Mando, Kraków 2020.
Podryw
Wreszcie thriller, który można przeczytać bez znużenia i bez przekonania, że wszystko już było, nawet jeśli podstawowy motyw zahacza mocno o „Pana i Panią Smith”. To nie szkodzi, bo Samantha Downing funduje czytelnikom emocjonalną przygodę o dużej sile rażenia. „Moja doskonała żona” to książka, która pozwala zagłębić się w świat bohaterów – chociaż przerysowany, to w jakiś pokrętny sposób przekonujący. Bohater żyje w udanym związku. Jego żona, Millicent, wciąż mu się podoba i wciąż potrafi rozpalić w nim namiętność, nastoletnie dzieci wprawdzie często się kłócą, ale z reguły nie dostarczają rodzicom powodów do niepokoju. Wszystko układa się idealnie. Ale Downing nie pisze sielanki, pisze thriller, wprowadza zatem do tej doskonałości znakomitą współpracę małżonków. Kiedyś w okolicy grasował seryjny morderca, który pozbawiał życia młode i piękne kobiety. Teraz to Millicent i jej partner wybierają panie, które wkrótce zginą – imitują działania postrachu okolicy, rozpalając opinię publiczną. Sami pozostają poza wszelkimi podejrzeniami – w końcu to szanowani obywatele, którzy w dodatku są dobrze sytuowani. Policja nie ma szans wpaść na ich trop – nikt nie szuka pary, wszyscy skupiają się na mężczyźnie, zwyrodnialcu, który wyraźnie bawi się z szukającymi go dziennikarzami czy śledczymi.
Bohater na początku zajmuje się prezentowaniem emocji, które daje mu polowanie na kolejne kobiety. Sam wciela się w głuchego Tobiasa, żeby zdobyć zaufanie i bliżej poznać wytypowane wcześniej kobiety – koniecznie takie, których nikt później nie będzie szukał, samotne i spełniające określone warunki fizyczne. Kiedy już ma na celowniku przyszłą ofiarę, opracowuje z żoną plan działania. Podnieca go poczucie władzy i – reakcje małżonki na realizowanie kolejnych etapów pomysłu. Najbardziej udany seks ma z Millicent wtedy, gdy wszystko idzie po ich myśli i udaje się znów wywieść w pole tropiących. Ale nawet perspektywa morderstwa może działać jak afrodyzjak. W pierwszej części tomu bohater-narrator prezentuje zależności na linii damsko-męskiej, zajmuje się omawianiem doskonałej żony. W drugiej – uwaga przenosi się na dzieci, które zaczynają sprawiać poważne problemy wychowawcze. Syn postanawia zwrócić na siebie uwagę w dość klasyczny sposób, córka natomiast nie radzi sobie ze stresem – atmosfera strachu panująca w okolicy oraz w mediach udziela się jej i wyzwala skrajne reakcje. A w końcu misternie budowana rzeczywistość zaczyna się walić.
Samantha Downing pisze bardzo precyzyjnie, tak, żeby nie można było znaleźć w jej propozycji słabych punktów. „Moja doskonała żona” to fachowo budowana fasada, zestaw informacji, w które – w ramach kształtowania się świata powieściowego – można uwierzyć. Autorka stawia na wyraziste emocje i na rozwiązania dalekie od przewidywalnych. Bawi się też kreacjami, ma pomysły na portrety psychologiczne postaci. Uda jej się zaskoczyć czytelników – ale nie tylko finałem książki. Przyciągnie do siebie przede wszystkim starannością narracji, tempem opowieści i jej temperaturą. „Moja doskonała żona” to thriller, który się nie nudzi.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Mando. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Mando. Pokaż wszystkie posty
poniedziałek, 10 sierpnia 2020
wtorek, 21 lipca 2020
Inka Jabłońska: Mój chłopak i jego narzeczona
Mando, Kraków 2020.
Dwóch ukochanych
Inka Jabłońska jest niezłą autorką obyczajówek. „Mój chłopak i jego narzeczona” wprawdzie nie ma zbyt wielu zwrotów akcji, ale koncentruje się na nieoczywistych rozwiązaniach uczuciowych i ma psychologiczne smaczki, co w zupełności wystarczy czytelniczkom ceniącym sobie kobiecą literaturę. Ma ta książka dobry rytm i zadaje pytania, które przyciągną odbiorczynie – a to dlatego, że autorka rezygnuje świadomie z konwencji spopularyzowanej w ostatnich latach przez poczytne historie. Koniec jednego związku nie jest tu początkiem następnego, a bohaterka miota się między dwoma kochankami i nie wie, którego powinna wybrać.
Malwina nie zachowuje się jak typowa bohaterka obyczajówek. Pracuje jako archeolog (więc opalenizna z wykopalisk odbiera jej urok i poczucie kobiecości), nie walczy o dawną miłość i nie kieruje się sentymentami, przynajmniej w ocenie innych. Dawno już postanowiła, że wyjedzie z rodzinnego miasta i swoje życie zbuduje gdzie indziej. To oznacza rozstanie z pierwszym prawdziwym ukochanym: Daniel nie zamierza wyjeżdżać. I chociaż przerażająca choroba scementowała związek nastolatków i pokazała, że mogą na sobie polegać, wszystko musi się zmienić. Teraz Malwina dostaje zaproszenie na ślub Daniela i Anieli – musi się pojawić w rodzinnych stronach, choćby przez wzgląd na sympatię, jaką żywi do byłego. Jako partnera zabiera ze sobą Jacka, przyjaciela, z którym łączą ją – w razie potrzeby – łóżkowe zabawy. Taki luźny układ odpowiada obojgu, nie mają siebie na wyłączność, nie potrzebują definiować relacji, a skoro niczego od siebie nie oczekują – nie będą się rozczarowywać ani kłócić. Jacek jest doskonałym kompanem, sprawdza się w każdej sytuacji i można na nim polegać. Także wtedy, gdy na jaw wychodzi misterny plan Anieli, dziewczyny od liceum zakochanej w Danielu.
Inka Jabłońska bawi się, bo pozwoliła sobie na odejście od stereotypu. U niej kobieta nie czeka na baśniową miłość i nie wierzy, że mogłaby czekać na rozwój wypadków. Sytuacja z dwoma kochankami przez długi czas jest dla niej wygodna i daje jej siłę – kiedy Daniel się zaręcza, Malwina może zrezygnować z kontaktów z nim bez większego cierpienia. Płaci za to cenę braku uczuciowego zdecydowania, jednak nie odbija się to przesadnie na jej zdrowiu i psychice w codzienności. Z kolei autorka tak prowadzi narrację, żeby oczywista stała się dla czytelniczek wyjątkowość relacji z Danielem, a także – idealność Jacka w codziennym życiu. Chodzi o to, żeby maksymalnie skomplikować wybór, do którego w końcu musi dojść dla dobra wszystkich zainteresowanych. Żeby uciec od cukierkowości, Jabłońska wrzuca jeszcze motyw nowych przyjaźni i zachowań psychopatycznych cudownej Anieli – to wątek, któremu warto się przyjrzeć, bo ubarwia całą książkę i sprawia, że na moment oddala książkę od beztroskiej obyczajówki w stronę powieści psychologicznej. „Mój chłopak i jego narzeczona” to książka, którą całkiem dobrze się czyta, a jeśli ktoś lubi literaturę kobiecą i pozbawioną sensacyjności (za to niepozbawioną delikatnego humoru) narrację, będzie usatysfakcjonowany.
