwościami dziwnych substancji. Przez cały czas natomiast pamięta o tym, by zapewniać odbiorcom skondensowaną fabułę, burzliwą opowieść, w której bohater dojrzewa i staje się coraz bardziej zaradny mimo braku ochrony w postaci dobrego mistrza. Kevin Sands wykorzystuje stereotypy, ale z wielką wprawą i pomysłem – a to przecież debiut.
Alchemia
Mistrz farmacji (a nieoficjalnie – wybitny alchemik), Benedict Blackthorn jest aptekarzem, który opiekuje się Christopherem i przyucza go do zawodu już od kilku lat. Christopher wie, że jest wielkim szczęściarzem – mistrz rzeczywiście przekazuje mu swoją bezcenną wiedzę, a do tego zapewnia dom, jakiego chłopiec nigdy nie miał. Jednak okolicą – i całą Gildią – wstrząsają doniesienia o kolejnych okrutnych morderstwach. Giną londyńscy mistrzowie, a sprawca – lub sprawcy – wykazuje się bezwzględnością i okrucieństwem. Podejrzenia kierowane są na wyznawców Kultu Archanioła, ale nawet w samej Gildii znajdą się tacy mistrzowie, którzy dla zysku nie cofną się przed niczym. Do niedawna Christopher mógł razem z przyjacielem celować w dziecięcych wybrykach, zachowywać się nieodpowiedzialnie i sprawiać problemy. Ale kiedy Blackthorn ginie, przed samą śmiercią wyrzucając nastolatka na ulicę, pojawia się tajemnica. Blackthorn był wielkim miłośnikiem szyfrów i pasję przekazał swojemu uczniowi. Teraz Christopher stopniowo odkrywa kolejne wskazówki, by rozpracować kwestię morderstw – i ocalić własne życie. Kevin Sands buduje złożoną intrygę, szczególnie duży nacisk kładzie na sekrety, szyfry i niebezpieczeństwa.
„Klucz Blackthorna” to powieść o niespiesznej narracji. Autor pozwala rozkoszować się alchemicznymi zdobyczami, płynami, które w razie potrzeby rozpuszczą metal lub zamienią się w klucz. Środowisko farmaceutów – doskonale zorientowanych we właściwościach roślin – zna sporo nietypowych rozwiązań. Blackthorn dodatkowo chętnie posługuje się kodami. Jeden czytelnicy otrzymają razem z kluczem – będą mogli spróbować swoich sił w odczytywaniu zaszyfrowanych wiadomości. Pozostawia swojemu uczniowi pas z przeróżnymi specyfikami, przedmiotami i substancjami, które, odpowiednio użyte, pozwolą wydostać się z różnych opresji. To wszystko sprawia, że historia przypominać zaczyna fabularną grę komputerową. Bohater ma do dyspozycji określoną liczbę przedmiotów, ale musi sam wymyślić sposób ich użycia – i odpowiedni moment. To wymaga logicznego myślenia, odwagi i wiedzy – jest jak ważny egzamin. Równocześnie autor nie odsłoni pewnych zagadek, dopóki nie zostaną rozwiązane poprzednie. Stopniuje wyzwania. Podobieństwo do gier komputerowych istnieje tu w planie rytmu książki, bo same sekrety wymagają bardziej skomplikowanych działań niż proste wykorzystanie posiadanego przedmiotu. Jednak i tak tym, co najbardziej oddala tom od tego skojarzenia, jest udana narracja.
Kevin Sands pisze dla młodych czytelników, ale stara się nie dawać tego po sobie poznać. Traktuje odbiorców z pełną powagą, fundując im przejście do kuszącego innością świata fantastyki zakorzenionej w odległej przeszłości. Precyzyjnie odmalowuje możliwości i zagrożenia, pamięta o hierarchii w Gildii – tu żaden uczeń, choćby miał najlepsze intencje i uczciwością przewyższał dorosłych, nie może pozwolić sobie na szczerość czy gwałtowne reakcje w obliczu zła. „Klucz Blackthorna” na początku budzi ciekawość przez serię morderstw i atmosferę grozy w Londynie. Później, gdy autor wprowadza odbiorców coraz bardziej w świat alchemików, czaruje możliwościami dziwnych substancji. Przez cały czas natomiast pamięta o tym, by zapewniać odbiorcom skondensowaną fabułę, burzliwą opowieść, w której bohater dojrzewa i staje się coraz bardziej zaradny mimo braku ochrony w postaci dobrego mistrza. Kevin Sands wykorzystuje stereotypy, ale z wielką wprawą i pomysłem – a to przecież debiut.
niedziela, 26 marca 2017
Wojciech Chmielewski: Belweder gryzie w rękę
Iskry, Warszawa 2017.
Rutyna
Nie wiadomo, dlaczego spokojny dotąd Belweder gryzie w rękę – a właściwie rozszarpuje przedramię małej dziewczynki, która, korzystając z chwili nieuwagi ojca, wkłada rękę między sztachety. Ten motyw, przeniesiony do dość enigmatycznego na początku tytułu, przewija się przez kolejne scenki z życia zupełnie zwyczajnych ludzi. Wojciech Chmielewski swoją niedługą przecież książkę układa z drobnych scenek obyczajowych poświęconych tym, którzy przestali gonić za marzeniami i teraz mogą tylko żałować zmarnowanych szans. Atak Belwedera potęguje konflikt między rodzicami małej Oli, zresztą niemal w każdej rodzinie podglądanej przez Chmielewskiego pojawiają się złudne pokusy. Nawet jeśli namiętność między małżonkami wygasa, zawsze znajdzie się ktoś, kto ukradkowymi spojrzeniami upewni o atrakcyjności. Ktoś, dla kogo warto zadbać o wygląd. Ktoś, kto poprawi samopoczucie, nawet jeśli nic się nie stanie. W tomie „Belweder gryzie w rękę” sporo jest konsekwencji takich regularnie rzucanych spojrzeń – to dzięki nim bohaterowie pojmują, że można jeszcze powalczyć.
Są tu związki cementowane wyłącznie pożądaniem – albo tylko rutyną. Są zdrady, które nie ujrzą światła dziennego i nieuświadamiane pragnienia. Wojciech Chmielewski odnotowuje liczne odmiany flirtu, ale nad zmysłowością stawia codzienność. Owszem, bohaterki, które przed lustrem zakładają majtki (najczęściej w powieści eksploatowana część garderoby, chociaż nie jest to literatura erotyczna ani romansowa), liczą na zmiany – ale te muszą ustąpić przyzwyczajeniom. W rutynie nawet nieoczekiwane romanse tracą swoją moc – stają się pospiesznym i ukradkowym rozładowaniem popędu, nie warto o nie zabiegać – chyba że dla chwilowej ucieczki.
Chmielewski różnicuje bohaterów, wprowadza ludzi z marginesu społecznego, degeneratów lub nieudaczników, zestawiając ich z karierowiczami, tymi, którym w życiu zawodowym bardzo się szczęści. Jest tu nawet ksiądz, którego dosięgają dylematy związane z wybraną ścieżką. Ucieczki od ludzi i od całej znanej rzeczywistości szuka w możliwości dołączenia do trapistów – ale nawet raz podjęta decyzja nie daje pewności. Autor bezlitośnie uświadamia bohaterom, że jeśli nie są gotowi na szczęście, nie znajdą go ani w seksie, ani w pracy, ani w religii. Prowokuje do poszukiwań, jednocześnie mnożąc prztyczki od losu. Co pewien czas i z różnych ujęć powraca do sytuacji małej Oli – to spoiwo luźnych obrazków, uzasadnienie dla analiz charakterów.
Rozdziały tworzone są logoreicznie, na podstawie nieokiełznanego strumienia świadomości. Bywa, że Wojciech Chmielewski gubi się w słowach, prowadząc monologi tak, jakby chciał za dużo oczywistych rzeczy czytelnikom wyjaśnić, zdarza mu się też zapominanie o płci bohaterów wylewających swoje żale – nie gra tu stylami, a przecież każda z postaci powinna do opowieści dołączyć swoją osobowość. Bardziej zależy jednak Chmielewskiemu na przekazaniu treści niż na szlifowaniu formy. „Belweder gryzie w rękę” to powieść poświęcona stagnacji, egzystencji zwykłych ludzi (najczęściej w średnim wieku), którym nawet nieoczekiwany impuls do zmian nie pozwoliłby się oderwać od tego, co sprawdzone. Tu wszelkie próby wyrwania się ze schematu skazane są na niepowodzenie, a w najlepszym razie – na wpadnięcie w nowy schemat. Wojciech Chmielewski nie szuka recepty na marazm, za to zapewnia swoim bohaterom chwilowe przełamanie nudy. „Belweder gryzie w rękę” to książka ciekawa w przedstawianiu codzienności.
Rutyna
Nie wiadomo, dlaczego spokojny dotąd Belweder gryzie w rękę – a właściwie rozszarpuje przedramię małej dziewczynki, która, korzystając z chwili nieuwagi ojca, wkłada rękę między sztachety. Ten motyw, przeniesiony do dość enigmatycznego na początku tytułu, przewija się przez kolejne scenki z życia zupełnie zwyczajnych ludzi. Wojciech Chmielewski swoją niedługą przecież książkę układa z drobnych scenek obyczajowych poświęconych tym, którzy przestali gonić za marzeniami i teraz mogą tylko żałować zmarnowanych szans. Atak Belwedera potęguje konflikt między rodzicami małej Oli, zresztą niemal w każdej rodzinie podglądanej przez Chmielewskiego pojawiają się złudne pokusy. Nawet jeśli namiętność między małżonkami wygasa, zawsze znajdzie się ktoś, kto ukradkowymi spojrzeniami upewni o atrakcyjności. Ktoś, dla kogo warto zadbać o wygląd. Ktoś, kto poprawi samopoczucie, nawet jeśli nic się nie stanie. W tomie „Belweder gryzie w rękę” sporo jest konsekwencji takich regularnie rzucanych spojrzeń – to dzięki nim bohaterowie pojmują, że można jeszcze powalczyć.
Są tu związki cementowane wyłącznie pożądaniem – albo tylko rutyną. Są zdrady, które nie ujrzą światła dziennego i nieuświadamiane pragnienia. Wojciech Chmielewski odnotowuje liczne odmiany flirtu, ale nad zmysłowością stawia codzienność. Owszem, bohaterki, które przed lustrem zakładają majtki (najczęściej w powieści eksploatowana część garderoby, chociaż nie jest to literatura erotyczna ani romansowa), liczą na zmiany – ale te muszą ustąpić przyzwyczajeniom. W rutynie nawet nieoczekiwane romanse tracą swoją moc – stają się pospiesznym i ukradkowym rozładowaniem popędu, nie warto o nie zabiegać – chyba że dla chwilowej ucieczki.
Chmielewski różnicuje bohaterów, wprowadza ludzi z marginesu społecznego, degeneratów lub nieudaczników, zestawiając ich z karierowiczami, tymi, którym w życiu zawodowym bardzo się szczęści. Jest tu nawet ksiądz, którego dosięgają dylematy związane z wybraną ścieżką. Ucieczki od ludzi i od całej znanej rzeczywistości szuka w możliwości dołączenia do trapistów – ale nawet raz podjęta decyzja nie daje pewności. Autor bezlitośnie uświadamia bohaterom, że jeśli nie są gotowi na szczęście, nie znajdą go ani w seksie, ani w pracy, ani w religii. Prowokuje do poszukiwań, jednocześnie mnożąc prztyczki od losu. Co pewien czas i z różnych ujęć powraca do sytuacji małej Oli – to spoiwo luźnych obrazków, uzasadnienie dla analiz charakterów.
Rozdziały tworzone są logoreicznie, na podstawie nieokiełznanego strumienia świadomości. Bywa, że Wojciech Chmielewski gubi się w słowach, prowadząc monologi tak, jakby chciał za dużo oczywistych rzeczy czytelnikom wyjaśnić, zdarza mu się też zapominanie o płci bohaterów wylewających swoje żale – nie gra tu stylami, a przecież każda z postaci powinna do opowieści dołączyć swoją osobowość. Bardziej zależy jednak Chmielewskiemu na przekazaniu treści niż na szlifowaniu formy. „Belweder gryzie w rękę” to powieść poświęcona stagnacji, egzystencji zwykłych ludzi (najczęściej w średnim wieku), którym nawet nieoczekiwany impuls do zmian nie pozwoliłby się oderwać od tego, co sprawdzone. Tu wszelkie próby wyrwania się ze schematu skazane są na niepowodzenie, a w najlepszym razie – na wpadnięcie w nowy schemat. Wojciech Chmielewski nie szuka recepty na marazm, za to zapewnia swoim bohaterom chwilowe przełamanie nudy. „Belweder gryzie w rękę” to książka ciekawa w przedstawianiu codzienności.
Martin Haake, Georgia Cherry: Atlas miast. Podróżuj po świecie z przewodnikiem po 30 miastach
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Zadania na wycieczkę
Świetny pomysł na edukacyjną książkę obrazkową dla nieco bardziej wymagających dziecięcych odbiorców przynosi „Atlas miast”, chociaż – jak zawsze w takich wypadkach – pojawić się muszą pytania o kryteria wyboru. Najpierw wydaje się, że atlas prezentować będzie tylko stolice, później wprowadzane są inne miasta – po dwa z jednego kraju – i wtedy chce się zastanawiać, jakie musiały zostać odrzucone (i z jakiego powodu). Lepiej więc nie zatrzymywać się zbyt długo nad analizowaniem kryteriów i przyjąć, że po prostu tomik przedstawiać ma trzydzieści ciekawych miejsc – i nie tylko zachęcać do odwiedzin, ale również do samodzielnego zgłębiania wiedzy.
Martin Haake proponuje tu ilustracje, Georgia Cherry – teksty (teksty dotyczące Warszawy – Anna Garbal, tłumaczka). Każda rozkładówka dużej książki to jedno miasto przedstawiane skrótowo (i w wersji dla dzieci) w małej stopce. Jednoakapitowy tekst mówi o położeniu geograficznym, kraju, pogodzie, stylu życia czy atrakcjach i ma – poza wprowadzeniem – stanowić zachętę do oglądania stron. Każda stopka a też miejsce na flagę kraju i dane (język czy populacja). Tu znajdują się jeszcze znaczki pocztowe z zadaniami dla spostrzegawczych – ponowne zaproszenie do śledzenia całych stron. Rozkładówka złożona jest z ilustracji rozrzuconych na planie fragmentu miasta (plątaninie ulic i rzek, jeśli jakieś przepływają). Widnieją na niej charakterystyczne budynki, a także sylwetki ludzi. Zawsze jeden z bohaterów wygłasza nieformalne powitanie w swoim języku. Miesza się tu przeszłość z teraźniejszością, co pozwala pojąć zróżnicowanie kulturowe czy tradycje. Ale rysunki to nie wszystko, co ma do zaoferowania każda kolejna rozkładówka. Większość z nich ma swoje uzasadnienie w drobnych poleceniach kierowanych do małego obieżyświata. Zamiast wyliczać, co warto zobaczyć i czego spróbować, autorzy wyznaczają dzieciom listę zadań – albo konkretnych („zaprzyjaźnij się z kotem z Raval- rzeźbą Fernanda Botero”), albo enigmatycznych („znajdź inspirację w Galerii Narodowej”). Te polecenia, gdyby mały odbiorca akurat znalazł się w omawianym miejscu, obejmują nie tylko turystyczne obowiązki – nie wszystkie dotyczą zwiedzania, oglądania czy podziwiania. Spora część odnosi się do lokalnych specjałów – jest zaproszeniem na lody czy pizzę, inne pozwalają na relaks w parkach lub wizyty w teatrach dla dzieci. Część zadań brzmi intrygująco, część rzuca nowe światło na atrakcje turystyczne – pewne jest to, że zwroty do odbiorcy umożliwiają dzieciom lepsze zapamiętywanie wiadomości – i zabawę przy samym oglądaniu tomiku.
Grafiki zostały wykonane tak, by wykluczyć disneyowską naiwność czy nawiązania do cukierkowych książeczek. Mają złamane barwy i zróżnicowane tekstury, proste kształty składają się na postacie. Rzadko pojawiają się tu zwierzęta lub rysunkowe odpowiedniki sław, ale punktów przyciągających wzrok jest wiele – podobnie jak zabiegów wzmagających ciekawość odbiorcy („kup bratwurst”). Zadania dla maluchów z jednej strony przypominają grę komputerową i zdobywanie punktów przez zaliczanie kolejnych atrakcji (rodzice lubiący podróżować będą się tym razem mogli dostroić do pociechy), z drugiej – jest impulsem do ćwiczenia wyobraźni oraz do poszerzania wiadomości choćby przez internetowe „wyprawy”. Najmłodsi przekonają się, że świat czeka na odkrycie – a każde miejsce ma do zaoferowania coś innego, nie ma więc mowy o „nudzie w podróży”. „Atlas miast” to wykorzystanie zabawy w wyszukiwanie detali na gęsto zaludnionych stronach – ale też potężna dawka wiedzy przyswajanej mimochodem. Sporo odkryć czeka na maluchy już na etapie oglądania tomiku.
Zadania na wycieczkę
Świetny pomysł na edukacyjną książkę obrazkową dla nieco bardziej wymagających dziecięcych odbiorców przynosi „Atlas miast”, chociaż – jak zawsze w takich wypadkach – pojawić się muszą pytania o kryteria wyboru. Najpierw wydaje się, że atlas prezentować będzie tylko stolice, później wprowadzane są inne miasta – po dwa z jednego kraju – i wtedy chce się zastanawiać, jakie musiały zostać odrzucone (i z jakiego powodu). Lepiej więc nie zatrzymywać się zbyt długo nad analizowaniem kryteriów i przyjąć, że po prostu tomik przedstawiać ma trzydzieści ciekawych miejsc – i nie tylko zachęcać do odwiedzin, ale również do samodzielnego zgłębiania wiedzy.
Martin Haake proponuje tu ilustracje, Georgia Cherry – teksty (teksty dotyczące Warszawy – Anna Garbal, tłumaczka). Każda rozkładówka dużej książki to jedno miasto przedstawiane skrótowo (i w wersji dla dzieci) w małej stopce. Jednoakapitowy tekst mówi o położeniu geograficznym, kraju, pogodzie, stylu życia czy atrakcjach i ma – poza wprowadzeniem – stanowić zachętę do oglądania stron. Każda stopka a też miejsce na flagę kraju i dane (język czy populacja). Tu znajdują się jeszcze znaczki pocztowe z zadaniami dla spostrzegawczych – ponowne zaproszenie do śledzenia całych stron. Rozkładówka złożona jest z ilustracji rozrzuconych na planie fragmentu miasta (plątaninie ulic i rzek, jeśli jakieś przepływają). Widnieją na niej charakterystyczne budynki, a także sylwetki ludzi. Zawsze jeden z bohaterów wygłasza nieformalne powitanie w swoim języku. Miesza się tu przeszłość z teraźniejszością, co pozwala pojąć zróżnicowanie kulturowe czy tradycje. Ale rysunki to nie wszystko, co ma do zaoferowania każda kolejna rozkładówka. Większość z nich ma swoje uzasadnienie w drobnych poleceniach kierowanych do małego obieżyświata. Zamiast wyliczać, co warto zobaczyć i czego spróbować, autorzy wyznaczają dzieciom listę zadań – albo konkretnych („zaprzyjaźnij się z kotem z Raval- rzeźbą Fernanda Botero”), albo enigmatycznych („znajdź inspirację w Galerii Narodowej”). Te polecenia, gdyby mały odbiorca akurat znalazł się w omawianym miejscu, obejmują nie tylko turystyczne obowiązki – nie wszystkie dotyczą zwiedzania, oglądania czy podziwiania. Spora część odnosi się do lokalnych specjałów – jest zaproszeniem na lody czy pizzę, inne pozwalają na relaks w parkach lub wizyty w teatrach dla dzieci. Część zadań brzmi intrygująco, część rzuca nowe światło na atrakcje turystyczne – pewne jest to, że zwroty do odbiorcy umożliwiają dzieciom lepsze zapamiętywanie wiadomości – i zabawę przy samym oglądaniu tomiku.
Grafiki zostały wykonane tak, by wykluczyć disneyowską naiwność czy nawiązania do cukierkowych książeczek. Mają złamane barwy i zróżnicowane tekstury, proste kształty składają się na postacie. Rzadko pojawiają się tu zwierzęta lub rysunkowe odpowiedniki sław, ale punktów przyciągających wzrok jest wiele – podobnie jak zabiegów wzmagających ciekawość odbiorcy („kup bratwurst”). Zadania dla maluchów z jednej strony przypominają grę komputerową i zdobywanie punktów przez zaliczanie kolejnych atrakcji (rodzice lubiący podróżować będą się tym razem mogli dostroić do pociechy), z drugiej – jest impulsem do ćwiczenia wyobraźni oraz do poszerzania wiadomości choćby przez internetowe „wyprawy”. Najmłodsi przekonają się, że świat czeka na odkrycie – a każde miejsce ma do zaoferowania coś innego, nie ma więc mowy o „nudzie w podróży”. „Atlas miast” to wykorzystanie zabawy w wyszukiwanie detali na gęsto zaludnionych stronach – ale też potężna dawka wiedzy przyswajanej mimochodem. Sporo odkryć czeka na maluchy już na etapie oglądania tomiku.
Etykiety:
edukacyjne,
Georgia Cherry,
literatura dla dzieci,
łamigłówki,
Martin Haake,
Nasza Księgarnia,
picture book,
podróżnicze,
recenzja
sobota, 25 marca 2017
To ja! Duży i odważny! Nowe historyjki, które dodają dzieciom pewności siebie
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Porady
W pewnym momencie w literaturze dla dzieci wartości wychowawcze czy edukacyjne zyskały – przynajmniej w oczach wydawców – wyższą rangę niż wartości artystyczne i rozrywkowe. Jeśli dorośli w wolnych chwilach najchętniej sięgają po mniej ambitną literaturę masową, niezrozumiały pozostaje fakt, że maluchom oferuje się niemal wyłącznie tomiki kształtujące charakter. Za sprawą mechanizmów rynkowych autorzy zaczynają zapominać, że pełna emocji bajka z dobrze wtopionym w fabułę morałem przyniesie lepsze efekty niż łopatologiczna i konwencjonalna czytanka, wychowawcza lecz nudna. Dopóki ten dziwny trend nie zostanie przełamany, rodzice muszą wybierać spośród licznych publikacji edukacyjnych. Pokłosiem mody na bajki terapeutyczne stał się teraz tomik „To ja! Duży i odważny! Nowe historyjki, które dodadzą dzieciom pewności siebie” zaczerpnięty bezpośrednio z rynku niemieckiego – lidera w seriach edukacyjnych.
Tomik został podzielony na trzy części i odnosi się do spraw ważnych dla najmłodszych. W pierwszym dziale pojawiają się historyjki dotyczące odwagi, pewności siebie i umiejętności reagowania, w drugim – krótkie opowiadania o kłótniach, sporach i tym, jak ważne jest godzenie się z bliskimi, w trzecim – wyciszające scenki na dobranoc. Każda z historyjek z dwóch pierwszych grup prowadzić może do ważnej rozmowy, podczas której dziecko wskaże rodzicom własne troski i problemy – lub dostrzeże pewne mechanizmy zachowań w bliskim otoczeniu. Opowiadania z trzeciego zestawu to obietnica przyjemnych snów: uruchamiają marzenia, odwołują się do tego, co możliwe tylko w wyobraźni, ale nie wywoła przyspieszonego bicia serca, a pozwoli przejść do odpoczynku i relaksu. Opowiadania tworzone są przez różnych autorów, ale utrzymywane w jednej konwencji – typowej zresztą dla wielu serii o podobnych przesłaniach. Na scenę wkracza dziecko, któremu nie podoba się konkretna sytuacja, próbuje jej więc zaradzić, posługując się dostępnymi sobie środkami. Kreatywne podejście do sprawy to już połowa sukcesu, chociaż twórcy momentami zbyt optymistycznie podchodzą do tematu: dzieci interweniują w sprawie psów biegających bez smyczy po placu zabaw lub zwracają uwagę źle zachowującej się młodzieży w autobusie, przełamują też opory gospodarza domu, który pozwala małej bohaterce bawić się w swoim ogrodzie, ale – jak na wzór złotej kaczki – bez towarzystwa innych dzieci. Znacznie łatwiej uwierzyć w sceny oswajania strachu przed pająkami, poznawania innych dzieci z sąsiedztwa po przeprowadzce czy akceptowania nowego układu przyjaźni po długiej rozłące. Bohaterowie przekonują się też, że nie zawsze da się żyć bezkonfliktowo, ale od gniewu ważniejsza jest umiejętność pogodzenia się z bliskimi – i tutaj zamknięte w opowiadaniach przykłady ułatwią maluchom podjęcie właściwych decyzji i naprawienie relacji z innymi ludźmi. Chociaż więc historyjki pozbawione są klasycznych fabuł, spełniają swoją rolę i będą doceniane zwłaszcza przez rodziców. Taka lektura przyda się kilkulatkom w pojmowaniu relacji społecznych. Ponieważ bohaterami są tu małe dzieci, emocje stanowią odbicie tych prawdziwych, a i rozwiązania zyskują sens. W „To ja” wprawdzie nie ma typowych bajek, ale scenki sprawdzą się jako przewodnik w interpersonalnych kontaktach. Najmłodsi przekonają się, że nie są sami ze swoimi problemami – i że istnieją całkiem dobre ich rozwiązania.
