Kropka, Warszawa 2024.
Świąteczne zadania
Kartonowy i duży picture book „Nareszcie Gwiazdka! 24 świąteczne zadania” to lektura w sam raz dla dzieci – na grudniowe dni. Przypomina trochę kalendarz adwentowy z okienkami do otwierania – i tak może być traktowany, chociaż przynosi nie słodycze, a zajęcia charakterystyczne dla grudniowego klimatu. Na kolejnych rozkładówkach pojawiają się tu scenki z codziennego życia – z różnych domów i z różnymi bohaterami (dzięki czemu odbiorcom łatwiej będzie znaleźć kogoś, z kim mogą się identyfikować). Jednoakapitowe komentarze na rozkładówkach przypominają o przedświątecznych przygotowaniach, tak, żeby każdy z małych czytelników mógł porównywać własne doświadczenia z tym, co dzieje się na kartonowych stronach. Taka narracja aż prosi się o rozbudowywanie dalej – już samodzielne – przecież w ograniczonych objętościowo partiach tekstu nie zmieści się wszystko, co widnieje na dużych obrazkach.
Ale dzieci równie dobrze mogą się zająć zadaniami. Najpierw trzeba te zadania znaleźć – i tu z pomocą przychodzą numery na wszelkiego rodzaju drzwiczkach, okienkach lub przedmiotach, które dają się otwierać. Każdy taki element graficzny w książce to okienko, które należy otworzyć nie tylko po to, żeby sprawdzić, jaki przedmiot się pod nim kryje, ale przede wszystkim – żeby poznać zadanie na dany dzień. W kolejnych dniach grudnia trzeba między innymi przygotowywać ozdoby na choinkę i dekorować dom i otoczenie, robić świąteczne kartki albo dopisywać nowe teksty do kolęd – to wszystko zajęcia kreatywne, ciekawe i wesołe, pozwalające dzieciom lepiej poczuć oczekiwanie na święta i składające się na tę atmosferę, którą po latach wszyscy z sentymentem wspominają. I obecność tych zadań tłumaczy, dlaczego książeczka nie musi być rozbudowana ani skomplikowana – najważniejsze jest to, co dziać się będzie poza nią, a do czego inspirują twórcy. Dzieci wprost muszą oderwać się od lektury, żeby samodzielnie zanurzyć się w bożonarodzeniowej magii. Temu celowi została publikacja podporządkowana.
Liczy się tu element zaskoczenia, niespodzianka – nie wiadomo, jakie zadanie pojawi się kolejnego dnia, nie wiadomo, z czym przyjdzie się mierzyć dzieciom – i to najbardziej powinno się spodobać maluchom. „Nareszcie Gwiazdka” to książka, w której nie ma skomplikowanych pomysłów wymagających wielkich nakładów finansowych albo pracy ponad siły – liczy się to, co dzieci mogą zrobić samodzielnie. A ponieważ nie pojawiają się tu też precyzyjne przepisy, a jedynie ogólne wskazówki i zachęty do działania – to od odbiorców zależeć będzie, jak potraktują kolejne wezwania do czynu. Jest to książka użytkowa – nie nadaje się zbytnio do zwyczajnej lektury (chyba że do nauki czytania, bo objętość tekstu nie przestraszy najmłodszych, za to kojarzyć się będzie pozytywnie ze świątecznym klimatem) – najbardziej wartościowa jest w niej inspiracja do zabawy i zachęcanie najmłodszych do uczestniczenia w przygotowaniach do świąt.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
sobota, 30 listopada 2024
Szukaj i znajdź. Akiko
Harperkids, Warszawa 2024.
Świat Akiko
Akiko to poziom wyżej niż jednorożce, które bardzo dzielą społeczeństwo (to znaczy – część w nie wierzy, część wyśmiewa jako infantylny pomysł). Poziom wyżej – bo Akiko to kociorożec. I tu wiadomo, że nikt nie będzie miał wątpliwości, że stworzenie zasługuje na miłość i uznanie – jest w końcu uroczym kociakiem, tylko z rogiem na środku czoła. Ten róg nie odbiera mu uroku, więc jeśli małym odbiorcom znudziły się już konie z rogami, być może z zachwytem przyjmą ozdobionego w ten sposób kota. Zwłaszcza że Akiko przynosi szereg wyzwań. W książeczce wycinanej na kształt kociej głowy (z rogiem) i z pluszowymi uszkami (co przypomina o interaktywnym charakterze części publikacji dla najmłodszych w tym wydawnictwie) znajdują się wyrysowane ze szczegółami kolejne przestrzenie i plany miejsc ze świata Akiko. Kociorożce bawią się i brykają na plażach i w ogrodach, w bibliotece i w miasteczku – i podczas różnych pór roku (bo przecież pogoda też zmienia wygląd miejsc i zachowania bohaterów). Spore rysunki są tutaj wypełnione detalami, maleńkie kociorożce i równie maleńkie elementy przywodzą na myśl szczegółowe mapy – tu jednak chodzi nie tyle o nawigowanie po wymyślonych krainach, co o poszukiwania. I to poszukiwania czterdziestu (na każdej rozkładówce) miniaturowych motywów, nieznaczących w kontekście całych przestrzeni. Do tego zawsze trzeba wskazać, gdzie ukrywa się Akiko. Potrzebna jest tu cierpliwość nie lada i umiejętność wyławiania detali z obrazków, które na pierwszy rzut oka sprawiają wrażenie chaotycznych (chociaż i tak cukierkowych). W świecie Akiko dzieje się mnóstwo – w związku z tym czeka odbiorców sporo obserwowania i wyciągania wniosków, a może także snucia odpowiednich narracji: w końcu wielkość elementów i stopień skomplikowania wielkoformatowych obrazków sugeruje, że jest to publikacja dla starszych dzieci (kartonowe strony i uszka do miziania z kolei przywodzą na myśl najmłodszych odbiorców). Można tu zatem na wiele sposobów korzystać z tomiku – i cieszyć się przebywaniem w rzeczywistości, w której roi się od maleńkich rozbrykanych kociorożców. Są to obrazki, które wypadają uroczo: mogą się podobać małym fanom kociorożców – ten świat jest maksymalnie przyjazny, oswojony i kolorowy, rodem z wyobraźni. Chce się w nim przebywać – i dlatego wyszukiwanka w tym stylu to znakomity pomysł, na pewno przyciągnie uwagę dzieci i zachęci je do trenowania spostrzegawczości. Zabawa nie znudzi się najmłodszym odbiorcom – bo każda rozkładówka utrzymana jest w innej tonacji kolorystycznej, chociaż wszystkie łączą się w całość. „Szukaj i znajdź. Akiko” to sympatyczna rozrywka, którą dzieci mogą wykorzystywać także do ćwiczenia uważności. Kolorowy i sympatyczny świat, do którego można się przenosić i który zachęca do snucia samodzielnych narracji.
Świat Akiko
Akiko to poziom wyżej niż jednorożce, które bardzo dzielą społeczeństwo (to znaczy – część w nie wierzy, część wyśmiewa jako infantylny pomysł). Poziom wyżej – bo Akiko to kociorożec. I tu wiadomo, że nikt nie będzie miał wątpliwości, że stworzenie zasługuje na miłość i uznanie – jest w końcu uroczym kociakiem, tylko z rogiem na środku czoła. Ten róg nie odbiera mu uroku, więc jeśli małym odbiorcom znudziły się już konie z rogami, być może z zachwytem przyjmą ozdobionego w ten sposób kota. Zwłaszcza że Akiko przynosi szereg wyzwań. W książeczce wycinanej na kształt kociej głowy (z rogiem) i z pluszowymi uszkami (co przypomina o interaktywnym charakterze części publikacji dla najmłodszych w tym wydawnictwie) znajdują się wyrysowane ze szczegółami kolejne przestrzenie i plany miejsc ze świata Akiko. Kociorożce bawią się i brykają na plażach i w ogrodach, w bibliotece i w miasteczku – i podczas różnych pór roku (bo przecież pogoda też zmienia wygląd miejsc i zachowania bohaterów). Spore rysunki są tutaj wypełnione detalami, maleńkie kociorożce i równie maleńkie elementy przywodzą na myśl szczegółowe mapy – tu jednak chodzi nie tyle o nawigowanie po wymyślonych krainach, co o poszukiwania. I to poszukiwania czterdziestu (na każdej rozkładówce) miniaturowych motywów, nieznaczących w kontekście całych przestrzeni. Do tego zawsze trzeba wskazać, gdzie ukrywa się Akiko. Potrzebna jest tu cierpliwość nie lada i umiejętność wyławiania detali z obrazków, które na pierwszy rzut oka sprawiają wrażenie chaotycznych (chociaż i tak cukierkowych). W świecie Akiko dzieje się mnóstwo – w związku z tym czeka odbiorców sporo obserwowania i wyciągania wniosków, a może także snucia odpowiednich narracji: w końcu wielkość elementów i stopień skomplikowania wielkoformatowych obrazków sugeruje, że jest to publikacja dla starszych dzieci (kartonowe strony i uszka do miziania z kolei przywodzą na myśl najmłodszych odbiorców). Można tu zatem na wiele sposobów korzystać z tomiku – i cieszyć się przebywaniem w rzeczywistości, w której roi się od maleńkich rozbrykanych kociorożców. Są to obrazki, które wypadają uroczo: mogą się podobać małym fanom kociorożców – ten świat jest maksymalnie przyjazny, oswojony i kolorowy, rodem z wyobraźni. Chce się w nim przebywać – i dlatego wyszukiwanka w tym stylu to znakomity pomysł, na pewno przyciągnie uwagę dzieci i zachęci je do trenowania spostrzegawczości. Zabawa nie znudzi się najmłodszym odbiorcom – bo każda rozkładówka utrzymana jest w innej tonacji kolorystycznej, chociaż wszystkie łączą się w całość. „Szukaj i znajdź. Akiko” to sympatyczna rozrywka, którą dzieci mogą wykorzystywać także do ćwiczenia uważności. Kolorowy i sympatyczny świat, do którego można się przenosić i który zachęca do snucia samodzielnych narracji.
piątek, 29 listopada 2024
Léopold Chauveau: Królik, królewna i marmolada
Noir sur Blanc, Kraków 2024.
Sposób na miłość
Léopold Chauveau to klasyk, który został zapomniany i teraz jest przywracany zbiorowej świadomości dzięki znakomitym – i pięknie wydawanym publikacjom, które trafią do przekonania młodszym i starszym pokoleniom. To urok dawnych opowieści: nie ma w nich infantylizmu charakterystycznego dla dzisiejszych rozwiązań i trendów, jest za to uniwersalność, która pozwala na przetrwanie narracji. „Królik, królewna i marmolada” to historia zabawna, funkcjonująca na prawach baśni i przyzwyczajająca młodych czytelników do tego, że baśnie są obok nich. Klamrę kompozycyjną zapewnia tu scenka rozgrywająca się między Heniem i jego tatą. Heniowi bardzo zależy na opowieści o marmoladzie (co ma związek z jego posiłkiem, rzecz oczywista – ale przecież żadne dziecko nie chciałoby bajki o śniadaniu czy kolacji, bo taki motyw wypadałby blado i nudno): prosi zatem tatę o bajkę. A tata marmoladę włącza do wielkiej narracji, w której udział wezmą chodaki w roli środka transportu – i Królik, chłopiec, który z każdym kolejnym rokiem życia maleje zamiast rosnąć. Kiedy Królik może zmieścić się do chodaka taty, wybiera się w wielką podróż. Na wodzie pomaga między innymi Kaczce i jej dzieciom – ale najważniejszym spotkaniem będzie to z Królewną. Królewna ma zostać żoną olbrzyma – żeby dorównać mu wzrostem, będzie karmiona specjalną marmoladą. W ten sposób urośnie do odpowiednich rozmiarów i będzie mogła wziąć udział w ceremonii zaślubin. Ale król Karakot, szczęśliwy przyszły pan młody (co ciekawe, normalnego wzrostu, tylko ludziom wielkości Królika wydaje się potężny) wcale nie musi mieć dobrych zamiarów. To postać, od której lepiej uciekać. I tu przydadzą się nawiązane w podróży znajomości, ale też… same chodaki taty. Autor rozwija fabułę tak, żeby poszczególne wątki mogły się ze sobą w nieoczekiwanych momentach splatać, czym pokazuje odbiorcom głębię historii – i zamienia ją w wielką przygodę. Jest tu wszystko, czego w dobrych narracjach trzeba, zwłaszcza wielkie emocje i humor, który sprawia, że znacznie łatwiej jest przyjmować wszelkiego rodzaju pułapki i zagrożenia. Tych nie brakuje – ale kiedy jest się niewielkiego wzrostu, zmienia się perspektywa i rodzaje niebezpieczeństw, o czym Chauveau nie zapomina. I dzięki temu może uwiarygodnić świat, który prezentuje. To z kolei sprawia, że rzeczywiście przeniesienie tej historii do międzypokoleniowych lektur jest możliwe bez większego wysiłku: Chauveau ucieszy i dzieci, i ich rodziców. Proponuje klasyczną książkę (z zabawnymi swoimi ilustracjami – prostymi szkicami oddziałującymi silnie na wyobraźnię). Także w warstwie graficznej uwidacznia się dowcip, dyskretny i subtelny, a jednak stale obecny – Chauveau wcale nie musi bez przerwy dowcipkować, za to jest w stanie utrzymywać uwagę czytelników przez całą historię i zapraszać ich do wymyślonej przez siebie krainy. Jeśli faktycznie inspiracją do powstania bajki miała być marmolada – to autor pokazuje, jak potraktować temat przewodni, żeby nie wpaść w oczywistości i schematy. Dla czytelników w każdym wieku ma coś ciekawego i odkrywczego – świetnie, że wydawnictwo przypomina książki tego autora i faktycznie, tak jak zapowiada Grzegorz Kasdepke we wstępie – czytelnicy szybko zostaną fanami tego twórcy. Warto.
Sposób na miłość
Léopold Chauveau to klasyk, który został zapomniany i teraz jest przywracany zbiorowej świadomości dzięki znakomitym – i pięknie wydawanym publikacjom, które trafią do przekonania młodszym i starszym pokoleniom. To urok dawnych opowieści: nie ma w nich infantylizmu charakterystycznego dla dzisiejszych rozwiązań i trendów, jest za to uniwersalność, która pozwala na przetrwanie narracji. „Królik, królewna i marmolada” to historia zabawna, funkcjonująca na prawach baśni i przyzwyczajająca młodych czytelników do tego, że baśnie są obok nich. Klamrę kompozycyjną zapewnia tu scenka rozgrywająca się między Heniem i jego tatą. Heniowi bardzo zależy na opowieści o marmoladzie (co ma związek z jego posiłkiem, rzecz oczywista – ale przecież żadne dziecko nie chciałoby bajki o śniadaniu czy kolacji, bo taki motyw wypadałby blado i nudno): prosi zatem tatę o bajkę. A tata marmoladę włącza do wielkiej narracji, w której udział wezmą chodaki w roli środka transportu – i Królik, chłopiec, który z każdym kolejnym rokiem życia maleje zamiast rosnąć. Kiedy Królik może zmieścić się do chodaka taty, wybiera się w wielką podróż. Na wodzie pomaga między innymi Kaczce i jej dzieciom – ale najważniejszym spotkaniem będzie to z Królewną. Królewna ma zostać żoną olbrzyma – żeby dorównać mu wzrostem, będzie karmiona specjalną marmoladą. W ten sposób urośnie do odpowiednich rozmiarów i będzie mogła wziąć udział w ceremonii zaślubin. Ale król Karakot, szczęśliwy przyszły pan młody (co ciekawe, normalnego wzrostu, tylko ludziom wielkości Królika wydaje się potężny) wcale nie musi mieć dobrych zamiarów. To postać, od której lepiej uciekać. I tu przydadzą się nawiązane w podróży znajomości, ale też… same chodaki taty. Autor rozwija fabułę tak, żeby poszczególne wątki mogły się ze sobą w nieoczekiwanych momentach splatać, czym pokazuje odbiorcom głębię historii – i zamienia ją w wielką przygodę. Jest tu wszystko, czego w dobrych narracjach trzeba, zwłaszcza wielkie emocje i humor, który sprawia, że znacznie łatwiej jest przyjmować wszelkiego rodzaju pułapki i zagrożenia. Tych nie brakuje – ale kiedy jest się niewielkiego wzrostu, zmienia się perspektywa i rodzaje niebezpieczeństw, o czym Chauveau nie zapomina. I dzięki temu może uwiarygodnić świat, który prezentuje. To z kolei sprawia, że rzeczywiście przeniesienie tej historii do międzypokoleniowych lektur jest możliwe bez większego wysiłku: Chauveau ucieszy i dzieci, i ich rodziców. Proponuje klasyczną książkę (z zabawnymi swoimi ilustracjami – prostymi szkicami oddziałującymi silnie na wyobraźnię). Także w warstwie graficznej uwidacznia się dowcip, dyskretny i subtelny, a jednak stale obecny – Chauveau wcale nie musi bez przerwy dowcipkować, za to jest w stanie utrzymywać uwagę czytelników przez całą historię i zapraszać ich do wymyślonej przez siebie krainy. Jeśli faktycznie inspiracją do powstania bajki miała być marmolada – to autor pokazuje, jak potraktować temat przewodni, żeby nie wpaść w oczywistości i schematy. Dla czytelników w każdym wieku ma coś ciekawego i odkrywczego – świetnie, że wydawnictwo przypomina książki tego autora i faktycznie, tak jak zapowiada Grzegorz Kasdepke we wstępie – czytelnicy szybko zostaną fanami tego twórcy. Warto.
czwartek, 28 listopada 2024
Anna Claybourne: Atlas smoków. Jaszczurze plemię z różnych stron świata
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Mapa świata
Anna Claybourne i Pham Quang Phuc zabierają młodych odbiorców na wielką i pasjonującą wyprawę do świata kierowanego przez wyobraźnię. „Atlas smoków” to kolejna publikacja porządkująca wiadomości – edukacyjna i rozrywkowa jednocześnie, trochę kulturoznawcza w duchu, a trochę stanowiąca przegląd ciekawostek z różnych wierzeń i pomysłów. Odwołuje się do istot fantastycznych, które jednak w różnych regionach świata przybierają różne formy i odpowiadają za różne zjawiska. Smoki zapładniają wyobraźnię twórców – w tym wypadku twórców narracji, tekstów pisanych i literatury mówionej – ale w każdym kręgu kulturowym wypadają trochę inaczej. Niektórzy sądzą, że smoki są potomkami dinozaurów, a przynajmniej – że historie o nich wzięły się z odkryć archeologicznych – takie teorie też tutaj powracają. „Atlas smoków. Jaszczurze plemię z różnych stron świata” to jednak przede wszystkim zestaw fabuł i portretów.
Układ książki jest przejrzysty i wyzwalany przez mapy świata. Kolejne kontynenty pojawiają się tutaj jako zapowiedź poszczególnych części tomu – na mapach widnieją sylwetki wybranych smoków, o których autorka będzie opowiadać młodym odbiorcom. Następnie przychodzi czas na przegląd smoków z wybranego regionu – czasami w formie stronicowej opowieści, kiedy jest ona na tyle barwna, żeby pobawić się w odtwarzanie legendy albo wierzenia – a czasami w formie akapitowego wyjaśnienia – wtedy łatwiej jest zestawić rozwiązania stosowane w sąsiadujących ze sobą miejscach czy wzajemne wpływy. Co pewien czas autorka przytacza również ciekawostki i klasyfikacje dotyczące smoków, analizuje charakterystyczne motywy, tak, żeby czytelnikom łatwiej było dokonywać porównań. To okazja do przedstawiania wyglądu smoków czy ich siedlisk – albo istot mylonych ze smokami. Takie porządkowanie wiadomości pomaga czytelnikom w odnalezieniu się w świecie wyobraźni twórców i jest też sposobem na rozbudzenie ciekawości. W końcu dzięki rozkładówkom informacyjnym staje się jasne, dlaczego baśnie rozwijają się w konkretnym kierunku – i dlaczego twórcy decydują się na określone wątki. Przytaczanie smoczych legend z różnych stron świata wprost zachęca do śledzenia pomysłów i inspiracji, może też wyczulić odbiorców na motyw smoków powracający w różnych dziełach.
Książka jest bogato ilustrowana i trudno byłoby nawet pomyśleć o wersji bez obrazków – grafiki nie pełnią tu wyłącznie funkcji ozdobnej, ale też informacyjną, pozwalają w szybki sposób zapoznawać się z charakterystycznymi motywami – odróżniać na przykład smoki europejskie od azjatyckich. Tu warto podkreślić staranność w odwzorowywaniu sylwetek smoczych bohaterów w zależności od kręgu kulturowego, z którego się wywodzą. Rozkładówki z ciekawostkami wyróżniają się z kolei sepiowymi barwami – stanowią sygnał zamknięcia rozdziału. Całość jest bardzo dobrze przemyślana i zrealizowana bez zarzutu. „Atlas smoków” to książka, która przyda się dzieciom w wieku szkolnym, a młodszym pokaże potencjał drzemiący w baśniach i legendach. Zaprosi do odkrywania meandrów fantazyjnych istot i przygotuje do lektur powieści fantastycznych ze smokami w rolach głównych. Wartość rozrywkowa tej książki przejawia się w zasugerowaniu młodym odbiorcom, jak wiele stworzeń zasiedla literaturę. Z kolei wartość edukacyjna realizuje się w przygotowanym kompendium wiedzy na temat smoków, ich genezy, zwyczajów i miejsc.
Mapa świata
Anna Claybourne i Pham Quang Phuc zabierają młodych odbiorców na wielką i pasjonującą wyprawę do świata kierowanego przez wyobraźnię. „Atlas smoków” to kolejna publikacja porządkująca wiadomości – edukacyjna i rozrywkowa jednocześnie, trochę kulturoznawcza w duchu, a trochę stanowiąca przegląd ciekawostek z różnych wierzeń i pomysłów. Odwołuje się do istot fantastycznych, które jednak w różnych regionach świata przybierają różne formy i odpowiadają za różne zjawiska. Smoki zapładniają wyobraźnię twórców – w tym wypadku twórców narracji, tekstów pisanych i literatury mówionej – ale w każdym kręgu kulturowym wypadają trochę inaczej. Niektórzy sądzą, że smoki są potomkami dinozaurów, a przynajmniej – że historie o nich wzięły się z odkryć archeologicznych – takie teorie też tutaj powracają. „Atlas smoków. Jaszczurze plemię z różnych stron świata” to jednak przede wszystkim zestaw fabuł i portretów.
Układ książki jest przejrzysty i wyzwalany przez mapy świata. Kolejne kontynenty pojawiają się tutaj jako zapowiedź poszczególnych części tomu – na mapach widnieją sylwetki wybranych smoków, o których autorka będzie opowiadać młodym odbiorcom. Następnie przychodzi czas na przegląd smoków z wybranego regionu – czasami w formie stronicowej opowieści, kiedy jest ona na tyle barwna, żeby pobawić się w odtwarzanie legendy albo wierzenia – a czasami w formie akapitowego wyjaśnienia – wtedy łatwiej jest zestawić rozwiązania stosowane w sąsiadujących ze sobą miejscach czy wzajemne wpływy. Co pewien czas autorka przytacza również ciekawostki i klasyfikacje dotyczące smoków, analizuje charakterystyczne motywy, tak, żeby czytelnikom łatwiej było dokonywać porównań. To okazja do przedstawiania wyglądu smoków czy ich siedlisk – albo istot mylonych ze smokami. Takie porządkowanie wiadomości pomaga czytelnikom w odnalezieniu się w świecie wyobraźni twórców i jest też sposobem na rozbudzenie ciekawości. W końcu dzięki rozkładówkom informacyjnym staje się jasne, dlaczego baśnie rozwijają się w konkretnym kierunku – i dlaczego twórcy decydują się na określone wątki. Przytaczanie smoczych legend z różnych stron świata wprost zachęca do śledzenia pomysłów i inspiracji, może też wyczulić odbiorców na motyw smoków powracający w różnych dziełach.
Książka jest bogato ilustrowana i trudno byłoby nawet pomyśleć o wersji bez obrazków – grafiki nie pełnią tu wyłącznie funkcji ozdobnej, ale też informacyjną, pozwalają w szybki sposób zapoznawać się z charakterystycznymi motywami – odróżniać na przykład smoki europejskie od azjatyckich. Tu warto podkreślić staranność w odwzorowywaniu sylwetek smoczych bohaterów w zależności od kręgu kulturowego, z którego się wywodzą. Rozkładówki z ciekawostkami wyróżniają się z kolei sepiowymi barwami – stanowią sygnał zamknięcia rozdziału. Całość jest bardzo dobrze przemyślana i zrealizowana bez zarzutu. „Atlas smoków” to książka, która przyda się dzieciom w wieku szkolnym, a młodszym pokaże potencjał drzemiący w baśniach i legendach. Zaprosi do odkrywania meandrów fantazyjnych istot i przygotuje do lektur powieści fantastycznych ze smokami w rolach głównych. Wartość rozrywkowa tej książki przejawia się w zasugerowaniu młodym odbiorcom, jak wiele stworzeń zasiedla literaturę. Z kolei wartość edukacyjna realizuje się w przygotowanym kompendium wiedzy na temat smoków, ich genezy, zwyczajów i miejsc.
środa, 27 listopada 2024
Anne Eekhout: Mary Shelley. Narodziny Frankensteina
Marginesy, Warszawa 2024.
Przyjaźń
W tym świecie może istnieć wszystko. I wszystko może się zdarzyć. Wprawdzie znajomi lubią zabawiać się strasznymi – budzącymi grozę słuchaczy – opowieściami, jednak również sama rzeczywistość przynosi rozmaite niespodzianki, niekoniecznie pożądane i miłe. Anne Eekhout snuje powieść na podstawie biografii Mary Shelley, autorki, która powołała do istnienia w zbiorowej świadomości Frankensteina – ale w tej historii liczyć się może co najwyżej pobudzanie wyobraźni, przygotowywanie do późniejszego wymyślania historii, które wstrząsną odbiorcami. Mary Shelley portretowana jest w dwóch ujęciach (i dwóch czasach): z zewnątrz (obecnie) i jako autorka narracji sprzed lat, dzięki temu można wniknąć w jej marzenia i przeżycia – także te najskrytsze, do których nie może się nikomu przyznać. Ma to wielkie znaczenie, zwłaszcza że sporo miejsca zajmuje tu relacja z nastoletnią tajemniczą i wycofaną Isabellą Baxter. Dorosła Mary ma za sobą doświadczenie utraty dziecka, ma też synka, który bezustannie przypomina jej, czym jest lęk o najbliższych. Przyjeżdża razem ze swoim partnerem do lorda Byrona – a dobór towarzystwa w zasadzie wymusza na wszystkich wymyślanie historii o istotach nie z tego świata. Reminiscencje z kolei mają spore znaczenie dla kształtowania się fantazji bohaterki tomu – Mary przeżywa bowiem wielkie zauroczenie i fascynację tajemnicą. Isabella rzadko się pokazuje, rzadko wychodzi ze swojego pokoju, ale kiedy już się przełamie, staje się najlepszą towarzyszką codziennych spacerów i powiernicą. Tyle że dzieje się coś dziwnego: Isabella i Mary mają wspólne wspomnienia, które się nie pokrywają. Nie wiadomo, co dokładnie się dzieje (i co dzieje się naprawdę), a co jest tylko wymysłem, konstruktem wyobraźni – przynajmniej dwie nastolatki nie są w stanie tego samodzielnie rozróżnić. Oznacza to, że zderzają się z własnymi pragnieniami i potrzebami, a także zauroczeniami – buduje się między nimi więź, jaką trudno sobie wyobrazić – bliskość nie do opisania. I w takiej relacji wydarza się coś, co zmieni całkowicie przyszłość i losy bohaterki.
