SQN, Kraków 2019.
Fantazja pań
Wcale nie jest to próbka możliwości każdej z autorek, ani też chęć udowodnienia, że fantastyka jest kobietą i że panie w tym gatunku mają sporo do powiedzenia. Nie jest to też pojedynek na małe formy, ani poszukiwanie możliwości, które zapewnia literatura fantasy. Ba, nie jest to nawet reklama działań poszczególnych pisarek, bo tak naprawdę to one – każda z osobna – będą zachętą do sprawdzenia, czym jest Harda Horda, w drugą stronę jeszcze to nie działa. Chociaż po tej publikacji może zacząć. Na tom „Harda Horda” składa się dwanaście opowiadań dwunastu autorek, które zrzeszyły się w internecie, zaistniały jako grupa towarzyska, umożliwiająca wymianę doświadczeń i wskazówek, pomoc twórczą i inspirację, motywację do działania. Łączy je jedno: tworzą literaturę fantastyczną. Dzieli mnóstwo, od poetyki po sfery zainteresowań i podejście do gatunku. Jedne wolą stawiać na zabobony, czary i dawne wierzenia, inne sięgają po futurystyczne scenki i wzbogacają wyposażenie swoich postaci o wymyślne rekwizyty. Jedne zadowalają się bohaterami zaczerpniętymi z ludowych przesądów, inne próbują odrobinę zmodyfikować realia, tak, żeby nieprawdopodobne stało się wyjątkowo bliskie. Jedne lubią bawić, inne – przerażać. Nie dadzą się wrzucić do jednego worka, „Harda Horda” to dowód na ich kreatywność i samodzielność.
Ewa Białołęcka, Agnieszka Hałas, Anna Hrycyszyn, Aneta Jadowska, Aleksandra Janusz, Anna Kańtoch, Marta Kisiel, Magdalena Kubasiewicz, Anna Nieznaj, Martyna Raduchowska, Milena Wójtowicz, Aleksandra Zielińska – to skład Hardej Hordy. Zestaw nazwisk, które czytelnikom fantastyki powiedzą wiele, książka ma więc szansę zaistnieć na rynku i spowodować swoistą wymianę odbiorców. Autorki nie pozwolą się nudzić, każda z nich zabiera czytelników na moment do stworzonego przez siebie świata. Po to, żeby otwarcie drwić ze strachu przed śmiercią, żeby wywoływać kataklizmy i apokalipsy, albo żeby uruchomić fantazję i przypomnieć, że w literaturze można wszystko. Dwanaście tekstów to dwanaście różnych sposobów opowiadania o nierzeczywistości. Pojawią się tu stylizacje powiązane z miejscem akcji (nawiązania do stereotypowego ujęcia literatury z różnych krajów), zabawy z melodyjnością języka albo z zapożyczeniami z różnych gatunków. Autorki nie traktują zbioru opowiadań jako okazji do autoprezentacji, szukają za to zabawy – dla siebie i dla czytelników.
Jest ta publikacja dobrze przygotowanym przeglądem historii komediowych i tragicznych, zakorzenionych w tradycji albo nowatorskich – ale nigdy nie pozostawiających czytelników obojętnymi. Owszem, trzeba lubić literaturę fantasy i furtki, jakie otwiera przed autorami – żeby w pełni docenić zasób intertekstualiów i genezy pomysłów. Ale Harda Horda pokazuje coś jeszcze: że w dalszym ciągu na rynku jest miejsce na towarzyskie grupy literackie, że można robić coś dla wspólnej satysfakcji. W zasadzie jedyne, co można by w tym tomie zmienić – to zrezygnować z pojedynczych akapitów wyciąganych na osobne strony w charakterze ilustracji. Takich ozdobników ani zajawek odbiorcy tej książki potrzebować nie będą w żadnym momencie, już same nazwiska będą gwarancją skupienia uwagi. Wycieczka w świat wyobraźni w tym wypadku dostarczy odpowiednią dawkę emocji i wyzwoli ciekawość.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
piątek, 31 maja 2019
czwartek, 30 maja 2019
Karolina Głogowska, Katarzyna Troszczyńska: Inna kobieta
W.A.B., Warszawa 2019.
Zdrada
Jedna historia z dwóch perspektyw. Jeden mężczyzna i relacja stara jak świat: żona i kochanka – koleżanka z pracy. Banał eksploatowany do granic możliwości, ale tutaj nie jako podstawa fabuły, a uzasadnienie formy. Ada Szulc do Borysa czuje szalone pożądanie. Zaczyna wierzyć, że po mężu-alkoholiku, nawet z małym dzieckiem ma jeszcze szansę na wielką i filmową miłość. Rzuca się na Borysa (albo Borys na nią) przy każdej możliwej okazji. Wprawdzie taka relacja w firmie to zawsze ryzyko (że potem poza ukochanym straci się jeszcze pracę) – ale Ada nie chce wybrzydzać. Boi się, że następna szansa na szczęście nie pojawi się tak łatwo. Z kolei Joanna prowadzi gabinet psychoterapeutyczny. Wysłuchuje problemów par, podsuwa sposoby na wyjście z kryzysu (albo pogodzenie się z losem i rozpoczęcie nowego życia). Staje się wyrocznią i wydaje się, że zna rozwiązania na każde życiowe wyzwanie. Przekonana jest, że jej ukochany mąż, Piotr, to ideał. Nie przypuszcza nawet, że kochający i rozsądny ojciec dwójki dzieci mógłby mieć kogoś na boku i zrujnować idealnie funkcjonującą rodzinę. Problem w tym, że cudowny mąż Joanny i ognisty kochanek Ady to jedna i ta sama osoba.
Karolina Głogowska i Katarzyna Troszczyńska proponują czytelniczkom analizę jednej sytuacji z dwóch ujęć. Ale robią to tak, żeby nie było zbyt łatwo opowiedzieć się po którejkolwiek ze stron. Niby z moralnego punktu widzenia wszystko jest jasne: żonatego mężczyzny nie wolno podrywać, Ada powinna być tą, która rozbija szczęśliwy związek. Jednak autorki nie odmalowują jej jako bezwzględnej kusicielki: również Ada jest tu ofiarą, odbiorczynie dostrzegają jej cierpienia i dylematy. Joanna – ofiara oczywista – nie pozostaje bez winy, bo w końcu sytuacja w jej małżeństwie daleka jest od znakomitej, Joanna skupia się na pozorach. Gdyby nie przypadek, nie dostrzegłaby nawet alarmujących sygnałów.
Ta sama historia wygląda inaczej, kiedy przedstawia się ją od strony domowej – a inaczej od strony romansu. Kobiety ogniskują na sobie uwagę, mężczyzna pozostaje – jedynie – katalizatorem akcji. Nie dzieje się tu wiele (pod kątem wydarzeń), liczy się sfera uczuć. Autorki próbują pokazać czytelniczkom, że romanse nie mogą dobrze się skończyć, to rodzaj przestrogi – stąd imitowanie zwykłego życia i akcentowanie najbardziej powtarzalnych sytuacji. Ada i Joanna mają swoje racje, niewiele to jednak zmienia. Co się musi zdarzyć – to się zdarzy, kluczowe będzie borykanie się z konsekwencjami – często bolesnymi. Nie ma ani pięknych małżeństw bez wad, ani bajkowych romansów. Za chwile szczęścia trzeba zapłacić, czasami nawet słono. Głogowska i Troszczyńska o temacie do bólu wyeksploatowanym mimo wszystko piszą lekko, czyta się tę książkę jak standardową obyczajówkę, bez względu na wartościowe i pouczające przesłania. Analiza związków w tym wypadku staje się bazą czytadła, lektura dla pań zamienia się w opis rzeczywistości – a raczej sedna tej rzeczywistości, bez pobocznych trosk i problemów: to konsekwencja romansu, zdrady i małżeństwa przygotowana z wprawą. „Inna kobieta” to nie tylko obyczajowa narracja, ale i przegląd postaw społecznych.
Zdrada
Jedna historia z dwóch perspektyw. Jeden mężczyzna i relacja stara jak świat: żona i kochanka – koleżanka z pracy. Banał eksploatowany do granic możliwości, ale tutaj nie jako podstawa fabuły, a uzasadnienie formy. Ada Szulc do Borysa czuje szalone pożądanie. Zaczyna wierzyć, że po mężu-alkoholiku, nawet z małym dzieckiem ma jeszcze szansę na wielką i filmową miłość. Rzuca się na Borysa (albo Borys na nią) przy każdej możliwej okazji. Wprawdzie taka relacja w firmie to zawsze ryzyko (że potem poza ukochanym straci się jeszcze pracę) – ale Ada nie chce wybrzydzać. Boi się, że następna szansa na szczęście nie pojawi się tak łatwo. Z kolei Joanna prowadzi gabinet psychoterapeutyczny. Wysłuchuje problemów par, podsuwa sposoby na wyjście z kryzysu (albo pogodzenie się z losem i rozpoczęcie nowego życia). Staje się wyrocznią i wydaje się, że zna rozwiązania na każde życiowe wyzwanie. Przekonana jest, że jej ukochany mąż, Piotr, to ideał. Nie przypuszcza nawet, że kochający i rozsądny ojciec dwójki dzieci mógłby mieć kogoś na boku i zrujnować idealnie funkcjonującą rodzinę. Problem w tym, że cudowny mąż Joanny i ognisty kochanek Ady to jedna i ta sama osoba.
Karolina Głogowska i Katarzyna Troszczyńska proponują czytelniczkom analizę jednej sytuacji z dwóch ujęć. Ale robią to tak, żeby nie było zbyt łatwo opowiedzieć się po którejkolwiek ze stron. Niby z moralnego punktu widzenia wszystko jest jasne: żonatego mężczyzny nie wolno podrywać, Ada powinna być tą, która rozbija szczęśliwy związek. Jednak autorki nie odmalowują jej jako bezwzględnej kusicielki: również Ada jest tu ofiarą, odbiorczynie dostrzegają jej cierpienia i dylematy. Joanna – ofiara oczywista – nie pozostaje bez winy, bo w końcu sytuacja w jej małżeństwie daleka jest od znakomitej, Joanna skupia się na pozorach. Gdyby nie przypadek, nie dostrzegłaby nawet alarmujących sygnałów.
Ta sama historia wygląda inaczej, kiedy przedstawia się ją od strony domowej – a inaczej od strony romansu. Kobiety ogniskują na sobie uwagę, mężczyzna pozostaje – jedynie – katalizatorem akcji. Nie dzieje się tu wiele (pod kątem wydarzeń), liczy się sfera uczuć. Autorki próbują pokazać czytelniczkom, że romanse nie mogą dobrze się skończyć, to rodzaj przestrogi – stąd imitowanie zwykłego życia i akcentowanie najbardziej powtarzalnych sytuacji. Ada i Joanna mają swoje racje, niewiele to jednak zmienia. Co się musi zdarzyć – to się zdarzy, kluczowe będzie borykanie się z konsekwencjami – często bolesnymi. Nie ma ani pięknych małżeństw bez wad, ani bajkowych romansów. Za chwile szczęścia trzeba zapłacić, czasami nawet słono. Głogowska i Troszczyńska o temacie do bólu wyeksploatowanym mimo wszystko piszą lekko, czyta się tę książkę jak standardową obyczajówkę, bez względu na wartościowe i pouczające przesłania. Analiza związków w tym wypadku staje się bazą czytadła, lektura dla pań zamienia się w opis rzeczywistości – a raczej sedna tej rzeczywistości, bez pobocznych trosk i problemów: to konsekwencja romansu, zdrady i małżeństwa przygotowana z wprawą. „Inna kobieta” to nie tylko obyczajowa narracja, ale i przegląd postaw społecznych.
środa, 29 maja 2019
Gill Paul: Zaginiona córka
Mando, Kraków 2019.
Ślady uczucia
Gill Paul nie zgadza się na brutalną historię. W setną rocznicę zamordowania Romanowów powraca do tragedii. W powieści „Zaginiona córka” przywraca do istnienia Marię – która w chwili zbrodni miała siedemnaście lat – i sugeruje, że innym kobietom z carskiej rodziny, przynajmniej niektórym, też mogło się udać ocalić życie. Spora w tym rola przypadku, ale i witalności. Młoda i ponętna Maria, zawsze miła dla strażników, niemal flirtująca beztrosko i radośnie z każdym mężczyzną, przeżywa zamach. Uratowana przez Piotra będzie od tej pory wiodła zupełnie zwyczajne życie – kochanej i kochającej żony, a później też i matki. Nie wolno jej niczym zdradzić pochodzenia (gdyby klejnoty Romanowów wpadły w niepowołane ręce, kobieta znalazłaby się w poważnym niebezpieczeństwie!). Czytelnicy dostaną przegląd całej dorosłej egzystencji Marii – rozkwit pięknej miłości, pierwsze ciąże, a później też serie zmartwień związanych z przemianami politycznymi – drobne dramaty, na które wielka historia nie zwraca w ogóle uwagi ożywają w tej opowieści. Gill Paul cofa się w przeszłość i odnotowuje obyczajowość, codzienność Marii, która znalazła szczęście w najbardziej niesprzyjających okolicznościach. Po drugiej stronie relacji plasuje się Val. Val w latach 70. XX wieku przekonuje się, że prawo w żaden sposób nie chroni kobiet – ofiar przemocy domowej. Kbieta uciekła w małżeństwo przed ojcem-despotą, ale na partnera wybrała sobie damskiego boksera. Małżonek w obliczu obcych zamienia się w czarującego i troskliwego mężczyznę – w zaciszu domowym potrafi podbić oko Val czy bez powodu złamać jej rękę. Ten problem stanowi jedną siłę napędową działań Val: trzeba pokazać czytelniczkom, że takich sytuacji nie można puszczać płazem. Nieważne, czy siłę będą czerpać z nadziei na spotkanie matki, czy z uczuć macierzyńskich, czy też z przyjaźni – muszą walczyć o siebie i opracować dobry plan. Niewiele brakuje, by temat ucieczki przed domowym tyranem przysłonił samą intrygę, w zasadzie dosyć konwencjonalną. Val dowiaduje się od schorowanego ojca, że nie chciał kogoś zabić. Kobieta prowadzi śledztwo – żeby rozliczyć się z przeszłością i poznać szarpiącą nerwy tajemnicę. I to jest motyw, który splata oba wątki. Val i Maria to dwie silne kobiety, które w różnych czasach muszą stawić czoła prawdziwym wyzwaniom ponad siły.
Autorka rozbudowuje motyw Marii w wielki życiorys, niemal sagę, która obejmuje jeszcze egzystencję męża i dzieci – stopniowo zagęszcza akcję, przechodzi od sielanki mimo wszystko do intryg i niebezpieczeństw. W przypadku Val rejestruje tylko mały wycinek jej rzeczywistości – traktuje go bardziej jak rodzaj manifestu, temat społeczny podniesiony do rangi opowieści. „Zaginiona córka” to książka bardzo rozbudowana, przede wszystkim za sprawą historycznego romansu. Gill Paul dba o detale dotyczące obyczajowości i przeszłości, ma tu pole do popisu. Z kolei w opowieści o Val skupia się bardziej na stronie sensacyjnej – i też bardzo dobrze sobie radzi. I tak „Zaginiona córka” staje się relacją całkiem atrakcyjną dla dzisiejszych czytelniczek, chociaż oddaloną czasowo, to jednak dość aktualną w warstwie relacji międzyludzkich.
Ślady uczucia
Gill Paul nie zgadza się na brutalną historię. W setną rocznicę zamordowania Romanowów powraca do tragedii. W powieści „Zaginiona córka” przywraca do istnienia Marię – która w chwili zbrodni miała siedemnaście lat – i sugeruje, że innym kobietom z carskiej rodziny, przynajmniej niektórym, też mogło się udać ocalić życie. Spora w tym rola przypadku, ale i witalności. Młoda i ponętna Maria, zawsze miła dla strażników, niemal flirtująca beztrosko i radośnie z każdym mężczyzną, przeżywa zamach. Uratowana przez Piotra będzie od tej pory wiodła zupełnie zwyczajne życie – kochanej i kochającej żony, a później też i matki. Nie wolno jej niczym zdradzić pochodzenia (gdyby klejnoty Romanowów wpadły w niepowołane ręce, kobieta znalazłaby się w poważnym niebezpieczeństwie!). Czytelnicy dostaną przegląd całej dorosłej egzystencji Marii – rozkwit pięknej miłości, pierwsze ciąże, a później też serie zmartwień związanych z przemianami politycznymi – drobne dramaty, na które wielka historia nie zwraca w ogóle uwagi ożywają w tej opowieści. Gill Paul cofa się w przeszłość i odnotowuje obyczajowość, codzienność Marii, która znalazła szczęście w najbardziej niesprzyjających okolicznościach. Po drugiej stronie relacji plasuje się Val. Val w latach 70. XX wieku przekonuje się, że prawo w żaden sposób nie chroni kobiet – ofiar przemocy domowej. Kbieta uciekła w małżeństwo przed ojcem-despotą, ale na partnera wybrała sobie damskiego boksera. Małżonek w obliczu obcych zamienia się w czarującego i troskliwego mężczyznę – w zaciszu domowym potrafi podbić oko Val czy bez powodu złamać jej rękę. Ten problem stanowi jedną siłę napędową działań Val: trzeba pokazać czytelniczkom, że takich sytuacji nie można puszczać płazem. Nieważne, czy siłę będą czerpać z nadziei na spotkanie matki, czy z uczuć macierzyńskich, czy też z przyjaźni – muszą walczyć o siebie i opracować dobry plan. Niewiele brakuje, by temat ucieczki przed domowym tyranem przysłonił samą intrygę, w zasadzie dosyć konwencjonalną. Val dowiaduje się od schorowanego ojca, że nie chciał kogoś zabić. Kobieta prowadzi śledztwo – żeby rozliczyć się z przeszłością i poznać szarpiącą nerwy tajemnicę. I to jest motyw, który splata oba wątki. Val i Maria to dwie silne kobiety, które w różnych czasach muszą stawić czoła prawdziwym wyzwaniom ponad siły.
Autorka rozbudowuje motyw Marii w wielki życiorys, niemal sagę, która obejmuje jeszcze egzystencję męża i dzieci – stopniowo zagęszcza akcję, przechodzi od sielanki mimo wszystko do intryg i niebezpieczeństw. W przypadku Val rejestruje tylko mały wycinek jej rzeczywistości – traktuje go bardziej jak rodzaj manifestu, temat społeczny podniesiony do rangi opowieści. „Zaginiona córka” to książka bardzo rozbudowana, przede wszystkim za sprawą historycznego romansu. Gill Paul dba o detale dotyczące obyczajowości i przeszłości, ma tu pole do popisu. Z kolei w opowieści o Val skupia się bardziej na stronie sensacyjnej – i też bardzo dobrze sobie radzi. I tak „Zaginiona córka” staje się relacją całkiem atrakcyjną dla dzisiejszych czytelniczek, chociaż oddaloną czasowo, to jednak dość aktualną w warstwie relacji międzyludzkich.
wtorek, 28 maja 2019
Bartłomiej Grubich: Biegacz
Vesper, Czerwonak 2019.
Krew i rytm
Nie trzeba wiele, żeby zostać mordercą, do tego nie trzeba się specjalnie przygotowywać – taka kwestia pada w pewnym momencie w „Biegaczu”. Niepokojące sygnały jednak zaczną się przewijać z czasem, na początku Bartłomiej Grubich udaje, że będzie tworzyć w konwencji Bildungsroman oraz autobiografii sportowców. Tematy, które go nakręcają – to wspomnienia z dzieciństwa, ale też maratony. Jest tu bohater łaknąć kolejnych sportowych wyzwań: od chwili, gdy poczuł potęgę wolności – udało mu się uciec przed szkolnym prześladowcą – kocha bieganie i uczucie, które się w nim wtedy wyzwala. Realizuje się w maratonach, coraz bardziej testuje swoje ciało. Nie zauważa upływu czasu, kiedy przemierza kilometry. Szuka w takiej aktywności pierwszego poczucia szczęścia. Fragmenty dotyczące biegania są tu bardzo przekonujące – jakby przeniesione z publikacji sportowych, ze zrozumieniem emocji targających bohaterem-biegaczem. Ale „Biegacz” nie należy do sportowych, na przekór tytułowi wpisującemu się w rynkowe mody. Dość szybko nad relacjami z maratonów zaczynają przeważać retrospekcje. Bohater powraca myślami do wcale nie tak sielskiego dzieciństwa. Odtwarza problemy w kontaktach międzyludzkich, szereg przegranych w starciach z klasowymi cwaniaczkami. Biegacz nie ma wspomnień zwycięzcy, bo nawet jeżeli uda mu się odnieść sukces w którymkolwiek momencie – to czuje też gorycz z racji ceny, jaką płaci za spełnienie „marzenia”. W historiach o dojrzewaniu jawi się ta postać jako naiwna, bez większych fajerwerków i odkryć. Bartłomiej Grubich, który w przypadku maratonu odwzorowuje standardowe uczucia biegających, w przypadku wspomnień z dzieciństwa także unika ekstrawagancji. Kiedy powraca myślami narrator do dosyć już odległej przeszłości, przywołuje wydarzenia jednostkowe – ale o uniwersalnej wymowie. Nie powiela informacji, nie kopiuje ich ze standardowych obyczajówek, ale też nie podejmuje ryzyka w kreacji bohatera. W przeszłości zamieści też motywację do biegania – przedstawi pierwszą ucieczkę i emocje, które mają potem stać się nieosiągalną nagrodą za ekstremalny wysiłek. Ale biegacz adrenalinę czerpać może nie tylko z wyścigów. Karmi się strachem, zwłaszcza strachem kobiet. Ma nad każdą z nich potężną przewagę. A to dopiero początek.
Jest zatem „Biegacz” powieścią jakby sklejoną z trzech różnych typów narracji, a w tym kontekście fabuła odgrywa mniejszą rolę niż odwzorowywane emocje. Grubich próbuje połączyć tą książką czytelników z trzech różnych kręgów. Może mu się to udać jako jednorazowy eksperyment, ale w dalszej perspektywie już niekoniecznie, trzeba będzie czegoś więcej niż od-twórczości, żeby przekonać wymagających odbiorców. Autor bardzo dba tu o jakość narracji, stara się dopasować opowieść to do maratończyka, to do psychopaty (w tym wszystkim narracja wspomnieniowa wypada najbardziej neutralnie, ale też może budzić najmniej skrajnych emocji). Dla autora istotne staje się lawirowanie między portretami, odwzorowywanie postaw – a niekoniecznie już wydarzeń, dopiero gdy wchodzi w warstwę thrillera zaczyna się rozkręcać. Widać, że pracował mocno nad warsztatem, proponuje powieść dojrzałą – a przy tym również konstrukcyjnie przemyślaną. Teraz jednak czas na coś z dala od schematów.
Krew i rytm
Nie trzeba wiele, żeby zostać mordercą, do tego nie trzeba się specjalnie przygotowywać – taka kwestia pada w pewnym momencie w „Biegaczu”. Niepokojące sygnały jednak zaczną się przewijać z czasem, na początku Bartłomiej Grubich udaje, że będzie tworzyć w konwencji Bildungsroman oraz autobiografii sportowców. Tematy, które go nakręcają – to wspomnienia z dzieciństwa, ale też maratony. Jest tu bohater łaknąć kolejnych sportowych wyzwań: od chwili, gdy poczuł potęgę wolności – udało mu się uciec przed szkolnym prześladowcą – kocha bieganie i uczucie, które się w nim wtedy wyzwala. Realizuje się w maratonach, coraz bardziej testuje swoje ciało. Nie zauważa upływu czasu, kiedy przemierza kilometry. Szuka w takiej aktywności pierwszego poczucia szczęścia. Fragmenty dotyczące biegania są tu bardzo przekonujące – jakby przeniesione z publikacji sportowych, ze zrozumieniem emocji targających bohaterem-biegaczem. Ale „Biegacz” nie należy do sportowych, na przekór tytułowi wpisującemu się w rynkowe mody. Dość szybko nad relacjami z maratonów zaczynają przeważać retrospekcje. Bohater powraca myślami do wcale nie tak sielskiego dzieciństwa. Odtwarza problemy w kontaktach międzyludzkich, szereg przegranych w starciach z klasowymi cwaniaczkami. Biegacz nie ma wspomnień zwycięzcy, bo nawet jeżeli uda mu się odnieść sukces w którymkolwiek momencie – to czuje też gorycz z racji ceny, jaką płaci za spełnienie „marzenia”. W historiach o dojrzewaniu jawi się ta postać jako naiwna, bez większych fajerwerków i odkryć. Bartłomiej Grubich, który w przypadku maratonu odwzorowuje standardowe uczucia biegających, w przypadku wspomnień z dzieciństwa także unika ekstrawagancji. Kiedy powraca myślami narrator do dosyć już odległej przeszłości, przywołuje wydarzenia jednostkowe – ale o uniwersalnej wymowie. Nie powiela informacji, nie kopiuje ich ze standardowych obyczajówek, ale też nie podejmuje ryzyka w kreacji bohatera. W przeszłości zamieści też motywację do biegania – przedstawi pierwszą ucieczkę i emocje, które mają potem stać się nieosiągalną nagrodą za ekstremalny wysiłek. Ale biegacz adrenalinę czerpać może nie tylko z wyścigów. Karmi się strachem, zwłaszcza strachem kobiet. Ma nad każdą z nich potężną przewagę. A to dopiero początek.
Jest zatem „Biegacz” powieścią jakby sklejoną z trzech różnych typów narracji, a w tym kontekście fabuła odgrywa mniejszą rolę niż odwzorowywane emocje. Grubich próbuje połączyć tą książką czytelników z trzech różnych kręgów. Może mu się to udać jako jednorazowy eksperyment, ale w dalszej perspektywie już niekoniecznie, trzeba będzie czegoś więcej niż od-twórczości, żeby przekonać wymagających odbiorców. Autor bardzo dba tu o jakość narracji, stara się dopasować opowieść to do maratończyka, to do psychopaty (w tym wszystkim narracja wspomnieniowa wypada najbardziej neutralnie, ale też może budzić najmniej skrajnych emocji). Dla autora istotne staje się lawirowanie między portretami, odwzorowywanie postaw – a niekoniecznie już wydarzeń, dopiero gdy wchodzi w warstwę thrillera zaczyna się rozkręcać. Widać, że pracował mocno nad warsztatem, proponuje powieść dojrzałą – a przy tym również konstrukcyjnie przemyślaną. Teraz jednak czas na coś z dala od schematów.
poniedziałek, 27 maja 2019
Krystyna Mirek: Miłość z błękitnego nieba
Edipresse Książki, Warszawa 2019.
Kompromis
Świetnie zaczyna tę powieść Krystyna Mirek i nawet czytelniczki, które wiedzą, w jakiej konwencji tworzy ta autorka (co zresztą sugeruje już rodzaj okładki i sam tytuł), będą przez moment czuć się zwiedzione (nie: zawiedzione!). Zapowiada się bardzo ciekawie i apetycznie. Z jednej strony jest bawidamek i donżuan, który podrywa kobiety na jedną noc, a po owej nocy zostawia im lakoniczną karteczkę o sposobie zatrzaśnięcia drzwi oraz bursztynowy drobiazg na pamiątkę (bohater ma w szufladzie bogatą kolekcję pudełeczek z prezentami dla wykorzystanych kobiet, ale ten motyw w lekturze z czasem ginie – niestety), z drugiej – Angelika, kobieta, która do celu pnie się po trupach i zrobi wszystko, żeby osiągnąć to, czego chce. Tych dwoje spotyka się podczas biznesowych negocjacji – żadne z nich nie ma w zwyczaju ustępować, każde może dopiąć swego własnymi sposobami. W obu przypadkach wprawdzie autorka mocno przerysowuje sytuację, sprawia, że bohaterowie przez moment są jednopłaszczyznowi – ale też bardzo intrygujący i aż chce się sprawdzić, jak potoczą się ich losy. Gdyby nie decydowała się tu Krystyna Mirek na romans, mogłaby zdobyć szersze grono fanek – tak dotrze jedynie do stałych odbiorczyń, które poszukują powieści o miłości na przekór wszystkiemu.