Tomik jest bogato ilustrowany, nie zdarzają się wprawdzie pełnostronicowe obrazki, za to małych kolorowych wstawek prezentujących doświadczenia bohaterów jest pełno. Rysunki w kreskówkowym stylu wcinają się w tekst i pozwalają zainteresować dzieci tomikiem. Całość przypomina nieco dawne obowiązkowe przykłady z porad pedagogów dla rodziców, ale przygotowana została w formie bajek dla kilkulatków – przyjemnych i ważnych.
Porady
W pewnym momencie w literaturze dla dzieci wartości wychowawcze czy edukacyjne zyskały – przynajmniej w oczach wydawców – wyższą rangę niż wartości artystyczne i rozrywkowe. Jeśli dorośli w wolnych chwilach najchętniej sięgają po mniej ambitną literaturę masową, niezrozumiały pozostaje fakt, że maluchom oferuje się niemal wyłącznie tomiki kształtujące charakter. Za sprawą mechanizmów rynkowych autorzy zaczynają zapominać, że pełna emocji bajka z dobrze wtopionym w fabułę morałem przyniesie lepsze efekty niż łopatologiczna i konwencjonalna czytanka, wychowawcza lecz nudna. Dopóki ten dziwny trend nie zostanie przełamany, rodzice muszą wybierać spośród licznych publikacji edukacyjnych. Pokłosiem mody na bajki terapeutyczne stał się teraz tomik „To ja! Duży i odważny! Nowe historyjki, które dodadzą dzieciom pewności siebie” zaczerpnięty bezpośrednio z rynku niemieckiego – lidera w seriach edukacyjnych.
Tomik został podzielony na trzy części i odnosi się do spraw ważnych dla najmłodszych. W pierwszym dziale pojawiają się historyjki dotyczące odwagi, pewności siebie i umiejętności reagowania, w drugim – krótkie opowiadania o kłótniach, sporach i tym, jak ważne jest godzenie się z bliskimi, w trzecim – wyciszające scenki na dobranoc. Każda z historyjek z dwóch pierwszych grup prowadzić może do ważnej rozmowy, podczas której dziecko wskaże rodzicom własne troski i problemy – lub dostrzeże pewne mechanizmy zachowań w bliskim otoczeniu. Opowiadania z trzeciego zestawu to obietnica przyjemnych snów: uruchamiają marzenia, odwołują się do tego, co możliwe tylko w wyobraźni, ale nie wywoła przyspieszonego bicia serca, a pozwoli przejść do odpoczynku i relaksu. Opowiadania tworzone są przez różnych autorów, ale utrzymywane w jednej konwencji – typowej zresztą dla wielu serii o podobnych przesłaniach. Na scenę wkracza dziecko, któremu nie podoba się konkretna sytuacja, próbuje jej więc zaradzić, posługując się dostępnymi sobie środkami. Kreatywne podejście do sprawy to już połowa sukcesu, chociaż twórcy momentami zbyt optymistycznie podchodzą do tematu: dzieci interweniują w sprawie psów biegających bez smyczy po placu zabaw lub zwracają uwagę źle zachowującej się młodzieży w autobusie, przełamują też opory gospodarza domu, który pozwala małej bohaterce bawić się w swoim ogrodzie, ale – jak na wzór złotej kaczki – bez towarzystwa innych dzieci. Znacznie łatwiej uwierzyć w sceny oswajania strachu przed pająkami, poznawania innych dzieci z sąsiedztwa po przeprowadzce czy akceptowania nowego układu przyjaźni po długiej rozłące. Bohaterowie przekonują się też, że nie zawsze da się żyć bezkonfliktowo, ale od gniewu ważniejsza jest umiejętność pogodzenia się z bliskimi – i tutaj zamknięte w opowiadaniach przykłady ułatwią maluchom podjęcie właściwych decyzji i naprawienie relacji z innymi ludźmi. Chociaż więc historyjki pozbawione są klasycznych fabuł, spełniają swoją rolę i będą doceniane zwłaszcza przez rodziców. Taka lektura przyda się kilkulatkom w pojmowaniu relacji społecznych. Ponieważ bohaterami są tu małe dzieci, emocje stanowią odbicie tych prawdziwych, a i rozwiązania zyskują sens. W „To ja” wprawdzie nie ma typowych bajek, ale scenki sprawdzą się jako przewodnik w interpersonalnych kontaktach. Najmłodsi przekonają się, że nie są sami ze swoimi problemami – i że istnieją całkiem dobre ich rozwiązania.
Tomik jest bogato ilustrowany, nie zdarzają się wprawdzie pełnostronicowe obrazki, za to małych kolorowych wstawek prezentujących doświadczenia bohaterów jest pełno. Rysunki w kreskówkowym stylu wcinają się w tekst i pozwalają zainteresować dzieci tomikiem. Całość przypomina nieco dawne obowiązkowe przykłady z porad pedagogów dla rodziców, ale przygotowana została w formie bajek dla kilkulatków – przyjemnych i ważnych.
Morris, Goscinny: Lucky Luke. Jesse James
Egmont, Warszawa 2017.
Bandyta
Jesse James to kolejna prawdziwa postać przeszczepiona na grunt komiksu, tym razem jako przeciwnik Lucky Luke’a, antybohater – jednak na tyle intrygujący i inspirujący, by poświęcić mu jedną całą fabułę. Jesse James zaczytuje się w przygodach Robin Hooda(jego starszy brat, również członek bandy, zaczytuje się z kolei w dziełach Szekspira), ale podstawowym jego zajęciem jest wykolejanie pociągów i napadanie na co zamożniejszych podróżnych. Jesse James wypacza przy tym ideały Robin Hooda, bo chociaż zabiera bogatym, łupy oddaje sobie. Lucky Luke i Jolly Jumper, jego dzielny wierzchowiec, muszą interweniować, stawiając czoła nie tylko bandytom, ale i aferzystom korupcyjnym. W pewnych aspektach ta przygoda się nie starzeje, nawet mimo zmian w kontekście i obyczajowości.
Od początku tomu „Jesse James” to Jolly Jumper wysuwa się na pierwszy plan. Mądry koń towarzyszy kowbojowi w jego popisowych sztuczkach, przejmuje czasem narrację, zwracając uwagę na zaburzenia w konwencji, sam może kupić sobie coś do jedzenia czy wybrać się po nowe podkowy (zresztą tu bardzo starannie wybiera odpowiednie i jest jak grymaśny klient). Jolly Jumper nawet gra ze swoim kompanem w szachy – i w świecie komiksowej bajki to jedna z płaszczyzn humorystycznych. Koń Lucky Luke’a zawsze potrafi spuentować sytuację czy podkreślić jej absurd – tym lepiej, że sporo go w tomiku. Lucky Luke nie musi dzięki wierzchowcowi martwić się o zwykłe codzienne sprawy, może zdać się na ponadprzeciętną inteligencję zwierzęcia, a to przecież także umożliwia mu działania w warunkach ekstremalnych. Jak zawsze, Lucky Luke zostaje wystawiony na poważną próbę. Jesse James ma doskonale zorganizowaną bandę i nie pozwoli, by samotny kowboj z daleka od domu pokrzyżował mu plany. Lokalna społeczność też nie zawsze kwapi się do poparcia dla stróża porządku.
Jest „Jesse James” tomikiem przesyconym stereotypem Dzikiego Zachodu. Bez przerwy wykolejane są pociągi, odbywają się strzelaniny i pościgi, zuchwałe kradzieże i… sztuczki. Bo Lucky Luke uwielbia się popisywać (nawet jeśli wygląda tak, jakby nie robiło to na nim wrażenia). Wszystko okazuje się tu grą z konwencją – zamiast realnych zagrożeń pojawiają się kolejne powody do śmiechu, idealny bohater ma swoje wady i słabostki. Wizerunek kowboja – jak i cały obraz Dzikiego Zachodu – podlega tu równocześnie podkreśleniu i skarykaturalizowaniu. W tym wszystkim Jesse James dobrze się odnajduje – sam wytwarza następne schematy, między innymi korzystanie z rozwiązań Robin Hooda, (ale i wprowadzają twórcy mało znaczące cytaty z Szekspira u jego brata), by je satyrycznie przetworzyć. Łączy się w tej opowieści zestaw skostniałych struktur (miejsc i charakterów) z przełamującymi rutynę żartami. Śmiech to podstawowe uzasadnianie tej historii.
Niektóre komiksowe rysunki pełne są szczegółów i przedstawiane na nich postacie zaskakują detalami rysów twarzy. Na innych rezygnuje się niemal całkowicie z tła – i takie sekwencje kadrów ciągną się czasami dość długo. Część ilustracji zawiera dodatkowe dowcipy (lub rozwinięcie żartów tekstowych), ale najbardziej charakterystyczna jest tu dynamika i dopracowanie mimiki bohaterów. To zeszyt należący do klasyki i udowadniający, że komiks jest prawdziwą sztuką. Dzisiaj – na kredowym papierze i z lakierowaną okładką – Morris i Goscinny fundują odbiorcom podróż w przeszłość. Kolejne pokolenie może poznawać przygody Lucky Luke’a, który pod względem dopracowania bije na głowę wszelkich aktualnie modnych bohaterów komiksowych. „Jesse James” to propozycja dla młodszych i starszych.
Bandyta
Jesse James to kolejna prawdziwa postać przeszczepiona na grunt komiksu, tym razem jako przeciwnik Lucky Luke’a, antybohater – jednak na tyle intrygujący i inspirujący, by poświęcić mu jedną całą fabułę. Jesse James zaczytuje się w przygodach Robin Hooda(jego starszy brat, również członek bandy, zaczytuje się z kolei w dziełach Szekspira), ale podstawowym jego zajęciem jest wykolejanie pociągów i napadanie na co zamożniejszych podróżnych. Jesse James wypacza przy tym ideały Robin Hooda, bo chociaż zabiera bogatym, łupy oddaje sobie. Lucky Luke i Jolly Jumper, jego dzielny wierzchowiec, muszą interweniować, stawiając czoła nie tylko bandytom, ale i aferzystom korupcyjnym. W pewnych aspektach ta przygoda się nie starzeje, nawet mimo zmian w kontekście i obyczajowości.
Od początku tomu „Jesse James” to Jolly Jumper wysuwa się na pierwszy plan. Mądry koń towarzyszy kowbojowi w jego popisowych sztuczkach, przejmuje czasem narrację, zwracając uwagę na zaburzenia w konwencji, sam może kupić sobie coś do jedzenia czy wybrać się po nowe podkowy (zresztą tu bardzo starannie wybiera odpowiednie i jest jak grymaśny klient). Jolly Jumper nawet gra ze swoim kompanem w szachy – i w świecie komiksowej bajki to jedna z płaszczyzn humorystycznych. Koń Lucky Luke’a zawsze potrafi spuentować sytuację czy podkreślić jej absurd – tym lepiej, że sporo go w tomiku. Lucky Luke nie musi dzięki wierzchowcowi martwić się o zwykłe codzienne sprawy, może zdać się na ponadprzeciętną inteligencję zwierzęcia, a to przecież także umożliwia mu działania w warunkach ekstremalnych. Jak zawsze, Lucky Luke zostaje wystawiony na poważną próbę. Jesse James ma doskonale zorganizowaną bandę i nie pozwoli, by samotny kowboj z daleka od domu pokrzyżował mu plany. Lokalna społeczność też nie zawsze kwapi się do poparcia dla stróża porządku.
Jest „Jesse James” tomikiem przesyconym stereotypem Dzikiego Zachodu. Bez przerwy wykolejane są pociągi, odbywają się strzelaniny i pościgi, zuchwałe kradzieże i… sztuczki. Bo Lucky Luke uwielbia się popisywać (nawet jeśli wygląda tak, jakby nie robiło to na nim wrażenia). Wszystko okazuje się tu grą z konwencją – zamiast realnych zagrożeń pojawiają się kolejne powody do śmiechu, idealny bohater ma swoje wady i słabostki. Wizerunek kowboja – jak i cały obraz Dzikiego Zachodu – podlega tu równocześnie podkreśleniu i skarykaturalizowaniu. W tym wszystkim Jesse James dobrze się odnajduje – sam wytwarza następne schematy, między innymi korzystanie z rozwiązań Robin Hooda, (ale i wprowadzają twórcy mało znaczące cytaty z Szekspira u jego brata), by je satyrycznie przetworzyć. Łączy się w tej opowieści zestaw skostniałych struktur (miejsc i charakterów) z przełamującymi rutynę żartami. Śmiech to podstawowe uzasadnianie tej historii.
Niektóre komiksowe rysunki pełne są szczegółów i przedstawiane na nich postacie zaskakują detalami rysów twarzy. Na innych rezygnuje się niemal całkowicie z tła – i takie sekwencje kadrów ciągną się czasami dość długo. Część ilustracji zawiera dodatkowe dowcipy (lub rozwinięcie żartów tekstowych), ale najbardziej charakterystyczna jest tu dynamika i dopracowanie mimiki bohaterów. To zeszyt należący do klasyki i udowadniający, że komiks jest prawdziwą sztuką. Dzisiaj – na kredowym papierze i z lakierowaną okładką – Morris i Goscinny fundują odbiorcom podróż w przeszłość. Kolejne pokolenie może poznawać przygody Lucky Luke’a, który pod względem dopracowania bije na głowę wszelkich aktualnie modnych bohaterów komiksowych. „Jesse James” to propozycja dla młodszych i starszych.
piątek, 24 marca 2017
Ewa Przybylska: Jaga pod napięciem
Akapit Press, Łódź 2017.
Nocne intrygi
Dwunastolatki u Ewy Przybylskiej nigdy nie są dziećmi. Prowadzą skomplikowane intrygi i gry, wplątują się w tajemnicze wydarzenia, od których dorośli stronią. Borykają się z najsilniejszymi emocjami i samodzielnie muszą znajdować rozwiązania, jeśli wpadną w tarapaty. Co zresztą, przy ich impulsywności, wydaje się nieuchronne. Jeśli doliczyć do tego nieprzezroczystą narrację i dialogi, które więcej ukrywają niż wyjaśniają, pojawia się przepis na lektury w wykonaniu Ewy Przybylskiej. Ale „Jaga pod napięciem” wydaje się prostsza niż wcześniejsze książki tej autorki, a przynajmniej bardziej przystępna dla małych odbiorców. Autorka złagodziła hermetyczny język, nie tracąc nic z aury tajemniczości. Wrzuciła bohaterów na głęboką wodę, skazując ich na swoje, niechętnie tolerowane, towarzystwo i zmusiła do testowania zasad lojalności.
Igol na miesiąc musi zamieszkać u przyjaciółki mamy z czasów jej studiów. Peggy nie zamierza walczyć o jego sympatię: jasno określa zasady, zapewniając jednocześnie wolność. Ufa młodemu chłopakowi, a nie zamierza go niańczyć, więc Igol może poczuć się jak dorosły. Bohater test odpowiedzialności zdaje już na początku, kiedy znajduje okaleczonego kotka i troszczy się o niego. Dzięki zwierzęciu poznaje Kubę, który dopiero co wyszedł stamtąd, dokąd nie chciałby powrócić. Kuba, czyli Macher, ma powiązania z przestępczym światkiem – ale pomaga Igolowi. Do akcji wkracza wówczas Jaga. Dziewczyna, która nie boi się niczego, za to chce prowokować groźne sytuacje – żeby móc obserwować zamieszanych w nie ludzi. Nic nie robi sobie ani z niebezpieczeństw, ani z konsekwencji dla przestępców, którzy połkną haczyk. Chorobliwa ciekawość w połączeniu z kreatywnością sprawia, że Jaga staje się naprawdę groźna. Jej kolejne szatańskie plany mogą znacząco zmieniać układ sił w małym miasteczku. Igol po raz pierwszy dowie się, co znaczy być rozdartym między skonfliktowanymi stronami. Pozna też strach. Te wakacje nie staną się nudne. W tle mają dąb samobójców i Peggy – która w nieoczekiwanych momentach potrafi wtrącić się w rozmowy spiskowców i zasugerować niedostrzegane przez nich komplikacje. W efekcie rozżalenie Igola spowodowane nagłym wyjazdem matki rozmywa się w kolejnych porcjach adrenaliny. Jaga jest niebezpieczna, to fakt, Ale jej postawa kusi. To w końcu obietnica przygody.
Ewa Przybylska lubi proste chwyty budujące nastrój – stąd nocne wymykanie się z domu pod dąb pełen niewidzialnych duchów, niejasne knowania i plany dotyczące rozbojów. Z wieloma wyzwaniami Igol musi poradzić sobie sam, nie przychodzi mu nawet do głowy, żeby pomocy szukać u dorosłych. Przekonuje się, że mediacje nie należą do łatwych, gdy wokół ma się ludzi o silnych charakterach. W dodatku Jaga nie potrzebuje wiele, by zareagować. Tu zamiast chwytów dyplomatycznych przydadzą się umiejętności szybkiego działania. Cechy bohaterów autorka przemyca do dialogów. Tu wszyscy mówią szybko i krótko, prostymi zdaniami. Nie lubią kwiecistości – ale nie dają się uwieść konkretom, wolą czasem niedomówienia i szyfry. Takie prezentowanie wydarzeń mnoży tajemnice i podsyci zainteresowanie akcją, która tym razem jest bardzo burzliwa. Z jednej strony Przybylska stawia uratowanego kotka i prywatne sprawy matki, która porzuca syna, z drugiej – podstępy i walki z prawdziwymi bandytami. Dwunastolatki u tej autorki nie mają łatwego życia. Ale Ewa Przybylska może dzięki temu zaproponować czytelnikom soczystą lekturę pełną sensacji i trzymającą w napięciu. To przygodówka wolna od fabularnej naiwności, pokazująca dojrzewanie dzieci wymuszone okolicznościami. „Jaga pod napięciem” to historia krótka, ale bardzo esencjonalna, nie ma w niej przestojów, nudy czy wygody. Ewa Przybylska oferuje małym odbiorcom świat groźny, w którym każdy skazany jest na siebie – chyba że akurat trafi na ceniącego ryzyko przyjaciela.
Nocne intrygi
Dwunastolatki u Ewy Przybylskiej nigdy nie są dziećmi. Prowadzą skomplikowane intrygi i gry, wplątują się w tajemnicze wydarzenia, od których dorośli stronią. Borykają się z najsilniejszymi emocjami i samodzielnie muszą znajdować rozwiązania, jeśli wpadną w tarapaty. Co zresztą, przy ich impulsywności, wydaje się nieuchronne. Jeśli doliczyć do tego nieprzezroczystą narrację i dialogi, które więcej ukrywają niż wyjaśniają, pojawia się przepis na lektury w wykonaniu Ewy Przybylskiej. Ale „Jaga pod napięciem” wydaje się prostsza niż wcześniejsze książki tej autorki, a przynajmniej bardziej przystępna dla małych odbiorców. Autorka złagodziła hermetyczny język, nie tracąc nic z aury tajemniczości. Wrzuciła bohaterów na głęboką wodę, skazując ich na swoje, niechętnie tolerowane, towarzystwo i zmusiła do testowania zasad lojalności.
Igol na miesiąc musi zamieszkać u przyjaciółki mamy z czasów jej studiów. Peggy nie zamierza walczyć o jego sympatię: jasno określa zasady, zapewniając jednocześnie wolność. Ufa młodemu chłopakowi, a nie zamierza go niańczyć, więc Igol może poczuć się jak dorosły. Bohater test odpowiedzialności zdaje już na początku, kiedy znajduje okaleczonego kotka i troszczy się o niego. Dzięki zwierzęciu poznaje Kubę, który dopiero co wyszedł stamtąd, dokąd nie chciałby powrócić. Kuba, czyli Macher, ma powiązania z przestępczym światkiem – ale pomaga Igolowi. Do akcji wkracza wówczas Jaga. Dziewczyna, która nie boi się niczego, za to chce prowokować groźne sytuacje – żeby móc obserwować zamieszanych w nie ludzi. Nic nie robi sobie ani z niebezpieczeństw, ani z konsekwencji dla przestępców, którzy połkną haczyk. Chorobliwa ciekawość w połączeniu z kreatywnością sprawia, że Jaga staje się naprawdę groźna. Jej kolejne szatańskie plany mogą znacząco zmieniać układ sił w małym miasteczku. Igol po raz pierwszy dowie się, co znaczy być rozdartym między skonfliktowanymi stronami. Pozna też strach. Te wakacje nie staną się nudne. W tle mają dąb samobójców i Peggy – która w nieoczekiwanych momentach potrafi wtrącić się w rozmowy spiskowców i zasugerować niedostrzegane przez nich komplikacje. W efekcie rozżalenie Igola spowodowane nagłym wyjazdem matki rozmywa się w kolejnych porcjach adrenaliny. Jaga jest niebezpieczna, to fakt, Ale jej postawa kusi. To w końcu obietnica przygody.
Ewa Przybylska lubi proste chwyty budujące nastrój – stąd nocne wymykanie się z domu pod dąb pełen niewidzialnych duchów, niejasne knowania i plany dotyczące rozbojów. Z wieloma wyzwaniami Igol musi poradzić sobie sam, nie przychodzi mu nawet do głowy, żeby pomocy szukać u dorosłych. Przekonuje się, że mediacje nie należą do łatwych, gdy wokół ma się ludzi o silnych charakterach. W dodatku Jaga nie potrzebuje wiele, by zareagować. Tu zamiast chwytów dyplomatycznych przydadzą się umiejętności szybkiego działania. Cechy bohaterów autorka przemyca do dialogów. Tu wszyscy mówią szybko i krótko, prostymi zdaniami. Nie lubią kwiecistości – ale nie dają się uwieść konkretom, wolą czasem niedomówienia i szyfry. Takie prezentowanie wydarzeń mnoży tajemnice i podsyci zainteresowanie akcją, która tym razem jest bardzo burzliwa. Z jednej strony Przybylska stawia uratowanego kotka i prywatne sprawy matki, która porzuca syna, z drugiej – podstępy i walki z prawdziwymi bandytami. Dwunastolatki u tej autorki nie mają łatwego życia. Ale Ewa Przybylska może dzięki temu zaproponować czytelnikom soczystą lekturę pełną sensacji i trzymającą w napięciu. To przygodówka wolna od fabularnej naiwności, pokazująca dojrzewanie dzieci wymuszone okolicznościami. „Jaga pod napięciem” to historia krótka, ale bardzo esencjonalna, nie ma w niej przestojów, nudy czy wygody. Ewa Przybylska oferuje małym odbiorcom świat groźny, w którym każdy skazany jest na siebie – chyba że akurat trafi na ceniącego ryzyko przyjaciela.
czwartek, 23 marca 2017
Gabriela Mistral: Czerwony Kapturek
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Groza
To publikacja przeznaczona dla czytelników świadomych – i raczej nienadająca się dla dzieci. Nie ze względu na brutalne rozwiązania, bo tych przecież cały świat baśni jest pełen – a z powodu specyficznego języka utrudnianego jeszcze przez ograniczenia płynące z wierszowanej formy. Fabułę „Czerwonego Kapturka” zna każde dziecko – ale i tu Gabriela Mistral próbuje przywrócić wersję Perraulta: u niego historia kończy się w momencie, gdy wilk pożera małą dziewczynkę. Nie ma cudownego ocalenia ani happy endu, śmierć zamyka opowieść – zresztą pełną dwuznaczności. Bo Gabriela Mistral chce dostrzegać i podkreślać seksualne konotacje w tej bajce. Jedynym ustępstwem na rzecz spopularyzowanej wersji okazuje się sekwencja pytań i odpowiedzi, dialogu Czerwonego Kapturka i Wilka tuż przed tragedią. „Czerwony Kapturek” staje się bajką opowiedzianą na nowo, z dala od aktualnych trendów w literaturze czwartej.
