Marginesy, Warszawa 2023.
Codzienność
Naturalną konsekwencją wydania tomu o chłopkach stało się wypuszczenie na rynek książki „Ziemianki. Co panie z dworów łączyło z chłopkami” Marty Strzeleckiej. I chociaż „Chłopki” zostały bardzo dobrze przyjęte na rynku, to „Ziemianki” mają wszelkie szanse zdeklasowania poprzedniej części cyklu. Marta Strzelecka przedstawia bowiem życie codzienne pań z dworów – i przygląda się możliwościom, jakie wypracowywały sobie kobiety dążące do emancypacji, a przynajmniej – uzyskania pewnej niezależności. Ziemianki to panie, które mają szansę na życie inne niż to, jakie było udziałem ich matek i babek. Mogą zajmować się edukacją, poszerzać swoje kwalifikacje, a obowiązki domowe poznawać od fachowej strony: zdobywać wiedzę w specjalnie zakładanych szkołach. Zresztą Marta Strzelecka dociera do szkoły w Nałęczowie i to z niej czerpie wiedzę na temat działalności pań. Robi to znakomicie, z wyczuciem i talentem do wyłuskiwania najważniejszych spraw. Ziemianki spędzają czas nie tylko na dbaniu o domostwo: organizują rozmaite przyjęcia, często wielodniowe, zajmują się działalnością kulturalną i dobroczynnością. A nade wszystko interesuje je budowanie relacji z chłopkami, a dokładniej: kształcenie ich i poprawianie ich warunków bytowych przez kreowanie świadomości. Ziemianki nie boją się ciężkiej pracy, mają sporo pomysłów i nie boją się wcielać ich w życie. Marta Strzelecka zdaje sobie sprawę z tego, że obraz ziemianek zachowany w ich pisanych na rozmaite konkursy pamiętnikach jest dość schematyczny i może powielać stereotypy – jednak nie przeszkadza jej to w zdobywaniu informacji u potomnych. Zbiera zachowane rodzinne wspomnienia i układa z nich przekonujący wizerunek. Ziemianki nie tylko prowadzą domy. Potrzebują wychodzenia do ludzi, przygotowują do prowadzenia własnego gospodarstwa i odpowiadają na potrzeby społeczeństwa: jeśli na przykład problemem jest brak umiejętności w hodowaniu drobiu, organizują zajęcia, dzięki którym zainteresowane panie będą mogły zdobyć potrzebne doświadczenie oraz wiedzę. „Ziemianki. Co panie z dworów łączyło z chłopkami” to przekaz wartościowy i ciekawy – zwłaszcza za sprawą umiejętnie prezentowanej obyczajowości. Marta Strzelecka narrację prowadzi zajmująco: pozwala czytelniczkom zaangażować się w sprawy ziemianek i zanurzyć się w egzystencji, która bez śladu zniknęła. Nawiązuje do osobistych wspomnień i notatek kobiet, które były uczennicami szkół dla gospodyń, czyta ich komentarze z listów i odtwarza warunki egzystowania. Skupia się na jasnych stronach codzienności ziemianek, wszystko wydaje się trochę sielankowe i przyjemne – dzięki temu też lektura upływa sympatycznie. Marta Strzelecka wie, jak utrzymać uwagę czytelniczek, prezentuje kolejne tematy z wyczuciem. Radzi sobie też z narracją, która angażuje odbiorczynie za sprawą samego tylko klimatu. Jest to publikacja zaspokajająca ciekawość, zawierająca mnóstwo wiadomości, które z dzisiejszej perspektywy wydają się niezwykłe, dziwne albo niemożliwe do wcielania w czyn. To książka krótka i wydaje się zbyt krótka – do takiego świata chętnie wstąpiłoby się na dłużej. Marta Strzelecka nie próbuje zawrzeć w tomie wszystkiego, co udało się znaleźć, dokonuje wyborów i podsuwa esencję odkryć. Odbiorcy nie muszą się już przedzierać przez rozłożyste wyjaśnienia – otrzymują potrzebne informacje szybko i w bardzo przystępnej dla szerokiego grona formie. Po tę książkę warto sięgnąć – nie jest to pozycja tylko dla fanów „Chłopek”.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
czwartek, 30 listopada 2023
środa, 29 listopada 2023
Monika Utnik: Pod ziemią, czyli co się kryje wewnątrz naszej planety
Nasza Księgarnia, Warszawa 2023.