Przełom szykuje u Angeliki. Kobieta jest bezwzględna i zdecydowana, wie, jak osiągać cele: potrafi doskonale manipulować innymi i wykorzystywać swoje wdzięki, żeby kusić mężczyzn (nie chodzi z nimi do łóżka, bo seks nie kojarzy jej się przyjemnie, co trochę kłóci się z wyrafinowanymi technikami uwodzenia). Jednak wystarczy moment, żeby zaprezentować przeszłość bohaterki: Angelika wychowywała się w biednej rodzinie, nie poznała ojca, za to miała do czynienia z całym szeregiem gachów matki, sama matkowała młodszemu rodzeństwu, aż w końcu wykorzystała dar od losu – szansę na zagraniczne stypendium – żeby wyrwać się z patologicznego środowiska i zawalczyć o siebie. Nauczyła się być twardą i bezwzględną, pozbawioną sentymentów panią siebie – jednak za cenę zerwania kontaktów z rodziną. To jej słaby punkt. U Daniela metamorfoza wygląda trochę inaczej: chociaż bohatera przedstawia autorka na początku w złym świetle, z obrazem bezdusznego samca wykorzystującego kolejne kobiety kłóci się obraz troskliwych (i aż nadopiekuńczych) rodziców, którzy codziennie dyżurują w kawiarni na wprost mieszkania mężczyzny, żeby sprawdzić, czy ukochany syn nie poznał akurat tej jedynej.
Obiecujący początek zamienia się w konwencjonalny romans, ale tego nikt autorce nie powinien mieć za złe, w końcu wiadomo, do czego miała doprowadzić bohaterów. Udało jej się za to stworzyć wizję baśniowego świata, rzeczywistości z marzeń, w której nigdy nie jest za późno na naprawianie błędów i na stawanie się lepszymi ludźmi. Nie tylko miłość analizuje autorka do końca – zajmuje się również przedstawianiem więzi rodzinnych, przekonuje czytelniczki, że każdy może znienacka nauczyć się doceniać bliskich, odnaleźć kontakt z niechcianymi dziećmi, naprawić relacje, poszukać drogi do szczęścia. Jest to romans dla pań, ciepły, krzepiący, schematyczny – ale ponieważ Krystyna Mirek potrafi prowadzić narrację, to też zajmujący.
Kompromis
Świetnie zaczyna tę powieść Krystyna Mirek i nawet czytelniczki, które wiedzą, w jakiej konwencji tworzy ta autorka (co zresztą sugeruje już rodzaj okładki i sam tytuł), będą przez moment czuć się zwiedzione (nie: zawiedzione!). Zapowiada się bardzo ciekawie i apetycznie. Z jednej strony jest bawidamek i donżuan, który podrywa kobiety na jedną noc, a po owej nocy zostawia im lakoniczną karteczkę o sposobie zatrzaśnięcia drzwi oraz bursztynowy drobiazg na pamiątkę (bohater ma w szufladzie bogatą kolekcję pudełeczek z prezentami dla wykorzystanych kobiet, ale ten motyw w lekturze z czasem ginie – niestety), z drugiej – Angelika, kobieta, która do celu pnie się po trupach i zrobi wszystko, żeby osiągnąć to, czego chce. Tych dwoje spotyka się podczas biznesowych negocjacji – żadne z nich nie ma w zwyczaju ustępować, każde może dopiąć swego własnymi sposobami. W obu przypadkach wprawdzie autorka mocno przerysowuje sytuację, sprawia, że bohaterowie przez moment są jednopłaszczyznowi – ale też bardzo intrygujący i aż chce się sprawdzić, jak potoczą się ich losy. Gdyby nie decydowała się tu Krystyna Mirek na romans, mogłaby zdobyć szersze grono fanek – tak dotrze jedynie do stałych odbiorczyń, które poszukują powieści o miłości na przekór wszystkiemu.
Przełom szykuje u Angeliki. Kobieta jest bezwzględna i zdecydowana, wie, jak osiągać cele: potrafi doskonale manipulować innymi i wykorzystywać swoje wdzięki, żeby kusić mężczyzn (nie chodzi z nimi do łóżka, bo seks nie kojarzy jej się przyjemnie, co trochę kłóci się z wyrafinowanymi technikami uwodzenia). Jednak wystarczy moment, żeby zaprezentować przeszłość bohaterki: Angelika wychowywała się w biednej rodzinie, nie poznała ojca, za to miała do czynienia z całym szeregiem gachów matki, sama matkowała młodszemu rodzeństwu, aż w końcu wykorzystała dar od losu – szansę na zagraniczne stypendium – żeby wyrwać się z patologicznego środowiska i zawalczyć o siebie. Nauczyła się być twardą i bezwzględną, pozbawioną sentymentów panią siebie – jednak za cenę zerwania kontaktów z rodziną. To jej słaby punkt. U Daniela metamorfoza wygląda trochę inaczej: chociaż bohatera przedstawia autorka na początku w złym świetle, z obrazem bezdusznego samca wykorzystującego kolejne kobiety kłóci się obraz troskliwych (i aż nadopiekuńczych) rodziców, którzy codziennie dyżurują w kawiarni na wprost mieszkania mężczyzny, żeby sprawdzić, czy ukochany syn nie poznał akurat tej jedynej.
Obiecujący początek zamienia się w konwencjonalny romans, ale tego nikt autorce nie powinien mieć za złe, w końcu wiadomo, do czego miała doprowadzić bohaterów. Udało jej się za to stworzyć wizję baśniowego świata, rzeczywistości z marzeń, w której nigdy nie jest za późno na naprawianie błędów i na stawanie się lepszymi ludźmi. Nie tylko miłość analizuje autorka do końca – zajmuje się również przedstawianiem więzi rodzinnych, przekonuje czytelniczki, że każdy może znienacka nauczyć się doceniać bliskich, odnaleźć kontakt z niechcianymi dziećmi, naprawić relacje, poszukać drogi do szczęścia. Jest to romans dla pań, ciepły, krzepiący, schematyczny – ale ponieważ Krystyna Mirek potrafi prowadzić narrację, to też zajmujący.
niedziela, 26 maja 2019
Simona Kossak: Serce i pazur. Opowieści o uczuciach zwierząt
Marginesy, Warszawa 2019.
Zwierzęta jak ludzie
Prosta lektura dla tych, którzy kochają zwierzęta i chcą wciąż na nowo odkrywać ich mądrość. „Serce i pazur” Simony Kossak nie jest książką nową, na rynku ukazuje się jednak w znakomitej popularyzatorskiej serii Marginesów – jako sposób na lepsze poznawanie sekretów świata zwierząt. Autorka, która potrafiła gawędziarsko opowiadać o zwyczajach różnych stworzeń, proponuje czytelnikom książkę, w której zwyczaje zwierząt odczytuje przez pryzmat ludzkich emocji. To publikacja dla niecierpliwych i dla tych, którzy nie lubią zbyt długich wywodów: felietonowe komentarze przynoszą szereg barwnych spostrzeżeń na temat tego, jak funkcjonuje przyroda. Simona Kossak wybiera bardzo przekonujący sposób opowiadania: porównuje ludzkie doświadczenia z tym, co dzieje się w przyrodzie – tak nie tylko obudzi zainteresowanie światem zwierząt, ale jeszcze wyzwoli w czytelnikach empatię i podziw dla różnych stworzeń.
Nie ma tu porządku gatunkowego, przez co książka wydaje się nieco chaotyczna. Każdy większy temat zyskuje wzmiankę w kilku lub kilkunastu drobnych rozdziałach: Kossak zajmuje się między innymi tematem relacji w stadzie, sposobom porozumiewania się z innymi przedstawicielami gatunku, kwestią wychowywania potomstwa i uczenia maluchów, jak przetrwać w nieprzyjaznym środowisku. Sprawdza, czy zwierzęta mogą się cieszyć i wyrażać radość, albo – czy mają powody do smutku i w jaki sposób się to u nich objawia. Odwołuje się również do strachu i do złości. Ton książce nadają zatem – poza drobnymi wyjątkami – uczucia, które ludzie znają z własnej egzystencji. Przełożone na sytuacje zwierząt prowadzą do odkrywania zestawu anegdot i zabawnych czasem obserwacji. Dzieli się Simona Kossak własnymi przeżyciami z życia wśród zwierząt, opowiada też o odkryciach badaczy. Dba o to, żeby w lekturze nie zabrakło emocji. Bywa, że za cały felieton-rozdział służy pojedynczy motyw, drobny opis tego, jak w określonych okolicznościach przedstawiciele danego gatunku postępują – wzbogacony lub nie o okołosatyryczny komentarz autorki, podsumowanie przedstawiające analogię do ludzkiej rzeczywistości. Autorka skupia się na szybkim przedstawianiu zwyczajów zwierząt – czasami wręcz zbyt szybkim, bo aż chciałoby się dowiedzieć czegoś więcej na temat przez nią wybrany. Jeśli omawia pojedynczą scenkę, pozostawia ogromny niedosyt: nie zajmuje się bowiem wyciąganiem ogólnych wniosków na temat zachowań zwierząt, pozostawia odbiorców z prostą obserwacją, jednorazowym wydarzeniem, które ma świadczyć o uczuciach w stadzie.
Tom wypełniony jest jeszcze ilustracjami, co sprawia, że mniej tekstu się tu zmieści: nic dziwnego, że kto zapoznał się z tomem „Serce i pazur”, ten zapragnie poszerzania wiadomości i sprawdzania, co jeszcze rozgrywa się w świecie zwierząt. Simona Kossak daje tylko szczątki informacji, może zaintrygować, ale mocno ogranicza dane. Prowadzi faktycznie gawędy a nie lekturę naukową – jej książka zatem służy bardziej rozrywce niż budowaniu świadomości przyrodniczej odbiorców. Ale to nie przeszkadza w świetnej zabawie.
Zwierzęta jak ludzie
Prosta lektura dla tych, którzy kochają zwierzęta i chcą wciąż na nowo odkrywać ich mądrość. „Serce i pazur” Simony Kossak nie jest książką nową, na rynku ukazuje się jednak w znakomitej popularyzatorskiej serii Marginesów – jako sposób na lepsze poznawanie sekretów świata zwierząt. Autorka, która potrafiła gawędziarsko opowiadać o zwyczajach różnych stworzeń, proponuje czytelnikom książkę, w której zwyczaje zwierząt odczytuje przez pryzmat ludzkich emocji. To publikacja dla niecierpliwych i dla tych, którzy nie lubią zbyt długich wywodów: felietonowe komentarze przynoszą szereg barwnych spostrzeżeń na temat tego, jak funkcjonuje przyroda. Simona Kossak wybiera bardzo przekonujący sposób opowiadania: porównuje ludzkie doświadczenia z tym, co dzieje się w przyrodzie – tak nie tylko obudzi zainteresowanie światem zwierząt, ale jeszcze wyzwoli w czytelnikach empatię i podziw dla różnych stworzeń.
Nie ma tu porządku gatunkowego, przez co książka wydaje się nieco chaotyczna. Każdy większy temat zyskuje wzmiankę w kilku lub kilkunastu drobnych rozdziałach: Kossak zajmuje się między innymi tematem relacji w stadzie, sposobom porozumiewania się z innymi przedstawicielami gatunku, kwestią wychowywania potomstwa i uczenia maluchów, jak przetrwać w nieprzyjaznym środowisku. Sprawdza, czy zwierzęta mogą się cieszyć i wyrażać radość, albo – czy mają powody do smutku i w jaki sposób się to u nich objawia. Odwołuje się również do strachu i do złości. Ton książce nadają zatem – poza drobnymi wyjątkami – uczucia, które ludzie znają z własnej egzystencji. Przełożone na sytuacje zwierząt prowadzą do odkrywania zestawu anegdot i zabawnych czasem obserwacji. Dzieli się Simona Kossak własnymi przeżyciami z życia wśród zwierząt, opowiada też o odkryciach badaczy. Dba o to, żeby w lekturze nie zabrakło emocji. Bywa, że za cały felieton-rozdział służy pojedynczy motyw, drobny opis tego, jak w określonych okolicznościach przedstawiciele danego gatunku postępują – wzbogacony lub nie o okołosatyryczny komentarz autorki, podsumowanie przedstawiające analogię do ludzkiej rzeczywistości. Autorka skupia się na szybkim przedstawianiu zwyczajów zwierząt – czasami wręcz zbyt szybkim, bo aż chciałoby się dowiedzieć czegoś więcej na temat przez nią wybrany. Jeśli omawia pojedynczą scenkę, pozostawia ogromny niedosyt: nie zajmuje się bowiem wyciąganiem ogólnych wniosków na temat zachowań zwierząt, pozostawia odbiorców z prostą obserwacją, jednorazowym wydarzeniem, które ma świadczyć o uczuciach w stadzie.
Tom wypełniony jest jeszcze ilustracjami, co sprawia, że mniej tekstu się tu zmieści: nic dziwnego, że kto zapoznał się z tomem „Serce i pazur”, ten zapragnie poszerzania wiadomości i sprawdzania, co jeszcze rozgrywa się w świecie zwierząt. Simona Kossak daje tylko szczątki informacji, może zaintrygować, ale mocno ogranicza dane. Prowadzi faktycznie gawędy a nie lekturę naukową – jej książka zatem służy bardziej rozrywce niż budowaniu świadomości przyrodniczej odbiorców. Ale to nie przeszkadza w świetnej zabawie.
Mysi Domek. Sam i Julia. Pobawmy się!
Media Rodzina, Poznań 2019.
Propozycje rozrywek
Na początku Mysi Domek powstał, żeby zachwycać odbiorców (bez względu na wiek) pomysłem i realizacją na iście bajkowy świat filcowych bohaterów. Sam i Julia, dwie dziecięce myszki – sąsiedzi i przyjaciele – byli przewodnikami po całym rozbudowanym osiedlu stworzonym z kartonowych pudełek. Mysi Domek zyskał sławę i stale się rozbudowywał o kolejne pomieszczenia, a wielkoformatowa seria z czasem wypączkowała w kolejne drobne zestawy książeczek. I nic dziwnego, bo potencjał ta propozycja ma ogromny, zwłaszcza że chyba nie znudzi się odbiorcom sprawdzanie, jak też odtwarza się ludzki świat w mikroskali. Charakterystyczne dla opowieści z Mysiego Domku są olbrzymie zdjęcia, na których podziwiać można bohaterów w trakcie różnych czynności, ale przede wszystkim – kontekst, w jakim funkcjonują. Dopracowane w najdrobniejszych szczegółach tło, ozdoby na ścianach, wykończenia szafek i zabawki – wszystko to budzi podziw i przyczynia serii coraz to nowych fanów. To, że Sam i Julia zachowują się na zdjęciach jak prawdziwi bohaterowie, uchwyceni w dynamicznych sytuacjach – to nie robi tak wielkiego wrażenia jak sposób wykreowania przestrzeni, w jakiej funkcjonują.
Książeczka „Pobawmy się” to malutki kartonowy tomik dla dzieci. Tym razem nie ma tu typowej dla dużej serii fabuły ani opowiadań: każda rozkładówka to osobny motyw, rozpisany na kilka zaledwie zdań. Komentarz tekstowy stanowi za każdym razem jedną czwartą rozkładówki i dostarcza podpowiedzi, co też robią bohaterowie – i co sobie wymyślili jako sposób na przegonienie nudy. Tytułowe hasło jest bowiem tutaj zapowiedzią szeregu propozycji dla maluchów: zabawy myszek łatwo można przenieść na własną codzienność, żeby zlikwidować rutynę. A może zdarzy się i tak, że bohaterowie podpowiedzą dzieciom jakąś grę, której te nie znają lub nie pamiętają? Przecież poza hasłami będącymi rozwinięciem fotografii w tekście można przemycić jeszcze parę cennych wskazówek…
Myszki są zaangażowane w rozmaite zabawy. Dorośli będą podziwiać w tym czasie przestrzenie wykreowane na potrzeby tomików. Wieszak na skakankę zrobiony jest z haftki, mikroskopijna kołatka do drzwi to kółko, które zwykle stosuje się przy wyrobie kolczyków. Opona, na której huśta się bohater, ma pobrudzone piaskiem bieżniki, a hulajnoga – kółka z guzików. Takich rozwiązań jest tu mnóstwo, a do tego nie ma takiego miejsca, które pozostałoby niedopracowane – wszędzie coś leży, tło sprawia czasami niemal wrażenie zabałaganionego do przesady – ale przez to w Mysim Domku jest tak bardzo przytulnie i ciekawie. Nic też nie stoi na przeszkodzie, żeby zaproponować myszkom zabawy w śniegu. „Pobawmy się” to zachęta do wspólnych działań, pokazanie, jak ważne jest towarzystwo przyjaciół – i ile można razem wymyślić. Po takiej lekturze żadne dziecko nie powinno już narzekać na nudę: a nawet jeśli zacznie, może obejrzeć sobie dokładnie książeczkę. Ten zestaw opowiastek został stworzony na przekór grafikom komputerowym i niestarannym ilustracjom, tu wszystko jest „naprawdę”, co tylko zachęci dzieci do sprawdzania, co też nowego Sam i Julia wymyślili.
Propozycje rozrywek
Na początku Mysi Domek powstał, żeby zachwycać odbiorców (bez względu na wiek) pomysłem i realizacją na iście bajkowy świat filcowych bohaterów. Sam i Julia, dwie dziecięce myszki – sąsiedzi i przyjaciele – byli przewodnikami po całym rozbudowanym osiedlu stworzonym z kartonowych pudełek. Mysi Domek zyskał sławę i stale się rozbudowywał o kolejne pomieszczenia, a wielkoformatowa seria z czasem wypączkowała w kolejne drobne zestawy książeczek. I nic dziwnego, bo potencjał ta propozycja ma ogromny, zwłaszcza że chyba nie znudzi się odbiorcom sprawdzanie, jak też odtwarza się ludzki świat w mikroskali. Charakterystyczne dla opowieści z Mysiego Domku są olbrzymie zdjęcia, na których podziwiać można bohaterów w trakcie różnych czynności, ale przede wszystkim – kontekst, w jakim funkcjonują. Dopracowane w najdrobniejszych szczegółach tło, ozdoby na ścianach, wykończenia szafek i zabawki – wszystko to budzi podziw i przyczynia serii coraz to nowych fanów. To, że Sam i Julia zachowują się na zdjęciach jak prawdziwi bohaterowie, uchwyceni w dynamicznych sytuacjach – to nie robi tak wielkiego wrażenia jak sposób wykreowania przestrzeni, w jakiej funkcjonują.
Książeczka „Pobawmy się” to malutki kartonowy tomik dla dzieci. Tym razem nie ma tu typowej dla dużej serii fabuły ani opowiadań: każda rozkładówka to osobny motyw, rozpisany na kilka zaledwie zdań. Komentarz tekstowy stanowi za każdym razem jedną czwartą rozkładówki i dostarcza podpowiedzi, co też robią bohaterowie – i co sobie wymyślili jako sposób na przegonienie nudy. Tytułowe hasło jest bowiem tutaj zapowiedzią szeregu propozycji dla maluchów: zabawy myszek łatwo można przenieść na własną codzienność, żeby zlikwidować rutynę. A może zdarzy się i tak, że bohaterowie podpowiedzą dzieciom jakąś grę, której te nie znają lub nie pamiętają? Przecież poza hasłami będącymi rozwinięciem fotografii w tekście można przemycić jeszcze parę cennych wskazówek…
Myszki są zaangażowane w rozmaite zabawy. Dorośli będą podziwiać w tym czasie przestrzenie wykreowane na potrzeby tomików. Wieszak na skakankę zrobiony jest z haftki, mikroskopijna kołatka do drzwi to kółko, które zwykle stosuje się przy wyrobie kolczyków. Opona, na której huśta się bohater, ma pobrudzone piaskiem bieżniki, a hulajnoga – kółka z guzików. Takich rozwiązań jest tu mnóstwo, a do tego nie ma takiego miejsca, które pozostałoby niedopracowane – wszędzie coś leży, tło sprawia czasami niemal wrażenie zabałaganionego do przesady – ale przez to w Mysim Domku jest tak bardzo przytulnie i ciekawie. Nic też nie stoi na przeszkodzie, żeby zaproponować myszkom zabawy w śniegu. „Pobawmy się” to zachęta do wspólnych działań, pokazanie, jak ważne jest towarzystwo przyjaciół – i ile można razem wymyślić. Po takiej lekturze żadne dziecko nie powinno już narzekać na nudę: a nawet jeśli zacznie, może obejrzeć sobie dokładnie książeczkę. Ten zestaw opowiastek został stworzony na przekór grafikom komputerowym i niestarannym ilustracjom, tu wszystko jest „naprawdę”, co tylko zachęci dzieci do sprawdzania, co też nowego Sam i Julia wymyślili.
sobota, 25 maja 2019
Peter Sagan: Mój świat
SQN, Kraków 2019.
Na szosie
Peter Sagan to Słowak, który w kolarstwie osiągnął bardzo wiele, ale tom „Mój świat” nie jest zwyczajnym rejestrem kolejnych zdobywanych przez niego koszulek. Nie zajmuje się też autor analizowaniem bez końca wyścigów – mimo że tłumaczy odbiorcom, że nie ma dwóch podobnych. Ponadto świadomy jest tego, że jako postać rozpoznawalna (przynajmniej w swoim kraju), musi chronić swoją prywatność – ale parę tematów z życiem osobistym powiązanych też tu poruszy. „Mój świat” to dosyć typowa autobiografia sportowa – chociaż wyróżniana przez temat, bo jak na razie niewielu kolarzy prezentuje swoje wspomnienia. Sagan nie musi czekać do późnej starości, już teraz jest w stanie dostarczyć czytelnikom silnych wrażeń powiązanych z wyścigami, pasją, która stała się sposobem na życie.
Sagan nie porusza się po schematach publikacji biograficznych, za to podporządkowuje swoją historię sportowi. Z dzieciństwa zajmują go zwłaszcza wycieczki z rodziną – krajoznawcze wyprawy na rowerach (przy okazji autor przedstawi własną opinię na temat treningów w młodym wieku). Potem zajmuje się kolejnymi etapami kariery, pokazuje, czym różni się jeżdżenie w klubach od reprezentowania kraju. Uświadamia czytelnikom, że w kolarstwie liczy się również praca całego zespołu na rzecz lidera, a uleganie poleceniom trenera niekoniecznie jest po myśli indywidualisty nastawionego na zwyciężanie. Zdarza się, że przedstawienie szczegółów trasy wyścigu to dla autora szansa na opisanie własnej wersji wydarzeń, podanie interpretacji, z którą Sagan się zgadza. W końcu to opowieść z jego perspektywy, możliwość weryfikowania fałszywych sądów.
Tematy kolarstwa przetykane są filozoficznymi wstawkami na temat sportu, Peter Sagan nie zajmuje się odtwarzaniem własnego planu treningowego – raczej będzie opowiadać czytelnikom, co sądzi na różne tematy związane z rowerem i wyścigami, rywalizacją na poziomie międzynarodowym. Nie zamienia się to w ciężką literaturę, cały czas autor zachowuje kolokwialny styl. Pozwala sobie nawet na dowcipy, puentowanie scenek z humorem albo ironią. To może się podobać odbiorcom, Peter Sagan udowadnia, że ma poczucie humoru. Podkreśla też aspekty towarzyskie, opowiada o zaprzyjaźnionych kolarzach (zwykle na temat rywali ma coś miłego do powiedzenia), przedstawia – ale skrótowo – swoją rodzinę. Przytoczy kilka anegdot z codzienności wyścigowej i kilka refleksji z bycia celebrytą – rozpoznawalnym sportowcem. „Mój świat” to książka dla kibiców. Nie znajdzie się tutaj rejestru wszystkich dokonań autora, nie będzie analiz formy. Stawia Sagan raczej na ogólniki, które podbudowuje swoimi spostrzeżeniami na temat uprawiania sportu. Propozycja dla fanów nie wymaga jednak fachowej wiedzy na temat wyścigów, autor pisze jak dla laików – może więc kogoś spoza grona kibiców zaintrygować. Nie ma tu komplikowanej narracji czy budowania napięcia – jest zwykła, rzetelna relacja.
Na szosie
Peter Sagan to Słowak, który w kolarstwie osiągnął bardzo wiele, ale tom „Mój świat” nie jest zwyczajnym rejestrem kolejnych zdobywanych przez niego koszulek. Nie zajmuje się też autor analizowaniem bez końca wyścigów – mimo że tłumaczy odbiorcom, że nie ma dwóch podobnych. Ponadto świadomy jest tego, że jako postać rozpoznawalna (przynajmniej w swoim kraju), musi chronić swoją prywatność – ale parę tematów z życiem osobistym powiązanych też tu poruszy. „Mój świat” to dosyć typowa autobiografia sportowa – chociaż wyróżniana przez temat, bo jak na razie niewielu kolarzy prezentuje swoje wspomnienia. Sagan nie musi czekać do późnej starości, już teraz jest w stanie dostarczyć czytelnikom silnych wrażeń powiązanych z wyścigami, pasją, która stała się sposobem na życie.
Sagan nie porusza się po schematach publikacji biograficznych, za to podporządkowuje swoją historię sportowi. Z dzieciństwa zajmują go zwłaszcza wycieczki z rodziną – krajoznawcze wyprawy na rowerach (przy okazji autor przedstawi własną opinię na temat treningów w młodym wieku). Potem zajmuje się kolejnymi etapami kariery, pokazuje, czym różni się jeżdżenie w klubach od reprezentowania kraju. Uświadamia czytelnikom, że w kolarstwie liczy się również praca całego zespołu na rzecz lidera, a uleganie poleceniom trenera niekoniecznie jest po myśli indywidualisty nastawionego na zwyciężanie. Zdarza się, że przedstawienie szczegółów trasy wyścigu to dla autora szansa na opisanie własnej wersji wydarzeń, podanie interpretacji, z którą Sagan się zgadza. W końcu to opowieść z jego perspektywy, możliwość weryfikowania fałszywych sądów.
Tematy kolarstwa przetykane są filozoficznymi wstawkami na temat sportu, Peter Sagan nie zajmuje się odtwarzaniem własnego planu treningowego – raczej będzie opowiadać czytelnikom, co sądzi na różne tematy związane z rowerem i wyścigami, rywalizacją na poziomie międzynarodowym. Nie zamienia się to w ciężką literaturę, cały czas autor zachowuje kolokwialny styl. Pozwala sobie nawet na dowcipy, puentowanie scenek z humorem albo ironią. To może się podobać odbiorcom, Peter Sagan udowadnia, że ma poczucie humoru. Podkreśla też aspekty towarzyskie, opowiada o zaprzyjaźnionych kolarzach (zwykle na temat rywali ma coś miłego do powiedzenia), przedstawia – ale skrótowo – swoją rodzinę. Przytoczy kilka anegdot z codzienności wyścigowej i kilka refleksji z bycia celebrytą – rozpoznawalnym sportowcem. „Mój świat” to książka dla kibiców. Nie znajdzie się tutaj rejestru wszystkich dokonań autora, nie będzie analiz formy. Stawia Sagan raczej na ogólniki, które podbudowuje swoimi spostrzeżeniami na temat uprawiania sportu. Propozycja dla fanów nie wymaga jednak fachowej wiedzy na temat wyścigów, autor pisze jak dla laików – może więc kogoś spoza grona kibiców zaintrygować. Nie ma tu komplikowanej narracji czy budowania napięcia – jest zwykła, rzetelna relacja.
Verron według pomysłu Jeana Roby: Ptyś i Bill. Co z niego wyrośnie?
Egmont, Warszawa 2019.
Dzieciak i pies
Najpierw przygody Ptysia i Billa wymyślił i przedstawiał Jean Roba. Kiedy bohaterowie na dobre zadomowili się w świadomości czytelników, pałeczkę w tworzeniu cyklu przejął Laurent Verron, rysownik, który przygotowywał obrazkowe opowiastki do pomysłów różnych scenarzystów. I książka zbierająca trzy oryginalne tomiki o Ptysiu i Billu „Co z niego wyrośnie” to już propozycja tworzona przez Verrona (do pomysłów Roby). Nie ma się jednak czego obawiać, autor doskonale zachowuje styl swojego mistrza i przedstawia drobne historyjki o komicznym wydźwięku – dla młodych czytelników.
Ptyś to kilkuletni chłopiec, Bill – jego wierny spaniel – staje się towarzyszem codziennych zabaw. Wprawdzie Ptyś ma swoich kolegów (tu do Piotrka z charakterystyczną grzywką dołącza Wiktorek, cyrkowe dziecko), ale z psem spędza najwięcej czasu. W dodatku – co rzadko zdarza się przy „dziecięcych” tematach komiksowych, stały wstęp do opowiastek mają rodzice Ptysia. W końcu najbardziej skupiają się twórcy na domowych przygodach i doświadczeniach kilkulatka z najbliższego mu środowiska. Ptyś z reguły bawi się albo wypełnia domowe obowiązki (w rodzaju opieki nad Billem), Bill bryka lub spędza czas z żółwicą Karoliną (czasami płyną z tego nieporozumienia, bo Karolina robi się zazdrosna o każdą sukę, jaką zaczepia Bill). Rodzice dyskretnie wszystko kontrolują i sami niekiedy padają ofiarami żartów młodego pokolenia. A bywa, że i prowokują owe żarty. Chociaż w tych tomikach raczej trudno jest przeważnie wskazać motyw wiodący, tutaj taki jest: to kąpiele Billa. Spaniel wyjątkowo nie ma ochoty na styczność z wodą i cała rodzina używa wielu podstępów, żeby nakłonić niesfornego psa do wskoczenia do miski. Za każdym razem wiąże się to ze starannie przygotowywanym planem, do ostatniego kadru pies nie może podejrzewać, że za chwilę zostanie dokładnie wyszorowany. Trzeba przyznać, że jako refren staje się to zabawnym punktem tomiku – kreatywność autorów ucieszy odbiorców. Oczywiście osobnym tematem charakteryzującym Billa staje się zamiłowanie do kości – i tutaj rozpiętość jest olbrzymia, od flagi pirackiej do szkieletu dinozaura – w każdym z przedstawień kości Bill może zatopić zęby.