Dwóch ukochanych
Inka Jabłońska jest niezłą autorką obyczajówek. „Mój chłopak i jego narzeczona” wprawdzie nie ma zbyt wielu zwrotów akcji, ale koncentruje się na nieoczywistych rozwiązaniach uczuciowych i ma psychologiczne smaczki, co w zupełności wystarczy czytelniczkom ceniącym sobie kobiecą literaturę. Ma ta książka dobry rytm i zadaje pytania, które przyciągną odbiorczynie – a to dlatego, że autorka rezygnuje świadomie z konwencji spopularyzowanej w ostatnich latach przez poczytne historie. Koniec jednego związku nie jest tu początkiem następnego, a bohaterka miota się między dwoma kochankami i nie wie, którego powinna wybrać.
Malwina nie zachowuje się jak typowa bohaterka obyczajówek. Pracuje jako archeolog (więc opalenizna z wykopalisk odbiera jej urok i poczucie kobiecości), nie walczy o dawną miłość i nie kieruje się sentymentami, przynajmniej w ocenie innych. Dawno już postanowiła, że wyjedzie z rodzinnego miasta i swoje życie zbuduje gdzie indziej. To oznacza rozstanie z pierwszym prawdziwym ukochanym: Daniel nie zamierza wyjeżdżać. I chociaż przerażająca choroba scementowała związek nastolatków i pokazała, że mogą na sobie polegać, wszystko musi się zmienić. Teraz Malwina dostaje zaproszenie na ślub Daniela i Anieli – musi się pojawić w rodzinnych stronach, choćby przez wzgląd na sympatię, jaką żywi do byłego. Jako partnera zabiera ze sobą Jacka, przyjaciela, z którym łączą ją – w razie potrzeby – łóżkowe zabawy. Taki luźny układ odpowiada obojgu, nie mają siebie na wyłączność, nie potrzebują definiować relacji, a skoro niczego od siebie nie oczekują – nie będą się rozczarowywać ani kłócić. Jacek jest doskonałym kompanem, sprawdza się w każdej sytuacji i można na nim polegać. Także wtedy, gdy na jaw wychodzi misterny plan Anieli, dziewczyny od liceum zakochanej w Danielu.
Inka Jabłońska bawi się, bo pozwoliła sobie na odejście od stereotypu. U niej kobieta nie czeka na baśniową miłość i nie wierzy, że mogłaby czekać na rozwój wypadków. Sytuacja z dwoma kochankami przez długi czas jest dla niej wygodna i daje jej siłę – kiedy Daniel się zaręcza, Malwina może zrezygnować z kontaktów z nim bez większego cierpienia. Płaci za to cenę braku uczuciowego zdecydowania, jednak nie odbija się to przesadnie na jej zdrowiu i psychice w codzienności. Z kolei autorka tak prowadzi narrację, żeby oczywista stała się dla czytelniczek wyjątkowość relacji z Danielem, a także – idealność Jacka w codziennym życiu. Chodzi o to, żeby maksymalnie skomplikować wybór, do którego w końcu musi dojść dla dobra wszystkich zainteresowanych. Żeby uciec od cukierkowości, Jabłońska wrzuca jeszcze motyw nowych przyjaźni i zachowań psychopatycznych cudownej Anieli – to wątek, któremu warto się przyjrzeć, bo ubarwia całą książkę i sprawia, że na moment oddala książkę od beztroskiej obyczajówki w stronę powieści psychologicznej. „Mój chłopak i jego narzeczona” to książka, którą całkiem dobrze się czyta, a jeśli ktoś lubi literaturę kobiecą i pozbawioną sensacyjności (za to niepozbawioną delikatnego humoru) narrację, będzie usatysfakcjonowany.
wtorek, 14 lipca 2020
Adam Bodnar, Bartosz Bartosik: Obywatel PL
Mando, Kraków 2020.
Opowieści o narodzie
Adam Bodnar, Rzecznik Praw Obywatelskich, jest rozmówcą niebanalnym. W jego ujęciu szybko staną się jasne rozwiązania, które koniecznie należy wprowadzać w systemy państwa, jak i takie, od których trzeba stronić, bo są pułapką dla funkcjonowania społeczeństwa. Książka „Obywatel PL” jest lekturą być może niszową, niekoniecznie czytaną dla rozrywki – ale przynosi sporo ważnych i wartościowych informacji dla zwykłych czytelników. Adam Bodnar przedstawia to, co istotne z jego perspektywy – opowiada o państwowości, wyborach społeczeństwa, o działaniach, które doprowadzą do pozytywnych zmian i o zaniechaniach, które kiedyś się zemszczą. Nie agituje i nie zamierza nikogo przekonywać na siłę, po prostu naświetla sytuacje, które trzeba na spokojnie przeanalizować. Zwraca uwagę na to, co w medialnych doniesieniach umyka, dociera do sedna sytuacji i umiejętnie je prezentuje, tak, by jak największa liczba odbiorców pojęła istotę problemu. „Obywatel PL” to książka wypełniona cennymi uwagami. Autor zajmuje się tu – w zależności od wiodącej tematyki danego wywiadu – albo znaczeniem Kościoła (jeden z ostatnich tekstów, dalej jest „tylko” koronawirus i zmiany, jakie czekają społeczeństwo po pandemii), albo problemem bezdomności i oskarżeniami kierowanymi w stronę millenialsów, albo o ekologii, o sprawach politycznych, o transformacji ustrojowej, o oczekiwaniach i o traktowaniu mniejszości. Tematów jest wiele i chociaż w większej części tomu najbardziej liczą się te związane z objaśnianiem odbiorcom trudnej rzeczywistości, zdarzają się też i lekkie opowieści. Adam Bodnar pytany jest o zadania Rzecznika Praw Obywatelskich i o promowanie polskiej kultury. Tu pokazuje, jak poznaje uroki lokalności, jak testuje między innymi kulinarne dokonania w różnych miejscach w kraju – żeby wiedzieć, z czego dany region słynie i za co warto go doceniać. Uczy dumy z polskości i z lokalności, wykorzystywania tego, co dały tradycja i wychowanie. To też ważne przesłanie dla czytelników – niektórym uświadomi bowiem Bodnar, że wiele od nich zależy i że to oni kształtują własne otoczenie, więc i – wpływają na dobrobyt w przyszłości.