Mistral operuje niejasnościami i nastrojem lekkiej grozy. Podkreśla niewinność Czerwonego Kapturka i bezwzględność („bandytyzm”) wilka, ucieka od naiwności. Chce utrzymywać odbiorców w lęku kojarzonym też z podnieceniem, rozsmakowuje się w narracyjnych przerywnikach, żeby odwlec to, co wiadome. Zawęża relację do kontaktów dwóch przeciwstawnych postaci, co jeszcze podkreśli nieuchronność ich losu. Z powrotem uruchamia odrzucane przez popkulturę odczytania i interpretacje.
Każda część przygody Czerwonego Kapturka mieści się w tekście w jednej czterowersowej zwrotce (porównania z oryginałem znaleźć można w komentarzu krytycznym – kolejnym wyznaczniku dorosłego przeznaczenia książki), jedna zwrotka to opis do pojedynczej rozkładówki. Krystyna Rodowska, autorka przekładu, bardzo troszczy się o uniknięcie porównań z katarynkowymi bajkami. Stosuje różne układy rymów i różne rodzaje współbrzmień, ale przede wszystkim urozmaica warstwę stylistyczną. W doborze odpowiednich określeń kryje się troska o malowniczość przekazu, jest Rodowska w przekładzie trochę leśmianowska. Sięga po inwersje, gdy tak pokieruje szykiem zdania rozkład akcentów, ale dla wypełnienia brakujących sylab wykorzystuje też synonimy lub rozrastające się przymiotniki. Dba o to, by nie zatracić dynamizmu tekstu, ale wciąż zatrzymuje jego bieg synestezją. W efekcie uwaga odbiorców stale przenosi się z doskonale wszystkim znanej akcji na formę wymagającą nowatorskich rozwiązań i pogodzenia ich z klasycznym brzmieniem. Nie może lektura takiej wersji „Czerwonego Kapturka” toczyć się gładko i zupełnie bezproblemowo – nie nada się książka na dobranockową bajkę. Ale pozwala uświadomić, jaką drogę przechodzą czasem stare historie, jak trudno po dekadach i stuleciach oczyścić je z potrzebnych pokoleniom naleciałości i dodatków. U Gabrieli Mistral znana fabuła to pretekst do własnych popisów. Paloma Valdivia również w ilustracjach odchodzi od konwencji tomików dla dzieci – operuje symbolami i niepokojem w ograniczonych kolorystycznie scenkach, deformuje kształty i steruje uwagą odbiorców (w scenie pożerania babci widać tylko ogon wilka, konsumpcja odbywa się na cieniu rzucanym na ścianę. Bohaterowie mają twarze z półksiężyców, wpatrują się w siebie nawzajem hipnotycznym spojrzeniem. Rysunkowy komentarz ogranicza się do ich spotkań – na miniaturkach dopełniających strony z tekstem Valdivia przedstawia kolejnych nieobecnych w bajce mieszkańców lasu – zwierzęta, które uniknęły losu Czerwonego Kapturka.
Jest ta książka kolejnym spotkaniem z opowiadaną na wiele sposobów historią, a o powodach jej wydania – czy w ogóle promowania – można przeczytać w komentarzu krytycznym. Gabriela Mistral ma rzucić nowe światło na fabułę znaną wszystkim.
Groza
To publikacja przeznaczona dla czytelników świadomych – i raczej nienadająca się dla dzieci. Nie ze względu na brutalne rozwiązania, bo tych przecież cały świat baśni jest pełen – a z powodu specyficznego języka utrudnianego jeszcze przez ograniczenia płynące z wierszowanej formy. Fabułę „Czerwonego Kapturka” zna każde dziecko – ale i tu Gabriela Mistral próbuje przywrócić wersję Perraulta: u niego historia kończy się w momencie, gdy wilk pożera małą dziewczynkę. Nie ma cudownego ocalenia ani happy endu, śmierć zamyka opowieść – zresztą pełną dwuznaczności. Bo Gabriela Mistral chce dostrzegać i podkreślać seksualne konotacje w tej bajce. Jedynym ustępstwem na rzecz spopularyzowanej wersji okazuje się sekwencja pytań i odpowiedzi, dialogu Czerwonego Kapturka i Wilka tuż przed tragedią. „Czerwony Kapturek” staje się bajką opowiedzianą na nowo, z dala od aktualnych trendów w literaturze czwartej.
Mistral operuje niejasnościami i nastrojem lekkiej grozy. Podkreśla niewinność Czerwonego Kapturka i bezwzględność („bandytyzm”) wilka, ucieka od naiwności. Chce utrzymywać odbiorców w lęku kojarzonym też z podnieceniem, rozsmakowuje się w narracyjnych przerywnikach, żeby odwlec to, co wiadome. Zawęża relację do kontaktów dwóch przeciwstawnych postaci, co jeszcze podkreśli nieuchronność ich losu. Z powrotem uruchamia odrzucane przez popkulturę odczytania i interpretacje.
Każda część przygody Czerwonego Kapturka mieści się w tekście w jednej czterowersowej zwrotce (porównania z oryginałem znaleźć można w komentarzu krytycznym – kolejnym wyznaczniku dorosłego przeznaczenia książki), jedna zwrotka to opis do pojedynczej rozkładówki. Krystyna Rodowska, autorka przekładu, bardzo troszczy się o uniknięcie porównań z katarynkowymi bajkami. Stosuje różne układy rymów i różne rodzaje współbrzmień, ale przede wszystkim urozmaica warstwę stylistyczną. W doborze odpowiednich określeń kryje się troska o malowniczość przekazu, jest Rodowska w przekładzie trochę leśmianowska. Sięga po inwersje, gdy tak pokieruje szykiem zdania rozkład akcentów, ale dla wypełnienia brakujących sylab wykorzystuje też synonimy lub rozrastające się przymiotniki. Dba o to, by nie zatracić dynamizmu tekstu, ale wciąż zatrzymuje jego bieg synestezją. W efekcie uwaga odbiorców stale przenosi się z doskonale wszystkim znanej akcji na formę wymagającą nowatorskich rozwiązań i pogodzenia ich z klasycznym brzmieniem. Nie może lektura takiej wersji „Czerwonego Kapturka” toczyć się gładko i zupełnie bezproblemowo – nie nada się książka na dobranockową bajkę. Ale pozwala uświadomić, jaką drogę przechodzą czasem stare historie, jak trudno po dekadach i stuleciach oczyścić je z potrzebnych pokoleniom naleciałości i dodatków. U Gabrieli Mistral znana fabuła to pretekst do własnych popisów. Paloma Valdivia również w ilustracjach odchodzi od konwencji tomików dla dzieci – operuje symbolami i niepokojem w ograniczonych kolorystycznie scenkach, deformuje kształty i steruje uwagą odbiorców (w scenie pożerania babci widać tylko ogon wilka, konsumpcja odbywa się na cieniu rzucanym na ścianę. Bohaterowie mają twarze z półksiężyców, wpatrują się w siebie nawzajem hipnotycznym spojrzeniem. Rysunkowy komentarz ogranicza się do ich spotkań – na miniaturkach dopełniających strony z tekstem Valdivia przedstawia kolejnych nieobecnych w bajce mieszkańców lasu – zwierzęta, które uniknęły losu Czerwonego Kapturka.
Jest ta książka kolejnym spotkaniem z opowiadaną na wiele sposobów historią, a o powodach jej wydania – czy w ogóle promowania – można przeczytać w komentarzu krytycznym. Gabriela Mistral ma rzucić nowe światło na fabułę znaną wszystkim.
środa, 22 marca 2017
Krzysztof Marzec, Tomasz Trzósło: AdWords i Analytics. Zostań certyfikowanym specjalistą
PWN, Warszawa 2017.
Kampania w sieci
Książka z dziedziny e-marketingu „AdWords i Analytics” nie nauczy od podstaw stosowanych przez Google narzędzi do skutecznego reklamowania się w sieci, przed czym zresztą autorzy – Krzysztof Marzec i Tomasz Trzósło ostrzegają. Obrali oni bowiem inny cel, przygotowanie odbiorców do skutecznego zdawania egzaminów na Certyfikowanego Specjalistę Google AdWords lub Google Analytics. Uzyskanie takiego tytułu ma swoje konsekwencje dla firmy, o czym nikogo nie trzeba przekonywać.
Autorzy postawili na poradnik o charakterze skryptu. Poruszają w nim tematy istotne dla egzaminowanych na różnych poziomach. Książkę dzielą na przejrzyste części (można wybrać tylko zagadnienia odnoszące się do konkretnego egzaminu), a każdy rozdział ma przejrzysty układ, wspierany dodatkowo tabelkami, ilustracjami czy wyliczeniami. Stosowanie „markerów” zdecydowanie upraszcza nawigację. Za każdym razem – to jest przy każdym poruszanym zagadnieniu – pojawiają się definicje i krótkie wyjaśnienia, zestawy praktycznych wskazówek ułatwiających działania w sieci, wyróżnione graficznie wiadomości do zapamiętania, podkreślenia wątków czy często powtarzanych na egzaminie tematów. Są tu też scenki i przykłady – bezpośrednio ukazujące przydatność narzędzi lub sytuacje, w których użycie ich sporo uprości. Imitują autorzy rozmowy z klientami (lub odwołują się do przykładów z życia wziętych), sugerują najczęstsze stosowane przez odbiorców rozwiązania i pokazują ich skuteczność. Przez cały czas operują przy tym fachowym słownictwem, ale dbają o przejrzystość wywodów. Wiele tu również grafik z przykładowymi wykresami lub opcjami dostępnymi w odpowiednich usługach.
Większość rozdziałów czy tematów zamyka się pojedynczym pytaniem z arkusza egzaminacyjnego: to test jednokrotnego wyboru lub określenie prawdziwości podanego zdania. Takie zadanie ma nie tylko przyzwyczaić do rozwiązywania testów i utrwalać wiadomości. W kluczu odpowiedzi zamieszczonym na końcu książki pojawiają się poprawne odpowiedzi razem z akapitowym uzasadnieniem – rozszerzeniem wyjaśnienia. To sprawia, że z lektury klucza nie powinno się rezygnować: to kolejne miejsce pełne cennych uwag, przydatnych nie tylko na egzaminie, ale i w trakcie planowania kampanii reklamowych w internecie. Mało tego: autorzy cały czas monitorują zmiany w tej dziedzinie i uaktualnienia do tomu prezentują na specjalnej stronie – dzięki temu użytkownicy mogą na bieżąco śledzić nowinki w e-marketingu.
„AdWords i Analytics” to książka, która rzeczywiście porządkuje wiedzę – zawiera same konkrety i odniesienia do rzeczywistości, pozwala jak najskuteczniej korzystać z możliwości zamieszczania reklam w internecie – i sprawdzać efektywność takiego rozwiązania. Część odbiorców, która już zaczęła stosować choćby wbudowane w szablony moduły otrzyma razem z tą publikacją możliwość jeszcze lepszego planowania sieciowych kampanii. Forma przygotowania do egzaminu nie musi zawężać kręgu czytelników – chociaż jeśli ktoś potrzebuje przeprowadzenia przez podstawy narzędzi, będzie mu dużo trudniej. „AWords i Analytics” to propozycja dla użytkowników, którzy sporo czasu poświęcają na analizy skuteczności zabiegów reklamowych, interesują się SEO i chcieliby trafiać do swojej docelowej grupy odbiorców. Dla tych, którzy potrzebują certyfikatu potwierdzającego kwalifikacje to pomoc wręcz nieoceniona. W dzisiejszym świecie reklamy spersonalizowane zajmują coraz ważniejszą pozycję, a Marzec i Trzósło wprowadzają czytelników w kulisy przygotowań skutecznych kampanii. W pewien sposób mogą też służyć wsparciem dla tych klientów, którzy ciekawi są, jak podejmować decyzje czy jakich błędów nie popełniać w internetowym marketingu.
Kampania w sieci
Książka z dziedziny e-marketingu „AdWords i Analytics” nie nauczy od podstaw stosowanych przez Google narzędzi do skutecznego reklamowania się w sieci, przed czym zresztą autorzy – Krzysztof Marzec i Tomasz Trzósło ostrzegają. Obrali oni bowiem inny cel, przygotowanie odbiorców do skutecznego zdawania egzaminów na Certyfikowanego Specjalistę Google AdWords lub Google Analytics. Uzyskanie takiego tytułu ma swoje konsekwencje dla firmy, o czym nikogo nie trzeba przekonywać.
Autorzy postawili na poradnik o charakterze skryptu. Poruszają w nim tematy istotne dla egzaminowanych na różnych poziomach. Książkę dzielą na przejrzyste części (można wybrać tylko zagadnienia odnoszące się do konkretnego egzaminu), a każdy rozdział ma przejrzysty układ, wspierany dodatkowo tabelkami, ilustracjami czy wyliczeniami. Stosowanie „markerów” zdecydowanie upraszcza nawigację. Za każdym razem – to jest przy każdym poruszanym zagadnieniu – pojawiają się definicje i krótkie wyjaśnienia, zestawy praktycznych wskazówek ułatwiających działania w sieci, wyróżnione graficznie wiadomości do zapamiętania, podkreślenia wątków czy często powtarzanych na egzaminie tematów. Są tu też scenki i przykłady – bezpośrednio ukazujące przydatność narzędzi lub sytuacje, w których użycie ich sporo uprości. Imitują autorzy rozmowy z klientami (lub odwołują się do przykładów z życia wziętych), sugerują najczęstsze stosowane przez odbiorców rozwiązania i pokazują ich skuteczność. Przez cały czas operują przy tym fachowym słownictwem, ale dbają o przejrzystość wywodów. Wiele tu również grafik z przykładowymi wykresami lub opcjami dostępnymi w odpowiednich usługach.
Większość rozdziałów czy tematów zamyka się pojedynczym pytaniem z arkusza egzaminacyjnego: to test jednokrotnego wyboru lub określenie prawdziwości podanego zdania. Takie zadanie ma nie tylko przyzwyczaić do rozwiązywania testów i utrwalać wiadomości. W kluczu odpowiedzi zamieszczonym na końcu książki pojawiają się poprawne odpowiedzi razem z akapitowym uzasadnieniem – rozszerzeniem wyjaśnienia. To sprawia, że z lektury klucza nie powinno się rezygnować: to kolejne miejsce pełne cennych uwag, przydatnych nie tylko na egzaminie, ale i w trakcie planowania kampanii reklamowych w internecie. Mało tego: autorzy cały czas monitorują zmiany w tej dziedzinie i uaktualnienia do tomu prezentują na specjalnej stronie – dzięki temu użytkownicy mogą na bieżąco śledzić nowinki w e-marketingu.
„AdWords i Analytics” to książka, która rzeczywiście porządkuje wiedzę – zawiera same konkrety i odniesienia do rzeczywistości, pozwala jak najskuteczniej korzystać z możliwości zamieszczania reklam w internecie – i sprawdzać efektywność takiego rozwiązania. Część odbiorców, która już zaczęła stosować choćby wbudowane w szablony moduły otrzyma razem z tą publikacją możliwość jeszcze lepszego planowania sieciowych kampanii. Forma przygotowania do egzaminu nie musi zawężać kręgu czytelników – chociaż jeśli ktoś potrzebuje przeprowadzenia przez podstawy narzędzi, będzie mu dużo trudniej. „AWords i Analytics” to propozycja dla użytkowników, którzy sporo czasu poświęcają na analizy skuteczności zabiegów reklamowych, interesują się SEO i chcieliby trafiać do swojej docelowej grupy odbiorców. Dla tych, którzy potrzebują certyfikatu potwierdzającego kwalifikacje to pomoc wręcz nieoceniona. W dzisiejszym świecie reklamy spersonalizowane zajmują coraz ważniejszą pozycję, a Marzec i Trzósło wprowadzają czytelników w kulisy przygotowań skutecznych kampanii. W pewien sposób mogą też służyć wsparciem dla tych klientów, którzy ciekawi są, jak podejmować decyzje czy jakich błędów nie popełniać w internetowym marketingu.
wtorek, 21 marca 2017
Jacek Fedorowicz: Święte krowy na kółkach
Wielka Litera, Warszawa 2017.
Spojrzenie na życie
Jacek Fedorowicz jako felietonista pozostaje satyrykiem, ale pozwala sobie też na całkiem sporo autobiograficznych wyznań. „Święte krowy na kółkach” to zbiór tekstów – publikowanych w różnych pismach – pogrupowanych tematycznie i nie zawsze odnoszących się do aktualnych problemów politycznych. Bywa, że satyrę agitacyjną zastępuje autor humorem, a dla odpoczynku od medialnych sensacji proponuje przyjrzenie się obyczajowości lub kwestiom społecznym, mniej palącym, za to wspólnym dla przedstawicieli różnych pokoleń (lub po prostu zrozumiałym niezależnie od czasów). Zamiast wstępu proponuje Fedorowicz krótkie „życiorysowe” wprowadzenie, którym buduje bliskość z czytelnikami. Na osobiste wyznania w tym duchu będzie sobie potem znajdował miejsce wśród wynurzeń o charakterze komentatorskim czy krytycznym. „Święte krowy na kółkach” są więc czymś w rodzaju kontynuacji pamiętnika – tyle tylko, że w bardziej sprzyjającej dowcipom formie. A że przy okazji autor chce udowodnić, że żarty można poddawać recyklingowej obróbce – zabawy będzie sporo. Jacek Fedorowicz nie należy do tych, którzy kopiowaliby obiegowe internetowe dowcipy – proponuje lekkie i oryginalne teksty. Czasem tylko wymyka mu się nieco gorzkich słów pod adresem bezmyślnych lub promujących bylejakość.
„Święte krowy na kółkach” to tom bardzo zróżnicowany. Otwierają go felietony poświęcone Warszawie – raz refleksje na temat Pałacu Kultury, raz – przemyślenia znad Wisły. Znalazło się miejsce na sprawy dotyczące mentalności ludzi i wszechobecnych reklam, które mogą się przydać do zasłaniania szpecących miasta miejsc. W części warszawskiej Fedorowicz zyskuje wiele powodów do osobistych wspomnień – co automatycznie odróżnia te felietony od standardowych prasowych przerywników dotyczących stolicy. Dalej pojawi się trochę sportu (zwłaszcza temat rowerzystów i biegania), felietony dotyczące przemian językowych – to znów próba walki z nonszalancją i ignorowaniem reguł. Osobną – nie do pominięcia – grupę stanowią teksty o polityce i politykach. „Donosy” zawierają zapiski na najróżniejsze tematy, tu też widać zróżnicowanie ich długości. Nie ma zatem obaw, że autor zanudzi czytelników swoimi obsesjami – potrafi zachować umiar, nie powtarza do znudzenia argumentów czy co bardziej smakowitych fraz. Pozwala czytelnikom cieszyć się lekturą – a zapewnia też kilka wartych przemyślenia punktów.
Jacek Fedorowicz nie uprawia w tej książce satyry estradowej, dba o inteligentne dowcipy na dobrym poziomie. To, co nie sprawdziłoby się na kabaretonie jako rozrywka dla mas, idealnie działa w zbiorku czytanym dla wytchnienia. Nawet kiedy autor wyraźnie poirytowany jest własną bezradnością w obliczu niepożądanych przemian, potrafi reagować jak humorysta – nie są to więc felietony męczeńskie w tonie, przynoszą sporo zabawy obok celnych diagnoz. Dobre wyważenie proporcji sprawia, że sygnały autobiograficzne łagodzą wymowę satyry, pozwalają też unikać truizmów.
„Święte krowy na kółkach” zawierają ilustracje autora. Jacek Fedorowicz jawi się tu jako rysownik satyryczny, który do obrazków-komentarzy wprowadza kolejne, nowe żarty, pokazuje również zmysł karykaturzysty – zwłaszcza w kilkukreskowych obliczach polityków. Bezbłędnie wychwytuje charakterystyczne rysy i oddaje podobieństwo na prostych szkicach. W ten sposób ilustracje stają się nieodłączną częścią felietonów, nie tylko ozdabiają tom, ale podsuwają odbiorcom dodatkową porcję rozrywki. „Święte krowy na kółkach” to książka dla fanów satyry – i dla tych, którzy zmęczeni są powielaniem obiegowych dowcipów lub stereotypowych sądów.
Spojrzenie na życie
Jacek Fedorowicz jako felietonista pozostaje satyrykiem, ale pozwala sobie też na całkiem sporo autobiograficznych wyznań. „Święte krowy na kółkach” to zbiór tekstów – publikowanych w różnych pismach – pogrupowanych tematycznie i nie zawsze odnoszących się do aktualnych problemów politycznych. Bywa, że satyrę agitacyjną zastępuje autor humorem, a dla odpoczynku od medialnych sensacji proponuje przyjrzenie się obyczajowości lub kwestiom społecznym, mniej palącym, za to wspólnym dla przedstawicieli różnych pokoleń (lub po prostu zrozumiałym niezależnie od czasów). Zamiast wstępu proponuje Fedorowicz krótkie „życiorysowe” wprowadzenie, którym buduje bliskość z czytelnikami. Na osobiste wyznania w tym duchu będzie sobie potem znajdował miejsce wśród wynurzeń o charakterze komentatorskim czy krytycznym. „Święte krowy na kółkach” są więc czymś w rodzaju kontynuacji pamiętnika – tyle tylko, że w bardziej sprzyjającej dowcipom formie. A że przy okazji autor chce udowodnić, że żarty można poddawać recyklingowej obróbce – zabawy będzie sporo. Jacek Fedorowicz nie należy do tych, którzy kopiowaliby obiegowe internetowe dowcipy – proponuje lekkie i oryginalne teksty. Czasem tylko wymyka mu się nieco gorzkich słów pod adresem bezmyślnych lub promujących bylejakość.
„Święte krowy na kółkach” to tom bardzo zróżnicowany. Otwierają go felietony poświęcone Warszawie – raz refleksje na temat Pałacu Kultury, raz – przemyślenia znad Wisły. Znalazło się miejsce na sprawy dotyczące mentalności ludzi i wszechobecnych reklam, które mogą się przydać do zasłaniania szpecących miasta miejsc. W części warszawskiej Fedorowicz zyskuje wiele powodów do osobistych wspomnień – co automatycznie odróżnia te felietony od standardowych prasowych przerywników dotyczących stolicy. Dalej pojawi się trochę sportu (zwłaszcza temat rowerzystów i biegania), felietony dotyczące przemian językowych – to znów próba walki z nonszalancją i ignorowaniem reguł. Osobną – nie do pominięcia – grupę stanowią teksty o polityce i politykach. „Donosy” zawierają zapiski na najróżniejsze tematy, tu też widać zróżnicowanie ich długości. Nie ma zatem obaw, że autor zanudzi czytelników swoimi obsesjami – potrafi zachować umiar, nie powtarza do znudzenia argumentów czy co bardziej smakowitych fraz. Pozwala czytelnikom cieszyć się lekturą – a zapewnia też kilka wartych przemyślenia punktów.
Jacek Fedorowicz nie uprawia w tej książce satyry estradowej, dba o inteligentne dowcipy na dobrym poziomie. To, co nie sprawdziłoby się na kabaretonie jako rozrywka dla mas, idealnie działa w zbiorku czytanym dla wytchnienia. Nawet kiedy autor wyraźnie poirytowany jest własną bezradnością w obliczu niepożądanych przemian, potrafi reagować jak humorysta – nie są to więc felietony męczeńskie w tonie, przynoszą sporo zabawy obok celnych diagnoz. Dobre wyważenie proporcji sprawia, że sygnały autobiograficzne łagodzą wymowę satyry, pozwalają też unikać truizmów.