Czego nie widać
Monika Utnik wpadła na trop edukacyjnych picture booków, które bardzo podobają się najmłodszym i jednocześnie nie są banalnymi czy naiwnymi lekturami. Czerpać z nich wiedzę mogą dzieci i ich rodzice - wspólne czytanie z pewnością dostarczy wielu wrażeń. Autorka potrafi zaskakiwać przez ciągłe poszukiwania tematyczne i nieoczekiwane zmiany. "Pod ziemią, czyli co się kryje wewnątrz naszej planety" to książka wypełniona niezwykłościami w wersji tekstowej i rysunkowej (Małgosia Piątkowska dba o stronę graficzną i zachęca dzieci do przeglądania wielkoformatowego tomiku).
Co ważne, nie będzie tu tylko i wyłącznie przyglądania się geologicznym strukturom, przekrój Ziemi jako takiej nie należy do najważniejszych zagadnień poruszanych przez autorkę - tu opowieść zmienia się z każdą rozkładówką, bo też i motywów do poszukiwań będzie mnóstwo. Pod ziemią swoje nory wykopują różne zwierzęta, mrówki tworzą całe szeregi komnat. Pod ziemią znajduje się metro (w zależności od kraju - na różnych głębokościach). Pod ziemią spotkać można cały system tuneli, rurociągów, kabli itp. - autorka zabiera odbiorców w podróż po miastach i po terenach niezamieszkanych, sprawdza, co spod ziemi wydostają archeolodzy, zagląda do kanałów i rynsztoków. Istnieją tu też wiadomości, które są dla dzieci nowe: Monika Utnik opowiada na przykład o podziemnych rzekach, o jaskiniach i grotach. Zabiera odbiorców w podziemia Pałacu Kultury i Nauki oraz do dawnych legend i ludowych bajań. Schrony, podziemne cmentarzyska i drogi - mnóstwo tu motywów, które zupełnie poza motywem budowy skorupy ziemskiej mogą zafascynować najmłodszych. To, co ukryte przed wzrokiem ludzi, bywa najciekawsze - ziemia skrywa wiele różnych tajemnic i Monika Utnik część z nich decyduje się odbiorcom ujawnić. Uświadamianie czytelnikom, co interesującego skrywa się pod stopami, zamienia się w wielką przygodową lekturę do czytania i do oglądania.
Monika Utnik stawia na krótkie komentarze - akapitowe podpisy pod obrazkami. To zresztą wielka zaleta edukacyjnych picture booków: nie ma tu obaw, że dzieci zmęczą się czytaniem i zniechęcą do książki - autorka pozwala im podążać do odpowiednich miejsc na rysunkach i śledzić podpisy - w ten sposób gromadzić informacje. Fakt, że każda rozkładówka to zupełnie inny temat, sprawia, że odbiorcy stale będą uważnie śledzić opowieść. Wiele tu wiadomości odkrywczych dla kilkulatków - więc ich poznawanie będzie przyjemnością. Ilustracje są przyjemne, szczegółowe i wesołe - niezależnie od zagadnienia, którego dotyczą. Można tu znaleźć całkiem dużo po prostu ładnych, estetycznych obrazków, które pełnią rolę reklamy tomiku - przyczynią się do zwiększenia zainteresowania publikacją. "Pod ziemią, czyli co się kryje wewnątrz naszej planety" to publikacja kierowana do dzieci ciekawych świata, do tych, które lubią poznawać nowe fakty i gromadzić dane. Monika Utnik nie zamierza infantylizować treści ani podporządkowywać się oczekiwaniom szerokiego grona odbiorców - wie dobrze, że dzieciom można wysoko postawić poprzeczkę, żeby rozwijały się podczas rozrywkowego czytania. Realizuje to założenie bez zarzutu, proponuje kolejny tomik, który przekona najmłodszych i ich rodziców.