„Mary Shelley. Narodziny Frankensteina” to opowieść przede wszystkim o potrzebie bliskości i o tym, jak bardzo inni ludzie mogą wpływać na rzeczywistość. Mary w różnych odsłonach przekonuje się o tym, że nie da się funkcjonować w próżni, a emocje i odczucia innych ludzi przechwytywane przez własne reakcje mogą zmienić całą egzystencję. Jest tu również w tle towarzyskich przekomarzań i spotkań opowieść o tym, jak powstają narracje – Mary ma sporo czasu, żeby wytrenować umiejętność prowadzenia relacji. Ćwiczy na znajomych wprawionych w tej sztuce i na tych, którzy nie próbują imponować innym na tym polu. Radzi sobie – bo sporo pracuje nad własnymi umiejętnościami. Ten obrazek autorka wplata dyskretnie w relację, tak, żeby nie zadręczać czytelników autotematyzmem. Proponuje bowiem relację mocno zmysłową i odrobinę tylko niepokojącą, przesyconą motywami nie do końca oczywistymi. Pozwala zainteresować się życiorysem autorki, która w obliczu ekspansji na popkulturę powołanego przez nią do istnienia potwora zniknęła nieco ze świadomości czytelników – Mary Shelley na powrót staje się postacią rozpoznawalną i intrygującą.
Przyjaźń
W tym świecie może istnieć wszystko. I wszystko może się zdarzyć. Wprawdzie znajomi lubią zabawiać się strasznymi – budzącymi grozę słuchaczy – opowieściami, jednak również sama rzeczywistość przynosi rozmaite niespodzianki, niekoniecznie pożądane i miłe. Anne Eekhout snuje powieść na podstawie biografii Mary Shelley, autorki, która powołała do istnienia w zbiorowej świadomości Frankensteina – ale w tej historii liczyć się może co najwyżej pobudzanie wyobraźni, przygotowywanie do późniejszego wymyślania historii, które wstrząsną odbiorcami. Mary Shelley portretowana jest w dwóch ujęciach (i dwóch czasach): z zewnątrz (obecnie) i jako autorka narracji sprzed lat, dzięki temu można wniknąć w jej marzenia i przeżycia – także te najskrytsze, do których nie może się nikomu przyznać. Ma to wielkie znaczenie, zwłaszcza że sporo miejsca zajmuje tu relacja z nastoletnią tajemniczą i wycofaną Isabellą Baxter. Dorosła Mary ma za sobą doświadczenie utraty dziecka, ma też synka, który bezustannie przypomina jej, czym jest lęk o najbliższych. Przyjeżdża razem ze swoim partnerem do lorda Byrona – a dobór towarzystwa w zasadzie wymusza na wszystkich wymyślanie historii o istotach nie z tego świata. Reminiscencje z kolei mają spore znaczenie dla kształtowania się fantazji bohaterki tomu – Mary przeżywa bowiem wielkie zauroczenie i fascynację tajemnicą. Isabella rzadko się pokazuje, rzadko wychodzi ze swojego pokoju, ale kiedy już się przełamie, staje się najlepszą towarzyszką codziennych spacerów i powiernicą. Tyle że dzieje się coś dziwnego: Isabella i Mary mają wspólne wspomnienia, które się nie pokrywają. Nie wiadomo, co dokładnie się dzieje (i co dzieje się naprawdę), a co jest tylko wymysłem, konstruktem wyobraźni – przynajmniej dwie nastolatki nie są w stanie tego samodzielnie rozróżnić. Oznacza to, że zderzają się z własnymi pragnieniami i potrzebami, a także zauroczeniami – buduje się między nimi więź, jaką trudno sobie wyobrazić – bliskość nie do opisania. I w takiej relacji wydarza się coś, co zmieni całkowicie przyszłość i losy bohaterki.
„Mary Shelley. Narodziny Frankensteina” to opowieść przede wszystkim o potrzebie bliskości i o tym, jak bardzo inni ludzie mogą wpływać na rzeczywistość. Mary w różnych odsłonach przekonuje się o tym, że nie da się funkcjonować w próżni, a emocje i odczucia innych ludzi przechwytywane przez własne reakcje mogą zmienić całą egzystencję. Jest tu również w tle towarzyskich przekomarzań i spotkań opowieść o tym, jak powstają narracje – Mary ma sporo czasu, żeby wytrenować umiejętność prowadzenia relacji. Ćwiczy na znajomych wprawionych w tej sztuce i na tych, którzy nie próbują imponować innym na tym polu. Radzi sobie – bo sporo pracuje nad własnymi umiejętnościami. Ten obrazek autorka wplata dyskretnie w relację, tak, żeby nie zadręczać czytelników autotematyzmem. Proponuje bowiem relację mocno zmysłową i odrobinę tylko niepokojącą, przesyconą motywami nie do końca oczywistymi. Pozwala zainteresować się życiorysem autorki, która w obliczu ekspansji na popkulturę powołanego przez nią do istnienia potwora zniknęła nieco ze świadomości czytelników – Mary Shelley na powrót staje się postacią rozpoznawalną i intrygującą.
wtorek, 26 listopada 2024
Robert Trypuz: Prosto o AI. Jak działa i myśli sztuczna inteligencja
Helion, Gliwice 2024.
Od początku
Pojawienie się sztucznej inteligencji w dzisiejszym ujęciu Robert Trypuz traktuje jak kolejną rewolucję przemysłową: oto ludzie dostają do użytku kolejne narzędzie, które zmienia sposób działania i myślenia, trzeba się nauczyć z niego korzystać – które jest szansą, ale według wielu też i zagrożeniem. Żeby zatem ograniczyć lęk przed tym co nowe i przyzwyczaić do procesu, którego i tak nie da się zatrzymać, autor przygotowuje kilkuodcinkową opowieść o AI. „Prosto o AI. Jak działa i myśli sztuczna inteligencja” to książka niewielka objętościowo i na początku lektury może się wydawać, że przeznaczona dla dzieci i młodzieży. Ale tak naprawdę to nie młodym pokoleniom będzie ona potrzebna – a starszym, tym, którzy rzeczywiście czują lęk przed technologiczną nowinką. Tom jest kierowany również do czytelników, którzy chcieliby wiedzieć, jak to działa – jak pracuje AI, na czym polegają zmiany między tworzeniem programów a tworzeniem programów samouczących się, jak to się dzieje, że AI potrafi pisać teksty albo rozpoznawać obrazy. Bardziej dociekliwi sprawdzą też, gdzie AI może się dzisiaj sprawdzać i w jakich okolicznościach staje się lepsza od człowieka. Na koniec Trypuz daje szansę nauczycielom, żeby zmienili sposób pracy z uczniami – tak, by dało się wykorzystywać AI w procesie edukacji: obecnie największą bolączką pedagogów może być to, że uczniowie nie będą samodzielnie przygotowywać zadań, zdając się na ChatGPT – tymczasem warto przemodelować lekcje i wyzwania dla uczniów, tak, by jednocześnie uczyć ich wykorzystywania odpowiednich promptów, ale też czerpać wiedzę z generowanych tekstów. „Prosto o AI” to zatem bardzo uproszczona opowieść o możliwościach płynących z korzystania z nowego narzędzia. Autor nie wdaje się tutaj w zawiłości informatyczne, podaje tyle wiedzy, ile jest niezbędne, żeby pojąć działanie AI i żeby wiedzieć, jak ze sztucznej inteligencji można korzystać. Rozbija swoje wywody na „odcinki” – to forma, która sprawdzi się nawet lepiej niż rozdziały, na końcu każdej jest skryptowe podsumowanie najważniejszych wprowadzanych haseł. Narracja w całej książce cechuje się nastawieniem na uproszczenia i na wyraziste przykłady. Zaczyna autor od podstaw absolutnych, tłumacząc czytelnikom, na czym w ogóle polega programowanie klasyczne – bez tego trudno byłoby podkreślać różnice w uczeniu maszynowym. Informuje o modelach językowych czy „nagrodach” za poprawnie wykonane zadanie. Zwykle stara się nie antropomorfizować sztucznej inteligencji, chociaż zdarzają się nieco bardziej „filozoficzne” rozdziały (w rodzaju odpowiedzi na pytanie, czy AI ma wolną wolę) – koncentruje się za to na możliwościach programistów i na tym, co trzeba do kodu wprowadzić, żeby można było stworzyć program, który sam będzie się uczył. Tłumaczy różnice między kolejnymi schematami uczenia się. Jest to publikacja niewielka objętościowo, ale bardzo skondensowana – w sam raz na pierwsze spotkanie z możliwościami AI. Skorzystają z niej zarówno młodzi czytelnicy, jak i ci spośród starszych, którzy nie mają pomysłu, jak radzić sobie z ekspansją sztucznej inteligencji i chcieliby poznać mechanizmy w niej obowiązujące. To lektura wprowadzająca do tematu AI – prosto i konkretnie.
Od początku
Pojawienie się sztucznej inteligencji w dzisiejszym ujęciu Robert Trypuz traktuje jak kolejną rewolucję przemysłową: oto ludzie dostają do użytku kolejne narzędzie, które zmienia sposób działania i myślenia, trzeba się nauczyć z niego korzystać – które jest szansą, ale według wielu też i zagrożeniem. Żeby zatem ograniczyć lęk przed tym co nowe i przyzwyczaić do procesu, którego i tak nie da się zatrzymać, autor przygotowuje kilkuodcinkową opowieść o AI. „Prosto o AI. Jak działa i myśli sztuczna inteligencja” to książka niewielka objętościowo i na początku lektury może się wydawać, że przeznaczona dla dzieci i młodzieży. Ale tak naprawdę to nie młodym pokoleniom będzie ona potrzebna – a starszym, tym, którzy rzeczywiście czują lęk przed technologiczną nowinką. Tom jest kierowany również do czytelników, którzy chcieliby wiedzieć, jak to działa – jak pracuje AI, na czym polegają zmiany między tworzeniem programów a tworzeniem programów samouczących się, jak to się dzieje, że AI potrafi pisać teksty albo rozpoznawać obrazy. Bardziej dociekliwi sprawdzą też, gdzie AI może się dzisiaj sprawdzać i w jakich okolicznościach staje się lepsza od człowieka. Na koniec Trypuz daje szansę nauczycielom, żeby zmienili sposób pracy z uczniami – tak, by dało się wykorzystywać AI w procesie edukacji: obecnie największą bolączką pedagogów może być to, że uczniowie nie będą samodzielnie przygotowywać zadań, zdając się na ChatGPT – tymczasem warto przemodelować lekcje i wyzwania dla uczniów, tak, by jednocześnie uczyć ich wykorzystywania odpowiednich promptów, ale też czerpać wiedzę z generowanych tekstów. „Prosto o AI” to zatem bardzo uproszczona opowieść o możliwościach płynących z korzystania z nowego narzędzia. Autor nie wdaje się tutaj w zawiłości informatyczne, podaje tyle wiedzy, ile jest niezbędne, żeby pojąć działanie AI i żeby wiedzieć, jak ze sztucznej inteligencji można korzystać. Rozbija swoje wywody na „odcinki” – to forma, która sprawdzi się nawet lepiej niż rozdziały, na końcu każdej jest skryptowe podsumowanie najważniejszych wprowadzanych haseł. Narracja w całej książce cechuje się nastawieniem na uproszczenia i na wyraziste przykłady. Zaczyna autor od podstaw absolutnych, tłumacząc czytelnikom, na czym w ogóle polega programowanie klasyczne – bez tego trudno byłoby podkreślać różnice w uczeniu maszynowym. Informuje o modelach językowych czy „nagrodach” za poprawnie wykonane zadanie. Zwykle stara się nie antropomorfizować sztucznej inteligencji, chociaż zdarzają się nieco bardziej „filozoficzne” rozdziały (w rodzaju odpowiedzi na pytanie, czy AI ma wolną wolę) – koncentruje się za to na możliwościach programistów i na tym, co trzeba do kodu wprowadzić, żeby można było stworzyć program, który sam będzie się uczył. Tłumaczy różnice między kolejnymi schematami uczenia się. Jest to publikacja niewielka objętościowo, ale bardzo skondensowana – w sam raz na pierwsze spotkanie z możliwościami AI. Skorzystają z niej zarówno młodzi czytelnicy, jak i ci spośród starszych, którzy nie mają pomysłu, jak radzić sobie z ekspansją sztucznej inteligencji i chcieliby poznać mechanizmy w niej obowiązujące. To lektura wprowadzająca do tematu AI – prosto i konkretnie.
poniedziałek, 25 listopada 2024
Dominic Bliss: Novak Djoković. Tenisista wszech czasów
Familium 2024.
Droga do mistrzostwa
Pięknie wydany album proponuje miłośnikom tenisa Dominic Bliss, który wykorzystuje sylwetkę Novaka Djokovića do opowiedzenia o sportowych sukcesach i wyrzeczeniach na korcie. Kwestie życiorysowe fani mają od dawna rozpracowane, nie tylko za sprawą autobiografii sportowca. Jednak Bliss szuka niszy, dzięki której może zaistnieć w świadomości odbiorców – i znajduje ją w przytaczaniu wszelkiego rodzaju detali związanych z profesjonalnym sportem. Opowiada o modelu rakiety prawdopodobnie stosowanym przez bohatera tomu (tej informacji jednak nie może potwierdzić w sztabie szkoleniowym), o charakterystycznych zagraniach, sylwetce na korcie, o treningach i układzie dnia. Rozmaite ciekawostki dla zwykłych widzów (tych, którzy lubią od czasu do czasu obejrzeć sobie mecz, ale niekoniecznie zamieniają się od razu w zagorzałych kibiców) przetykają opowieść o tenisiście. Djoković staje się tu przedmiotem peanów – liczą się jego zwycięskie potyczki i umiejętności radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Tak samo przerywnikiem – ale już dla bardziej zainteresowanych sportem – stają się kolejne mecze. Autor wychodzi razem z odbiorcami na kort, przedstawia najbardziej intrygujące zagrania albo przełomowe momenty, odwołuje się do silnych przeżyć łączących kibiców. W podstawowej relacji trzyma się jednak biograficznych wątków – chociać mocno je upraszcza. Wie doskonale, że łatwiej będzie znaleźć czytelników, jeśli nie będzie tu precyzyjnego odwzorowywania wszystkich doświadczeń życiowych. Wystarczy sięgać po najbardziej wyraziste, żeby przykuć uwagę. Często Bliss wybiera motyw zapowiadania treści dalszej narracji (albo odsyłania do poprzednich komentarzy, nawet jeśli zajęły one zaledwie dwa akapity na stronie). Odrobinę autor przedstawia dzieciństwo, które przerwała wojna, przybliża też relacje z rodzicami i znaczenie ojczyzny w wyborach życiowych bohatera tomu – tak, żeby nikt nie miał wątpliwości, jakimi wartościami Djoković się kieruje. Nie zabraknie oczywiście motywów z prywatnego życia, na przykład małżeństwa i dzieci. Ciekawym aspektem staje się opowiadanie o parodiach – talencie komicznym i umiejętności naśladowania gwiazd sportu. Dla czytelników magnesem – mimo paroletniego dystansu – może stać się też afera antyszczepionkowa: stosunek Djokovića do niekonwencjonalnych sposobów leczenia i ostrożność przy wprowadzaniu do organizmu rozmaitych substancji jest tu określane jako moment, który omal nie doprowadził do zrujnowania kariery – być może właśnie w kontekście pandemii wiele osób nieinteresujących się tenisem o tej gwieździe sportu usłyszało, niekoniecznie w budujących zaufanie i podziw warunkach. I dla tego tematu znalazło się tu trochę miejsca, chociaż Bliss bardzo się stara mocno streszczać, nie rozwija zbytnio rozdziałów i nie zamęcza odbiorców natłokiem faktów, raczej sygnalizuje pewne sprawy, żeby szybko przeskakiwać do następnych tematów – przetykanych jeszcze sportowymi relacjami. „Novak Djoković. Tenisista wszech czasów” to zatem książka przygotowana tak, żeby trafić mogła do jak najszerszego grona czytelników. Warto podkreślić tu rolę warstwy graficznej: to nie tylko infografiki i statystyki, ilustracje pozwalające łatwo zorientować się w rozmiarach sukcesów, ale także cały zestaw zdjęć – i z meczowych zmagań, i z pozakortowych spotkań. Djoković jest tu niemal na każdej stronie i w różnych okolicznościach, tak, żeby fani mogli cieszyć się jego licznymi wizerunkami. To oczywiście element promowania siebie – nieodłączny w przypadku najbardziej rozpoznawalnych gwiazd – ale dobrze się tutaj sprawdza. Cała książka funkcjonuje jako przyjemne spotkanie i tylko niektórym czytelnikom w niektórych warunkach problem może sprawiać dość mały druk.
Droga do mistrzostwa
Pięknie wydany album proponuje miłośnikom tenisa Dominic Bliss, który wykorzystuje sylwetkę Novaka Djokovića do opowiedzenia o sportowych sukcesach i wyrzeczeniach na korcie. Kwestie życiorysowe fani mają od dawna rozpracowane, nie tylko za sprawą autobiografii sportowca. Jednak Bliss szuka niszy, dzięki której może zaistnieć w świadomości odbiorców – i znajduje ją w przytaczaniu wszelkiego rodzaju detali związanych z profesjonalnym sportem. Opowiada o modelu rakiety prawdopodobnie stosowanym przez bohatera tomu (tej informacji jednak nie może potwierdzić w sztabie szkoleniowym), o charakterystycznych zagraniach, sylwetce na korcie, o treningach i układzie dnia. Rozmaite ciekawostki dla zwykłych widzów (tych, którzy lubią od czasu do czasu obejrzeć sobie mecz, ale niekoniecznie zamieniają się od razu w zagorzałych kibiców) przetykają opowieść o tenisiście. Djoković staje się tu przedmiotem peanów – liczą się jego zwycięskie potyczki i umiejętności radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Tak samo przerywnikiem – ale już dla bardziej zainteresowanych sportem – stają się kolejne mecze. Autor wychodzi razem z odbiorcami na kort, przedstawia najbardziej intrygujące zagrania albo przełomowe momenty, odwołuje się do silnych przeżyć łączących kibiców. W podstawowej relacji trzyma się jednak biograficznych wątków – chociać mocno je upraszcza. Wie doskonale, że łatwiej będzie znaleźć czytelników, jeśli nie będzie tu precyzyjnego odwzorowywania wszystkich doświadczeń życiowych. Wystarczy sięgać po najbardziej wyraziste, żeby przykuć uwagę. Często Bliss wybiera motyw zapowiadania treści dalszej narracji (albo odsyłania do poprzednich komentarzy, nawet jeśli zajęły one zaledwie dwa akapity na stronie). Odrobinę autor przedstawia dzieciństwo, które przerwała wojna, przybliża też relacje z rodzicami i znaczenie ojczyzny w wyborach życiowych bohatera tomu – tak, żeby nikt nie miał wątpliwości, jakimi wartościami Djoković się kieruje. Nie zabraknie oczywiście motywów z prywatnego życia, na przykład małżeństwa i dzieci. Ciekawym aspektem staje się opowiadanie o parodiach – talencie komicznym i umiejętności naśladowania gwiazd sportu. Dla czytelników magnesem – mimo paroletniego dystansu – może stać się też afera antyszczepionkowa: stosunek Djokovića do niekonwencjonalnych sposobów leczenia i ostrożność przy wprowadzaniu do organizmu rozmaitych substancji jest tu określane jako moment, który omal nie doprowadził do zrujnowania kariery – być może właśnie w kontekście pandemii wiele osób nieinteresujących się tenisem o tej gwieździe sportu usłyszało, niekoniecznie w budujących zaufanie i podziw warunkach. I dla tego tematu znalazło się tu trochę miejsca, chociaż Bliss bardzo się stara mocno streszczać, nie rozwija zbytnio rozdziałów i nie zamęcza odbiorców natłokiem faktów, raczej sygnalizuje pewne sprawy, żeby szybko przeskakiwać do następnych tematów – przetykanych jeszcze sportowymi relacjami. „Novak Djoković. Tenisista wszech czasów” to zatem książka przygotowana tak, żeby trafić mogła do jak najszerszego grona czytelników. Warto podkreślić tu rolę warstwy graficznej: to nie tylko infografiki i statystyki, ilustracje pozwalające łatwo zorientować się w rozmiarach sukcesów, ale także cały zestaw zdjęć – i z meczowych zmagań, i z pozakortowych spotkań. Djoković jest tu niemal na każdej stronie i w różnych okolicznościach, tak, żeby fani mogli cieszyć się jego licznymi wizerunkami. To oczywiście element promowania siebie – nieodłączny w przypadku najbardziej rozpoznawalnych gwiazd – ale dobrze się tutaj sprawdza. Cała książka funkcjonuje jako przyjemne spotkanie i tylko niektórym czytelnikom w niektórych warunkach problem może sprawiać dość mały druk.
niedziela, 24 listopada 2024
Michał R. Wiśniewski: Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzą dzieci
Czarne, Wołowiec 2024.
Bycie dzieckiem
Michał R. Wiśniewski obserwuje i trafnie ocenia dzisiejszą rzeczywistość – jest w stanie przekonać do swoich pomysłów czytelników, a każda kolejna jego książka reportażowa przynosi sporo ważnych i wartościowych uwag. „Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzą dzieci” to wielowymiarowa analiza miejsca najmłodszych w dzisiejszej przestrzeni publicznej. Lektura nie tylko dla rodziców – wbrew stereotypom i scenkom z miejskich osiedli. „Zakaz gry w piłkę” – napis z tabliczek, które pojawiają się pod blokami, chociaż w piłkę nikt już od dawna grać tam nie chce – to tylko symbol. Dzieci nie są mile widziane w wielu miejscach, nawet tych z definicji przeznaczonych dla nich. I tak Michał R. Wiśniewski wybiera się na przedstawienie teatralne dla najmłodszych i punktuje wszelkie jego słabe strony, z dydaktyzmem i wymuszaniem interakcji na czele – dostaje się też rynkowi książek dla dzieci (w zestawieniu z literaturą skandynawską czy z niemieckimi produkcjami z serii Mądra Mysz, które pokazują, jak powinno się realizować edukacyjne picture booki). Zagląda na place zabaw i do internetu, sprawdza, co dzisiaj dzieciom wolno. Piętnuje rodziców, którzy zamieszczają w sieci wizerunki swoich pociech (oczywiście bez ich zgody, bo owe pociechy są jeszcze zbyt małe, żeby zdać sobie sprawę z konsekwencji takich postaw), sięga po obiegowe opinie, które mają teoretycznie definiować zachowania maluchów i problemy wychowawcze (rozprawia się między innymi z mitem buntu dwulatka – udowadniając, że to konstrukt wprowadzony bez podstaw do świadomości rodziców). Odmawia racji bytu żartom z dzieci – zaraża odbiorców niechęcią do sytuacji, w której ktoś sygnalizuje swoją wyższość nad kilkulatkiem przez opowiadanie innym komicznych scenek z udziałem dziecka. Owszem, w gronie bliskich może to być urocza anegdota, jednak dorośli często nie zwracają uwagi na aspekt szyderstwa i mogą zawstydzać swoje dziecko przez powracanie do tego typu historii. Wywołuje z otchłani internetu wizerunek „madki” (sam zresztą jest za taką czasem brany przez nieświadomych internautów). Do tego przypomina, jak wiele odcieni ma przemoc wobec najmłodszych – i to cenna lekcja, która wielu rodzicom się przyda. Sprawdza, czy dzieci powinny mieć wstęp do kawiarni i do samolotów – czy funkcjonują wyłącznie jako rozwrzeszczane bachory, czy jednak powinny mieć swoje prawa, chociaż same siebie jeszcze nie są w stanie obronić przed pomysłami dorosłych.
To wizja dzieci w oczach starszego pokolenia. Wizja przepełniona sporą dozą goryczy: Wiśniewski bierze dzieci w obronę, chociaż świetnie zdaje sobie sprawę z tego, jak wiele musi się w społeczeństwie zmienić, żeby Polacy przestali dzieci nienawidzić, a zaczęli choćby znosić ich obecność. I właśnie tak przygotowana opowieść – nie z perspektywy świeżo upieczonej matki – zapewnia autorowi uwagę czytelników. „Zakaz gry w piłkę” to książka o dzisiejszym społeczeństwie – o społeczeństwie, które lubi wygodę i nie chce przesadnie zastanawiać się nad przyszłością. O społeczeństwie, które musi wprowadzić zmiany w dotychczasowych działaniach, żeby zrobić miejsce dla młodego pokolenia. To wołanie o konieczność kierowania się empatią i o poszukiwanie złotego środka w przypadku podejścia do dzieci. Lektura bardzo atrakcyjna, chociaż nie zawsze wygodna. Szczera do bólu, złośliwa i dowcipna jednocześnie – a przy tym bardzo przekonująca.
Bycie dzieckiem
Michał R. Wiśniewski obserwuje i trafnie ocenia dzisiejszą rzeczywistość – jest w stanie przekonać do swoich pomysłów czytelników, a każda kolejna jego książka reportażowa przynosi sporo ważnych i wartościowych uwag. „Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzą dzieci” to wielowymiarowa analiza miejsca najmłodszych w dzisiejszej przestrzeni publicznej. Lektura nie tylko dla rodziców – wbrew stereotypom i scenkom z miejskich osiedli. „Zakaz gry w piłkę” – napis z tabliczek, które pojawiają się pod blokami, chociaż w piłkę nikt już od dawna grać tam nie chce – to tylko symbol. Dzieci nie są mile widziane w wielu miejscach, nawet tych z definicji przeznaczonych dla nich. I tak Michał R. Wiśniewski wybiera się na przedstawienie teatralne dla najmłodszych i punktuje wszelkie jego słabe strony, z dydaktyzmem i wymuszaniem interakcji na czele – dostaje się też rynkowi książek dla dzieci (w zestawieniu z literaturą skandynawską czy z niemieckimi produkcjami z serii Mądra Mysz, które pokazują, jak powinno się realizować edukacyjne picture booki). Zagląda na place zabaw i do internetu, sprawdza, co dzisiaj dzieciom wolno. Piętnuje rodziców, którzy zamieszczają w sieci wizerunki swoich pociech (oczywiście bez ich zgody, bo owe pociechy są jeszcze zbyt małe, żeby zdać sobie sprawę z konsekwencji takich postaw), sięga po obiegowe opinie, które mają teoretycznie definiować zachowania maluchów i problemy wychowawcze (rozprawia się między innymi z mitem buntu dwulatka – udowadniając, że to konstrukt wprowadzony bez podstaw do świadomości rodziców). Odmawia racji bytu żartom z dzieci – zaraża odbiorców niechęcią do sytuacji, w której ktoś sygnalizuje swoją wyższość nad kilkulatkiem przez opowiadanie innym komicznych scenek z udziałem dziecka. Owszem, w gronie bliskich może to być urocza anegdota, jednak dorośli często nie zwracają uwagi na aspekt szyderstwa i mogą zawstydzać swoje dziecko przez powracanie do tego typu historii. Wywołuje z otchłani internetu wizerunek „madki” (sam zresztą jest za taką czasem brany przez nieświadomych internautów). Do tego przypomina, jak wiele odcieni ma przemoc wobec najmłodszych – i to cenna lekcja, która wielu rodzicom się przyda. Sprawdza, czy dzieci powinny mieć wstęp do kawiarni i do samolotów – czy funkcjonują wyłącznie jako rozwrzeszczane bachory, czy jednak powinny mieć swoje prawa, chociaż same siebie jeszcze nie są w stanie obronić przed pomysłami dorosłych.
To wizja dzieci w oczach starszego pokolenia. Wizja przepełniona sporą dozą goryczy: Wiśniewski bierze dzieci w obronę, chociaż świetnie zdaje sobie sprawę z tego, jak wiele musi się w społeczeństwie zmienić, żeby Polacy przestali dzieci nienawidzić, a zaczęli choćby znosić ich obecność. I właśnie tak przygotowana opowieść – nie z perspektywy świeżo upieczonej matki – zapewnia autorowi uwagę czytelników. „Zakaz gry w piłkę” to książka o dzisiejszym społeczeństwie – o społeczeństwie, które lubi wygodę i nie chce przesadnie zastanawiać się nad przyszłością. O społeczeństwie, które musi wprowadzić zmiany w dotychczasowych działaniach, żeby zrobić miejsce dla młodego pokolenia. To wołanie o konieczność kierowania się empatią i o poszukiwanie złotego środka w przypadku podejścia do dzieci. Lektura bardzo atrakcyjna, chociaż nie zawsze wygodna. Szczera do bólu, złośliwa i dowcipna jednocześnie – a przy tym bardzo przekonująca.
Aleksandra i Daniel Mizielińscy: Miasto Tańczącego Karpia. Książka-gra dla poszukiwaczy przygód
Dwie Siostry, Warszawa 2024.