Chociaż temat dzieci i dzieciństwa w komiksach jest dosyć wdzięczny i chociaż Ptyś i Bill trafili nawet do serialu animowanego, jest to cykl, który trafi przede wszystkim do dzieci – dorosłym wyda się jednak zbyt infantylny (ale jeśli za punkt odniesienia ma się Fistaszki – trudno podjąć rywalizację). Verron wybiera scenki mocno puentowane, stara się, żeby każda historyjka znalazła charakterystyczne i dowcipne dla kilkulatków rozwiązanie. Przedstawia codzienność małych bohaterów, zwyczajność, w której jednak znajduje się sporo miejsca na żarty i wybryki. Tutaj nie ma mowy o nudzie ani o zmęczeniu, wszystko rozgrywa się dynamicznie i ciągle się zmienia (jedna strona to jedna historyjka, czyli też jeden komiksowy żart, czasami rozwijany w innej opowiastce). Uwagę dzieci przyciągać będą wyraziste kolory, ale warto też przyjrzeć się samej satyrycznej kresce, która pomaga wyostrzać rysy postaci i nadawać im charakteru. „Ptyś i Bill. Co z niego wyrośnie” to dobra propozycja dla tych dzieci, które chcą cieszyć się komiksami jako źródłem śmiechu i rozrywki.
Dzieciak i pies
Najpierw przygody Ptysia i Billa wymyślił i przedstawiał Jean Roba. Kiedy bohaterowie na dobre zadomowili się w świadomości czytelników, pałeczkę w tworzeniu cyklu przejął Laurent Verron, rysownik, który przygotowywał obrazkowe opowiastki do pomysłów różnych scenarzystów. I książka zbierająca trzy oryginalne tomiki o Ptysiu i Billu „Co z niego wyrośnie” to już propozycja tworzona przez Verrona (do pomysłów Roby). Nie ma się jednak czego obawiać, autor doskonale zachowuje styl swojego mistrza i przedstawia drobne historyjki o komicznym wydźwięku – dla młodych czytelników.
Ptyś to kilkuletni chłopiec, Bill – jego wierny spaniel – staje się towarzyszem codziennych zabaw. Wprawdzie Ptyś ma swoich kolegów (tu do Piotrka z charakterystyczną grzywką dołącza Wiktorek, cyrkowe dziecko), ale z psem spędza najwięcej czasu. W dodatku – co rzadko zdarza się przy „dziecięcych” tematach komiksowych, stały wstęp do opowiastek mają rodzice Ptysia. W końcu najbardziej skupiają się twórcy na domowych przygodach i doświadczeniach kilkulatka z najbliższego mu środowiska. Ptyś z reguły bawi się albo wypełnia domowe obowiązki (w rodzaju opieki nad Billem), Bill bryka lub spędza czas z żółwicą Karoliną (czasami płyną z tego nieporozumienia, bo Karolina robi się zazdrosna o każdą sukę, jaką zaczepia Bill). Rodzice dyskretnie wszystko kontrolują i sami niekiedy padają ofiarami żartów młodego pokolenia. A bywa, że i prowokują owe żarty. Chociaż w tych tomikach raczej trudno jest przeważnie wskazać motyw wiodący, tutaj taki jest: to kąpiele Billa. Spaniel wyjątkowo nie ma ochoty na styczność z wodą i cała rodzina używa wielu podstępów, żeby nakłonić niesfornego psa do wskoczenia do miski. Za każdym razem wiąże się to ze starannie przygotowywanym planem, do ostatniego kadru pies nie może podejrzewać, że za chwilę zostanie dokładnie wyszorowany. Trzeba przyznać, że jako refren staje się to zabawnym punktem tomiku – kreatywność autorów ucieszy odbiorców. Oczywiście osobnym tematem charakteryzującym Billa staje się zamiłowanie do kości – i tutaj rozpiętość jest olbrzymia, od flagi pirackiej do szkieletu dinozaura – w każdym z przedstawień kości Bill może zatopić zęby.
Chociaż temat dzieci i dzieciństwa w komiksach jest dosyć wdzięczny i chociaż Ptyś i Bill trafili nawet do serialu animowanego, jest to cykl, który trafi przede wszystkim do dzieci – dorosłym wyda się jednak zbyt infantylny (ale jeśli za punkt odniesienia ma się Fistaszki – trudno podjąć rywalizację). Verron wybiera scenki mocno puentowane, stara się, żeby każda historyjka znalazła charakterystyczne i dowcipne dla kilkulatków rozwiązanie. Przedstawia codzienność małych bohaterów, zwyczajność, w której jednak znajduje się sporo miejsca na żarty i wybryki. Tutaj nie ma mowy o nudzie ani o zmęczeniu, wszystko rozgrywa się dynamicznie i ciągle się zmienia (jedna strona to jedna historyjka, czyli też jeden komiksowy żart, czasami rozwijany w innej opowiastce). Uwagę dzieci przyciągać będą wyraziste kolory, ale warto też przyjrzeć się samej satyrycznej kresce, która pomaga wyostrzać rysy postaci i nadawać im charakteru. „Ptyś i Bill. Co z niego wyrośnie” to dobra propozycja dla tych dzieci, które chcą cieszyć się komiksami jako źródłem śmiechu i rozrywki.
piątek, 24 maja 2019
Andrzej Wypustek: Imperium szamba, ścieku i wychodka. Przyczynek do historii życia codziennego w starożytności
Sub Lupa, Warszawa 2019.
Nic, co ludzkie…
Andrzej Wypustek zmienia myślenie o czasach starożytnych przez dokładne prześledzenie tematu dotąd raczej ignorowanego, a kształtującego codzienność (i wiele mówiącego o obyczajowości). To temat, który z pewnością uwiódłby dzieci – tutaj w poważne j publikacji naukowej i zrealizowany z całą starannością ma szansę zaintrygować dorosłych, a przynajmniej rozbudzić ich ciekawość. Autor stawia na interdyscyplinarność, motyw szamb i wychodków pojawia się bowiem w różnych sferach i przestrzeniach tematycznych. Osobne kwestie otwiera w architekturze: autor ma szansę przyjrzeć się budowanym w starożytności ustępom, tłumaczy charakterystyczne rozwiązania pomagające w utrzymaniu czystości. Wyjaśnia, że wśród zachowanych do dzisiaj budowli znajdują się również toalety – ale o nich najczęściej nie pisze się w przewodnikach, więc też niewielu zainteresowanych może do tych przybytków trafić. W ramach architektonicznych analiz można przyjrzeć się nawet pomysłom na zdobienia wnętrz. To bezpośrednio prowadzi do opowieści o obyczajowości – czytelnicy przekonają się przecież, że „wychodki” były w starożytności miejscem spotkań i relacji towarzyskich: tutaj w trakcie wypróżniania się można było nawiązywać różne kontakty, wymieniać opinie i zawierać znajomości. Z kolei kulturowy przeskok wiąże się bezpośrednio z literaturą i dramatopisarstwem. I to już może trochę bardziej naturalny dla odbiorców motyw. W dzisiejszej satyrze dość łatwo o rubaszne żarty i niski humor – w starożytnej satyrze, a czasami też po prostu literaturze, takie zagadnienia nikogo nie dziwiły i nie szokowały, nawet wygłaszane wprost. Andrzej Wypustek szuka zatem kolejnych fragmentów utworów, w których bohaterowie w niewybredny sposób komentują puszczanie bąków (z analizą dźwięku i zapachu), akty defekacji, ale też części ciała łączące się z tematem wypróżniania. Im bardziej ostre i dosłowne kwestie padają, tym większa radość odbiorców – to Wypustek stara się pokazać, jednocześnie zmieniając powszechne mniemanie na temat wyłącznie wysokiej sztuki starożytnej. Przedstawia interesujące z perspektywy czytelników (mimo że często niesmaczne) cytaty, jednocześnie tłumacząc, co wyzwalało śmiech odbiorców, albo – co go nie wyzwalało. Dostarcza zatem nie tylko przykładów realizacji tematu, ale i cennych omówień, uświadamia odbiorcom, jaki wpływ na współczesnych antycznym twórcom miały wzmianki o odchodach i puszczaniu wiatrów w utworach. Zadziwiająco dużo jest tych cytatów, a jednak nikt do tej pory nie interesował się nimi w stopniu, który umożliwiłby stworzenie monografii. Andrzej Wypustek zdaje sobie sprawę, że odnosi się do kwestii raczej ignorowanej, dzięki temu może przyciągnąć uwagę większej liczby odbiorców. I nawet fakt, że proponuje książkę naukową, nie zmniejszy grona zaciekawionych tematem. Autor rezygnuje z interpretowania wybranych fragmentów, jednak będzie wyjaśniać czytelnikom, jakie znaczenia miały konkretne rozwiązania. „Imperium szamba, ścieku i wychodka” naświetla pewien aspekt obyczajowości, pokazuje podejście do tematów skatologicznych w sztuce i w działalności użytkowej, która po wiekach przechodzi na poziom artyzmu. Andrzej Wypustek dobrze prowadzi tu narrację, więc skusi odbiorców nie tylko oryginalnym tematem.
Nic, co ludzkie…
Andrzej Wypustek zmienia myślenie o czasach starożytnych przez dokładne prześledzenie tematu dotąd raczej ignorowanego, a kształtującego codzienność (i wiele mówiącego o obyczajowości). To temat, który z pewnością uwiódłby dzieci – tutaj w poważne j publikacji naukowej i zrealizowany z całą starannością ma szansę zaintrygować dorosłych, a przynajmniej rozbudzić ich ciekawość. Autor stawia na interdyscyplinarność, motyw szamb i wychodków pojawia się bowiem w różnych sferach i przestrzeniach tematycznych. Osobne kwestie otwiera w architekturze: autor ma szansę przyjrzeć się budowanym w starożytności ustępom, tłumaczy charakterystyczne rozwiązania pomagające w utrzymaniu czystości. Wyjaśnia, że wśród zachowanych do dzisiaj budowli znajdują się również toalety – ale o nich najczęściej nie pisze się w przewodnikach, więc też niewielu zainteresowanych może do tych przybytków trafić. W ramach architektonicznych analiz można przyjrzeć się nawet pomysłom na zdobienia wnętrz. To bezpośrednio prowadzi do opowieści o obyczajowości – czytelnicy przekonają się przecież, że „wychodki” były w starożytności miejscem spotkań i relacji towarzyskich: tutaj w trakcie wypróżniania się można było nawiązywać różne kontakty, wymieniać opinie i zawierać znajomości. Z kolei kulturowy przeskok wiąże się bezpośrednio z literaturą i dramatopisarstwem. I to już może trochę bardziej naturalny dla odbiorców motyw. W dzisiejszej satyrze dość łatwo o rubaszne żarty i niski humor – w starożytnej satyrze, a czasami też po prostu literaturze, takie zagadnienia nikogo nie dziwiły i nie szokowały, nawet wygłaszane wprost. Andrzej Wypustek szuka zatem kolejnych fragmentów utworów, w których bohaterowie w niewybredny sposób komentują puszczanie bąków (z analizą dźwięku i zapachu), akty defekacji, ale też części ciała łączące się z tematem wypróżniania. Im bardziej ostre i dosłowne kwestie padają, tym większa radość odbiorców – to Wypustek stara się pokazać, jednocześnie zmieniając powszechne mniemanie na temat wyłącznie wysokiej sztuki starożytnej. Przedstawia interesujące z perspektywy czytelników (mimo że często niesmaczne) cytaty, jednocześnie tłumacząc, co wyzwalało śmiech odbiorców, albo – co go nie wyzwalało. Dostarcza zatem nie tylko przykładów realizacji tematu, ale i cennych omówień, uświadamia odbiorcom, jaki wpływ na współczesnych antycznym twórcom miały wzmianki o odchodach i puszczaniu wiatrów w utworach. Zadziwiająco dużo jest tych cytatów, a jednak nikt do tej pory nie interesował się nimi w stopniu, który umożliwiłby stworzenie monografii. Andrzej Wypustek zdaje sobie sprawę, że odnosi się do kwestii raczej ignorowanej, dzięki temu może przyciągnąć uwagę większej liczby odbiorców. I nawet fakt, że proponuje książkę naukową, nie zmniejszy grona zaciekawionych tematem. Autor rezygnuje z interpretowania wybranych fragmentów, jednak będzie wyjaśniać czytelnikom, jakie znaczenia miały konkretne rozwiązania. „Imperium szamba, ścieku i wychodka” naświetla pewien aspekt obyczajowości, pokazuje podejście do tematów skatologicznych w sztuce i w działalności użytkowej, która po wiekach przechodzi na poziom artyzmu. Andrzej Wypustek dobrze prowadzi tu narrację, więc skusi odbiorców nie tylko oryginalnym tematem.
czwartek, 23 maja 2019
Michał Rusinek: Niedorajda, czyli co nam radzą poradniki
Agora, Warszawa 2019.
Porady inaczej
Można się irytować na to, że rynek zalewają rozmaite poradniki dotyczące już absolutnie każdej dziedziny życia, a i sfer, które do niedawna w świadomości mas nie funkcjonowały (moda na bycie paryżanką), można też przedziwny trend na rynku wydawniczym i w przestrzeni internetowej wyśmiać. Tak robi Michał Rusinek, który w „Niedorajdzie” z fascynacją przygląda się kolejnym licznym absurdom proponowanym przez rozmaitych „specjalistów”. Z „Niedorajdy” odbiorcy dowiedzą się między innymi, jak podrywać nieznajomą, jak uprawiać seks, jak pisać bestsellery, jakie treści wybierać na tatuaże czy jak się leczyć. Do tego dojdą techniki sprzedaży (tu przede wszystkim pod lupę autor bierze ogłoszenia z internetowych serwisów), słownik inteligenta, czyli rozpisane na komiczne definicje trudne wyrazy, lektura co ciekawszych nagłówków (zwłaszcza z prasy brukowej oraz serwisów plotkarskich, takimi zapełniłoby się całą książkę, a nie tylko jeden felieton), ale i… wizyta na poczcie, która dość specyficznie dobiera asortyment. Każdy rozdział – osobna zamknięta całostka – staje się majstersztykiem dowcipu. Bierze Michał Rusinek smakowity cytat, najlepiej taki, w którym anonimowy autor staje się przez niefortunną stylistykę śmieszny – i opatruje własnym krótkim komentarzem, esencją ironii. Nie analizuje wyłącznie błędów, czasem zachwyci go ludzka pomysłowość albo kreatywność, czasem absurd zawarty w przytoczonym fragmencie i czekający na odkrycie. Z jednej strony pojawi się tu między wierszami gorzka refleksja na temat słabnących kompetencji językowych społeczeństwa, z drugiej – czysty zachwyt nad efektami działania rynkowych mód. Rusinek nie zamierza komentować przytaczanych fraz po profesorsku, za to chętnie zderza je z praktyką, ocenia przydatność w świecie i sugeruje prawdopodobne reakcje czy konsekwencje. Przez przerysowanie zwraca uwagę odbiorców na kurioza (fakt, że na poczcie można nabyć kolorowanki z Papieżem), a przy okazji może też rejestrować zmiany w obyczajowości i mentalności ludzi. Coś, co dawniej byłoby nie do przyjęcia, teraz stanowi rzecz normalną, wręcz powszechnie akceptowaną. Śmiech wydaje się jedyną metodą radzenia sobie z nonsensami spotykanymi na każdym kroku. Michał Rusinek zamienia się w tomie w złośliwego komentatora, będzie bezlitosny dla tych, którzy nie szanują języka. Wszystko w atmosferze beztroskiego żartu, rozrywki dla czytelników. Imponuje ten autor umiejętnością budowania wielopiętrowych dowcipów, niby mimochodem, na marginesie niezbyt wesołych refleksji o quasi-analfabetyzmie narodu. Ostre słowa tu nie padną, a czasami aż by się o to prosiło. Rusinek kreuje się na tego, który raczej woli się dziwić niż buntować. Jednak przy okazji rozrywki wyczula też na język. „Niedorajda” pozwala przyjrzeć się rynkowym nurtom, rozwiązaniom powszechnie stosowanym a przecież przerażającym. Nie ma tu perspektywy językoznawczej ani pozycji znawcy – liczy się zabawa. I dopiero ona wyzwoli (oby!) refleksję na temat stanu dyskursu w przestrzeni publicznej. Jakkolwiek poważnie by to nie brzmiało… bo książka „Niedorajda” jest mistrzowsko skomponowaną satyrą ciekawą dla każdego odbiorcy.
Porady inaczej
Można się irytować na to, że rynek zalewają rozmaite poradniki dotyczące już absolutnie każdej dziedziny życia, a i sfer, które do niedawna w świadomości mas nie funkcjonowały (moda na bycie paryżanką), można też przedziwny trend na rynku wydawniczym i w przestrzeni internetowej wyśmiać. Tak robi Michał Rusinek, który w „Niedorajdzie” z fascynacją przygląda się kolejnym licznym absurdom proponowanym przez rozmaitych „specjalistów”. Z „Niedorajdy” odbiorcy dowiedzą się między innymi, jak podrywać nieznajomą, jak uprawiać seks, jak pisać bestsellery, jakie treści wybierać na tatuaże czy jak się leczyć. Do tego dojdą techniki sprzedaży (tu przede wszystkim pod lupę autor bierze ogłoszenia z internetowych serwisów), słownik inteligenta, czyli rozpisane na komiczne definicje trudne wyrazy, lektura co ciekawszych nagłówków (zwłaszcza z prasy brukowej oraz serwisów plotkarskich, takimi zapełniłoby się całą książkę, a nie tylko jeden felieton), ale i… wizyta na poczcie, która dość specyficznie dobiera asortyment. Każdy rozdział – osobna zamknięta całostka – staje się majstersztykiem dowcipu. Bierze Michał Rusinek smakowity cytat, najlepiej taki, w którym anonimowy autor staje się przez niefortunną stylistykę śmieszny – i opatruje własnym krótkim komentarzem, esencją ironii. Nie analizuje wyłącznie błędów, czasem zachwyci go ludzka pomysłowość albo kreatywność, czasem absurd zawarty w przytoczonym fragmencie i czekający na odkrycie. Z jednej strony pojawi się tu między wierszami gorzka refleksja na temat słabnących kompetencji językowych społeczeństwa, z drugiej – czysty zachwyt nad efektami działania rynkowych mód. Rusinek nie zamierza komentować przytaczanych fraz po profesorsku, za to chętnie zderza je z praktyką, ocenia przydatność w świecie i sugeruje prawdopodobne reakcje czy konsekwencje. Przez przerysowanie zwraca uwagę odbiorców na kurioza (fakt, że na poczcie można nabyć kolorowanki z Papieżem), a przy okazji może też rejestrować zmiany w obyczajowości i mentalności ludzi. Coś, co dawniej byłoby nie do przyjęcia, teraz stanowi rzecz normalną, wręcz powszechnie akceptowaną. Śmiech wydaje się jedyną metodą radzenia sobie z nonsensami spotykanymi na każdym kroku. Michał Rusinek zamienia się w tomie w złośliwego komentatora, będzie bezlitosny dla tych, którzy nie szanują języka. Wszystko w atmosferze beztroskiego żartu, rozrywki dla czytelników. Imponuje ten autor umiejętnością budowania wielopiętrowych dowcipów, niby mimochodem, na marginesie niezbyt wesołych refleksji o quasi-analfabetyzmie narodu. Ostre słowa tu nie padną, a czasami aż by się o to prosiło. Rusinek kreuje się na tego, który raczej woli się dziwić niż buntować. Jednak przy okazji rozrywki wyczula też na język. „Niedorajda” pozwala przyjrzeć się rynkowym nurtom, rozwiązaniom powszechnie stosowanym a przecież przerażającym. Nie ma tu perspektywy językoznawczej ani pozycji znawcy – liczy się zabawa. I dopiero ona wyzwoli (oby!) refleksję na temat stanu dyskursu w przestrzeni publicznej. Jakkolwiek poważnie by to nie brzmiało… bo książka „Niedorajda” jest mistrzowsko skomponowaną satyrą ciekawą dla każdego odbiorcy.
środa, 22 maja 2019
Marek Pióro: Plamka mazurka
Marginesy, Warszawa 2019.
Drobne radości na co dzień
Kto się zachwyci plamką mazurka, ten doceni również piękno i majestat wielkich ptaków drapieżnych. Kto lubi obserwować ptaki w najbliższym otoczeniu, ten na pewno zachwyci się „Plamką mazurka”, tomem, który Marek Pióra da się poznać szerokiemu gronu czytelników, zwłaszcza odbiorców starszych, którzy na blog autora raczej samodzielnie nie trafią, bo nie surfują po internecie. Książka, którą na rynek wprowadza wydawnictwo Marginesy, doskonale wpisuje się w poularyzatorski cykl dotyczący świata zwierząt. Nie przygniata nadmiarem wiedzy podręcznikowej i danych, opiera się na obserwacjach, które prowadzić może każdy zwyczajny spacerowicz. Może więc służyć ta publikacja nie tylko jako „przewodnik” i zestaw podpowiedzi, gdzie oglądać konkretny gatunek – ale też jako wyjaśnienie, jakie ptaki podczas wyprawy się spotyka.
Marek Pióro w pierwszej kolejności chce podzielić się z odbiorcami fascynacją. Wie, jak to zrobić, żeby nie zamęczyć czytelników, udało mu się uchwycić to, co w tej pasji najistotniejsze. Rejestruje kolejne radości, drobne triumfy – ale też momenty, w których wycofuje się z miejsca idealnego do prowadzenia obserwacji, żeby nie płoszyć i nie denerwować ptaków. Pozwala niemal uczestniczyć w wydarzeniach, opowiada tak plastycznie, że bez trudu można sobie wyobrazić kolejne sceny. Ale w narracji już sam stosunek do ptaków się uzewnętrznia. Z obserwacji i bardzo trafnych opisów płynie tutaj jeden rodzaj relacji. Marek Pióro wzbogaca tę opowieść o kolejny Tu i ówdzie dokłada autor do wyznań szereg skojarzeń intertekstualnych. Odnosić się będzie i do przysłów, w których ptaki znalazły swoje miejsce, i do przekonań (a nawet zabobonów przy niektórych gatunkach). Opowiada, jak w lokalnych społecznościach traktuje się ptaki, czasami tłumaczy genezę postaw. Do tego dokłada jeszcze obecność pierzastych piękności w literaturze oraz malarstwie – odnosi się chętnie zwłaszcza do klasyki, bo czy w twórczości wieszczów, czy w pięknych obrazach może znaleźć echa własnych doświadczeń i przemyśleń na temat ptaków. Przytacza cytaty albo szczegółowe opisy dzieł sztuki po to, żeby odbiorcy zobaczyli, że takie same przeżycia stają się udziałem wielkich: twórcy i zwykli zjadacze chleba tak samo ulegają urokowi ptaków.
Tom składa się z krótkich rozdziałów uszeregowanych alfabetycznie, dzięki temu znacznie łatwiej będzie trafić do tego zestawu wiadomości, które akurat są potrzebne. Można korzystać z publikacji jako leksykonu, ale można równie dobrze potraktować książkę jak źródło rozrywki, czytać dla przyjemności i śmiechu, bo Pióro pisze zabawnie i ciekawie, a także bez zadęcia. Ta lektura momentami bywa pouczająca, ale przede wszystkim pokasuje sens troski o przyrodę. Co ważne, sam autor też gromadzi informacje, wypytuje przyrodników o to, co zauważył, stara się zrozumieć zwyczaje ptaków. Robi wszystko, żeby to, do czego doszedł, stało się jasne również dla czytelników. „Plamka mazurka” jest książką o obserwacjach ptaków – lekko, prawie na wesoło – pogodny nastrój wszystkim się udzieli. Autorowi przybędzie po tej książce fanów, co zrozumiałe: nie każdy potrafi tak zaabsorbować własną pasją i z uśmiechem pisać o codziennych drobiazgach z ptasiego świata.
Drobne radości na co dzień
Kto się zachwyci plamką mazurka, ten doceni również piękno i majestat wielkich ptaków drapieżnych. Kto lubi obserwować ptaki w najbliższym otoczeniu, ten na pewno zachwyci się „Plamką mazurka”, tomem, który Marek Pióra da się poznać szerokiemu gronu czytelników, zwłaszcza odbiorców starszych, którzy na blog autora raczej samodzielnie nie trafią, bo nie surfują po internecie. Książka, którą na rynek wprowadza wydawnictwo Marginesy, doskonale wpisuje się w poularyzatorski cykl dotyczący świata zwierząt. Nie przygniata nadmiarem wiedzy podręcznikowej i danych, opiera się na obserwacjach, które prowadzić może każdy zwyczajny spacerowicz. Może więc służyć ta publikacja nie tylko jako „przewodnik” i zestaw podpowiedzi, gdzie oglądać konkretny gatunek – ale też jako wyjaśnienie, jakie ptaki podczas wyprawy się spotyka.
Marek Pióro w pierwszej kolejności chce podzielić się z odbiorcami fascynacją. Wie, jak to zrobić, żeby nie zamęczyć czytelników, udało mu się uchwycić to, co w tej pasji najistotniejsze. Rejestruje kolejne radości, drobne triumfy – ale też momenty, w których wycofuje się z miejsca idealnego do prowadzenia obserwacji, żeby nie płoszyć i nie denerwować ptaków. Pozwala niemal uczestniczyć w wydarzeniach, opowiada tak plastycznie, że bez trudu można sobie wyobrazić kolejne sceny. Ale w narracji już sam stosunek do ptaków się uzewnętrznia. Z obserwacji i bardzo trafnych opisów płynie tutaj jeden rodzaj relacji. Marek Pióro wzbogaca tę opowieść o kolejny Tu i ówdzie dokłada autor do wyznań szereg skojarzeń intertekstualnych. Odnosić się będzie i do przysłów, w których ptaki znalazły swoje miejsce, i do przekonań (a nawet zabobonów przy niektórych gatunkach). Opowiada, jak w lokalnych społecznościach traktuje się ptaki, czasami tłumaczy genezę postaw. Do tego dokłada jeszcze obecność pierzastych piękności w literaturze oraz malarstwie – odnosi się chętnie zwłaszcza do klasyki, bo czy w twórczości wieszczów, czy w pięknych obrazach może znaleźć echa własnych doświadczeń i przemyśleń na temat ptaków. Przytacza cytaty albo szczegółowe opisy dzieł sztuki po to, żeby odbiorcy zobaczyli, że takie same przeżycia stają się udziałem wielkich: twórcy i zwykli zjadacze chleba tak samo ulegają urokowi ptaków.
Tom składa się z krótkich rozdziałów uszeregowanych alfabetycznie, dzięki temu znacznie łatwiej będzie trafić do tego zestawu wiadomości, które akurat są potrzebne. Można korzystać z publikacji jako leksykonu, ale można równie dobrze potraktować książkę jak źródło rozrywki, czytać dla przyjemności i śmiechu, bo Pióro pisze zabawnie i ciekawie, a także bez zadęcia. Ta lektura momentami bywa pouczająca, ale przede wszystkim pokasuje sens troski o przyrodę. Co ważne, sam autor też gromadzi informacje, wypytuje przyrodników o to, co zauważył, stara się zrozumieć zwyczaje ptaków. Robi wszystko, żeby to, do czego doszedł, stało się jasne również dla czytelników. „Plamka mazurka” jest książką o obserwacjach ptaków – lekko, prawie na wesoło – pogodny nastrój wszystkim się udzieli. Autorowi przybędzie po tej książce fanów, co zrozumiałe: nie każdy potrafi tak zaabsorbować własną pasją i z uśmiechem pisać o codziennych drobiazgach z ptasiego świata.
wtorek, 21 maja 2019
Marek Hłasko: Pierwszy krok w chmurach. Opowiadania
Iskry, Warszawa 2019.