„Święte krowy na kółkach” zawierają ilustracje autora. Jacek Fedorowicz jawi się tu jako rysownik satyryczny, który do obrazków-komentarzy wprowadza kolejne, nowe żarty, pokazuje również zmysł karykaturzysty – zwłaszcza w kilkukreskowych obliczach polityków. Bezbłędnie wychwytuje charakterystyczne rysy i oddaje podobieństwo na prostych szkicach. W ten sposób ilustracje stają się nieodłączną częścią felietonów, nie tylko ozdabiają tom, ale podsuwają odbiorcom dodatkową porcję rozrywki. „Święte krowy na kółkach” to książka dla fanów satyry – i dla tych, którzy zmęczeni są powielaniem obiegowych dowcipów lub stereotypowych sądów.
poniedziałek, 20 marca 2017
Astrid Lindgren: Przygody dzieci z ulicy Awanturników
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Rezolutna Lotta
Dzieci z ulicy Awanturników są trochę jak dzieci z Bullerbyn, tyle że tu akcja zawęża się do jednej rodziny, a maluchy rzadko odwiedzają też domek samotnej sąsiadki – z czasem na postać wiodącą wyrasta najmłodsza Lotta, której poświęcony jest drugi tomik przygód (również w tej edycji przypominany). Astrid Lindgren w książce „Przygody dzieci z ulicy Awanturników” – złożonej z dwóch samodzielnych historii – podkreśla rezolutność i komizm małych bohaterów. Jest przy tym szczera i pozbawiona dyplomatycznych zapędów. Lotta bez przerwy słyszy od rodzeństwa, że jest głupia, takie wykrzyknienia pojawiają się też w narracji prowadzonej przez starszą dziewczynkę. Ale Lotta ma swój charakter i silne poglądy, więc musi w końcu zdominować historyjki dla najmłodszych.
Astrid Lindgren, swoim zwyczajem, przedstawia codzienne przyjemności czy zabawy kilkulatków. Robi to z dużym zaangażowaniem, jakby sama uczestniczyła w rozrywkach. Opowiada o zabawie w piratów i w chore dziecko, tłumaczy, jak wyprodukować ser z porzeczek i prezentuje sposoby spędzania czasu u cioci Berg. Najmłodsi wszędzie znajdą rozrywkę: w pociągu w drodze do dziadków czy w altanie na drzewie. Mają swoje sposoby, by przechytrzyć dorosłych – i własny punkt widzenia na wiele spraw. Mia Maria, która przedstawia codzienne przygody dzieci z ulicy Awanturników w pierwszym tomie, w tle pokazuje zachowania dorosłych podejmujących z pociechami grę w wyobraźnię. Astrid Lindgren udowadnia odbiorcom, że zwyczajność sama w sobie jest pasjonująca – nawet gdy nie ma się zbyt wielu zabawek, wystarczy towarzystwo i możliwość wyjścia z domu. Tym zafascynuje dzieci, które obecnie raczej nie wierzą w świat bez komputerów i rozrywki bez gier elektronicznych.
Rezolutna Lotta mimo krytyki ze strony rodzeństwa bardzo często rozśmiesza odbiorców. Rzeczywistość postrzega po swojemu, nie boi się wyzwań. Wiele opowiadań puentuje właśnie Lotta – komicznie i dziecinnie, ale wbrew zarzutom rodzeństwa wcale nie głupio. Lotta sama ustala zasady, którymi chce się kierować w życiu – ale nie sprawia wrażenia rozkapryszonego dziecka. Jest mądra mądrością kilkulatki, naiwna, ale potrafi też logicznie myśleć. Niektóre rozmowy z Lottą są dowcipami w miniaturze – Astrid Lindgren dekonstruuje schematy, wprowadza zaskakujące nie tylko dla dzieci reakcje bohaterki. Pierwszy tom to zestaw opowiadań, zbiór luźnych pomysłów, które stanowią kwintesencję dzieciństwa. W przygodach samej Lotty pojawia się już nadrzędna fabuła, bohaterka – jak wiele kilkulatków – ma powód, by uciec z domu i urządza swoje nowe gospodarstwo u sąsiadki. Bliscy pozwalają jej decydować o sobie i nie stwarzają problemów, więc dziewczynka nie tylko udowadnia, że jest samodzielna, ale też zyskuje silne przeżycia.
Widać po „Przygodach dzieci z ulicy Awanturników” (z klasycznymi w duchu ilustracjami Ilon Wikland), jak dobrze Astrid Lindgren rozumie maluchy i jak świetnie potrafiła dla nich pisać. Te historyjki są ciepłe i zabawne, pełne prostych przygód – a w części w ogóle prawdziwe. Przekonująco zaprezentowane charaktery idą tu w parze z wyrazistymi scenkami. Bardzo dużo tu żartów, nawet w chwilach, w których nikt się ich nie spodziewa. Bohaterowie nie tracą na wartości i mogą cieszyć kolejne pokolenia małych odbiorców nawet mimo obyczajowych przemian. W tym wypadku nawet dorośli mogą z chęcią uczestniczyć w lekturze – pan, który nie wie o brodawce czy ogonek bez pieska to popisy humoru i zrozumienia najmłodszych – a zarazem podstawowy czynnik motywujący do czytania. Tych bohaterów pokochają kilkulatki – to klasyka, która się nie starzeje.
Rezolutna Lotta
Dzieci z ulicy Awanturników są trochę jak dzieci z Bullerbyn, tyle że tu akcja zawęża się do jednej rodziny, a maluchy rzadko odwiedzają też domek samotnej sąsiadki – z czasem na postać wiodącą wyrasta najmłodsza Lotta, której poświęcony jest drugi tomik przygód (również w tej edycji przypominany). Astrid Lindgren w książce „Przygody dzieci z ulicy Awanturników” – złożonej z dwóch samodzielnych historii – podkreśla rezolutność i komizm małych bohaterów. Jest przy tym szczera i pozbawiona dyplomatycznych zapędów. Lotta bez przerwy słyszy od rodzeństwa, że jest głupia, takie wykrzyknienia pojawiają się też w narracji prowadzonej przez starszą dziewczynkę. Ale Lotta ma swój charakter i silne poglądy, więc musi w końcu zdominować historyjki dla najmłodszych.
Astrid Lindgren, swoim zwyczajem, przedstawia codzienne przyjemności czy zabawy kilkulatków. Robi to z dużym zaangażowaniem, jakby sama uczestniczyła w rozrywkach. Opowiada o zabawie w piratów i w chore dziecko, tłumaczy, jak wyprodukować ser z porzeczek i prezentuje sposoby spędzania czasu u cioci Berg. Najmłodsi wszędzie znajdą rozrywkę: w pociągu w drodze do dziadków czy w altanie na drzewie. Mają swoje sposoby, by przechytrzyć dorosłych – i własny punkt widzenia na wiele spraw. Mia Maria, która przedstawia codzienne przygody dzieci z ulicy Awanturników w pierwszym tomie, w tle pokazuje zachowania dorosłych podejmujących z pociechami grę w wyobraźnię. Astrid Lindgren udowadnia odbiorcom, że zwyczajność sama w sobie jest pasjonująca – nawet gdy nie ma się zbyt wielu zabawek, wystarczy towarzystwo i możliwość wyjścia z domu. Tym zafascynuje dzieci, które obecnie raczej nie wierzą w świat bez komputerów i rozrywki bez gier elektronicznych.
Rezolutna Lotta mimo krytyki ze strony rodzeństwa bardzo często rozśmiesza odbiorców. Rzeczywistość postrzega po swojemu, nie boi się wyzwań. Wiele opowiadań puentuje właśnie Lotta – komicznie i dziecinnie, ale wbrew zarzutom rodzeństwa wcale nie głupio. Lotta sama ustala zasady, którymi chce się kierować w życiu – ale nie sprawia wrażenia rozkapryszonego dziecka. Jest mądra mądrością kilkulatki, naiwna, ale potrafi też logicznie myśleć. Niektóre rozmowy z Lottą są dowcipami w miniaturze – Astrid Lindgren dekonstruuje schematy, wprowadza zaskakujące nie tylko dla dzieci reakcje bohaterki. Pierwszy tom to zestaw opowiadań, zbiór luźnych pomysłów, które stanowią kwintesencję dzieciństwa. W przygodach samej Lotty pojawia się już nadrzędna fabuła, bohaterka – jak wiele kilkulatków – ma powód, by uciec z domu i urządza swoje nowe gospodarstwo u sąsiadki. Bliscy pozwalają jej decydować o sobie i nie stwarzają problemów, więc dziewczynka nie tylko udowadnia, że jest samodzielna, ale też zyskuje silne przeżycia.
Widać po „Przygodach dzieci z ulicy Awanturników” (z klasycznymi w duchu ilustracjami Ilon Wikland), jak dobrze Astrid Lindgren rozumie maluchy i jak świetnie potrafiła dla nich pisać. Te historyjki są ciepłe i zabawne, pełne prostych przygód – a w części w ogóle prawdziwe. Przekonująco zaprezentowane charaktery idą tu w parze z wyrazistymi scenkami. Bardzo dużo tu żartów, nawet w chwilach, w których nikt się ich nie spodziewa. Bohaterowie nie tracą na wartości i mogą cieszyć kolejne pokolenia małych odbiorców nawet mimo obyczajowych przemian. W tym wypadku nawet dorośli mogą z chęcią uczestniczyć w lekturze – pan, który nie wie o brodawce czy ogonek bez pieska to popisy humoru i zrozumienia najmłodszych – a zarazem podstawowy czynnik motywujący do czytania. Tych bohaterów pokochają kilkulatki – to klasyka, która się nie starzeje.
niedziela, 19 marca 2017
Wojciech Młynarski: Od oddechu do oddechu. Najpiękniejsze wiersze i piosenki
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Masy i jednostki
Do Młynarskiego się dojrzewa. Do jego piosenek wracać trzeba wiele razy, żeby odkrywać ich literacki kunszt, zestawienia skojarzeń czy puenty powiązane z szarą codziennością. Młynarski w piosenkach lubi myśleć, a jego utwory zyskują przez to niepokojącą (odrobinę) ponadczasowość. Tomik „Od oddechu do oddechu” to obszerny wybór wierszy, w sam raz, by znającym przypominać, a młodszym pokoleniom przedstawiać twórczość księcia poezji. I chociaż prawie każdy z tych tekstów ma swoją historię, tu czytelnicy pozostaną sam na sam z liryką. Krótki i celny komentarz Jerzego Bralczyka jako wstęp zaostrza apetyty i wyczula na literackie zabawy słowami, później pojawia się kilkaset utworów uszeregowanych chronologicznie z datami jako jedynym odsyłaczem do kontekstów historycznych, politycznych czy społecznych. Zainteresowani – zostaną i będą prowadzić własne poszukiwania, tym razem o kolejnych utworach. „Od oddechu do oddechu” czyta się jednak bardzo trudno. A to z powodu spopularyzowania treści przez różnych wykonawców (w tym nierzadko samego autora). Raz za razem zamiast wyczytywać się w przesycone trafnymi obserwacjami strofy, odbiorca zaczyna nucić, a piosenki – wiadomo – przywołują dalsze wspomnienia i obrazy, odrywając co pewien czas od wertowania tomiku. Bezpieczniej byłoby więc uprawiać lekturę wyrywkową, zdać się na los i smakować wybrane przypadkiem liryki. Tu jednak przeszkodzi ciekawość, chęć poznania całej opowieści, którą pisane na przestrzeni całych dekad wiersze muszą w końcu stworzyć. Młynarski jeszcze raz każe zatrzymać się nad tym, co doskonale znane. Uwodzi żartem (czasem nawet cenionym przez najmłodszych), żeby z doświadczeniem czytelników dokładać im kolejne sensy i znaczeniowe płaszczyzny. Buduje mocne puenty – zamknięcia, które wprowadzają akcenty filozoficzne. Naświetla rzeczywistość z różnych stron, a szczególne miejsce trzyma zawsze dla tych z literatury wyrzucanych – albo przedstawicieli marginesu społecznego, albo niewyedukowanych (i skazanych na pogardę) prostaczków, albo… żony pozostające w cieniu w niezbyt udanym związku. Wojciech Młynarski docenia ludzi z nizin, za to bezlitosnej krytyce poddaje bezmyślnie rządzących. Ci narażeni są na satyryczne ataki – i miażdżeni inteligentnymi docinkami. Satyra, którą Młynarski uprawia, zasługuje na osobne opracowanie.
Widać w tym wyborze całkiem dobrze zabawy formą. Nie tylko felietony śpiewane, czyli publicystyka zamaskowana wierszem się tu pojawia – autor nawiązuje do różnych stylów muzycznych i eksperymentuje z mariażem gatunku i przesłania. Tworzy piosenki dla mas i dla jednostek równocześnie. Kusi go to, co niedostrzegane powszechnie. Mówienie aluzyjne doprowadza do perfekcji, a brak oczywistych – bezpośrednich – odnośników do prezentowanej rzeczywistości sprawia, że nieraz piosenki otrzymują drugie życie. Ale i w warstwie obyczajowej ma Wojciech Młynarski sporo do powiedzenia. Niby nie zajmuje się uczuciami i emocjami, a przynajmniej nie w takim stopniu co Jeremi Przybora czy Agnieszka Osiecka, ale jest w stanie wywoływać cały wachlarz tych emocji u czytelników, którzy w miniaturowych scenkach odnajdą marzenia czy zawiedzione nadzieje zwykłych bohaterów. „Od oddechu do oddechu” jest bezustannym przyglądaniem się ludziom. Wojciech Młynarski erudycyjne utwory przesyca ważnymi refleksjami nad codziennością, a i humorem. Dobrze, że taki wybór pojawia się na rynku – ułatwi fanom piosenek „z tekstem” dotarcie do najważniejszych utworów i stanowić będzie przeciwwagę dla bylejakości w nurcie pop. Wojciech Młynarski to autor, który reklamy nie potrzebuje, więc też „Od oddechu do oddechu” bez trudu trafi do czytelników.
Masy i jednostki
Do Młynarskiego się dojrzewa. Do jego piosenek wracać trzeba wiele razy, żeby odkrywać ich literacki kunszt, zestawienia skojarzeń czy puenty powiązane z szarą codziennością. Młynarski w piosenkach lubi myśleć, a jego utwory zyskują przez to niepokojącą (odrobinę) ponadczasowość. Tomik „Od oddechu do oddechu” to obszerny wybór wierszy, w sam raz, by znającym przypominać, a młodszym pokoleniom przedstawiać twórczość księcia poezji. I chociaż prawie każdy z tych tekstów ma swoją historię, tu czytelnicy pozostaną sam na sam z liryką. Krótki i celny komentarz Jerzego Bralczyka jako wstęp zaostrza apetyty i wyczula na literackie zabawy słowami, później pojawia się kilkaset utworów uszeregowanych chronologicznie z datami jako jedynym odsyłaczem do kontekstów historycznych, politycznych czy społecznych. Zainteresowani – zostaną i będą prowadzić własne poszukiwania, tym razem o kolejnych utworach. „Od oddechu do oddechu” czyta się jednak bardzo trudno. A to z powodu spopularyzowania treści przez różnych wykonawców (w tym nierzadko samego autora). Raz za razem zamiast wyczytywać się w przesycone trafnymi obserwacjami strofy, odbiorca zaczyna nucić, a piosenki – wiadomo – przywołują dalsze wspomnienia i obrazy, odrywając co pewien czas od wertowania tomiku. Bezpieczniej byłoby więc uprawiać lekturę wyrywkową, zdać się na los i smakować wybrane przypadkiem liryki. Tu jednak przeszkodzi ciekawość, chęć poznania całej opowieści, którą pisane na przestrzeni całych dekad wiersze muszą w końcu stworzyć. Młynarski jeszcze raz każe zatrzymać się nad tym, co doskonale znane. Uwodzi żartem (czasem nawet cenionym przez najmłodszych), żeby z doświadczeniem czytelników dokładać im kolejne sensy i znaczeniowe płaszczyzny. Buduje mocne puenty – zamknięcia, które wprowadzają akcenty filozoficzne. Naświetla rzeczywistość z różnych stron, a szczególne miejsce trzyma zawsze dla tych z literatury wyrzucanych – albo przedstawicieli marginesu społecznego, albo niewyedukowanych (i skazanych na pogardę) prostaczków, albo… żony pozostające w cieniu w niezbyt udanym związku. Wojciech Młynarski docenia ludzi z nizin, za to bezlitosnej krytyce poddaje bezmyślnie rządzących. Ci narażeni są na satyryczne ataki – i miażdżeni inteligentnymi docinkami. Satyra, którą Młynarski uprawia, zasługuje na osobne opracowanie.
Widać w tym wyborze całkiem dobrze zabawy formą. Nie tylko felietony śpiewane, czyli publicystyka zamaskowana wierszem się tu pojawia – autor nawiązuje do różnych stylów muzycznych i eksperymentuje z mariażem gatunku i przesłania. Tworzy piosenki dla mas i dla jednostek równocześnie. Kusi go to, co niedostrzegane powszechnie. Mówienie aluzyjne doprowadza do perfekcji, a brak oczywistych – bezpośrednich – odnośników do prezentowanej rzeczywistości sprawia, że nieraz piosenki otrzymują drugie życie. Ale i w warstwie obyczajowej ma Wojciech Młynarski sporo do powiedzenia. Niby nie zajmuje się uczuciami i emocjami, a przynajmniej nie w takim stopniu co Jeremi Przybora czy Agnieszka Osiecka, ale jest w stanie wywoływać cały wachlarz tych emocji u czytelników, którzy w miniaturowych scenkach odnajdą marzenia czy zawiedzione nadzieje zwykłych bohaterów. „Od oddechu do oddechu” jest bezustannym przyglądaniem się ludziom. Wojciech Młynarski erudycyjne utwory przesyca ważnymi refleksjami nad codziennością, a i humorem. Dobrze, że taki wybór pojawia się na rynku – ułatwi fanom piosenek „z tekstem” dotarcie do najważniejszych utworów i stanowić będzie przeciwwagę dla bylejakości w nurcie pop. Wojciech Młynarski to autor, który reklamy nie potrzebuje, więc też „Od oddechu do oddechu” bez trudu trafi do czytelników.
The Lord of the Rings. Trylogia filmowa. Książka do kolorowania
Akurat, Warszawa 2017.
Wyobraźnia z filmu
„The Lord of the Rings. Trylogia filmowa. Książka do kolorowania” to publikacja będąca naturalną konsekwencją machiny promocyjnej i mody na książki-gadżety oraz kolorowanki antystresowe dla dorosłych. Filmowość polega tu na przeniesieniu kadrów z ekranizacji do rysunku – i wzbogaceniu części z nich o cytaty. Tomik ma swój stały rytm: jedna rozkładówka to prezentacja wybranego bohatera w wersji wizualnej (odpowiednie ujęcie przerobione na czarno-biały szkic) i wypowiedzi tego bohatera jako czynnika najlepiej go definiującego (do tego dochodzi jeszcze podpis, żeby nawet laicy wiedzieli, kogo przedstawia dzieło), a następne wielkoformatowy i często wielopostaciowy kadr z akcji, już pozbawiony tekstu. Słowa wypisywane są ozdobną czcionką, pozbawioną wypełnienia, tak, że i same litery traktować się będzie jak temat do kolorowania. Tu odbiorcy mogą inspirować się zdobieniami ze średniowiecznych ksiąg, żeby nadać własny charakter stronom.
Przeniesienie zdjęć do szkiców odbywa się komputerowo i przy najlepszych nawet chęciach nie można tu podziwiać kunsztu rysowania. Taki zabieg sprawia, że zaznaczone swoimi konturami są nawet plamy światła – w efekcie rysunki byłyby nieczytelne dla większości odbiorców – i zniechęcające do pracy. Dlatego też zachowany tu został kilkustopniowy podział konturów. Najważniejsze postacie – sylwetki i dzierżone przez nie przedmioty – wyróżnione są jednolitą grubą kreską, jakby obwiedzione naokoło, dla odcięcia od tła. Wewnątrz tych kształtów pojawiają się kolejne, nieco cieńsze w konturze – i mniej regularne. To albo elementy ubrania czy fryzur, albo z jakiegoś powodu ważne i konieczne do podkreślenia innym kolorem motywy. Na samym końcu pojawiają się kreski najcieńsze – te sugerują załamania fałd ubrania, mimikę postaci czy granie cieni. Można je brać pod uwagę przy kolorowaniu, ale można też pozostawić jako szlif nadawany rysunkom przez autora. Dzięki tym konturom trzeciego stopnia ilustracje stają się bardziej ożywione i „dorosłe”.
Przeznaczenie tomiku jako kolorowanki antystresowej dla dorosłych wywoływane jest przede wszystkim przez stopnień trudności. Ta książka pełna jest bardzo drobnych elementów rysunków, płaszczyzn nie do pokrycia misternymi wzorami przez dziecko. Krajobrazy pełne drzew i liści, szczegóły strojów lub detale architektoniczne, jeśli umiejętnie podkreślane, staną się ozdobą książki. Jeśli jednak za kolorowanie chce się wziąć ktoś, kto nie ma w tym wprawy (ani specjalistycznych narzędzi), może być ciężko. Ta publikacja najlepiej chyba sprawdzi się jako zeszyt dla młodzieży. Gotowych rysunków – przynajmniej tych rozkładówkowych – nie da się potraktować jako gotowych dzieł, bo sposób wydania książki uniemożliwia ich proste wyrwanie lub wycięcie. Ale odbiorcy mogą tworzyć tylko dla siebie – i odpoczywać przy uzupełnianiu scenek.
Jest to publikacja tematyczna, w pierwszej kolejności trafi więc do fanów filmowej trylogii – i do tych spośród nich, którzy sprawdzają się w kolorowaniu. Tak zawęża się krąg odbiorców, co nie zmienia faktu, że jako gadżet ta kolorowanka swoje zadanie spełnia bez problemu. Wielkim atutem będzie tu różnorodność tematyczna zestawu rozkładówek, a teksty do pokolorowania wyróżnią grafik na rynku.
Wyobraźnia z filmu
„The Lord of the Rings. Trylogia filmowa. Książka do kolorowania” to publikacja będąca naturalną konsekwencją machiny promocyjnej i mody na książki-gadżety oraz kolorowanki antystresowe dla dorosłych. Filmowość polega tu na przeniesieniu kadrów z ekranizacji do rysunku – i wzbogaceniu części z nich o cytaty. Tomik ma swój stały rytm: jedna rozkładówka to prezentacja wybranego bohatera w wersji wizualnej (odpowiednie ujęcie przerobione na czarno-biały szkic) i wypowiedzi tego bohatera jako czynnika najlepiej go definiującego (do tego dochodzi jeszcze podpis, żeby nawet laicy wiedzieli, kogo przedstawia dzieło), a następne wielkoformatowy i często wielopostaciowy kadr z akcji, już pozbawiony tekstu. Słowa wypisywane są ozdobną czcionką, pozbawioną wypełnienia, tak, że i same litery traktować się będzie jak temat do kolorowania. Tu odbiorcy mogą inspirować się zdobieniami ze średniowiecznych ksiąg, żeby nadać własny charakter stronom.
Przeniesienie zdjęć do szkiców odbywa się komputerowo i przy najlepszych nawet chęciach nie można tu podziwiać kunsztu rysowania. Taki zabieg sprawia, że zaznaczone swoimi konturami są nawet plamy światła – w efekcie rysunki byłyby nieczytelne dla większości odbiorców – i zniechęcające do pracy. Dlatego też zachowany tu został kilkustopniowy podział konturów. Najważniejsze postacie – sylwetki i dzierżone przez nie przedmioty – wyróżnione są jednolitą grubą kreską, jakby obwiedzione naokoło, dla odcięcia od tła. Wewnątrz tych kształtów pojawiają się kolejne, nieco cieńsze w konturze – i mniej regularne. To albo elementy ubrania czy fryzur, albo z jakiegoś powodu ważne i konieczne do podkreślenia innym kolorem motywy. Na samym końcu pojawiają się kreski najcieńsze – te sugerują załamania fałd ubrania, mimikę postaci czy granie cieni. Można je brać pod uwagę przy kolorowaniu, ale można też pozostawić jako szlif nadawany rysunkom przez autora. Dzięki tym konturom trzeciego stopnia ilustracje stają się bardziej ożywione i „dorosłe”.