Podróż
To książka przygotowana z rozmachem, imponująca w zakresie realizacji artystycznej, ale i w samym pomyśle. Składa się z dwóch tomów – ogromnego zestawu ilustracji zatytułowanego „Miasto Tańczącego Karpia” oraz z „Podróżnika” – tekstowego przewodnika po tym, co należy w grze zrobić. Picture book jest wypełniony po brzegi postaciami fantastycznymi z wierzeń, baśni, wyobraźni – zaludniany jest bardzo starannie, bo prawie tysiąc postaci będzie czegoś od odbiorców żądało albo o coś prosiło. Niewielkie sylwetki mają nad sobą numery – te numery należy odnaleźć w „Podróżniku” i przekonać się, czego oczekują bohaterowie. W jednoakapitowych komentarzach wygłaszanych przez nich pojawia się mnóstwo emocji i atrakcji, to rodzaj gry planszowej bez planszy – lektura jest bardzo wyrywkowa i bazuje na emocjach odbiorców, na chęci włączenia się w zabawę. Zdarza się, że zadanie ma kilka etapów i nie wystarczy lektura akapitowego tekstu – trzeba będzie sporo wysiłku i kombinowania. Nie zawsze też da się od razu wykonać zadanie – zresztą autorzy nawet ostrzegają przed takimi pseudoporażkami: trzeba będzie sporo wysiłku, żeby poradzić sobie z wyzwaniami. Jakby tego było mało odbiorcy otrzymują tu 272 naklejki, które należy wykorzystać dopiero w momencie trafienia na odpowiednie polecenie – tym uzupełni się strony i być może zyska potrzebne do rozwiązywania zagadek podpowiedzi. Zdobywa się w tej grze hasła i zapełnia plecak przedmiotami, które przydadzą się w wędrówce. Mizielińscy proponują w zasadzie grę komputerową bez komputera – zapewniając świetną zabawę wszystkim poszukiwaczom przygód. Książka z ilustracjami przygotowana została tak, żeby nie znużyć także dorosłych odbiorców – mogą więc i oni przystąpić do skomplikowanej gry. Familijna rozrywka pozwala rzecz jasna na samodzielną pracę, wymusza na odbiorcach skupienie i uważność, ale zapewnia mnóstwo atrakcji – stworzona jest bowiem z humorem i dobrym pomysłem. Warto przestrzegać reguł i nie czytać paragrafów, których się nie odkryło podczas podróży.
Żeby nie pogubić się w zawiłościach akcji, można na początku skorzystać z podpowiedzi: podążania za zielonymi odnośnikami, które wytyczają szlak na jednej rozkładówce – dzięki temu można wdrożyć się w zasady gry, sprawdzić swoje umiejętności, cierpliwość i ciekawość. W nawigacji po mieście pomoże specjalny plan – na końcu tomu pojawia się obrazek podzielony na kwadraty z numerami, tak łatwiej będzie przedostać się do odpowiedniego punktu w książce.
Nie jest to gra do szybkiego rozwiązania, nie jest naiwna. Dostarcza mnóstwa wrażeń, silnych emocji i dobrej zabawy. Wprowadza czytelników w historie, które muszą oni samodzielnie odkrywać i zapamiętywać, żeby pomagać bohaterom – i żeby orientować się w świecie z Miasta Tańczącego Karpia. To lektura w sam raz dla odbiorców, którzy lubią się bawić i grać, a nie kojarzą książek z przyjemną rozrywką – tu znacznie więcej trzeba będzie oglądać skomplikowanych grafik i szukać wskazówek, niż bazować na tekście czytanym. Aleksandra i Daniel Mizielińscy przemycają wspaniałą zabawkę dla całych pokoleń. Warto im zaufać i wejść do miasta, które skrywa moc atrakcji. Ta książka będzie doskonałym prezentem dla wszystkich, którzy lubią zagadki i wyszukiwanki, ale chcieliby się przenieść o poziom wyżej w ich rozwiązywaniu.
Podróż
To książka przygotowana z rozmachem, imponująca w zakresie realizacji artystycznej, ale i w samym pomyśle. Składa się z dwóch tomów – ogromnego zestawu ilustracji zatytułowanego „Miasto Tańczącego Karpia” oraz z „Podróżnika” – tekstowego przewodnika po tym, co należy w grze zrobić. Picture book jest wypełniony po brzegi postaciami fantastycznymi z wierzeń, baśni, wyobraźni – zaludniany jest bardzo starannie, bo prawie tysiąc postaci będzie czegoś od odbiorców żądało albo o coś prosiło. Niewielkie sylwetki mają nad sobą numery – te numery należy odnaleźć w „Podróżniku” i przekonać się, czego oczekują bohaterowie. W jednoakapitowych komentarzach wygłaszanych przez nich pojawia się mnóstwo emocji i atrakcji, to rodzaj gry planszowej bez planszy – lektura jest bardzo wyrywkowa i bazuje na emocjach odbiorców, na chęci włączenia się w zabawę. Zdarza się, że zadanie ma kilka etapów i nie wystarczy lektura akapitowego tekstu – trzeba będzie sporo wysiłku i kombinowania. Nie zawsze też da się od razu wykonać zadanie – zresztą autorzy nawet ostrzegają przed takimi pseudoporażkami: trzeba będzie sporo wysiłku, żeby poradzić sobie z wyzwaniami. Jakby tego było mało odbiorcy otrzymują tu 272 naklejki, które należy wykorzystać dopiero w momencie trafienia na odpowiednie polecenie – tym uzupełni się strony i być może zyska potrzebne do rozwiązywania zagadek podpowiedzi. Zdobywa się w tej grze hasła i zapełnia plecak przedmiotami, które przydadzą się w wędrówce. Mizielińscy proponują w zasadzie grę komputerową bez komputera – zapewniając świetną zabawę wszystkim poszukiwaczom przygód. Książka z ilustracjami przygotowana została tak, żeby nie znużyć także dorosłych odbiorców – mogą więc i oni przystąpić do skomplikowanej gry. Familijna rozrywka pozwala rzecz jasna na samodzielną pracę, wymusza na odbiorcach skupienie i uważność, ale zapewnia mnóstwo atrakcji – stworzona jest bowiem z humorem i dobrym pomysłem. Warto przestrzegać reguł i nie czytać paragrafów, których się nie odkryło podczas podróży.
Żeby nie pogubić się w zawiłościach akcji, można na początku skorzystać z podpowiedzi: podążania za zielonymi odnośnikami, które wytyczają szlak na jednej rozkładówce – dzięki temu można wdrożyć się w zasady gry, sprawdzić swoje umiejętności, cierpliwość i ciekawość. W nawigacji po mieście pomoże specjalny plan – na końcu tomu pojawia się obrazek podzielony na kwadraty z numerami, tak łatwiej będzie przedostać się do odpowiedniego punktu w książce.
Nie jest to gra do szybkiego rozwiązania, nie jest naiwna. Dostarcza mnóstwa wrażeń, silnych emocji i dobrej zabawy. Wprowadza czytelników w historie, które muszą oni samodzielnie odkrywać i zapamiętywać, żeby pomagać bohaterom – i żeby orientować się w świecie z Miasta Tańczącego Karpia. To lektura w sam raz dla odbiorców, którzy lubią się bawić i grać, a nie kojarzą książek z przyjemną rozrywką – tu znacznie więcej trzeba będzie oglądać skomplikowanych grafik i szukać wskazówek, niż bazować na tekście czytanym. Aleksandra i Daniel Mizielińscy przemycają wspaniałą zabawkę dla całych pokoleń. Warto im zaufać i wejść do miasta, które skrywa moc atrakcji. Ta książka będzie doskonałym prezentem dla wszystkich, którzy lubią zagadki i wyszukiwanki, ale chcieliby się przenieść o poziom wyżej w ich rozwiązywaniu.
sobota, 23 listopada 2024
Pierdomenico Baccalario, Federico Taddia, Massimo Temporelli: Czy wszyscy będziemy robotami? Wszystko, co warto wiedzieć o technologii
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Przyszłość i inteligencja
Bardzo dobrą serię proponują Pierdomenico Baccalario, Federico Taddia i Massimo Temporelli – 15 pytań to cykl, który powinien przyciągnąć do lektury młodych odbiorców, bo w przystępny i ciekawy (a zarazem bardzo atrakcyjny, niepozbawiony poczucia humoru) sposób przybliża to, co dzieje się w świecie dorosłych i w świecie, w który za chwilę za sprawą wyboru zawodu będą owi odbiorcy wkraczać. „Czy wszyscy będziemy robotami” to rozważania o technologiach i rozwoju informatyki – komentarz w sam raz do dzisiejszych czasów, przygotowujący dzieci nie tylko na wyzwania związane z naukami ścisłymi, ale też na oswajanie się z historią postępu. 15 pytań w tytule serii oznacza piętnaście rozdziałów tematycznych, rozbudzających ciekawość i uruchamiających wyobraźnię. Autorzy odwołują się bardzo chętnie do motywów, które zapadną w pamięć dzieciom i które dadzą się praktycznie wykorzystać: tym razem podpowiadają, co zrobić, kiedy ma się pomysł na wynalazek. Wprowadzają do świadomości odbiorców zabawne (i nieistniejące jeszcze) przedmioty, żeby przeprowadzić ich przez historię rewolucji przemysłowych i informatycznych. Sięgają do przeszłości, bo trzeba mieć pewną wiedzę niezbędną do rozumienia zachodzących wciąż procesów – ale i w najbliższą przyszłość, żeby pokazać czytelnikom, dlaczego nie warto ignorować pewnych zagadnień. Oswajają z tym, co pozornie trudne i skomplikowane – dzięki lekkiemu tonowi narracji mogą wprowadzać szereg definicji i wyjaśnień, zamieniają to, co zagmatwane, na proste i zabawne opisy wspomagane mocno ilustracjami. Nie boją się kolokwialności w stylu, nie ma tu dydaktyzmu w formie niestrawnej dla młodych odbiorców.
Autorom zależy na tym, żeby oswoić dzieci i z tematem sztucznej inteligencji, i z rolą człowieka w wymyślaniu kolejnych wynalazków i patentów. Czasami potrzebują do tego trochę futurystycznych wizji z robotami w rolach głównych, innym razem – rozejrzenia się wokół i wskazania, jakie drogi są niezbędne, żeby ratować planetę i żeby móc dalej istnieć. Nie ma tutaj teoretyzowania i nudnego gromadzenia faktów – wszystko służy do wyciągania kolejnych wniosków i do wprowadzania dzieci w świat (między innymi) robotyki i nowoczesnych technologii. Jest tu trochę wiedzy historycznej (w ujęciu przemysłu), ale w roli kontekstu dla opowieści. Dynamiczna i zwarta książka wzbogacona została i o zabawne, młodzieżowe w duchu ilustracje, które przykuwają wzrok i pełnią funkcje mnemotechniczne – i o rozmaite wyliczenia, które wypadają tu trochę jak skrypty, pozwalają zebrać potrzebne wiadomości i stworzyć podsumowania przydatne, gdy chce się wynieść coś z lektury. Autorzy dobrze się bawią, pisząc ten tom (co zresztą i do całej serii się odnosi) – przynoszą sporo wiadomości, zaspokajają ciekawość dzieci i przyczyniają się do ich chęci poszerzania zdobytej wiedzy. „Czy wszyscy będziemy robotami” to dodatkowo zagadnienie, które przyciąga przez swoją aktualność i przyszłościowy charakter, pozwala na ocenę współczesnego świata, ale też na wyciąganie wniosków na najbliższą przyszłość. Podpowiada kierunki poszukiwań zawodowych – a do tego wszystkiego cała książka zapewnia po prostu przyjemną lekturę.
Przyszłość i inteligencja
Bardzo dobrą serię proponują Pierdomenico Baccalario, Federico Taddia i Massimo Temporelli – 15 pytań to cykl, który powinien przyciągnąć do lektury młodych odbiorców, bo w przystępny i ciekawy (a zarazem bardzo atrakcyjny, niepozbawiony poczucia humoru) sposób przybliża to, co dzieje się w świecie dorosłych i w świecie, w który za chwilę za sprawą wyboru zawodu będą owi odbiorcy wkraczać. „Czy wszyscy będziemy robotami” to rozważania o technologiach i rozwoju informatyki – komentarz w sam raz do dzisiejszych czasów, przygotowujący dzieci nie tylko na wyzwania związane z naukami ścisłymi, ale też na oswajanie się z historią postępu. 15 pytań w tytule serii oznacza piętnaście rozdziałów tematycznych, rozbudzających ciekawość i uruchamiających wyobraźnię. Autorzy odwołują się bardzo chętnie do motywów, które zapadną w pamięć dzieciom i które dadzą się praktycznie wykorzystać: tym razem podpowiadają, co zrobić, kiedy ma się pomysł na wynalazek. Wprowadzają do świadomości odbiorców zabawne (i nieistniejące jeszcze) przedmioty, żeby przeprowadzić ich przez historię rewolucji przemysłowych i informatycznych. Sięgają do przeszłości, bo trzeba mieć pewną wiedzę niezbędną do rozumienia zachodzących wciąż procesów – ale i w najbliższą przyszłość, żeby pokazać czytelnikom, dlaczego nie warto ignorować pewnych zagadnień. Oswajają z tym, co pozornie trudne i skomplikowane – dzięki lekkiemu tonowi narracji mogą wprowadzać szereg definicji i wyjaśnień, zamieniają to, co zagmatwane, na proste i zabawne opisy wspomagane mocno ilustracjami. Nie boją się kolokwialności w stylu, nie ma tu dydaktyzmu w formie niestrawnej dla młodych odbiorców.
Autorom zależy na tym, żeby oswoić dzieci i z tematem sztucznej inteligencji, i z rolą człowieka w wymyślaniu kolejnych wynalazków i patentów. Czasami potrzebują do tego trochę futurystycznych wizji z robotami w rolach głównych, innym razem – rozejrzenia się wokół i wskazania, jakie drogi są niezbędne, żeby ratować planetę i żeby móc dalej istnieć. Nie ma tutaj teoretyzowania i nudnego gromadzenia faktów – wszystko służy do wyciągania kolejnych wniosków i do wprowadzania dzieci w świat (między innymi) robotyki i nowoczesnych technologii. Jest tu trochę wiedzy historycznej (w ujęciu przemysłu), ale w roli kontekstu dla opowieści. Dynamiczna i zwarta książka wzbogacona została i o zabawne, młodzieżowe w duchu ilustracje, które przykuwają wzrok i pełnią funkcje mnemotechniczne – i o rozmaite wyliczenia, które wypadają tu trochę jak skrypty, pozwalają zebrać potrzebne wiadomości i stworzyć podsumowania przydatne, gdy chce się wynieść coś z lektury. Autorzy dobrze się bawią, pisząc ten tom (co zresztą i do całej serii się odnosi) – przynoszą sporo wiadomości, zaspokajają ciekawość dzieci i przyczyniają się do ich chęci poszerzania zdobytej wiedzy. „Czy wszyscy będziemy robotami” to dodatkowo zagadnienie, które przyciąga przez swoją aktualność i przyszłościowy charakter, pozwala na ocenę współczesnego świata, ale też na wyciąganie wniosków na najbliższą przyszłość. Podpowiada kierunki poszukiwań zawodowych – a do tego wszystkiego cała książka zapewnia po prostu przyjemną lekturę.
Katarzyna Juszczak: Co jest w środku? Pory roku
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Analizy
Trochę przełamuje Katarzyna Juszczak konwencję cyklu Co jest w środku, co widać już w samym tytule picture booka. „Pory roku” tym razem pod lupę wezmą… to, czego można oczekiwać po poszczególnych miesiącach. Każda pora roku to trzy rozkładówki dodatkowo jeszcze organizowane tematycznie przez hasła „natura”, „co robimy” i „świętujemy”. Autorka naświetla zatem zmiany w przyrodzie w poszczególnych porach roku: przedstawia na przykład owady, ptaki i zwierzęta, które można obserwować w polskich warunkach, prezentuje niektóre ich zachowania (zmiana futra na zimowe, przygotowywanie nor na zimę), wymienia rośliny do oglądania i czasami tłumaczy, co się z nimi dzieje (przebarwianie się liści). „Co robimy” to zestaw czynności charakterystycznych w kolejnych miesiącach i powiązanych z daną porą roku – ale nie tylko. Można tu bowiem znaleźć kolejne wyliczanki, elementy z niezbędnika turysty i pamiątki z wakacji, ciekawostki do zaobserwowania na szlakach. Liczą się aktywności typowe dla wiosny, jesieni, lata czy zimy, ale też na przykład… gwiazdozbiory do oglądania na niebie. Nigdy nie wiadomo, czego można się spodziewać. Nieco spokojniej może być przy świętach i świętowaniu – tu liczą się zwyczaje i tradycje zwykle przez dzieci kojarzone i pielęgnowane, przekazywane z pokolenia na pokolenie i proponowane w szkołach: wiosna to między innymi Wielkanoc, pierwszy dzień wiosny, Dzień Matki, śmigus-dyngus, ale i Dzień Flagi, w lecie można świętować zakończenie i rozpoczęcie roku szkolnego, Noc Kupały, dożynki czy Święto Wojska Polskiego, a zimą prym wiedzie Boże Narodzenie. Dodatkowa rozkładówka przeznaczona została na zestaw ubrań charakterystycznych dla kolejnych pór roku – tak, żeby dzieci mogły przyjrzeć się zmianom w pogodzie od tej strony.
Jest to tomik bardzo kolorowy i bardzo ciekawy, można go wykorzystać między innymi do nauki czytania – bo składa się z drobnych obrazków oraz podpisów, które rozwiewają wątpliwości co do przedstawianych przedmiotów. Można ćwiczyć na nim spostrzegawczość i bawić się w wyszukiwanie kolejnych haseł, można trenować logiczne myślenie pociech i zadawać dzieciom pytania, na jakiej rozkładówce znajdą określone zagadnienia. Ale „Pory roku” dzieci mogą też wykorzystywać samodzielnie, jako tomik do oglądania i sprawdzania, jak porządkuje się rzeczywistość. Katarzyna Juszczak pozwala na wielowymiarową zabawę w zależności od potrzeb i wyobraźni użytkowników – sporo można z tą książką zrobić i do wielu ćwiczeń się przyda. Jest to picture book edukacyjny – nie tylko pomaga w doskonaleniu umiejętności, wspomaga też kompetencje językowe dzieci, rozwija słownictwo za sprawą pojawiających się tutaj przy obrazkach haseł. Całość sprawia miłe wrażenie: chociaż nie ma tu narracji ani sposobu, by ją prowadzić, przedmioty pojawiają się na stronie bez kontekstu i bez poszukiwania miejsc typowych dla nich (co też może się zamienić w interaktywną grę z dzieckiem), przyjemnie się ogląda kolejne rozkładówki. „Pory roku” to picture book, który da się wykorzystać także jako podpowiedź i przygotowanie na kolejny kwartał.
Analizy
Trochę przełamuje Katarzyna Juszczak konwencję cyklu Co jest w środku, co widać już w samym tytule picture booka. „Pory roku” tym razem pod lupę wezmą… to, czego można oczekiwać po poszczególnych miesiącach. Każda pora roku to trzy rozkładówki dodatkowo jeszcze organizowane tematycznie przez hasła „natura”, „co robimy” i „świętujemy”. Autorka naświetla zatem zmiany w przyrodzie w poszczególnych porach roku: przedstawia na przykład owady, ptaki i zwierzęta, które można obserwować w polskich warunkach, prezentuje niektóre ich zachowania (zmiana futra na zimowe, przygotowywanie nor na zimę), wymienia rośliny do oglądania i czasami tłumaczy, co się z nimi dzieje (przebarwianie się liści). „Co robimy” to zestaw czynności charakterystycznych w kolejnych miesiącach i powiązanych z daną porą roku – ale nie tylko. Można tu bowiem znaleźć kolejne wyliczanki, elementy z niezbędnika turysty i pamiątki z wakacji, ciekawostki do zaobserwowania na szlakach. Liczą się aktywności typowe dla wiosny, jesieni, lata czy zimy, ale też na przykład… gwiazdozbiory do oglądania na niebie. Nigdy nie wiadomo, czego można się spodziewać. Nieco spokojniej może być przy świętach i świętowaniu – tu liczą się zwyczaje i tradycje zwykle przez dzieci kojarzone i pielęgnowane, przekazywane z pokolenia na pokolenie i proponowane w szkołach: wiosna to między innymi Wielkanoc, pierwszy dzień wiosny, Dzień Matki, śmigus-dyngus, ale i Dzień Flagi, w lecie można świętować zakończenie i rozpoczęcie roku szkolnego, Noc Kupały, dożynki czy Święto Wojska Polskiego, a zimą prym wiedzie Boże Narodzenie. Dodatkowa rozkładówka przeznaczona została na zestaw ubrań charakterystycznych dla kolejnych pór roku – tak, żeby dzieci mogły przyjrzeć się zmianom w pogodzie od tej strony.
Jest to tomik bardzo kolorowy i bardzo ciekawy, można go wykorzystać między innymi do nauki czytania – bo składa się z drobnych obrazków oraz podpisów, które rozwiewają wątpliwości co do przedstawianych przedmiotów. Można ćwiczyć na nim spostrzegawczość i bawić się w wyszukiwanie kolejnych haseł, można trenować logiczne myślenie pociech i zadawać dzieciom pytania, na jakiej rozkładówce znajdą określone zagadnienia. Ale „Pory roku” dzieci mogą też wykorzystywać samodzielnie, jako tomik do oglądania i sprawdzania, jak porządkuje się rzeczywistość. Katarzyna Juszczak pozwala na wielowymiarową zabawę w zależności od potrzeb i wyobraźni użytkowników – sporo można z tą książką zrobić i do wielu ćwiczeń się przyda. Jest to picture book edukacyjny – nie tylko pomaga w doskonaleniu umiejętności, wspomaga też kompetencje językowe dzieci, rozwija słownictwo za sprawą pojawiających się tutaj przy obrazkach haseł. Całość sprawia miłe wrażenie: chociaż nie ma tu narracji ani sposobu, by ją prowadzić, przedmioty pojawiają się na stronie bez kontekstu i bez poszukiwania miejsc typowych dla nich (co też może się zamienić w interaktywną grę z dzieckiem), przyjemnie się ogląda kolejne rozkładówki. „Pory roku” to picture book, który da się wykorzystać także jako podpowiedź i przygotowanie na kolejny kwartał.
piątek, 22 listopada 2024
Anya von Bremzen: Kuchnia narodowa. Osobista podróż przez kultury, historię i smaki
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.
Smaki
To książka, która łączy pasję do podróży z pasją do odkrywania smaków – i z wielką erudycją w zakresie kultury. W tym wypadku powiązanej z kulinariami. Anya von Bremzen odwiedza kolejne kraje, żeby przekonywać się, czy istnieje coś takiego jak potrawy narodowe (często funkcjonujące w stereotypach) i sprawdza, w jaki sposób zmieniały się kanoniczne dania typowe dla poszczególnych miejsc. Spotyka się oczywiście z ludźmi, którzy próbują ocalać przeszłość lub na jej bazie budują sobie kolejne propozycje dla smakoszy. „Kuchnia narodowa. Osobista podróż przez kultury, historię i smaki” to zestaw bardzo nietypowych opowieści o kuchni. Nietypowość polega tu przede wszystkim na dyskursie – niemal naukowym. Tekst jest gęsty i przesycony nawiązaniami, erudycyjny i daleki od banalności. Autorka nie skręca w stronę literackiego popu, nie karmi czytelników fast foodami – woli niespieszne przygotowania i uważne opisy, troszczy się tak samo o żołądki jak i o mózgi odbiorców – a to przekłada się na ambitną lekturę. Autorka wie mnóstwo i chętnie dowiaduje się jeszcze więcej, gromadzi informacje, wypytuje swoich kulinarnych przewodników o to, czego brakuje w jej materiałach. Zdarza się zresztą, że stawia sobie tezy, których nie sposób udowodnić – i co do tego też musi się przekonać na miejscu. Wybiera za każdym razem jedną charakterystyczną dla miejsca potrawę i wykazuje jej znaczenie czy wartość dla historii i współczesności, sprawdza, czy zmieniło się społeczne podejście do niej (i w jaki sposób), a także naświetla znaczenie dania dla lokalnej kultury. Bywa, że błądzi – jeśli wybrana przez nią potrawa nie ma większego znaczenia dla miejscowych. To prowadzi do refleksji na temat istnienia narodowych kuchni i narodowych potraw – w efekcie książka nabiera jeszcze lekko filozoficznego charakteru.
Jest tu sporo osobistych wstawek, całe reportaże Anya von Bremzen przepuszcza przez siebie i częstuje czytelników własnymi doświadczeniami. Chętnie dzieli się z odbiorcami drogą do zdobywania przepisów, funkcjonuje jako przewodnik po kuchniach świata. Nie rzuca się na każde dostępne lokalne jedzenie, raczej koncentruje się na zbieraniu informacji na jeden temat – nie chce, żeby czytelnicy mieli przesyt wiadomości. A przecież wprowadza mnóstwo detali, aż zaskakuje drobiazgowością w podejściu do kuchni z różnych krajów. Radzi sobie z wychwytywaniem znaczeń, odbiorcom proponując wyrafinowane podejście do zwyczajnych czasem dań. Jest w „Kuchni narodowej” sporo ciekawostek i mnóstwo smaków, to książka, która niby realizuje rynkowe trendy – a jednak jest w tym zupełnie inna niż najczęściej pojawiające się publikacje reportażowo-podróżnicze. Pozwala poznawać nie tyle miejsca, co metody przygotowywania potraw powiązane z tradycjami czy zwyczajami regionów. „Kuchnia narodowa” to publikacja ciekawa i wartościowa, dla tych, którzy nie zadowalają się prostymi naiwnymi narracjami. Anya von Bremzen na pewno nie będzie ani przez moment budować infantylnych opowieści – zabierze czytelników w prawdziwą podróż pełną wiedzy i smaku.
Smaki
To książka, która łączy pasję do podróży z pasją do odkrywania smaków – i z wielką erudycją w zakresie kultury. W tym wypadku powiązanej z kulinariami. Anya von Bremzen odwiedza kolejne kraje, żeby przekonywać się, czy istnieje coś takiego jak potrawy narodowe (często funkcjonujące w stereotypach) i sprawdza, w jaki sposób zmieniały się kanoniczne dania typowe dla poszczególnych miejsc. Spotyka się oczywiście z ludźmi, którzy próbują ocalać przeszłość lub na jej bazie budują sobie kolejne propozycje dla smakoszy. „Kuchnia narodowa. Osobista podróż przez kultury, historię i smaki” to zestaw bardzo nietypowych opowieści o kuchni. Nietypowość polega tu przede wszystkim na dyskursie – niemal naukowym. Tekst jest gęsty i przesycony nawiązaniami, erudycyjny i daleki od banalności. Autorka nie skręca w stronę literackiego popu, nie karmi czytelników fast foodami – woli niespieszne przygotowania i uważne opisy, troszczy się tak samo o żołądki jak i o mózgi odbiorców – a to przekłada się na ambitną lekturę. Autorka wie mnóstwo i chętnie dowiaduje się jeszcze więcej, gromadzi informacje, wypytuje swoich kulinarnych przewodników o to, czego brakuje w jej materiałach. Zdarza się zresztą, że stawia sobie tezy, których nie sposób udowodnić – i co do tego też musi się przekonać na miejscu. Wybiera za każdym razem jedną charakterystyczną dla miejsca potrawę i wykazuje jej znaczenie czy wartość dla historii i współczesności, sprawdza, czy zmieniło się społeczne podejście do niej (i w jaki sposób), a także naświetla znaczenie dania dla lokalnej kultury. Bywa, że błądzi – jeśli wybrana przez nią potrawa nie ma większego znaczenia dla miejscowych. To prowadzi do refleksji na temat istnienia narodowych kuchni i narodowych potraw – w efekcie książka nabiera jeszcze lekko filozoficznego charakteru.