Chociaż trudno tutaj o proste recepty na codzienność i o rozwiązania podawane tak, by od razu dało się z nich skorzystać, Adam Bodnar prowadzi wywody rozsądnie i dba o to, by nie były jedynie filozoficznymi dywagacjami bez zakorzenienia w rzeczywistości. Można z lektury czegoś się dowiedzieć, można się wiele nauczyć – jeśli tylko chce się wprowadzać zmiany i poprawiać sytuację w swoim otoczeniu. Rzecznik Praw Obywatelskich ma na uwadze dobro wszystkich, jednak nawet mimo wielkiej aktywności nie może dotrzeć wszędzie i zająć się wszystkim. Dlatego też uświadamia czytelników, przedstawia im problemy do przemyślenia i komentuje sytuacje, które w przyszłości przyniosą określone efekty. Nie odrywa się od bieżącego życia politycznego, odwołuje się też do niedalekiej przeszłości – ale mówi tak, by książka nie straciła szybko na aktualności. Jego wyjaśnienia są uniwersalne i długo będzie można z nich korzystać. „Obywatel PL” to przede wszystkim wartościowa i ciekawa rozmowa, która pokazuje czytelnikom, ile jest do zrobienia wokół.
Opowieści o narodzie
Adam Bodnar, Rzecznik Praw Obywatelskich, jest rozmówcą niebanalnym. W jego ujęciu szybko staną się jasne rozwiązania, które koniecznie należy wprowadzać w systemy państwa, jak i takie, od których trzeba stronić, bo są pułapką dla funkcjonowania społeczeństwa. Książka „Obywatel PL” jest lekturą być może niszową, niekoniecznie czytaną dla rozrywki – ale przynosi sporo ważnych i wartościowych informacji dla zwykłych czytelników. Adam Bodnar przedstawia to, co istotne z jego perspektywy – opowiada o państwowości, wyborach społeczeństwa, o działaniach, które doprowadzą do pozytywnych zmian i o zaniechaniach, które kiedyś się zemszczą. Nie agituje i nie zamierza nikogo przekonywać na siłę, po prostu naświetla sytuacje, które trzeba na spokojnie przeanalizować. Zwraca uwagę na to, co w medialnych doniesieniach umyka, dociera do sedna sytuacji i umiejętnie je prezentuje, tak, by jak największa liczba odbiorców pojęła istotę problemu. „Obywatel PL” to książka wypełniona cennymi uwagami. Autor zajmuje się tu – w zależności od wiodącej tematyki danego wywiadu – albo znaczeniem Kościoła (jeden z ostatnich tekstów, dalej jest „tylko” koronawirus i zmiany, jakie czekają społeczeństwo po pandemii), albo problemem bezdomności i oskarżeniami kierowanymi w stronę millenialsów, albo o ekologii, o sprawach politycznych, o transformacji ustrojowej, o oczekiwaniach i o traktowaniu mniejszości. Tematów jest wiele i chociaż w większej części tomu najbardziej liczą się te związane z objaśnianiem odbiorcom trudnej rzeczywistości, zdarzają się też i lekkie opowieści. Adam Bodnar pytany jest o zadania Rzecznika Praw Obywatelskich i o promowanie polskiej kultury. Tu pokazuje, jak poznaje uroki lokalności, jak testuje między innymi kulinarne dokonania w różnych miejscach w kraju – żeby wiedzieć, z czego dany region słynie i za co warto go doceniać. Uczy dumy z polskości i z lokalności, wykorzystywania tego, co dały tradycja i wychowanie. To też ważne przesłanie dla czytelników – niektórym uświadomi bowiem Bodnar, że wiele od nich zależy i że to oni kształtują własne otoczenie, więc i – wpływają na dobrobyt w przyszłości.
Chociaż trudno tutaj o proste recepty na codzienność i o rozwiązania podawane tak, by od razu dało się z nich skorzystać, Adam Bodnar prowadzi wywody rozsądnie i dba o to, by nie były jedynie filozoficznymi dywagacjami bez zakorzenienia w rzeczywistości. Można z lektury czegoś się dowiedzieć, można się wiele nauczyć – jeśli tylko chce się wprowadzać zmiany i poprawiać sytuację w swoim otoczeniu. Rzecznik Praw Obywatelskich ma na uwadze dobro wszystkich, jednak nawet mimo wielkiej aktywności nie może dotrzeć wszędzie i zająć się wszystkim. Dlatego też uświadamia czytelników, przedstawia im problemy do przemyślenia i komentuje sytuacje, które w przyszłości przyniosą określone efekty. Nie odrywa się od bieżącego życia politycznego, odwołuje się też do niedalekiej przeszłości – ale mówi tak, by książka nie straciła szybko na aktualności. Jego wyjaśnienia są uniwersalne i długo będzie można z nich korzystać. „Obywatel PL” to przede wszystkim wartościowa i ciekawa rozmowa, która pokazuje czytelnikom, ile jest do zrobienia wokół.
niedziela, 12 lipca 2020
Agnieszka Kozłowska: Wszyscy wyszli z PAKI. Biografia (prawie) każdego kabaretu wraz z instrukcją obsługi
Mando, Kraków 2020.
Historia
Dzisiaj na hasło „kabaret” większość odbiorców – nawet tych, którzy kiedyś pilnie śledzili rozwój scen humoru i satyry – zaczyna się krzywić. Nie da się ukryć: telewizja zepsuła kabaret, obecnie kojarzy się on wyłącznie z marnej jakości rubasznymi dowcipami i głośnymi dżinglami. Kabaret przestał wchodzić do języka publicznego, przestał też wywoływać reakcje odbiorców. Nie funkcjonuje w zbiorowej świadomości i twórcy będą musieli nieźle się namęczyć, żeby odzyskać zaufanie. Ale chociaż mało kto chce dołączać do zbiorowego rechotu na niekończących się programach telewizyjnych, są tematy, które wciąż wiążą się z sentymentem i wiarą w siłę śmiechu. Do takich przeglądów z historią należy PAKA, o której nie pierwszy raz opowiada Agnieszka Kozłowska. Tomem „Wszyscy wyszli z PAKI” próbuje trochę chociaż wskrzesić zainteresowanie kabaretem i jego nie tak dawną renomę. Przypomina to, co najlepsze w przeszłości festiwalu i gra na emocjach. Opowiada o własnych zachwytach, chociaż znacznie częściej stara się opisywać sytuacje obiektywnie i budować całą legendę PAKI bez uciekania się do tanich chwytów. Tu – w tym tomie – jeszcze raz powrócą najlepsze momenty i odkrycia sceniczne.