Przeznaczenie tomiku jako kolorowanki antystresowej dla dorosłych wywoływane jest przede wszystkim przez stopnień trudności. Ta książka pełna jest bardzo drobnych elementów rysunków, płaszczyzn nie do pokrycia misternymi wzorami przez dziecko. Krajobrazy pełne drzew i liści, szczegóły strojów lub detale architektoniczne, jeśli umiejętnie podkreślane, staną się ozdobą książki. Jeśli jednak za kolorowanie chce się wziąć ktoś, kto nie ma w tym wprawy (ani specjalistycznych narzędzi), może być ciężko. Ta publikacja najlepiej chyba sprawdzi się jako zeszyt dla młodzieży. Gotowych rysunków – przynajmniej tych rozkładówkowych – nie da się potraktować jako gotowych dzieł, bo sposób wydania książki uniemożliwia ich proste wyrwanie lub wycięcie. Ale odbiorcy mogą tworzyć tylko dla siebie – i odpoczywać przy uzupełnianiu scenek.
Jest to publikacja tematyczna, w pierwszej kolejności trafi więc do fanów filmowej trylogii – i do tych spośród nich, którzy sprawdzają się w kolorowaniu. Tak zawęża się krąg odbiorców, co nie zmienia faktu, że jako gadżet ta kolorowanka swoje zadanie spełnia bez problemu. Wielkim atutem będzie tu różnorodność tematyczna zestawu rozkładówek, a teksty do pokolorowania wyróżnią grafik na rynku.
sobota, 18 marca 2017
Andrew Marr: Prawdziwa królowa. Elżbieta II, jakiej nie znamy
Marginesy, Warszawa 2017.
Prywatnie
Ta książka powstała w 2012 roku – więc najświeższych informacji czy prognoz nie można w niej szukać. Andrew Marr prowadzi jednak odbiorców przez spory wycinek historii, przyglądając się specyfice panowania królowej Elżbiety. „Prawdziwa królowa. Elżbieta II, jakiej nie znamy” t książka, w której życiorys splata się z plotkami, a świadomość, jak działa otoczenie królowej, łączy się z sympatią do niej. Marr nie ukrywa podziwu dla królowej Elżbiety, całą opowieść traktuje jak możliwość wychwalania tej postaci i przedstawiania jej czytelnikom w jak najlepszym świetle. Potrafi rozdzielać role: tu księżna Diana jest jednoznacznie czarnym charakterem. Królowa od czasu do czasu znika w tle, ale i tak obdarzana jest życzliwym i pełnym podziwu spojrzeniem.
Andrew Marr pokazuje początki panowania, relacje z politykami, którzy przeszli do historii, ale i kwestie rodzinne. Przedstawia królową jako piękną dziewczynę, która doskonale rozumie swoje obowiązki i potrafi poświęcić się dla dobra kraju. Marr sprawdza, na czym polega mądrość Elżbiety i jak działa jej otoczenie – co wolno królowej, przed czym chronią ją pracownicy, a także – jak wyglądają dyplomatyczne działania. Ważnym dodatkiem staje się rodzinny wizerunek Elżbiety II. Najpierw wielka miłość jak z bajki, później – narodziny i wychowywanie dzieci. Autor umiejętnie przeplata te motywy, żeby ocieplać wizerunek bohaterki tomu, budować jej bliskość w oczach czytelników. Konsekwentnie też interpretuje na korzyść Elżbiety II postawy, które mogą być odczytywane na różne sposoby. Podkreśla, że to, co dziennikarze brali za obojętność lub oschłość, w rzeczywistości bywało wewnętrzną walką z niezgodnymi z protokołem dyplomatycznym reakcjami. Zbiera opinie osób z najbliższego kręgu królowej, szczególnie dużo miejsca poświęcając tym pochlebnym. Akcentuje nawet detale, momenty, podczas których Elżbieta II wykazywała się empatią, troską lub wyrozumiałością wobec swoich gości. Rzeczywiście tak przedstawioną bohaterkę da się bez trudu polubić, nawet jeśli autor przesadza w pochlebstwach. „Prawdziwa królowa” pełna jest krytyki tych, którzy nie zachowali dyskrecji na temat życia monarchini. Stąd też Marr od czasu do czasu opisowo i bardzo ogólnikowo przedstawia bohaterów dawnych wydarzeń – wprawdzie uzyskuje dzięki nim wartościowe informacje, ale sam obniża jakość tekstu: sprawia wrażenie, jakby powtarzał plotki, których nie może udokumentować.
Poza królową i jej najbliższymi Andrew Marr przedstawia kawałek historii i polityki Wielkiej Brytanii, zwracając uwagę na kulisy mechanizmów władzy. Komentuje ważne wydarzenia i ocenia stosunek społeczeństwa do monarchii. Sięga po drobiazgi, które w szerszej perspektywie zyskują na znaczeniu – między innymi kwestię podobizny królowej na znaczkach pocztowych. Kiedy zajmuje się kontekstami, proponuje odbiorcom ich dokładne omówienie – sprawdza, jak działania wpłynęły na oblicze królowej i na jej odbiór w społeczeństwie. Chce jednocześnie wyznaczyć schemat myślenia o monarchii.
Jest to książka zaspokajająca ciekawość zwykłych odbiorców w kwestii codzienności królowej – a publikacja ma zyskać czytelników między innymi za sprawą serialu o życiu Elżbiety II. Obszerna, kładzie nacisk nie tylko na sferę panowania – autor sporo miejsca poświęca prywatności królowej, zajmuje się też rolą mediów w budowaniu wizerunku publicznego. Pisze ze znajomością historii (i z własnymi poglądami na konkretne sprawy), ale nie zamęcza faktami, próbuje raczej zająć się tworzeniem portretu złożonego z dziejów, obyczajów i konwencji. Dobrze prowadzona narracja to szansa na dotarcie do szerokiego grona czytelników.
Prywatnie
Ta książka powstała w 2012 roku – więc najświeższych informacji czy prognoz nie można w niej szukać. Andrew Marr prowadzi jednak odbiorców przez spory wycinek historii, przyglądając się specyfice panowania królowej Elżbiety. „Prawdziwa królowa. Elżbieta II, jakiej nie znamy” t książka, w której życiorys splata się z plotkami, a świadomość, jak działa otoczenie królowej, łączy się z sympatią do niej. Marr nie ukrywa podziwu dla królowej Elżbiety, całą opowieść traktuje jak możliwość wychwalania tej postaci i przedstawiania jej czytelnikom w jak najlepszym świetle. Potrafi rozdzielać role: tu księżna Diana jest jednoznacznie czarnym charakterem. Królowa od czasu do czasu znika w tle, ale i tak obdarzana jest życzliwym i pełnym podziwu spojrzeniem.
Andrew Marr pokazuje początki panowania, relacje z politykami, którzy przeszli do historii, ale i kwestie rodzinne. Przedstawia królową jako piękną dziewczynę, która doskonale rozumie swoje obowiązki i potrafi poświęcić się dla dobra kraju. Marr sprawdza, na czym polega mądrość Elżbiety i jak działa jej otoczenie – co wolno królowej, przed czym chronią ją pracownicy, a także – jak wyglądają dyplomatyczne działania. Ważnym dodatkiem staje się rodzinny wizerunek Elżbiety II. Najpierw wielka miłość jak z bajki, później – narodziny i wychowywanie dzieci. Autor umiejętnie przeplata te motywy, żeby ocieplać wizerunek bohaterki tomu, budować jej bliskość w oczach czytelników. Konsekwentnie też interpretuje na korzyść Elżbiety II postawy, które mogą być odczytywane na różne sposoby. Podkreśla, że to, co dziennikarze brali za obojętność lub oschłość, w rzeczywistości bywało wewnętrzną walką z niezgodnymi z protokołem dyplomatycznym reakcjami. Zbiera opinie osób z najbliższego kręgu królowej, szczególnie dużo miejsca poświęcając tym pochlebnym. Akcentuje nawet detale, momenty, podczas których Elżbieta II wykazywała się empatią, troską lub wyrozumiałością wobec swoich gości. Rzeczywiście tak przedstawioną bohaterkę da się bez trudu polubić, nawet jeśli autor przesadza w pochlebstwach. „Prawdziwa królowa” pełna jest krytyki tych, którzy nie zachowali dyskrecji na temat życia monarchini. Stąd też Marr od czasu do czasu opisowo i bardzo ogólnikowo przedstawia bohaterów dawnych wydarzeń – wprawdzie uzyskuje dzięki nim wartościowe informacje, ale sam obniża jakość tekstu: sprawia wrażenie, jakby powtarzał plotki, których nie może udokumentować.
Poza królową i jej najbliższymi Andrew Marr przedstawia kawałek historii i polityki Wielkiej Brytanii, zwracając uwagę na kulisy mechanizmów władzy. Komentuje ważne wydarzenia i ocenia stosunek społeczeństwa do monarchii. Sięga po drobiazgi, które w szerszej perspektywie zyskują na znaczeniu – między innymi kwestię podobizny królowej na znaczkach pocztowych. Kiedy zajmuje się kontekstami, proponuje odbiorcom ich dokładne omówienie – sprawdza, jak działania wpłynęły na oblicze królowej i na jej odbiór w społeczeństwie. Chce jednocześnie wyznaczyć schemat myślenia o monarchii.
Jest to książka zaspokajająca ciekawość zwykłych odbiorców w kwestii codzienności królowej – a publikacja ma zyskać czytelników między innymi za sprawą serialu o życiu Elżbiety II. Obszerna, kładzie nacisk nie tylko na sferę panowania – autor sporo miejsca poświęca prywatności królowej, zajmuje się też rolą mediów w budowaniu wizerunku publicznego. Pisze ze znajomością historii (i z własnymi poglądami na konkretne sprawy), ale nie zamęcza faktami, próbuje raczej zająć się tworzeniem portretu złożonego z dziejów, obyczajów i konwencji. Dobrze prowadzona narracja to szansa na dotarcie do szerokiego grona czytelników.
Połącz kropki. Paryż
Egmont, Warszawa 2017.
Wycieczka
Wprawdzie zabawa w połącz kropki nie zrobiła takiej furory jak kolorowanki antystresowe czy wyszukiwanki, jednak ma swoich zwolenników i wciąż powstają kolejne publikacje oferujące pozadziecięcym odbiorcom nietypową rozrywkę z młodych lat. W serii Połącz kropki pojawia się tomik „Paryż”. Twórcy zabierają odbiorców na coś w rodzaju wycieczki po najsławniejszych (najbardziej rozpoznawalnych) miejscach i zabytkach. Tyle tylko, że część detali trzeba samemu narysować, łącząc ponumerowane punkty. „Paryż” to zestaw tematycznych rozkładówek, każda przeznaczona na inną budowlę. Stałe elementy to zdjęcie wybranego miejsca, krótki opis i „rysunek” do przygotowania przez odbiorców. Żeby nie powtarzać motywu, twórcy proponują skoncentrowanie się na wybranym charakterystycznym detalu, elemencie, który przyciągnie uwagę. Czasami trudno byłoby naszkicować – podążając za liczbami – architektoniczne perły. Dlatego też zabawy dotyczą pojedynczych motywów. Żeby odbiorcy wiedzieli, co właściwie rysują, przełożony na kropki temat pojawia się też na miniaturowym zdjęciu. Nie da się przecież w natłoku kropek układających się w kształt ukryć konturów. „Paryż” to nie zgadywanka – jeszcze przed przystąpieniem do pracy użytkownicy tomu będą wiedzieć, jaki efekt uzyskają: dlatego też miniaturki mają jeszcze bardziej zachęcać do twórczego działania.
Zapewnia więc tomik nowe spojrzenie na znane z turystycznych szlaków lub przewodników miejsca. Autorzy piszą tu w sposób, który zdradza bardziej prywatną fascynację miastem niż nastawienie na tereny warte zwiedzenia. Podsuwają pomysły na relaks po długim zwiedzaniu, podają garstkę informacji uzupełniających wrażenia zmysłowe, sięgają do historii lub do topografii. Wyjaśniają, dlaczego warto udać się w konkretny punkt miasta – i na co zwrócić tam uwagę. Same notki – krótkie akapity poświęcone urokom miejsc – wydają się tworzone dla dzieci. Po pierwsze – wiadomości są tu najczęściej uogólniane (w przypadku zasobów muzealnych – pozbawione konkretów), po drugie – wykrzykniki podkreślają treść, która sensacyjna będzie wyłącznie dla małych odbiorców. Także zwroty do czytelników sugerują ich młody wiek. To jak pierwsze zetknięcie się z Paryżem, możliwość poznania miasta jeszcze przed prawdziwymi wycieczkami i odkryciami podczas spacerów. A jednak kropek na każdej kolejnej ilustracji jest zwykle koło 300, raczej trudno się po dzieciach spodziewać skupienia, które trwałoby aż do zakończenia pracy – chociaż można by wykorzystać rysunki jako ćwiczenie umiejętności liczenia dla maluchów.
Jest to z pewnością publikacja, która pomaga wyżyć się twórczo – po połączeniu kropek odbiorcy zyskują „kolorowankę”, tym bardziej wymagającą, że opartą na prawdziwych miejscach – trudniej będzie więc dobrać kolory kredek, żeby odwzorować stan faktyczny, a nie ulec nudzie. Zawsze można poprzestać na czytaniu – jeśli tomik trafi do dzieci, przyswoją one trochę informacji o miejscach w Paryżu, które po prostu trzeba znać. Zetkną się z nazwami lub wydarzeniami i w ten sposób zaczną budować swoją wiedzę o świecie. „Połącz kropki” w takim wypadku stanie się zabawą edukacyjną, ambitniejszą rozrywką dla chętnych. Pamiętać przy tym należy, że to wyzwanie dla cierpliwych – i z pewnością mniej popularne niż kolorowanki antystresowe, chociaż efekty może przynieść podobne. „Paryż” to tomik, w którym połączone zostały różne rodzaje kreatywnych rozrywek i krótkie zestawy elementarnych wiadomości. Nie jest to książka nowatorska, ale też nie musi taka być, dorośli i dzieci znają stosowane tu rozwiązania i wykorzystają je w zależności od własnych upodobań.
Wycieczka
Wprawdzie zabawa w połącz kropki nie zrobiła takiej furory jak kolorowanki antystresowe czy wyszukiwanki, jednak ma swoich zwolenników i wciąż powstają kolejne publikacje oferujące pozadziecięcym odbiorcom nietypową rozrywkę z młodych lat. W serii Połącz kropki pojawia się tomik „Paryż”. Twórcy zabierają odbiorców na coś w rodzaju wycieczki po najsławniejszych (najbardziej rozpoznawalnych) miejscach i zabytkach. Tyle tylko, że część detali trzeba samemu narysować, łącząc ponumerowane punkty. „Paryż” to zestaw tematycznych rozkładówek, każda przeznaczona na inną budowlę. Stałe elementy to zdjęcie wybranego miejsca, krótki opis i „rysunek” do przygotowania przez odbiorców. Żeby nie powtarzać motywu, twórcy proponują skoncentrowanie się na wybranym charakterystycznym detalu, elemencie, który przyciągnie uwagę. Czasami trudno byłoby naszkicować – podążając za liczbami – architektoniczne perły. Dlatego też zabawy dotyczą pojedynczych motywów. Żeby odbiorcy wiedzieli, co właściwie rysują, przełożony na kropki temat pojawia się też na miniaturowym zdjęciu. Nie da się przecież w natłoku kropek układających się w kształt ukryć konturów. „Paryż” to nie zgadywanka – jeszcze przed przystąpieniem do pracy użytkownicy tomu będą wiedzieć, jaki efekt uzyskają: dlatego też miniaturki mają jeszcze bardziej zachęcać do twórczego działania.
Zapewnia więc tomik nowe spojrzenie na znane z turystycznych szlaków lub przewodników miejsca. Autorzy piszą tu w sposób, który zdradza bardziej prywatną fascynację miastem niż nastawienie na tereny warte zwiedzenia. Podsuwają pomysły na relaks po długim zwiedzaniu, podają garstkę informacji uzupełniających wrażenia zmysłowe, sięgają do historii lub do topografii. Wyjaśniają, dlaczego warto udać się w konkretny punkt miasta – i na co zwrócić tam uwagę. Same notki – krótkie akapity poświęcone urokom miejsc – wydają się tworzone dla dzieci. Po pierwsze – wiadomości są tu najczęściej uogólniane (w przypadku zasobów muzealnych – pozbawione konkretów), po drugie – wykrzykniki podkreślają treść, która sensacyjna będzie wyłącznie dla małych odbiorców. Także zwroty do czytelników sugerują ich młody wiek. To jak pierwsze zetknięcie się z Paryżem, możliwość poznania miasta jeszcze przed prawdziwymi wycieczkami i odkryciami podczas spacerów. A jednak kropek na każdej kolejnej ilustracji jest zwykle koło 300, raczej trudno się po dzieciach spodziewać skupienia, które trwałoby aż do zakończenia pracy – chociaż można by wykorzystać rysunki jako ćwiczenie umiejętności liczenia dla maluchów.
Jest to z pewnością publikacja, która pomaga wyżyć się twórczo – po połączeniu kropek odbiorcy zyskują „kolorowankę”, tym bardziej wymagającą, że opartą na prawdziwych miejscach – trudniej będzie więc dobrać kolory kredek, żeby odwzorować stan faktyczny, a nie ulec nudzie. Zawsze można poprzestać na czytaniu – jeśli tomik trafi do dzieci, przyswoją one trochę informacji o miejscach w Paryżu, które po prostu trzeba znać. Zetkną się z nazwami lub wydarzeniami i w ten sposób zaczną budować swoją wiedzę o świecie. „Połącz kropki” w takim wypadku stanie się zabawą edukacyjną, ambitniejszą rozrywką dla chętnych. Pamiętać przy tym należy, że to wyzwanie dla cierpliwych – i z pewnością mniej popularne niż kolorowanki antystresowe, chociaż efekty może przynieść podobne. „Paryż” to tomik, w którym połączone zostały różne rodzaje kreatywnych rozrywek i krótkie zestawy elementarnych wiadomości. Nie jest to książka nowatorska, ale też nie musi taka być, dorośli i dzieci znają stosowane tu rozwiązania i wykorzystają je w zależności od własnych upodobań.
piątek, 17 marca 2017
Marta Panas-Goworska, Andrzej Goworski: Grażdanin N. N. Życie codzienne w ZSRR
PWN, Warszawa 2017.
Doświadczenia społeczeństwa
Jest u nas – na razie nieprzemijająca – moda na sentymentalne prezentowanie codziennego życia w PRL-u. Marta Panas-Goworska i Andrzej Goworski zdecydowali się sprawdzić, jak wyglądało codzienne życie w Związku Radzieckim – jakie były jego charakterystyczne elementy, czy – co nie mogło przetrwać próby czasu. I chociaż we wstępie nieco odstraszają – bo poza dawnymi podróżami do ZSRR posiłkowali się między innymi… wpisami na blogach, portalem społecznościowym czy filmami dokumentalnymi; udało im się stworzyć oryginalną i nieodstręczającą historię. Nawet fakt, że dają upust literackim fascynacjom i każdy rozdział rozpoczynają od „opowiadania” – scenki z fikcyjnymi lecz prawdopodobnymi bohaterami – nie powinien budzić uprzedzeń. Robią to dobrze, a „Grażdanin N. N.” wybrzmiewa dzięki temu lepiej.
Goworscy zdecydowali się doświadczenia charakterystyczne dla różnych grup wiekowych zlać w „życiorys” jednego człowieka, everymana – nie tyle konkretnego bohatera, co istoty umownej. Po prostu zaczynają od tego, co ważne było dla najmłodszych, przechodzą przez młodzież i studentów, ludzi w średnim wieku – aż po starców. To, zamiast chronologii, porządkuje tematyczne rozdziały. Pasuje też do wizji rozczytywanej obyczajowości i pozwala zrozumieć autorskie wybory. W „Grażdaninie” każdy element życia w ZSRR zaproponowany czytelnikom ma inne znaczenie dla różnych grup wiekowych. To, rzecz jasna, uproszczenie – ale dość przekonujące. W podglądaniu zwykłego człowieka liczy się to, jak pracuje i jak wypoczywa, gdzie spędza wolny czas i co oferuje mu Związek Radziecki. W przypadku najmłodszych to… dobranocki, Spokuszki. Spokuszki pozwalają sprawdzić, czy cenzura obejmowała lalkarzy i jak polityka wkradała się do drugiego dna bajek. Młodzież wyjeżdża na Arteka, obóz pełen możliwości międzykulturowej wymiany doświadczeń. Jeszcze tylko życie studentów podlega unifikacji – bo już krok w dorosłość zostaje rozbity na przeżycia jej i jego. On może wyruszyć na wojnę, której wcale nie chce. Ona pójdzie do pracy na kopalni, nie tracąc przy tym delikatności (zyska za to dodatkowy „makijaż”. W wieku średnim ona on może być już degeneratem, może walczyć z nałogiem pijaństwa, ona poszuka ratunku w religiach i zgromadzeniach związanych z duchowością. Chociaż „Grażdanin” ma pokazywać zwyczajność, autorzy przechodzą w końcu do wyjątków życia „hotelowego” czy wyjazdów sanatoryjnych. Wreszcie zajmują się miejscem starców w społeczeństwie. W większości wypadków odrywają się od sentymentalnych analiz, między wierszami przebija nuta grozy. Niby reportaże przeplatane wypowiedziami uczestników lub cytatami z opracowań stają się egzotyczne podwójnie – nie tylko ze względu na odmienność kulturową, ale i przez zderzenie z zakodowanymi wizjami PRL-u. „Grażdanin N. N.” to książka, w której raczej rzadko spotyka się nostalgię za rozwiązaniami z ZSRR, a mimo to można zrozumieć, w jaki sposób ludzie organizowali sobie egzystencję.
Zamieszczone na początku każdego rozdziału miniopowiadania dobrze wprowadzają w temat i mają budzić zainteresowanie – dalsze opisy stają się więc rozwinięciem nietypowego motywu, przypisem do literackiej zabawy. Goworscy piszą zwięźle, chociaż i z zamiłowaniem do fabułek – starają się zainteresować odbiorców przez ciekawość, możliwość podejrzenia prywatności bohaterów. „Życie codzienne w ZSRR” zamienia się jednak w życie niecodzienne, nie ma tu indywidualnych historii, a doświadczenia, które łączyły ludzi na różnych etapach życia. To książka przypominająca publikacje podróżnicze, tyle że podróż odbywa się tu w czasie.
Doświadczenia społeczeństwa
Jest u nas – na razie nieprzemijająca – moda na sentymentalne prezentowanie codziennego życia w PRL-u. Marta Panas-Goworska i Andrzej Goworski zdecydowali się sprawdzić, jak wyglądało codzienne życie w Związku Radzieckim – jakie były jego charakterystyczne elementy, czy – co nie mogło przetrwać próby czasu. I chociaż we wstępie nieco odstraszają – bo poza dawnymi podróżami do ZSRR posiłkowali się między innymi… wpisami na blogach, portalem społecznościowym czy filmami dokumentalnymi; udało im się stworzyć oryginalną i nieodstręczającą historię. Nawet fakt, że dają upust literackim fascynacjom i każdy rozdział rozpoczynają od „opowiadania” – scenki z fikcyjnymi lecz prawdopodobnymi bohaterami – nie powinien budzić uprzedzeń. Robią to dobrze, a „Grażdanin N. N.” wybrzmiewa dzięki temu lepiej.