Jest tu sporo osobistych wstawek, całe reportaże Anya von Bremzen przepuszcza przez siebie i częstuje czytelników własnymi doświadczeniami. Chętnie dzieli się z odbiorcami drogą do zdobywania przepisów, funkcjonuje jako przewodnik po kuchniach świata. Nie rzuca się na każde dostępne lokalne jedzenie, raczej koncentruje się na zbieraniu informacji na jeden temat – nie chce, żeby czytelnicy mieli przesyt wiadomości. A przecież wprowadza mnóstwo detali, aż zaskakuje drobiazgowością w podejściu do kuchni z różnych krajów. Radzi sobie z wychwytywaniem znaczeń, odbiorcom proponując wyrafinowane podejście do zwyczajnych czasem dań. Jest w „Kuchni narodowej” sporo ciekawostek i mnóstwo smaków, to książka, która niby realizuje rynkowe trendy – a jednak jest w tym zupełnie inna niż najczęściej pojawiające się publikacje reportażowo-podróżnicze. Pozwala poznawać nie tyle miejsca, co metody przygotowywania potraw powiązane z tradycjami czy zwyczajami regionów. „Kuchnia narodowa” to publikacja ciekawa i wartościowa, dla tych, którzy nie zadowalają się prostymi naiwnymi narracjami. Anya von Bremzen na pewno nie będzie ani przez moment budować infantylnych opowieści – zabierze czytelników w prawdziwą podróż pełną wiedzy i smaku.
czwartek, 21 listopada 2024
Minecraft. Saga Stonesword. Koniec Świata Podstawowego
Harperkids, Warszawa 2024.
Błąd kodu
Minecraft w wersji, która znajduje się w miejskiej bibliotece, ma swoją sztuczną inteligencję – zaprzyjaźnioną z uczestnikami gry. Ale Morgan, Ash, Harper, Po, Jodi i Theo mają powody do niepokoju. W grze rozrasta się Wielki Błąd – zajmuje coraz więcej miejsca, niedługo może unicestwić Świat Podstawowy, czyli miejsce, w którym przyjaciele czują się najlepiej i w którym chcieliby móc pozostać. Żeby ocalić Świat Podstawowy, bohaterowie muszą zebrać kawałki kodu Króla Przywoływaczy – dzięki temu ocalą wirtualną rzeczywistość. Król Przywoływaczy to przecież także kod – i on przestanie istnieć, jeśli Wielki Błąd będzie się powiększać dalej.
Robi się zatem naprawdę groźnie, a problemy z komputerów przechodzą do zwyczajnego świata – dzieci współpracują ze sobą i zastanawiają się nad tym, co zrobić, żeby misja się powiodła. Na domiar złego zniszczeniu ulegają stare gogle VR przerobione tak, żeby można było przenosić się do Minecrafta i chłonąć go wszystkimi zmysłami. To już dużo więcej niż gra, to przygoda w starym stylu, taka, która przekona też najmłodszych odbiorców. Z jednej strony dzieje się źle w samej grze – z drugiej strony bibliotekę dotyka katastrofa związana z burzą. A to już sporo kataklizmów. Nie wszystko da się przewidzieć, pewne jest tylko jedno: należy zacząć działać, bo inaczej wszystko, co zostało już zbudowane, zniknie.
Są tutaj scenki z gry – przerabiane tak, żeby odbiorcy przeżywali emocje bohaterów i żeby razem z nimi podążali szlakami wirtualnymi. Sporo niespodzianek i sytuacji rodem z bogatej wyobraźni, urealnionych przez świadomość istnienia Świata Podstawowego. Dla czytelników to wybrzmiewać będzie równie prawdziwie jak obrazki z rzeczywistości bohaterów – zwłaszcza jeśli po tom sięgną fani Minecrafta i gracze, którzy sami lubią przeżywać to, co dzieje się w kwadratowym świecie. „Koniec Świata Podstawowego” to wyzwanie dla wszystkich – tyle tylko, że dorośli przejmą się o wiele bardziej fizycznymi zniszczeniami, tym, co dzieje się w bibliotece. Muszą w końcu osuszać zbiory i próbować ratować sprzęt komputerowy (chociaż w tym akurat prym wiodą przyjaciele) – minimalizować straty i przygotowywać się na kolejne niszczycielskie żywioły. Dorośli nie przejmą się raczej ubytkami w kodzie gry, nawet jeśli owe ubytki pociągną za sobą nieodwracalne straty. Tylko gracze zdają sobie sprawę, jak ważną misję toczą – i jak istotne jest wyjście z nią poza komputerową przestrzeń. Platforma do grania staje się areną działań równie ważnych jak te związane z niesieniem ratunku bibliotece, ale w tej walce bohaterowie pozostaną prawie bez wsparcia z zewnątrz. Znowu dzieci muszą wykazywać się sprytem i pomysłowością, żeby ochronić to, co dla nich ważne i żeby udowodnić innym, że poradzą sobie z takim wyzwaniem.
Jest to książka dynamiczna – w końcu skierowana została do tych, którzy najbardziej lubią spędzać czas na graniu w Minecrafta, stanowi tylko gadżetowy dodatek do gry, jak i zresztą cała, konsekwentnie rozbudowywana seria. Spodoba się fanom cyklu i spędzania czasu z przyjaciółmi w wirtualnym świecie Minecrafta.
Błąd kodu
Minecraft w wersji, która znajduje się w miejskiej bibliotece, ma swoją sztuczną inteligencję – zaprzyjaźnioną z uczestnikami gry. Ale Morgan, Ash, Harper, Po, Jodi i Theo mają powody do niepokoju. W grze rozrasta się Wielki Błąd – zajmuje coraz więcej miejsca, niedługo może unicestwić Świat Podstawowy, czyli miejsce, w którym przyjaciele czują się najlepiej i w którym chcieliby móc pozostać. Żeby ocalić Świat Podstawowy, bohaterowie muszą zebrać kawałki kodu Króla Przywoływaczy – dzięki temu ocalą wirtualną rzeczywistość. Król Przywoływaczy to przecież także kod – i on przestanie istnieć, jeśli Wielki Błąd będzie się powiększać dalej.
Robi się zatem naprawdę groźnie, a problemy z komputerów przechodzą do zwyczajnego świata – dzieci współpracują ze sobą i zastanawiają się nad tym, co zrobić, żeby misja się powiodła. Na domiar złego zniszczeniu ulegają stare gogle VR przerobione tak, żeby można było przenosić się do Minecrafta i chłonąć go wszystkimi zmysłami. To już dużo więcej niż gra, to przygoda w starym stylu, taka, która przekona też najmłodszych odbiorców. Z jednej strony dzieje się źle w samej grze – z drugiej strony bibliotekę dotyka katastrofa związana z burzą. A to już sporo kataklizmów. Nie wszystko da się przewidzieć, pewne jest tylko jedno: należy zacząć działać, bo inaczej wszystko, co zostało już zbudowane, zniknie.
Są tutaj scenki z gry – przerabiane tak, żeby odbiorcy przeżywali emocje bohaterów i żeby razem z nimi podążali szlakami wirtualnymi. Sporo niespodzianek i sytuacji rodem z bogatej wyobraźni, urealnionych przez świadomość istnienia Świata Podstawowego. Dla czytelników to wybrzmiewać będzie równie prawdziwie jak obrazki z rzeczywistości bohaterów – zwłaszcza jeśli po tom sięgną fani Minecrafta i gracze, którzy sami lubią przeżywać to, co dzieje się w kwadratowym świecie. „Koniec Świata Podstawowego” to wyzwanie dla wszystkich – tyle tylko, że dorośli przejmą się o wiele bardziej fizycznymi zniszczeniami, tym, co dzieje się w bibliotece. Muszą w końcu osuszać zbiory i próbować ratować sprzęt komputerowy (chociaż w tym akurat prym wiodą przyjaciele) – minimalizować straty i przygotowywać się na kolejne niszczycielskie żywioły. Dorośli nie przejmą się raczej ubytkami w kodzie gry, nawet jeśli owe ubytki pociągną za sobą nieodwracalne straty. Tylko gracze zdają sobie sprawę, jak ważną misję toczą – i jak istotne jest wyjście z nią poza komputerową przestrzeń. Platforma do grania staje się areną działań równie ważnych jak te związane z niesieniem ratunku bibliotece, ale w tej walce bohaterowie pozostaną prawie bez wsparcia z zewnątrz. Znowu dzieci muszą wykazywać się sprytem i pomysłowością, żeby ochronić to, co dla nich ważne i żeby udowodnić innym, że poradzą sobie z takim wyzwaniem.
Jest to książka dynamiczna – w końcu skierowana została do tych, którzy najbardziej lubią spędzać czas na graniu w Minecrafta, stanowi tylko gadżetowy dodatek do gry, jak i zresztą cała, konsekwentnie rozbudowywana seria. Spodoba się fanom cyklu i spędzania czasu z przyjaciółmi w wirtualnym świecie Minecrafta.
wtorek, 19 listopada 2024
Anthony Sattin: Nomadzi. Wędrowni twórcy cywilizacji
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego, Kraków 2024.
Przenosiny
Anthony Sattin zamierza ocalić to, nad czym niewielu historyków się pochyla. „Nomadzi. Wędrowni twórcy cywilizacji” to opowieść o przeszłości tych, którzy nie dbali specjalnie o to, żeby zostawiać po sobie jakieś ślady – nie tylko w postaci spisanych materiałów, ale też skupisk czy siedzib. W końcu życie nomadów polega na tym, by umieć się jak najszybciej zwinąć i przenieść na inne miejsce. Jednak to właśnie dzięki nomadom kształtują się cywilizacje i pojawia się postęp. W obszernym tomie Anthony Sattin przygląda się głębokiej przeszłości – zaznacza na mapkach, do którego regionu będzie się odnosił – i rejestruje to, co udało się ocalić albo odtworzyć z istniejących dokumentów. Czasami musi wypełniać luki w narracji wyobraźnią, ale przeważnie jest w stanie dostarczyć czytelnikom wartościowych i rzeczowych informacji. Nie zajmuje się wyłącznie technicznymi aspektami koczowniczego życia, zresztą to byłoby niezbyt długą opowieścią – liczy się za to istnienie grup, które przenosiły się z miejsca na miejsce i pełniły ważną rolę w kształtowaniu się postępu. Przede wszystkim Anthony Sattin stara się zarejestrować to, co ulotne i pomijane często przez dziejopisarzy, sprawdza, jak budowała się historia. Nie chce proponować pracy naukowej ani monografii – o tym czytelnikom przypomina. Ważne, że często o nomadach mówi się w kontekście konfliktów, które stawały się ich udziałem – niewielu badaczy chciało w ogóle zastanowić się nad codziennością – a przecież zdarzały się w przeszłości okresy, w których nomadzi stanowili większość populacji (takie zestawienia otwierają kolejne rozdziały i pomagają w zorientowaniu się w znaczeniu koczownictwa w historii ludzkości. Nie tylko odtwarza autor funkcjonowanie plemion koczowniczych, ale też przedstawia czytelnikom sposoby odkrywania tajemnic z dawnych czasów.
Ta książka jest dobrą propozycją dla czytelników, którzy chcieliby odrzucić stereotypy związane z koczownictwem – nie ma w niej podkreślania tego, co wydaje się oczywiste, autor zagłębia się w codzienność i próbuje zbudować w miarę pełny obraz nomadów w różnych kulturach i miejscach – to motyw ważny i wartościowy, zwłaszcza że chce przekonywać czytelników do ich znaczenia w procesie budowania społeczności. Są w tej książce pomysły, których na pewno nikt nie kojarzyłby z koczowniczym życiem: rozmach władców może imponować albo intrygować – na pewno przyciągnie uwagę czytelników. Jest to historia z zupełnie innej perspektywy – z nieoczekiwanymi rozwiązaniami i pomysłami, które brzmią mocno egzotycznie. Anthony Sattin, chociaż twierdzi, że nie chce tworzyć naukowej monografii, jednak stawia na rzetelną narrację, wypełnioną faktami i ciekawostkami. „Nomadzi. Wędrowni twórcy cywilizacji” to tom oryginalny i pokazujący inne podejście do tematów przeszłości – może zatem spodobać się czytelnikom, którzy potrzebują oderwania od standardowych narracji. Można dzięki tej książce poznawać fakty, które nie mieszczą się w typowym dyskursie historiozoficznym.
Przenosiny
Anthony Sattin zamierza ocalić to, nad czym niewielu historyków się pochyla. „Nomadzi. Wędrowni twórcy cywilizacji” to opowieść o przeszłości tych, którzy nie dbali specjalnie o to, żeby zostawiać po sobie jakieś ślady – nie tylko w postaci spisanych materiałów, ale też skupisk czy siedzib. W końcu życie nomadów polega na tym, by umieć się jak najszybciej zwinąć i przenieść na inne miejsce. Jednak to właśnie dzięki nomadom kształtują się cywilizacje i pojawia się postęp. W obszernym tomie Anthony Sattin przygląda się głębokiej przeszłości – zaznacza na mapkach, do którego regionu będzie się odnosił – i rejestruje to, co udało się ocalić albo odtworzyć z istniejących dokumentów. Czasami musi wypełniać luki w narracji wyobraźnią, ale przeważnie jest w stanie dostarczyć czytelnikom wartościowych i rzeczowych informacji. Nie zajmuje się wyłącznie technicznymi aspektami koczowniczego życia, zresztą to byłoby niezbyt długą opowieścią – liczy się za to istnienie grup, które przenosiły się z miejsca na miejsce i pełniły ważną rolę w kształtowaniu się postępu. Przede wszystkim Anthony Sattin stara się zarejestrować to, co ulotne i pomijane często przez dziejopisarzy, sprawdza, jak budowała się historia. Nie chce proponować pracy naukowej ani monografii – o tym czytelnikom przypomina. Ważne, że często o nomadach mówi się w kontekście konfliktów, które stawały się ich udziałem – niewielu badaczy chciało w ogóle zastanowić się nad codziennością – a przecież zdarzały się w przeszłości okresy, w których nomadzi stanowili większość populacji (takie zestawienia otwierają kolejne rozdziały i pomagają w zorientowaniu się w znaczeniu koczownictwa w historii ludzkości. Nie tylko odtwarza autor funkcjonowanie plemion koczowniczych, ale też przedstawia czytelnikom sposoby odkrywania tajemnic z dawnych czasów.
Ta książka jest dobrą propozycją dla czytelników, którzy chcieliby odrzucić stereotypy związane z koczownictwem – nie ma w niej podkreślania tego, co wydaje się oczywiste, autor zagłębia się w codzienność i próbuje zbudować w miarę pełny obraz nomadów w różnych kulturach i miejscach – to motyw ważny i wartościowy, zwłaszcza że chce przekonywać czytelników do ich znaczenia w procesie budowania społeczności. Są w tej książce pomysły, których na pewno nikt nie kojarzyłby z koczowniczym życiem: rozmach władców może imponować albo intrygować – na pewno przyciągnie uwagę czytelników. Jest to historia z zupełnie innej perspektywy – z nieoczekiwanymi rozwiązaniami i pomysłami, które brzmią mocno egzotycznie. Anthony Sattin, chociaż twierdzi, że nie chce tworzyć naukowej monografii, jednak stawia na rzetelną narrację, wypełnioną faktami i ciekawostkami. „Nomadzi. Wędrowni twórcy cywilizacji” to tom oryginalny i pokazujący inne podejście do tematów przeszłości – może zatem spodobać się czytelnikom, którzy potrzebują oderwania od standardowych narracji. Można dzięki tej książce poznawać fakty, które nie mieszczą się w typowym dyskursie historiozoficznym.
poniedziałek, 18 listopada 2024
Ann Fraistat: Dom masek
HarperYA, Warszawa 2024.
Siła duchów
Ann Fraistat zabiera odbiorców do tajemniczego domu owianego złą sławą, jeśli chodzi o obecność w nim duchów i o niewytłumaczalne zaginięcia. Jednak Libby i Vivi nie mają wyboru: to rodzinna posiadłość ich matki, a ponieważ dziewczyny muszą zmienić miejsce zamieszkania i zacząć wszystko od nowa – wydaje się on najlepszą przystanią na najbliższy czas. Wszystko przez próbę samobójczą Libby. Bohaterka cierpi na chorobę afektywną dwubiegunową i zanim została zdiagnozowana, postanowiła rozstać się ze światem. Znaleziona przez młodszą siostrę i uratowana teraz może podjąć terapię i na nowo uczyć się radości istnienia. I w zasadzie choroba jest potrzebna autorce tylko do wyzwolenia zmian w życiu rodziny. Doświadczenia z niedalekiej przeszłości zniszczyły więź między nastolatkami – zmieniły też zachowanie mamy. Libby wie, że powrót do normalności będzie trwał długo, jednak nie spodziewa się, z jakimi komplikacjami będzie się wiązał. Bo dom, który ma być nowym schronieniem, jest co najmniej dziwny. Wszędzie pojawia się mnóstwo owadów (co zachwyca Vivi, przyszłą entomolożkę). Owady powtarzają się też na witrażach: w domu nie ma zwyczajnych okien, a te, które są stworzone z kolorowych szybek zostały zabite deskami od zewnątrz i od środka. Jakby tego było mało, nocami na podwórzu rozgrywają się sceny jak z seansu spirytystycznego. Przy tych odkryciach dziwne rozwiązania w zakresie umeblowania pokoi nie robią już zbyt dużego wrażenia.
Libby jest przez mamę zniechęcana do poszukiwania historii starego domu – tym gorliwiej szuka więc wiadomości o niewyjaśnionych zaginięciach i o spirytystach przewijających się przez to miejsce w przeszłości. Poznaje jednego z sąsiadów, rówieśnika, który jest mocno zaangażowany w opowieści o duchach i wie, jak je wywoływać – a to prowadzi do niebezpiecznych eksperymentów. Dziewczyna odkrywa w oknach maski – szklane przedmioty, które pomagają w dokonywaniu niemożliwego. Ale wejście w świat pełen duchów nie może pozostać bez śladu w umysłach i ciałach bohaterów. Zagadki się mnożą, a osobiste pobudki prowadzą do kolejnych komplikacji. Robi się coraz groźniej. Co ciekawe, chociaż Ann Fraistat mocno bazuje na temacie duchów i ich mocy, nie tym buduje grozę swojej powieści. Dba o jej jakość obyczajową i o psychologiczną prawdę – dzięki temu uzyskuje wyjątkowy klimat. W pewnym momencie mocno zaczyna chlapać krwią, ale bez tego nie udałoby jej się podkreślić dramatyzmu akcji i przekonać czytelników, że walka z zaświatami jest wyjątkowo trudna. Wprowadza własne zasady dla prezentowanej rzeczywistości, dzięki czemu opowieść będzie dla odbiorców atrakcyjna w każdej płaszczyźnie. Autorka bardzo dobrze przemyślała motywacje postaci – wprowadza kolejne wyzwania i problemy tak, by uczestnictwo w wydarzeniach było rzeczą naturalną, bez względu na to, jak absurdalne wydaje się otoczenie i kontekst. Jest w tej powieści moc, która zafascynuje czytelników, jest odejście od scenariuszy schematycznych na rzecz pomysłowych rozwiązań. Można nie lubić gatunku – ale każdy doceni jakość prozy i strukturę „Domu masek”, powieści, w której największe koszmary stają się rzeczywistością.
Siła duchów
Ann Fraistat zabiera odbiorców do tajemniczego domu owianego złą sławą, jeśli chodzi o obecność w nim duchów i o niewytłumaczalne zaginięcia. Jednak Libby i Vivi nie mają wyboru: to rodzinna posiadłość ich matki, a ponieważ dziewczyny muszą zmienić miejsce zamieszkania i zacząć wszystko od nowa – wydaje się on najlepszą przystanią na najbliższy czas. Wszystko przez próbę samobójczą Libby. Bohaterka cierpi na chorobę afektywną dwubiegunową i zanim została zdiagnozowana, postanowiła rozstać się ze światem. Znaleziona przez młodszą siostrę i uratowana teraz może podjąć terapię i na nowo uczyć się radości istnienia. I w zasadzie choroba jest potrzebna autorce tylko do wyzwolenia zmian w życiu rodziny. Doświadczenia z niedalekiej przeszłości zniszczyły więź między nastolatkami – zmieniły też zachowanie mamy. Libby wie, że powrót do normalności będzie trwał długo, jednak nie spodziewa się, z jakimi komplikacjami będzie się wiązał. Bo dom, który ma być nowym schronieniem, jest co najmniej dziwny. Wszędzie pojawia się mnóstwo owadów (co zachwyca Vivi, przyszłą entomolożkę). Owady powtarzają się też na witrażach: w domu nie ma zwyczajnych okien, a te, które są stworzone z kolorowych szybek zostały zabite deskami od zewnątrz i od środka. Jakby tego było mało, nocami na podwórzu rozgrywają się sceny jak z seansu spirytystycznego. Przy tych odkryciach dziwne rozwiązania w zakresie umeblowania pokoi nie robią już zbyt dużego wrażenia.
Libby jest przez mamę zniechęcana do poszukiwania historii starego domu – tym gorliwiej szuka więc wiadomości o niewyjaśnionych zaginięciach i o spirytystach przewijających się przez to miejsce w przeszłości. Poznaje jednego z sąsiadów, rówieśnika, który jest mocno zaangażowany w opowieści o duchach i wie, jak je wywoływać – a to prowadzi do niebezpiecznych eksperymentów. Dziewczyna odkrywa w oknach maski – szklane przedmioty, które pomagają w dokonywaniu niemożliwego. Ale wejście w świat pełen duchów nie może pozostać bez śladu w umysłach i ciałach bohaterów. Zagadki się mnożą, a osobiste pobudki prowadzą do kolejnych komplikacji. Robi się coraz groźniej. Co ciekawe, chociaż Ann Fraistat mocno bazuje na temacie duchów i ich mocy, nie tym buduje grozę swojej powieści. Dba o jej jakość obyczajową i o psychologiczną prawdę – dzięki temu uzyskuje wyjątkowy klimat. W pewnym momencie mocno zaczyna chlapać krwią, ale bez tego nie udałoby jej się podkreślić dramatyzmu akcji i przekonać czytelników, że walka z zaświatami jest wyjątkowo trudna. Wprowadza własne zasady dla prezentowanej rzeczywistości, dzięki czemu opowieść będzie dla odbiorców atrakcyjna w każdej płaszczyźnie. Autorka bardzo dobrze przemyślała motywacje postaci – wprowadza kolejne wyzwania i problemy tak, by uczestnictwo w wydarzeniach było rzeczą naturalną, bez względu na to, jak absurdalne wydaje się otoczenie i kontekst. Jest w tej powieści moc, która zafascynuje czytelników, jest odejście od scenariuszy schematycznych na rzecz pomysłowych rozwiązań. Można nie lubić gatunku – ale każdy doceni jakość prozy i strukturę „Domu masek”, powieści, w której największe koszmary stają się rzeczywistością.
niedziela, 17 listopada 2024
Mike Barfield, Jess Bradley: Dzień z życia astronauty, kosmicznej kupy i ziemskiej skorupy
Dwie Siostry, Warszawa 2024.
Wiedza wszechświata
Mike Barfleld i Jess Bradley przedstawiają dzieciom komiksowe ciekawostki związane z kosmosem – i przygotowują do zdobywania wiedzy z poważnych źródeł dzięki zabawie i dowcipnym skojarzeniom. „Dzień z życia astronauty, kosmicznej kupy i ziemskiej skorupy” to książka kolorowa, wypełniona danymi ale też przygotowana tak, żeby można było nią zaintrygować małych poszukiwaczy wiadomości. Tu nie ma miejsca na nudę, bo wszystkie dane zostały zaprezentowane w formie śmiesznych komiksów, a bohaterowie – ożywieni po to, żeby zabierali głos w swoich sprawach i mogli dzielić się własnymi doświadczeniami bezpośrednio. To pozwala uniknąć zrutynizowanych komentarzy i naukowej narracji wszechobecnej w edukacyjnych tomikach – zamienia proces zdobywania wiedzy w zabawę i działa mnemotechnicznie. Niemal każda strona jest tutaj rozpisana na kadry – niezbyt szczegółowe w obrazkach, ale za to zawsze przesycone dowcipem. Liczy się swobodny ton opowieści, mnóstwo emocji i porównań działających na wyobraźnię, autoironii w ujęciu bohaterów i przekomarzających się postaci wyjętych wprost z przestrzeni kosmicznej. To kosmos nadaje ton w tej książce – to poznawanie wszechświata ma przyciągać małych odbiorców. Gwiazdy, galaktyki, kolejne planety, bryły skalne, przedmioty zabierane w kosmos, zwierzęta, które były na misjach, rakiety, ciemna i jasna strona Księżyca, lodowe obłoki – wszystko może tu zamienić się w bohatera krótkiej opowieści, przedstawić swoje stanowisko i podzielić się przepisem na funkcjonowanie w kosmosie. Zawsze jest to zresztą podporządkowane śmiechowi, więc dzieci z chęcią będą odkrywać tajemnice kolejnych historii. Czasem pojawiają się jeszcze rozkładówki w formie infografik – w stylu dopasowanym do komiksów – wtedy wiadomości pojawiają się w postaci komentarzy i podpisów.
Dzieciom spodoba się nie tylko lekkość przekazywania informacji, ale również ich wielość. Tu rzeczywiście można sobie wybierać co bardziej atrakcyjne zagadnienia, nie czytać książki linearnie tylko przeskakiwać po stronach i szukać tego, co najbardziej pasuje do aktualnie zadawanych pytań. Można sprawdzać, o co chodzi z wybranymi ciałami niebieskimi, albo z sytuacjami w kosmosie (co ciekawe, proces spaghettyzacji został tu przełożony jako spaghettifikacja), można poznawać astronautów i śledzić dokonania kolejnych krajów w podboju kosmosu, można wybrać się w podróż z sondą kosmiczną. Można wszystko i to jest w tych komiksach najlepsze. Dzięki stylowi prowadzenia tej narracji łatwo zdobyć uwagę najmłodszych – i tak zainteresowanych zwykle tym, co dzieje się w kosmosie. Ta książka stanie się idealnym wstępem do edukowania się w zakresie wiedzy o kosmosie, a do tego podsyci wyobraźnię najmłodszych i wyczuli ich na ironię. Jest tu mnóstwo faktów, wiadomości, na które nie odpowiedzieliby rodzice – więc dzieci mogą samodzielnie czytać tę książkę i dzielić się później informacjami. W tej serii ukazał się już „Dzień z życia skunksa, jelita i tego, kto to czyta” i wygląda na to, że na rynek wkracza zestaw bardzo atrakcyjnych i dostosowanych do percepcji młodych odbiorców propozycji edukacyjnych – na wesoło.
Wiedza wszechświata
Mike Barfleld i Jess Bradley przedstawiają dzieciom komiksowe ciekawostki związane z kosmosem – i przygotowują do zdobywania wiedzy z poważnych źródeł dzięki zabawie i dowcipnym skojarzeniom. „Dzień z życia astronauty, kosmicznej kupy i ziemskiej skorupy” to książka kolorowa, wypełniona danymi ale też przygotowana tak, żeby można było nią zaintrygować małych poszukiwaczy wiadomości. Tu nie ma miejsca na nudę, bo wszystkie dane zostały zaprezentowane w formie śmiesznych komiksów, a bohaterowie – ożywieni po to, żeby zabierali głos w swoich sprawach i mogli dzielić się własnymi doświadczeniami bezpośrednio. To pozwala uniknąć zrutynizowanych komentarzy i naukowej narracji wszechobecnej w edukacyjnych tomikach – zamienia proces zdobywania wiedzy w zabawę i działa mnemotechnicznie. Niemal każda strona jest tutaj rozpisana na kadry – niezbyt szczegółowe w obrazkach, ale za to zawsze przesycone dowcipem. Liczy się swobodny ton opowieści, mnóstwo emocji i porównań działających na wyobraźnię, autoironii w ujęciu bohaterów i przekomarzających się postaci wyjętych wprost z przestrzeni kosmicznej. To kosmos nadaje ton w tej książce – to poznawanie wszechświata ma przyciągać małych odbiorców. Gwiazdy, galaktyki, kolejne planety, bryły skalne, przedmioty zabierane w kosmos, zwierzęta, które były na misjach, rakiety, ciemna i jasna strona Księżyca, lodowe obłoki – wszystko może tu zamienić się w bohatera krótkiej opowieści, przedstawić swoje stanowisko i podzielić się przepisem na funkcjonowanie w kosmosie. Zawsze jest to zresztą podporządkowane śmiechowi, więc dzieci z chęcią będą odkrywać tajemnice kolejnych historii. Czasem pojawiają się jeszcze rozkładówki w formie infografik – w stylu dopasowanym do komiksów – wtedy wiadomości pojawiają się w postaci komentarzy i podpisów.