Chociaż książka nie jest przesadnie obszerna (nieco ponad trzysta stron), a autorka rezygnuje z kwerend w tekstach dotyczących PAKI i kabaretu jako takiego, odnosi się wyłącznie do zapisków i wypowiedzi kabareciarzy, jest w niej sporo błyskotliwości, żartów, ciekawostek, anegdot i wspomnień. Kozłowska nie zamierza oceniać kabaretów, ale czasami zdradza własne fascynacje. Podpiera się słowami autorytetów i wieloletnich jurorów lub uczestników, którzy po latach zostawali kabaretowymi mistrzami. Rok po roku przedstawia najciekawsze wydarzenia PAKI (na końcu tomu wprowadza jeszcze krótkie opisy co ważniejszych wydarzeń obok listy laureatów), niekiedy podpiera się fragmentami skeczy lub piosenek (ciekawe, dlaczego cenzuruje niektóre z nich, ucinając na przykład elementy co bardziej dosadne? Przecież nikogo by one nie uraziły). Najchętniej korzysta z bezpośrednich opowieści satyryków, którzy nawet przy odpowiedziach na proste pytania usiłują zbudować cały dowcip, z celną puentą. Dzięki temu może autorka wciąż olśniewać – przeprowadzać odbiorców nie przez zwykły rejestr wydarzeń, a – zestaw towarzyskich i intelektualnych spotkań, pojedynków na humor i dróg powstawania najbardziej znanych do dzisiaj zespołów. Koncentruje się Agnieszka Kozłowska zwłaszcza na pierwszych kontaktach mistrzów z tymi, którzy wkrótce mistrzami się staną – to zwykle walka na puenty i pomysły zamieniana w końcu w wielkie sceniczne przyjaźnie. Rywalizacja u kabareciarzy staje się bardzo twórcza. A sama PAKA wykorzystuje te nastroje. Są tu przedziwne nagrody, pozasceniczne zmagania, narodziny kabaretów legendarnych. Kozłowska bardzo dobrze to wszystko wychwytuje, pozwala czytelnikom jeszcze raz przeżyć złote czasy kabaretów i zatęsknić do nich. Zajmuje się tym, co dziś wydaje się niemożliwe do odzyskania – ale czytelnikom przypomina, skąd wzięły się sentymenty do niektórych zespołów i jak wyglądała ich droga do sławy. Jest tu wesoło, ale nie na siłę – śmiech przywołuje najlepsze dokonania kabareciarzy. Można po tę książkę sięgać bez niesmaku. Lektura przyniesie wiele radości.
Historia
Dzisiaj na hasło „kabaret” większość odbiorców – nawet tych, którzy kiedyś pilnie śledzili rozwój scen humoru i satyry – zaczyna się krzywić. Nie da się ukryć: telewizja zepsuła kabaret, obecnie kojarzy się on wyłącznie z marnej jakości rubasznymi dowcipami i głośnymi dżinglami. Kabaret przestał wchodzić do języka publicznego, przestał też wywoływać reakcje odbiorców. Nie funkcjonuje w zbiorowej świadomości i twórcy będą musieli nieźle się namęczyć, żeby odzyskać zaufanie. Ale chociaż mało kto chce dołączać do zbiorowego rechotu na niekończących się programach telewizyjnych, są tematy, które wciąż wiążą się z sentymentem i wiarą w siłę śmiechu. Do takich przeglądów z historią należy PAKA, o której nie pierwszy raz opowiada Agnieszka Kozłowska. Tomem „Wszyscy wyszli z PAKI” próbuje trochę chociaż wskrzesić zainteresowanie kabaretem i jego nie tak dawną renomę. Przypomina to, co najlepsze w przeszłości festiwalu i gra na emocjach. Opowiada o własnych zachwytach, chociaż znacznie częściej stara się opisywać sytuacje obiektywnie i budować całą legendę PAKI bez uciekania się do tanich chwytów. Tu – w tym tomie – jeszcze raz powrócą najlepsze momenty i odkrycia sceniczne.
Chociaż książka nie jest przesadnie obszerna (nieco ponad trzysta stron), a autorka rezygnuje z kwerend w tekstach dotyczących PAKI i kabaretu jako takiego, odnosi się wyłącznie do zapisków i wypowiedzi kabareciarzy, jest w niej sporo błyskotliwości, żartów, ciekawostek, anegdot i wspomnień. Kozłowska nie zamierza oceniać kabaretów, ale czasami zdradza własne fascynacje. Podpiera się słowami autorytetów i wieloletnich jurorów lub uczestników, którzy po latach zostawali kabaretowymi mistrzami. Rok po roku przedstawia najciekawsze wydarzenia PAKI (na końcu tomu wprowadza jeszcze krótkie opisy co ważniejszych wydarzeń obok listy laureatów), niekiedy podpiera się fragmentami skeczy lub piosenek (ciekawe, dlaczego cenzuruje niektóre z nich, ucinając na przykład elementy co bardziej dosadne? Przecież nikogo by one nie uraziły). Najchętniej korzysta z bezpośrednich opowieści satyryków, którzy nawet przy odpowiedziach na proste pytania usiłują zbudować cały dowcip, z celną puentą. Dzięki temu może autorka wciąż olśniewać – przeprowadzać odbiorców nie przez zwykły rejestr wydarzeń, a – zestaw towarzyskich i intelektualnych spotkań, pojedynków na humor i dróg powstawania najbardziej znanych do dzisiaj zespołów. Koncentruje się Agnieszka Kozłowska zwłaszcza na pierwszych kontaktach mistrzów z tymi, którzy wkrótce mistrzami się staną – to zwykle walka na puenty i pomysły zamieniana w końcu w wielkie sceniczne przyjaźnie. Rywalizacja u kabareciarzy staje się bardzo twórcza. A sama PAKA wykorzystuje te nastroje. Są tu przedziwne nagrody, pozasceniczne zmagania, narodziny kabaretów legendarnych. Kozłowska bardzo dobrze to wszystko wychwytuje, pozwala czytelnikom jeszcze raz przeżyć złote czasy kabaretów i zatęsknić do nich. Zajmuje się tym, co dziś wydaje się niemożliwe do odzyskania – ale czytelnikom przypomina, skąd wzięły się sentymenty do niektórych zespołów i jak wyglądała ich droga do sławy. Jest tu wesoło, ale nie na siłę – śmiech przywołuje najlepsze dokonania kabareciarzy. Można po tę książkę sięgać bez niesmaku. Lektura przyniesie wiele radości.
środa, 15 kwietnia 2020
Ursula Poznanski, Arno Strobel: Darknet
Mando, Kraków 2019.
Wybieranie
Darknet to miejsce, które policjanci z wydziału kryminalnego znać muszą. Internet dla wtajemniczonych – poszukiwaczy dorosłych przygód – skrywa bowiem najbardziej mroczne sekrety. Tu jest królestwo pedofilów i morderców, tu nie istnieją kodeksy moralne ani prawo. W darknecie można nawet zaproponować użytkownikom makabryczne reality show. Zarejestrowani na forum mieszkańcy Hamburga wskazująkogoś, kto – z jakiegoś powodu – zasłużył według nich na śmierć. Z nominowanych głosują na jedną osobę. Kto zdobędzie najwięcej wskazań, zginie w męczarniach, a jego egzekucję, za każdym razem poprzedzoną innym zestawem tortur, forumowicze będą mogli oglądać w bezpośredniej transmisji. Tutaj nie istnieją żadne ograniczenia: wskazać można irytującego sąsiad, polityka albo dziecko. Użytkownikom forum wydaje się to prowokacyjną zabawą, jednak kolejne ofiary pokazują jasno: tu żartów nie ma.
Śledczy będzie borykać się z problemem zbrodni, ale nie sam. W tej sprawie zaczyna współpracę z Niną Salomon, policjantką słynącą z ciętego języka, złośliwości i bezwzględności. Nie tylko będzie zatem walczyć z przestępcami, ale i ze swoją nową partnerką. Musi ją trochę utemperować, co łatwe nie będzie. Zwłaszcza że Nina nie zamierza siedzieć z założonymi rękami i czekać na kolejne zbrodnie. Rejestruje się na forum, angażuje w dyskusje, umawia z użytkownikami, a nawet… zgłasza siebie samą jako następną ofiarę. Nudzić się z nią nie można.