Czego nie widać
Monika Utnik wpadła na trop edukacyjnych picture booków, które bardzo podobają się najmłodszym i jednocześnie nie są banalnymi czy naiwnymi lekturami. Czerpać z nich wiedzę mogą dzieci i ich rodzice - wspólne czytanie z pewnością dostarczy wielu wrażeń. Autorka potrafi zaskakiwać przez ciągłe poszukiwania tematyczne i nieoczekiwane zmiany. "Pod ziemią, czyli co się kryje wewnątrz naszej planety" to książka wypełniona niezwykłościami w wersji tekstowej i rysunkowej (Małgosia Piątkowska dba o stronę graficzną i zachęca dzieci do przeglądania wielkoformatowego tomiku).
Co ważne, nie będzie tu tylko i wyłącznie przyglądania się geologicznym strukturom, przekrój Ziemi jako takiej nie należy do najważniejszych zagadnień poruszanych przez autorkę - tu opowieść zmienia się z każdą rozkładówką, bo też i motywów do poszukiwań będzie mnóstwo. Pod ziemią swoje nory wykopują różne zwierzęta, mrówki tworzą całe szeregi komnat. Pod ziemią znajduje się metro (w zależności od kraju - na różnych głębokościach). Pod ziemią spotkać można cały system tuneli, rurociągów, kabli itp. - autorka zabiera odbiorców w podróż po miastach i po terenach niezamieszkanych, sprawdza, co spod ziemi wydostają archeolodzy, zagląda do kanałów i rynsztoków. Istnieją tu też wiadomości, które są dla dzieci nowe: Monika Utnik opowiada na przykład o podziemnych rzekach, o jaskiniach i grotach. Zabiera odbiorców w podziemia Pałacu Kultury i Nauki oraz do dawnych legend i ludowych bajań. Schrony, podziemne cmentarzyska i drogi - mnóstwo tu motywów, które zupełnie poza motywem budowy skorupy ziemskiej mogą zafascynować najmłodszych. To, co ukryte przed wzrokiem ludzi, bywa najciekawsze - ziemia skrywa wiele różnych tajemnic i Monika Utnik część z nich decyduje się odbiorcom ujawnić. Uświadamianie czytelnikom, co interesującego skrywa się pod stopami, zamienia się w wielką przygodową lekturę do czytania i do oglądania.
Monika Utnik stawia na krótkie komentarze - akapitowe podpisy pod obrazkami. To zresztą wielka zaleta edukacyjnych picture booków: nie ma tu obaw, że dzieci zmęczą się czytaniem i zniechęcą do książki - autorka pozwala im podążać do odpowiednich miejsc na rysunkach i śledzić podpisy - w ten sposób gromadzić informacje. Fakt, że każda rozkładówka to zupełnie inny temat, sprawia, że odbiorcy stale będą uważnie śledzić opowieść. Wiele tu wiadomości odkrywczych dla kilkulatków - więc ich poznawanie będzie przyjemnością. Ilustracje są przyjemne, szczegółowe i wesołe - niezależnie od zagadnienia, którego dotyczą. Można tu znaleźć całkiem dużo po prostu ładnych, estetycznych obrazków, które pełnią rolę reklamy tomiku - przyczynią się do zwiększenia zainteresowania publikacją. "Pod ziemią, czyli co się kryje wewnątrz naszej planety" to publikacja kierowana do dzieci ciekawych świata, do tych, które lubią poznawać nowe fakty i gromadzić dane. Monika Utnik nie zamierza infantylizować treści ani podporządkowywać się oczekiwaniom szerokiego grona odbiorców - wie dobrze, że dzieciom można wysoko postawić poprzeczkę, żeby rozwijały się podczas rozrywkowego czytania. Realizuje to założenie bez zarzutu, proponuje kolejny tomik, który przekona najmłodszych i ich rodziców.
wtorek, 28 listopada 2023
Wodne kolorowanie. Zwierzęta w górach / Moje święta
Harperkids, Warszawa 2023.