Goworscy zdecydowali się doświadczenia charakterystyczne dla różnych grup wiekowych zlać w „życiorys” jednego człowieka, everymana – nie tyle konkretnego bohatera, co istoty umownej. Po prostu zaczynają od tego, co ważne było dla najmłodszych, przechodzą przez młodzież i studentów, ludzi w średnim wieku – aż po starców. To, zamiast chronologii, porządkuje tematyczne rozdziały. Pasuje też do wizji rozczytywanej obyczajowości i pozwala zrozumieć autorskie wybory. W „Grażdaninie” każdy element życia w ZSRR zaproponowany czytelnikom ma inne znaczenie dla różnych grup wiekowych. To, rzecz jasna, uproszczenie – ale dość przekonujące. W podglądaniu zwykłego człowieka liczy się to, jak pracuje i jak wypoczywa, gdzie spędza wolny czas i co oferuje mu Związek Radziecki. W przypadku najmłodszych to… dobranocki, Spokuszki. Spokuszki pozwalają sprawdzić, czy cenzura obejmowała lalkarzy i jak polityka wkradała się do drugiego dna bajek. Młodzież wyjeżdża na Arteka, obóz pełen możliwości międzykulturowej wymiany doświadczeń. Jeszcze tylko życie studentów podlega unifikacji – bo już krok w dorosłość zostaje rozbity na przeżycia jej i jego. On może wyruszyć na wojnę, której wcale nie chce. Ona pójdzie do pracy na kopalni, nie tracąc przy tym delikatności (zyska za to dodatkowy „makijaż”. W wieku średnim ona on może być już degeneratem, może walczyć z nałogiem pijaństwa, ona poszuka ratunku w religiach i zgromadzeniach związanych z duchowością. Chociaż „Grażdanin” ma pokazywać zwyczajność, autorzy przechodzą w końcu do wyjątków życia „hotelowego” czy wyjazdów sanatoryjnych. Wreszcie zajmują się miejscem starców w społeczeństwie. W większości wypadków odrywają się od sentymentalnych analiz, między wierszami przebija nuta grozy. Niby reportaże przeplatane wypowiedziami uczestników lub cytatami z opracowań stają się egzotyczne podwójnie – nie tylko ze względu na odmienność kulturową, ale i przez zderzenie z zakodowanymi wizjami PRL-u. „Grażdanin N. N.” to książka, w której raczej rzadko spotyka się nostalgię za rozwiązaniami z ZSRR, a mimo to można zrozumieć, w jaki sposób ludzie organizowali sobie egzystencję.
Zamieszczone na początku każdego rozdziału miniopowiadania dobrze wprowadzają w temat i mają budzić zainteresowanie – dalsze opisy stają się więc rozwinięciem nietypowego motywu, przypisem do literackiej zabawy. Goworscy piszą zwięźle, chociaż i z zamiłowaniem do fabułek – starają się zainteresować odbiorców przez ciekawość, możliwość podejrzenia prywatności bohaterów. „Życie codzienne w ZSRR” zamienia się jednak w życie niecodzienne, nie ma tu indywidualnych historii, a doświadczenia, które łączyły ludzi na różnych etapach życia. To książka przypominająca publikacje podróżnicze, tyle że podróż odbywa się tu w czasie.
czwartek, 16 marca 2017
Megan McDonald: Mania pisania, słynna reporterka
Egmont, Warszawa 2017.
Reportaż
Mania Pisania to kolejna przyjaciółka Hani Humorek – i jednocześnie postać wiodąca w trzecim tomiku serii Hania Humorek i przyjaciele. W tym wypadku nazwisko – jak u Hani – jest znaczące, bo Mania Pisania uwielbia pisać i na każdym kroku chce rozwijać swoje twórcze umiejętności. „Mania Pisania, słynna reporterka” to część, w której Megan McDonald nie musi już wabić nowych czytelników (ani przekonywać starych) do samodzielnej lektury. Zamiast tematycznych wabików stosuje więc lekcję „zawodu”, podsuwając jednocześnie maluchom stary pomysł na zabawę. Mania chce iść w ślady mamy, sławnej dziennikarki. Artykuły mamy są bardzo ciekawe i ukazują się w prasie – także na pierwszej stronie, a to nie lada wyróżnienie. Mania tworzy własną gazetę i jak prawdziwa dziennikarka, zbiera materiały do kolejnych tekstów. Wie, że artykuł na pierwszej stronie musi być prawdziwym hitem, szuka więc sensacji w najbliższym otoczeniu. Do zabawy włącza się Hania, która wprawdzie o byciu reporterem nie marzy, ale zawsze chętnie pomaga przyjaciołom, gdy robią coś niezwykłego.
Mania Pisania tworzy gazetę – a to zadanie, które mogą wykonać też chętni mali odbiorcy. Wystarczy prześledzić rady mamy, która co pewien czas tłumaczy szczegóły fachu (czym jest czołówka i co znaczy zakończenie trzymające w napięciu). Pośrednio autorka pokazuje też, jak szukać sensacyjnych wiadomości – nie wystarczy chodzić po ulicy z notesem, bo raczej nie spotka się w ten sposób tematu na pierwszą stronę. Dziewczynki urządzają sobie prywatne wykopaliska (bo odkrycia archeologiczne zawsze zasługują na opisanie), a także… polowanie na potwora rzecznego, który na pewno istnieje – jak choćby Nessie. W związku z tym poszukiwanie tematów łączy się z urozmaiconymi zabawami, a efekty zawsze można jeszcze opisać w gazecie, tworząc ciekawą dla innych lekturę. Trzeci tomik cyklu pokazuje małym odbiorcom, jak kreatywnie spędzać czas. Przedstawia im też potencjalny zawód, do którego można się przygotowywać już od młodości.
Założeniem tej serii – podserii historyjek o Hani – jest, żeby dzieci uczące się czytać, śledziły przygody małych bohaterów samodzielnie. Autorka skraca zatem opisy, wprowadza wyraziste scenki i zabawne sytuacje (guma do żucia Smrodka), wciąż zmienia scenerię i wydarzenia. Pozwala odbiorcom i bohaterom ekscytować się nową zabawą – tu nie ma momentów nudnych, każda strona przynosi nowe emocje. Humorem dostosowana jest ta publikacja do najmłodszych – są żarty sytuacyjne i onomatopeje, nie ma za to motywów niezrozumiałych (ani trudnych słów). W dodatku tomik jest bardzo kolorowy – Edwin Madrid tym razem bawi się perspektywą i kilka razy zaskoczy dzieci nietypowymi „ujęciami” – ma pole do popisu, bo przecież już w treści widnieją scenki intrygujące. Trójwymiarowe postacie trochę przypominają bohaterów z książeczek dla najmłodszych (lub z dzisiejszych kreskówek) – a przecież to cykl dla uczących się czytać dzieci, jednak seria ma też przynieść rozrywkę. Postawienie na graficzny przepych oznacza, że tomik nie odstraszy gęsto zadrukowanym tekstem stronami, a będzie sugerować dzieciom zabawę.
„Mania Pisania, słynna reporterka” pokazuje dzieciom, że przygody można znaleźć wszędzie, wystarczy się tylko rozejrzeć. Tu bohaterowie się nie nudzą, Megan McDonald dba o to, by ich doświadczenia śmieszyły małych czytelników, ale też żeby były inspirujące. Czynnikiem, który przyciągnie do książki, będzie sama Hania Humorek, bohaterka bestsellerowych opowiadań, zawsze gotowa do testowania kolejnych pomysłów. McDonald wie, jak przyciągnąć dzieci do czytania.
Reportaż
Mania Pisania to kolejna przyjaciółka Hani Humorek – i jednocześnie postać wiodąca w trzecim tomiku serii Hania Humorek i przyjaciele. W tym wypadku nazwisko – jak u Hani – jest znaczące, bo Mania Pisania uwielbia pisać i na każdym kroku chce rozwijać swoje twórcze umiejętności. „Mania Pisania, słynna reporterka” to część, w której Megan McDonald nie musi już wabić nowych czytelników (ani przekonywać starych) do samodzielnej lektury. Zamiast tematycznych wabików stosuje więc lekcję „zawodu”, podsuwając jednocześnie maluchom stary pomysł na zabawę. Mania chce iść w ślady mamy, sławnej dziennikarki. Artykuły mamy są bardzo ciekawe i ukazują się w prasie – także na pierwszej stronie, a to nie lada wyróżnienie. Mania tworzy własną gazetę i jak prawdziwa dziennikarka, zbiera materiały do kolejnych tekstów. Wie, że artykuł na pierwszej stronie musi być prawdziwym hitem, szuka więc sensacji w najbliższym otoczeniu. Do zabawy włącza się Hania, która wprawdzie o byciu reporterem nie marzy, ale zawsze chętnie pomaga przyjaciołom, gdy robią coś niezwykłego.
Mania Pisania tworzy gazetę – a to zadanie, które mogą wykonać też chętni mali odbiorcy. Wystarczy prześledzić rady mamy, która co pewien czas tłumaczy szczegóły fachu (czym jest czołówka i co znaczy zakończenie trzymające w napięciu). Pośrednio autorka pokazuje też, jak szukać sensacyjnych wiadomości – nie wystarczy chodzić po ulicy z notesem, bo raczej nie spotka się w ten sposób tematu na pierwszą stronę. Dziewczynki urządzają sobie prywatne wykopaliska (bo odkrycia archeologiczne zawsze zasługują na opisanie), a także… polowanie na potwora rzecznego, który na pewno istnieje – jak choćby Nessie. W związku z tym poszukiwanie tematów łączy się z urozmaiconymi zabawami, a efekty zawsze można jeszcze opisać w gazecie, tworząc ciekawą dla innych lekturę. Trzeci tomik cyklu pokazuje małym odbiorcom, jak kreatywnie spędzać czas. Przedstawia im też potencjalny zawód, do którego można się przygotowywać już od młodości.
Założeniem tej serii – podserii historyjek o Hani – jest, żeby dzieci uczące się czytać, śledziły przygody małych bohaterów samodzielnie. Autorka skraca zatem opisy, wprowadza wyraziste scenki i zabawne sytuacje (guma do żucia Smrodka), wciąż zmienia scenerię i wydarzenia. Pozwala odbiorcom i bohaterom ekscytować się nową zabawą – tu nie ma momentów nudnych, każda strona przynosi nowe emocje. Humorem dostosowana jest ta publikacja do najmłodszych – są żarty sytuacyjne i onomatopeje, nie ma za to motywów niezrozumiałych (ani trudnych słów). W dodatku tomik jest bardzo kolorowy – Edwin Madrid tym razem bawi się perspektywą i kilka razy zaskoczy dzieci nietypowymi „ujęciami” – ma pole do popisu, bo przecież już w treści widnieją scenki intrygujące. Trójwymiarowe postacie trochę przypominają bohaterów z książeczek dla najmłodszych (lub z dzisiejszych kreskówek) – a przecież to cykl dla uczących się czytać dzieci, jednak seria ma też przynieść rozrywkę. Postawienie na graficzny przepych oznacza, że tomik nie odstraszy gęsto zadrukowanym tekstem stronami, a będzie sugerować dzieciom zabawę.
„Mania Pisania, słynna reporterka” pokazuje dzieciom, że przygody można znaleźć wszędzie, wystarczy się tylko rozejrzeć. Tu bohaterowie się nie nudzą, Megan McDonald dba o to, by ich doświadczenia śmieszyły małych czytelników, ale też żeby były inspirujące. Czynnikiem, który przyciągnie do książki, będzie sama Hania Humorek, bohaterka bestsellerowych opowiadań, zawsze gotowa do testowania kolejnych pomysłów. McDonald wie, jak przyciągnąć dzieci do czytania.
środa, 15 marca 2017
Nele Neuhaus: Elena. Wielki triumf
Media Rodzina, Poznań 2016.
Lęki i wrogowie
Przeszłość młodej Eleny obfituje w komplikacje – jedne nadają się na kanwę opery mydlanej (zwaśnione rody, tajemnice pokolenia rodziców), inne – serialu młodzieżowego (nieudany związek, przyjaźnie i przygody poza granicami kraju). Są tu elementy magii (talent Eleny do wyszukiwania chorób u zwierząt) oraz kryminału (stadninie bez przerwy ktoś zagraża, a jeden z czarnych charakterów trafił już do więzienia). Historie z poprzednich części cyklu Nele Neuhaus przywołuje w krótkich wyjaśnieniach w odpowiednich momentach lektury, co pozwoli odbiorczyniom łatwo odnaleźć się w świecie bohaterki. Pokazują one, jak dużą wyobraźnię ma Neuhaus – oraz że nie boi się trudnych tematów w tekście dla młodzieży. I tym razem u Eleny dzieje się sporo: dziewczyna przeżywa rozstanie z Timem, spotyka nową miłość, której tym razem rodzice są przeciwni. Poznaje brzemię odpowiedzialności: jeden jej błąd na końskich zawodach może przynieść ogromne straty finansowe. Zresztą wydarza się też coś, przez co Elena zaczyna bać się skoków. W perspektywie są zawody o dużej renomie i kuszące propozycje finansowe. Nastolatka naturalnie ma własne priorytety i co pewien czas popada w konflikty z bliskimi. Nie spodziewa się jednak raczej, ile problemów narobi jej tym razem mała siostra Tima, wcielenie nienawiści. To z tą dziewczynką wiązać się będzie brawurowy motyw, bo jak w każdym tomie serii, i taki się tu pojawić musi.
„Elena. Wielki triumf” to powieść, w której dzieje się bardzo dużo, zwłaszcza na gruncie prywatnym. Konie tym razem przydają się do unaocznienia problemów nastolatek: Melike czuje lęk przed zwierzętami i zazdrości przyjaciółce swobody, z jaką ta podejmuje się największych wyzwań. Ale nie jest to uczucie destrukcyjne i gdy Elena będzie potrzebować wsparcia, to Melike znajdzie najlepsze rozwiązanie. Zazdrość odczuwa też brat Eleny i tu sytuacja robi się coraz bardziej groźna. Starzy wrogowie powracają za sprawą rozmaitych knowań, a Elena zaczyna okłamywać rodzinę. I kiedy wydaje się, że z tej drogi nie ma powrotu, Nele Neuhaus – w swoim stylu – proponuje prawdziwy wstrząs. Ta autorka w powieściach dla młodzieży nie unika tematów trudnych, także tych pochodzących ze świata dorosłych. Każe swoim bohaterom myśleć, żeby mogli uratować to, co dla nich najcenniejsze. Podsuwa też odbiorczyniom wskazówki, może niełatwe czasem do zaakceptowania, ale bardzo ważne – co zrobić, gdy uczucie się wypala, jak podejść do intryg ze strony bliskich, jak radzić sobie z tremą czy – jak wspierać się w trudnym związku. „Wielki triumf” to powieść wypełniona psychologicznymi wskazówkami, motywami istotnymi w wieku dojrzewania. Przy tym wszystkim autorka nie zapomina o przygodzie – udaje jej się trzymać czytelniczki w napięciu i nakłaniać do przeżywania doświadczeń Eleny oraz Melike. Stopniowo też Elena wchodzi w świat dorosłych, ale przez cały czas zajmuje się tym, co kocha. Autorka przypomina, że ciężka i systematyczna praca przynosi efekty – i to niekiedy olśniewające.
Nele Neuhaus rozwija życiorysy postaci, relacje między nimi, charaktery oraz dokonania – panuje nad powiększającym się zestawem danych i dzięki temu nie pozwala oderwać się od lektury. Tu skupia się najbardziej na emocjach czytelniczek (i postaci), pokazując, do czego mogą doprowadzić frustracje i kłamstwa. Temat koni i stadniny odziera z warstwy pop – próbuje przekazać odbiorczyniom mądrą miłość do zwierząt oraz porcję wiadomości, które nie mieszczą się w ramach mód. W kolejnym tomie przygód Eleny Nele Neuhaus przypomina, że wie, jak tworzyć emocjonujące fabuły. Unika schematów z czytadeł czy powtarzania konwencji, ucieka od mainstreamu. To przynosi jej uznanie fanek i sprawia, że krąg zainteresowanych „końskimi kryminałami” stale się poszerza. „Elena. Wielki triumf” jest kolejną udaną propozycją, alternatywą dla powieści pop i upraszczanych historyjek.
Lęki i wrogowie
Przeszłość młodej Eleny obfituje w komplikacje – jedne nadają się na kanwę opery mydlanej (zwaśnione rody, tajemnice pokolenia rodziców), inne – serialu młodzieżowego (nieudany związek, przyjaźnie i przygody poza granicami kraju). Są tu elementy magii (talent Eleny do wyszukiwania chorób u zwierząt) oraz kryminału (stadninie bez przerwy ktoś zagraża, a jeden z czarnych charakterów trafił już do więzienia). Historie z poprzednich części cyklu Nele Neuhaus przywołuje w krótkich wyjaśnieniach w odpowiednich momentach lektury, co pozwoli odbiorczyniom łatwo odnaleźć się w świecie bohaterki. Pokazują one, jak dużą wyobraźnię ma Neuhaus – oraz że nie boi się trudnych tematów w tekście dla młodzieży. I tym razem u Eleny dzieje się sporo: dziewczyna przeżywa rozstanie z Timem, spotyka nową miłość, której tym razem rodzice są przeciwni. Poznaje brzemię odpowiedzialności: jeden jej błąd na końskich zawodach może przynieść ogromne straty finansowe. Zresztą wydarza się też coś, przez co Elena zaczyna bać się skoków. W perspektywie są zawody o dużej renomie i kuszące propozycje finansowe. Nastolatka naturalnie ma własne priorytety i co pewien czas popada w konflikty z bliskimi. Nie spodziewa się jednak raczej, ile problemów narobi jej tym razem mała siostra Tima, wcielenie nienawiści. To z tą dziewczynką wiązać się będzie brawurowy motyw, bo jak w każdym tomie serii, i taki się tu pojawić musi.
„Elena. Wielki triumf” to powieść, w której dzieje się bardzo dużo, zwłaszcza na gruncie prywatnym. Konie tym razem przydają się do unaocznienia problemów nastolatek: Melike czuje lęk przed zwierzętami i zazdrości przyjaciółce swobody, z jaką ta podejmuje się największych wyzwań. Ale nie jest to uczucie destrukcyjne i gdy Elena będzie potrzebować wsparcia, to Melike znajdzie najlepsze rozwiązanie. Zazdrość odczuwa też brat Eleny i tu sytuacja robi się coraz bardziej groźna. Starzy wrogowie powracają za sprawą rozmaitych knowań, a Elena zaczyna okłamywać rodzinę. I kiedy wydaje się, że z tej drogi nie ma powrotu, Nele Neuhaus – w swoim stylu – proponuje prawdziwy wstrząs. Ta autorka w powieściach dla młodzieży nie unika tematów trudnych, także tych pochodzących ze świata dorosłych. Każe swoim bohaterom myśleć, żeby mogli uratować to, co dla nich najcenniejsze. Podsuwa też odbiorczyniom wskazówki, może niełatwe czasem do zaakceptowania, ale bardzo ważne – co zrobić, gdy uczucie się wypala, jak podejść do intryg ze strony bliskich, jak radzić sobie z tremą czy – jak wspierać się w trudnym związku. „Wielki triumf” to powieść wypełniona psychologicznymi wskazówkami, motywami istotnymi w wieku dojrzewania. Przy tym wszystkim autorka nie zapomina o przygodzie – udaje jej się trzymać czytelniczki w napięciu i nakłaniać do przeżywania doświadczeń Eleny oraz Melike. Stopniowo też Elena wchodzi w świat dorosłych, ale przez cały czas zajmuje się tym, co kocha. Autorka przypomina, że ciężka i systematyczna praca przynosi efekty – i to niekiedy olśniewające.
Nele Neuhaus rozwija życiorysy postaci, relacje między nimi, charaktery oraz dokonania – panuje nad powiększającym się zestawem danych i dzięki temu nie pozwala oderwać się od lektury. Tu skupia się najbardziej na emocjach czytelniczek (i postaci), pokazując, do czego mogą doprowadzić frustracje i kłamstwa. Temat koni i stadniny odziera z warstwy pop – próbuje przekazać odbiorczyniom mądrą miłość do zwierząt oraz porcję wiadomości, które nie mieszczą się w ramach mód. W kolejnym tomie przygód Eleny Nele Neuhaus przypomina, że wie, jak tworzyć emocjonujące fabuły. Unika schematów z czytadeł czy powtarzania konwencji, ucieka od mainstreamu. To przynosi jej uznanie fanek i sprawia, że krąg zainteresowanych „końskimi kryminałami” stale się poszerza. „Elena. Wielki triumf” jest kolejną udaną propozycją, alternatywą dla powieści pop i upraszczanych historyjek.
wtorek, 14 marca 2017
Susie Hodge: Dlaczego sztuka pełna jest golasów i inne ważne pytania
PWN, Warszawa 2017.
Dzieła
Umiejętność zadawania celnych pytań może się stać całkiem dobrym czynnikiem zachęcającym do zainteresowania dzieci malarstwem i rzeźbą. Tomik Susie Hodge „Dlaczego sztuka pełna jest golasów” to sposób na zapoznanie małych odbiorców z ważnymi pracami, nazwiskami i nurtami – a przy okazji próba zwrócenia uwagi na możliwości i wybory artystyczne. Po takim przeglądzie dzieci nie pomyślą już, że wizyta w galerii lub muzeum jest nudna – a do tego będą kojarzyć dzieła, które znać po prostu trzeba – bez wysiłku, a dzięki zabawie lekturowej. Susie Hodge wybiera bowiem takie obrazy czy rzeźby, które i tak prędzej czy później trafiłyby do świadomości odbiorców – ale układa je w pełną odkryć podróż, za każdym razem akcentując inne motywy. Rzecz jasna wybór dzieł jest subiektywny i każdy dorosły natychmiast wskaże kilka obrazów, których mu brakuje – ale tomik może stać się wstępem do ciekawych poszukiwań, a ponadto i tak cechuje go różnorodność. To zestaw smakowitych ciekawostek i trafnych pytań – chociaż na niektóre część dorosłych szukałaby innych odpowiedzi – choćby w przypadku pytania, czy istnieją brzydkie pomniki…
Na rozkładówce pojawia się ciekawe zagadnienie – intrygujące pytanie (o lekko dziecięcym brzmieniu, Susie Hodge imituje tok myślenia maluchów i ich dociekliwość) – oraz krótkie rzeczowe wyjaśnienie wzbogacane o definicje, pojęcia i nazwiska – lub temat danego dzieła. Każda reprodukcja ma tu swoją metryczkę (dane autora, tytuł i datę powstania dzieła), każda stanowi też ilustrację do bardziej uogólnionych spostrzeżeń z krótkiego tekstu. Teksty są pełne pogrubień (zaznaczanie co ważniejszych wiadomości), ale zostały stworzone jako ciekawostki, dynamiczne i anegdotyczne komentarze – więc czyta się je z dużym zainteresowaniem i czasem aż szkoda, że są tak skrótowe. A skrótowe być muszą, żeby na rozkładówce zmieściły się jeszcze obrazy lub rzeźby – i to w rozmiarach umożliwiających dokładne obejrzenie szczegółów. Mali odbiorcy, którzy poznają ciekawe fakty, muszą od razu mieć szansę sprawdzenia ich w praktyce – to również sprzyja utrwalaniu wiedzy. A że lektura jest rozrywkowa – propozycja Hodge to strzał w dziesiątkę.
W dodatku autorka wychodzi naprzeciw oczekiwaniom tych, którzy łatwo się znudzą „zwykłym” czytaniem. Powiązuje ze sobą kolejne kwestie w sposób prosty – za pomocą dodatkowych pytań wieńczących opowieść. Podaje przy tym numer strony, na której spodziewać się należy komentarza. W ten sposób czyta się tom nielinearnie, zaspokajając pierwszą ciekawość. To atut dla dzieci, które mogą dzięki temu same zdecydować, o czym dowiedzieć się w dalszej kolejności. Autorka natomiast wykorzystuje pierwsze zainteresowanie odbiorców – i pozwala kontynuować przygodę z dziełami sztuki. W niczym ta książka nie przypomina nudnych katalogów: to dowód, że wielkimi dziełami można się też bawić. Tomik ma charakter edukacyjny, nie ulega wątpliwości, że podstawowym efektem będzie w tym wypadku umiejętność wskazywania charakterystycznych nurtów, a nawet – nazwisk. Ale to wiedza zdobywana w przyjemny sposób, Hodge rzeczywiście wie, jak zadawać pytania, żeby znaleźć wspólny język z maluchami. Od czasu do czasu wprowadza dla dzieci drobne zadania interpretacyjne czy wyszukiwankowe. Poza tym zdaje sobie sprawę, że zasugerowanie różnych mód i możliwości w sztuce może też zaowocować eksperymentami w dziecięcej twórczości – i również dlatego warto tę książeczkę podsuwać dzieciom jak najwcześniej.