Dzieciom spodoba się nie tylko lekkość przekazywania informacji, ale również ich wielość. Tu rzeczywiście można sobie wybierać co bardziej atrakcyjne zagadnienia, nie czytać książki linearnie tylko przeskakiwać po stronach i szukać tego, co najbardziej pasuje do aktualnie zadawanych pytań. Można sprawdzać, o co chodzi z wybranymi ciałami niebieskimi, albo z sytuacjami w kosmosie (co ciekawe, proces spaghettyzacji został tu przełożony jako spaghettifikacja), można poznawać astronautów i śledzić dokonania kolejnych krajów w podboju kosmosu, można wybrać się w podróż z sondą kosmiczną. Można wszystko i to jest w tych komiksach najlepsze. Dzięki stylowi prowadzenia tej narracji łatwo zdobyć uwagę najmłodszych – i tak zainteresowanych zwykle tym, co dzieje się w kosmosie. Ta książka stanie się idealnym wstępem do edukowania się w zakresie wiedzy o kosmosie, a do tego podsyci wyobraźnię najmłodszych i wyczuli ich na ironię. Jest tu mnóstwo faktów, wiadomości, na które nie odpowiedzieliby rodzice – więc dzieci mogą samodzielnie czytać tę książkę i dzielić się później informacjami. W tej serii ukazał się już „Dzień z życia skunksa, jelita i tego, kto to czyta” i wygląda na to, że na rynek wkracza zestaw bardzo atrakcyjnych i dostosowanych do percepcji młodych odbiorców propozycji edukacyjnych – na wesoło.
sobota, 16 listopada 2024
Piotr Kołodziejczyk: Tam, gdzie mieszka wiatr. Archeologiczne zagadki Bliskiego Wschodu
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.
Ślady ludzi
Imprint Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego rozwija ciekawe serie, proponując odbiorcom możliwość przyjrzenia się rozmaitym aspektom badań z różnych dziedzin. „Tam, gdzie mieszka wiatr” to praca naukowa, którą jednak z powodzeniem można uznać za popularyzatorską – przybliża czytelnikom znaczenie prac archeologicznych, najważniejsze ośrodki i odkrycia – ale też pokazuje elementy dawnych kultur, informacje, które można prześledzić dzięki wykopaliskom. W powszechnej świadomości archeolog może funkcjonować jako poszukiwacz skarbów – rzeczywistość jednak znacznie różni się od choćby filmowych prezentacji. Piotr Kołodziejczyk jest w stanie zmienić sposób myślenia o archeologach i ich zadaniach – dzięki rzetelnej i wypełnionej detalami opowieści. „Tam, gdzie mieszka wiatr” to historia wykopywana na Bliskim Wschodzie – ośrodki archeologiczne, które ujawniają wielkie tajemnice cywilizacyjne, ale też drobne świadectwa dawnej mentalności i egzystencji powiązane barwną narracją. Jest tu autor badaczem, który wie, jak powinien relacjonować kolejne odkrycia – ale jest też pewnego rodzaju fanem działań archeologów, zaraża entuzjazmem i jest w stanie podzielić się pasją z czytelnikami. A to – w przypadku pracy naukowej o dość wąskiej specjalizacji – trudne zadanie. Piotr Kołodziejczyk musi nie tylko zająć się referowaniem odkryć – stara się też przełożyć znaczenie na opowieść zrozumiałą dla szerokiego grona odbiorców. Rezygnuje zatem z hermetycznego dyskursu na rzecz przejrzystości. Nigdy nie traci z oczu znaczenia odkryć – z perspektywy cywilizacji czy ludzkości, nie tylko lokalnych społeczeństw. Na bazie zdobywanych informacji snuje historie o społecznościach, o ich dążeniach i strategiach przetrwania, o organizacji życia codziennego i o zaspokajaniu potrzeb w różnych czasach. Sprawdza, jak wyglądały najstarsze miasta, prowadzi odbiorców przez osiągnięcia mistrzów kowalstwa oraz przez szlaki handlowe. Nie zapomina o kształtowaniu się struktur państwowości i o temacie obronności – w kontekście pojawiania się nowych pomysłów i możliwości technologicznych. Ale Piotr Kołodziejczyk nie poprzestaje na tym: przypomina, że stanowiska archeologiczne mogą powiedzieć sporo o kulinariach z dawnych czasów: i to już spora niespodzianka dla odbiorców. „Tam, gdzie mieszka wiatr” to również okazja do naświetlenia zagadek archeologicznych – żeby jeszcze bardziej zaintrygować czytelników i uzmysłowić im, że poza odkrywaniem tajemnic archeolodzy borykają się z rozmaitymi niewiadomymi. „Tam, gdzie mieszka wiatr. Archeologiczne zagadki Bliskiego Wschodu” to publikacja obszerna i satysfakcjonująca czytelników spragnionych dawki wiedzy w połączeniu z klasyczną niemal przygodą. Można z tej książki czerpać wiedzę, ale można też sprawdzić, jaką wyobraźnią musi dysponować ktoś, kto odtwarza dzieje na podstawie drobnych znalezisk. Piotr Kołodziejczyk pokazuje odbiorcom, jak buduje się historie na bazie odkryć archeologicznych – jak resztki przeszłości zamieniają się w puzzle, dzięki którym można wysnuwać przypuszczenia na temat przodków, albo – jak odpowiadają na pytania. Archeo to seria, która umożliwia odbiorcom zanurzanie się w przeszłości i odbywanie podróży w czasie – odnosi się do tematów historycznych, ale niekoniecznie w stereotypowym ujęciu. Dzięki temu może stać się rodzajem przewodnika dla tych, którzy poszukują swojej drogi i dla tych, którzy zwyczajnie są zainteresowani rozwojem dziejów.
Ślady ludzi
Imprint Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego rozwija ciekawe serie, proponując odbiorcom możliwość przyjrzenia się rozmaitym aspektom badań z różnych dziedzin. „Tam, gdzie mieszka wiatr” to praca naukowa, którą jednak z powodzeniem można uznać za popularyzatorską – przybliża czytelnikom znaczenie prac archeologicznych, najważniejsze ośrodki i odkrycia – ale też pokazuje elementy dawnych kultur, informacje, które można prześledzić dzięki wykopaliskom. W powszechnej świadomości archeolog może funkcjonować jako poszukiwacz skarbów – rzeczywistość jednak znacznie różni się od choćby filmowych prezentacji. Piotr Kołodziejczyk jest w stanie zmienić sposób myślenia o archeologach i ich zadaniach – dzięki rzetelnej i wypełnionej detalami opowieści. „Tam, gdzie mieszka wiatr” to historia wykopywana na Bliskim Wschodzie – ośrodki archeologiczne, które ujawniają wielkie tajemnice cywilizacyjne, ale też drobne świadectwa dawnej mentalności i egzystencji powiązane barwną narracją. Jest tu autor badaczem, który wie, jak powinien relacjonować kolejne odkrycia – ale jest też pewnego rodzaju fanem działań archeologów, zaraża entuzjazmem i jest w stanie podzielić się pasją z czytelnikami. A to – w przypadku pracy naukowej o dość wąskiej specjalizacji – trudne zadanie. Piotr Kołodziejczyk musi nie tylko zająć się referowaniem odkryć – stara się też przełożyć znaczenie na opowieść zrozumiałą dla szerokiego grona odbiorców. Rezygnuje zatem z hermetycznego dyskursu na rzecz przejrzystości. Nigdy nie traci z oczu znaczenia odkryć – z perspektywy cywilizacji czy ludzkości, nie tylko lokalnych społeczeństw. Na bazie zdobywanych informacji snuje historie o społecznościach, o ich dążeniach i strategiach przetrwania, o organizacji życia codziennego i o zaspokajaniu potrzeb w różnych czasach. Sprawdza, jak wyglądały najstarsze miasta, prowadzi odbiorców przez osiągnięcia mistrzów kowalstwa oraz przez szlaki handlowe. Nie zapomina o kształtowaniu się struktur państwowości i o temacie obronności – w kontekście pojawiania się nowych pomysłów i możliwości technologicznych. Ale Piotr Kołodziejczyk nie poprzestaje na tym: przypomina, że stanowiska archeologiczne mogą powiedzieć sporo o kulinariach z dawnych czasów: i to już spora niespodzianka dla odbiorców. „Tam, gdzie mieszka wiatr” to również okazja do naświetlenia zagadek archeologicznych – żeby jeszcze bardziej zaintrygować czytelników i uzmysłowić im, że poza odkrywaniem tajemnic archeolodzy borykają się z rozmaitymi niewiadomymi. „Tam, gdzie mieszka wiatr. Archeologiczne zagadki Bliskiego Wschodu” to publikacja obszerna i satysfakcjonująca czytelników spragnionych dawki wiedzy w połączeniu z klasyczną niemal przygodą. Można z tej książki czerpać wiedzę, ale można też sprawdzić, jaką wyobraźnią musi dysponować ktoś, kto odtwarza dzieje na podstawie drobnych znalezisk. Piotr Kołodziejczyk pokazuje odbiorcom, jak buduje się historie na bazie odkryć archeologicznych – jak resztki przeszłości zamieniają się w puzzle, dzięki którym można wysnuwać przypuszczenia na temat przodków, albo – jak odpowiadają na pytania. Archeo to seria, która umożliwia odbiorcom zanurzanie się w przeszłości i odbywanie podróży w czasie – odnosi się do tematów historycznych, ale niekoniecznie w stereotypowym ujęciu. Dzięki temu może stać się rodzajem przewodnika dla tych, którzy poszukują swojej drogi i dla tych, którzy zwyczajnie są zainteresowani rozwojem dziejów.
Feluś i Gucio grają w kolory (gra)
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Intensywność
Olbrzymią kostkę do gry otrzymują mali fani Felusia i Gucia. Kostka jest obszyta miękkim materiałem, więc nie ma obaw, że dzieci zrobią sobie nią krzywdę – nie zniszczą jej też zbyt łatwo. Na ścianach tej kostki nie ma żadnych cyfr (chociaż sama zabawka przypomina kości do gry planszowej – tyle że w dużym powiększeniu), na jednej jedynie znajduje się wizerunek Felusia i jego pluszowego przyjaciela z podpisem. To zabawka – a właściwie pomoc do gry, którą Wydawnictwo Nasza Księgarnia proponuje najmłodszym. „Feluś i Gucio grają w kolory” to okazja do zdobywania podstawowych umiejętności w zakresie rozróżniania barw – ale nie tylko. Jak zwykle w serii (także gier) pojawia się tu kilka różnych poziomów trudności zadań – i przy okazji kompetencji, jakie zdobywa dziecko angażujące się w zabawę. Poza kolorową kostką w pudełku znajdują się jeszcze karty aktywności – tekturowe kwadraty (po trzydzieści na każdy z dwóch poziomów trudności plus dziesięć kart tęczowych) oraz poradnik, jak korzystać z tak przygotowanego zestawu. Można zająć czas sporej grupie maluchów – bo gra dopuszcza aż sześciu uczestników (minimalna liczba to jeden, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby włączyć w grę całą grupę maluchów). Ścianka z Felusiem i Guciem to rodzaj jokera – może wyznaczać zadanie wybrane na początku gry.
Rzut kostką oznacza wylosowanie koloru. I teraz albo będzie się podążało za własną wyobraźnią i na przykład zmuszało uczestników gry do wskazywania przedmiotów w danym kolorze w najbliższym otoczeniu, nazywania kolorów albo – na przykład – ćwiczenia słówek w obcych językach, albo sięgnie się do wskazówek z poradnika i wykorzysta kolory jako odnośniki do kategorii zadań. Według tej klasyfikacji są tu zadania pozwalające na rozwój społeczny, emocjonalny, językowy, ruchowy, poznawczy (polegający na naśladowaniu) i kreatywny. Karty mają grzbiety w odpowiednich kolorach, więc poza losowaniem kostką koloru będzie jeszcze dodatkowy element przypadkowości przez wybór zadania z odpowiedniej kupki kart. Zadania z poziomu Gucia kierowane są do trzy- i czterolatków, zadania z poziomu Felusia – do dzieci w wieku 5-6 lat. Rodzaj zadań mają już odbiorcy po wylosowaniu odpowiedniej karty. Co istotne – zadania zostały przygotowane tak, żeby wykorzystywać w nich kostkę do gry, ale już w roli zabawki (lub przeszkadzajki) – dzięki czemu dzieci będą mogły się dłużej nią bawić i ćwiczyć sprawność ruchową. Na kartach znajdują się zadania przedstawione słownie (w krótkich poleceniach do przeczytania przez rodzica), ale też obrazkowo – co przedłuża szansę na przebywanie w świecie Felusia i Gucia i na zabawę z ulubionymi bohaterami. Oczywiście książeczka dołączona do kostki i kart nie wyczerpuje możliwości korzystania z tego zestawu – ćwiczenia można wymyślać samodzielnie i bawić się coraz to nowymi rozwiązaniami. Wszystko – jak zawsze – zależy od kreatywności starszego pokolenia, któremu dostarcza się przydatnych narzędzi.
Intensywność
Olbrzymią kostkę do gry otrzymują mali fani Felusia i Gucia. Kostka jest obszyta miękkim materiałem, więc nie ma obaw, że dzieci zrobią sobie nią krzywdę – nie zniszczą jej też zbyt łatwo. Na ścianach tej kostki nie ma żadnych cyfr (chociaż sama zabawka przypomina kości do gry planszowej – tyle że w dużym powiększeniu), na jednej jedynie znajduje się wizerunek Felusia i jego pluszowego przyjaciela z podpisem. To zabawka – a właściwie pomoc do gry, którą Wydawnictwo Nasza Księgarnia proponuje najmłodszym. „Feluś i Gucio grają w kolory” to okazja do zdobywania podstawowych umiejętności w zakresie rozróżniania barw – ale nie tylko. Jak zwykle w serii (także gier) pojawia się tu kilka różnych poziomów trudności zadań – i przy okazji kompetencji, jakie zdobywa dziecko angażujące się w zabawę. Poza kolorową kostką w pudełku znajdują się jeszcze karty aktywności – tekturowe kwadraty (po trzydzieści na każdy z dwóch poziomów trudności plus dziesięć kart tęczowych) oraz poradnik, jak korzystać z tak przygotowanego zestawu. Można zająć czas sporej grupie maluchów – bo gra dopuszcza aż sześciu uczestników (minimalna liczba to jeden, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby włączyć w grę całą grupę maluchów). Ścianka z Felusiem i Guciem to rodzaj jokera – może wyznaczać zadanie wybrane na początku gry.
Rzut kostką oznacza wylosowanie koloru. I teraz albo będzie się podążało za własną wyobraźnią i na przykład zmuszało uczestników gry do wskazywania przedmiotów w danym kolorze w najbliższym otoczeniu, nazywania kolorów albo – na przykład – ćwiczenia słówek w obcych językach, albo sięgnie się do wskazówek z poradnika i wykorzysta kolory jako odnośniki do kategorii zadań. Według tej klasyfikacji są tu zadania pozwalające na rozwój społeczny, emocjonalny, językowy, ruchowy, poznawczy (polegający na naśladowaniu) i kreatywny. Karty mają grzbiety w odpowiednich kolorach, więc poza losowaniem kostką koloru będzie jeszcze dodatkowy element przypadkowości przez wybór zadania z odpowiedniej kupki kart. Zadania z poziomu Gucia kierowane są do trzy- i czterolatków, zadania z poziomu Felusia – do dzieci w wieku 5-6 lat. Rodzaj zadań mają już odbiorcy po wylosowaniu odpowiedniej karty. Co istotne – zadania zostały przygotowane tak, żeby wykorzystywać w nich kostkę do gry, ale już w roli zabawki (lub przeszkadzajki) – dzięki czemu dzieci będą mogły się dłużej nią bawić i ćwiczyć sprawność ruchową. Na kartach znajdują się zadania przedstawione słownie (w krótkich poleceniach do przeczytania przez rodzica), ale też obrazkowo – co przedłuża szansę na przebywanie w świecie Felusia i Gucia i na zabawę z ulubionymi bohaterami. Oczywiście książeczka dołączona do kostki i kart nie wyczerpuje możliwości korzystania z tego zestawu – ćwiczenia można wymyślać samodzielnie i bawić się coraz to nowymi rozwiązaniami. Wszystko – jak zawsze – zależy od kreatywności starszego pokolenia, któremu dostarcza się przydatnych narzędzi.
piątek, 15 listopada 2024
Michał Lew-Starowicz, Beata Biały: SpełniONy. Czego pragną mężczyźni
Rebis, Poznań 2024.
Z jego perspektywy
Dobrze się rozmawiało Beacie Biały z Michałem Lwem-Starowiczem przy przeprowadzaniu wywiadów do książki „SpełniONA”, naturalną konsekwencją więc stało się wypuszczenie na rynek drugiej części, poświęconej mężczyznom. „SpełniONy. Czego pragną mężczyźni” to rozmowy dotyczące życia seksualnego, związków, zdrowia i trochę mechanizmów psychologicznych – prowadzących do budowania relacji. Tyle że o ile w pierwszej części Beata Biały mogła przyjmować kobiecą perspektywę i konfrontować zdobyte informacje z własnymi doświadczeniami, tutaj musi improwizować i dopytywać. Nie ma to większego znaczenia w lekturze – zwłaszcza że widać wyraźnie, że autorom dobrze prowadzi się dialog i wymienia ciekawostkami. I nawet powtórzenie żartu o tym, że pragnienia mężczyzn dadzą się zamknąć w jednym zdaniu (lub w jednym słowie) nie przeszkadza, skoro „SpełniONy” staje się rozbudowaną i ciekawą książką rozjaśniającą trochę specyfikę męsko-damskich (rzadziej męsko-męskich) relacji.
Beata Biały zadaje pytania, w których czasem nawiązuje do teorii psychologicznych, czasem do obiegowych żartów, innym razem do wymyślonych scenek – żeby unikać abstrakcji i żeby jak najtrafniej konkretyzować problemy. Decyduje się na analizowanie niemal każdego aspektu okołołóżkowej egzystencji mężczyzn – nie ma tu pytań i wątpliwości naiwnych czy niewartych refleksji. Dzięki temu odbiorcy w różnym wieku znajdą tu odpowiedzi na wiele wątpliwości. Przez takie podejście oczywiście trudno byłoby drążyć tematy – rozmowy są raczej szybkie i rzeczowe, żeby w tomie zmieściło się jak najwięcej zagadnień nurtujących czytelników – ale to nikomu nie będzie przeszkadzać, chodzi przecież o popularyzowanie wiedzy i obalanie mitów, a nie o tworzenie kompendium wiedzy na temat męskiej seksualności. I tylko można się zastanawiać, czy więcej ta książka da panom czy ich partnerkom – które chciałyby zyskać klucz do zrozumienia swoich ukochanych. Tu – przynajmniej w pewnym zakresie – poczują się swobodniej i lepiej zrozumieją, co dzieje się w umysłach ich kochanków. Książka może stanowić pomost w budowaniu wzajemnego zrozumienia i wyrozumiałości dla pewnych zagadnień.
Nie jest to tom odkrywczy, bo też i nie takie jest jego zadanie. Liczy się przedstawianie stanu wiedzy na temat męskiej psychiki oraz seksualności i przyglądanie się charakterystycznym zjawiskom nie tylko w sypialni. Nastawienie na zrozumienie męskiego świata to prosta droga na unikanie konfliktów i sporów – więc warto sięgnąć po tę publikację i wnikliwie ją przestudiować. Przyjęta forma rozmowy nadaje całości lekkość, tom trafi zatem do szerokiego grona odbiorców i pozwoli na wypracowanie płaszczyzny porozumienia. Swobodne dialogi, czasem ozdabiane żartami i scenkami z życia wziętymi to nagroda dla tych, którzy szukają lektury a niekoniecznie poradnika. I chociaż na rynku sporo jest już publikacji dotyczących kobiecego i męskiego podejścia do związków – każda kolejna może wnieść coś ważnego i pozwolić na likwidowanie barier między płciami. Zwłaszcza kiedy jest przygotowana tak dobrze jak ta rozmowa. „SpełniONy” i „SpełniONA” tworzą oryginalną i ważną na rynku wydawniczym całość, pomagają lepiej zrozumieć drugą stronę (i z dystansem spojrzeć także na własne wady).
Z jego perspektywy
Dobrze się rozmawiało Beacie Biały z Michałem Lwem-Starowiczem przy przeprowadzaniu wywiadów do książki „SpełniONA”, naturalną konsekwencją więc stało się wypuszczenie na rynek drugiej części, poświęconej mężczyznom. „SpełniONy. Czego pragną mężczyźni” to rozmowy dotyczące życia seksualnego, związków, zdrowia i trochę mechanizmów psychologicznych – prowadzących do budowania relacji. Tyle że o ile w pierwszej części Beata Biały mogła przyjmować kobiecą perspektywę i konfrontować zdobyte informacje z własnymi doświadczeniami, tutaj musi improwizować i dopytywać. Nie ma to większego znaczenia w lekturze – zwłaszcza że widać wyraźnie, że autorom dobrze prowadzi się dialog i wymienia ciekawostkami. I nawet powtórzenie żartu o tym, że pragnienia mężczyzn dadzą się zamknąć w jednym zdaniu (lub w jednym słowie) nie przeszkadza, skoro „SpełniONy” staje się rozbudowaną i ciekawą książką rozjaśniającą trochę specyfikę męsko-damskich (rzadziej męsko-męskich) relacji.
Beata Biały zadaje pytania, w których czasem nawiązuje do teorii psychologicznych, czasem do obiegowych żartów, innym razem do wymyślonych scenek – żeby unikać abstrakcji i żeby jak najtrafniej konkretyzować problemy. Decyduje się na analizowanie niemal każdego aspektu okołołóżkowej egzystencji mężczyzn – nie ma tu pytań i wątpliwości naiwnych czy niewartych refleksji. Dzięki temu odbiorcy w różnym wieku znajdą tu odpowiedzi na wiele wątpliwości. Przez takie podejście oczywiście trudno byłoby drążyć tematy – rozmowy są raczej szybkie i rzeczowe, żeby w tomie zmieściło się jak najwięcej zagadnień nurtujących czytelników – ale to nikomu nie będzie przeszkadzać, chodzi przecież o popularyzowanie wiedzy i obalanie mitów, a nie o tworzenie kompendium wiedzy na temat męskiej seksualności. I tylko można się zastanawiać, czy więcej ta książka da panom czy ich partnerkom – które chciałyby zyskać klucz do zrozumienia swoich ukochanych. Tu – przynajmniej w pewnym zakresie – poczują się swobodniej i lepiej zrozumieją, co dzieje się w umysłach ich kochanków. Książka może stanowić pomost w budowaniu wzajemnego zrozumienia i wyrozumiałości dla pewnych zagadnień.
Nie jest to tom odkrywczy, bo też i nie takie jest jego zadanie. Liczy się przedstawianie stanu wiedzy na temat męskiej psychiki oraz seksualności i przyglądanie się charakterystycznym zjawiskom nie tylko w sypialni. Nastawienie na zrozumienie męskiego świata to prosta droga na unikanie konfliktów i sporów – więc warto sięgnąć po tę publikację i wnikliwie ją przestudiować. Przyjęta forma rozmowy nadaje całości lekkość, tom trafi zatem do szerokiego grona odbiorców i pozwoli na wypracowanie płaszczyzny porozumienia. Swobodne dialogi, czasem ozdabiane żartami i scenkami z życia wziętymi to nagroda dla tych, którzy szukają lektury a niekoniecznie poradnika. I chociaż na rynku sporo jest już publikacji dotyczących kobiecego i męskiego podejścia do związków – każda kolejna może wnieść coś ważnego i pozwolić na likwidowanie barier między płciami. Zwłaszcza kiedy jest przygotowana tak dobrze jak ta rozmowa. „SpełniONy” i „SpełniONA” tworzą oryginalną i ważną na rynku wydawniczym całość, pomagają lepiej zrozumieć drugą stronę (i z dystansem spojrzeć także na własne wady).
czwartek, 14 listopada 2024
Amy Neff: Dni, gdy kochałem cię najbardziej
Harper Collins, Warszawa 2024.
Cena miłości
Evelyn podjęła decyzję, która dla jej bliskich jest szokiem, nawet kiedy poznają całą prawdę. Kobieta, która jest żoną, matką i babcią, a niedługo mogłaby zostać prababcią, postanawia rozstać się ze światem. Za rok popełni samobójstwo. Razem z nią odejdzie Joseph, jej mąż, który od kilku dekad wiernie trwa u jej boku i nie wyobraża sobie bez niej życia. Evelyn ma podstawy, żeby wybrać ostateczny i radykalny krok: zdiagnozowano u niej chorobę Parkinsona, która postępuje szybko i już wkrótce odbierze kobiecie całą radość życia. Na razie wprawdzie nie widać po Evelyn żadnych niepokojących objawów: bliscy muszą więc zmierzyć się nie tylko z wizją śmierci – ale i z negatywnymi konsekwencjami chorego mózgu. Oczywiście młodsze pokolenia nie chcą przyjąć do wiadomości takiego pomysłu na nieodległą przyszłość rodziców, ale nikt nie jest w stanie znaleźć argumentów przeciwko eutanazji (samodzielnie wykonanej). „Dni, gdy kochałem cię najbardziej” to pełna retrospekcji i wielopoziomowa opowieść o ostatnim wspólnym roku i o relacjach rodzinnych. Czytelnicy poznają w niej początki miłości Josepha i Evelyn, pokusy, na jakie byli wystawiani i kryzysy w małżeństwie – w związku ze sobą nawzajem, rozczarowaniami życiem lub zachowaniem kolejnych dzieci. Podróż przez lata jest okazją do napomykania o wojnie i o stratach, jakie czyni w domach i sercach bliskich, do opowiadania o rewolucji seksualnej i obyczajowej i do sprawdzania, jaki przepis na życie wydaje się najlepszy. Amy Neff jednak ucieka od jednego: nie pokazuje odbiorcom wielkiej miłości, która ma być silniejsza niż życie. Kiedy śledzi się doświadczenia bohaterów i rozmijanie się ich marzeń, może pojawić się pytanie o granice poświęcenia dla drugiej osoby i o sens trwania ze sobą mimo wszystko. Evelyn i Joseph grają przypisane im społecznie role, zwłaszcza ona jest szykowana do egzystencji jako pani domu i nie może podążać za swoimi pragnieniami. On – szaleńczo w niej zakochany – potrafi się zdobyć na romantyczny gest i podążać za wybranką. Czy to się w ostatecznym rozrachunku opłaca? Nad tym będą się zastanawiać sami czytelnicy. „Dni, gdy kochałem cię najbardziej” to powieść wolna od uniesień i wielkich słów, tutaj proza życia potrafi przytłoczyć i zmęczyć. A jednak Amy Neff stara się przekonać odbiorców, że warto walczyć o miłość i pozostać wiernym w związku – bo z perspektywy czasu trudności nie wydają się już tak przerażające, a nagroda to pełnowartościowy związek. Przepis na wspólne życie, który realizują Evelyn i Joseph, może się kompletnie nie sprawdzić już w kolejnym pokoleniu, a przecież każdy, kto chce założyć rodzinę, chciałby zbudować relację na zaufaniu i przyjaźni. Nagroda w tej opowieści jest dla czytelników ledwo wyczuwalna, w psychologicznej prozie nacisk kładzie się znacznie częściej na komplikacje i wyzwania – a to sprawia, że odbiorcy otrzymają zaskakującą wizję małżeństwa wypełnionego ciągłymi wątpliwościami i pytaniami o sens. „Dni, gdy kochałem cię najbardziej” to książka, która zadaje niewygodne pytania i zmusza do zastanowienia się nad życiowymi priorytetami. Będzie też wzruszać i szokować.