Bez farb
Do serii Wodne przygody dodawany jest pędzelek - tak, żeby bez żadnych dodatkowych poszukiwań i starań można było zabrać się do zabawy. Wystarczy tylko woda - to dzięki niej da się "magicznie" malować. W cyklu pojawiają się teraz dwa kolejne tomiki, jeden uniwersalny - to "Zwierzęta w górach", drugi - mocno tematyczny, przygotowujący już na nadchodzący grudzień i mikołajki - "Moje święta". Zasada jest banalna i raczej nie trzeba będzie nikomu tłumaczyć, co zaskoczy najmłodszych odbiorców. Tomiki mają kartonowe strony, a konkretne elementy na tych stronach zostały zaklejone białym papierem. Zadanie dzieci polegać będzie na zwilżeniu tego papieru - czyli na pomalowaniu białych elementów rozkładówki wodą i pędzelkiem. Papier stanie się przezroczysty i uwidoczni się ukryty pod nim kolor - maluchom będzie się wydawać, że faktycznie pokolorowały książkę, chociaż wcale nie używały do tego flamastrów ani kredek (oczywiście tradycyjne metody też się sprawdzą, ale wtedy tomiki staną się jednorazowe - tymczasem jedną z ich zalet ma być fakt, że po zabawie wystarczy wysuszyć kartki i można będzie od nowa pracować... tyle tylko, że już bez elementu pierwszego zaskoczenia).
Żeby jeszcze bardziej przekonać dorosłych do zakupu (obietnica chwili spokoju nie każdemu wystarczy), tomiki pełnią też rolę edukacyjną. W Wodnych przygodach rozkładówki wiążą się z zadaniami dla maluchów - drugoplanowymi, można się bez nich obejść, ale można też wykorzystać do przedłużenia zabawy. W przypadku tomiku "Zwierzęta w górach" pojawiają się tu nazwy kolejnych stworzeń, które można zaobserwować w górskich pejzażach. Z kolei w "Moich świętach" to motywy charakterystyczne dla grudniowych historii. Mało tego: nie tylko gatunki czy przedmioty prezentowane są w tomiku. Twórcy serii wyznaczają też zadania dla odbiorców: na każdej rozkładówce można znaleźć pytanie do dziecka - pytanie, które znów wymusza trochę pracy, policzenie elementów na stronie, znalezienie czegoś lub wprowadzenie drobnego wyjaśnienia (jest tu zatem także pomysł na lekcję narracji). Dzieci mogą nie tylko uzupełniać kolory na niekolorowych elementach - ale również opowiadać, co widzą na kolejnych stronach albo odpowiadać na pytania - dzięki temu dokłada się do prostej rozrywki elementy rozwoju i ćwiczeń - nie trzeba poświęcać zbyt dużo czasu, a i tak przyniesie to korzyści. Obrazki w tomikach są dość proste, tak, żeby nie zmęczyć dzieci nadmiarem detali i żeby nie zniechęcić do kolorowania (chociaż nie ma większego znaczenia wyjście za linie w tym wypadku: woda wyschnie i nie zniszczy tekturowych stron, nie wsiąknie w kartki, a jedynie w białe naklejki na wybranych fragmentach stron. Bez frustracji, za to z poczuciem niespodzianek można się tymi książkami bawić bez przeszkód.
Bez farb
Do serii Wodne przygody dodawany jest pędzelek - tak, żeby bez żadnych dodatkowych poszukiwań i starań można było zabrać się do zabawy. Wystarczy tylko woda - to dzięki niej da się "magicznie" malować. W cyklu pojawiają się teraz dwa kolejne tomiki, jeden uniwersalny - to "Zwierzęta w górach", drugi - mocno tematyczny, przygotowujący już na nadchodzący grudzień i mikołajki - "Moje święta". Zasada jest banalna i raczej nie trzeba będzie nikomu tłumaczyć, co zaskoczy najmłodszych odbiorców. Tomiki mają kartonowe strony, a konkretne elementy na tych stronach zostały zaklejone białym papierem. Zadanie dzieci polegać będzie na zwilżeniu tego papieru - czyli na pomalowaniu białych elementów rozkładówki wodą i pędzelkiem. Papier stanie się przezroczysty i uwidoczni się ukryty pod nim kolor - maluchom będzie się wydawać, że faktycznie pokolorowały książkę, chociaż wcale nie używały do tego flamastrów ani kredek (oczywiście tradycyjne metody też się sprawdzą, ale wtedy tomiki staną się jednorazowe - tymczasem jedną z ich zalet ma być fakt, że po zabawie wystarczy wysuszyć kartki i można będzie od nowa pracować... tyle tylko, że już bez elementu pierwszego zaskoczenia).