Obserwacje
Marek Hłasko należy do tych autorów, którzy się nie starzeją, a ponadto kolejne pokolenia młodych czytelników uwodzą swoją legendą. Proza, która kiedyś wypadała jako buntownicza czy niezwykła, dzisiaj nie będzie już nikogo szokować, co więcej – wypada nawet w pewien sposób archaicznie. Jednak swoista surowość narracji i szczerość uczuć robi swoje. Nawet teksty przefiltrowane przez styl socrealizmu do odbiorców docierają – z uwagi na silne nacechowanie emocjonalne. Bohaterowie Hłaski doświadczani przez los, zmuszeni do pokonywania trudności – na oczach czytelników przechodzą ważne przeobrażenia. Tom „Pierwszy krok w chmurach” ukazujący się teraz ponownie na rynku stanowi naturalną kontynuację publikowania nieznanych tekstów i dokumentów pozostawionych przez Hłaskę (po „Wilku” w dwóch wersjach, „Najlepszych latach naszego życia” i listach oraz pamiętniku z młodych lat): tworzy się po prostu nowo-stara seria, którą trudno traktować w pojedynczych tomach jako wydarzenie literackie wielkiej wagi – ale w całości zwróci na siebie uwagę. Na pewno odetchną z ulgą czytelnicy o słabszym wzroku (i słabszych nerwach, jeśli chodzi o źle klejone publikacje). Najbardziej popularne, czarno-białe wydanie dzieł Hłaski cechowało się nie tylko drobnym drukiem, ale i edytorstwem nie najlepszej próby. Tom „Pierwszy krok w chmurach. Opowiadania” ma bardziej poręczny format, znacznie bardziej praktyczną czcionkę i… ograniczone marginesy, nie będzie sztucznego napowietrzania objętości. Zmartwią się jedynie ci, którzy lubią robić w książkach notatki – na to miejsca nie ma.
Pisanie o treści tyle razy w różnych kontekstach omawianego zbiorku trochę mija się z celem. Można odnotowywać sposoby budowania charakterów, podejście do miłości w wersji pozbawionej tanich sentymentów, eksperymentowanie z wyznacznikami literatury socrealistycznej, obrazy środowiska robotniczego… drobne historie, w których ożywają prawdziwe tęsknoty, uczucia zrozumiałe właściwie pod każdą szerokością geograficzną. Postacie u Hłaski to zawsze wypadkowa życiowych obserwacji (czasami nawet półświatka) i marzeń. W literackim ujęciu każdy z bohaterów szlachetnieje, dzisiaj nawet ci niekoniecznie budzący cieplejsze uczucia wyzwalają zaciekawienie. Z jednej strony to odniesienie do rzeczywistości, która przez długi czas nie miała wstępu do literatury pięknej, z drugiej – umiejętność kreślenia sylwetek błyskawicznie i precyzyjnie, zamaszystymi ruchami, ale jednak wystarczająco szczegółowo, żeby odbiorcy mogli rozszyfrować właściwy kontekst.
„Pierwszy krok w chmurach” jest książką, której specjalnie reklamować nie trzeba. Trafi do wszystkich tych, którzy chcą uzupełnić sobie biblioteczkę, cenią „klasyków” i lubią małe formy. Marek Hłasko otwiera na moment drzwi do zupełnie innej rzeczywistości, do realiów nieznanych dzisiejszym odbiorcom. A że silnie może działać na wyobraźnię – przekona do siebie nawet młodych czytelników. Właśnie dzięki drobnym formom można najszybciej zorientować się w rodzaju literatury, w którym specjalizował się autor. Marek Hłasko przypominany na nowo to propozycja na rynku potrzebna. I nawet fakt, że nie stanowi dla nikogo zaskoczenia, nie ma posmaku nowości albo nimbu literatury zakazanej nie zepsuje wrażeń czytelniczych.
Obserwacje
Marek Hłasko należy do tych autorów, którzy się nie starzeją, a ponadto kolejne pokolenia młodych czytelników uwodzą swoją legendą. Proza, która kiedyś wypadała jako buntownicza czy niezwykła, dzisiaj nie będzie już nikogo szokować, co więcej – wypada nawet w pewien sposób archaicznie. Jednak swoista surowość narracji i szczerość uczuć robi swoje. Nawet teksty przefiltrowane przez styl socrealizmu do odbiorców docierają – z uwagi na silne nacechowanie emocjonalne. Bohaterowie Hłaski doświadczani przez los, zmuszeni do pokonywania trudności – na oczach czytelników przechodzą ważne przeobrażenia. Tom „Pierwszy krok w chmurach” ukazujący się teraz ponownie na rynku stanowi naturalną kontynuację publikowania nieznanych tekstów i dokumentów pozostawionych przez Hłaskę (po „Wilku” w dwóch wersjach, „Najlepszych latach naszego życia” i listach oraz pamiętniku z młodych lat): tworzy się po prostu nowo-stara seria, którą trudno traktować w pojedynczych tomach jako wydarzenie literackie wielkiej wagi – ale w całości zwróci na siebie uwagę. Na pewno odetchną z ulgą czytelnicy o słabszym wzroku (i słabszych nerwach, jeśli chodzi o źle klejone publikacje). Najbardziej popularne, czarno-białe wydanie dzieł Hłaski cechowało się nie tylko drobnym drukiem, ale i edytorstwem nie najlepszej próby. Tom „Pierwszy krok w chmurach. Opowiadania” ma bardziej poręczny format, znacznie bardziej praktyczną czcionkę i… ograniczone marginesy, nie będzie sztucznego napowietrzania objętości. Zmartwią się jedynie ci, którzy lubią robić w książkach notatki – na to miejsca nie ma.
Pisanie o treści tyle razy w różnych kontekstach omawianego zbiorku trochę mija się z celem. Można odnotowywać sposoby budowania charakterów, podejście do miłości w wersji pozbawionej tanich sentymentów, eksperymentowanie z wyznacznikami literatury socrealistycznej, obrazy środowiska robotniczego… drobne historie, w których ożywają prawdziwe tęsknoty, uczucia zrozumiałe właściwie pod każdą szerokością geograficzną. Postacie u Hłaski to zawsze wypadkowa życiowych obserwacji (czasami nawet półświatka) i marzeń. W literackim ujęciu każdy z bohaterów szlachetnieje, dzisiaj nawet ci niekoniecznie budzący cieplejsze uczucia wyzwalają zaciekawienie. Z jednej strony to odniesienie do rzeczywistości, która przez długi czas nie miała wstępu do literatury pięknej, z drugiej – umiejętność kreślenia sylwetek błyskawicznie i precyzyjnie, zamaszystymi ruchami, ale jednak wystarczająco szczegółowo, żeby odbiorcy mogli rozszyfrować właściwy kontekst.
„Pierwszy krok w chmurach” jest książką, której specjalnie reklamować nie trzeba. Trafi do wszystkich tych, którzy chcą uzupełnić sobie biblioteczkę, cenią „klasyków” i lubią małe formy. Marek Hłasko otwiera na moment drzwi do zupełnie innej rzeczywistości, do realiów nieznanych dzisiejszym odbiorcom. A że silnie może działać na wyobraźnię – przekona do siebie nawet młodych czytelników. Właśnie dzięki drobnym formom można najszybciej zorientować się w rodzaju literatury, w którym specjalizował się autor. Marek Hłasko przypominany na nowo to propozycja na rynku potrzebna. I nawet fakt, że nie stanowi dla nikogo zaskoczenia, nie ma posmaku nowości albo nimbu literatury zakazanej nie zepsuje wrażeń czytelniczych.
poniedziałek, 20 maja 2019
Jakub Dziekan: Korporacjusz
Vesper, Czerwonak 2019.
Przygoda w pracy
Łydka. Łydka bóstwa – chociaż tylko koleżanki z pracy. Jednak bohaterowi tomu „Korporacjusz” i zarazem autorowi socjopatycznych wynurzeń taki motyw wystarcza do kreowania osi fabularnej. Istotą wyznań jest tutaj funkcjonowanie w trybikach korporacyjnej machiny, poznawanie jej od środka. Bohater – nastawiony do tego rodzaju pracy raczej ironiczne (to konieczne, żeby nie zwariować) – komentuje codzienność. Jest w stanie każdą czynność, każdy detal nawet rozciągnąć na wiele stron. A ponieważ druk w tomie jest bardzo drobny, wyznań i analiz zmieści się tu mnóstwo. Jakub Dziekan nawet nie szuka komplikowania akcji, nie na tym polega jego opowieść. Proponuje w zamian czytelnikom popis narracyjny, warsztatową i słowną ekwilibrystykę dla cierpliwych. A to dlatego, że każdy temat rozbudowuje do przesady, tak, żeby już na pewno nic nie zostało do uzupełnienia. Chce uchwycić całościowy obraz sytuacji, uświadomić odbiorcom, że od podszewki poznał specyfikę tego zajęcia. Łydka w takim ujęciu to jedyny sens życia, a i sposób na oderwanie się od rutyny, więc w pełni zrozumiała staje się fascynacja bohatera. Nawet jeśli w planie treści nie wypada to jak zalążek romansu, bardziej gombrowiczowska wariacja na temat absurdów zauroczenia czy pożądania. W tej książce zbyt dużo się nie zdarzy, ale to dlatego, że nie pozwalają na to rozłożyste analizy hamujące tempo.
Cała relacja utrzymana jest w tonie logoreicznej opowieści prowadzonej przez pracownika korporacji. Pracownika niezbyt ważnego, w dodatku mającego tendencję do przesady niemal we wszystkim. Jest ów pracownik socjopatą, ludzie wyjątkowo go irygują – niemal każdemu ma coś do zarzucenia (po kryjomu oczywiście). Wyolbrzymia wady kolejnych grup pracowników, przez co może ich satyrycznie prezentować – tym przekona do siebie szersze grono odbiorców spragnionych inteligentnej rozrywki. Bo śmiech w „Korporacjuszu” nie jest typowym kabaretowym rechotem, wymaga uważności i przyjrzenia się kolejnym etapom ilustrowania sytuacji czy pracowych relacji. Jakub Dziekan w tej powieści bawi się charakterystycznymi dla korpożycia motywami – chociaż wiele z nich pojawiło się już w stereotypach i dowcipach oraz literaturze masowej, ten autor chce powiązać jednak obserwacje korporacji z pełną, szczegółową do przesady analizą doświadczeń i charakterów tam spotykanych. Imponuje narracyjnym rozmachem. Chociaż standardowo śmiech nie lubi przegadania, tutaj wydaje się no bardzo na miejscu, współtworzy klimat książki oraz portret narratora-dziwaka. Jakub Dziekan proponuje starannie przemyślany system narzekań na korpoświat służący rozrywce, a przez to jeszcze bardziej oryginalny. „Korporacjusz” to opowieść dla cierpliwych. Odbiorcy otrzymują tutaj komentarz do zestereotypizowanej już codzienności, trochę jako przestrogę. Nie jest to literatura masowa, nie wszystkich przekona – ale realizacją może imponować.
Gdyby bohater tego tomu nie miał powodu do narzekań, nie udałoby mu się nawet na moment przykuć uwagi czytelników. Całe porozumienie opiera się tutaj na nieszczęściu, przemęczeniu i doświadczeniach znanych wszystkim sfrustrowanym pracownikom szeregowym – z takiego punktu wychodzi ta opowieść i taki temat eksponuje najbardziej. Korporacjusz nie może stać się spełniony – straciłby wtedy cały impet narzekania, więc i śmieszność, która jednoczy odbiorców.
Przygoda w pracy
Łydka. Łydka bóstwa – chociaż tylko koleżanki z pracy. Jednak bohaterowi tomu „Korporacjusz” i zarazem autorowi socjopatycznych wynurzeń taki motyw wystarcza do kreowania osi fabularnej. Istotą wyznań jest tutaj funkcjonowanie w trybikach korporacyjnej machiny, poznawanie jej od środka. Bohater – nastawiony do tego rodzaju pracy raczej ironiczne (to konieczne, żeby nie zwariować) – komentuje codzienność. Jest w stanie każdą czynność, każdy detal nawet rozciągnąć na wiele stron. A ponieważ druk w tomie jest bardzo drobny, wyznań i analiz zmieści się tu mnóstwo. Jakub Dziekan nawet nie szuka komplikowania akcji, nie na tym polega jego opowieść. Proponuje w zamian czytelnikom popis narracyjny, warsztatową i słowną ekwilibrystykę dla cierpliwych. A to dlatego, że każdy temat rozbudowuje do przesady, tak, żeby już na pewno nic nie zostało do uzupełnienia. Chce uchwycić całościowy obraz sytuacji, uświadomić odbiorcom, że od podszewki poznał specyfikę tego zajęcia. Łydka w takim ujęciu to jedyny sens życia, a i sposób na oderwanie się od rutyny, więc w pełni zrozumiała staje się fascynacja bohatera. Nawet jeśli w planie treści nie wypada to jak zalążek romansu, bardziej gombrowiczowska wariacja na temat absurdów zauroczenia czy pożądania. W tej książce zbyt dużo się nie zdarzy, ale to dlatego, że nie pozwalają na to rozłożyste analizy hamujące tempo.
Cała relacja utrzymana jest w tonie logoreicznej opowieści prowadzonej przez pracownika korporacji. Pracownika niezbyt ważnego, w dodatku mającego tendencję do przesady niemal we wszystkim. Jest ów pracownik socjopatą, ludzie wyjątkowo go irygują – niemal każdemu ma coś do zarzucenia (po kryjomu oczywiście). Wyolbrzymia wady kolejnych grup pracowników, przez co może ich satyrycznie prezentować – tym przekona do siebie szersze grono odbiorców spragnionych inteligentnej rozrywki. Bo śmiech w „Korporacjuszu” nie jest typowym kabaretowym rechotem, wymaga uważności i przyjrzenia się kolejnym etapom ilustrowania sytuacji czy pracowych relacji. Jakub Dziekan w tej powieści bawi się charakterystycznymi dla korpożycia motywami – chociaż wiele z nich pojawiło się już w stereotypach i dowcipach oraz literaturze masowej, ten autor chce powiązać jednak obserwacje korporacji z pełną, szczegółową do przesady analizą doświadczeń i charakterów tam spotykanych. Imponuje narracyjnym rozmachem. Chociaż standardowo śmiech nie lubi przegadania, tutaj wydaje się no bardzo na miejscu, współtworzy klimat książki oraz portret narratora-dziwaka. Jakub Dziekan proponuje starannie przemyślany system narzekań na korpoświat służący rozrywce, a przez to jeszcze bardziej oryginalny. „Korporacjusz” to opowieść dla cierpliwych. Odbiorcy otrzymują tutaj komentarz do zestereotypizowanej już codzienności, trochę jako przestrogę. Nie jest to literatura masowa, nie wszystkich przekona – ale realizacją może imponować.
Gdyby bohater tego tomu nie miał powodu do narzekań, nie udałoby mu się nawet na moment przykuć uwagi czytelników. Całe porozumienie opiera się tutaj na nieszczęściu, przemęczeniu i doświadczeniach znanych wszystkim sfrustrowanym pracownikom szeregowym – z takiego punktu wychodzi ta opowieść i taki temat eksponuje najbardziej. Korporacjusz nie może stać się spełniony – straciłby wtedy cały impet narzekania, więc i śmieszność, która jednoczy odbiorców.
niedziela, 19 maja 2019
Marta Kisiel: Oczy uroczne
Uroboros, Warszawa 2019.
Tajemnica lasu
Coś się dzieje. Coś dziwnego. W pobliskim lesie grasuje – nie wiadomo, człowiek, zwierzę czy potwór – i atakuje ludzi. Oda Kręciszewska, miejscowa lekarka, na co dzień ma styczność z głębokimi ranami pacjentów, ale nikt nie jest w stanie udzielić jej bliższych informacji na temat wydarzeń. Na cmentarzu ukrywa się z kolei istota ogromna i czarna – stroni od ludzi, wydaje się niebezpieczna, ale skoro Oda przychodzi jej z pomocą, opatruje rany i karmi świątecznym piernikiem, nie powinna być groźna. Lekarka zresztą jest życzliwa i pomaga całemu światu. Z kolei Odzie pomaga Roch, w tajemnicy nabijając wszystkie framugi gęsto żelaznymi gwoździami. Marta Kisiel przygotowuje bohaterkę na nadejście wielkiego pochodu mar, zwiastującego śmierć. Autorka porusza się po tematach demonów, zjaw, istot z zaświatów masowo pojawiających się dawniej w ludowych wierzeniach. Sama Oda, chociaż wydaje się postacią z krwi i kości, jest wiłą (a mrukliwy Roch – płanetnikiem) – tyle tylko, że ma mnóstwo ludzkich cech, więc i tak będzie się ją traktować jak realną kobietę. To wszystko zresztą nie ma znaczenia z perspektywy odbiorców – pokochają bohaterkę i jej otoczenie bez zastrzeżeń i to bardzo szybko; powieść „Oczy uroczne” zresztą wraca na rynek nie bez powodu.
Osią fabularną będą tu wydarzenia z zaświatów – stamtąd pochodzi tajemnicze niebezpieczeństwo, zagrożenie dla Ody i jej przyjaciela. Bohaterka będzie szukać najlepszego rozwiązania, ale też informacji – bo wydaje się, że wszyscy wiedzą więcej niż ona. Dzięki temu czytelnicy poznają klasyfikację pojawiających się tu demonów albo specyfikę wyobraźniowych stworów. Nie będzie natomiast nudy, bo fabuła wymusza działania postaci, ale osobną kwestią są tu mięsiste charakterystyki bohaterów, pomysły na drobne, doskonale puentowane scenki. Autorka bardzo często skupia się na dalszoplanowych wątkach, bo potrafi rozśmieszać – robi to znakomicie. Lekarz zajadający stres słodyczami i wręczający wszystkim (niezależnie od wieku) lizaczki to tylko jedna maleńka próbka możliwości autorki w tym zakresie. Michałko i gadająca koza rozbawią każdego, a niespodzianki humorystyczne czają się tu na każdym kroku. Autorka uwielbia tekstowe zabawy i jest w tym znakomita, dorównuje w żartach Joannie Chmielewskiej z najlepszego okresu twórczego. Sprawdza się zwłaszcza w humorze sytuacyjnym oraz w komizmie charakterów, ale buduje też świetne dialogi, cieszy na każdym etapie powieści. Nie poprzestaje na tym, potrafi też budzić dreszcz grozy, zmieniać atmosferę i wprowadzać trochę strachu do opowieści – „Oczy uroczne” pod tym względem zaspokoją każdego poszukiwacza sensacji.
Marta Kisiel w fantastyce ma sporo do powiedzenia, ale nie zamęcza czytelników kreowanym od zera światem wyobraźni, który trzeba dokładnie prześledzić, żeby pojąć, co może się w nim wydarzyć. Wprowadza elementy fantastyki do rzeczywistości znanej odbiorcom, korzysta przy tym z opracowań, umiejętnie wplata intertekstualne nawiązania do relacji. Przekonuje do siebie nie tylko precyzją w wymyślaniu przestrzeni, ale i serdecznością, jaką otacza głównych bohaterów. Tutaj zdarzyć się może wszystko, jednak autorka panuje i nad działaniami postaci, i nad uczuciami odbiorców. Nic dziwnego, że jej książki powracają na rynek i docierają do coraz szerszego grona czytelników spragnionych dobrej literatury rozrywkowej.
Tajemnica lasu
Coś się dzieje. Coś dziwnego. W pobliskim lesie grasuje – nie wiadomo, człowiek, zwierzę czy potwór – i atakuje ludzi. Oda Kręciszewska, miejscowa lekarka, na co dzień ma styczność z głębokimi ranami pacjentów, ale nikt nie jest w stanie udzielić jej bliższych informacji na temat wydarzeń. Na cmentarzu ukrywa się z kolei istota ogromna i czarna – stroni od ludzi, wydaje się niebezpieczna, ale skoro Oda przychodzi jej z pomocą, opatruje rany i karmi świątecznym piernikiem, nie powinna być groźna. Lekarka zresztą jest życzliwa i pomaga całemu światu. Z kolei Odzie pomaga Roch, w tajemnicy nabijając wszystkie framugi gęsto żelaznymi gwoździami. Marta Kisiel przygotowuje bohaterkę na nadejście wielkiego pochodu mar, zwiastującego śmierć. Autorka porusza się po tematach demonów, zjaw, istot z zaświatów masowo pojawiających się dawniej w ludowych wierzeniach. Sama Oda, chociaż wydaje się postacią z krwi i kości, jest wiłą (a mrukliwy Roch – płanetnikiem) – tyle tylko, że ma mnóstwo ludzkich cech, więc i tak będzie się ją traktować jak realną kobietę. To wszystko zresztą nie ma znaczenia z perspektywy odbiorców – pokochają bohaterkę i jej otoczenie bez zastrzeżeń i to bardzo szybko; powieść „Oczy uroczne” zresztą wraca na rynek nie bez powodu.
Osią fabularną będą tu wydarzenia z zaświatów – stamtąd pochodzi tajemnicze niebezpieczeństwo, zagrożenie dla Ody i jej przyjaciela. Bohaterka będzie szukać najlepszego rozwiązania, ale też informacji – bo wydaje się, że wszyscy wiedzą więcej niż ona. Dzięki temu czytelnicy poznają klasyfikację pojawiających się tu demonów albo specyfikę wyobraźniowych stworów. Nie będzie natomiast nudy, bo fabuła wymusza działania postaci, ale osobną kwestią są tu mięsiste charakterystyki bohaterów, pomysły na drobne, doskonale puentowane scenki. Autorka bardzo często skupia się na dalszoplanowych wątkach, bo potrafi rozśmieszać – robi to znakomicie. Lekarz zajadający stres słodyczami i wręczający wszystkim (niezależnie od wieku) lizaczki to tylko jedna maleńka próbka możliwości autorki w tym zakresie. Michałko i gadająca koza rozbawią każdego, a niespodzianki humorystyczne czają się tu na każdym kroku. Autorka uwielbia tekstowe zabawy i jest w tym znakomita, dorównuje w żartach Joannie Chmielewskiej z najlepszego okresu twórczego. Sprawdza się zwłaszcza w humorze sytuacyjnym oraz w komizmie charakterów, ale buduje też świetne dialogi, cieszy na każdym etapie powieści. Nie poprzestaje na tym, potrafi też budzić dreszcz grozy, zmieniać atmosferę i wprowadzać trochę strachu do opowieści – „Oczy uroczne” pod tym względem zaspokoją każdego poszukiwacza sensacji.
Marta Kisiel w fantastyce ma sporo do powiedzenia, ale nie zamęcza czytelników kreowanym od zera światem wyobraźni, który trzeba dokładnie prześledzić, żeby pojąć, co może się w nim wydarzyć. Wprowadza elementy fantastyki do rzeczywistości znanej odbiorcom, korzysta przy tym z opracowań, umiejętnie wplata intertekstualne nawiązania do relacji. Przekonuje do siebie nie tylko precyzją w wymyślaniu przestrzeni, ale i serdecznością, jaką otacza głównych bohaterów. Tutaj zdarzyć się może wszystko, jednak autorka panuje i nad działaniami postaci, i nad uczuciami odbiorców. Nic dziwnego, że jej książki powracają na rynek i docierają do coraz szerszego grona czytelników spragnionych dobrej literatury rozrywkowej.
Sven Nordqvist: Spacer z psem
Media Rodzina, Poznań 2019.
Wyprawa w wyobraźnię
Nie pada w tej książce ani jedno słowo, a gdyby nie blurb, w ogóle nikt by nie pomyślał, że mały bohater zabiera na spacer psa ciotki (starsza pani, której wyświadcza przysługę, wygląda jak typowa babcia). Sven Nordqvist całą relację pozostawi odbiorcom, porywając ich – razem z kilkulatkiem i jego czworonożnym bardzo włochatym przyjacielem – na wielką wycieczkę po świecie fantazji. Łatwo się domyślić, co powie przy pożegnaniu staruszka: będzie przestrzegać przed niebezpieczeństwami, zalecać ostrożność i w ogóle zabraniać męczenia się czy oddalania od domu. Jednak dziecko takich porad do wiadomości nie przyjmie, zwłaszcza że może polegać na psim towarzyszu: to on poprowadzi w krainę marzeń. Przygoda czai się tuż za rogiem, wystarczy wsiąść do odkrytego wagonu przyczepionego do staroświeckiego parowozu. Bohater z psem trafiają między innymi do zoo, w którym kozy przywożą na deskorolkach pary z innej epoki, pingwiny oglądają zamknięte w kojcu, biwakujące pod namiotem kury a przedziwna ryba ledwo mieści się w sadzawce. Będzie odpoczynek nad brzegiem morza, przy starożytnym mieście i wizyta w plenerze malarza, kraina niezwykłych rzeźb i sklep ze starociami, pomieszczenie na dnie oceanu, sad, stary zamek, lochy… każda strona (czasami rozkładówka, ale często pojedyncza strona) to nowe miejsce pobudzające wyobraźnię. Każda przestrzeń jest zupełnie inna od pozostałych, żadna nie została zapożyczona ze znanych środowisk i charakterystycznych bajek (chyba jedynie Krainę Czarów Alicji dałoby się w pojedynczych motywach na upartego dostrzec). Wszędzie pojawiają się przedziwni bohaterowie: albo zwierzęta, które nie istnieją, gatunkowe hybrydy, dziwolągi i senne twory, albo karykatury (w tym i ludzi). Nikt nie zachowuje się zgodnie z oczekiwaniami czy według norm – tu każdy może robić, co chce, do obrazków wkracza technika (gigantyczna rozleniwiona ropucha gra sobie w najlepsze na smartfonie, ale nikt się nią nie przejmie, gdy wokół dzieje się mnóstwo ważniejszych rzeczy).
Owszem, przyda się na każdej rozkładówce znalezienie maleńkiego bohatera i jego psa (co nie zawsze jest proste, zwłaszcza gdy wokół roi się od stworzeń o długim futrze), ale typową wyszukiwanką „Spacer z psem” nie jest. To ogromny i robiący wrażenie na młodszych i starszych odbiorcach picture book, dzięki któremu dzieci mogą ćwiczyć sztukę opowiadania – jeśli ktoś bardzo potrzebuje edukacyjnych podstaw do nabycia książki. Jednak prawdziwą wartością w tym wypadku będzie niezaprzeczalny artyzm. Przede wszystkim Sven Nordqvist nie pozwala szybko odłożyć książki. Detali na każdej stronie jest mnóstwo, warto powoli przeglądać kolejne fragmenty kadru, żeby odkrywać dowcipy zakodowane przez autora, bo śmiesznie będzie niejeden raz. Czasami zmusi Nordqvist do refleksji na temat przesłania, każe pomyśleć nad genezą postaci albo nad czynnością, którą wykonuje – mnóstwo tu absurdów i ciekawostek, partii, które dostarczają rozrywki albo przenoszą odbiorców w świat wyobraźni. To hołd złożony fantazji – tej niezmanierowanej elektronicznymi mediami, swobodnej i wolnej. Sven Nordqvist pozwala sobie na coś, czego autorzy picture booków mogą mu tylko pozazdrościć: zanurza się w świat dziecięcych rojeń, idealnie je odtwarza. Bo przecież to nie tak, że chłopiec z bajki wymyśla sobie te przygody podczas zwykłego spaceru: on naprawdę je przeżywa, doświadcza tego wszystkiego, co pojawia się na kolejnych stronach. „Spacer z psem” to książka, po którą każdy powinien sięgnąć – żeby przypomnieć sobie, jak ważne jest fantazjowanie.
Wyprawa w wyobraźnię
Nie pada w tej książce ani jedno słowo, a gdyby nie blurb, w ogóle nikt by nie pomyślał, że mały bohater zabiera na spacer psa ciotki (starsza pani, której wyświadcza przysługę, wygląda jak typowa babcia). Sven Nordqvist całą relację pozostawi odbiorcom, porywając ich – razem z kilkulatkiem i jego czworonożnym bardzo włochatym przyjacielem – na wielką wycieczkę po świecie fantazji. Łatwo się domyślić, co powie przy pożegnaniu staruszka: będzie przestrzegać przed niebezpieczeństwami, zalecać ostrożność i w ogóle zabraniać męczenia się czy oddalania od domu. Jednak dziecko takich porad do wiadomości nie przyjmie, zwłaszcza że może polegać na psim towarzyszu: to on poprowadzi w krainę marzeń. Przygoda czai się tuż za rogiem, wystarczy wsiąść do odkrytego wagonu przyczepionego do staroświeckiego parowozu. Bohater z psem trafiają między innymi do zoo, w którym kozy przywożą na deskorolkach pary z innej epoki, pingwiny oglądają zamknięte w kojcu, biwakujące pod namiotem kury a przedziwna ryba ledwo mieści się w sadzawce. Będzie odpoczynek nad brzegiem morza, przy starożytnym mieście i wizyta w plenerze malarza, kraina niezwykłych rzeźb i sklep ze starociami, pomieszczenie na dnie oceanu, sad, stary zamek, lochy… każda strona (czasami rozkładówka, ale często pojedyncza strona) to nowe miejsce pobudzające wyobraźnię. Każda przestrzeń jest zupełnie inna od pozostałych, żadna nie została zapożyczona ze znanych środowisk i charakterystycznych bajek (chyba jedynie Krainę Czarów Alicji dałoby się w pojedynczych motywach na upartego dostrzec). Wszędzie pojawiają się przedziwni bohaterowie: albo zwierzęta, które nie istnieją, gatunkowe hybrydy, dziwolągi i senne twory, albo karykatury (w tym i ludzi). Nikt nie zachowuje się zgodnie z oczekiwaniami czy według norm – tu każdy może robić, co chce, do obrazków wkracza technika (gigantyczna rozleniwiona ropucha gra sobie w najlepsze na smartfonie, ale nikt się nią nie przejmie, gdy wokół dzieje się mnóstwo ważniejszych rzeczy).