Cena miłości
Evelyn podjęła decyzję, która dla jej bliskich jest szokiem, nawet kiedy poznają całą prawdę. Kobieta, która jest żoną, matką i babcią, a niedługo mogłaby zostać prababcią, postanawia rozstać się ze światem. Za rok popełni samobójstwo. Razem z nią odejdzie Joseph, jej mąż, który od kilku dekad wiernie trwa u jej boku i nie wyobraża sobie bez niej życia. Evelyn ma podstawy, żeby wybrać ostateczny i radykalny krok: zdiagnozowano u niej chorobę Parkinsona, która postępuje szybko i już wkrótce odbierze kobiecie całą radość życia. Na razie wprawdzie nie widać po Evelyn żadnych niepokojących objawów: bliscy muszą więc zmierzyć się nie tylko z wizją śmierci – ale i z negatywnymi konsekwencjami chorego mózgu. Oczywiście młodsze pokolenia nie chcą przyjąć do wiadomości takiego pomysłu na nieodległą przyszłość rodziców, ale nikt nie jest w stanie znaleźć argumentów przeciwko eutanazji (samodzielnie wykonanej). „Dni, gdy kochałem cię najbardziej” to pełna retrospekcji i wielopoziomowa opowieść o ostatnim wspólnym roku i o relacjach rodzinnych. Czytelnicy poznają w niej początki miłości Josepha i Evelyn, pokusy, na jakie byli wystawiani i kryzysy w małżeństwie – w związku ze sobą nawzajem, rozczarowaniami życiem lub zachowaniem kolejnych dzieci. Podróż przez lata jest okazją do napomykania o wojnie i o stratach, jakie czyni w domach i sercach bliskich, do opowiadania o rewolucji seksualnej i obyczajowej i do sprawdzania, jaki przepis na życie wydaje się najlepszy. Amy Neff jednak ucieka od jednego: nie pokazuje odbiorcom wielkiej miłości, która ma być silniejsza niż życie. Kiedy śledzi się doświadczenia bohaterów i rozmijanie się ich marzeń, może pojawić się pytanie o granice poświęcenia dla drugiej osoby i o sens trwania ze sobą mimo wszystko. Evelyn i Joseph grają przypisane im społecznie role, zwłaszcza ona jest szykowana do egzystencji jako pani domu i nie może podążać za swoimi pragnieniami. On – szaleńczo w niej zakochany – potrafi się zdobyć na romantyczny gest i podążać za wybranką. Czy to się w ostatecznym rozrachunku opłaca? Nad tym będą się zastanawiać sami czytelnicy. „Dni, gdy kochałem cię najbardziej” to powieść wolna od uniesień i wielkich słów, tutaj proza życia potrafi przytłoczyć i zmęczyć. A jednak Amy Neff stara się przekonać odbiorców, że warto walczyć o miłość i pozostać wiernym w związku – bo z perspektywy czasu trudności nie wydają się już tak przerażające, a nagroda to pełnowartościowy związek. Przepis na wspólne życie, który realizują Evelyn i Joseph, może się kompletnie nie sprawdzić już w kolejnym pokoleniu, a przecież każdy, kto chce założyć rodzinę, chciałby zbudować relację na zaufaniu i przyjaźni. Nagroda w tej opowieści jest dla czytelników ledwo wyczuwalna, w psychologicznej prozie nacisk kładzie się znacznie częściej na komplikacje i wyzwania – a to sprawia, że odbiorcy otrzymają zaskakującą wizję małżeństwa wypełnionego ciągłymi wątpliwościami i pytaniami o sens. „Dni, gdy kochałem cię najbardziej” to książka, która zadaje niewygodne pytania i zmusza do zastanowienia się nad życiowymi priorytetami. Będzie też wzruszać i szokować.
środa, 13 listopada 2024
Anna H. Niemczynow: Moc słabości. Z zachwytu nad życiem
Luna, Warszawa 2024.
Pokrzepiacz
Anna H. Niemczynow bardzo chciała podzielić się z czytelniczkami historiami osobistymi i często trudnymi – ale w zamknięciu swojego autobiograficzno-konfesyjnego tryptyku wraca chętniej do spraw jasnych i dodających jej samej otuchy. Owszem, napomyka i o molestowaniu seksualnym w dzieciństwie, i o traumatycznym aresztowaniu męża, o wyrzeczeniach związanych z budowaniem życia na emigracji (i o kosztach, jakie poniósł w związku z tym jej syn) czy o matce, która nie pogodziła się z publicznym praniem brudów. Ale znacznie chętniej podkreśla zwycięskie walki. Pisze o tym, jak przekonywała wydawców, żeby pozwolili jej na stworzenie serii Z zachwytu nad życiem – na przekór informacjom zwrotnym o tym, co się najlepiej sprzedaje. Pisze o modlitwach i pielgrzymkach, dzięki którym budowała własną tożsamość i zyskiwała odpowiedzi na najważniejsze pytania. W efekcie „Moc słabości” to książka, w której bardzo łatwo wytknąć słabe strony – tyle tylko, że ona nie podlega kryteriom oceniania powieści ani autobiografii, jest czymś osobnym i specyficznym tak bardzo, że trafić może przede wszystkim do zdeklarowanych fanek autorki.
Anna H. Niemczynow dzieli swoje opowieści na lekcje dla odbiorczyń – tak, żeby czerpały otuchę i inspiracje z jej własnych doświadczeń. Przedstawia w związku z tym garść wydarzeń z własnego życia (i rozwiewa wątpliwości co do powieściowych nawiązań, trochę podaje klucz do odczytywania kolejnych powieści) i dzieli się non stop własnym nastawieniem, filozofią życia, która – jeśli nie jest dla czytelniczek atrakcyjna (choćby ze względu na infantylizm i zaklinanie rzeczywistości), z miejsca stanie się punktem męczącym. Anna H. Niemczynow chce bowiem pokazywać czytelniczkom swoją radosną stronę, przyznawać, że pokonała ciemne emocje i może teraz do wszystkich podchodzić z miłością i z wiarą w dobro. Chce to pokazywać – ale niekoniecznie przekonuje, bo same słowa bez podparcia w postaci konkretnych wydarzeń brzmią dość sucho. Z kolei przy temacie religijności zamienia się wręcz w kaznodzieję, przedstawia dowody na istnienie Boga, a o Maryi pisze „Matuchna” – i to znów coś, co wydaje się zbyt przesadzone i niepodzielane przez odbiorczynie, więc automatycznie niezbyt przyswajalne. Nieprzekonanych autorka nie przekona, a swoim wyznawczyniom proponuje kolejny element układanki z własnego życia – być może właśnie w szczerości i autentyczności ktoś odkryje sens tych publikacji. „Moc słabości. Z zachwytu nad życiem” to książka, która musiała powstać na marginesie powieści – jako ich dopełnienie i sposób na wyjaśnienie czytelniczkom paru osobistych spraw. Autorka potrzebowała tego rodzaju wiwisekcji i zdecydowała się na publiczne wynurzenia z wiarą, że komuś się to przyda do naprawienia własnej egzystencji. Nie jest to książka, którą da się oceniać przez pryzmat literackości – to raczej proste spotkanie z autorką, okazja do podzielenia się jej odkryciami i przekonaniami. Wszystko dość pretensjonalne i momentami pensjonarskie – ale pasujące do coachingowych propozycji obecnych na rynku, a nawet przebijające je wątkami osobistymi.
Pokrzepiacz
Anna H. Niemczynow bardzo chciała podzielić się z czytelniczkami historiami osobistymi i często trudnymi – ale w zamknięciu swojego autobiograficzno-konfesyjnego tryptyku wraca chętniej do spraw jasnych i dodających jej samej otuchy. Owszem, napomyka i o molestowaniu seksualnym w dzieciństwie, i o traumatycznym aresztowaniu męża, o wyrzeczeniach związanych z budowaniem życia na emigracji (i o kosztach, jakie poniósł w związku z tym jej syn) czy o matce, która nie pogodziła się z publicznym praniem brudów. Ale znacznie chętniej podkreśla zwycięskie walki. Pisze o tym, jak przekonywała wydawców, żeby pozwolili jej na stworzenie serii Z zachwytu nad życiem – na przekór informacjom zwrotnym o tym, co się najlepiej sprzedaje. Pisze o modlitwach i pielgrzymkach, dzięki którym budowała własną tożsamość i zyskiwała odpowiedzi na najważniejsze pytania. W efekcie „Moc słabości” to książka, w której bardzo łatwo wytknąć słabe strony – tyle tylko, że ona nie podlega kryteriom oceniania powieści ani autobiografii, jest czymś osobnym i specyficznym tak bardzo, że trafić może przede wszystkim do zdeklarowanych fanek autorki.
Anna H. Niemczynow dzieli swoje opowieści na lekcje dla odbiorczyń – tak, żeby czerpały otuchę i inspiracje z jej własnych doświadczeń. Przedstawia w związku z tym garść wydarzeń z własnego życia (i rozwiewa wątpliwości co do powieściowych nawiązań, trochę podaje klucz do odczytywania kolejnych powieści) i dzieli się non stop własnym nastawieniem, filozofią życia, która – jeśli nie jest dla czytelniczek atrakcyjna (choćby ze względu na infantylizm i zaklinanie rzeczywistości), z miejsca stanie się punktem męczącym. Anna H. Niemczynow chce bowiem pokazywać czytelniczkom swoją radosną stronę, przyznawać, że pokonała ciemne emocje i może teraz do wszystkich podchodzić z miłością i z wiarą w dobro. Chce to pokazywać – ale niekoniecznie przekonuje, bo same słowa bez podparcia w postaci konkretnych wydarzeń brzmią dość sucho. Z kolei przy temacie religijności zamienia się wręcz w kaznodzieję, przedstawia dowody na istnienie Boga, a o Maryi pisze „Matuchna” – i to znów coś, co wydaje się zbyt przesadzone i niepodzielane przez odbiorczynie, więc automatycznie niezbyt przyswajalne. Nieprzekonanych autorka nie przekona, a swoim wyznawczyniom proponuje kolejny element układanki z własnego życia – być może właśnie w szczerości i autentyczności ktoś odkryje sens tych publikacji. „Moc słabości. Z zachwytu nad życiem” to książka, która musiała powstać na marginesie powieści – jako ich dopełnienie i sposób na wyjaśnienie czytelniczkom paru osobistych spraw. Autorka potrzebowała tego rodzaju wiwisekcji i zdecydowała się na publiczne wynurzenia z wiarą, że komuś się to przyda do naprawienia własnej egzystencji. Nie jest to książka, którą da się oceniać przez pryzmat literackości – to raczej proste spotkanie z autorką, okazja do podzielenia się jej odkryciami i przekonaniami. Wszystko dość pretensjonalne i momentami pensjonarskie – ale pasujące do coachingowych propozycji obecnych na rynku, a nawet przebijające je wątkami osobistymi.
wtorek, 12 listopada 2024
Swapna Haddow: Jak się czują dinozaury
Harperkids, Warszawa 2024.
Praktyczne rady
Doktor Diplo to postać, która pojawia się w cyklu Opowieści 5 minut przed snem – ale ta książka sprawdzi się w różnych okolicznościach, niekoniecznie podczas wieczornej lektury. Przydawać się będzie często, więc warto mieć ją pod ręką i w razie potrzeby przywoływać kolejne historie. Doktor Diplo jest dinozaurem – podobnie jak jego przyjaciele, którzy przychodzą do gabinetu, żeby podzielić się swoimi przypadkami, problemami i zmartwieniami lub lękami. Każdy dinozaur zachowuje się inaczej i każdy boryka się z czymś innym – dlatego też zwiększa się szansa, że mali odbiorcy odnajdą w tym ślady własnych doświadczeń i przekonają się, jak sobie z nimi radzić. Prezentacja postaci to również szybki i obrazkowy spis treści – można dzięki temu łatwo się zorientować, który dinozaur reprezentuje troski odbiorcy i przejść do właściwej opowieści – albo prześledzić wszystkie i potraktować je jako wskazówki na przyszłość.
Bohaterowie są różni – tak jak różne są dzieci. Niektórzy bez przerwy się czymś zamartwiają, boją się rozstania z bliskimi albo nie radzą sobie ze smutkiem czy strachem. Zdarza się, że ktoś nie lubi ciemności, a ktoś inny przejmuje się wszystkim. Ktoś cierpi z powodu nieśmiałości lub wstydu, ktoś inny nie może odnaleźć się w lokalnej społeczności, bo nie wie, jak nawiązywać przyjaźnie i jak wyjść do innych, przedstawić się i zdobyć nowych znajomych. Niektóre dinozaury nie radzą sobie z gniewem, inne mają problem ze skupieniem uwagi. Jeszcze inne zawsze są szczęśliwe lub podekscytowane – a to również wiąże się z rozmaitymi wyzwaniami, nie zawsze z wyłącznie pozytywnymi odczuciami. Dzieci mogą się zatem odnaleźć w różnych postaciach i szybko znaleźć rozwiązanie lub poradę dotyczącą zachowań w społeczności. Opowiadania są tu krótkie – a ich scenariusz wymuszony został przez obecność doktora Diplo. Kolejni pacjenci przychodzą i zwierzają się ze swoich zmartwień – a doktor Diplo podpowiada, co zrobić w konkretnym przypadku. Czasami upewnia się, czy dobrze rozumie konsekwencje problemu, ale zawsze po to, żeby wprowadzić odpowiednią strategię działania. Ta strategia nie wiąże się ani z ryzykiem, ani z wysiłkiem umysłowym, wymaga za to od dinozaurów odrobiny wysiłku fizycznego. Wszystko zależy od punktu wyjścia: na złość autorki proponują uspokojenie oddechu i porównywanie się do pogody, na strach – brzusiowego kumpla (kładzie się go na brzuchu i patrzy, jak porusza się z oddechem), a na smutek złotą nić (wyobrażenie sobie nici łączącej odbiorcę z kimś, za kim się tęskni). Każda emocja zyskuje tutaj swoje rozwiązanie i rzeczową, konkretną podpowiedź – dzieci będą mogły samodzielnie i bez uciekania się do dodatkowych wyjaśnień sprawdzić przydatność tych komentarzy. „Jak się czują dinozaury” to zatem nie tylko prosta książeczka do czytania przed snem – ale też poradnik dla najmłodszych. Okazuje się, że bez abstrakcyjnych uwag i opisów, które są enigmatyczne dla dzieci, można znaleźć metodę – i to niezawodną metodę – na to, żeby okiełznać silne emocje. A przecież jest to też bajka do oglądania, z humorem zaprezentowany zestaw przygód dinozaurów.
Praktyczne rady
Doktor Diplo to postać, która pojawia się w cyklu Opowieści 5 minut przed snem – ale ta książka sprawdzi się w różnych okolicznościach, niekoniecznie podczas wieczornej lektury. Przydawać się będzie często, więc warto mieć ją pod ręką i w razie potrzeby przywoływać kolejne historie. Doktor Diplo jest dinozaurem – podobnie jak jego przyjaciele, którzy przychodzą do gabinetu, żeby podzielić się swoimi przypadkami, problemami i zmartwieniami lub lękami. Każdy dinozaur zachowuje się inaczej i każdy boryka się z czymś innym – dlatego też zwiększa się szansa, że mali odbiorcy odnajdą w tym ślady własnych doświadczeń i przekonają się, jak sobie z nimi radzić. Prezentacja postaci to również szybki i obrazkowy spis treści – można dzięki temu łatwo się zorientować, który dinozaur reprezentuje troski odbiorcy i przejść do właściwej opowieści – albo prześledzić wszystkie i potraktować je jako wskazówki na przyszłość.
Bohaterowie są różni – tak jak różne są dzieci. Niektórzy bez przerwy się czymś zamartwiają, boją się rozstania z bliskimi albo nie radzą sobie ze smutkiem czy strachem. Zdarza się, że ktoś nie lubi ciemności, a ktoś inny przejmuje się wszystkim. Ktoś cierpi z powodu nieśmiałości lub wstydu, ktoś inny nie może odnaleźć się w lokalnej społeczności, bo nie wie, jak nawiązywać przyjaźnie i jak wyjść do innych, przedstawić się i zdobyć nowych znajomych. Niektóre dinozaury nie radzą sobie z gniewem, inne mają problem ze skupieniem uwagi. Jeszcze inne zawsze są szczęśliwe lub podekscytowane – a to również wiąże się z rozmaitymi wyzwaniami, nie zawsze z wyłącznie pozytywnymi odczuciami. Dzieci mogą się zatem odnaleźć w różnych postaciach i szybko znaleźć rozwiązanie lub poradę dotyczącą zachowań w społeczności. Opowiadania są tu krótkie – a ich scenariusz wymuszony został przez obecność doktora Diplo. Kolejni pacjenci przychodzą i zwierzają się ze swoich zmartwień – a doktor Diplo podpowiada, co zrobić w konkretnym przypadku. Czasami upewnia się, czy dobrze rozumie konsekwencje problemu, ale zawsze po to, żeby wprowadzić odpowiednią strategię działania. Ta strategia nie wiąże się ani z ryzykiem, ani z wysiłkiem umysłowym, wymaga za to od dinozaurów odrobiny wysiłku fizycznego. Wszystko zależy od punktu wyjścia: na złość autorki proponują uspokojenie oddechu i porównywanie się do pogody, na strach – brzusiowego kumpla (kładzie się go na brzuchu i patrzy, jak porusza się z oddechem), a na smutek złotą nić (wyobrażenie sobie nici łączącej odbiorcę z kimś, za kim się tęskni). Każda emocja zyskuje tutaj swoje rozwiązanie i rzeczową, konkretną podpowiedź – dzieci będą mogły samodzielnie i bez uciekania się do dodatkowych wyjaśnień sprawdzić przydatność tych komentarzy. „Jak się czują dinozaury” to zatem nie tylko prosta książeczka do czytania przed snem – ale też poradnik dla najmłodszych. Okazuje się, że bez abstrakcyjnych uwag i opisów, które są enigmatyczne dla dzieci, można znaleźć metodę – i to niezawodną metodę – na to, żeby okiełznać silne emocje. A przecież jest to też bajka do oglądania, z humorem zaprezentowany zestaw przygód dinozaurów.
poniedziałek, 11 listopada 2024
Lorenzo Colantoni: Powrót do świętych lasów
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.
Przyroda
To jest książka, która przenosi czytelników w inny świat – i nawet nie tyle kulturowo inny (chociaż też odległy, wypełniony istotami z zaświatów, wierzeniami i przekonaniami z Dalekiego Wschodu), co daleki od zabiegania i pośpiechu, cywilizacyjnej pogoni za wygodami i daleki od natury. „Powrót do świętych lasów. Zapiski z Japonii” to podróż, jaką Lorenzo Colantoni odbył dzięki pomocy lokalnych przewodników – próba zrozumienia terenów oddalonych od turystycznych szlaków i od wyjątkowo zaludnionych miast. Autor przypomina o tym, co pierwotne i bazujące na instynktach, a jednocześnie dzisiaj urzekające swoją obcością. Zależy mu na ekologii, na ochronie przyrody, na jedności, jaką człowiek może tworzyć z naturą – stąd też wyprawy, których czytelnicy będą mogli mu pozazdrościć – jeśli, ogólnie, nie baliby się wyjścia z własnej strefy komfortu. Lorenzo Colantoni spotyka się z ludźmi, którzy zdradzają mu tajniki miejsc, dzielą się wynikami swoich badań albo po prostu zamieniają w przewodników i prowadzą go tam, gdzie przybysz z zewnątrz nie powinien mieć prawa wstępu. Japonia nieznana odsłania swoje sekrety po kawałku, a sam autor w niezwykłych krajobrazach może znaleźć ukojenie. Specyfika ogrodów i wiosek, ochrona lasów lub zagrożonych gatunków zwierząt, religie mniej kojarzone lub w ogóle zapomniane wierzenia, ale i dziwacy, którzy właśnie na bezludziu mogli znaleźć schronienie i teraz już funkcjonują jako zrośnięci z miejscem. Japonia w tym ujęciu w ogóle nie przypomina kraju z vlogów, przewodników turystycznych i notatek obieżyświatów – tu liczy się najbardziej wyobcowanie, ucieczka od zwyczajności i wkraczanie w świat wierzeń. A przy okazji edukowanie społeczeństwa – bo nie zawsze i nie wszędzie wizja dbania o środowisko przychodzi naturalnie, czasami trzeba sięgnąć po argumenty i uświadamiać, co da się robić lepiej. Ale przy tym wszystkim najważniejsze jest odkrywanie – poznawanie tego, co do tej pory nie funkcjonowało w powszechnej świadomości, przedstawianie ciekawostek i reportaży, które mniej są nastawione na prezentowanie historycznych przemian, a bardziej na to, co ocalało mimo pogoni cywilizacyjnej. Jest w „Powrocie do świętych lasów” szansa na wytchnienie i na zatęsknienie za rekreacyjnymi terenami idealnymi do spacerów, jest powrót do natury i podpowiedź, o co powinno się w najbliższym otoczeniu zadbać. A przy okazji jest też zestaw wiadomości związanych z lokalnymi odkryciami, Japonia mniej znana staje się tu całkiem gościnna – ale zupełnie nie stereotypowa. Lorenzo Colantoni porównuje doświadczenia człowieka Zachodu z tym, co oferują japońskie lasy na uboczu – proponuje inny sposób poznawania świata. Ta książka ma w sobie magię, moc przyciągania czytelników spragnionych wyciszenia – ale dzięki ambitnej opowieści. Jest w tej narracji i zaspokajanie ciekawości, i budowanie zainteresowania kulturą Dalekiego Wschodu, jest wreszcie ponadczasowość i zestawianie największych i skrywanych ludzkich pragnień w dążeniu do spokoju i wyciszenia. Ciekawa jest to propozycja wydawnicza – z pewnością nie pozostanie obojętna tym, którzy zdecydują się na spotkanie z japońskimi duchami.
Przyroda
To jest książka, która przenosi czytelników w inny świat – i nawet nie tyle kulturowo inny (chociaż też odległy, wypełniony istotami z zaświatów, wierzeniami i przekonaniami z Dalekiego Wschodu), co daleki od zabiegania i pośpiechu, cywilizacyjnej pogoni za wygodami i daleki od natury. „Powrót do świętych lasów. Zapiski z Japonii” to podróż, jaką Lorenzo Colantoni odbył dzięki pomocy lokalnych przewodników – próba zrozumienia terenów oddalonych od turystycznych szlaków i od wyjątkowo zaludnionych miast. Autor przypomina o tym, co pierwotne i bazujące na instynktach, a jednocześnie dzisiaj urzekające swoją obcością. Zależy mu na ekologii, na ochronie przyrody, na jedności, jaką człowiek może tworzyć z naturą – stąd też wyprawy, których czytelnicy będą mogli mu pozazdrościć – jeśli, ogólnie, nie baliby się wyjścia z własnej strefy komfortu. Lorenzo Colantoni spotyka się z ludźmi, którzy zdradzają mu tajniki miejsc, dzielą się wynikami swoich badań albo po prostu zamieniają w przewodników i prowadzą go tam, gdzie przybysz z zewnątrz nie powinien mieć prawa wstępu. Japonia nieznana odsłania swoje sekrety po kawałku, a sam autor w niezwykłych krajobrazach może znaleźć ukojenie. Specyfika ogrodów i wiosek, ochrona lasów lub zagrożonych gatunków zwierząt, religie mniej kojarzone lub w ogóle zapomniane wierzenia, ale i dziwacy, którzy właśnie na bezludziu mogli znaleźć schronienie i teraz już funkcjonują jako zrośnięci z miejscem. Japonia w tym ujęciu w ogóle nie przypomina kraju z vlogów, przewodników turystycznych i notatek obieżyświatów – tu liczy się najbardziej wyobcowanie, ucieczka od zwyczajności i wkraczanie w świat wierzeń. A przy okazji edukowanie społeczeństwa – bo nie zawsze i nie wszędzie wizja dbania o środowisko przychodzi naturalnie, czasami trzeba sięgnąć po argumenty i uświadamiać, co da się robić lepiej. Ale przy tym wszystkim najważniejsze jest odkrywanie – poznawanie tego, co do tej pory nie funkcjonowało w powszechnej świadomości, przedstawianie ciekawostek i reportaży, które mniej są nastawione na prezentowanie historycznych przemian, a bardziej na to, co ocalało mimo pogoni cywilizacyjnej. Jest w „Powrocie do świętych lasów” szansa na wytchnienie i na zatęsknienie za rekreacyjnymi terenami idealnymi do spacerów, jest powrót do natury i podpowiedź, o co powinno się w najbliższym otoczeniu zadbać. A przy okazji jest też zestaw wiadomości związanych z lokalnymi odkryciami, Japonia mniej znana staje się tu całkiem gościnna – ale zupełnie nie stereotypowa. Lorenzo Colantoni porównuje doświadczenia człowieka Zachodu z tym, co oferują japońskie lasy na uboczu – proponuje inny sposób poznawania świata. Ta książka ma w sobie magię, moc przyciągania czytelników spragnionych wyciszenia – ale dzięki ambitnej opowieści. Jest w tej narracji i zaspokajanie ciekawości, i budowanie zainteresowania kulturą Dalekiego Wschodu, jest wreszcie ponadczasowość i zestawianie największych i skrywanych ludzkich pragnień w dążeniu do spokoju i wyciszenia. Ciekawa jest to propozycja wydawnicza – z pewnością nie pozostanie obojętna tym, którzy zdecydują się na spotkanie z japońskimi duchami.
niedziela, 10 listopada 2024
Marta Obuch: Nieziemski spadek
Filia, Poznań 2024.
Więzi rodzinne
Marta Obuch w tej książce walczy sama ze sobą - i odnosi sukces. "Nieziemski spadek" to kolejna propozycja komedii kryminalnej z elementami nieco romantycznymi, ale tym razem znacznie więcej jest w treści psychologicznych wstawek, porad i inspiracji. Wszystko przez to, że Hanka, bohaterka książki, boryka się z wyzwaniami płynącymi z zachowań najbliższych. Tęskni za mamą, która rok wcześniej zmarła na raka trzustki - ale odkrywa nową postać ze swojej rodziny, babcię Krystynę. Krystyna jest mocno ekscentryczna, rozpaczliwie próbuje ukryć oznaki starzenia się, szasta pieniędzmi i ma mnóstwo wad - otacza się jednak całym szeregiem ludzi, którym płaci za wykonywanie rozmaitych domowych obowiązków. Pragnie jednak dożyć swoich dni w towarzystwie kogoś z rodziny i dlatego przypomina sobie o wnuczce, której wcześniej nie chciała znać. Ale Krystyna to nie jedyna zwichrowana osobowość w otoczeniu Hanki. Kobieta nauczyła się już, jak egzystować z narcystycznym ojcem - wie, że to relacja toksyczna i wypracowała sobie własne sposoby na zachowanie zdrowych zmysłów. Sposobami na krzywdzące relacje dzieli się z odbiorcami: i wyjątkowo nie jest to porada w stylu "uciekaj i zerwij wszelkie kontakty". To, czego dokonuje Hanka, jest wyjątkowo trudne i nie każdemu może się udać - jednak stałe przypominanie o wyjściu z trudnej sytuacji może dać nadzieję czytelniczkom również tłamszonym przez bliskich.
Hanka ma zamiar połaszczyć się na spadek (chociaż babcia żyje i ma się dobrze, wbrew zapowiedziom). Ale w związku z tym powinna rozwiązać zagadkę kryminalną. W willi, w której zaczyna mieszkać z babcią, dzieje się coś dziwnego, gospodyni, która ukrywa nieumiejętność gotowania, dostaje anonimy, ogrodnik nie zna się na roślinach za to idealnie zna się na nich fizjoterapeuta (który z kolei technik masażu uczy się z internetowych kursów). Barwna osobowość babci przy tym zdecydowanie blednie. A atmosfera się zagęszcza: coraz więcej jest zagrożeń i coraz więcej przykrych niespodzianek. Skoro Hanka postanowiła, że zamieszka z babcią, chciałaby czuć się bezpiecznie - tymczasem pojawiają się pierwsze zwłoki i potencjał na kolejne trupy. Zagadka z przeszłości, zestaw pułapek, aktualne problemy - to wszystko sprawia, że chce się czytać tę powieść i kibicować bohaterce. Hanka przecież nie jest idealna, ani nie aspiruje do takiego miana. To kobieta, która radzi sobie jak może ze swoją codziennością, jest sobą i dzięki temu daje się lubić. W powieści nie zabraknie też komisarza Marchewki, którego sprawy rodzinne i osobiste doświadczenia mocno wpłyną na budowanie nowych relacji nie tylko na płaszczyźnie zawodowej. Trochę mniej tu może dowcipu, ale Marta Obuch dzieli się z czytelnikami optymizmem i przepisami na szczęście w normalnym życiu. Snuje intrygę kryminalną, żeby odbiorcy mogli zastanawiać się razem z bohaterką, co dzieje się w willi babci Krystyny. Słowem - proponuje autorka kolejne zabawne czytadło z kryminałem w tle, "Nieziemski spadek" nie zawiedzie tych, którzy po książki Marty Obuch sięgają dla rozrywki i przyjemności.