Żeby jeszcze bardziej przekonać dorosłych do zakupu (obietnica chwili spokoju nie każdemu wystarczy), tomiki pełnią też rolę edukacyjną. W Wodnych przygodach rozkładówki wiążą się z zadaniami dla maluchów - drugoplanowymi, można się bez nich obejść, ale można też wykorzystać do przedłużenia zabawy. W przypadku tomiku "Zwierzęta w górach" pojawiają się tu nazwy kolejnych stworzeń, które można zaobserwować w górskich pejzażach. Z kolei w "Moich świętach" to motywy charakterystyczne dla grudniowych historii. Mało tego: nie tylko gatunki czy przedmioty prezentowane są w tomiku. Twórcy serii wyznaczają też zadania dla odbiorców: na każdej rozkładówce można znaleźć pytanie do dziecka - pytanie, które znów wymusza trochę pracy, policzenie elementów na stronie, znalezienie czegoś lub wprowadzenie drobnego wyjaśnienia (jest tu zatem także pomysł na lekcję narracji). Dzieci mogą nie tylko uzupełniać kolory na niekolorowych elementach - ale również opowiadać, co widzą na kolejnych stronach albo odpowiadać na pytania - dzięki temu dokłada się do prostej rozrywki elementy rozwoju i ćwiczeń - nie trzeba poświęcać zbyt dużo czasu, a i tak przyniesie to korzyści. Obrazki w tomikach są dość proste, tak, żeby nie zmęczyć dzieci nadmiarem detali i żeby nie zniechęcić do kolorowania (chociaż nie ma większego znaczenia wyjście za linie w tym wypadku: woda wyschnie i nie zniszczy tekturowych stron, nie wsiąknie w kartki, a jedynie w białe naklejki na wybranych fragmentach stron. Bez frustracji, za to z poczuciem niespodzianek można się tymi książkami bawić bez przeszkód.
poniedziałek, 27 listopada 2023
Joanna Flis: Madame Monday. Po dorosłemu
Agora, Warszawa 2023.
Po dojrzewaniu
Każdy psycholog, który pojawia się w przestrzeni publicznej, prędzej czy później chce zaistnieć w świadomości odbiorców także jako autor teorii objaśniających rzeczywistość. Trwa więc nieustający wyścig o tematy i nośne lub modne zagadnienia, którym można się przyjrzeć z własnej perspektywy, żeby na ich podstawie zbudować zestaw porad dla miłośników samorozwojowych publikacji. Joanna Flis w tomie „Madame Monday. Po dorosłemu” przekonuje czytelników, że dojrzałość może być sednem wolności i pewności siebie, a własne obserwacje oraz lektury przekuwa na cały system uwag i komentarzy, dzięki którym odbiorcy nauczą się odnajdować jasne strony trudnej czasem codzienności. Autorka ustawia się trochę w opozycji do wizji wewnętrznego dziecka – według niej każdy nosi w sobie także wewnętrznego dorosłego, którego warto posłuchać, żeby zyskać spokój i moc, odwagę w realizowaniu własnych marzeń i umiejętność kształtowania relacji międzyludzkich. Wszystko to jest kwestią zaufania sobie i wprowadzenia do własnego życia paru oczywistych według autorki odkryć. „Po dorosłemu” będzie zatem przewodnikiem dla tych, którzy chcą porzucić infantylizm na rzecz stabilizacji – ale jednocześnie nie zamierzają rozstawać się z szansą na realizowanie marzeń. Bo dorosłym – dojrzałym – wolno więcej. Zwłaszcza kiedy idealnie panują nad każdą sytuacją i nie pozwalają sobie na chwile słabości. Dojrzali dorośli mogą być ostoją dla otoczenia, ale też mogą polubić samych siebie – a to nie bez znaczenia, zwłaszcza wobec niepewności samego dojrzewania. Joanna Flis wybiera sobie na grupę odbiorców – całkiem rozsądnie – tych, do których mało kto chce się zwracać. Grupa wiekowa, która jest targetem tomu, szybciej otrzyma porady dotyczące wychowywania nastolatka, wskazówki