Dzieła
Umiejętność zadawania celnych pytań może się stać całkiem dobrym czynnikiem zachęcającym do zainteresowania dzieci malarstwem i rzeźbą. Tomik Susie Hodge „Dlaczego sztuka pełna jest golasów” to sposób na zapoznanie małych odbiorców z ważnymi pracami, nazwiskami i nurtami – a przy okazji próba zwrócenia uwagi na możliwości i wybory artystyczne. Po takim przeglądzie dzieci nie pomyślą już, że wizyta w galerii lub muzeum jest nudna – a do tego będą kojarzyć dzieła, które znać po prostu trzeba – bez wysiłku, a dzięki zabawie lekturowej. Susie Hodge wybiera bowiem takie obrazy czy rzeźby, które i tak prędzej czy później trafiłyby do świadomości odbiorców – ale układa je w pełną odkryć podróż, za każdym razem akcentując inne motywy. Rzecz jasna wybór dzieł jest subiektywny i każdy dorosły natychmiast wskaże kilka obrazów, których mu brakuje – ale tomik może stać się wstępem do ciekawych poszukiwań, a ponadto i tak cechuje go różnorodność. To zestaw smakowitych ciekawostek i trafnych pytań – chociaż na niektóre część dorosłych szukałaby innych odpowiedzi – choćby w przypadku pytania, czy istnieją brzydkie pomniki…
Na rozkładówce pojawia się ciekawe zagadnienie – intrygujące pytanie (o lekko dziecięcym brzmieniu, Susie Hodge imituje tok myślenia maluchów i ich dociekliwość) – oraz krótkie rzeczowe wyjaśnienie wzbogacane o definicje, pojęcia i nazwiska – lub temat danego dzieła. Każda reprodukcja ma tu swoją metryczkę (dane autora, tytuł i datę powstania dzieła), każda stanowi też ilustrację do bardziej uogólnionych spostrzeżeń z krótkiego tekstu. Teksty są pełne pogrubień (zaznaczanie co ważniejszych wiadomości), ale zostały stworzone jako ciekawostki, dynamiczne i anegdotyczne komentarze – więc czyta się je z dużym zainteresowaniem i czasem aż szkoda, że są tak skrótowe. A skrótowe być muszą, żeby na rozkładówce zmieściły się jeszcze obrazy lub rzeźby – i to w rozmiarach umożliwiających dokładne obejrzenie szczegółów. Mali odbiorcy, którzy poznają ciekawe fakty, muszą od razu mieć szansę sprawdzenia ich w praktyce – to również sprzyja utrwalaniu wiedzy. A że lektura jest rozrywkowa – propozycja Hodge to strzał w dziesiątkę.
W dodatku autorka wychodzi naprzeciw oczekiwaniom tych, którzy łatwo się znudzą „zwykłym” czytaniem. Powiązuje ze sobą kolejne kwestie w sposób prosty – za pomocą dodatkowych pytań wieńczących opowieść. Podaje przy tym numer strony, na której spodziewać się należy komentarza. W ten sposób czyta się tom nielinearnie, zaspokajając pierwszą ciekawość. To atut dla dzieci, które mogą dzięki temu same zdecydować, o czym dowiedzieć się w dalszej kolejności. Autorka natomiast wykorzystuje pierwsze zainteresowanie odbiorców – i pozwala kontynuować przygodę z dziełami sztuki. W niczym ta książka nie przypomina nudnych katalogów: to dowód, że wielkimi dziełami można się też bawić. Tomik ma charakter edukacyjny, nie ulega wątpliwości, że podstawowym efektem będzie w tym wypadku umiejętność wskazywania charakterystycznych nurtów, a nawet – nazwisk. Ale to wiedza zdobywana w przyjemny sposób, Hodge rzeczywiście wie, jak zadawać pytania, żeby znaleźć wspólny język z maluchami. Od czasu do czasu wprowadza dla dzieci drobne zadania interpretacyjne czy wyszukiwankowe. Poza tym zdaje sobie sprawę, że zasugerowanie różnych mód i możliwości w sztuce może też zaowocować eksperymentami w dziecięcej twórczości – i również dlatego warto tę książeczkę podsuwać dzieciom jak najwcześniej.
poniedziałek, 13 marca 2017
Grażyna Bąkiewicz: Jadwiga kontra Jagiełło
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Ważniejszy krok
Grażyna Bąkiewicz nie obniża poprzeczki. W serii Ale historia za każdym razem proponuje dzieciom ciekawą przygodę i dawkę historycznej wiedzy prezentowanej z humorem. Mali uczniowie szkoły w przyszłości nie muszą wkuwać na pamięć dat i faktów z podręczników – wiedzę mają w małym palcu za sprawą komunikatorów. Ale na lekcjach wymaga się od nich wyciągania wniosków i uważnego obserwowania. Historyk wysyła dzieci w przeszłość, dając im do oceny konkretne zagadnienia lub wskazując problemy. Tym razem bohaterowie przenoszą się w czasy bitwy pod Grunwaldem (i wcześniejsze), żeby zająć się zjawiskiem dwóch królów. Oglądają Jadwigę i Władysława Jagiełłę w akcji, żeby sprawdzić, które z nich więcej osiągnęło i lepiej rządziło. To szkolne zadanie, ale dzieci – jak zwykle – mają też swoje. Tu bohaterem-narratorem jest Gruby, kolega z klasy Aleksa. Gruby nie przepada za wycieczkami, a tym razem jeszcze przed lotem psuje się jego ławka (w ostatniej chwili przejmuje ją zazdrosny Słoniu, którego nikt nie lubi). Jednak w czasach Jagiełły musiały przecież istnieć jakieś słodycze, a słodycze to pasja chłopca, który chciałby zostać cukiernikiem. Ma nadzieję na zdobycie ciekawych przepisów. Do tego trzeba w przeszłości znaleźć i uratować Słonia. Zajęć na pewno nie zabraknie – a mimo wysoce rozwiniętych technologii pojawią się też wyzwania, które bohaterowie muszą pokonać sprytem i wspólnym działaniem. Gruby ma jeszcze jedno zmartwienie, celowo zepchnięte na dalszy plan opowieści: chciałby, żeby tata go doceniał.
Dzieci na przełomie XIV i XV wieku zdobywają nowych znajomych (Walerek chciałby zostać kucharzem) i obserwują z bliska poczynania władców. Sprawdzają, jak Jadwiga i Jagiełło dzielili się obowiązkami i dlaczego podejmowali decyzje, które uczniom po wielu stuleciach wydają się nietrafione. Przy okazji poznają elementy obyczajowości i ciekawostki – zaglądają do spiżarni wawelskiej i podziwiają most zbudowany na łodziach. Dowiadują się czegoś o zwyczajach (aranżowanie małżeństw dzieci władców) i o obowiązkach króla – ale też o jego „dziwactwach” (audiencje w nietypowych okolicznościach).Wiele spraw bohaterowie odkrywają na bieżąco, podczas wędrówki po kraju. Nie muszą się martwić o stroje czy słownictwo, bo tu działa specjalna otoczka – wynalazek przyszłości. Mogą więc skupiać się na odkrywaniu nieznanego i przekazywać to rówieśnikom z XXI wieku.
Spora część wiadomości historycznych trafia do komiksów. Do pewnych sytuacji (i relacji) nie udałoby się wprowadzić małych świadków, dlatego też dialogi między władcami czy tajne narady występują tu jako zeszytowo-komiksowe wstawki. W krótkich i wymownych, bardzo dynamicznych stripach Artur Nowicki prezentuje dzieciom migawki z historii. Okrasza je bardzo mocno humorem – nie są to więc nudne przypisy i przekłady wiadomości z podręczników, ale miniaturowe żarty, które chce się czytać dla odkrywania kolejnych zabawnych pomysłów. Autorzy udowadniają wielokrotnie, że dużo przyjemniej jest śledzić fakty z przeszłości, gdy towarzyszy im śmiech. Satyra korzysta tu z bajki (gadające sarkastyczne konie), niespodzianek jest mnóstwo, więc też dzieci będą z przyjemnością śledzić akcję – i przy okazji chłonąć wiadomości.
Grażyna Bąkiewicz potrafi zajmująco pisać. Tomik „Jadwiga kontra Jagiełło” to kolejny dopracowany w szczegółach przeskok w czasie – idealne uzupełnienie szkolnych wiadomości. Ta autorka wie, jak zainteresować dzieci historią i nauczyć je analizowania danych oraz samodzielnego myślenia. „Jadwiga kontra Jagiełło” to książka, która przynosi rozrywkę, ale obok niej i szereg informacji oraz dowód na to, że historia może być pasjonująca.
Ważniejszy krok
Grażyna Bąkiewicz nie obniża poprzeczki. W serii Ale historia za każdym razem proponuje dzieciom ciekawą przygodę i dawkę historycznej wiedzy prezentowanej z humorem. Mali uczniowie szkoły w przyszłości nie muszą wkuwać na pamięć dat i faktów z podręczników – wiedzę mają w małym palcu za sprawą komunikatorów. Ale na lekcjach wymaga się od nich wyciągania wniosków i uważnego obserwowania. Historyk wysyła dzieci w przeszłość, dając im do oceny konkretne zagadnienia lub wskazując problemy. Tym razem bohaterowie przenoszą się w czasy bitwy pod Grunwaldem (i wcześniejsze), żeby zająć się zjawiskiem dwóch królów. Oglądają Jadwigę i Władysława Jagiełłę w akcji, żeby sprawdzić, które z nich więcej osiągnęło i lepiej rządziło. To szkolne zadanie, ale dzieci – jak zwykle – mają też swoje. Tu bohaterem-narratorem jest Gruby, kolega z klasy Aleksa. Gruby nie przepada za wycieczkami, a tym razem jeszcze przed lotem psuje się jego ławka (w ostatniej chwili przejmuje ją zazdrosny Słoniu, którego nikt nie lubi). Jednak w czasach Jagiełły musiały przecież istnieć jakieś słodycze, a słodycze to pasja chłopca, który chciałby zostać cukiernikiem. Ma nadzieję na zdobycie ciekawych przepisów. Do tego trzeba w przeszłości znaleźć i uratować Słonia. Zajęć na pewno nie zabraknie – a mimo wysoce rozwiniętych technologii pojawią się też wyzwania, które bohaterowie muszą pokonać sprytem i wspólnym działaniem. Gruby ma jeszcze jedno zmartwienie, celowo zepchnięte na dalszy plan opowieści: chciałby, żeby tata go doceniał.
Dzieci na przełomie XIV i XV wieku zdobywają nowych znajomych (Walerek chciałby zostać kucharzem) i obserwują z bliska poczynania władców. Sprawdzają, jak Jadwiga i Jagiełło dzielili się obowiązkami i dlaczego podejmowali decyzje, które uczniom po wielu stuleciach wydają się nietrafione. Przy okazji poznają elementy obyczajowości i ciekawostki – zaglądają do spiżarni wawelskiej i podziwiają most zbudowany na łodziach. Dowiadują się czegoś o zwyczajach (aranżowanie małżeństw dzieci władców) i o obowiązkach króla – ale też o jego „dziwactwach” (audiencje w nietypowych okolicznościach).Wiele spraw bohaterowie odkrywają na bieżąco, podczas wędrówki po kraju. Nie muszą się martwić o stroje czy słownictwo, bo tu działa specjalna otoczka – wynalazek przyszłości. Mogą więc skupiać się na odkrywaniu nieznanego i przekazywać to rówieśnikom z XXI wieku.
Spora część wiadomości historycznych trafia do komiksów. Do pewnych sytuacji (i relacji) nie udałoby się wprowadzić małych świadków, dlatego też dialogi między władcami czy tajne narady występują tu jako zeszytowo-komiksowe wstawki. W krótkich i wymownych, bardzo dynamicznych stripach Artur Nowicki prezentuje dzieciom migawki z historii. Okrasza je bardzo mocno humorem – nie są to więc nudne przypisy i przekłady wiadomości z podręczników, ale miniaturowe żarty, które chce się czytać dla odkrywania kolejnych zabawnych pomysłów. Autorzy udowadniają wielokrotnie, że dużo przyjemniej jest śledzić fakty z przeszłości, gdy towarzyszy im śmiech. Satyra korzysta tu z bajki (gadające sarkastyczne konie), niespodzianek jest mnóstwo, więc też dzieci będą z przyjemnością śledzić akcję – i przy okazji chłonąć wiadomości.
Grażyna Bąkiewicz potrafi zajmująco pisać. Tomik „Jadwiga kontra Jagiełło” to kolejny dopracowany w szczegółach przeskok w czasie – idealne uzupełnienie szkolnych wiadomości. Ta autorka wie, jak zainteresować dzieci historią i nauczyć je analizowania danych oraz samodzielnego myślenia. „Jadwiga kontra Jagiełło” to książka, która przynosi rozrywkę, ale obok niej i szereg informacji oraz dowód na to, że historia może być pasjonująca.
niedziela, 12 marca 2017
Weronika Wierzchowska: To nie tak
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Zwłoki
Weronika Wierzchowska nie dość, że tworzy krwawy kryminał, w którym trup ściele się gęsto, to jeszcze trochę odstrasza amatorów czytania przy jedzeniu – a to ze względu na obecność entomologa, który zajmuje się owadami żerującymi na zwłokach. Z jednej strony czytelnicy otrzymają więc poderżnięte gardła czy rany postrzałowe, z drugiej – larwy i muchy potrzebne do określenia czasu zgonu. Apetyczne to z pewnością nie jest, nawet mimo zgrabnego prowadzenia przez autorkę fabuły na kanwie standardowej obyczajówki.
Wierzchowska zaczyna jak wszystkie autorki babskich czytadeł: rozstaniem zgodnej do niedawna pary. Kamil bezceremonialnie porzuca Blankę dla młodszej (cóż z tego, że zezowatej) Joasi, sekretarki. Bohaterka traci też swoją pozycję w firmie – Kamil to jej przełożony, który nie ma zamiaru narażać siebie ani nowej ukochanej na ewentualne sceny w wykonaniu porzuconej, przenosi więc Blankę do najdalszego laboratorium, do piwnic budynku. Tu pracuje Patryk, entomolog-pasjonat, który o owadach wie wszystko i chętnie opowie o ich zwyczajach. Tymczasem na światło dzienne wychodzą coraz to nowe związane z firmą tajemnice: eksperymenty na chorych na raka, fałszowanie analiz i rozboje. Pojawiają się pierwsze ofiary, przy których jeszcze Wierzchowska zgrabnie przesuwa podejrzenia na różne postacie z otoczenia Blanki. Pojawiają się też pierwsze akcje sensacyjne, niemieszczące się w konwencji obyczajówki. Ale po pierwszym szoku związanym z rozstaniem „To nie tak” obyczajówką być przestaje.
Weronika Wierzchowska bardzo dba o to, żeby uprawdopodobnić środowisko swoich bohaterów. Czyni to przede wszystkim przez ogrom podawanych odbiorcom fachowych informacji. Blanka na oczach czytelników zabiera się do przeprowadzania eksperymentów z użyciem specjalistycznych narzędzi, wynikami wszyscy w firmie dzielą się, stosując naukowe określenia. Autorka rozpędza się do tego stopnia, że nawet aplikowanie trucizny określa żargonem badaczy. Rzuca czytelnikom wyzwanie – i sugeruje, że zna się na przedstawianej rzeczywistości, jednocześnie zyskuje poważną podbudowę świata Blanki i sprawia, że będzie się wydarzenia traktować poważniej niż wynikałoby to z samego rozwoju kryminalnej akcji. Sprawa zresztą nie może być lekka i przyjemna, skoro giną kolejni ludzie zaangażowani w badania.
Kiedy już Weronika Wierzchowska zdecyduje się odkryć karty i wskazać winnych, bardzo dba o szerokie uzasadnienia dla ich postępków. Prowadzi całe biograficzne opowieści, wskazuje nie tylko motywy zbrodniarzy, ale i ich środowisko czy psychikę – tak, żeby ani nie pozostawić odbiorcom wątpliwości co do intencji postaci, ani nie pominąć żadnego ważnego dla śledztwa kroku. Pokazuje, że dobrze opanowała powieściowy warsztat, ma w garści czytelników i nie pozwoli im odejść od lektury aż do końca. I w tej dziedzinie, w narracyjnej precyzji oraz budowaniu charakterów, Wierzchowska jest precyzyjna i atrakcyjna dla odbiorców. „To nie tak” to kryminał z elementami thrillera psychologicznego, powieść, w której nie odwraca się oczu od zwłok. Jedno, co wymagałoby lekkiego dopracowania, to nazwiska bohaterów, bo wygląda, jakby autorka próbowała znaleźć takie, żeby nikt nie oskarżył jej o szarganie personaliów – ale to w akcji da się znieść. Jest „To nie tak” książką dla tych, którzy cenią sobie brutalne kryminały z mocno umotywowanym miejscem akcji czy zawodami bohaterów. Weronika Wierzchowska panuje nad czytelnikami i tworzy mocną powieść.
Zwłoki
Weronika Wierzchowska nie dość, że tworzy krwawy kryminał, w którym trup ściele się gęsto, to jeszcze trochę odstrasza amatorów czytania przy jedzeniu – a to ze względu na obecność entomologa, który zajmuje się owadami żerującymi na zwłokach. Z jednej strony czytelnicy otrzymają więc poderżnięte gardła czy rany postrzałowe, z drugiej – larwy i muchy potrzebne do określenia czasu zgonu. Apetyczne to z pewnością nie jest, nawet mimo zgrabnego prowadzenia przez autorkę fabuły na kanwie standardowej obyczajówki.
Wierzchowska zaczyna jak wszystkie autorki babskich czytadeł: rozstaniem zgodnej do niedawna pary. Kamil bezceremonialnie porzuca Blankę dla młodszej (cóż z tego, że zezowatej) Joasi, sekretarki. Bohaterka traci też swoją pozycję w firmie – Kamil to jej przełożony, który nie ma zamiaru narażać siebie ani nowej ukochanej na ewentualne sceny w wykonaniu porzuconej, przenosi więc Blankę do najdalszego laboratorium, do piwnic budynku. Tu pracuje Patryk, entomolog-pasjonat, który o owadach wie wszystko i chętnie opowie o ich zwyczajach. Tymczasem na światło dzienne wychodzą coraz to nowe związane z firmą tajemnice: eksperymenty na chorych na raka, fałszowanie analiz i rozboje. Pojawiają się pierwsze ofiary, przy których jeszcze Wierzchowska zgrabnie przesuwa podejrzenia na różne postacie z otoczenia Blanki. Pojawiają się też pierwsze akcje sensacyjne, niemieszczące się w konwencji obyczajówki. Ale po pierwszym szoku związanym z rozstaniem „To nie tak” obyczajówką być przestaje.
Weronika Wierzchowska bardzo dba o to, żeby uprawdopodobnić środowisko swoich bohaterów. Czyni to przede wszystkim przez ogrom podawanych odbiorcom fachowych informacji. Blanka na oczach czytelników zabiera się do przeprowadzania eksperymentów z użyciem specjalistycznych narzędzi, wynikami wszyscy w firmie dzielą się, stosując naukowe określenia. Autorka rozpędza się do tego stopnia, że nawet aplikowanie trucizny określa żargonem badaczy. Rzuca czytelnikom wyzwanie – i sugeruje, że zna się na przedstawianej rzeczywistości, jednocześnie zyskuje poważną podbudowę świata Blanki i sprawia, że będzie się wydarzenia traktować poważniej niż wynikałoby to z samego rozwoju kryminalnej akcji. Sprawa zresztą nie może być lekka i przyjemna, skoro giną kolejni ludzie zaangażowani w badania.
Kiedy już Weronika Wierzchowska zdecyduje się odkryć karty i wskazać winnych, bardzo dba o szerokie uzasadnienia dla ich postępków. Prowadzi całe biograficzne opowieści, wskazuje nie tylko motywy zbrodniarzy, ale i ich środowisko czy psychikę – tak, żeby ani nie pozostawić odbiorcom wątpliwości co do intencji postaci, ani nie pominąć żadnego ważnego dla śledztwa kroku. Pokazuje, że dobrze opanowała powieściowy warsztat, ma w garści czytelników i nie pozwoli im odejść od lektury aż do końca. I w tej dziedzinie, w narracyjnej precyzji oraz budowaniu charakterów, Wierzchowska jest precyzyjna i atrakcyjna dla odbiorców. „To nie tak” to kryminał z elementami thrillera psychologicznego, powieść, w której nie odwraca się oczu od zwłok. Jedno, co wymagałoby lekkiego dopracowania, to nazwiska bohaterów, bo wygląda, jakby autorka próbowała znaleźć takie, żeby nikt nie oskarżył jej o szarganie personaliów – ale to w akcji da się znieść. Jest „To nie tak” książką dla tych, którzy cenią sobie brutalne kryminały z mocno umotywowanym miejscem akcji czy zawodami bohaterów. Weronika Wierzchowska panuje nad czytelnikami i tworzy mocną powieść.
Francesca Simon: Koszmarny Karolek. Koszmarna klasa
Znak, Kraków 2017.
Karolek w każdym
Karolek wciąż jest Koszmarny. Ale chociaż w domu musi znosić towarzystwo Doskonałego Damianka, w klasie znajduje równych sobie w złośliwościach. Jest tu Wredna Wandzia, Ordynarny Olo czy Leniwa Ludka – oni dotrzymują Karolkowi kroku. Tomik „Koszmarny Karolek. Koszmarna klasa” to kolejny zestaw publikowanych już wcześniej jako samodzielne książeczki opowiadań o uwielbianych przez dzieci, bo nieidealnych bohaterach. Francesca Simon dość często odwołuje się do szkolnych przygód kilkulatków – i tym razem to staje się kluczem doboru tekstów. W szkole Koszmarny Karolek oczywiście rozrabia, ale często ma w tym cel, którego nie dostrzegą dorośli. Może na przykład pozbyć się znienawidzonego kolegi-wroga, Władczego Władzia. Albo iść na spotkanie autorskie ulubionej pisarki (ładny wewnętrzny żart wydawnictwa!). Może bawić się w szkołę z innymi dziećmi, tworzyć skomplikowane prace plastyczne, występować w przedstawieniu lub wystawiać na próbę cierpliwość nowego nauczyciela. A kiedy przypadkowo założy nie te majtki co trzeba… aż trudno uwierzyć, jakie przygody go czekają. Oficjalnie Koszmarny Karolek uwielbia robić to, co zakazane: leżeć przed telewizorem z miską chipsów. Simon przemyca jednak bardziej krzepiące obrazy: mały bohater lubi czytać („niegrzeczne” książki, ale żadne dziecko poza Doskonałym Damiankiem nie zniesie opowieści o Śpioszku Czyścioszku!), przełamuje lęk przed wodą i organizuje innym rozrywki. Ma swoje zdanie i potrafi go bronić, ma poczucie humoru i czasami pada ofiarą złej opinii o sobie. Opinii, na którą starannie sobie zapracowuje.
Koszmarny Karolek to dziecko, które „złym” przykładem przyciąga kilkulatki do samodzielnego czytania. Autorka przedstawia bohatera łamiącego konwencje, ale jednocześnie pilnuje, żeby Karolek nie przesadzał w swoich wybrykach. W efekcie, chociaż dzieci widzą w nim wyzwolenie od reguł i bunt wobec dorosłych, Koszmarny Karolek zachowuje się jak typowy maluch sprawdzający, ile mu wolno. Przez swoje wybryki wpada w tarapaty – ale czasem jego kreatywność zostaje nagrodzona, bo przecież nie zawsze łamanie reguł jest złe – zależy, jakiemu celowi służy. Karolek bez przerwy działa, wciąż jest w ruchu – co ucieszy czytelników. Francesca Simon w „Koszmarnej klasie” winy rozdziela po równo: koledzy Koszmarnego Karolka również sporo psocą, co ożywia minifabułki. W szkolnym świecie tego bohatera na porządku dziennym są sprzeczki i ostre dyskusje, skargi i lamenty, podstępy i sztuczki. Tu dorośli – rodzice czy nauczyciele – nie pomogą w rozstrzygnięciu sporu ani w rozwiązywaniu problemów maluchów, więc bohaterowie radzą sobie sami – i wszelkimi dostępnymi środkami. Autorka pokazuje odbiorcom, że warto być kreatywnym – a nawet jeśli dzieci nie będą wykorzystywać wskazówek, ubawią się samym biegiem wydarzeń. I o to właśnie chodzi, Francesca Simon tym do siebie przekona.