Więzi rodzinne
Marta Obuch w tej książce walczy sama ze sobą - i odnosi sukces. "Nieziemski spadek" to kolejna propozycja komedii kryminalnej z elementami nieco romantycznymi, ale tym razem znacznie więcej jest w treści psychologicznych wstawek, porad i inspiracji. Wszystko przez to, że Hanka, bohaterka książki, boryka się z wyzwaniami płynącymi z zachowań najbliższych. Tęskni za mamą, która rok wcześniej zmarła na raka trzustki - ale odkrywa nową postać ze swojej rodziny, babcię Krystynę. Krystyna jest mocno ekscentryczna, rozpaczliwie próbuje ukryć oznaki starzenia się, szasta pieniędzmi i ma mnóstwo wad - otacza się jednak całym szeregiem ludzi, którym płaci za wykonywanie rozmaitych domowych obowiązków. Pragnie jednak dożyć swoich dni w towarzystwie kogoś z rodziny i dlatego przypomina sobie o wnuczce, której wcześniej nie chciała znać. Ale Krystyna to nie jedyna zwichrowana osobowość w otoczeniu Hanki. Kobieta nauczyła się już, jak egzystować z narcystycznym ojcem - wie, że to relacja toksyczna i wypracowała sobie własne sposoby na zachowanie zdrowych zmysłów. Sposobami na krzywdzące relacje dzieli się z odbiorcami: i wyjątkowo nie jest to porada w stylu "uciekaj i zerwij wszelkie kontakty". To, czego dokonuje Hanka, jest wyjątkowo trudne i nie każdemu może się udać - jednak stałe przypominanie o wyjściu z trudnej sytuacji może dać nadzieję czytelniczkom również tłamszonym przez bliskich.
Hanka ma zamiar połaszczyć się na spadek (chociaż babcia żyje i ma się dobrze, wbrew zapowiedziom). Ale w związku z tym powinna rozwiązać zagadkę kryminalną. W willi, w której zaczyna mieszkać z babcią, dzieje się coś dziwnego, gospodyni, która ukrywa nieumiejętność gotowania, dostaje anonimy, ogrodnik nie zna się na roślinach za to idealnie zna się na nich fizjoterapeuta (który z kolei technik masażu uczy się z internetowych kursów). Barwna osobowość babci przy tym zdecydowanie blednie. A atmosfera się zagęszcza: coraz więcej jest zagrożeń i coraz więcej przykrych niespodzianek. Skoro Hanka postanowiła, że zamieszka z babcią, chciałaby czuć się bezpiecznie - tymczasem pojawiają się pierwsze zwłoki i potencjał na kolejne trupy. Zagadka z przeszłości, zestaw pułapek, aktualne problemy - to wszystko sprawia, że chce się czytać tę powieść i kibicować bohaterce. Hanka przecież nie jest idealna, ani nie aspiruje do takiego miana. To kobieta, która radzi sobie jak może ze swoją codziennością, jest sobą i dzięki temu daje się lubić. W powieści nie zabraknie też komisarza Marchewki, którego sprawy rodzinne i osobiste doświadczenia mocno wpłyną na budowanie nowych relacji nie tylko na płaszczyźnie zawodowej. Trochę mniej tu może dowcipu, ale Marta Obuch dzieli się z czytelnikami optymizmem i przepisami na szczęście w normalnym życiu. Snuje intrygę kryminalną, żeby odbiorcy mogli zastanawiać się razem z bohaterką, co dzieje się w willi babci Krystyny. Słowem - proponuje autorka kolejne zabawne czytadło z kryminałem w tle, "Nieziemski spadek" nie zawiedzie tych, którzy po książki Marty Obuch sięgają dla rozrywki i przyjemności.
Straszne historie
Harperkids, Warszawa 2024.
Potwory
„Straszne historie” to książka dla najmłodszych – która pozwala zorientować się w galerii postaci z horrorów i przerażających opowieści przekazywanych sobie przez kolejne pokolenia – i zakorzenionych już w popkulturze. Fosforyzująca okładka zaskoczy w ciemności – chociaż niekoniecznie wystraszy, bardziej zaintryguje odbiorców. A to potrzebne, żeby dzieci zapoznały się z dorobkiem literackim w dużo prostszej odsłonie – jeszcze zanim będą zdolne sięgnąć po pełnowymiarowe powieści grozy. Ponieważ bohaterowie, którzy pojawiają się w „Strasznych historiach”, są też obecni między innymi przez nawiązania w rozmaitych kreskówkach – to wyjaśnia, dlaczego – między innymi – warto po ten tom sięgnąć.
Kolejni bohaterowie znani doskonale dorosłym tutaj powracają w „swoich” historiach – mocno okrojonych, zwykle opowiadania zajmują po kilka stron – i bez wyjątkowo krwawych szczegółów, nie wszystko trzeba tu analizować i obrazowo przekazywać. Powróci między innymi hrabia Drakula, powrócą piraci-widma, Frankenstein czy Dorian Gray. Ale, co zabawne, zwieńczeniem książki staje się opowieść o Jasiu i Małgosi, wyjątkowo dobrze znana najmłodszym czytelnikom – tak, żeby pokazać, że zło ma różne oblicza i niekoniecznie musi się zawierać w tytułach dla dorosłych. Są tu mistrzowie literatury grozy i pomysły, które przetrwały pokolenia – rozwiązania, w których przewijają się owoce wyobraźni i dziś już oswojone stwory. Teraz, bez względu na rodzaj literatury czy wieku wprogramowanych w nią odbiorców, budzą raczej śmiech i sympatię – nie wyzwalają lęku nawet w najmłodszych. Krótkie prezentacje przydadzą się zatem, żeby uzupełnić świadomość kulturową i literacką dzieci. Przy okazji też to szansa na przypomnienie o klasyce literatury. Siłą tych opowiadań – w wersji przetworzonej, przerobionej i skróconej – staje się nastawienie na tempo i bieg wydarzeń. Nie są to typowe bryki, chociaż mocą krótkiej formy będzie też streszczanie fabuł i wybieranie najważniejszych z nich wątków. Okrojenie krwawych szczegółów nie zubaża treści – pomaga za to błyskawicznie zorientować się w tematach. Dzieci nie znudzą się tymi narracjami, a klimat został zachowany – wciąż to opowieści podbarwione dreszczykiem, nawet jeśli zminiaturyzowane. Może się okazać, że coś zaintryguje młodych czytelników, albo nakieruje na kolejne literackie tropy. Oczywiście to fabuły zapośredniczone, dalekie od oryginałów, sprowadzane do zaledwie zestawu kilku wydarzeń – ale to dobra metoda na wprowadzenie do świadomości dzieci postaci słynnych i zapładniających wyobraźnię artystów. „Straszne historie” to tom, który został bardzo ładnie wydany – nie jest jego zaletą wyłącznie świecąca w ciemności okładka – ilustracje dopełniają zbiorek i przypominają o „bajkowości” motywów: dzisiaj już kreskówkowe obrazki bardziej pasują do opowiadań i również redukują lęk.
„Straszne historie” to książka przygotowana specjalnie na jesień – można bez trudu umotywować chęć przedstawienia młodym czytelnikom klasyki. Bez względu jednak na pomysły marketingowe – warto pamiętać, że to również okazja do przyswojenia sobie elementów dorobku kulturowego, zatem w pewien sposób przewodnik po klasyce.
Potwory
„Straszne historie” to książka dla najmłodszych – która pozwala zorientować się w galerii postaci z horrorów i przerażających opowieści przekazywanych sobie przez kolejne pokolenia – i zakorzenionych już w popkulturze. Fosforyzująca okładka zaskoczy w ciemności – chociaż niekoniecznie wystraszy, bardziej zaintryguje odbiorców. A to potrzebne, żeby dzieci zapoznały się z dorobkiem literackim w dużo prostszej odsłonie – jeszcze zanim będą zdolne sięgnąć po pełnowymiarowe powieści grozy. Ponieważ bohaterowie, którzy pojawiają się w „Strasznych historiach”, są też obecni między innymi przez nawiązania w rozmaitych kreskówkach – to wyjaśnia, dlaczego – między innymi – warto po ten tom sięgnąć.
Kolejni bohaterowie znani doskonale dorosłym tutaj powracają w „swoich” historiach – mocno okrojonych, zwykle opowiadania zajmują po kilka stron – i bez wyjątkowo krwawych szczegółów, nie wszystko trzeba tu analizować i obrazowo przekazywać. Powróci między innymi hrabia Drakula, powrócą piraci-widma, Frankenstein czy Dorian Gray. Ale, co zabawne, zwieńczeniem książki staje się opowieść o Jasiu i Małgosi, wyjątkowo dobrze znana najmłodszym czytelnikom – tak, żeby pokazać, że zło ma różne oblicza i niekoniecznie musi się zawierać w tytułach dla dorosłych. Są tu mistrzowie literatury grozy i pomysły, które przetrwały pokolenia – rozwiązania, w których przewijają się owoce wyobraźni i dziś już oswojone stwory. Teraz, bez względu na rodzaj literatury czy wieku wprogramowanych w nią odbiorców, budzą raczej śmiech i sympatię – nie wyzwalają lęku nawet w najmłodszych. Krótkie prezentacje przydadzą się zatem, żeby uzupełnić świadomość kulturową i literacką dzieci. Przy okazji też to szansa na przypomnienie o klasyce literatury. Siłą tych opowiadań – w wersji przetworzonej, przerobionej i skróconej – staje się nastawienie na tempo i bieg wydarzeń. Nie są to typowe bryki, chociaż mocą krótkiej formy będzie też streszczanie fabuł i wybieranie najważniejszych z nich wątków. Okrojenie krwawych szczegółów nie zubaża treści – pomaga za to błyskawicznie zorientować się w tematach. Dzieci nie znudzą się tymi narracjami, a klimat został zachowany – wciąż to opowieści podbarwione dreszczykiem, nawet jeśli zminiaturyzowane. Może się okazać, że coś zaintryguje młodych czytelników, albo nakieruje na kolejne literackie tropy. Oczywiście to fabuły zapośredniczone, dalekie od oryginałów, sprowadzane do zaledwie zestawu kilku wydarzeń – ale to dobra metoda na wprowadzenie do świadomości dzieci postaci słynnych i zapładniających wyobraźnię artystów. „Straszne historie” to tom, który został bardzo ładnie wydany – nie jest jego zaletą wyłącznie świecąca w ciemności okładka – ilustracje dopełniają zbiorek i przypominają o „bajkowości” motywów: dzisiaj już kreskówkowe obrazki bardziej pasują do opowiadań i również redukują lęk.
„Straszne historie” to książka przygotowana specjalnie na jesień – można bez trudu umotywować chęć przedstawienia młodym czytelnikom klasyki. Bez względu jednak na pomysły marketingowe – warto pamiętać, że to również okazja do przyswojenia sobie elementów dorobku kulturowego, zatem w pewien sposób przewodnik po klasyce.
sobota, 9 listopada 2024
Li Kotomi: Wyspa pajęczych lilii
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.
Rytuał
W zasadzie tłumacz w posłowiu do „Wyspy pajęczych lilii” przedstawia to, co nasunie się czytelnikom tej powieści jako pierwsze – bohaterem książki Li Kotomi jest język. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Język funkcjonuje tu jednak w kilku odmianach: jest język kobiecy, jest Mowa Wschodzącego Słońca: to, co zaciemnia pobyt na wyspie i stanowi barierę dla przybysza z zewnątrz. Jednak Umi musi przynajmniej spróbować porozumieć się z miejscowymi. Wyrzucona na brzeg przez morze, poraniona i nieprzytomna, zostaje znaleziona przez Yonę. Otoczona czułą opieką, dochodzi do siebie, odzyskuje zdrowie i siły, ale musi też zastanowić się, co robić ze swoim życiem. Na wyspie ma w zasadzie tylko jedną ścieżkę kariery: może zostać noro. Wielka Noro to kobieta, która dba o wyspę i jej mieszkańców, która decyduje o wszystkim i strzeże ładu. Ma też za zadanie pilnować, żeby nie powtórzył się pewien scenariusz z przeszłości. Dlatego też rola owiana jest tajemnicą i sekretu nigdy nie mogą poznać mężczyźni, nawet gdyby przez całe życie przygotowywali się do takiego zajęcia. Umi jest z zewnątrz, ale paradoksalnie ma szansę na zostanie noro, tylko że rytuał przejścia jest wyjątkowo trudny i bolesny. Kiedy jednak wydaje się jedyną sensowną drogą – trzeba podjąć ryzyko.
I w zasadzie Li Kotomi nie zajmuje się przesadnie budowaniem fabuły: najważniejsze są próby odnalezienia się w świecie, w którym wszystko ma nietypowe (z perspektywy przybysza z zewnątrz) określenia, w którym obowiązują nieznane reguły wpisane w kodeks niedostępny obcym. I nawet najbardziej gościnni nie mają możliwości zaprezentowania w pełni uroków wyspy – nad wszystkim unosi się bowiem sekret, pilnie strzeżony i dzielący społeczeństwa. Jeśli chodzi jednak o społeczeństwa – w „Wyspie pajęczych lilii” akcja zawęża się do kilku osób, które mogą podzielić się swoimi doświadczeniami. Obcość wyklucza – nawet nie celowo, a przez pryzmat językowych niekompetencji. Co ważne, z biegiem czasu nie ułatwia się rozumienie wypowiedzi przez bohaterkę (a co za tym idzie – odbiorcy otrzymują kolejne neologizmy i próby imitowania artystycznych zabiegów z powieści, nie można liczyć na to, że z czasem wyklaruje się znaczenie – chociaż tłumacz zawsze dba o to, by dało się je wywnioskować z kontekstu; czasami pojawiają się też wykładnie gramatyczne). Z jednej strony jest zatem samotność i kształtowanie się zalążków cieplejszej relacji między bohaterkami, z których jedna pomocy potrzebuje, a druga chce jej udzielać, z drugiej strony – jest poczucie niepasowania do środowiska. „Wyspa pajęczych lilii” to książka liryczna i zorientowana na kreślenie mitów założycielskich, wypełniona niespiesznie następującymi po sobie wydarzeniami. Jest o dążeniu do niemożliwego i o odkrywaniu siebie w chwili, w której trzeba zacząć wszystko od nowa. Jest o przyjaźni wbrew wszelkim przeszkodom, o poświęceniu i o tym, ile można zrobić dla drugiego człowieka, żeby go uratować. Przez zabawy słowem zyskuje niepowtarzalny klimat.
Rytuał
W zasadzie tłumacz w posłowiu do „Wyspy pajęczych lilii” przedstawia to, co nasunie się czytelnikom tej powieści jako pierwsze – bohaterem książki Li Kotomi jest język. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Język funkcjonuje tu jednak w kilku odmianach: jest język kobiecy, jest Mowa Wschodzącego Słońca: to, co zaciemnia pobyt na wyspie i stanowi barierę dla przybysza z zewnątrz. Jednak Umi musi przynajmniej spróbować porozumieć się z miejscowymi. Wyrzucona na brzeg przez morze, poraniona i nieprzytomna, zostaje znaleziona przez Yonę. Otoczona czułą opieką, dochodzi do siebie, odzyskuje zdrowie i siły, ale musi też zastanowić się, co robić ze swoim życiem. Na wyspie ma w zasadzie tylko jedną ścieżkę kariery: może zostać noro. Wielka Noro to kobieta, która dba o wyspę i jej mieszkańców, która decyduje o wszystkim i strzeże ładu. Ma też za zadanie pilnować, żeby nie powtórzył się pewien scenariusz z przeszłości. Dlatego też rola owiana jest tajemnicą i sekretu nigdy nie mogą poznać mężczyźni, nawet gdyby przez całe życie przygotowywali się do takiego zajęcia. Umi jest z zewnątrz, ale paradoksalnie ma szansę na zostanie noro, tylko że rytuał przejścia jest wyjątkowo trudny i bolesny. Kiedy jednak wydaje się jedyną sensowną drogą – trzeba podjąć ryzyko.
I w zasadzie Li Kotomi nie zajmuje się przesadnie budowaniem fabuły: najważniejsze są próby odnalezienia się w świecie, w którym wszystko ma nietypowe (z perspektywy przybysza z zewnątrz) określenia, w którym obowiązują nieznane reguły wpisane w kodeks niedostępny obcym. I nawet najbardziej gościnni nie mają możliwości zaprezentowania w pełni uroków wyspy – nad wszystkim unosi się bowiem sekret, pilnie strzeżony i dzielący społeczeństwa. Jeśli chodzi jednak o społeczeństwa – w „Wyspie pajęczych lilii” akcja zawęża się do kilku osób, które mogą podzielić się swoimi doświadczeniami. Obcość wyklucza – nawet nie celowo, a przez pryzmat językowych niekompetencji. Co ważne, z biegiem czasu nie ułatwia się rozumienie wypowiedzi przez bohaterkę (a co za tym idzie – odbiorcy otrzymują kolejne neologizmy i próby imitowania artystycznych zabiegów z powieści, nie można liczyć na to, że z czasem wyklaruje się znaczenie – chociaż tłumacz zawsze dba o to, by dało się je wywnioskować z kontekstu; czasami pojawiają się też wykładnie gramatyczne). Z jednej strony jest zatem samotność i kształtowanie się zalążków cieplejszej relacji między bohaterkami, z których jedna pomocy potrzebuje, a druga chce jej udzielać, z drugiej strony – jest poczucie niepasowania do środowiska. „Wyspa pajęczych lilii” to książka liryczna i zorientowana na kreślenie mitów założycielskich, wypełniona niespiesznie następującymi po sobie wydarzeniami. Jest o dążeniu do niemożliwego i o odkrywaniu siebie w chwili, w której trzeba zacząć wszystko od nowa. Jest o przyjaźni wbrew wszelkim przeszkodom, o poświęceniu i o tym, ile można zrobić dla drugiego człowieka, żeby go uratować. Przez zabawy słowem zyskuje niepowtarzalny klimat.
piątek, 8 listopada 2024
Mateusz Brela: Mistrzostwo umysłu. Psychologia sukcesu w sporcie
Studio Emka, Warszawa 2024.
Nastawienie
Mateusz Brela traktuje książkę jako sposób na wypromowanie siebie i dotarcie do większej liczby odbiorców. Zbiera rozmaite motywujące do działania cytaty, przytacza psychologiczne teorie i pomysły, by wreszcie zbudować własny program treningu mentalnego i podzielić się nim z odbiorcami. „Mistrzostwo umysłu. Psychologia sukcesu w sporcie” to publikacja poradnikowa (są w niej miejsca na notatki i zadania do wykonania), ale też mocno coachingowa. Co ciekawe, autor dzieli się tutaj efektami prac ze sportowcami – i przypomina, że nastawienie na zwycięstwo może paradoksalnie przekreślić na nie szanse. Opowiada o sytuacjach, w których presja i nastawienie na sukces uniemożliwiają cieszenie się sportem i rozwijanie kariery. Ale chociaż koncentruje się przede wszystkim na sportowcach, jego porady wybrzmiewają bardziej uniwersalnie – można je potraktować jako przewodnik, gdy ktoś chce uporządkować własne życie i musi mierzyć się z nieoczekiwanymi wyzwaniami. „Mistrzostwo umysłu” to książka o osiąganiu celu i przewartościowaniach, które czasem są konieczne, żeby móc funkcjonować.
Nie będzie tutaj magicznych sztuczek pozwalających błyskawicznie dokonać zmian i nauczyć się funkcjonowania na nowych zasadach. Mateusz Brela nie podaje prostych rozwiązań, raczej stara się uświadomić czytelnikom, że czeka ich spory wysiłek. Ale też daje nadzieję – liczy się metoda, którą można wcielić w życie. Wytężona praca nad sobą przyniesie oczekiwane efekty – pod warunkiem, że poważnie podejdzie się do zadania. Mateusz Brela stara się tłumaczyć wszystko bardzo dokładnie i czasem wręcz przesadnie i zbyt często powtarza jedno stwierdzenie – z tej wady zdaje sobie sprawę i nawet sam się z niej w pewnym momencie narracji śmieje. Czasami trzeba z pobłażliwością podchodzić do elementów naiwnych – stałego składnika coachingowych wskazówek – i wyłuskać z opowieści to, co najbardziej przydatne. Autor rozpisuje swój program, wszystko tłumaczy, komentuje, uzupełnia lub definiuje – dzięki takiemu zabiegowi może trafić do szerokiego grona odbiorców, także do tych czytelników, którzy z reguły po książki nie sięgają, ale zostali skuszeni wizją mentalnego treningu stosowanego przez sportowców. Co ciekawe – i też pasujące do tego stylu pełnego omówieni – Brela dzieli się własnymi przeżyciami i doświadczeniami, napomyka o procesie pisania książki (także traktowanej jako celu w życiu), przedstawia (chociaż anonimowo) swoich klientów – z różnych dziedzin sportu, często młodych ludzi, którzy musieli dokonać poważnych przewartościowań, żeby poradzić sobie z wyzwaniami. Żeby jeszcze bardziej przekonać nieprzekonanych autor wykorzystuje nawiązania do mistrzów – wprowadza szereg wypowiedzi, które pełnią funkcję ozdobników albo motywatorów – dla niego to rodzaj punktu wyjścia do samodzielnych rozważań.
„Mistrzostwo umysłu” to sztuka tworzenia teorii z tego, co już znane i sprawdzone. Mateusz Brela porządkuje zgromadzone informacje, układa z nich to, czego odbiorcy potrzebują – jeśli chcą wskazówek, mogą korzystać z planu „treningów”, ale równie dobrze mogą się zainspirować komentarzami do rozmaitych badań, odkryć i uwag innych. Mateusz Brela nie pisze w próżni: przeważnie odwołuje się do innych: autorytety mają tu spore znaczenie. Ale przyda się też wizja pracy z tymi, którzy dążą do zrobienia kariery w sporcie. I dzięki temu „Mistrzostwo umysłu” jawi się jako książka dla wielu różnych grup odbiorców.
Nastawienie
Mateusz Brela traktuje książkę jako sposób na wypromowanie siebie i dotarcie do większej liczby odbiorców. Zbiera rozmaite motywujące do działania cytaty, przytacza psychologiczne teorie i pomysły, by wreszcie zbudować własny program treningu mentalnego i podzielić się nim z odbiorcami. „Mistrzostwo umysłu. Psychologia sukcesu w sporcie” to publikacja poradnikowa (są w niej miejsca na notatki i zadania do wykonania), ale też mocno coachingowa. Co ciekawe, autor dzieli się tutaj efektami prac ze sportowcami – i przypomina, że nastawienie na zwycięstwo może paradoksalnie przekreślić na nie szanse. Opowiada o sytuacjach, w których presja i nastawienie na sukces uniemożliwiają cieszenie się sportem i rozwijanie kariery. Ale chociaż koncentruje się przede wszystkim na sportowcach, jego porady wybrzmiewają bardziej uniwersalnie – można je potraktować jako przewodnik, gdy ktoś chce uporządkować własne życie i musi mierzyć się z nieoczekiwanymi wyzwaniami. „Mistrzostwo umysłu” to książka o osiąganiu celu i przewartościowaniach, które czasem są konieczne, żeby móc funkcjonować.
Nie będzie tutaj magicznych sztuczek pozwalających błyskawicznie dokonać zmian i nauczyć się funkcjonowania na nowych zasadach. Mateusz Brela nie podaje prostych rozwiązań, raczej stara się uświadomić czytelnikom, że czeka ich spory wysiłek. Ale też daje nadzieję – liczy się metoda, którą można wcielić w życie. Wytężona praca nad sobą przyniesie oczekiwane efekty – pod warunkiem, że poważnie podejdzie się do zadania. Mateusz Brela stara się tłumaczyć wszystko bardzo dokładnie i czasem wręcz przesadnie i zbyt często powtarza jedno stwierdzenie – z tej wady zdaje sobie sprawę i nawet sam się z niej w pewnym momencie narracji śmieje. Czasami trzeba z pobłażliwością podchodzić do elementów naiwnych – stałego składnika coachingowych wskazówek – i wyłuskać z opowieści to, co najbardziej przydatne. Autor rozpisuje swój program, wszystko tłumaczy, komentuje, uzupełnia lub definiuje – dzięki takiemu zabiegowi może trafić do szerokiego grona odbiorców, także do tych czytelników, którzy z reguły po książki nie sięgają, ale zostali skuszeni wizją mentalnego treningu stosowanego przez sportowców. Co ciekawe – i też pasujące do tego stylu pełnego omówieni – Brela dzieli się własnymi przeżyciami i doświadczeniami, napomyka o procesie pisania książki (także traktowanej jako celu w życiu), przedstawia (chociaż anonimowo) swoich klientów – z różnych dziedzin sportu, często młodych ludzi, którzy musieli dokonać poważnych przewartościowań, żeby poradzić sobie z wyzwaniami. Żeby jeszcze bardziej przekonać nieprzekonanych autor wykorzystuje nawiązania do mistrzów – wprowadza szereg wypowiedzi, które pełnią funkcję ozdobników albo motywatorów – dla niego to rodzaj punktu wyjścia do samodzielnych rozważań.
„Mistrzostwo umysłu” to sztuka tworzenia teorii z tego, co już znane i sprawdzone. Mateusz Brela porządkuje zgromadzone informacje, układa z nich to, czego odbiorcy potrzebują – jeśli chcą wskazówek, mogą korzystać z planu „treningów”, ale równie dobrze mogą się zainspirować komentarzami do rozmaitych badań, odkryć i uwag innych. Mateusz Brela nie pisze w próżni: przeważnie odwołuje się do innych: autorytety mają tu spore znaczenie. Ale przyda się też wizja pracy z tymi, którzy dążą do zrobienia kariery w sporcie. I dzięki temu „Mistrzostwo umysłu” jawi się jako książka dla wielu różnych grup odbiorców.
czwartek, 7 listopada 2024
Simon Winchester: Siła precyzji. Jak inżynierowie konstruowali współczesny świat
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.
Doskonałość
Simon Winchester zajmuje się popularyzowaniem wiedzy – ale przygląda się tematowi, który do tej pory nie funkcjonował specjalnie w świadomości odbiorców. „Siła precyzji. Jak inżynierowie konstruowali współczesny świat” to kilka opowieści reportażowych o tym, dlaczego niezwykle istotne jest dążenie do doskonałości w świecie techniki. Autor sięga po kilka wynalazków ważnych z perspektywy rozwoju cywilizacji – i sprawdza, dlaczego nie można sobie w nich było pozwolić na dowolność czy na swobodne interpretowanie wytycznych. Dzieli się też z czytelnikami własnym doświadczeniem z precyzją: to eksperyment, jaki mógł przeprowadzić dzięki pracy ojca, próba rozdzielenia idealnie wygładzonych płytek metalu. Jeśli osobiste przeżycia funkcjonują tu niemal jak s-f, tym większe wrażenie zrobi cała książka – wypełniona detalami i koncentracją na drobiazgach. Chociaż żeby uzyskać wstęp do krainy precyzji, trzeba najpierw – precyzyjnie – ustalić definicje i pojęcia, które będą się przewijać przez narrację. Historia precyzji to między innymi odkrycia archeologiczne pozwalające na przyjrzenie się przedziwnym konstrukcjom, mechanizmom i pomysłom ułatwiającym nawigację, ale i umiejscowienie w czasie – trudno raczej o brak precyzji przy tworzeniu chronometrów i zegarów. Precyzja ma wielkie znaczenie przy konstruowaniu broni (tak, żeby pocisk dosięgnął celu, a nie ranił lub zabijał strzelca) i jest absolutnie nieodzowna przy konstruowaniu samolotów (jeśli chce się uniknąć katastrof w powietrzu i na lądzie). Przydaje się w eksplorowaniu kosmosu i przy budowaniu komputerów – podróż przez historię sięga do czasów najmłodszych, bo przecież coraz częściej inżynierowie zdają sobie sprawę, że precyzja to jedyny sposób na przeskoczenie ograniczeń sprzętowych). Rynek technologii precyzyjnych zaczyna się powoli rozwijać i obejmować kolejne obszary działalności człowieka – dość szybko okazuje się, że nie da się już projektować maszyn bez zachowywania rygorystycznych wymogów. Najlepszym przykładem i dowodem stają się samochody produkowane w fabrykach: tylko możliwość szybkiej wymiany części daje szansę utrzymania się na rynku. Precyzja powoli staje się standardem – nawet jeśli kiedyś była fanaberią.