Owszem, przyda się na każdej rozkładówce znalezienie maleńkiego bohatera i jego psa (co nie zawsze jest proste, zwłaszcza gdy wokół roi się od stworzeń o długim futrze), ale typową wyszukiwanką „Spacer z psem” nie jest. To ogromny i robiący wrażenie na młodszych i starszych odbiorcach picture book, dzięki któremu dzieci mogą ćwiczyć sztukę opowiadania – jeśli ktoś bardzo potrzebuje edukacyjnych podstaw do nabycia książki. Jednak prawdziwą wartością w tym wypadku będzie niezaprzeczalny artyzm. Przede wszystkim Sven Nordqvist nie pozwala szybko odłożyć książki. Detali na każdej stronie jest mnóstwo, warto powoli przeglądać kolejne fragmenty kadru, żeby odkrywać dowcipy zakodowane przez autora, bo śmiesznie będzie niejeden raz. Czasami zmusi Nordqvist do refleksji na temat przesłania, każe pomyśleć nad genezą postaci albo nad czynnością, którą wykonuje – mnóstwo tu absurdów i ciekawostek, partii, które dostarczają rozrywki albo przenoszą odbiorców w świat wyobraźni. To hołd złożony fantazji – tej niezmanierowanej elektronicznymi mediami, swobodnej i wolnej. Sven Nordqvist pozwala sobie na coś, czego autorzy picture booków mogą mu tylko pozazdrościć: zanurza się w świat dziecięcych rojeń, idealnie je odtwarza. Bo przecież to nie tak, że chłopiec z bajki wymyśla sobie te przygody podczas zwykłego spaceru: on naprawdę je przeżywa, doświadcza tego wszystkiego, co pojawia się na kolejnych stronach. „Spacer z psem” to książka, po którą każdy powinien sięgnąć – żeby przypomnieć sobie, jak ważne jest fantazjowanie.
sobota, 18 maja 2019
Agnieszka Zakrzewska: Niebo nad Amsterdamem
Edipresse Książki, Warszawa 2019.
Rodzina za granicą
„Niebo nad Amsterdamem”, tom zamykający cykl z perypetiami Agnieszki i jej rodziny – nadaje się na samodzielną lekturę dla tych czytelniczek, które lubią obyczajówki odchodzące od schematów fabularnych. Napisana jest ta powieść nieźle (chociaż autorka nie ustrzegła się paru błędów), z pomysłem na akcję i kreacje postaci. Trochę znosi Agnieszkę Zakrzewską w stronę sensacji (lub powieści o posmaku tajemnicy z przeszłości), ale to tylko wychodzi na dobre obrazom codzienności. W tej powieści Agnieszka, która ma już ustabilizowaną pozycję życiową, boryka się z dziwnym anonimowym prześladowcą. Ktoś posuwa się do obelg wypisywanych czarną farbą na fasadzie tomu i najwyraźniej próbuje zniszczyć szczęście kobiety. Do tego Agnieszka chce rozwikłać zagadkę dotyczącą dawnych czasów pewnego prokuratora. Kryzys w małżeństwie nie sprzyja rozwiązywaniu kłopotów na chłodno. Jakby tego było mało, nastoletnia córka bohaterki, Annemarie, wkracza właśnie w etap buntu. Zadaje się z niewłaściwym towarzystwem, zarzuca marzenia, a jej reakcje stają się niepokojące. Agnieszka musi wszystkie zmartwienia odkryć i zrozumieć, zanim stanie się coś złego – zapobiec temu, czemu można zapobiec, a wkroczyć do akcji, gdy to konieczne. Nikt nie zastanawia się, skąd ona ma czerpać siłę do mierzenia się z codziennością.
Ciekawym pomysłem jest wprowadzenie do akcji robotników budowlanych z Polski, ale jeśli już musieli pochodzić z Bytomia, to albo powinna autorka sprawdzić, jakim językiem faktycznie się porozumiewają, albo postawić na językową neutralność – bo tworzy jakiś dziwny zlepek wyobrażeń na temat ulicznej śląszczyzny i języka literackiego – oraz ekscentrycznego sąsiada. Jego obecność bardzo ubarwia fabułę, pozwala wprowadzać fałszujące rzeczywistość sytuacje i komplikować prostą opowieść. Bardzo przyjemnym zabiegiem jest tutaj natomiast wtrącanie charakterystycznych dla mieszkańców Amsterdamu zwrotów, ale i zachowań – dzięki temu książka zyskuje ładny koloryt lokalny, cieszy smaczkami. Takie smaczki czasami psuje brak uważnej redakcji („Bożenka!!! – krzyknęłam. Byłam tak wzruszona, że nie mogłam dobyć głosu”…), jednak sporo można autorce wybaczyć dzięki temu, że proponuje obyczajówkę odbiegającą od schematów z czytadeł. Jest tu trochę sensacji, nawet śledztw, poszukiwania wiadomości na własną rękę – bo przecież nie da się przejść do porządku dziennego nad wiszącymi niedookreślonymi zagrożeniami. Akcja toczy się szybko, bohaterka nie ma w zwyczaju analizowania kolejnych doświadczeń oraz emocji w nieskończoność – woli za to prowokować do działania.
Agnieszka Zakrzewska pokazuje, że zawsze warto walczyć o marzenia i nie poddawać się w trudnych chwilach. Kobieta w powieści ma sporo powodów do popadnięcia w apatię i obwiniania losu o kolejne przykre doznania – jednak nie zamierza się załamywać, daje z siebie wszystko, żeby ocalić bliskich, pomóc przyjaciołom i uniknąć porażki. Dodaje energii i otuchy, tak też działać będzie na czytelniczki cała powieść. „Niebo nad Amsterdamem” to książka ciekawa – jeśli ktoś lubi obyczajówki, doceni w niej świeżość spojrzenia i ucieczkę od powtarzalnych rozwiązań. Zakrzewska pisze po swojemu, nie ogląda się na mody, za to ma coś do powiedzenia na temat życia w Amsterdamie – i z tego czyni prawdziwy atut tomu. „Niebo nad Amsterdamem” z pewnością zachęci też nowe czytelniczki do sięgnięcia po poprzednie części cyklu o Agnieszce.
Rodzina za granicą
„Niebo nad Amsterdamem”, tom zamykający cykl z perypetiami Agnieszki i jej rodziny – nadaje się na samodzielną lekturę dla tych czytelniczek, które lubią obyczajówki odchodzące od schematów fabularnych. Napisana jest ta powieść nieźle (chociaż autorka nie ustrzegła się paru błędów), z pomysłem na akcję i kreacje postaci. Trochę znosi Agnieszkę Zakrzewską w stronę sensacji (lub powieści o posmaku tajemnicy z przeszłości), ale to tylko wychodzi na dobre obrazom codzienności. W tej powieści Agnieszka, która ma już ustabilizowaną pozycję życiową, boryka się z dziwnym anonimowym prześladowcą. Ktoś posuwa się do obelg wypisywanych czarną farbą na fasadzie tomu i najwyraźniej próbuje zniszczyć szczęście kobiety. Do tego Agnieszka chce rozwikłać zagadkę dotyczącą dawnych czasów pewnego prokuratora. Kryzys w małżeństwie nie sprzyja rozwiązywaniu kłopotów na chłodno. Jakby tego było mało, nastoletnia córka bohaterki, Annemarie, wkracza właśnie w etap buntu. Zadaje się z niewłaściwym towarzystwem, zarzuca marzenia, a jej reakcje stają się niepokojące. Agnieszka musi wszystkie zmartwienia odkryć i zrozumieć, zanim stanie się coś złego – zapobiec temu, czemu można zapobiec, a wkroczyć do akcji, gdy to konieczne. Nikt nie zastanawia się, skąd ona ma czerpać siłę do mierzenia się z codziennością.
Ciekawym pomysłem jest wprowadzenie do akcji robotników budowlanych z Polski, ale jeśli już musieli pochodzić z Bytomia, to albo powinna autorka sprawdzić, jakim językiem faktycznie się porozumiewają, albo postawić na językową neutralność – bo tworzy jakiś dziwny zlepek wyobrażeń na temat ulicznej śląszczyzny i języka literackiego – oraz ekscentrycznego sąsiada. Jego obecność bardzo ubarwia fabułę, pozwala wprowadzać fałszujące rzeczywistość sytuacje i komplikować prostą opowieść. Bardzo przyjemnym zabiegiem jest tutaj natomiast wtrącanie charakterystycznych dla mieszkańców Amsterdamu zwrotów, ale i zachowań – dzięki temu książka zyskuje ładny koloryt lokalny, cieszy smaczkami. Takie smaczki czasami psuje brak uważnej redakcji („Bożenka!!! – krzyknęłam. Byłam tak wzruszona, że nie mogłam dobyć głosu”…), jednak sporo można autorce wybaczyć dzięki temu, że proponuje obyczajówkę odbiegającą od schematów z czytadeł. Jest tu trochę sensacji, nawet śledztw, poszukiwania wiadomości na własną rękę – bo przecież nie da się przejść do porządku dziennego nad wiszącymi niedookreślonymi zagrożeniami. Akcja toczy się szybko, bohaterka nie ma w zwyczaju analizowania kolejnych doświadczeń oraz emocji w nieskończoność – woli za to prowokować do działania.
Agnieszka Zakrzewska pokazuje, że zawsze warto walczyć o marzenia i nie poddawać się w trudnych chwilach. Kobieta w powieści ma sporo powodów do popadnięcia w apatię i obwiniania losu o kolejne przykre doznania – jednak nie zamierza się załamywać, daje z siebie wszystko, żeby ocalić bliskich, pomóc przyjaciołom i uniknąć porażki. Dodaje energii i otuchy, tak też działać będzie na czytelniczki cała powieść. „Niebo nad Amsterdamem” to książka ciekawa – jeśli ktoś lubi obyczajówki, doceni w niej świeżość spojrzenia i ucieczkę od powtarzalnych rozwiązań. Zakrzewska pisze po swojemu, nie ogląda się na mody, za to ma coś do powiedzenia na temat życia w Amsterdamie – i z tego czyni prawdziwy atut tomu. „Niebo nad Amsterdamem” z pewnością zachęci też nowe czytelniczki do sięgnięcia po poprzednie części cyklu o Agnieszce.
Cazenove, William: Sisters. 12: Nadciąga tornado
Egmont, Warszawa 2019.
Siostrzane uczucia
Dwie siostry, nastoletnia Wendy i kilkuletnia Marine po dekadzie brykania w komiksach przenoszą się na mały ekran. Jednak fani komiksów otrzymują kolejny – dwunasty już – tomik przygód sisters, który bardzo przekonująco pokazuje relacje między dziewczynami. W „Nadciąga tornado” Cazenove i William bardzo mocno skupiają się na relacjach towarzyskich: obie bohaterki od dawna mają swoje własne grona przyjaciółek, z którymi spędzają czas i wymieniają się tajemnicami, w tym tomiku jednak niemal w każdej drobnej historii Wendy i Marine spotykają się z koleżankami i dzielą przemyśleniami na temat swojej sister. Zresztą owe koleżanki też nie są dla sióstr anonimowe i mimo różnic wieku czasami wdają się w kolejne zabawy, dzikie wybryki albo podstępy. Ponieważ autorzy wprowadzają do tej książki tak wiele postaci „z zewnątrz”, przestają stronić też od rodziców sióstr. Mama i tata wychodzą z cienia, przestają być głosami spoza kadru, chociaż na razie nie widać ich twarzy: zwykle stoją tyłem do oglądających rysunki i wyrażają swoje opinie na temat wybryków dziewczynek lub wydają polecenia. Świat dorosłych to coś, co z reguły trafia do opowiastek tylko w refleksjach na temat przyszłości: wtedy księżniczkowo piękne Wendy i Marine mogą „przekonać się”, ile sensu miały ich rojenia z najmłodszych lat.
„Nadciąga tornado” to książka, w której równie silnie jak relacje towarzyskie wybrzmiewa motyw Halloween – staje się niemal kwestią wiodącą wielu fabułek. Polega zwykle na przebierankach i próbach przechytrzania sąsiadów, tak, żeby zebrać jak najwięcej słodyczy. Z tej rozrywki cieszy się najbardziej Marine, która na zbieranie cukierków pragnie wybiec już rano – ale Wendy też dotrzymuje jej kroku, nawet jeśli udaje, że jest już na to zbyt dorosła. Wszyscy chętnie przebierają się za upiory, wampiry, szkielety i zjawy – jakby autorzy poczuli, że to temat, który ma potencjał satyryczny i będzie zapładniać wyobraźnię odbiorców. Halloweenowe przebrania oraz zwyczaje stają się kanwą kolejnych refleksji na temat relacji między siostrami. Wiadomo, że jedną z nich najbardziej przerazi możliwość przechwycenia pamiętnika – więc można spokojnie oddawać się zabawie i pałaszowaniu słodyczy.
Wendy i Marine codziennie razem szaleją, bawią się, chociaż różnica wieku między nimi jest dość spora – jednak obie siostry się uwielbiają, bez względu na codzienne bójki, awantury i podstępy. A skoro są dla siebie tak ważne, muszą realizować wzajemnie swoje szalone pomysły. Marine jest prowodyrką wybryków, jednak Wendy obiera częściej strategie mające na celu zmęczenie siostry. Czasami czuje się wyjątkowo dorosła, kiedy szuka sposobu na uniknięcie tornada w postaci kilkulatki – innym razem wciela w życie własne plany mające na celu sprowokowanie niby-awantury. Z tymi siostrami nikt nie będzie się nudził, bohaterki pokazują, jak wygląda codzienność z nastolatką i kilkulatką. Komiks oparty został na bardzo prawdziwych obserwacjach, chociaż w sporej części żartów czerpie też – co oczywiste – ze stereotypów. Przerysowania jednak nie zaburzają poczucia prawdopodobieństwa, nie ma tu scenek wydumanych, za to jednostronicowe historyjki są starannie przez autorów puentowane. Nic dziwnego, że seria Sisters zdobyła ogromną popularność – cieszy się uznaniem odbiorców z różnych grup pokoleniowych, bo też i każdy kojarzy podobne wydarzenia z najbliższego otoczenia albo ze wspomnień z dziecięcych lat. „Nadciąga tornado” to kolejny tom, który nie zawodzi.
Siostrzane uczucia
Dwie siostry, nastoletnia Wendy i kilkuletnia Marine po dekadzie brykania w komiksach przenoszą się na mały ekran. Jednak fani komiksów otrzymują kolejny – dwunasty już – tomik przygód sisters, który bardzo przekonująco pokazuje relacje między dziewczynami. W „Nadciąga tornado” Cazenove i William bardzo mocno skupiają się na relacjach towarzyskich: obie bohaterki od dawna mają swoje własne grona przyjaciółek, z którymi spędzają czas i wymieniają się tajemnicami, w tym tomiku jednak niemal w każdej drobnej historii Wendy i Marine spotykają się z koleżankami i dzielą przemyśleniami na temat swojej sister. Zresztą owe koleżanki też nie są dla sióstr anonimowe i mimo różnic wieku czasami wdają się w kolejne zabawy, dzikie wybryki albo podstępy. Ponieważ autorzy wprowadzają do tej książki tak wiele postaci „z zewnątrz”, przestają stronić też od rodziców sióstr. Mama i tata wychodzą z cienia, przestają być głosami spoza kadru, chociaż na razie nie widać ich twarzy: zwykle stoją tyłem do oglądających rysunki i wyrażają swoje opinie na temat wybryków dziewczynek lub wydają polecenia. Świat dorosłych to coś, co z reguły trafia do opowiastek tylko w refleksjach na temat przyszłości: wtedy księżniczkowo piękne Wendy i Marine mogą „przekonać się”, ile sensu miały ich rojenia z najmłodszych lat.
„Nadciąga tornado” to książka, w której równie silnie jak relacje towarzyskie wybrzmiewa motyw Halloween – staje się niemal kwestią wiodącą wielu fabułek. Polega zwykle na przebierankach i próbach przechytrzania sąsiadów, tak, żeby zebrać jak najwięcej słodyczy. Z tej rozrywki cieszy się najbardziej Marine, która na zbieranie cukierków pragnie wybiec już rano – ale Wendy też dotrzymuje jej kroku, nawet jeśli udaje, że jest już na to zbyt dorosła. Wszyscy chętnie przebierają się za upiory, wampiry, szkielety i zjawy – jakby autorzy poczuli, że to temat, który ma potencjał satyryczny i będzie zapładniać wyobraźnię odbiorców. Halloweenowe przebrania oraz zwyczaje stają się kanwą kolejnych refleksji na temat relacji między siostrami. Wiadomo, że jedną z nich najbardziej przerazi możliwość przechwycenia pamiętnika – więc można spokojnie oddawać się zabawie i pałaszowaniu słodyczy.
Wendy i Marine codziennie razem szaleją, bawią się, chociaż różnica wieku między nimi jest dość spora – jednak obie siostry się uwielbiają, bez względu na codzienne bójki, awantury i podstępy. A skoro są dla siebie tak ważne, muszą realizować wzajemnie swoje szalone pomysły. Marine jest prowodyrką wybryków, jednak Wendy obiera częściej strategie mające na celu zmęczenie siostry. Czasami czuje się wyjątkowo dorosła, kiedy szuka sposobu na uniknięcie tornada w postaci kilkulatki – innym razem wciela w życie własne plany mające na celu sprowokowanie niby-awantury. Z tymi siostrami nikt nie będzie się nudził, bohaterki pokazują, jak wygląda codzienność z nastolatką i kilkulatką. Komiks oparty został na bardzo prawdziwych obserwacjach, chociaż w sporej części żartów czerpie też – co oczywiste – ze stereotypów. Przerysowania jednak nie zaburzają poczucia prawdopodobieństwa, nie ma tu scenek wydumanych, za to jednostronicowe historyjki są starannie przez autorów puentowane. Nic dziwnego, że seria Sisters zdobyła ogromną popularność – cieszy się uznaniem odbiorców z różnych grup pokoleniowych, bo też i każdy kojarzy podobne wydarzenia z najbliższego otoczenia albo ze wspomnień z dziecięcych lat. „Nadciąga tornado” to kolejny tom, który nie zawodzi.
piątek, 17 maja 2019
Alek Rogoziński: Śmierć w blasku fleszy
Edipresse Książki, Warszawa 2019.
Strzał
Sugeruje Alek Rogoziński, że oto napisze Kryminał. Kryminał, przy którym niech się schowa Chmielewska i tabuny podążających jej tropem naśladowczyń. Kryminał, który wstrząśnie rynkiem literatury masowej. A potem nadmuchany do granic możliwości balon oczekiwań pęka i czytelnicy zostają z prostą fabularnie historyjką, w której nie intryga się liczy – a próby rozśmieszania. Te autor próbuje budować charakterystykami i przeznacza na to zdecydowanie zbyt dużo energii. „Śmierć w blasku fleszy” zaskakiwać nie może – ani akcją, ani jej rozwiązaniem. Tym, co przyciąga uwagę, jest narracja – i tutaj albo autor będzie przez odbiorców uwielbiany i wychwalany pod niebiosa, albo ostatecznie straci zaufanie.
Przede wszystkim szuka Rogoziński odbiorców z podobnym poczuciem humoru, zakłada więc, że czytelnicy znają te same filmy, co on. W związku z tym nie sili się na pisarskie określanie min czy reakcji bohaterów, tworzy za to w narracji odsyłacze do konkretnych obrazów i kadrów. Niby drobiazg – ale staje się rodzajem protezy, wybijającym z powieściowego świata. Gdyby Rogoziński tak opisał sceny, żeby czytelnikom same nasunęły się skojarzenia właściwe kinomanom, byłby dużo bardziej przekonujący. Tak – jawi się jako odtwórca, pożyczający sobie ciągle pomysły z zewnątrz. A przecież przy rozłożystych charakterystykach popada w skrajnie odmienną manierę, mianowicie – zbyt często wykorzystuje nieistotne dygresje mające wydźwięk satyryczny. Brzmią one czasem zbyt sztucznie, pasują jako komentarz do sylwetki, ale niekoniecznie zamiast prezentacji. I tak wyłania się jednak wada zabawnej i prostej lektury: nienaturalność narracji. Alek Rogoziński chce być swobodny, błyskotliwy i oryginalny, ale przeszkadza mu w tym manieryczność, nadmierne przywiązanie do części pomysłów.
W warstwie komicznej opiera się autor na przerysowaniach. Nie ma miejsca na subtelności, większość portretów bazuje tu na karykaturach – i to nie zawsze przez bohaterów zaplanowanych (chociaż i takie się zdarzają). Wiele postaci próbuje udawać kogoś innego niż jest, co potem przekłada się na nierozwiązane (i nieistotne) zagadki – ale w ten sposób osłabia się też śmiech. Rogoziński posługuje się tutaj sylwetkami typowymi dla kawałów, nie ma więc mowy o wyrafinowanym komizmie i szukaniu ciekawych detali. Indywidualizuje bohaterów pod kątem języka i przyzwyczajeń, zestawia podobnych i epatuje u niektórych głupotą, stawia na maskarady i na niezrozumienie jednych przez drugich. Zależy mu w pierwszej kolejności na rozrywce odbiorców, nie będzie się zatem zbyt długo zastanawiać nad charakterami. Zestaw wad wystarczy do budzenia radości w podstawowej warstwie odbioru. Autor nie potrzebuje komplikowania charakterów, nie szuka też żadnej ucieczki od schematów. Takie podejście sprawia, że kompletnie nie musi zastanawiać się nad prawdopodobieństwem otoczenia. Środowisko modelek oraz pokazów jest mu zupełnie obce – ale wystarcza do takiej prezentacji, jaką sobie wybrał. Wszystko opierać się musi na gagach, na międzyludzkich spięciach i na dygresjach. Alek Rogoziński pisze książkę rozrywkową opartą na konwencji kryminału – jako taką zainteresuje dość liczne grono odbiorców. Chce rozśmieszać i to mu wychodzi, nie potrzebuje do tego gęstej opowieści.
Strzał
Sugeruje Alek Rogoziński, że oto napisze Kryminał. Kryminał, przy którym niech się schowa Chmielewska i tabuny podążających jej tropem naśladowczyń. Kryminał, który wstrząśnie rynkiem literatury masowej. A potem nadmuchany do granic możliwości balon oczekiwań pęka i czytelnicy zostają z prostą fabularnie historyjką, w której nie intryga się liczy – a próby rozśmieszania. Te autor próbuje budować charakterystykami i przeznacza na to zdecydowanie zbyt dużo energii. „Śmierć w blasku fleszy” zaskakiwać nie może – ani akcją, ani jej rozwiązaniem. Tym, co przyciąga uwagę, jest narracja – i tutaj albo autor będzie przez odbiorców uwielbiany i wychwalany pod niebiosa, albo ostatecznie straci zaufanie.
Przede wszystkim szuka Rogoziński odbiorców z podobnym poczuciem humoru, zakłada więc, że czytelnicy znają te same filmy, co on. W związku z tym nie sili się na pisarskie określanie min czy reakcji bohaterów, tworzy za to w narracji odsyłacze do konkretnych obrazów i kadrów. Niby drobiazg – ale staje się rodzajem protezy, wybijającym z powieściowego świata. Gdyby Rogoziński tak opisał sceny, żeby czytelnikom same nasunęły się skojarzenia właściwe kinomanom, byłby dużo bardziej przekonujący. Tak – jawi się jako odtwórca, pożyczający sobie ciągle pomysły z zewnątrz. A przecież przy rozłożystych charakterystykach popada w skrajnie odmienną manierę, mianowicie – zbyt często wykorzystuje nieistotne dygresje mające wydźwięk satyryczny. Brzmią one czasem zbyt sztucznie, pasują jako komentarz do sylwetki, ale niekoniecznie zamiast prezentacji. I tak wyłania się jednak wada zabawnej i prostej lektury: nienaturalność narracji. Alek Rogoziński chce być swobodny, błyskotliwy i oryginalny, ale przeszkadza mu w tym manieryczność, nadmierne przywiązanie do części pomysłów.
W warstwie komicznej opiera się autor na przerysowaniach. Nie ma miejsca na subtelności, większość portretów bazuje tu na karykaturach – i to nie zawsze przez bohaterów zaplanowanych (chociaż i takie się zdarzają). Wiele postaci próbuje udawać kogoś innego niż jest, co potem przekłada się na nierozwiązane (i nieistotne) zagadki – ale w ten sposób osłabia się też śmiech. Rogoziński posługuje się tutaj sylwetkami typowymi dla kawałów, nie ma więc mowy o wyrafinowanym komizmie i szukaniu ciekawych detali. Indywidualizuje bohaterów pod kątem języka i przyzwyczajeń, zestawia podobnych i epatuje u niektórych głupotą, stawia na maskarady i na niezrozumienie jednych przez drugich. Zależy mu w pierwszej kolejności na rozrywce odbiorców, nie będzie się zatem zbyt długo zastanawiać nad charakterami. Zestaw wad wystarczy do budzenia radości w podstawowej warstwie odbioru. Autor nie potrzebuje komplikowania charakterów, nie szuka też żadnej ucieczki od schematów. Takie podejście sprawia, że kompletnie nie musi zastanawiać się nad prawdopodobieństwem otoczenia. Środowisko modelek oraz pokazów jest mu zupełnie obce – ale wystarcza do takiej prezentacji, jaką sobie wybrał. Wszystko opierać się musi na gagach, na międzyludzkich spięciach i na dygresjach. Alek Rogoziński pisze książkę rozrywkową opartą na konwencji kryminału – jako taką zainteresuje dość liczne grono odbiorców. Chce rozśmieszać i to mu wychodzi, nie potrzebuje do tego gęstej opowieści.
czwartek, 16 maja 2019
Jakub Ćwiek: Stróże
SQN, Kraków 2019.
Niebo na przekór
Wydział Interwencyjny Nadzoru Anielskiego to specyficzna organizacja zrzeszająca aniołów stróżów. Nie każdy człowiek ma swojego nadziemskiego opiekuna, a sami Stróże dalecy są od wyobrażeń z dziecięcych wizji nadprzyrodzonych istot. Wizerunkami aniołów bawi się Jakub Ćwiek, który w powieści „Stróże” obmyśla złożoną intrygę kryminalną, żeby móc powymyślać sobie na nowo zaświaty. W jego ujęciu Stróże mają swoje słabości – i to całkiem liczne. Rywalizują z rozmaitymi bóstwami – do gry włącza się między innymi Loki – ale pojawi się też bóstwo polinezyjskie. WINA działa prężnie – ale nie zawsze zgodnie z oczekiwaniami. Jako organizacja dość często nawala, a wtedy jej przedstawiciele czują wstyd. Rzecz jasna boją się też represji: po trzech przewinieniach tracą stanowisko. Tymczasem własne interwencje dopasowują do sytuacji, łatwo ulegają silnym emocjom i wcale nie zamierzają się kierować tylko anielską dobrocią. Jeśli Stróże- co im się czasami zdarza – pilnują przedszkolaków, nie powstrzymają się przed atakiem zabawką czy dołączeniem do przepychanek. U dorosłych jest jeszcze lepiej…
Konstrukcja świata Stróżów staje się jasna dopiero w momencie, gdy na skutek nieziemskiego burdelu komisarz Jakub Ryjek zostaje uznany za świętego. Wprawdzie przeżył śmierć kliniczną i powrócił do świata żywych, co jednak nie zostało w porę odnotowane w pozaziemskich aktach. Trybiki machiny i procedury ruszyły – trzeba będzie trochę odczekać zanim da się odkręcić biurokratyczne działania. Na razie zatem Ryjek, zawieszony między niebem i ziemią, czasami widzi Stróżów, a czasami nie i nikt nie wytłumaczy, dlaczego tak się dzieje. Jakub Ćwiek nie ma w tym wypadku zbyt dużo pracy przy rozśmieszaniu odbiorców, wystarczy, że skontrastuje powszechne wyobrażenia na temat aniołów z iście kryminalnymi praktykami, które przedstawicieli WINA określają. Ćwiek stawia zwłaszcza na anioły-twardzieli, do organizacji WINA inni zresztą należeć nie powinni: nie poradziliby sobie z wyzwaniami. I tak bardzo często dochodzi do nadużyć – kiedy anioł wie lepiej, co robić, żeby jego podopieczny uniknął problemów, sam wpada w tarapaty. Ten rytm będzie się w powieści powtarzać dosyć często i za każdym razem posłuży budzeniu radości odbiorców. Rysy na charakterach krystalicznie uczciwych istot to źródło niewymuszonego komizmu. Ale Jakub Ćwiek w ogóle lekko traktuje materię powieściową – między innymi bawi się nazwiskami, tworzy wariacje „reklamowe” na temat nazwy firmy, wplata ironię w komentarze postaci. Ma całkiem sporo pomysłów na rozśmieszanie, właściwie nawet dla nich rezygnuje z komplikowania linii fabularnej. „Stróże” to lekka powieść, w której nie będzie chodziło o ważne dla odbiorców przesłania – a wyłącznie o rozrywkę. Tego Jakub Ćwiek pilnuje. Motywy religijne oraz mitologiczne traktuje tu jak stereotypy, które można sobie bez żadnych kompleksów przełamywać.