Historyjki są tu krótkie i samodzielne, pełnowartościowe. Simon odżegnuje się od tekstów wychowawczych i zdrobnień, tak powszechnych w słabych bajkach. Wie, czym zainteresować małych odbiorców, a co ich zwyczajnie męczy – do opowiadań wplata także satyrę na trendy w twórczości. „Koszmarna klasa” to przegląd socjologicznych skojarzeń, trafnych obserwacji dotyczących najmłodszych – w tych bohaterach wielu rodziców dostrzegłoby swoje pociechy. W każdym kilkulatku tkwi Koszmarny Karolek i to może być przyczyną olbrzymiej popularności serii. Do takiej lektury nie trzeba będzie namawiać nawet tych dzieci, które dopiero uczą się czytać: dadzą się one pochłonąć akcji. W przygodach Koszmarnego Karolka jest dużo prawdy, ale też bardzo dużo humoru, komizm sytuacyjny przeplata się z komizmem charakterów, mimo pozorów niegrzeczności – w tym dziecięcych kłótni – śmiech pojawiać się będzie bardzo często jako następstwo zbiegów okoliczności czy decyzji postaci. Koszmarny Karolek to przepis na sukces, ale też Francesca Simon dobrze rozpoznała rynkową potrzebę i zna priorytety swoich czytelników – dzięki temu może pisać małe bestsellery.
Karolek w każdym
Karolek wciąż jest Koszmarny. Ale chociaż w domu musi znosić towarzystwo Doskonałego Damianka, w klasie znajduje równych sobie w złośliwościach. Jest tu Wredna Wandzia, Ordynarny Olo czy Leniwa Ludka – oni dotrzymują Karolkowi kroku. Tomik „Koszmarny Karolek. Koszmarna klasa” to kolejny zestaw publikowanych już wcześniej jako samodzielne książeczki opowiadań o uwielbianych przez dzieci, bo nieidealnych bohaterach. Francesca Simon dość często odwołuje się do szkolnych przygód kilkulatków – i tym razem to staje się kluczem doboru tekstów. W szkole Koszmarny Karolek oczywiście rozrabia, ale często ma w tym cel, którego nie dostrzegą dorośli. Może na przykład pozbyć się znienawidzonego kolegi-wroga, Władczego Władzia. Albo iść na spotkanie autorskie ulubionej pisarki (ładny wewnętrzny żart wydawnictwa!). Może bawić się w szkołę z innymi dziećmi, tworzyć skomplikowane prace plastyczne, występować w przedstawieniu lub wystawiać na próbę cierpliwość nowego nauczyciela. A kiedy przypadkowo założy nie te majtki co trzeba… aż trudno uwierzyć, jakie przygody go czekają. Oficjalnie Koszmarny Karolek uwielbia robić to, co zakazane: leżeć przed telewizorem z miską chipsów. Simon przemyca jednak bardziej krzepiące obrazy: mały bohater lubi czytać („niegrzeczne” książki, ale żadne dziecko poza Doskonałym Damiankiem nie zniesie opowieści o Śpioszku Czyścioszku!), przełamuje lęk przed wodą i organizuje innym rozrywki. Ma swoje zdanie i potrafi go bronić, ma poczucie humoru i czasami pada ofiarą złej opinii o sobie. Opinii, na którą starannie sobie zapracowuje.
Koszmarny Karolek to dziecko, które „złym” przykładem przyciąga kilkulatki do samodzielnego czytania. Autorka przedstawia bohatera łamiącego konwencje, ale jednocześnie pilnuje, żeby Karolek nie przesadzał w swoich wybrykach. W efekcie, chociaż dzieci widzą w nim wyzwolenie od reguł i bunt wobec dorosłych, Koszmarny Karolek zachowuje się jak typowy maluch sprawdzający, ile mu wolno. Przez swoje wybryki wpada w tarapaty – ale czasem jego kreatywność zostaje nagrodzona, bo przecież nie zawsze łamanie reguł jest złe – zależy, jakiemu celowi służy. Karolek bez przerwy działa, wciąż jest w ruchu – co ucieszy czytelników. Francesca Simon w „Koszmarnej klasie” winy rozdziela po równo: koledzy Koszmarnego Karolka również sporo psocą, co ożywia minifabułki. W szkolnym świecie tego bohatera na porządku dziennym są sprzeczki i ostre dyskusje, skargi i lamenty, podstępy i sztuczki. Tu dorośli – rodzice czy nauczyciele – nie pomogą w rozstrzygnięciu sporu ani w rozwiązywaniu problemów maluchów, więc bohaterowie radzą sobie sami – i wszelkimi dostępnymi środkami. Autorka pokazuje odbiorcom, że warto być kreatywnym – a nawet jeśli dzieci nie będą wykorzystywać wskazówek, ubawią się samym biegiem wydarzeń. I o to właśnie chodzi, Francesca Simon tym do siebie przekona.
Historyjki są tu krótkie i samodzielne, pełnowartościowe. Simon odżegnuje się od tekstów wychowawczych i zdrobnień, tak powszechnych w słabych bajkach. Wie, czym zainteresować małych odbiorców, a co ich zwyczajnie męczy – do opowiadań wplata także satyrę na trendy w twórczości. „Koszmarna klasa” to przegląd socjologicznych skojarzeń, trafnych obserwacji dotyczących najmłodszych – w tych bohaterach wielu rodziców dostrzegłoby swoje pociechy. W każdym kilkulatku tkwi Koszmarny Karolek i to może być przyczyną olbrzymiej popularności serii. Do takiej lektury nie trzeba będzie namawiać nawet tych dzieci, które dopiero uczą się czytać: dadzą się one pochłonąć akcji. W przygodach Koszmarnego Karolka jest dużo prawdy, ale też bardzo dużo humoru, komizm sytuacyjny przeplata się z komizmem charakterów, mimo pozorów niegrzeczności – w tym dziecięcych kłótni – śmiech pojawiać się będzie bardzo często jako następstwo zbiegów okoliczności czy decyzji postaci. Koszmarny Karolek to przepis na sukces, ale też Francesca Simon dobrze rozpoznała rynkową potrzebę i zna priorytety swoich czytelników – dzięki temu może pisać małe bestsellery.
sobota, 11 marca 2017
Megan McDonald: Rysiek Zyga. Zdumiewający Pan Magik
Egmont, Warszawa 2017.
Czary nieudane
Rysiek Zyga to kolejny przyjaciel Hani Humorek i bohater drugiego w podserii tomików dla uczących się czytać dzieci opowiadania. Występuje tu jako „Zdumiewający Pan Magik” i próbuje swoich sił w rozmaitych sztuczkach. Na razie dopiero się uczy, popełnia więc masę błędów. Przy okazji autorka sugeruje małym odbiorcom, że magiczne sztuczki da się rozszyfrować – zachęca do zabawy w odkrywanie tajemnic „magików”. Rysiek Zyga przygotowuje swój program, którym mógłby zachwycić dzieci z sąsiedztwa – a ponieważ każdy szanujący się iluzjonista powinien mieć swoją asystentkę, a Hania bardzo chciałaby robić coś niezwykłego – dzieci postanawiają wystąpić razem. Hania zyskuje bardzo odpowiedzialne zadania: w odpowiednim momencie ma podłożyć do cylindra królika czy podmienić przedmioty – ale bez odpowiednich treningów trudno będzie wykonać to sprawnie. Pokaz dla jednoosobowej widowni w postaci Smrodka to kompletna katastrofa i nic dziwnego, że Rysiek nie chce już występować z Hanią, ku rozczarowaniu dziewczynki. Przygotowuje nawet imponującą sztuczkę ze znikającym dolarem – ale jej szczegółów nie zamierza Hani objaśniać. To stawia pod znakiem zapytania przyjaźń między dziećmi.
Seria Hania Humorek i przyjaciele to propozycja Megan McDonald na zainteresowanie lekturą dzieci, które uczą się samodzielnie czytać. Z tego powodu opowiastki zawarte w kolejnych tomikach są uproszczone i pozbawione fabularnych komplikacji, opisy – ograniczane, a druk dość duży. Adresowanie publikacji tłumaczy też, przynajmniej w pewnym zakresie, wybór tematów. W pierwszym tomiku autorka sięgnęła po urodziny i czekanie na prezent, w drugim odwołuje się do magicznych sztuczek, czyli zjawiska, które każde dziecko doceni. Do tego przywołać należy raczej niewyszukane żarty, przeznaczone dla najmłodszych. To przede wszystkim humor sytuacyjny – na przykład gdy Smrodek ucieka z krzykiem na widok umazanego keczupem pluszowego królika. Ale też sytuacje, gdy Hania wymyśla własną karcianą „sztuczkę”, która niewiele ma wspólnego z popisami iluzjonistów, za to całkiem sporo ze slapstickiem. Megan McDonald zna swoich bohaterów i umie przekonująco oddać ich reakcje. Dostrzega problemy tam, gdzie nie zauważyliby ich dorośli, a jest w ocenianiu sytuacji precyzyjna. Pozwala cieszyć się kolejnymi przygodami Hani, ale zwraca też uwagę na jej przyjaciół – i na uczucia, które rodzą się w interakcjach.
Zachętą do czytania będzie tu próba odszyfrowania magicznych tricków, czyli to, co dzieciom z reguły wydaje się niemożliwe. Hania pozwala przejść przez granicę między iluzjonistą i jego odbiorcami, kieruje się ciekawością (a zyskuje świadomość, że i magiczny talent wymaga ćwiczeń i treningów). Autorka wykorzystuje tu wabik na młodych czytelników, żeby razem z nimi zastanowić się, na czym polega prawdziwa przyjaźń i czy warto ją niszczyć z powodu drobnych nieporozumień. Pokazuje odbiorcom, że nie wszystkimi rzucanymi w gniewie oskarżeniami należy się przejmować, bo prawdziwy przyjaciel umie wybaczać. Atutem malutkiego tomiku jest też nastawienie na kolorowe ilustracje. Erwin Madrid proponuje trójwymiarowe sylwetki, starannie odwzorowując kolejne emocje na twarzach bohaterów. Mnoży też magiczne rekwizyty – talie kart, cylindry czy różdżki. Mali amatorzy czarowania będą mieli co oglądać. Rysunki zostały wykonane tak, żeby jeszcze podkreślać komiczne wydarzenia w opowiastce, co również nastroi dzieci pozytywnie do lektury. „Rysiek Zyka. Zdumiewający Pan Magik” to książeczka, którą najmłodsi łatwo zaakceptują – by razem z bohaterami zgłębiać tajniki prestidigitatorskich popisów.
Czary nieudane
Rysiek Zyga to kolejny przyjaciel Hani Humorek i bohater drugiego w podserii tomików dla uczących się czytać dzieci opowiadania. Występuje tu jako „Zdumiewający Pan Magik” i próbuje swoich sił w rozmaitych sztuczkach. Na razie dopiero się uczy, popełnia więc masę błędów. Przy okazji autorka sugeruje małym odbiorcom, że magiczne sztuczki da się rozszyfrować – zachęca do zabawy w odkrywanie tajemnic „magików”. Rysiek Zyga przygotowuje swój program, którym mógłby zachwycić dzieci z sąsiedztwa – a ponieważ każdy szanujący się iluzjonista powinien mieć swoją asystentkę, a Hania bardzo chciałaby robić coś niezwykłego – dzieci postanawiają wystąpić razem. Hania zyskuje bardzo odpowiedzialne zadania: w odpowiednim momencie ma podłożyć do cylindra królika czy podmienić przedmioty – ale bez odpowiednich treningów trudno będzie wykonać to sprawnie. Pokaz dla jednoosobowej widowni w postaci Smrodka to kompletna katastrofa i nic dziwnego, że Rysiek nie chce już występować z Hanią, ku rozczarowaniu dziewczynki. Przygotowuje nawet imponującą sztuczkę ze znikającym dolarem – ale jej szczegółów nie zamierza Hani objaśniać. To stawia pod znakiem zapytania przyjaźń między dziećmi.
Seria Hania Humorek i przyjaciele to propozycja Megan McDonald na zainteresowanie lekturą dzieci, które uczą się samodzielnie czytać. Z tego powodu opowiastki zawarte w kolejnych tomikach są uproszczone i pozbawione fabularnych komplikacji, opisy – ograniczane, a druk dość duży. Adresowanie publikacji tłumaczy też, przynajmniej w pewnym zakresie, wybór tematów. W pierwszym tomiku autorka sięgnęła po urodziny i czekanie na prezent, w drugim odwołuje się do magicznych sztuczek, czyli zjawiska, które każde dziecko doceni. Do tego przywołać należy raczej niewyszukane żarty, przeznaczone dla najmłodszych. To przede wszystkim humor sytuacyjny – na przykład gdy Smrodek ucieka z krzykiem na widok umazanego keczupem pluszowego królika. Ale też sytuacje, gdy Hania wymyśla własną karcianą „sztuczkę”, która niewiele ma wspólnego z popisami iluzjonistów, za to całkiem sporo ze slapstickiem. Megan McDonald zna swoich bohaterów i umie przekonująco oddać ich reakcje. Dostrzega problemy tam, gdzie nie zauważyliby ich dorośli, a jest w ocenianiu sytuacji precyzyjna. Pozwala cieszyć się kolejnymi przygodami Hani, ale zwraca też uwagę na jej przyjaciół – i na uczucia, które rodzą się w interakcjach.
Zachętą do czytania będzie tu próba odszyfrowania magicznych tricków, czyli to, co dzieciom z reguły wydaje się niemożliwe. Hania pozwala przejść przez granicę między iluzjonistą i jego odbiorcami, kieruje się ciekawością (a zyskuje świadomość, że i magiczny talent wymaga ćwiczeń i treningów). Autorka wykorzystuje tu wabik na młodych czytelników, żeby razem z nimi zastanowić się, na czym polega prawdziwa przyjaźń i czy warto ją niszczyć z powodu drobnych nieporozumień. Pokazuje odbiorcom, że nie wszystkimi rzucanymi w gniewie oskarżeniami należy się przejmować, bo prawdziwy przyjaciel umie wybaczać. Atutem malutkiego tomiku jest też nastawienie na kolorowe ilustracje. Erwin Madrid proponuje trójwymiarowe sylwetki, starannie odwzorowując kolejne emocje na twarzach bohaterów. Mnoży też magiczne rekwizyty – talie kart, cylindry czy różdżki. Mali amatorzy czarowania będą mieli co oglądać. Rysunki zostały wykonane tak, żeby jeszcze podkreślać komiczne wydarzenia w opowiastce, co również nastroi dzieci pozytywnie do lektury. „Rysiek Zyka. Zdumiewający Pan Magik” to książeczka, którą najmłodsi łatwo zaakceptują – by razem z bohaterami zgłębiać tajniki prestidigitatorskich popisów.
piątek, 10 marca 2017
Małgorzata Strzałkowska: Spacerkiem przez rok
Media Rodzina, Poznań 2016.
Natura
„Spacerkiem przez rok” to prosty tomik z rymowankami, które nawiązują do twórczości Ewy Szelburg-Zarembiny. Małgorzata Strzałkowska tworzy krótkie i nastrojowe wierszyki odnoszące się do kolejnych miesięcy i pór roku, rezygnuje z fabuł i bajkowych bohaterów, pozostawiając dzieci sam na sam z obserwacjami przyrody. Zmusza zatem do zatrzymania się nad prawami natury i nad widocznymi – choćby podczas zwykłego spaceru – zjawiskami. Żeby wzbogacić przesłania i wprowadzić ciekawostki, których maluchy samodzielnie nie odkryją – na przykład, jak dawniej w Polsce nazywały się miesiące i od czego te nazwy pochodzą. Dla maluchów to lekcja, także pod względem językowym. Małgorzata Strzałkowska za to może sięgnąć do motywów, które dzisiaj nie cieszą się zbytnią popularnością – przywołać na nowo zachwyty słońcem, ciepłem, deszczem czy kwitnącymi kwiatami. To wyraźne odejście od modnych dziś bajek, umiejętne wyciszenie maluchów i dostarczenie im innych wrażeń lekturowych. Pod względem warsztatowym – bywa, że Strzałkowska rozczarowuje (kiedy rymuje łąki – pąki i drzewa – śpiewa). Przede wszystkim rozbija wiersze brakiem jednej pary rymów. Kiedy już układa współbrzmienia, to bardzo często albo mocno naiwne i zbanalizowane, co wprawdzie pasuje do nurtu naiwnych rymowanek okołoprzyrodniczych, ale też niepotrzebnie podkreśla słabe strony konwencji. Trudno raczej, żeby dzieci świadomie zaangażowały się w taki zestaw rymowanek. Inna rzecz, że propozycje Małgorzaty Strzałkowskiej sprawdzą się przy usypianiu pociech – tu przyda się ich kojący rytm i brak „akcji”. Kolejne warsztatowe zastrzeżenie dotyczy nadużywania zdrobnień. Ale „Spacerkiem przez rok” na szczęście pełne jest również wartościowych metafor i ciekawych brzmieniowo oraz językowo sformułowań, Strzałkowska sprawi, że najmłodsi podczas lektury rozwijać będą kompetencje językowe i przekonają się, na ile różnych sposobów można opowiadać o pięknie natury. Co pewien czas Strzałkowska przetyka rymowanki o miesiącach dłuższymi wierszykami, do których wprowadza rozmaite zwierzęta lub krasnoludki, albo ożywiane pory roku. W naturalny sposób nawiązuje dzięki temu do ludowych bajań, a i do historyjek prezentowanych dawnej maluchom. To przypomnienie klasyki – i odpowiedź na dzisiejsze bajki, zawierające coraz więcej bodźców.
„Spacerkiem przez rok” część odbiorców wybierze ze względu na stronę graficzną. To tomik z ilustracjami Elżbiety Wasiuczyńskiej, co oznacza malarskie popisy i dopracowane w detalach miniaturowe scenki. Króluje tu przyroda – malowane bukiety, liście czy kłosy zbóż wyznaczają przestrzeń dla bajkowych postaci i mimo zwyczajności – sugeruje magię. Wasiuczyńska wykorzystuje tu różne gatunki kwiatów oraz ptaków, żeby zachęcić do czytania. Swoimi ilustracjami ucieszy nawet dorosłych – wystarczy spojrzeć na wizerunek kota za mokrą od deszczu szybą. Przypomina ilustratorka, co w kolejnych porach roku jest najpiękniejsze i przez dzieci w ogóle traktowane jak skarby – bawi się kolorowymi liśćmi i grą świateł, sięga do fantazji.
„Spacerkiem przez rok” to książka niewielka, kierowana do tradycjonalistów i do tych rodziców, którzy chcą dzieciom prezentować bogactwo języka – oraz zapewnić bajki w pewnym sensie niezawodne. Małgorzata Strzałkowska zachęca najmłodszych do przyglądania się rytmowi pór roku i do rejestrowania zmian pogodowych, zwraca uwagę czytelników na piękno ukryte w naturze. Elżbieta Wasiuczyńska z kolei proponuje niemal baśniowe przejście do świata, w którym przyroda nierozerwalnie łączy się z fantazją. To lektura spokojna, ale też cenna – zwłaszcza dzięki wyjaśnieniom dotyczącym nazw kolejnych miesięcy. W sam raz, kiedy chce się wyciszyć i uspokoić dzieci.
Natura
„Spacerkiem przez rok” to prosty tomik z rymowankami, które nawiązują do twórczości Ewy Szelburg-Zarembiny. Małgorzata Strzałkowska tworzy krótkie i nastrojowe wierszyki odnoszące się do kolejnych miesięcy i pór roku, rezygnuje z fabuł i bajkowych bohaterów, pozostawiając dzieci sam na sam z obserwacjami przyrody. Zmusza zatem do zatrzymania się nad prawami natury i nad widocznymi – choćby podczas zwykłego spaceru – zjawiskami. Żeby wzbogacić przesłania i wprowadzić ciekawostki, których maluchy samodzielnie nie odkryją – na przykład, jak dawniej w Polsce nazywały się miesiące i od czego te nazwy pochodzą. Dla maluchów to lekcja, także pod względem językowym. Małgorzata Strzałkowska za to może sięgnąć do motywów, które dzisiaj nie cieszą się zbytnią popularnością – przywołać na nowo zachwyty słońcem, ciepłem, deszczem czy kwitnącymi kwiatami. To wyraźne odejście od modnych dziś bajek, umiejętne wyciszenie maluchów i dostarczenie im innych wrażeń lekturowych. Pod względem warsztatowym – bywa, że Strzałkowska rozczarowuje (kiedy rymuje łąki – pąki i drzewa – śpiewa). Przede wszystkim rozbija wiersze brakiem jednej pary rymów. Kiedy już układa współbrzmienia, to bardzo często albo mocno naiwne i zbanalizowane, co wprawdzie pasuje do nurtu naiwnych rymowanek okołoprzyrodniczych, ale też niepotrzebnie podkreśla słabe strony konwencji. Trudno raczej, żeby dzieci świadomie zaangażowały się w taki zestaw rymowanek. Inna rzecz, że propozycje Małgorzaty Strzałkowskiej sprawdzą się przy usypianiu pociech – tu przyda się ich kojący rytm i brak „akcji”. Kolejne warsztatowe zastrzeżenie dotyczy nadużywania zdrobnień. Ale „Spacerkiem przez rok” na szczęście pełne jest również wartościowych metafor i ciekawych brzmieniowo oraz językowo sformułowań, Strzałkowska sprawi, że najmłodsi podczas lektury rozwijać będą kompetencje językowe i przekonają się, na ile różnych sposobów można opowiadać o pięknie natury. Co pewien czas Strzałkowska przetyka rymowanki o miesiącach dłuższymi wierszykami, do których wprowadza rozmaite zwierzęta lub krasnoludki, albo ożywiane pory roku. W naturalny sposób nawiązuje dzięki temu do ludowych bajań, a i do historyjek prezentowanych dawnej maluchom. To przypomnienie klasyki – i odpowiedź na dzisiejsze bajki, zawierające coraz więcej bodźców.
„Spacerkiem przez rok” część odbiorców wybierze ze względu na stronę graficzną. To tomik z ilustracjami Elżbiety Wasiuczyńskiej, co oznacza malarskie popisy i dopracowane w detalach miniaturowe scenki. Króluje tu przyroda – malowane bukiety, liście czy kłosy zbóż wyznaczają przestrzeń dla bajkowych postaci i mimo zwyczajności – sugeruje magię. Wasiuczyńska wykorzystuje tu różne gatunki kwiatów oraz ptaków, żeby zachęcić do czytania. Swoimi ilustracjami ucieszy nawet dorosłych – wystarczy spojrzeć na wizerunek kota za mokrą od deszczu szybą. Przypomina ilustratorka, co w kolejnych porach roku jest najpiękniejsze i przez dzieci w ogóle traktowane jak skarby – bawi się kolorowymi liśćmi i grą świateł, sięga do fantazji.
„Spacerkiem przez rok” to książka niewielka, kierowana do tradycjonalistów i do tych rodziców, którzy chcą dzieciom prezentować bogactwo języka – oraz zapewnić bajki w pewnym sensie niezawodne. Małgorzata Strzałkowska zachęca najmłodszych do przyglądania się rytmowi pór roku i do rejestrowania zmian pogodowych, zwraca uwagę czytelników na piękno ukryte w naturze. Elżbieta Wasiuczyńska z kolei proponuje niemal baśniowe przejście do świata, w którym przyroda nierozerwalnie łączy się z fantazją. To lektura spokojna, ale też cenna – zwłaszcza dzięki wyjaśnieniom dotyczącym nazw kolejnych miesięcy. W sam raz, kiedy chce się wyciszyć i uspokoić dzieci.
Subskrybuj:
Posty (Atom)