I Simon Winchester śledzi kolejne dokonania twórców, inżynierów, konstruktorów i wynalazców, żeby sprawdzić, kto kierował się w swoich pracach dokładnością, a kto wiedział, jak ulepszać przedmioty dzięki standaryzacji. Sprawdza, jakie maszyny pozwalały na osiągnięcie zbliżonych do ideału form – i jak trzeba było zmieniać przyzwyczajenia w pracy, żeby nie zaprzepaścić rozwoju myśli technologicznej. Wymienia z nazwiska tych, którzy funkcjonują w historii rozwoju inżynierii precyzyjnej i wspomina o tych, którzy istnieją jedynie anonimowo, chociaż bez ich odkryć nie dałoby się osiągać sukcesów. Przedstawia ludzi i ich historie, przedmioty i ich ulepszane wersje – tak, żeby czytelnicy mogli się przekonać, dlaczego dokładność stawała się coraz bardziej istotna. Jest „Siła precyzji” tomem rozbudowanym i atrakcyjnym zwłaszcza dla tych czytelników, którzy lubią dowiadywać się czegoś nowego i stawiają na esencjonalne narracje. Sporo tu ciekawostek i sytuacji, o których być może odbiorcy słyszeli – ale bez szczegółów: tu zyskują swoje rozwinięcie i całe opowieści. Winchester chce odbiorcom wyjaśnić, jakie rzekomo drugoplanowe wynalazki pozwoliły na rozwój – i przekonuje, że precyzja to cichy bohater postępu cywilizacyjnego.
Doskonałość
Simon Winchester zajmuje się popularyzowaniem wiedzy – ale przygląda się tematowi, który do tej pory nie funkcjonował specjalnie w świadomości odbiorców. „Siła precyzji. Jak inżynierowie konstruowali współczesny świat” to kilka opowieści reportażowych o tym, dlaczego niezwykle istotne jest dążenie do doskonałości w świecie techniki. Autor sięga po kilka wynalazków ważnych z perspektywy rozwoju cywilizacji – i sprawdza, dlaczego nie można sobie w nich było pozwolić na dowolność czy na swobodne interpretowanie wytycznych. Dzieli się też z czytelnikami własnym doświadczeniem z precyzją: to eksperyment, jaki mógł przeprowadzić dzięki pracy ojca, próba rozdzielenia idealnie wygładzonych płytek metalu. Jeśli osobiste przeżycia funkcjonują tu niemal jak s-f, tym większe wrażenie zrobi cała książka – wypełniona detalami i koncentracją na drobiazgach. Chociaż żeby uzyskać wstęp do krainy precyzji, trzeba najpierw – precyzyjnie – ustalić definicje i pojęcia, które będą się przewijać przez narrację. Historia precyzji to między innymi odkrycia archeologiczne pozwalające na przyjrzenie się przedziwnym konstrukcjom, mechanizmom i pomysłom ułatwiającym nawigację, ale i umiejscowienie w czasie – trudno raczej o brak precyzji przy tworzeniu chronometrów i zegarów. Precyzja ma wielkie znaczenie przy konstruowaniu broni (tak, żeby pocisk dosięgnął celu, a nie ranił lub zabijał strzelca) i jest absolutnie nieodzowna przy konstruowaniu samolotów (jeśli chce się uniknąć katastrof w powietrzu i na lądzie). Przydaje się w eksplorowaniu kosmosu i przy budowaniu komputerów – podróż przez historię sięga do czasów najmłodszych, bo przecież coraz częściej inżynierowie zdają sobie sprawę, że precyzja to jedyny sposób na przeskoczenie ograniczeń sprzętowych). Rynek technologii precyzyjnych zaczyna się powoli rozwijać i obejmować kolejne obszary działalności człowieka – dość szybko okazuje się, że nie da się już projektować maszyn bez zachowywania rygorystycznych wymogów. Najlepszym przykładem i dowodem stają się samochody produkowane w fabrykach: tylko możliwość szybkiej wymiany części daje szansę utrzymania się na rynku. Precyzja powoli staje się standardem – nawet jeśli kiedyś była fanaberią.
I Simon Winchester śledzi kolejne dokonania twórców, inżynierów, konstruktorów i wynalazców, żeby sprawdzić, kto kierował się w swoich pracach dokładnością, a kto wiedział, jak ulepszać przedmioty dzięki standaryzacji. Sprawdza, jakie maszyny pozwalały na osiągnięcie zbliżonych do ideału form – i jak trzeba było zmieniać przyzwyczajenia w pracy, żeby nie zaprzepaścić rozwoju myśli technologicznej. Wymienia z nazwiska tych, którzy funkcjonują w historii rozwoju inżynierii precyzyjnej i wspomina o tych, którzy istnieją jedynie anonimowo, chociaż bez ich odkryć nie dałoby się osiągać sukcesów. Przedstawia ludzi i ich historie, przedmioty i ich ulepszane wersje – tak, żeby czytelnicy mogli się przekonać, dlaczego dokładność stawała się coraz bardziej istotna. Jest „Siła precyzji” tomem rozbudowanym i atrakcyjnym zwłaszcza dla tych czytelników, którzy lubią dowiadywać się czegoś nowego i stawiają na esencjonalne narracje. Sporo tu ciekawostek i sytuacji, o których być może odbiorcy słyszeli – ale bez szczegółów: tu zyskują swoje rozwinięcie i całe opowieści. Winchester chce odbiorcom wyjaśnić, jakie rzekomo drugoplanowe wynalazki pozwoliły na rozwój – i przekonuje, że precyzja to cichy bohater postępu cywilizacyjnego.
środa, 6 listopada 2024
Jagna Kaczanowska: W kontakcie. Jak ułożyć relacje ze zmarłymi, by żyć lepiej
Rebis, Poznań 2024.
Zaświaty
Już na początku książki „W kontakcie. Jak ułożyć relacje ze zmarłymi, by żyć lepiej” Jagna Kaczanowska podkreśla, że nie zamierza produkować literatury ezoterycznej – i nawet jeśli sama zaczyna wierzyć w możliwość nawiązywania kontaktu z bliskimi, którzy odeszli, to nie będzie się koncentrować na tego typu aspektach. Tworzy natomiast lekturę, która może stanowić pocieszenie dla odbiorców pogrążonych w żałobie – zbiera (dzięki internetowi) opowieści od ludzi chcących podzielić się swoimi historiami. I relacjonuje rozmaite przypadki, w których wiara miesza się z oniryzmem, a dziwne wydarzenia zostają zinterpretowane jako głosy z zaświatów.
Przeważnie rozmówcy próbują przedstawiać siebie jako osoby sceptycznie nastawione do kontaktu ze zmarłymi – nie tworzą teorii spiskowych i nie poszukują jednoznacznych dowodów na swoje racje. Mimo to przydarza im się coś, co trudno wytłumaczyć na drodze rozumowej – i wtedy są w stanie na chwilę uwierzyć. Z reguły sygnały od nieżyjących członków rodzin lub przyjaciół traktują jako pocieszenie – natychmiastowe i cenne, bo skuteczne. I takimi krzepiącymi obrazami chcą się podzielić. Tu nie będzie opowieści o duchach, o zjawach i o przemieszczających się przedmiotach, a sama autorka przeważnie szuka sensownego wytłumaczenia dla zaobserwowanych zjawisk. Przypomina, że mózg potrafi projektować sytuacje albo wprowadzać fałszywe wspomnienia, że sny biorą się z przeżyć i myśli – więc mogą zostać wygenerowane w konsekwencji poświęcania uwagi bliskim. Że czasami podczas odpoczynku i relaksu przychodzą do głowy rozwiązania, których nie daje się znaleźć za sprawą wytężonej pracy umysłowej – i również w ten sposób da się wyjaśnić podpowiedzi z zaświatów. Ale przy tym wszystkim istnieje też rodzaj symbolicznego pocieszenia – zmarli będą żyć w pamięci krewnych tak długo, jak długo ci krewni zechcą. „W kontakcie” to książka o tym, że nie tylko zwolennikom duchów i ezoteryki przydarzać się mogą dziwne sytuacje i przeczucia. Autorka przypomina też o tym, że chociaż dzisiejszym kontaktom ze zmarłymi daleko do oszustw z dawnych seansów spirytystycznych, ludzie wciąż potrzebują wsparcia i przekonania, że po drugiej stronie można dalej funkcjonować – i to w oderwaniu od religii. Uczeni przyglądają się kolejnym tropom i komentarzom, ale nie są jeszcze w stanie na wszystko znaleźć odpowiednich recept – tymczasem spora część ludzi wstydzi się przyznać, że śni o zmarłych lub czeka na sygnał od nich. Jagna Kaczanowska motyw non omnis moriar przekuwa na psychologiczne analizy, uświadamia odbiorcom, że kontakt ze zmarłymi to zjawisko dość powszechne (inna rzecz, że niekoniecznie nagłaśniane). Unika naiwności dzięki nastawieniu na reportaż i na psychologiczne rozważania – to sprawia, że po jej książkę sięgnąć może znacznie większa liczba odbiorców. Pisze tak, żeby zaangażować czytelników – na pierwszym planie stawia ludzkie sprawy, codzienność w obliczu śmierci i konieczność radzenia sobie z traumami. Bywa, że wykorzystuje dość ekstremalne opowieści – jednak nigdy nie przekracza w tej książce granic dobrego smaku. Nie zmusza czytelników, żeby bezkrytycznie przyjmowali jej refleksje, za to zachęca do pielęgnowania wrażliwości. Co ważne - nie tworzy też poradnika (jak sugerowałby podtytuł książki), woli skupić się na przytaczaniu doświadczeń innych (i własnych) i na porównywaniu możliwości, jakie daje przekraczanie granicy światów.
Zaświaty
Już na początku książki „W kontakcie. Jak ułożyć relacje ze zmarłymi, by żyć lepiej” Jagna Kaczanowska podkreśla, że nie zamierza produkować literatury ezoterycznej – i nawet jeśli sama zaczyna wierzyć w możliwość nawiązywania kontaktu z bliskimi, którzy odeszli, to nie będzie się koncentrować na tego typu aspektach. Tworzy natomiast lekturę, która może stanowić pocieszenie dla odbiorców pogrążonych w żałobie – zbiera (dzięki internetowi) opowieści od ludzi chcących podzielić się swoimi historiami. I relacjonuje rozmaite przypadki, w których wiara miesza się z oniryzmem, a dziwne wydarzenia zostają zinterpretowane jako głosy z zaświatów.
Przeważnie rozmówcy próbują przedstawiać siebie jako osoby sceptycznie nastawione do kontaktu ze zmarłymi – nie tworzą teorii spiskowych i nie poszukują jednoznacznych dowodów na swoje racje. Mimo to przydarza im się coś, co trudno wytłumaczyć na drodze rozumowej – i wtedy są w stanie na chwilę uwierzyć. Z reguły sygnały od nieżyjących członków rodzin lub przyjaciół traktują jako pocieszenie – natychmiastowe i cenne, bo skuteczne. I takimi krzepiącymi obrazami chcą się podzielić. Tu nie będzie opowieści o duchach, o zjawach i o przemieszczających się przedmiotach, a sama autorka przeważnie szuka sensownego wytłumaczenia dla zaobserwowanych zjawisk. Przypomina, że mózg potrafi projektować sytuacje albo wprowadzać fałszywe wspomnienia, że sny biorą się z przeżyć i myśli – więc mogą zostać wygenerowane w konsekwencji poświęcania uwagi bliskim. Że czasami podczas odpoczynku i relaksu przychodzą do głowy rozwiązania, których nie daje się znaleźć za sprawą wytężonej pracy umysłowej – i również w ten sposób da się wyjaśnić podpowiedzi z zaświatów. Ale przy tym wszystkim istnieje też rodzaj symbolicznego pocieszenia – zmarli będą żyć w pamięci krewnych tak długo, jak długo ci krewni zechcą. „W kontakcie” to książka o tym, że nie tylko zwolennikom duchów i ezoteryki przydarzać się mogą dziwne sytuacje i przeczucia. Autorka przypomina też o tym, że chociaż dzisiejszym kontaktom ze zmarłymi daleko do oszustw z dawnych seansów spirytystycznych, ludzie wciąż potrzebują wsparcia i przekonania, że po drugiej stronie można dalej funkcjonować – i to w oderwaniu od religii. Uczeni przyglądają się kolejnym tropom i komentarzom, ale nie są jeszcze w stanie na wszystko znaleźć odpowiednich recept – tymczasem spora część ludzi wstydzi się przyznać, że śni o zmarłych lub czeka na sygnał od nich. Jagna Kaczanowska motyw non omnis moriar przekuwa na psychologiczne analizy, uświadamia odbiorcom, że kontakt ze zmarłymi to zjawisko dość powszechne (inna rzecz, że niekoniecznie nagłaśniane). Unika naiwności dzięki nastawieniu na reportaż i na psychologiczne rozważania – to sprawia, że po jej książkę sięgnąć może znacznie większa liczba odbiorców. Pisze tak, żeby zaangażować czytelników – na pierwszym planie stawia ludzkie sprawy, codzienność w obliczu śmierci i konieczność radzenia sobie z traumami. Bywa, że wykorzystuje dość ekstremalne opowieści – jednak nigdy nie przekracza w tej książce granic dobrego smaku. Nie zmusza czytelników, żeby bezkrytycznie przyjmowali jej refleksje, za to zachęca do pielęgnowania wrażliwości. Co ważne - nie tworzy też poradnika (jak sugerowałby podtytuł książki), woli skupić się na przytaczaniu doświadczeń innych (i własnych) i na porównywaniu możliwości, jakie daje przekraczanie granicy światów.
wtorek, 5 listopada 2024
Amy Liptrot: Wygon
Marginesy, Warszawa 2024.
Odwyk
Przeważnie opowieści o wychodzeniu z nałogu są literacko niedopracowane i polegają na prostych zwierzeniach mniej lub bardziej nasyconych sentymentalizmem i poczuciem wdzięczności za nową szansę na życie. U Amy Liptrot jest inaczej – „Wygon” to na wskroś literacka walka o siebie: na pierwszym miejscu autorka stawia jednak nie tyle własne doświadczenia, co wrażliwość, która pomaga w filtrowaniu informacji i zamienianiu ich na tworzywo. Problemy z alkoholem – w gruncie rzeczy trywialne i będące oznaką słabości – zamieniają się tutaj w wyzwanie, potężnego przeciwnika, który jednak może zostać poskromiony w nietypowych okolicznościach. Amy Liptrot zabiera odbiorców ze sobą na Orkady, wyspy u wybrzeży Szkocji. To tutaj dorastała, to tutaj są jej korzenie – i to tutaj ma stoczyć ważną walkę. Dopóki jej nie wygra, nie ma czego szukać w cywilizacji – tam jest już stracona, a pokusy pojawiają się na każdym kroku, uniemożliwiając pracę nad sobą. Orkady to co innego: tutaj trzeba zadbać o siebie i unikać pokus, żeby rodzinne strony nie stały się milczącym świadkiem upadku. Amy Liptrot przedstawia czytelnikom swój dom rodzinny, opowiada historie o najbliższych – z czasów, kiedy jeszcze nie wiedziała, że stanie się więźniem butelki. Zresztą to właśnie powroty w przeszłość okazują się najbardziej oczyszczające i prowadzą w konsekwencji do znalezienia ratunku: autorka porównuje bowiem swoją sytuację do choroby afektywnej dwubiegunowej ojca – schorzenia psychiczne owocują przeplatającymi się okresami manii i depresji (przy czym mania w tych relacjach bywa naprawdę przerażająca i wymaga medycznych interwencji). Skłonność do podobnego widzenia świata dostrzega u siebie sama Amy Liptrot – i to odkrycie stanowi przełom. Pomaga bowiem w zorientowaniu się w przyczynach własnych słabości i w okiełznaniu ich – a to już prosta droga do umiejętnego korzystania z rozmaitych programów odwykowych. Amy Liptrot sceptycznie podchodzi do kwestii religijności w obliczu wychodzenia z alkoholizmu. Nie zamierza się w żaden sposób nawracać ani kierować ku sile wyższej – wie, że to ona jest odpowiedzialna za swój stan i tylko w sobie może pokładać nadzieję na wyjście z niego. Wykonuje olbrzymią pracę nad sobą, żeby tylko się nie poddać i znaleźć metodę uwolnienia się od alkoholizmu. Kiedy już trafia na właściwą drogę, mierzy się z kolejnymi pokusami – relacjonuje czytelnikom, jak skomplikowane może być motywowanie sobie potrzeby sięgnięcia po odrobinę alkoholu (i jak ożywcza w tym przypadku może być świadomość, że na odrobinie się nie skończy). W tej prozie wysokiej próby liczy się nie tylko autoanaliza – Amy Liptrot spaja się z naturą, przenosi do świata znanego w dzieciństwie i w nim szuka schronienia, a jednocześnie odważnie podąża w stronę wyzdrowienia. Nie będzie tu zbyt wiele obrazów upodlenia, chociaż pojedyncze wzmianki na temat imprez z poprzedniego życia mają wstrząsającą moc – za to próba pogodzenia się ze sobą i zaakceptowania nowego stanu rzeczy urzeknie czytelników. „Wygon” to książka literacka, pięknie zaprezentowany motyw walki o siebie.
Odwyk
Przeważnie opowieści o wychodzeniu z nałogu są literacko niedopracowane i polegają na prostych zwierzeniach mniej lub bardziej nasyconych sentymentalizmem i poczuciem wdzięczności za nową szansę na życie. U Amy Liptrot jest inaczej – „Wygon” to na wskroś literacka walka o siebie: na pierwszym miejscu autorka stawia jednak nie tyle własne doświadczenia, co wrażliwość, która pomaga w filtrowaniu informacji i zamienianiu ich na tworzywo. Problemy z alkoholem – w gruncie rzeczy trywialne i będące oznaką słabości – zamieniają się tutaj w wyzwanie, potężnego przeciwnika, który jednak może zostać poskromiony w nietypowych okolicznościach. Amy Liptrot zabiera odbiorców ze sobą na Orkady, wyspy u wybrzeży Szkocji. To tutaj dorastała, to tutaj są jej korzenie – i to tutaj ma stoczyć ważną walkę. Dopóki jej nie wygra, nie ma czego szukać w cywilizacji – tam jest już stracona, a pokusy pojawiają się na każdym kroku, uniemożliwiając pracę nad sobą. Orkady to co innego: tutaj trzeba zadbać o siebie i unikać pokus, żeby rodzinne strony nie stały się milczącym świadkiem upadku. Amy Liptrot przedstawia czytelnikom swój dom rodzinny, opowiada historie o najbliższych – z czasów, kiedy jeszcze nie wiedziała, że stanie się więźniem butelki. Zresztą to właśnie powroty w przeszłość okazują się najbardziej oczyszczające i prowadzą w konsekwencji do znalezienia ratunku: autorka porównuje bowiem swoją sytuację do choroby afektywnej dwubiegunowej ojca – schorzenia psychiczne owocują przeplatającymi się okresami manii i depresji (przy czym mania w tych relacjach bywa naprawdę przerażająca i wymaga medycznych interwencji). Skłonność do podobnego widzenia świata dostrzega u siebie sama Amy Liptrot – i to odkrycie stanowi przełom. Pomaga bowiem w zorientowaniu się w przyczynach własnych słabości i w okiełznaniu ich – a to już prosta droga do umiejętnego korzystania z rozmaitych programów odwykowych. Amy Liptrot sceptycznie podchodzi do kwestii religijności w obliczu wychodzenia z alkoholizmu. Nie zamierza się w żaden sposób nawracać ani kierować ku sile wyższej – wie, że to ona jest odpowiedzialna za swój stan i tylko w sobie może pokładać nadzieję na wyjście z niego. Wykonuje olbrzymią pracę nad sobą, żeby tylko się nie poddać i znaleźć metodę uwolnienia się od alkoholizmu. Kiedy już trafia na właściwą drogę, mierzy się z kolejnymi pokusami – relacjonuje czytelnikom, jak skomplikowane może być motywowanie sobie potrzeby sięgnięcia po odrobinę alkoholu (i jak ożywcza w tym przypadku może być świadomość, że na odrobinie się nie skończy). W tej prozie wysokiej próby liczy się nie tylko autoanaliza – Amy Liptrot spaja się z naturą, przenosi do świata znanego w dzieciństwie i w nim szuka schronienia, a jednocześnie odważnie podąża w stronę wyzdrowienia. Nie będzie tu zbyt wiele obrazów upodlenia, chociaż pojedyncze wzmianki na temat imprez z poprzedniego życia mają wstrząsającą moc – za to próba pogodzenia się ze sobą i zaakceptowania nowego stanu rzeczy urzeknie czytelników. „Wygon” to książka literacka, pięknie zaprezentowany motyw walki o siebie.
poniedziałek, 4 listopada 2024
Maciej Szymanowicz: Kociaki-łobuziaki i mydło brudzidło
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Czystość
Takich lektur potrzeba – Maciej Szymanowicz w tomiku „Kociaki-łobuziaki i mydło brudzidło” przekona do czytania najmłodszych śmiechem i interaktywnym charakterem zadań. Bardzo krótka historia urzeka dowcipem i beztroską – chociaż przesłanie dotyczy tego, żeby się myć. Antybohaterem jest w tym wypadku Bazyl, kotek, który – delikatnie mówiąc – nie dba o higienę. Są na nim mikroby, są paprochy i są „jakieś syfki”, plamy wiadomego i niewiadomego pochodzenia. Jedyne, co mogłoby go ewentualnie przekonać do umycia się, przynajmniej częściowego, to obietnica jazdy na nowiuśkim rowerku. Tylko że Bazyl jest tak brudny, że brudzi mydło – a brudne mydło brudzi wszystko wokół. Wydaje się, że z tej katastrofy nie ma dobrego wyjścia. A przecież rowerek czeka. Koty muszą wymyślić rozwiązanie – i nie ubrudzić się przy okazji, to nie będzie łatwe. Maciej Szymanowicz w prosty sposób i bez prawienia morałów przekonuje wszystkich, żeby nie doprowadzali się do takiego stanu jak Bazyl – nieważne, że sięga po wyolbrzymienia wpadające w absurd, liczy się dobra przygoda i humor. Dzieci zostają tu jednak włączane w zabawę na dwa sposoby. Po pierwsze – przez śledzenie doświadczeń Bazyla i śmiech z bezradności bohaterów skazanych na brud. Po drugie – dzięki poleceniom obecnym na każdej rozkładówce. Czasami trzeba coś potrzeć, czasami przewrócić stronę, a czasami naśladować postać w reakcji. To sprawia, że łatwo będzie wciągnąć maluchy w lekturę i przekonać je do czytania. Nie dość, że dzieje się tu dużo i nie da się przewidzieć kierunku akcji, to jeszcze zadania dla najmłodszych uniemożliwiają utratę koncentracji. Bardzo krótka jest ta historyjka, co pasuje do eksponowania dowcipu. Ponadto Maciej Szymanowicz proponuje szereg wielkoformatowych i bardzo zabawnych ilustracji – warto je uważnie prześledzić, żeby wykryć kolejne przejawy humoru. Żywa, dynamiczna i bardzo barwna akcja znajduje tu swoje odbicie w pomysłowych grafikach – więc tomik nie znudzi się najmłodszym, a jednorazowa lektura z pewnością nie wystarczy. Jest tu mnóstwo rozwiązań, które dzieci lubią, między innymi szereg nieoczekiwanych współbrzmień. Co ciekawe, autor bawi się językiem także w sferze stylistyki – bohaterowie nie rozmawiają językiem literackim, mają swoje „dziwne” naleciałości i upodobania (w obliczu tych zabaw nie przeszkadza zdrabnianie, a to rzadka umiejętność twórców). Koty, które nie lubią się myć, mają swoim przykładem pokazywać dzieciom konsekwencje takich decyzji. Bazyl w pewnym momencie musi porzucić swoje postanowienia – i dopiero wtedy pojawiają się problemy, wcześniej jego brak higieny przeszkadza tylko znajomym, którzy mają się z nim bawić. A to niewystarczający powód do mycia się. Warto jednak zauważyć, że koty – przyjaciele Bazyla – dbają o swoją własność i nie zgadzają się na użytkowanie rowerków przez kogoś, kto natychmiast by je zabrudził. Sposób prowadzenia narracji a także kierunek bajki to coś, co przyciągnie najmłodszych – szybko przekona ich do tych bohaterów i sprawi, że polubią czytanie dla rozrywki.
Czystość
Takich lektur potrzeba – Maciej Szymanowicz w tomiku „Kociaki-łobuziaki i mydło brudzidło” przekona do czytania najmłodszych śmiechem i interaktywnym charakterem zadań. Bardzo krótka historia urzeka dowcipem i beztroską – chociaż przesłanie dotyczy tego, żeby się myć. Antybohaterem jest w tym wypadku Bazyl, kotek, który – delikatnie mówiąc – nie dba o higienę. Są na nim mikroby, są paprochy i są „jakieś syfki”, plamy wiadomego i niewiadomego pochodzenia. Jedyne, co mogłoby go ewentualnie przekonać do umycia się, przynajmniej częściowego, to obietnica jazdy na nowiuśkim rowerku. Tylko że Bazyl jest tak brudny, że brudzi mydło – a brudne mydło brudzi wszystko wokół. Wydaje się, że z tej katastrofy nie ma dobrego wyjścia. A przecież rowerek czeka. Koty muszą wymyślić rozwiązanie – i nie ubrudzić się przy okazji, to nie będzie łatwe. Maciej Szymanowicz w prosty sposób i bez prawienia morałów przekonuje wszystkich, żeby nie doprowadzali się do takiego stanu jak Bazyl – nieważne, że sięga po wyolbrzymienia wpadające w absurd, liczy się dobra przygoda i humor. Dzieci zostają tu jednak włączane w zabawę na dwa sposoby. Po pierwsze – przez śledzenie doświadczeń Bazyla i śmiech z bezradności bohaterów skazanych na brud. Po drugie – dzięki poleceniom obecnym na każdej rozkładówce. Czasami trzeba coś potrzeć, czasami przewrócić stronę, a czasami naśladować postać w reakcji. To sprawia, że łatwo będzie wciągnąć maluchy w lekturę i przekonać je do czytania. Nie dość, że dzieje się tu dużo i nie da się przewidzieć kierunku akcji, to jeszcze zadania dla najmłodszych uniemożliwiają utratę koncentracji. Bardzo krótka jest ta historyjka, co pasuje do eksponowania dowcipu. Ponadto Maciej Szymanowicz proponuje szereg wielkoformatowych i bardzo zabawnych ilustracji – warto je uważnie prześledzić, żeby wykryć kolejne przejawy humoru. Żywa, dynamiczna i bardzo barwna akcja znajduje tu swoje odbicie w pomysłowych grafikach – więc tomik nie znudzi się najmłodszym, a jednorazowa lektura z pewnością nie wystarczy. Jest tu mnóstwo rozwiązań, które dzieci lubią, między innymi szereg nieoczekiwanych współbrzmień. Co ciekawe, autor bawi się językiem także w sferze stylistyki – bohaterowie nie rozmawiają językiem literackim, mają swoje „dziwne” naleciałości i upodobania (w obliczu tych zabaw nie przeszkadza zdrabnianie, a to rzadka umiejętność twórców). Koty, które nie lubią się myć, mają swoim przykładem pokazywać dzieciom konsekwencje takich decyzji. Bazyl w pewnym momencie musi porzucić swoje postanowienia – i dopiero wtedy pojawiają się problemy, wcześniej jego brak higieny przeszkadza tylko znajomym, którzy mają się z nim bawić. A to niewystarczający powód do mycia się. Warto jednak zauważyć, że koty – przyjaciele Bazyla – dbają o swoją własność i nie zgadzają się na użytkowanie rowerków przez kogoś, kto natychmiast by je zabrudził. Sposób prowadzenia narracji a także kierunek bajki to coś, co przyciągnie najmłodszych – szybko przekona ich do tych bohaterów i sprawi, że polubią czytanie dla rozrywki.
Subskrybuj:
Posty (Atom)