na małżeński kryzys lub komentarze do relacji z teściami niż coś nastawionego czysto na samorozwój i możliwości nieskrępowanego działania. Joanna Flis tę lukę na rynku wypełnia i buduje własną teorię na temat dojrzałości. W oparciu o lektury psychologiczne dzieli temat dojrzałości na kilka filarów, które następnie dokładnie analizuje – nie ma tu nic odkrywczego czy zaskakującego, może poza spostrzeżeniem, po co dojrzałość w ogóle człowiekowi jest. Bardzo mocno bazuje autorka na odkryciach psychologów, właściwie czerpie z nich pełnymi garściami, tylko obudowuje wszystkie koncepcje wizją dojrzałości jako celu każdego z jej odbiorców. To rozwiązanie sprawdza się z jednego powodu: odbiorcy tej książki sami nie trafiliby do specjalistycznych lektur i wskazówek psychologów, przyda im się zatem tego typu bryk, streszczenie i podsumowanie najważniejszych zasad rządzących rzeczywistością odpowiedzialnego człowieka. Dojrzałość w ujęciu Joanny Flis, chociaż wiąże się z kilkoma różnymi aspektami życia (w tym emocjami czy interpersonalnymi kontaktami, intelektem i umiejętnościami dopasowywania się), ma być przedstawiana kompleksowo – i ma prowadzić do autorefleksji. Każdy z czytelników znajdzie tu własny przepis na szczęście albo przynajmniej na prowadzące do tego szczęścia pogodzenie się z losem, bo i od takich tematów autorka przecież nie stroni. Nie obiecuje natychmiastowych sukcesów, jednak poprawa życia wydaje się naturalną konsekwencją zastosowania się do wprowadzanych w tomie wskazówek. Joanna Flis pisze lekko, popularyzuje wiadomości i kieruje się do szerokiego grona odbiorców. Nie będzie tu wielkich odkryć (chociaż ktoś może znaleźć dla siebie prawdy, jakich dotąd nie przyjmował do wiadomości), ale Joanna Flis zapewni lepszą drogę do poznawania siebie.
Po dojrzewaniu
Każdy psycholog, który pojawia się w przestrzeni publicznej, prędzej czy później chce zaistnieć w świadomości odbiorców także jako autor teorii objaśniających rzeczywistość. Trwa więc nieustający wyścig o tematy i nośne lub modne zagadnienia, którym można się przyjrzeć z własnej perspektywy, żeby na ich podstawie zbudować zestaw porad dla miłośników samorozwojowych publikacji. Joanna Flis w tomie „Madame Monday. Po dorosłemu” przekonuje czytelników, że dojrzałość może być sednem wolności i pewności siebie, a własne obserwacje oraz lektury przekuwa na cały system uwag i komentarzy, dzięki którym odbiorcy nauczą się odnajdować jasne strony trudnej czasem codzienności. Autorka ustawia się trochę w opozycji do wizji wewnętrznego dziecka – według niej każdy nosi w sobie także wewnętrznego dorosłego, którego warto posłuchać, żeby zyskać spokój i moc, odwagę w realizowaniu własnych marzeń i umiejętność kształtowania relacji międzyludzkich. Wszystko to jest kwestią zaufania sobie i wprowadzenia do własnego życia paru oczywistych według autorki odkryć. „Po dorosłemu” będzie zatem przewodnikiem dla tych, którzy chcą porzucić infantylizm na rzecz stabilizacji – ale jednocześnie nie zamierzają rozstawać się z szansą na realizowanie marzeń. Bo dorosłym – dojrzałym – wolno więcej. Zwłaszcza kiedy idealnie panują nad każdą sytuacją i nie pozwalają sobie na chwile słabości. Dojrzali dorośli mogą być ostoją dla otoczenia, ale też mogą polubić samych siebie – a to nie bez znaczenia, zwłaszcza wobec niepewności samego dojrzewania. Joanna Flis wybiera sobie na grupę odbiorców – całkiem rozsądnie – tych, do których mało kto chce się