Są „Stróże” powieścią rzekomo stworzoną na marginesie innych pomysłów, literacką zabawą dla wtajemniczonych (Ćwiek odwołuje się tutaj do innej swojej książki), ale też możliwością zaprezentowania warsztatu pisarskiego szerokiemu gronu odbiorców. Przynajmniej tych, którzy nie są przewrażliwieni na punkcie zaświatowych tematów – bo autor bywa obrazoburczy bardzo chętnie, chce przełamywać konwencję w pisaniu o niebiosach.
Niebo na przekór
Wydział Interwencyjny Nadzoru Anielskiego to specyficzna organizacja zrzeszająca aniołów stróżów. Nie każdy człowiek ma swojego nadziemskiego opiekuna, a sami Stróże dalecy są od wyobrażeń z dziecięcych wizji nadprzyrodzonych istot. Wizerunkami aniołów bawi się Jakub Ćwiek, który w powieści „Stróże” obmyśla złożoną intrygę kryminalną, żeby móc powymyślać sobie na nowo zaświaty. W jego ujęciu Stróże mają swoje słabości – i to całkiem liczne. Rywalizują z rozmaitymi bóstwami – do gry włącza się między innymi Loki – ale pojawi się też bóstwo polinezyjskie. WINA działa prężnie – ale nie zawsze zgodnie z oczekiwaniami. Jako organizacja dość często nawala, a wtedy jej przedstawiciele czują wstyd. Rzecz jasna boją się też represji: po trzech przewinieniach tracą stanowisko. Tymczasem własne interwencje dopasowują do sytuacji, łatwo ulegają silnym emocjom i wcale nie zamierzają się kierować tylko anielską dobrocią. Jeśli Stróże- co im się czasami zdarza – pilnują przedszkolaków, nie powstrzymają się przed atakiem zabawką czy dołączeniem do przepychanek. U dorosłych jest jeszcze lepiej…
Konstrukcja świata Stróżów staje się jasna dopiero w momencie, gdy na skutek nieziemskiego burdelu komisarz Jakub Ryjek zostaje uznany za świętego. Wprawdzie przeżył śmierć kliniczną i powrócił do świata żywych, co jednak nie zostało w porę odnotowane w pozaziemskich aktach. Trybiki machiny i procedury ruszyły – trzeba będzie trochę odczekać zanim da się odkręcić biurokratyczne działania. Na razie zatem Ryjek, zawieszony między niebem i ziemią, czasami widzi Stróżów, a czasami nie i nikt nie wytłumaczy, dlaczego tak się dzieje. Jakub Ćwiek nie ma w tym wypadku zbyt dużo pracy przy rozśmieszaniu odbiorców, wystarczy, że skontrastuje powszechne wyobrażenia na temat aniołów z iście kryminalnymi praktykami, które przedstawicieli WINA określają. Ćwiek stawia zwłaszcza na anioły-twardzieli, do organizacji WINA inni zresztą należeć nie powinni: nie poradziliby sobie z wyzwaniami. I tak bardzo często dochodzi do nadużyć – kiedy anioł wie lepiej, co robić, żeby jego podopieczny uniknął problemów, sam wpada w tarapaty. Ten rytm będzie się w powieści powtarzać dosyć często i za każdym razem posłuży budzeniu radości odbiorców. Rysy na charakterach krystalicznie uczciwych istot to źródło niewymuszonego komizmu. Ale Jakub Ćwiek w ogóle lekko traktuje materię powieściową – między innymi bawi się nazwiskami, tworzy wariacje „reklamowe” na temat nazwy firmy, wplata ironię w komentarze postaci. Ma całkiem sporo pomysłów na rozśmieszanie, właściwie nawet dla nich rezygnuje z komplikowania linii fabularnej. „Stróże” to lekka powieść, w której nie będzie chodziło o ważne dla odbiorców przesłania – a wyłącznie o rozrywkę. Tego Jakub Ćwiek pilnuje. Motywy religijne oraz mitologiczne traktuje tu jak stereotypy, które można sobie bez żadnych kompleksów przełamywać.
Są „Stróże” powieścią rzekomo stworzoną na marginesie innych pomysłów, literacką zabawą dla wtajemniczonych (Ćwiek odwołuje się tutaj do innej swojej książki), ale też możliwością zaprezentowania warsztatu pisarskiego szerokiemu gronu odbiorców. Przynajmniej tych, którzy nie są przewrażliwieni na punkcie zaświatowych tematów – bo autor bywa obrazoburczy bardzo chętnie, chce przełamywać konwencję w pisaniu o niebiosach.
środa, 15 maja 2019
Iwona Kienzler: Windsorowie. Celebryci, nudziarze, skandaliści
Lira, Warszawa 2019.
Plotki z dworu
Windsorowie pozostają na świeczniku, nawet jeśli monarchia brytyjska nie odgrywa już większej roli w polityce. To celebryci, na których skupia się uwaga przeciętnych odbiorców – dostarczają pożywki dziennikarzom, materiału do plotek, a i smaczków z życia wyższych sfer. Nie zamierzają zwykle trzymać się zasad protokołu dyplomatycznego: to przecież ludzie z krwi i kości, którzy chcą realizować własne marzenia i samodzielnie o sobie decydować – nawet za cenę rezygnacji z tronu. O ile bowiem opinia społeczna wybaczy wiele – zwłaszcza dopuszczona do dylematów rodem z opery mydlanej – o tyle dla dworu zachowywanie pozorów jest sprawą najważniejszą. Iwona Kienzler przygląda się kilku związkom, które bardzo wpłynęły na postrzeganie Windsorów. Zaczyna od najsłynniejszego chyba skandalu – sytuacji Edwarda i Wallis Simpson, żeby pokazać, jak prawdziwe uczucie wygrywa z wyścigiem o władzę. Dla swojej ukochanej Edward w końcu zrezygnował z tytułów i bogactw – szczęście znalazł gdzie indziej. Nie mogło zabraknąć oczywiście motywu księcia Karola i Camilli Parker-Bowles, która cierpliwie czekała na możliwość oficjalnego pokazywania się z ukochanym. Księżna Diana staje się w tej historii osobnym rozdziałem, i tu Iwona Kienzler decyduje się na częściowe odbrązowienie postaci. Opowiada i o nieudanym małżeństwie, i o kolejnych kochankach Diany, aż po śmierć, która została zamieniona w wydarzenie medialne. Próbuje tu dostarczać wiadomości wykraczających poza społeczną żałobę czy wręcz histerię, całkiem zresztą ciekawe z perspektywy zwykłych czytelników. Książę Harry z kolei staje się pretekstem do przeanalizowania rozmaitych młodzieńczych wybryków i podbojów sercowych aż po stabilizację w związku z Meghan. Tutaj trochę nawiązuje Iwona Kienzler również do księcia Williama, ale Harry wydaje się jej bardziej interesujący (bo i mniej poprawny). Obok tych najbardziej znanych Windsorów przygląda się autorka sylwetce (czasem – całkiem dosłownie) Sarah Fergusson. Za każdym razem znajduje postać, która wyłamuje się ze schematów, żyje po swojemu i nic nie pozwala sobie narzucać. Rejestruje związki, porywy serca, pokazuje, że nawet bogactwo i sława nie gwarantują szczęścia uczuciowego, to nie jest zależne od splendorów oraz tytułów. Za każdym razem autorka przygląda się fragmentom biografii, rejestruje ważniejsze momenty z życia bohaterów albo – etapy w dążeniu do bycia razem. Jednak, siłą rzeczy, część odkryć będzie się powtarzać. „Windsorowie” to książka budowana z kompletnych rozdziałów, zamkniętych całostek, które nadają się do samodzielnej lektury. Niestety przy gromadzeniu ich w jednym tomie nikt nie dopilnował, żeby usunąć powielane wiadomości. Fakt, że za każdym razem funkcjonują jako odkrycia, wiele nie zmieni: czytelników może to trochę zmęczyć – chyba że przyjmą tom jako zbiór esejów, nie jedną opowieść. Bo Iwona Kienzler, która wsławiła się popularyzowaniem historii, pisze jak zwykle bardzo dobrze, interesująco dla zwykłych czytelników. Trochę wykorzystuje tutaj poetykę plotki, co w pewnym stopniu poszerzy jej krąg odbiorców i nadaje lekkości książce – zresztą taką stylistykę pośrednio wymusza sam zestaw tematów: autorce nie chodzi o rejestr osiągnięć życiowych, a o sferę uczuć, motywy, które nie trafiają z tak obszernym komentarzem do annałów. „Windsorowie” to książka-ciekawostka, dla tych wszystkich, którzy z zapartym tchem śledzą doniesienia z dworu i kibicują książęcym parom. Kto lubi książki Iwony Kienzler, ten i tę bez większego kłopotu przyjmie.
Plotki z dworu
Windsorowie pozostają na świeczniku, nawet jeśli monarchia brytyjska nie odgrywa już większej roli w polityce. To celebryci, na których skupia się uwaga przeciętnych odbiorców – dostarczają pożywki dziennikarzom, materiału do plotek, a i smaczków z życia wyższych sfer. Nie zamierzają zwykle trzymać się zasad protokołu dyplomatycznego: to przecież ludzie z krwi i kości, którzy chcą realizować własne marzenia i samodzielnie o sobie decydować – nawet za cenę rezygnacji z tronu. O ile bowiem opinia społeczna wybaczy wiele – zwłaszcza dopuszczona do dylematów rodem z opery mydlanej – o tyle dla dworu zachowywanie pozorów jest sprawą najważniejszą. Iwona Kienzler przygląda się kilku związkom, które bardzo wpłynęły na postrzeganie Windsorów. Zaczyna od najsłynniejszego chyba skandalu – sytuacji Edwarda i Wallis Simpson, żeby pokazać, jak prawdziwe uczucie wygrywa z wyścigiem o władzę. Dla swojej ukochanej Edward w końcu zrezygnował z tytułów i bogactw – szczęście znalazł gdzie indziej. Nie mogło zabraknąć oczywiście motywu księcia Karola i Camilli Parker-Bowles, która cierpliwie czekała na możliwość oficjalnego pokazywania się z ukochanym. Księżna Diana staje się w tej historii osobnym rozdziałem, i tu Iwona Kienzler decyduje się na częściowe odbrązowienie postaci. Opowiada i o nieudanym małżeństwie, i o kolejnych kochankach Diany, aż po śmierć, która została zamieniona w wydarzenie medialne. Próbuje tu dostarczać wiadomości wykraczających poza społeczną żałobę czy wręcz histerię, całkiem zresztą ciekawe z perspektywy zwykłych czytelników. Książę Harry z kolei staje się pretekstem do przeanalizowania rozmaitych młodzieńczych wybryków i podbojów sercowych aż po stabilizację w związku z Meghan. Tutaj trochę nawiązuje Iwona Kienzler również do księcia Williama, ale Harry wydaje się jej bardziej interesujący (bo i mniej poprawny). Obok tych najbardziej znanych Windsorów przygląda się autorka sylwetce (czasem – całkiem dosłownie) Sarah Fergusson. Za każdym razem znajduje postać, która wyłamuje się ze schematów, żyje po swojemu i nic nie pozwala sobie narzucać. Rejestruje związki, porywy serca, pokazuje, że nawet bogactwo i sława nie gwarantują szczęścia uczuciowego, to nie jest zależne od splendorów oraz tytułów. Za każdym razem autorka przygląda się fragmentom biografii, rejestruje ważniejsze momenty z życia bohaterów albo – etapy w dążeniu do bycia razem. Jednak, siłą rzeczy, część odkryć będzie się powtarzać. „Windsorowie” to książka budowana z kompletnych rozdziałów, zamkniętych całostek, które nadają się do samodzielnej lektury. Niestety przy gromadzeniu ich w jednym tomie nikt nie dopilnował, żeby usunąć powielane wiadomości. Fakt, że za każdym razem funkcjonują jako odkrycia, wiele nie zmieni: czytelników może to trochę zmęczyć – chyba że przyjmą tom jako zbiór esejów, nie jedną opowieść. Bo Iwona Kienzler, która wsławiła się popularyzowaniem historii, pisze jak zwykle bardzo dobrze, interesująco dla zwykłych czytelników. Trochę wykorzystuje tutaj poetykę plotki, co w pewnym stopniu poszerzy jej krąg odbiorców i nadaje lekkości książce – zresztą taką stylistykę pośrednio wymusza sam zestaw tematów: autorce nie chodzi o rejestr osiągnięć życiowych, a o sferę uczuć, motywy, które nie trafiają z tak obszernym komentarzem do annałów. „Windsorowie” to książka-ciekawostka, dla tych wszystkich, którzy z zapartym tchem śledzą doniesienia z dworu i kibicują książęcym parom. Kto lubi książki Iwony Kienzler, ten i tę bez większego kłopotu przyjmie.
wtorek, 14 maja 2019
Tomasz Łapiński: Szmata
SQN, Kraków 2019.
Bez piłki
Temat piłki nożnej do powieści rozrywkowych wkracza bardzo rzadko. Autorzy wychodzą ze słusznego założenia, że to panie są najczęściej grupą docelową czytadeł – a wśród tych, które lubią czytać obyczajówki rzadko spotyka się fanki futbolu, zwłaszcza w jego szatniowej wersji. Motywami korupcji i przekrętów w rozgrywkach ligowych częściej ekscytują się panowie – a oni nie należą do wiernych czytelników rozrywkowej literatury masowej spod znaku obyczajowości. Nawet jeśli liczą na jakieś smaczki z rzeczywistych wydarzeń – trudno będzie ich przekonać do lektury. Tomasz Łapiński wydaje się dobrą osobą do tego, żeby przedstawiać meandry działań klubów, matactw działaczy czy postaw trenerów – w końcu środowisko futbolowe poznał od podszewki. Może w tym tkwić będzie wabik: sam autor przyciągnie do książki męską publiczność. Autor niby zarzeka się, że wymyśla opowieść i jej bohaterów – a jednak każdy będzie poszukiwać gdzieś ech skandali wywlekanych na światło dzienne przez dziennikarzy.
Bohaterem i zarazem narratorem opowieści czyni Łapiński Romana, zwykłego piłkarza, który funkcjonuje właściwie jako ostatni naiwny w polskiej lidze. Koledzy zarabiają na boku, umawiając się z rywalami na sprzedaż punktów, potrafią oddać każdy ważny mecz. Nie kierują się ani idealizmem, ani dobrem drużyny. To jeden z problemów trawiących polską piłkę. Inne to na przykład trener-idiota, który dorabia się ksywy Wrzaskun – nie bez powodu. Sponsorzy na początku pełni nadziei zbyt późno dowiadują się, że futbol to worek bez dna – wydatki nigdy się nie kończą. A kiedy przekonają się już o tej smutnej prawdzie – stają się niewypłacalni. Nic dziwnego, że piłkarze szukają metod podreperowania domowych budżetów. Łapiński nawet nie próbuje nikogo usprawiedliwiać. Sięga po sensację – tyle tylko, że sensację, która nie wszystkimi wstrząśnie. Roman bulwersuje się postępowaniem kolegów. Jako „ostatnia dziewica” w zakresie korupcji staje się bohaterem idealnym do tego, żeby wmieszać się w świat, którego zasad nie rozumie. Sam postanawia złożyć ofertę prezesowi klubu rywali. W piłce nożnej fair play to tylko pusty frazes, a kibice są z klubem wyłącznie wtedy, gdy dzieje się dobrze. Roman będzie musiał doprowadzić do tego, by wyeliminować z drużyny pięciu najlepszych zawodników – tylko wtedy da radę dotrzymać warunków umowy ze sprzedanym meczem bez konieczności dzielenia się zyskiem z innymi. Ma wprawdzie wsparcie, ale staje się mózgiem operacji w zakresie, którego nigdy dotąd nie testował.
Tom „Szmata” przedstawia doświadczenia pozaboiskowe z eksponowaniem wszelkich problemów trawiących polską piłkę – Tomasz Łapiński próbuje porozliczać się z nieuczciwością, chciwością i niesprawiedliwościami, znajduje miejsce do wyrażenia własnej opinii na temat przekrętów. Przekazuje odbiorcom szereg przemyśleń dotyczących tego, co należy koniecznie naprawić, ale stawia też na sensacyjne wrażenia: w końcu nie stroni od półświatka i porachunków w „męskim” stylu. Nie czuje się jeszcze zbyt pewnie w narracji: najpierw za długo tłumaczy się ze stosowania wulgaryzmów, później co jakiś czas powraca do powinności autora – to dylematy, które mógłby przerobić sam ze sobą jeszcze przed przystąpieniem do pisania powieści, tak, żeby nie usprawiedliwiać się już przed odbiorcami, bo to nikomu nie jest potrzebne. „Szmata” to powieść tematyczna, odejście od schematów w literaturze rozrywkowej – bliżej jej do dziennikarskich poszukiwań.
Bez piłki
Temat piłki nożnej do powieści rozrywkowych wkracza bardzo rzadko. Autorzy wychodzą ze słusznego założenia, że to panie są najczęściej grupą docelową czytadeł – a wśród tych, które lubią czytać obyczajówki rzadko spotyka się fanki futbolu, zwłaszcza w jego szatniowej wersji. Motywami korupcji i przekrętów w rozgrywkach ligowych częściej ekscytują się panowie – a oni nie należą do wiernych czytelników rozrywkowej literatury masowej spod znaku obyczajowości. Nawet jeśli liczą na jakieś smaczki z rzeczywistych wydarzeń – trudno będzie ich przekonać do lektury. Tomasz Łapiński wydaje się dobrą osobą do tego, żeby przedstawiać meandry działań klubów, matactw działaczy czy postaw trenerów – w końcu środowisko futbolowe poznał od podszewki. Może w tym tkwić będzie wabik: sam autor przyciągnie do książki męską publiczność. Autor niby zarzeka się, że wymyśla opowieść i jej bohaterów – a jednak każdy będzie poszukiwać gdzieś ech skandali wywlekanych na światło dzienne przez dziennikarzy.
Bohaterem i zarazem narratorem opowieści czyni Łapiński Romana, zwykłego piłkarza, który funkcjonuje właściwie jako ostatni naiwny w polskiej lidze. Koledzy zarabiają na boku, umawiając się z rywalami na sprzedaż punktów, potrafią oddać każdy ważny mecz. Nie kierują się ani idealizmem, ani dobrem drużyny. To jeden z problemów trawiących polską piłkę. Inne to na przykład trener-idiota, który dorabia się ksywy Wrzaskun – nie bez powodu. Sponsorzy na początku pełni nadziei zbyt późno dowiadują się, że futbol to worek bez dna – wydatki nigdy się nie kończą. A kiedy przekonają się już o tej smutnej prawdzie – stają się niewypłacalni. Nic dziwnego, że piłkarze szukają metod podreperowania domowych budżetów. Łapiński nawet nie próbuje nikogo usprawiedliwiać. Sięga po sensację – tyle tylko, że sensację, która nie wszystkimi wstrząśnie. Roman bulwersuje się postępowaniem kolegów. Jako „ostatnia dziewica” w zakresie korupcji staje się bohaterem idealnym do tego, żeby wmieszać się w świat, którego zasad nie rozumie. Sam postanawia złożyć ofertę prezesowi klubu rywali. W piłce nożnej fair play to tylko pusty frazes, a kibice są z klubem wyłącznie wtedy, gdy dzieje się dobrze. Roman będzie musiał doprowadzić do tego, by wyeliminować z drużyny pięciu najlepszych zawodników – tylko wtedy da radę dotrzymać warunków umowy ze sprzedanym meczem bez konieczności dzielenia się zyskiem z innymi. Ma wprawdzie wsparcie, ale staje się mózgiem operacji w zakresie, którego nigdy dotąd nie testował.
Tom „Szmata” przedstawia doświadczenia pozaboiskowe z eksponowaniem wszelkich problemów trawiących polską piłkę – Tomasz Łapiński próbuje porozliczać się z nieuczciwością, chciwością i niesprawiedliwościami, znajduje miejsce do wyrażenia własnej opinii na temat przekrętów. Przekazuje odbiorcom szereg przemyśleń dotyczących tego, co należy koniecznie naprawić, ale stawia też na sensacyjne wrażenia: w końcu nie stroni od półświatka i porachunków w „męskim” stylu. Nie czuje się jeszcze zbyt pewnie w narracji: najpierw za długo tłumaczy się ze stosowania wulgaryzmów, później co jakiś czas powraca do powinności autora – to dylematy, które mógłby przerobić sam ze sobą jeszcze przed przystąpieniem do pisania powieści, tak, żeby nie usprawiedliwiać się już przed odbiorcami, bo to nikomu nie jest potrzebne. „Szmata” to powieść tematyczna, odejście od schematów w literaturze rozrywkowej – bliżej jej do dziennikarskich poszukiwań.
poniedziałek, 13 maja 2019
Charo Izquierdo, Laura Ruiz de Galarreta: Czy mnie się wydaje, czy tu jest bardzo gorąco? Nie bój się menopauzy
Marginesy, Warszawa 2019.
Zmiany w ciele
Charo Izquierdo i Laura Ruiz de Galarreta są przekonane, że po ich publikację sięgną wyłącznie czytelniczki, które przechodzą menopauzę, zbliżają się do czterdziestki albo właśnie mają za sobą ten etap w życiu kobiety i chcą dowiedzieć się czegoś o zmianach, jakie zaszły w ich ciałach. Jasno określają sobie typ odbiorczyń – i do nich bezpośrednio się zwracają, w dość zabawowej zresztą formie. Chcą za wszelką cenę swojemu poradnikowi dotyczącemu menopauzy nadać lekkości, a to oznacza, że raz będą podkreślać, że wiedzą, o czym piszą i z czym borykają się kobiety (bo nawet jeśli same nie mają siwych włosów łonowych, to znajoma już ma), a raz będą ośmielać i zachęcać do działania (oswajanie ze słowem „wagina” brzmi trochę infantylnie, jak z czasopisma dla nastolatek, a nie z książki dla pań po czterdziestce). Gdzieś w pogoni za luzem i naturalnością przestają być luźne i naturalne, a zaczynają przesadzać – ale robią to w dobrej wierze, żeby trafić do odbiorczyń potrzebujących pomocy. Same nie mianują się autorytetami w dziedzinie menopauzy, sięgają po opinie lekarzy i specjalistów (wyliczenie ich pojawia się na końcu tomu), ale starają się uporządkować wiadomości, które mogą przydać się kobietom.
„Czy mnie się wydaje, czy tu jest bardzo gorąco? Nie bój się menopauzy” to książka skonstruowana jak poradnik z elementami treningu personalnego. Sporo miejsca zajmują chwyty retoryczne, zabiegi mające na celu przekonanie czytelniczek i do lektury, i do wcielania w życie kolejnych porad. Na szczęście poza próbami perswadowania odbiorczyniom zasad działania znajdzie się tu sporo informacji przydatnych. Można przymknąć oko na dość naiwne zabiegi walki o uwagę, jeśli autorki bardzo starannie wykonują swoją pracę i dowiadują się wszystkiego, co tylko trzeba wiedzieć o menopauzie. I tak zaczną od wyjaśniania, co naprawdę dzieje się z ciałem i jakie mogą być objawy charakterystyczne dla tego okresu w życiu kobiety. Przyjrzą się chorobom, jakie zagrażają kobietom po menopauzie – nie dlatego, żeby straszyć, ale żeby wyczulić na regularne badania i kontrole. Podpowiedzą, jak zmieniać diety (bez względu na panujące akurat mody i przekonania, co jest dobre, a co się nie nadaje do utrzymania zdrowej sylwetki), na co uważać, co najlepiej wykluczyć i kiedy pozwalać sobie na odstępstwa od wybranego jadłospisu. Żeby utrzymać ciało w dobrej kondycji – podpowiadają stosowanie ćwiczeń fizycznych (ale też i pozycje jogi, które pomagają w ograniczeniu przykrych dolegliwości, w końcu alternatywne środki „leczenia” też mogą się przydać). Nie chcą zastraszać czytelniczek, więc wskazują również pozytywne aspekty menopauzy – można będzie cieszyć się seksem bez strachu, że zajdzie się w niechcianą ciążę – ale tutaj musi być spełnionych kilka warunków. Nawet na spadek libido mają autorki szereg wskazówek. Przygotowują także na zmiany w psychice, podejście do stresu czy depresji, bezsenności albo lęku – nastawiają czytelniczki na prawdopodobne dolegliwości, od razu podając przepis, jak je zminimalizować.
Piszą autorki tej książki z entuzjazmem, który przypomina narrację z poradników dla dorastających dziewczynek – ale nie może to być zarzutem, skoro efektem jest poradnik pełen fachowych komentarzy i gotowych do wcielenia w życie uwag. Z tak przygotowanej publikacji skorzystać będą mogły całe pokolenia kobiet, które do tej pory nikłą wiedzę o menopauzie czerpały jedynie z doświadczeń swoich matek.
Zmiany w ciele
Charo Izquierdo i Laura Ruiz de Galarreta są przekonane, że po ich publikację sięgną wyłącznie czytelniczki, które przechodzą menopauzę, zbliżają się do czterdziestki albo właśnie mają za sobą ten etap w życiu kobiety i chcą dowiedzieć się czegoś o zmianach, jakie zaszły w ich ciałach. Jasno określają sobie typ odbiorczyń – i do nich bezpośrednio się zwracają, w dość zabawowej zresztą formie. Chcą za wszelką cenę swojemu poradnikowi dotyczącemu menopauzy nadać lekkości, a to oznacza, że raz będą podkreślać, że wiedzą, o czym piszą i z czym borykają się kobiety (bo nawet jeśli same nie mają siwych włosów łonowych, to znajoma już ma), a raz będą ośmielać i zachęcać do działania (oswajanie ze słowem „wagina” brzmi trochę infantylnie, jak z czasopisma dla nastolatek, a nie z książki dla pań po czterdziestce). Gdzieś w pogoni za luzem i naturalnością przestają być luźne i naturalne, a zaczynają przesadzać – ale robią to w dobrej wierze, żeby trafić do odbiorczyń potrzebujących pomocy. Same nie mianują się autorytetami w dziedzinie menopauzy, sięgają po opinie lekarzy i specjalistów (wyliczenie ich pojawia się na końcu tomu), ale starają się uporządkować wiadomości, które mogą przydać się kobietom.
„Czy mnie się wydaje, czy tu jest bardzo gorąco? Nie bój się menopauzy” to książka skonstruowana jak poradnik z elementami treningu personalnego. Sporo miejsca zajmują chwyty retoryczne, zabiegi mające na celu przekonanie czytelniczek i do lektury, i do wcielania w życie kolejnych porad. Na szczęście poza próbami perswadowania odbiorczyniom zasad działania znajdzie się tu sporo informacji przydatnych. Można przymknąć oko na dość naiwne zabiegi walki o uwagę, jeśli autorki bardzo starannie wykonują swoją pracę i dowiadują się wszystkiego, co tylko trzeba wiedzieć o menopauzie. I tak zaczną od wyjaśniania, co naprawdę dzieje się z ciałem i jakie mogą być objawy charakterystyczne dla tego okresu w życiu kobiety. Przyjrzą się chorobom, jakie zagrażają kobietom po menopauzie – nie dlatego, żeby straszyć, ale żeby wyczulić na regularne badania i kontrole. Podpowiedzą, jak zmieniać diety (bez względu na panujące akurat mody i przekonania, co jest dobre, a co się nie nadaje do utrzymania zdrowej sylwetki), na co uważać, co najlepiej wykluczyć i kiedy pozwalać sobie na odstępstwa od wybranego jadłospisu. Żeby utrzymać ciało w dobrej kondycji – podpowiadają stosowanie ćwiczeń fizycznych (ale też i pozycje jogi, które pomagają w ograniczeniu przykrych dolegliwości, w końcu alternatywne środki „leczenia” też mogą się przydać). Nie chcą zastraszać czytelniczek, więc wskazują również pozytywne aspekty menopauzy – można będzie cieszyć się seksem bez strachu, że zajdzie się w niechcianą ciążę – ale tutaj musi być spełnionych kilka warunków. Nawet na spadek libido mają autorki szereg wskazówek. Przygotowują także na zmiany w psychice, podejście do stresu czy depresji, bezsenności albo lęku – nastawiają czytelniczki na prawdopodobne dolegliwości, od razu podając przepis, jak je zminimalizować.