W „Darknecie” makabra kolejnych zbrodni przełamywana jest jeszcze obyczajowością – na szczęście, bo trudno byłoby znieść „grę”, jaka angażuje forumowiczów i uwydatnia ich najgorsze instynkty. Autorzy nie przymykają oczu na śmierć, a przed nią analizują strach ofiar na tyle długo, żeby czytelnicy zdążyli się przyzwyczaić do postaci – jeszcze żywych. Rozstania są bolesne. I dlatego odwracają autorzy uwagę od zbrodni całkiem sympatyczną codziennością. Buchholz poza tym, że nie może sobie poukładać życia osobistego po pewnej tragedii – nie chce przywiązywać się do żadnej kobiety – jest pedantem. Nina stanowi jego przeciwieństwo, więc bezustannie będzie go drażnić, w każdym aspekcie codzienności. Prowokuje go celowo, wytrącając ze strefy komfortu (a przy okazji rozśmieszając czytelników). Życie osobiste Niny też nie należy do udanych – spotyka się wprawdzie z Tomem, ale nie kocha go, tu chodzi tylko o seks. Między Niną i jej partnerem z pracy pojawia się więź, której nie da się zignorować. Ładnie szkicowana, zmienia rozkład sił w powieści.
Jest to powieść mroczna, thriller, w którym autorzy wykorzystują odkrycia psychologów (choćby w kwestii zachowań anonimowych uczestników tłumu) oraz niebezpieczeństwa płynące z nowych mediów. Epatują autorzy śmiercią i tutaj mogą trochę czytelników zmęczyć – ale dzięki temu też uzyskują wyjątkowo silny efekt. „Darknet” to powieść bardzo dobrze napisana: z przekonującymi charakterami oraz zagadkami umotywowanymi w fabule. We wnioskowaniu nie ma tu błędów, w narracji też – więc „Darknet” będzie wciągać już samym pomysłem, nie tylko realizacją.
Wybieranie
Darknet to miejsce, które policjanci z wydziału kryminalnego znać muszą. Internet dla wtajemniczonych – poszukiwaczy dorosłych przygód – skrywa bowiem najbardziej mroczne sekrety. Tu jest królestwo pedofilów i morderców, tu nie istnieją kodeksy moralne ani prawo. W darknecie można nawet zaproponować użytkownikom makabryczne reality show. Zarejestrowani na forum mieszkańcy Hamburga wskazująkogoś, kto – z jakiegoś powodu – zasłużył według nich na śmierć. Z nominowanych głosują na jedną osobę. Kto zdobędzie najwięcej wskazań, zginie w męczarniach, a jego egzekucję, za każdym razem poprzedzoną innym zestawem tortur, forumowicze będą mogli oglądać w bezpośredniej transmisji. Tutaj nie istnieją żadne ograniczenia: wskazać można irytującego sąsiad, polityka albo dziecko. Użytkownikom forum wydaje się to prowokacyjną zabawą, jednak kolejne ofiary pokazują jasno: tu żartów nie ma.
Śledczy będzie borykać się z problemem zbrodni, ale nie sam. W tej sprawie zaczyna współpracę z Niną Salomon, policjantką słynącą z ciętego języka, złośliwości i bezwzględności. Nie tylko będzie zatem walczyć z przestępcami, ale i ze swoją nową partnerką. Musi ją trochę utemperować, co łatwe nie będzie. Zwłaszcza że Nina nie zamierza siedzieć z założonymi rękami i czekać na kolejne zbrodnie. Rejestruje się na forum, angażuje w dyskusje, umawia z użytkownikami, a nawet… zgłasza siebie samą jako następną ofiarę. Nudzić się z nią nie można.
W „Darknecie” makabra kolejnych zbrodni przełamywana jest jeszcze obyczajowością – na szczęście, bo trudno byłoby znieść „grę”, jaka angażuje forumowiczów i uwydatnia ich najgorsze instynkty. Autorzy nie przymykają oczu na śmierć, a przed nią analizują strach ofiar na tyle długo, żeby czytelnicy zdążyli się przyzwyczaić do postaci – jeszcze żywych. Rozstania są bolesne. I dlatego odwracają autorzy uwagę od zbrodni całkiem sympatyczną codziennością. Buchholz poza tym, że nie może sobie poukładać życia osobistego po pewnej tragedii – nie chce przywiązywać się do żadnej kobiety – jest pedantem. Nina stanowi jego przeciwieństwo, więc bezustannie będzie go drażnić, w każdym aspekcie codzienności. Prowokuje go celowo, wytrącając ze strefy komfortu (a przy okazji rozśmieszając czytelników). Życie osobiste Niny też nie należy do udanych – spotyka się wprawdzie z Tomem, ale nie kocha go, tu chodzi tylko o seks. Między Niną i jej partnerem z pracy pojawia się więź, której nie da się zignorować. Ładnie szkicowana, zmienia rozkład sił w powieści.
Jest to powieść mroczna, thriller, w którym autorzy wykorzystują odkrycia psychologów (choćby w kwestii zachowań anonimowych uczestników tłumu) oraz niebezpieczeństwa płynące z nowych mediów. Epatują autorzy śmiercią i tutaj mogą trochę czytelników zmęczyć – ale dzięki temu też uzyskują wyjątkowo silny efekt. „Darknet” to powieść bardzo dobrze napisana: z przekonującymi charakterami oraz zagadkami umotywowanymi w fabule. We wnioskowaniu nie ma tu błędów, w narracji też – więc „Darknet” będzie wciągać już samym pomysłem, nie tylko realizacją.
niedziela, 2 czerwca 2019
Olivier Norek: Kod 93
Mando, Kraków 2019.