Piszą autorki tej książki z entuzjazmem, który przypomina narrację z poradników dla dorastających dziewczynek – ale nie może to być zarzutem, skoro efektem jest poradnik pełen fachowych komentarzy i gotowych do wcielenia w życie uwag. Z tak przygotowanej publikacji skorzystać będą mogły całe pokolenia kobiet, które do tej pory nikłą wiedzę o menopauzie czerpały jedynie z doświadczeń swoich matek.
niedziela, 12 maja 2019
Anna Binkowska: Mogłam sobie pozwolić... Historia Anny Milewskiej
Edipresse Książki, Warszawa 2019.
Miłość
Dość nietypowa jest ta opowieść o aktorce, bo role i anegdoty z planów filmowych oraz seriali schodzą w niej na dalszy plan. Anna Milewska, która zresztą już własne życie opisywała, teraz portretowana jest przez Annę Binkowską w tomie „Mogłam sobie pozwolić” przez pryzmat bardzo osobisty i na pewno nie powiązany z kolekcją ról. Całe szczęście, bo zestaw opinii o aktorce jej kolegów po fachu zapowiada przesłodzoną laurkę (i pewnego rodzaju wytłumaczenie, dlaczego w książce anegdot będzie jak na lekarstwo). Anna Binkowska z aktorką rozmawia trochę bardziej na bazie plotek i życiowych wspomnień, również tych pikantnych. Namawia na zwierzenia, których dzisiejsze celebrytki mogą tylko pozazdrościć – za sprawą podejścia do codzienności i do związku.
Zaczyna się ta publikacja od wyznań o „kochliwej” młodości. Milewską – jeszcze nie aktorkę – zawsze otaczało grono adoratorów, a ona jako piękna dziewczyna nie stroniła od uciech życiowych. Trzeba zresztą autorce tomu i jej rozmówczyni przyznać, że bardzo ładnie piszą o łóżkowych podbojach – jest w tym subtelność i wieloznaczności, nie ma za to wulgarności i wyliczeń. Zresztą motyw panów, z którymi aktorka spędzała przyjemnie czas – mimo dość surowego ojca – służy tylko nakreśleniu wyjątkowości małżeństwa z Andrzejem Zawadą. Trochę przygotowuje Anna Milewska odbiorców na pisma himalaisty, opowiada o książkach, nad którymi pracuje – a które mają związek z jej mężem. Zwykłych odbiorców bardziej jednak zainteresuje fakt prowadzenia małżeństwa niemal na prawach związku otwartego: Milewska przyjaźniąca się z kochanką Zawady, przymykająca oko na jego miłosne podboje, pozbawiona uczucia zazdrości i zawsze pewna tego, co łączy ją z ukochanym – to już sylwetka trudna do zrozumienia dla większości pań. Z drugiej strony pojawia się jednak Milewska potrafiąca odpłacić pięknym za nadobne, sama w pozamałżeńskich związkach, flirtująca czy romansująca – i tu już siły zaczynają się wyrównywać, można wspominać liczące prawie ćwierć wieku małżeństwo jako doskonałe i godne pozazdroszczenia.
Po miłościach przyjdzie czas na opisywanie życia aktorskiego, wędrówkę w wysokie góry (w końcu nie mogło tego przy Zawadzie zabraknąć), refleksje serialowe (nie ma co ukrywać, spore grono czytelniczek rekrutować się będzie spośród fanek serialu „Złotopolscy”). Anna Milewska przedstawi się odbiorczyniom jako poetka – kilka jej utworów wzbogaci narrację. Anna Binkowska przywołuje tutaj zarówno fragmenty opublikowanych książek, jak i bezpośrednie wypowiedzi bohaterki tomu, tworzy barwną i zabawną narrację pozbawioną sentymentów, ale ciepłą i utrzymaną w pogodnym tonie. „Mogłam sobie pozwolić” to nie książka, która wyczerpywałaby tematy biograficzne i dorobek Milewskiej – ale pokazuje aktorkę z bardzo osobistej strony, w ujęciu, na które niewielu dzisiaj chce i może sobie pozwalać. Szczerość i umiejętność prowadzenia opowieści językiem ezopowym – dwie skrajności – definiują tę pozycję i sprawiają, że Anna Milewska jako wyjątkowo ciekawa postać zdeklasuje celebrytki. Ta pozycja jest jednocześnie pokazaniem, jak walczyć o prawdziwą miłość – jak można podchodzić do związku i komplikacji uczuciowych. Anna Binkowska sięga do wiadomości, które nawet bardziej niż wyliczenie ról zaintrygują czytelniczki – trochę tworzy baśń o wielkim uczuciu, ale łatwo wciągnie odbiorczynie w relację.
Miłość
Dość nietypowa jest ta opowieść o aktorce, bo role i anegdoty z planów filmowych oraz seriali schodzą w niej na dalszy plan. Anna Milewska, która zresztą już własne życie opisywała, teraz portretowana jest przez Annę Binkowską w tomie „Mogłam sobie pozwolić” przez pryzmat bardzo osobisty i na pewno nie powiązany z kolekcją ról. Całe szczęście, bo zestaw opinii o aktorce jej kolegów po fachu zapowiada przesłodzoną laurkę (i pewnego rodzaju wytłumaczenie, dlaczego w książce anegdot będzie jak na lekarstwo). Anna Binkowska z aktorką rozmawia trochę bardziej na bazie plotek i życiowych wspomnień, również tych pikantnych. Namawia na zwierzenia, których dzisiejsze celebrytki mogą tylko pozazdrościć – za sprawą podejścia do codzienności i do związku.
Zaczyna się ta publikacja od wyznań o „kochliwej” młodości. Milewską – jeszcze nie aktorkę – zawsze otaczało grono adoratorów, a ona jako piękna dziewczyna nie stroniła od uciech życiowych. Trzeba zresztą autorce tomu i jej rozmówczyni przyznać, że bardzo ładnie piszą o łóżkowych podbojach – jest w tym subtelność i wieloznaczności, nie ma za to wulgarności i wyliczeń. Zresztą motyw panów, z którymi aktorka spędzała przyjemnie czas – mimo dość surowego ojca – służy tylko nakreśleniu wyjątkowości małżeństwa z Andrzejem Zawadą. Trochę przygotowuje Anna Milewska odbiorców na pisma himalaisty, opowiada o książkach, nad którymi pracuje – a które mają związek z jej mężem. Zwykłych odbiorców bardziej jednak zainteresuje fakt prowadzenia małżeństwa niemal na prawach związku otwartego: Milewska przyjaźniąca się z kochanką Zawady, przymykająca oko na jego miłosne podboje, pozbawiona uczucia zazdrości i zawsze pewna tego, co łączy ją z ukochanym – to już sylwetka trudna do zrozumienia dla większości pań. Z drugiej strony pojawia się jednak Milewska potrafiąca odpłacić pięknym za nadobne, sama w pozamałżeńskich związkach, flirtująca czy romansująca – i tu już siły zaczynają się wyrównywać, można wspominać liczące prawie ćwierć wieku małżeństwo jako doskonałe i godne pozazdroszczenia.
Po miłościach przyjdzie czas na opisywanie życia aktorskiego, wędrówkę w wysokie góry (w końcu nie mogło tego przy Zawadzie zabraknąć), refleksje serialowe (nie ma co ukrywać, spore grono czytelniczek rekrutować się będzie spośród fanek serialu „Złotopolscy”). Anna Milewska przedstawi się odbiorczyniom jako poetka – kilka jej utworów wzbogaci narrację. Anna Binkowska przywołuje tutaj zarówno fragmenty opublikowanych książek, jak i bezpośrednie wypowiedzi bohaterki tomu, tworzy barwną i zabawną narrację pozbawioną sentymentów, ale ciepłą i utrzymaną w pogodnym tonie. „Mogłam sobie pozwolić” to nie książka, która wyczerpywałaby tematy biograficzne i dorobek Milewskiej – ale pokazuje aktorkę z bardzo osobistej strony, w ujęciu, na które niewielu dzisiaj chce i może sobie pozwalać. Szczerość i umiejętność prowadzenia opowieści językiem ezopowym – dwie skrajności – definiują tę pozycję i sprawiają, że Anna Milewska jako wyjątkowo ciekawa postać zdeklasuje celebrytki. Ta pozycja jest jednocześnie pokazaniem, jak walczyć o prawdziwą miłość – jak można podchodzić do związku i komplikacji uczuciowych. Anna Binkowska sięga do wiadomości, które nawet bardziej niż wyliczenie ról zaintrygują czytelniczki – trochę tworzy baśń o wielkim uczuciu, ale łatwo wciągnie odbiorczynie w relację.
Alexander Steffensmeier: Krowa Matylda nie chce się kąpać
Media Rodzina, Poznań 2019.
Przygoda przed snem
Ta bohaterka zawsze rozbawia do łez. Krowa Matylda to postać nietuzinkowa. Nie mówi – jak choćby Mama Mu, nie jest tak do końca bajkowa pod tym względem – wygląda jak zwykła mieszkanka obory, chociaż Alexander Steffensmeier bardzo chętnie dorabia jej szereg komiksowych, wiele mówiących min – a także umożliwia krowie codzienne zabawy między innymi z gromadą podwórkowych kur. Krowa Matylda ma swój charakterek i zawsze własne zdanie na temat różnych czynności, które powinna wykonywać. W tomiku „Krowa Matylda nie chce się kąpać” autor nawiązuje do sytuacji doskonale znanej we wszystkich domach, w których są małe dzieci: temat unikania wieczornej higieny powraca w każdym pokoleniu i w częstotliwości, która zapewni zainteresowanie publikacją na naprawdę długo. Zwłaszcza że realizacja, jak zwykle, jest tu fantastyczna.
Najpierw śmiech wzbudzi krowa brudna jak nieboskie stworzenie. Nie ma w tym jej winy: wszystko przez wspólną zabawę z kurami. Wiadomo przecież, że najlepsza rozrywka to ta, podczas której można się wybrudzić. Gospodyni nie załamuje jednak rąk i woła całą gromadę do mycia. Szoruje wszystkich – poza krową, która niespecjalnie ma ochotę na tego typu działanie. Dowcip polegający na odejściu od normy – przeniesieniu sytuacji ze znanej maluchom na codzienność bajkowej bohaterki – podsyca autor dalszą akcją. Oto bowiem gospodyni musi ruszyć w pościg za krową. Próbuje przekonać ją do kąpieli perswazją, ale i podstępami (kiedy biegnie za Matyldą z odkręconym szlauchem i w pewnym momencie kończy jej się zasięg węża… nie wiadomo, czy dzieci docenią ten obrazkowy żart, dorośli na pewno). Matylda jednak nie może iść spać brudna, to byłoby – poza wszystkim – niewychowawcze. A że przy całej operacji pobrudziła się też gospodyni, trzeba będzie coś wymyślić.
Alexander Steffensmeier świetnie bawi się, prowokując kolejne absurdalne scenki. Dzieci w krowie Matyldzie zobaczą własną śmieszność: w kąpieli nie ma przecież nic strasznego, nie na tyle, żeby od niej stronić czy wręcz uciekać – z kolei w uporze gospodyni dostrzegą zdanie nieprzejednanych rodziców. I tu znowu przekonają się, jak mocno przerysowanie charakterów wpływa na jakość rozrywkowej lektury. Wydarzenia między gospodynią i krową Matyldą – pokazujące relację z wielu domów – stanowią podstawową oś książeczki. Ale autor szykuje dla odbiorców jeszcze szereg dodatkowych niespodzianek, umieszcza je już bezpośrednio na obrazkach. Warto przyglądać się kolejnym dalszoplanowym postaciom, sprawdzać miny kur czy ich zachowania – to źródło śmiechu beztroskiego i dowód na nieokiełznane poczucie humoru autora. Duża książeczka, bajecznie kolorowa i komiksowa w rysunkach – robi ogromne wrażenie na czytelnikach (ale też na starszym pokoleniu). Wszystko za sprawą beztroskiego podejścia autora, który pouczanie zamienia w śmiech. Krowa Matylda ma swoje przygody, nie musi w tym celu być infantylizowana czy przedstawiana jak kreskówkowa bohaterka – wszystko rozgrywa się na płaszczyźnie emocji i wrażeń czytelnych dla każdego. Steffensmeier tą serią zdobył sobie wielkie grono fanów – kolejne przygody krowy Matyldy oraz reszty zwierząt i mieszkańców gospodarstwa bawią do łez, nawet przy minimum opisów. Jest to publikacja, która przekona dzieci do czytania dla przyjemności – ale, uwaga, uzależnia silnie od bohaterki. Dynamika historii, kolejne świeże pomysły, realizacja – precyzyjne rysunki odwzorowujące emocje bohaterek – to wszystko sprawia, że trudno się od tej książki oderwać.
Przygoda przed snem
Ta bohaterka zawsze rozbawia do łez. Krowa Matylda to postać nietuzinkowa. Nie mówi – jak choćby Mama Mu, nie jest tak do końca bajkowa pod tym względem – wygląda jak zwykła mieszkanka obory, chociaż Alexander Steffensmeier bardzo chętnie dorabia jej szereg komiksowych, wiele mówiących min – a także umożliwia krowie codzienne zabawy między innymi z gromadą podwórkowych kur. Krowa Matylda ma swój charakterek i zawsze własne zdanie na temat różnych czynności, które powinna wykonywać. W tomiku „Krowa Matylda nie chce się kąpać” autor nawiązuje do sytuacji doskonale znanej we wszystkich domach, w których są małe dzieci: temat unikania wieczornej higieny powraca w każdym pokoleniu i w częstotliwości, która zapewni zainteresowanie publikacją na naprawdę długo. Zwłaszcza że realizacja, jak zwykle, jest tu fantastyczna.
Najpierw śmiech wzbudzi krowa brudna jak nieboskie stworzenie. Nie ma w tym jej winy: wszystko przez wspólną zabawę z kurami. Wiadomo przecież, że najlepsza rozrywka to ta, podczas której można się wybrudzić. Gospodyni nie załamuje jednak rąk i woła całą gromadę do mycia. Szoruje wszystkich – poza krową, która niespecjalnie ma ochotę na tego typu działanie. Dowcip polegający na odejściu od normy – przeniesieniu sytuacji ze znanej maluchom na codzienność bajkowej bohaterki – podsyca autor dalszą akcją. Oto bowiem gospodyni musi ruszyć w pościg za krową. Próbuje przekonać ją do kąpieli perswazją, ale i podstępami (kiedy biegnie za Matyldą z odkręconym szlauchem i w pewnym momencie kończy jej się zasięg węża… nie wiadomo, czy dzieci docenią ten obrazkowy żart, dorośli na pewno). Matylda jednak nie może iść spać brudna, to byłoby – poza wszystkim – niewychowawcze. A że przy całej operacji pobrudziła się też gospodyni, trzeba będzie coś wymyślić.
Alexander Steffensmeier świetnie bawi się, prowokując kolejne absurdalne scenki. Dzieci w krowie Matyldzie zobaczą własną śmieszność: w kąpieli nie ma przecież nic strasznego, nie na tyle, żeby od niej stronić czy wręcz uciekać – z kolei w uporze gospodyni dostrzegą zdanie nieprzejednanych rodziców. I tu znowu przekonają się, jak mocno przerysowanie charakterów wpływa na jakość rozrywkowej lektury. Wydarzenia między gospodynią i krową Matyldą – pokazujące relację z wielu domów – stanowią podstawową oś książeczki. Ale autor szykuje dla odbiorców jeszcze szereg dodatkowych niespodzianek, umieszcza je już bezpośrednio na obrazkach. Warto przyglądać się kolejnym dalszoplanowym postaciom, sprawdzać miny kur czy ich zachowania – to źródło śmiechu beztroskiego i dowód na nieokiełznane poczucie humoru autora. Duża książeczka, bajecznie kolorowa i komiksowa w rysunkach – robi ogromne wrażenie na czytelnikach (ale też na starszym pokoleniu). Wszystko za sprawą beztroskiego podejścia autora, który pouczanie zamienia w śmiech. Krowa Matylda ma swoje przygody, nie musi w tym celu być infantylizowana czy przedstawiana jak kreskówkowa bohaterka – wszystko rozgrywa się na płaszczyźnie emocji i wrażeń czytelnych dla każdego. Steffensmeier tą serią zdobył sobie wielkie grono fanów – kolejne przygody krowy Matyldy oraz reszty zwierząt i mieszkańców gospodarstwa bawią do łez, nawet przy minimum opisów. Jest to publikacja, która przekona dzieci do czytania dla przyjemności – ale, uwaga, uzależnia silnie od bohaterki. Dynamika historii, kolejne świeże pomysły, realizacja – precyzyjne rysunki odwzorowujące emocje bohaterek – to wszystko sprawia, że trudno się od tej książki oderwać.
sobota, 11 maja 2019
Anna Mateja: Recepta na adrenalinę. Napoleon Cybulski i krakowska szkoła fizjologów
Czarne, Wołowiec 2019.
Pokonywanie trudności
Pewne rozwiązania w medycynie są dzisiaj oczywiste, ale niewielu ludzi zastanawia się nad tym, jak do nich dochodziło. Na rynku co jakiś czas pojawiają się publikacje przybliżające historię tej dziedziny wiedzy – i bywa, że to lektury ekstremalne pod względem naturalistycznych opisów, dziwnych eksperymentów i prób oraz błędów popełnianych zanim dotrze się do przełomowego odkrycia. Drogi prowadzące do polepszenia warunków życia człowieka bywają znacznie ciekawsze niż efekty – przynajmniej z reportażowego punktu widzenia. I tak na lady księgarskie trafia niewielki – ale bardzo gęsto napisany – tom „Recepta na adrenalinę. Napoleon Cybulski i krakowska szkoła fizjologów”. Anna Mateja doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że nazwisko Cybulski kojarzyć się będzie dzisiejszym odbiorcom niemal wyłącznie ze sławnym aktorem, ale próbuje przełamać niewiedzę i poprowadzić opowieść przez rejony niewyobrażalne z perspektywy XXI wieku. Może nie jest to lektura znakomita dla miłośników zwierząt: będzie się tu kroiło psy, zarażało szczury, szukało szczepionek na kolejne schorzenia – a wszystko przez testy na czworonogach – jednak efekty są olśniewające i przyczyniają się do ratowania życia ludzkiego.
Opowiada Anna Mateja o tym, jak Napoleon Cybulski wpadł na to, czym chciałby się w życiu zajmować, jak poświęcił się nauce i jak rozwiązywał problemy, na które wpadał. Opowiada o budowaniu zespołu, później zyskującego sławę jako krakowska szkoła fizjologów. Ale nie tworzy biografii Cybulskiego, chociaż ten życiorys na poczytną reportażową biografię całkiem nieźle by się nadawał – raczej skupia się na samym motywie uzyskania adrenaliny. Co ciekawe, momentami Anna Mateja przechodzi na inne postacie tych poszukiwań, przedstawia na przykład żonę pewnego uczonego, która – mimo że kobiety miały ograniczony dostęp do nauki – wspierała wybranka w trudnych działaniach i na równi z nim przeprowadzała kolejne eksperymenty. Kobiety z otwartymi umysłami, zaprzeczające stereotypom – to wątek społeczny, który całkiem nieoczekiwanie wplótł się tu do narracji i bardzo dobrze ją uzupełnia – w końcu w obu przypadkach (w poszukiwaniu sposobu na uzyskanie ekstraktu z nadnerczy i w walce o prawa kobiet) liczy się pokonywanie rozmaitych trudności i uprzedzeń społeczeństwa, wykraczanie poza schematy i dążenie do celu bez względu na opinie innych. Mateja o uciekaniu z utartych kolein pisze w tym tomie dość często, ale proponuje czytelnikom przede wszystkim walkę o wiedzę.
Chociaż autorka unika charakterystycznego dla lektur spod znaku pop upraszczanego stylu, nie zamienia jednoznacznie tomu w reportaż historyczny, to jednak udaje jej się przyciągnąć do czytania. Trzeba trochę wytrwałości, żeby przejść przez bardzo drobiazgowe opisy dotyczące przyrządzania szczepionek i stosowania ich, w tekście zaznaczone będzie każde wkłucie igły – ale to sposób na zaspokojenie ciekawości, w końcu przewalczanie niedostatków sprzętowych, konieczność zamieniania się w majsterkowiczów przez uczonych to również element przeszłości bardzo istotny w relacjonowaniu historii wielkich odkryć. Z takich smaczków ta książka się składa, będzie tu bardzo dużo opowieści z cyklu przełamywania niemocy. Funkcjonuje tom jak ciekawostka na rynku wydawniczym, coś dla odbiorców lubiących quasi-medyczne i naukowe opowieści z przeszłości – ale dostarcza bardzo wiele konkretów. Przynosi rzetelną wiedzę i uświadamia czytelnikom, jak wyglądały kiedyś naukowe wyzwania.
Pokonywanie trudności
Pewne rozwiązania w medycynie są dzisiaj oczywiste, ale niewielu ludzi zastanawia się nad tym, jak do nich dochodziło. Na rynku co jakiś czas pojawiają się publikacje przybliżające historię tej dziedziny wiedzy – i bywa, że to lektury ekstremalne pod względem naturalistycznych opisów, dziwnych eksperymentów i prób oraz błędów popełnianych zanim dotrze się do przełomowego odkrycia. Drogi prowadzące do polepszenia warunków życia człowieka bywają znacznie ciekawsze niż efekty – przynajmniej z reportażowego punktu widzenia. I tak na lady księgarskie trafia niewielki – ale bardzo gęsto napisany – tom „Recepta na adrenalinę. Napoleon Cybulski i krakowska szkoła fizjologów”. Anna Mateja doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że nazwisko Cybulski kojarzyć się będzie dzisiejszym odbiorcom niemal wyłącznie ze sławnym aktorem, ale próbuje przełamać niewiedzę i poprowadzić opowieść przez rejony niewyobrażalne z perspektywy XXI wieku. Może nie jest to lektura znakomita dla miłośników zwierząt: będzie się tu kroiło psy, zarażało szczury, szukało szczepionek na kolejne schorzenia – a wszystko przez testy na czworonogach – jednak efekty są olśniewające i przyczyniają się do ratowania życia ludzkiego.
Opowiada Anna Mateja o tym, jak Napoleon Cybulski wpadł na to, czym chciałby się w życiu zajmować, jak poświęcił się nauce i jak rozwiązywał problemy, na które wpadał. Opowiada o budowaniu zespołu, później zyskującego sławę jako krakowska szkoła fizjologów. Ale nie tworzy biografii Cybulskiego, chociaż ten życiorys na poczytną reportażową biografię całkiem nieźle by się nadawał – raczej skupia się na samym motywie uzyskania adrenaliny. Co ciekawe, momentami Anna Mateja przechodzi na inne postacie tych poszukiwań, przedstawia na przykład żonę pewnego uczonego, która – mimo że kobiety miały ograniczony dostęp do nauki – wspierała wybranka w trudnych działaniach i na równi z nim przeprowadzała kolejne eksperymenty. Kobiety z otwartymi umysłami, zaprzeczające stereotypom – to wątek społeczny, który całkiem nieoczekiwanie wplótł się tu do narracji i bardzo dobrze ją uzupełnia – w końcu w obu przypadkach (w poszukiwaniu sposobu na uzyskanie ekstraktu z nadnerczy i w walce o prawa kobiet) liczy się pokonywanie rozmaitych trudności i uprzedzeń społeczeństwa, wykraczanie poza schematy i dążenie do celu bez względu na opinie innych. Mateja o uciekaniu z utartych kolein pisze w tym tomie dość często, ale proponuje czytelnikom przede wszystkim walkę o wiedzę.
Chociaż autorka unika charakterystycznego dla lektur spod znaku pop upraszczanego stylu, nie zamienia jednoznacznie tomu w reportaż historyczny, to jednak udaje jej się przyciągnąć do czytania. Trzeba trochę wytrwałości, żeby przejść przez bardzo drobiazgowe opisy dotyczące przyrządzania szczepionek i stosowania ich, w tekście zaznaczone będzie każde wkłucie igły – ale to sposób na zaspokojenie ciekawości, w końcu przewalczanie niedostatków sprzętowych, konieczność zamieniania się w majsterkowiczów przez uczonych to również element przeszłości bardzo istotny w relacjonowaniu historii wielkich odkryć. Z takich smaczków ta książka się składa, będzie tu bardzo dużo opowieści z cyklu przełamywania niemocy. Funkcjonuje tom jak ciekawostka na rynku wydawniczym, coś dla odbiorców lubiących quasi-medyczne i naukowe opowieści z przeszłości – ale dostarcza bardzo wiele konkretów. Przynosi rzetelną wiedzę i uświadamia czytelnikom, jak wyglądały kiedyś naukowe wyzwania.
Edward Fenton: Widmo z Głogowego Wzgórza
Dwie Siostry, Warszawa 2019.
Widmo kryminalne
Na Głogowym Wzgórzu przebywa widmo – żaden dorosły nie dostrzega śladów jego obecności, chociaż wydają się raczej oczywiste. Ale na dorosłych w podobnych sprawach nigdy nie można liczyć. Dlatego Amanda i Obi, dzieci z Głogowego Wzgórza, proszą o pomoc Jamesa. Tu każde wsparcie się przyda. James może wykazać się detektywistycznym zmysłem. Tajemnicze widmo tylko pozornie uruchamia skojarzenia z przybyszami z zaświatów. Wszystko da się sensownie wytłumaczyć – racjonalizm i sceptyczne podejście nie są może zjawiskami najczęściej spotykanymi w literaturze dla dzieci, ale Edward Fenton wysoko stawia czytelnikom poprzeczkę.
„Widmo z Głogowego Wzgórza” to już klasyka – znów odbiorcy dostają tę książkę w tłumaczeniu Ireny Tuwim (o lepsze trudno). Mimo upływu czasu akcja będzie trzymać w napięciu. W samej konstrukcji historii widać zmieniającą się rzeczywistość (a i przekształcenia w obrębie literackich mód) – archaiczne są relacje dzieci z dorosłymi, ale i pojedyncze motywy – dość wspomnieć, że bezdomnego psa, który błąka się koło domu dorośli chcą zastrzelić (a dzieci stają w obronie zwierzęcia). Głogowe Wzgórze to miejsce przedziwne, a dla dzisiejszych maluchów wręcz egzotyczne – będzie więc budzić ciekawość. Wartościowe okazuje się również postawienie na opowieść kryminalną. Tutaj przestępcy są prawdziwi – i naprawdę groźni, to nie zwykłe złodziejaszki z typowych młodzieżówek. Edward Fenton traktuje swoich czytelników bardzo poważnie. Będą tu zatem prawdziwe zmartwienia i problemy, którym można zaradzić tylko dzięki współpracy i wzajemnemu zrozumieniu. Dorośli stanowią jedynie tło dla przygody, wszystko rozpracują przedstawiciele młodszego pokolenia. Gdyby dzieci nie zauważyły, że dzieje się coś nietypowego – niezwykłego w kontekście codzienności – na dom spadłoby wielkie niebezpieczeństwo. Atmosfera w tej opowieści jest bardzo istotna, co przełoży się na wdzięczność czytelników. Dzisiaj ta publikacja stanie się propozycją bardziej dla dzieci ambitnych, tych, które nie lubią prostych lektur i przewidywalności – a także traktowania odbiorców, jakby nie mogli dowiedzieć się, że na świecie funkcjonują również źli ludzie.
Jednak powodem wydania „Widma z Głogowego Wzgórza" nie jest wątek detektywistyczny – a możliwość zaprezentowania mistrzowskich ilustracji Zbigniewa Piotrowskiego. Rysunki – to czarno-białe grafiki, które sprawiają wrażenie pospiesznych, niestarannych, ale są bardzo dobrze przemyślane i świetnie oddają ducha historii. Przede wszystkim Piotrowski nie infantylizuje swoich ilustracji, dzieci traktuje poważnie, tak samo zresztą jak autor książki. Może zaintrygować małych czytelników, ale też dorosłych. Zwraca na siebie uwagę perfekcyjnie uchwyconymi proporcjami w sylwetkach postaci, odwzorowywaniem ruchu i ekspresji emocji. Nie ma tych rysunków za dużo, w sam raz, by nakreślić atmosferę historii i pokazać kunszt ilustratorski. „Widmo z Głogowego Wzgórza” to lektura dla ambitnych czytelników, odejście od tego, co obecnie na rynku promowane. Stanowi kontrast wobec komputerowych grafik i licencyjnych historyjek. Tu infantylizm nie ma wstępu ani do narracji, ani do warstwy ilustracyjnej. Wśród propozycji z klasyki ta ma szansę przetrwać dzięki poważnemu traktowaniu czytelników. Niepozorny tomik skrywa bardzo rozbudowaną opowieść. Dopracowany w najdrobniejszych szczegółach, zamienia się w imponującą lekturę. Uświadomi czytelnikom, jak kiedyś tworzyło się literaturę czwartą.
Widmo kryminalne
Na Głogowym Wzgórzu przebywa widmo – żaden dorosły nie dostrzega śladów jego obecności, chociaż wydają się raczej oczywiste. Ale na dorosłych w podobnych sprawach nigdy nie można liczyć. Dlatego Amanda i Obi, dzieci z Głogowego Wzgórza, proszą o pomoc Jamesa. Tu każde wsparcie się przyda. James może wykazać się detektywistycznym zmysłem. Tajemnicze widmo tylko pozornie uruchamia skojarzenia z przybyszami z zaświatów. Wszystko da się sensownie wytłumaczyć – racjonalizm i sceptyczne podejście nie są może zjawiskami najczęściej spotykanymi w literaturze dla dzieci, ale Edward Fenton wysoko stawia czytelnikom poprzeczkę.
„Widmo z Głogowego Wzgórza” to już klasyka – znów odbiorcy dostają tę książkę w tłumaczeniu Ireny Tuwim (o lepsze trudno). Mimo upływu czasu akcja będzie trzymać w napięciu. W samej konstrukcji historii widać zmieniającą się rzeczywistość (a i przekształcenia w obrębie literackich mód) – archaiczne są relacje dzieci z dorosłymi, ale i pojedyncze motywy – dość wspomnieć, że bezdomnego psa, który błąka się koło domu dorośli chcą zastrzelić (a dzieci stają w obronie zwierzęcia). Głogowe Wzgórze to miejsce przedziwne, a dla dzisiejszych maluchów wręcz egzotyczne – będzie więc budzić ciekawość. Wartościowe okazuje się również postawienie na opowieść kryminalną. Tutaj przestępcy są prawdziwi – i naprawdę groźni, to nie zwykłe złodziejaszki z typowych młodzieżówek. Edward Fenton traktuje swoich czytelników bardzo poważnie. Będą tu zatem prawdziwe zmartwienia i problemy, którym można zaradzić tylko dzięki współpracy i wzajemnemu zrozumieniu. Dorośli stanowią jedynie tło dla przygody, wszystko rozpracują przedstawiciele młodszego pokolenia. Gdyby dzieci nie zauważyły, że dzieje się coś nietypowego – niezwykłego w kontekście codzienności – na dom spadłoby wielkie niebezpieczeństwo. Atmosfera w tej opowieści jest bardzo istotna, co przełoży się na wdzięczność czytelników. Dzisiaj ta publikacja stanie się propozycją bardziej dla dzieci ambitnych, tych, które nie lubią prostych lektur i przewidywalności – a także traktowania odbiorców, jakby nie mogli dowiedzieć się, że na świecie funkcjonują również źli ludzie.
Jednak powodem wydania „Widma z Głogowego Wzgórza" nie jest wątek detektywistyczny – a możliwość zaprezentowania mistrzowskich ilustracji Zbigniewa Piotrowskiego. Rysunki – to czarno-białe grafiki, które sprawiają wrażenie pospiesznych, niestarannych, ale są bardzo dobrze przemyślane i świetnie oddają ducha historii. Przede wszystkim Piotrowski nie infantylizuje swoich ilustracji, dzieci traktuje poważnie, tak samo zresztą jak autor książki. Może zaintrygować małych czytelników, ale też dorosłych. Zwraca na siebie uwagę perfekcyjnie uchwyconymi proporcjami w sylwetkach postaci, odwzorowywaniem ruchu i ekspresji emocji. Nie ma tych rysunków za dużo, w sam raz, by nakreślić atmosferę historii i pokazać kunszt ilustratorski. „Widmo z Głogowego Wzgórza” to lektura dla ambitnych czytelników, odejście od tego, co obecnie na rynku promowane. Stanowi kontrast wobec komputerowych grafik i licencyjnych historyjek. Tu infantylizm nie ma wstępu ani do narracji, ani do warstwy ilustracyjnej. Wśród propozycji z klasyki ta ma szansę przetrwać dzięki poważnemu traktowaniu czytelników. Niepozorny tomik skrywa bardzo rozbudowaną opowieść. Dopracowany w najdrobniejszych szczegółach, zamienia się w imponującą lekturę. Uświadomi czytelnikom, jak kiedyś tworzyło się literaturę czwartą.
piątek, 10 maja 2019
Anna Karpińska: Bezpieczny port
Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.
Babcia
Niewiele jest książek obyczajowych kierowanych do kobiet, które zostały już babciami. Zwykle bohaterki to panie w okolicach czterdziestego roku życia, właśnie zaczynające drugą młodość: nie ma mowy ani o ich dorastających dzieciach, ani o wizji wnuków, którymi trzeba będzie się zająć w zastępstwie potomstwa. Być może dlatego Anna Karpińska w dwutomowym cyklu Rodzinne roszady zeszła ze sprawdzonych schematów w literaturze dla kobiet – i wybrała na temat dylematy emerytki, Wandy. Wanda ze swoim zamartwianiem się o wszystko i wszystkich poza sobą jest bardzo prawdziwa – ale przez to też bardzo irytująca i istnieje prawdopodobieństwo, że autorka cyklem trafi wyłącznie do kobiet jej podobnych, a młodszych nie przekona. Owszem, daje bohaterce nadzieję na miłość – pozwala rozwiązać kilka problemów i podsuwa partnerów, przy których żywiej bije serce – ale przede wszystkim zarzuca odbiorczynie narzekaniami. Wanda jest chodzącym zbiorem problemów – przejmuje się matką, która musi iść na operację kolana, przejmuje się córką, która wyjechała do Niemiec i nie daje znaku życia (chociaż kiedy potrzebuje pieniędzy, znajduje drogę do rodziny, którą odrzuciła), przejmuje się drugą córką, która – dla odmiany – przechodzi kryzys małżeński i nie może dogadać się z teściową, przejmuje się synem – bo wybrał sobie na partnerkę życiową kobietę w wieku matki. Przejmuje się przyjaciółką, którą być może zdradza mąż. Przejmuje się wspólnikiem, którego chora psychicznie żona porwała dziecko. A nade wszystko przejmuje się wnuczką, której zastępuje matkę. Troska o Polę przepełnia kolejne strony i kiedy dochodzi do momentu, że bohaterka opowiada o zmianie przybrudzonych majteczek – osiąga apogeum. Zupełnie jakby Anna Karpińska chciała podkreślać w nieskończoność troskę o wnuki, tłumaczyć młodszemu pokoleniu, jak to starsze zżerane jest przez poczucie odpowiedzialności za wszystkich dokoła. Wanda będzie zwierzać się z robionych obiadków i z każdego telefonu zza granicy. Będzie czuwać nad każdym oddechem wnuczki i swoje potrzeby zauważać dopiero na samym końcu, kiedy ktoś zwróci jej na to uwagę. Nie da się jednak żyć w takim rytmie – „Bezpieczny port” jednoznacznie pokazuje czytelniczkom, że powinny zadbać o siebie, zanim staną się tak nie do wytrzymania jak Wanda.
Wszystko – jak zwykle – rozbija się o nieodpowiedzialność jednej z córek. Wstęp polega na odnalezieniu Poli, ale później już po raz kolejny na horyzoncie pojawia się samolubna Kaśka i jej dylematy. Wanda nie chce zauważyć, że jest zbyt wyrozumiała i zbyt dobra dla córki, która wcale tego nie oczekuje – w toksycznej relacji zawsze będzie na przegranej pozycji. Anna Karpińska niby przekonuje czytelniczki, że miłość matczyna nie zna granic – a jednak pozostawia pewien niesmak. „Babciowość” wprowadza nawet w narracji – nie unika niepotrzebnych zdrobnień (zwłaszcza w opowieściach o dziecku), podkreślania każdego westchnienia i każdego zmartwienia bohaterki. Mnoży kłopoty, z jakimi musi się mierzyć Wanda – ale jednocześnie w tej bohaterce kumuluje błędy popełniane przez całe pokolenia kobiet. Odchodzi od standardów obyczajówkowych, ale za dość wysoką cenę. „Bezpieczny port” to powieść, w której pełne bólu zwierzenia zawiedzionej matki wygrywają z fabułą, a to nie każdego może przekonać.
Babcia
Niewiele jest książek obyczajowych kierowanych do kobiet, które zostały już babciami. Zwykle bohaterki to panie w okolicach czterdziestego roku życia, właśnie zaczynające drugą młodość: nie ma mowy ani o ich dorastających dzieciach, ani o wizji wnuków, którymi trzeba będzie się zająć w zastępstwie potomstwa. Być może dlatego Anna Karpińska w dwutomowym cyklu Rodzinne roszady zeszła ze sprawdzonych schematów w literaturze dla kobiet – i wybrała na temat dylematy emerytki, Wandy. Wanda ze swoim zamartwianiem się o wszystko i wszystkich poza sobą jest bardzo prawdziwa – ale przez to też bardzo irytująca i istnieje prawdopodobieństwo, że autorka cyklem trafi wyłącznie do kobiet jej podobnych, a młodszych nie przekona. Owszem, daje bohaterce nadzieję na miłość – pozwala rozwiązać kilka problemów i podsuwa partnerów, przy których żywiej bije serce – ale przede wszystkim zarzuca odbiorczynie narzekaniami. Wanda jest chodzącym zbiorem problemów – przejmuje się matką, która musi iść na operację kolana, przejmuje się córką, która wyjechała do Niemiec i nie daje znaku życia (chociaż kiedy potrzebuje pieniędzy, znajduje drogę do rodziny, którą odrzuciła), przejmuje się drugą córką, która – dla odmiany – przechodzi kryzys małżeński i nie może dogadać się z teściową, przejmuje się synem – bo wybrał sobie na partnerkę życiową kobietę w wieku matki. Przejmuje się przyjaciółką, którą być może zdradza mąż. Przejmuje się wspólnikiem, którego chora psychicznie żona porwała dziecko. A nade wszystko przejmuje się wnuczką, której zastępuje matkę. Troska o Polę przepełnia kolejne strony i kiedy dochodzi do momentu, że bohaterka opowiada o zmianie przybrudzonych majteczek – osiąga apogeum. Zupełnie jakby Anna Karpińska chciała podkreślać w nieskończoność troskę o wnuki, tłumaczyć młodszemu pokoleniu, jak to starsze zżerane jest przez poczucie odpowiedzialności za wszystkich dokoła. Wanda będzie zwierzać się z robionych obiadków i z każdego telefonu zza granicy. Będzie czuwać nad każdym oddechem wnuczki i swoje potrzeby zauważać dopiero na samym końcu, kiedy ktoś zwróci jej na to uwagę. Nie da się jednak żyć w takim rytmie – „Bezpieczny port” jednoznacznie pokazuje czytelniczkom, że powinny zadbać o siebie, zanim staną się tak nie do wytrzymania jak Wanda.
Wszystko – jak zwykle – rozbija się o nieodpowiedzialność jednej z córek. Wstęp polega na odnalezieniu Poli, ale później już po raz kolejny na horyzoncie pojawia się samolubna Kaśka i jej dylematy. Wanda nie chce zauważyć, że jest zbyt wyrozumiała i zbyt dobra dla córki, która wcale tego nie oczekuje – w toksycznej relacji zawsze będzie na przegranej pozycji. Anna Karpińska niby przekonuje czytelniczki, że miłość matczyna nie zna granic – a jednak pozostawia pewien niesmak. „Babciowość” wprowadza nawet w narracji – nie unika niepotrzebnych zdrobnień (zwłaszcza w opowieściach o dziecku), podkreślania każdego westchnienia i każdego zmartwienia bohaterki. Mnoży kłopoty, z jakimi musi się mierzyć Wanda – ale jednocześnie w tej bohaterce kumuluje błędy popełniane przez całe pokolenia kobiet. Odchodzi od standardów obyczajówkowych, ale za dość wysoką cenę. „Bezpieczny port” to powieść, w której pełne bólu zwierzenia zawiedzionej matki wygrywają z fabułą, a to nie każdego może przekonać.
czwartek, 9 maja 2019
Araminta Hall: Okrutne pragnienie
W.A.B., Warszawa 2019.
Wszystko dla związku
Mike kocha Verity. Kocha ją miłością ogromną. Na początku zresztą nic w tym związku nie wskazuje na wielkie uczucia i romantyzm: para płonie pożądaniem i podsyca je przez sceny zazdrości fingowane w kolejnych knajpach. Verity wdaje się we flirty z przypadkowo spotkanymi mężczyznami, a kiedy dotknie orła – zawieszki na piersi – to znak dla Mike’a, że ma wkroczyć do akcji i przepłoszyć potencjalnego adoratora kobiety. Ta zabawa trwa przez lata, partnerzy ją udoskonalają. Aż nadchodzi dzień, w którym Mike – od roku pozostający już poza codziennością Verity – otrzymuje zaproszenie na ślub byłej ukochanej. Uznaje, że powinien kontynuować grę i w odpowiednim momencie przerwać jej zabawę z innym. W „Okrutnym pragnieniu” nie ma miejsca na subtelności. Autorka nie udaje nawet, że uniknie katastrofy: teraz Mike spisuje własne przeżycia i przemyślenia na polecenie adwokata. Mąż Verity został zamordowany.
Araminta Hall nie ukrywa, że bardziej interesuje ją psychologia postaci niż akcja. W związku z tym nie komplikuje przesadnie fabuły – opowieść ma służyć poznaniu sytuacji między dawnymi kochankami i nakreślić konsekwencje zaborczej i złej miłości. Nie wydarzy się tu nic, co mogłoby zmienić postawy czytelników wobec bohaterów – zero fałszywych tropów, zabaw literackich, łamigłówek czy odnóg fabularnych. Liczy się tylko dwoje ludzi – i ci, którzy znaleźli się w ich orbicie na tyle blisko, żeby teraz móc udzielić stosownych wyjaśnień. W powieści narratorem jest Mike: to on uważa się za poszkodowanego, cierpi z powodu odrzucenia i – niezrozumienia. Uważa, że chciał najlepiej dla Verity i nikt inny nie powinien mieszać się do tego związku. Swoje racje wykłada całkiem rzeczowo, ale widać wyraźnie, że dla autorki stalking to motyw najbardziej przerażający. Stopniowo odsłania Hall kolejne sposoby zawłaszczania sobie przestrzeni V przez Mike’a: mężczyzna pokazuje, jak próbował wrócić do ukochanej, a w sądzie odczytywane są jego żarliwe listy. Dla wszystkich staje się szybko jasne, że to nie wielkie uczucie a choroba psychiczna – jednak bohaterowie z otoczenia V chcą być politycznie poprawni, nie zamierzają urazić byłego partnera kobiety – ukrywają starannie swoje opinie o nim i wypowiadają się z całą delikatnością. Mike bez trudu forsuje kolejne bariery, które stawia między nim i sobą Verity – cały czas w imię wielkiego uczucia.
„Okrutne pragnienie” to thriller psychologiczny z posmakiem powieści erotycznej – ale mimo pożądania jako katalizatora akcji przynajmniej w pierwszej części książki, autorka ucieka od tego drugiego gatunku. Nie potrzebuje właściwie żadnych dodatkowych sposobów na przyciągnięcie odbiorców do lektury – w pełni zadowala ją możliwość nakreślenia niebezpieczeństwa, na jakie narażony może być każdy, kto uwikła się w związek z niewłaściwą osobą. Toksyczność relacji Verity i Mike’a jest od początku czytelna, ale trzeba czasu i warunków, żeby przerodziła się w dramat. „Okrutne pragnienie” to powieść jednokierunkowa: wszystko sprowadza się tutaj do obrazu procesu i do wyjaśnienia emocji targających mężczyzną – trudno więc mówić o budowaniu napięcia czy o oryginalności. Autorka ma do przedstawienia pewien motyw – i realizuje go w czystej, wzbogacanej zabawami formalnymi, narracji.
Wszystko dla związku
Mike kocha Verity. Kocha ją miłością ogromną. Na początku zresztą nic w tym związku nie wskazuje na wielkie uczucia i romantyzm: para płonie pożądaniem i podsyca je przez sceny zazdrości fingowane w kolejnych knajpach. Verity wdaje się we flirty z przypadkowo spotkanymi mężczyznami, a kiedy dotknie orła – zawieszki na piersi – to znak dla Mike’a, że ma wkroczyć do akcji i przepłoszyć potencjalnego adoratora kobiety. Ta zabawa trwa przez lata, partnerzy ją udoskonalają. Aż nadchodzi dzień, w którym Mike – od roku pozostający już poza codziennością Verity – otrzymuje zaproszenie na ślub byłej ukochanej. Uznaje, że powinien kontynuować grę i w odpowiednim momencie przerwać jej zabawę z innym. W „Okrutnym pragnieniu” nie ma miejsca na subtelności. Autorka nie udaje nawet, że uniknie katastrofy: teraz Mike spisuje własne przeżycia i przemyślenia na polecenie adwokata. Mąż Verity został zamordowany.
Araminta Hall nie ukrywa, że bardziej interesuje ją psychologia postaci niż akcja. W związku z tym nie komplikuje przesadnie fabuły – opowieść ma służyć poznaniu sytuacji między dawnymi kochankami i nakreślić konsekwencje zaborczej i złej miłości. Nie wydarzy się tu nic, co mogłoby zmienić postawy czytelników wobec bohaterów – zero fałszywych tropów, zabaw literackich, łamigłówek czy odnóg fabularnych. Liczy się tylko dwoje ludzi – i ci, którzy znaleźli się w ich orbicie na tyle blisko, żeby teraz móc udzielić stosownych wyjaśnień. W powieści narratorem jest Mike: to on uważa się za poszkodowanego, cierpi z powodu odrzucenia i – niezrozumienia. Uważa, że chciał najlepiej dla Verity i nikt inny nie powinien mieszać się do tego związku. Swoje racje wykłada całkiem rzeczowo, ale widać wyraźnie, że dla autorki stalking to motyw najbardziej przerażający. Stopniowo odsłania Hall kolejne sposoby zawłaszczania sobie przestrzeni V przez Mike’a: mężczyzna pokazuje, jak próbował wrócić do ukochanej, a w sądzie odczytywane są jego żarliwe listy. Dla wszystkich staje się szybko jasne, że to nie wielkie uczucie a choroba psychiczna – jednak bohaterowie z otoczenia V chcą być politycznie poprawni, nie zamierzają urazić byłego partnera kobiety – ukrywają starannie swoje opinie o nim i wypowiadają się z całą delikatnością. Mike bez trudu forsuje kolejne bariery, które stawia między nim i sobą Verity – cały czas w imię wielkiego uczucia.
„Okrutne pragnienie” to thriller psychologiczny z posmakiem powieści erotycznej – ale mimo pożądania jako katalizatora akcji przynajmniej w pierwszej części książki, autorka ucieka od tego drugiego gatunku. Nie potrzebuje właściwie żadnych dodatkowych sposobów na przyciągnięcie odbiorców do lektury – w pełni zadowala ją możliwość nakreślenia niebezpieczeństwa, na jakie narażony może być każdy, kto uwikła się w związek z niewłaściwą osobą. Toksyczność relacji Verity i Mike’a jest od początku czytelna, ale trzeba czasu i warunków, żeby przerodziła się w dramat. „Okrutne pragnienie” to powieść jednokierunkowa: wszystko sprowadza się tutaj do obrazu procesu i do wyjaśnienia emocji targających mężczyzną – trudno więc mówić o budowaniu napięcia czy o oryginalności. Autorka ma do przedstawienia pewien motyw – i realizuje go w czystej, wzbogacanej zabawami formalnymi, narracji.
środa, 8 maja 2019
Peter Zuckerman, Amanda Padoan: Pochowani w niebie
Marginesy, Warszawa 2019.
Gniew góry
O tragedii na K2, o szczycie, który nie dopuszcza do siebie ludzi, powstało już kilka publikacji, które stały się pozycjami obowiązkowymi na półkach fanów literatury górskiej. Do znanej już z perspektywy wspinaczy historii Peter Zuckerman i Amanda Padoan dokładają jeszcze jedną – opowieść o tych, o których biografowie nie pamiętają. „Pochowani w niebie” to książka o Szerpach, tragarzach, którzy pomagają wspinaczom w dostaniu się na szczyt i którzy niejednokrotnie ratują im życie. W świadomości szerokich grup odbiorców za zdobycie góry odpowiedzialni są wyłącznie znani himalaiści i alpiniści, ci, którzy potrafią się reklamować, ogłaszają w mediach i promują w portalach społecznościowych. Tymczasem dla Szerpów wspinaczka jest tylko sposobem zarobkowania, nie ma w nim nic romantycznego ani – nic z chęci bicia rekordów. Zdanie Szerpów się nie liczy, to wyłącznie środek transportu ciężkich bagaży (a w wymyślaniu przedmiotów, które mają umilić drogę, wspinacze są nie do pobicia: listy zbędnych w ekwipunku rzeczy budzą czasem śmiech, a czasem przerażenie).
Amanda Padoan mocno przeżywa śmierć Karima, jednego z tragarzy – i swojego przyjaciela. Nie chce wprawdzie tylko jemu poświęcać książki, ale widać wyraźnie, jak relacja zmienia się w momencie opisywania jego ostatniej walki: autorka szuka w tekście pocieszenia, nadziei na to, że mężczyzna nie cierpiał więcej niż to konieczne, ale też prób upamiętnienia go. Zanim jednak do Karima dojdzie, prezentuje – razem z Zuckermanem – szereg postaci do niedawna anonimowych dla czytelników. Opowieść zapoczątkowana biografią Szerpy, który jako pierwszy trafił na Everest, rozwija się i rozbudowuje o kolejne, tym razem bardziej pełne życiorysy. Wkraczający do narracji – późniejsi tragarze – szukają sposobu na zarobek i na to, by wyjść z biedy. Swojej szansy upatrują w pomocy ekipom wspinaczkowym – nie muszą nawet specjalnie trenować, żeby dotrzymywać tempa zawodowym wspinaczom. Nie liczą się ich aspiracje (Szerpowie nie kolekcjonują szczytów, dla nich to zwyczajna praca, a nie wyzwania i rekordy) ani nawet oceny zagrożenia.
I tak autorzy dochodzą do tragedii, która wstrząsnęła nie tylko środowiskiem wspinaczkowym. O ile jednak obrazy śmierci poszczególnych alpinistów zostały już szczegółowo przeanalizowane w innych publikacjach, o tyle zachowania Szerpów nawet tam spadały na daleki plan. Z „Pochowanych w niebie” czytelnicy dowiedzą się, jak zachowywali się dzielni tragarze wobec dramatu swoich pracodawców, jak reagowali w chwilach wyzwań, jak ratowali życie lub próbowali zminimalizować straty. To opowieść o zachowaniu zimnej krwi i o umiejętnościach, które przydają się w wysokich górach. Ale też… o uczuciach i relacjach z rodzinami. Nikogo nie dziwi, że bliscy wspinaczy zamartwiają się o nich i słuchają przeczuć, nawet tych nieracjonalnych sygnałów, że coś mogłoby iść nie tak. W przypadku Szerpów bywa podobnie – autorzy tomu docierają do opowieści rodzin, wysłuchują wdów po tragarzach, budują książkowy pomnik tym, którzy poświęcili życie dla marzeń innych.
„Pochowani w niebie” to książka odwracająca perspektywę znaną z biografii i autobiografii znanych wspinaczy. Tutaj bohaterowie mediów schodzą na margines, a w centrum uwagi stają ci, bez których nie mogłaby się udać żadna wyprawa. Peter Zuckerman i Amanda Padoan potrafią wstrzelić się w styl literatury górskiej, a do tego – wprowadzają bardzo wartościowe uzupełnienie opisanych już wydarzeń.
Gniew góry
O tragedii na K2, o szczycie, który nie dopuszcza do siebie ludzi, powstało już kilka publikacji, które stały się pozycjami obowiązkowymi na półkach fanów literatury górskiej. Do znanej już z perspektywy wspinaczy historii Peter Zuckerman i Amanda Padoan dokładają jeszcze jedną – opowieść o tych, o których biografowie nie pamiętają. „Pochowani w niebie” to książka o Szerpach, tragarzach, którzy pomagają wspinaczom w dostaniu się na szczyt i którzy niejednokrotnie ratują im życie. W świadomości szerokich grup odbiorców za zdobycie góry odpowiedzialni są wyłącznie znani himalaiści i alpiniści, ci, którzy potrafią się reklamować, ogłaszają w mediach i promują w portalach społecznościowych. Tymczasem dla Szerpów wspinaczka jest tylko sposobem zarobkowania, nie ma w nim nic romantycznego ani – nic z chęci bicia rekordów. Zdanie Szerpów się nie liczy, to wyłącznie środek transportu ciężkich bagaży (a w wymyślaniu przedmiotów, które mają umilić drogę, wspinacze są nie do pobicia: listy zbędnych w ekwipunku rzeczy budzą czasem śmiech, a czasem przerażenie).
Amanda Padoan mocno przeżywa śmierć Karima, jednego z tragarzy – i swojego przyjaciela. Nie chce wprawdzie tylko jemu poświęcać książki, ale widać wyraźnie, jak relacja zmienia się w momencie opisywania jego ostatniej walki: autorka szuka w tekście pocieszenia, nadziei na to, że mężczyzna nie cierpiał więcej niż to konieczne, ale też prób upamiętnienia go. Zanim jednak do Karima dojdzie, prezentuje – razem z Zuckermanem – szereg postaci do niedawna anonimowych dla czytelników. Opowieść zapoczątkowana biografią Szerpy, który jako pierwszy trafił na Everest, rozwija się i rozbudowuje o kolejne, tym razem bardziej pełne życiorysy. Wkraczający do narracji – późniejsi tragarze – szukają sposobu na zarobek i na to, by wyjść z biedy. Swojej szansy upatrują w pomocy ekipom wspinaczkowym – nie muszą nawet specjalnie trenować, żeby dotrzymywać tempa zawodowym wspinaczom. Nie liczą się ich aspiracje (Szerpowie nie kolekcjonują szczytów, dla nich to zwyczajna praca, a nie wyzwania i rekordy) ani nawet oceny zagrożenia.
I tak autorzy dochodzą do tragedii, która wstrząsnęła nie tylko środowiskiem wspinaczkowym. O ile jednak obrazy śmierci poszczególnych alpinistów zostały już szczegółowo przeanalizowane w innych publikacjach, o tyle zachowania Szerpów nawet tam spadały na daleki plan. Z „Pochowanych w niebie” czytelnicy dowiedzą się, jak zachowywali się dzielni tragarze wobec dramatu swoich pracodawców, jak reagowali w chwilach wyzwań, jak ratowali życie lub próbowali zminimalizować straty. To opowieść o zachowaniu zimnej krwi i o umiejętnościach, które przydają się w wysokich górach. Ale też… o uczuciach i relacjach z rodzinami. Nikogo nie dziwi, że bliscy wspinaczy zamartwiają się o nich i słuchają przeczuć, nawet tych nieracjonalnych sygnałów, że coś mogłoby iść nie tak. W przypadku Szerpów bywa podobnie – autorzy tomu docierają do opowieści rodzin, wysłuchują wdów po tragarzach, budują książkowy pomnik tym, którzy poświęcili życie dla marzeń innych.
„Pochowani w niebie” to książka odwracająca perspektywę znaną z biografii i autobiografii znanych wspinaczy. Tutaj bohaterowie mediów schodzą na margines, a w centrum uwagi stają ci, bez których nie mogłaby się udać żadna wyprawa. Peter Zuckerman i Amanda Padoan potrafią wstrzelić się w styl literatury górskiej, a do tego – wprowadzają bardzo wartościowe uzupełnienie opisanych już wydarzeń.
Subskrybuj:
Posty (Atom)