Śledztwo z klubu
Najpierw trup ucieka ze stołu do sekcji zwłok. Potem Olivier Norek z podobnych fajerwerków rezygnuje, chociaż i tak mocno urozmaica śledztwo, które prowadzi Coste razem ze swoją zgraną ekipą. Do grupy policjantów dochodzi Jo, która szybko zostaje przemianowana na Calamity (nie tylko z racji strzeleckich umiejętności). Kryminalne poszukiwania idą swoim torem, wydarzenia, które pokazują codzienność i psychikę postaci – swoim. Proponuje autor dość konwencjonalną książkę, reprezentatywną dla gatunku, trochę mroczną, trochę czerpiącą z szyfrów i tajemnic (czym jest kod 93 i co szyfruje czytelnicy dowiedzą się raczej późno). To rozrywka dla tych, którzy przede wszystkim lubią sprawdzać poprowadzenie przez autora intrygi, pomysł na opowieść spoza wydarzeń codziennych. Karmi się Norek sensacją, ale ciekawość czytelników może podsycić tym, że jest policjantem, więc zna od podszewki środowisko, które opisuje. Szkoda, że boi się odejść od rutyny w budowaniu tego typu książek – posługuje się pojedynczymi scenkami, szybko przerywanymi (kryminał akcji nie lubi przegadania, o czym autor zdaje się doskonale wiedzieć), pisze poprawnie i przestrzega wszelkich reguł w konstruowaniu charakterów. Na przykład jego Coste w przeszłości przeżył wyjątkowo trudne wydarzenie, dlatego dzisiaj nie zamierza wiązać się na dłużej z żadną kobietą, ucieka od związków i nawet gdyby chciał, nie potrafi nawiązać bliższej relacji (dowodem jest lekarka sądowa przeprowadzająca sekcje – Coste wzdycha do niej po cichu, jednak nie wychodzi poza zawodowe relacje, chociaż wszyscy odbiorcy będą mu kibicować w realizacji planów). Z kolei Calamity na początku przedstawiona jest wręcz odpychająco i wydaje się, że dla autora będzie to tylko karykatura, dopiero z czasem pozwala jej Norek zaistnieć pozytywnie w historii. Zdarzają mu się nawet partie humorystyczne – kiedy w poszukiwaniu informacji policjanci trafiają do domu dobrze poinformowanej staruszki, zderzają się z ciekawym wykorzystaniem techniki…
Z czasem odsłania się w powieści i jej mroczna strona: rzecz dotyczy półświatka i zbrodni na ekskluzywnej prostytutce z klubu nocnego dla wyjątkowo bogatych. Norek operuje tu zagęszczanym strachem, opisami ran i obrażeń, sięga po popęd seksualny jako motywację działań, ale i po uczucia braterskie, żeby wskazać potęgę reakcji. Szokuje czytelników parę razy – chociaż już w prologu będzie ich nastawiać na mocne wrażenia, tak, żeby odbiorcy mogli od razu określić, czy odpowiada im taki rodzaj literatury. Jest „Kod 93” powieścią ciężką w warstwie narracyjnej, chociaż autor stara się o transparentność tekstu – jego ciężar pojawia się za sprawą poruszanych tematów i rodzaju zbrodni. To bez wątpienia propozycja dla fanów gatunku, w dodatku realizowana w literaturze masowej, nie będzie autor próbował bawić się w pisarza pełnowymiarowego: z tworzeniem przekonujących charakterów czy rozłożystych opisów. Dla niego liczy się jak najszybciej uzyskiwany efekt.
Śledztwo z klubu
Najpierw trup ucieka ze stołu do sekcji zwłok. Potem Olivier Norek z podobnych fajerwerków rezygnuje, chociaż i tak mocno urozmaica śledztwo, które prowadzi Coste razem ze swoją zgraną ekipą. Do grupy policjantów dochodzi Jo, która szybko zostaje przemianowana na Calamity (nie tylko z racji strzeleckich umiejętności). Kryminalne poszukiwania idą swoim torem, wydarzenia, które pokazują codzienność i psychikę postaci – swoim. Proponuje autor dość konwencjonalną książkę, reprezentatywną dla gatunku, trochę mroczną, trochę czerpiącą z szyfrów i tajemnic (czym jest kod 93 i co szyfruje czytelnicy dowiedzą się raczej późno). To rozrywka dla tych, którzy przede wszystkim lubią sprawdzać poprowadzenie przez autora intrygi, pomysł na opowieść spoza wydarzeń codziennych. Karmi się Norek sensacją, ale ciekawość czytelników może podsycić tym, że jest policjantem, więc zna od podszewki środowisko, które opisuje. Szkoda, że boi się odejść od rutyny w budowaniu tego typu książek – posługuje się pojedynczymi scenkami, szybko przerywanymi (kryminał akcji nie lubi przegadania, o czym autor zdaje się doskonale wiedzieć), pisze poprawnie i przestrzega wszelkich reguł w konstruowaniu charakterów. Na przykład jego Coste w przeszłości przeżył wyjątkowo trudne wydarzenie, dlatego dzisiaj nie zamierza wiązać się na dłużej z żadną kobietą, ucieka od związków i nawet gdyby chciał, nie potrafi nawiązać bliższej relacji (dowodem jest lekarka sądowa przeprowadzająca sekcje – Coste wzdycha do niej po cichu, jednak nie wychodzi poza zawodowe relacje, chociaż wszyscy odbiorcy będą mu kibicować w realizacji planów). Z kolei Calamity na początku przedstawiona jest wręcz odpychająco i wydaje się, że dla autora będzie to tylko karykatura, dopiero z czasem pozwala jej Norek zaistnieć pozytywnie w historii. Zdarzają mu się nawet partie humorystyczne – kiedy w poszukiwaniu informacji policjanci trafiają do domu dobrze poinformowanej staruszki, zderzają się z ciekawym wykorzystaniem techniki…
Z czasem odsłania się w powieści i jej mroczna strona: rzecz dotyczy półświatka i zbrodni na ekskluzywnej prostytutce z klubu nocnego dla wyjątkowo bogatych. Norek operuje tu zagęszczanym strachem, opisami ran i obrażeń, sięga po popęd seksualny jako motywację działań, ale i po uczucia braterskie, żeby wskazać potęgę reakcji. Szokuje czytelników parę razy – chociaż już w prologu będzie ich nastawiać na mocne wrażenia, tak, żeby odbiorcy mogli od razu określić, czy odpowiada im taki rodzaj literatury. Jest „Kod 93” powieścią ciężką w warstwie narracyjnej, chociaż autor stara się o transparentność tekstu – jego ciężar pojawia się za sprawą poruszanych tematów i rodzaju zbrodni. To bez wątpienia propozycja dla fanów gatunku, w dodatku realizowana w literaturze masowej, nie będzie autor próbował bawić się w pisarza pełnowymiarowego: z tworzeniem przekonujących charakterów czy rozłożystych opisów. Dla niego liczy się jak najszybciej uzyskiwany efekt.
środa, 29 maja 2019
Gill Paul: Zaginiona córka
Mando, Kraków 2019.
Ślady uczucia
Gill Paul nie zgadza się na brutalną historię. W setną rocznicę zamordowania Romanowów powraca do tragedii. W powieści „Zaginiona córka” przywraca do istnienia Marię – która w chwili zbrodni miała siedemnaście lat – i sugeruje, że innym kobietom z carskiej rodziny, przynajmniej niektórym, też mogło się udać ocalić życie. Spora w tym rola przypadku, ale i witalności. Młoda i ponętna Maria, zawsze miła dla strażników, niemal flirtująca beztrosko i radośnie z każdym mężczyzną, przeżywa zamach. Uratowana przez Piotra będzie od tej pory wiodła zupełnie zwyczajne życie – kochanej i kochającej żony, a później też i matki. Nie wolno jej niczym zdradzić pochodzenia (gdyby klejnoty Romanowów wpadły w niepowołane ręce, kobieta znalazłaby się w poważnym niebezpieczeństwie!). Czytelnicy dostaną przegląd całej dorosłej egzystencji Marii – rozkwit pięknej miłości, pierwsze ciąże, a później też serie zmartwień związanych z przemianami politycznymi – drobne dramaty, na które wielka historia nie zwraca w ogóle uwagi ożywają w tej opowieści. Gill Paul cofa się w przeszłość i odnotowuje obyczajowość, codzienność Marii, która znalazła szczęście w najbardziej niesprzyjających okolicznościach. Po drugiej stronie relacji plasuje się Val. Val w latach 70. XX wieku przekonuje się, że prawo w żaden sposób nie chroni kobiet – ofiar przemocy domowej. Kbieta uciekła w małżeństwo przed ojcem-despotą, ale na partnera wybrała sobie damskiego boksera. Małżonek w obliczu obcych zamienia się w czarującego i troskliwego mężczyznę – w zaciszu domowym potrafi podbić oko Val czy bez powodu złamać jej rękę. Ten problem stanowi jedną siłę napędową działań Val: trzeba pokazać czytelniczkom, że takich sytuacji nie można puszczać płazem. Nieważne, czy siłę będą czerpać z nadziei na spotkanie matki, czy z uczuć macierzyńskich, czy też z przyjaźni – muszą walczyć o siebie i opracować dobry plan. Niewiele brakuje, by temat ucieczki przed domowym tyranem przysłonił samą intrygę, w zasadzie dosyć konwencjonalną. Val dowiaduje się od schorowanego ojca, że nie chciał kogoś zabić. Kobieta prowadzi śledztwo – żeby rozliczyć się z przeszłością i poznać szarpiącą nerwy tajemnicę. I to jest motyw, który splata oba wątki. Val i Maria to dwie silne kobiety, które w różnych czasach muszą stawić czoła prawdziwym wyzwaniom ponad siły.
Autorka rozbudowuje motyw Marii w wielki życiorys, niemal sagę, która obejmuje jeszcze egzystencję męża i dzieci – stopniowo zagęszcza akcję, przechodzi od sielanki mimo wszystko do intryg i niebezpieczeństw. W przypadku Val rejestruje tylko mały wycinek jej rzeczywistości – traktuje go bardziej jak rodzaj manifestu, temat społeczny podniesiony do rangi opowieści. „Zaginiona córka” to książka bardzo rozbudowana, przede wszystkim za sprawą historycznego romansu. Gill Paul dba o detale dotyczące obyczajowości i przeszłości, ma tu pole do popisu. Z kolei w opowieści o Val skupia się bardziej na stronie sensacyjnej – i też bardzo dobrze sobie radzi. I tak „Zaginiona córka” staje się relacją całkiem atrakcyjną dla dzisiejszych czytelniczek, chociaż oddaloną czasowo, to jednak dość aktualną w warstwie relacji międzyludzkich.
Ślady uczucia
Gill Paul nie zgadza się na brutalną historię. W setną rocznicę zamordowania Romanowów powraca do tragedii. W powieści „Zaginiona córka” przywraca do istnienia Marię – która w chwili zbrodni miała siedemnaście lat – i sugeruje, że innym kobietom z carskiej rodziny, przynajmniej niektórym, też mogło się udać ocalić życie. Spora w tym rola przypadku, ale i witalności. Młoda i ponętna Maria, zawsze miła dla strażników, niemal flirtująca beztrosko i radośnie z każdym mężczyzną, przeżywa zamach. Uratowana przez Piotra będzie od tej pory wiodła zupełnie zwyczajne życie – kochanej i kochającej żony, a później też i matki. Nie wolno jej niczym zdradzić pochodzenia (gdyby klejnoty Romanowów wpadły w niepowołane ręce, kobieta znalazłaby się w poważnym niebezpieczeństwie!). Czytelnicy dostaną przegląd całej dorosłej egzystencji Marii – rozkwit pięknej miłości, pierwsze ciąże, a później też serie zmartwień związanych z przemianami politycznymi – drobne dramaty, na które wielka historia nie zwraca w ogóle uwagi ożywają w tej opowieści. Gill Paul cofa się w przeszłość i odnotowuje obyczajowość, codzienność Marii, która znalazła szczęście w najbardziej niesprzyjających okolicznościach. Po drugiej stronie relacji plasuje się Val. Val w latach 70. XX wieku przekonuje się, że prawo w żaden sposób nie chroni kobiet – ofiar przemocy domowej. Kbieta uciekła w małżeństwo przed ojcem-despotą, ale na partnera wybrała sobie damskiego boksera. Małżonek w obliczu obcych zamienia się w czarującego i troskliwego mężczyznę – w zaciszu domowym potrafi podbić oko Val czy bez powodu złamać jej rękę. Ten problem stanowi jedną siłę napędową działań Val: trzeba pokazać czytelniczkom, że takich sytuacji nie można puszczać płazem. Nieważne, czy siłę będą czerpać z nadziei na spotkanie matki, czy z uczuć macierzyńskich, czy też z przyjaźni – muszą walczyć o siebie i opracować dobry plan. Niewiele brakuje, by temat ucieczki przed domowym tyranem przysłonił samą intrygę, w zasadzie dosyć konwencjonalną. Val dowiaduje się od schorowanego ojca, że nie chciał kogoś zabić. Kobieta prowadzi śledztwo – żeby rozliczyć się z przeszłością i poznać szarpiącą nerwy tajemnicę. I to jest motyw, który splata oba wątki. Val i Maria to dwie silne kobiety, które w różnych czasach muszą stawić czoła prawdziwym wyzwaniom ponad siły.
Autorka rozbudowuje motyw Marii w wielki życiorys, niemal sagę, która obejmuje jeszcze egzystencję męża i dzieci – stopniowo zagęszcza akcję, przechodzi od sielanki mimo wszystko do intryg i niebezpieczeństw. W przypadku Val rejestruje tylko mały wycinek jej rzeczywistości – traktuje go bardziej jak rodzaj manifestu, temat społeczny podniesiony do rangi opowieści. „Zaginiona córka” to książka bardzo rozbudowana, przede wszystkim za sprawą historycznego romansu. Gill Paul dba o detale dotyczące obyczajowości i przeszłości, ma tu pole do popisu. Z kolei w opowieści o Val skupia się bardziej na stronie sensacyjnej – i też bardzo dobrze sobie radzi. I tak „Zaginiona córka” staje się relacją całkiem atrakcyjną dla dzisiejszych czytelniczek, chociaż oddaloną czasowo, to jednak dość aktualną w warstwie relacji międzyludzkich.
piątek, 3 maja 2019
Jerzy Stuhr, ks. Andrzej Luter: Myśmy się uodpornili. Rozmowy o dojrzałości
Mando (WAM), Kraków 2019.
Zwierzenia
Od czasu do czasu pojawi się w tej książce motyw z kolejnego filmu, wspomnienie dotyczące doświadczeń z planu albo przygotowań do konkretnych, znanych odbiorcom ujęć. Jerzy Stuhr nie ucieka w tomie „Myśmy się uodpornili” od refleksji zawodowych, ale też nie traktuje rozmowy jako sposobu na promowanie siebie i przypominanie o swoich dokonaniach. Owszem, powraca do kolejnych produkcji, ale raczej traktuje je jako naturalne skojarzenia, bez chęci opowiedzenia całej historii życia. Tak samo jak wybory zawodowe traktuje w tomie osobiste doznania, motywy z choroby, z życia rodzinnego czy z drogi duchowej – szukania własnego miejsca. Bo „Myśmy się uodpornili” to publikacja trochę na marginesie codziennego zabiegania, przystanek i możliwość zastanowienia się nad dotychczasowymi decyzjami. Ksiądz Andrzej Luter jest tutaj nie dziennikarzem, który namawia do relacjonowania życia – a równoważnym partnerem do rozmowy, moderatorem, który kierować będzie wspomnienia na bardziej duchowe tory – ale też nie zawsze. Kluczem do odczytywania tej książki staje się filozofia w codziennym życiu, sposób na odczytywanie sensów i przesłań.
Wielkie tematy – na przykład stosunek do śmierci i przemijania – się tutaj pojawią, ale wcale nie zdominują dyskusji. Chociaż obaj panowie mają coś do powiedzenia na temat trudnych diagnoz, chorób, które nakazują przewartościowanie życia, borykania się z bólem, cierpieniem i bliskością kresu – nie zamkną się w rozważaniach eschatologicznych. Unikają też epatowania cierpieniem i licytowania się na odniesione w życiu rany, jest między nimi porozumienie, które wyklucza rzeczywistą dyskusję. Wywoływane kwestie prowadzą do spokojnej, inteligentnej wymiany poglądów, nie do burzliwych sporów. Ale też „Myśmy się uodpornili” ma dać ukojenie również odbiorcom, przekonać ich do przyjmowania z pokorą tego, co niesie życie – nauczyć radzenia sobie ze stresem i z wyzwaniami rzekomo ponad siły. Uodpornienia obaj interlokutorzy szukają w dziełach – w utworach muzycznych, w literaturze, w spektaklach teatralnych i w filmach. Proponują własne listy dzieł, które trzeba poznać – i które dają do myślenia. Czasami nawet owe listy więcej powiedzą odbiorcom niż same rozmowy – ale to właśnie urok tej niewielkiej książki. W „Myśmy się uodpornili” nie ma czasu ani miejsca na dogłębne rozważania na kolejne tematy – autorzy mogą tylko zasygnalizować wybrany motyw, nie spędzą nad nim zbyt dużo czasu, zostawią z nim czytelników tak, żeby każdy mógł określić się wobec prezentowanych przemyśleń. Nie dość, że książka jest niewielka objętościowo, to jeszcze osobno napowietrzają ją wybrane z tekstu cytaty, które na prawach aforyzmów czy śródtytułów pojawiają się jako… ozdobniki na poszczególnych stronach. Ale przecież ta publikacja może być tylko dodatkiem do biografii, na pewno nie sposobem na prawdziwe poznanie egzystencji aktora.
Jest to lektura niespieszna, chociaż czyta się ją błyskawicznie. Ma działać na odbiorców za sprawą siły przemyśleń, jakości – a nie wyczerpywania tematów. Jerzy Stuhr i ksiądz Andrzej Luter nie kierują się do masowej publiczności, mimo że nazwisko znanego aktora może być wabikiem dla szerokiego grona odbiorców. Ten tomik jest przede wszystkim dla ludzi, którzy cenią sobie refleksyjne podejście do życia, zwolnienie tempa codzienności i analizowanie tego, co przynosi los.
Zwierzenia
Od czasu do czasu pojawi się w tej książce motyw z kolejnego filmu, wspomnienie dotyczące doświadczeń z planu albo przygotowań do konkretnych, znanych odbiorcom ujęć. Jerzy Stuhr nie ucieka w tomie „Myśmy się uodpornili” od refleksji zawodowych, ale też nie traktuje rozmowy jako sposobu na promowanie siebie i przypominanie o swoich dokonaniach. Owszem, powraca do kolejnych produkcji, ale raczej traktuje je jako naturalne skojarzenia, bez chęci opowiedzenia całej historii życia. Tak samo jak wybory zawodowe traktuje w tomie osobiste doznania, motywy z choroby, z życia rodzinnego czy z drogi duchowej – szukania własnego miejsca. Bo „Myśmy się uodpornili” to publikacja trochę na marginesie codziennego zabiegania, przystanek i możliwość zastanowienia się nad dotychczasowymi decyzjami. Ksiądz Andrzej Luter jest tutaj nie dziennikarzem, który namawia do relacjonowania życia – a równoważnym partnerem do rozmowy, moderatorem, który kierować będzie wspomnienia na bardziej duchowe tory – ale też nie zawsze. Kluczem do odczytywania tej książki staje się filozofia w codziennym życiu, sposób na odczytywanie sensów i przesłań.
Wielkie tematy – na przykład stosunek do śmierci i przemijania – się tutaj pojawią, ale wcale nie zdominują dyskusji. Chociaż obaj panowie mają coś do powiedzenia na temat trudnych diagnoz, chorób, które nakazują przewartościowanie życia, borykania się z bólem, cierpieniem i bliskością kresu – nie zamkną się w rozważaniach eschatologicznych. Unikają też epatowania cierpieniem i licytowania się na odniesione w życiu rany, jest między nimi porozumienie, które wyklucza rzeczywistą dyskusję. Wywoływane kwestie prowadzą do spokojnej, inteligentnej wymiany poglądów, nie do burzliwych sporów. Ale też „Myśmy się uodpornili” ma dać ukojenie również odbiorcom, przekonać ich do przyjmowania z pokorą tego, co niesie życie – nauczyć radzenia sobie ze stresem i z wyzwaniami rzekomo ponad siły. Uodpornienia obaj interlokutorzy szukają w dziełach – w utworach muzycznych, w literaturze, w spektaklach teatralnych i w filmach. Proponują własne listy dzieł, które trzeba poznać – i które dają do myślenia. Czasami nawet owe listy więcej powiedzą odbiorcom niż same rozmowy – ale to właśnie urok tej niewielkiej książki. W „Myśmy się uodpornili” nie ma czasu ani miejsca na dogłębne rozważania na kolejne tematy – autorzy mogą tylko zasygnalizować wybrany motyw, nie spędzą nad nim zbyt dużo czasu, zostawią z nim czytelników tak, żeby każdy mógł określić się wobec prezentowanych przemyśleń. Nie dość, że książka jest niewielka objętościowo, to jeszcze osobno napowietrzają ją wybrane z tekstu cytaty, które na prawach aforyzmów czy śródtytułów pojawiają się jako… ozdobniki na poszczególnych stronach. Ale przecież ta publikacja może być tylko dodatkiem do biografii, na pewno nie sposobem na prawdziwe poznanie egzystencji aktora.
Jest to lektura niespieszna, chociaż czyta się ją błyskawicznie. Ma działać na odbiorców za sprawą siły przemyśleń, jakości – a nie wyczerpywania tematów. Jerzy Stuhr i ksiądz Andrzej Luter nie kierują się do masowej publiczności, mimo że nazwisko znanego aktora może być wabikiem dla szerokiego grona odbiorców. Ten tomik jest przede wszystkim dla ludzi, którzy cenią sobie refleksyjne podejście do życia, zwolnienie tempa codzienności i analizowanie tego, co przynosi los.
Subskrybuj:
Posty (Atom)