zwracać. Grupa wiekowa, która jest targetem tomu, szybciej otrzyma porady dotyczące wychowywania nastolatka, wskazówki na małżeński kryzys lub komentarze do relacji z teściami niż coś nastawionego czysto na samorozwój i możliwości nieskrępowanego działania. Joanna Flis tę lukę na rynku wypełnia i buduje własną teorię na temat dojrzałości. W oparciu o lektury psychologiczne dzieli temat dojrzałości na kilka filarów, które następnie dokładnie analizuje – nie ma tu nic odkrywczego czy zaskakującego, może poza spostrzeżeniem, po co dojrzałość w ogóle człowiekowi jest. Bardzo mocno bazuje autorka na odkryciach psychologów, właściwie czerpie z nich pełnymi garściami, tylko obudowuje wszystkie koncepcje wizją dojrzałości jako celu każdego z jej odbiorców. To rozwiązanie sprawdza się z jednego powodu: odbiorcy tej książki sami nie trafiliby do specjalistycznych lektur i wskazówek psychologów, przyda im się zatem tego typu bryk, streszczenie i podsumowanie najważniejszych zasad rządzących rzeczywistością odpowiedzialnego człowieka. Dojrzałość w ujęciu Joanny Flis, chociaż wiąże się z kilkoma różnymi aspektami życia (w tym emocjami czy interpersonalnymi kontaktami, intelektem i umiejętnościami dopasowywania się), ma być przedstawiana kompleksowo – i ma prowadzić do autorefleksji. Każdy z czytelników znajdzie tu własny przepis na szczęście albo przynajmniej na prowadzące do tego szczęścia pogodzenie się z losem, bo i od takich tematów autorka przecież nie stroni. Nie obiecuje natychmiastowych sukcesów, jednak poprawa życia wydaje się naturalną konsekwencją zastosowania się do wprowadzanych w tomie wskazówek. Joanna Flis pisze lekko, popularyzuje wiadomości i kieruje się do szerokiego grona odbiorców. Nie będzie tu wielkich odkryć (chociaż ktoś może znaleźć dla siebie prawdy, jakich dotąd nie przyjmował do wiadomości), ale Joanna Flis zapewni lepszą drogę do poznawania siebie.
niedziela, 26 listopada 2023
Hwang Sok-yong: Księżniczka Bari
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2023.
Cierpienia
Bari to bohaterka w pewien sposób magiczna. Potrzebna jest do opowieści, która zakorzeniona w micie dość mocno pokazuje czytelnikom problemy dzisiejszego świata – niezależnie od miejsca. Hwang Sok-yong sięga do mitologii i ludowych narracji – i do wydarzeń rzeczywistych, mocno bolesnych dla ludzkości – i splata je razem w jedną spójną i wstrząsającą całość. Bari to koreańskie wcielenie Hioba – z kolei dla odbiorców z Dalekiego Wschodu naturalne będą nawiązania do twórczości naiwnej. Niezależnie od punktu odniesienia, powieść „Księżniczka Bari” funkcjonować może jako drogowskaz i przestroga przed nadużywaniem siły i narzucaniem innym własnych wizji świata. Autor odnosi się do wielkiego głodu w Korei Północnej, ale porusza też kwestię – między innymi – powiązaną z uchodźcami i wojnami.
Od pierwszych stron Bari to bohaterka, która jest mocno doświadczana. Jako siódma córka w koreańskim domu naraża się na bunt ojca i impulsywność matki – nie przeżyłaby przy nieodpowiedzialnych (i spragnionych syna) rodzicach, gdyby nie zwierzę, które ją ocaliło – oraz babka. W odróżnieniu od pozostałych sióstr, Bari ma nawet „nieudane” imię – co czytelnicy otrzymają w wyjaśnieniu. Początek życia to początek nieszczęść, już wkrótce dziewczyna przekona się, jak to jest stracić najbliższych. Skazana na długą tułaczkę pozna los uchodźców i okrucieństwo tych, którzy zajmują się przemycaniem nielegalnych emigrantów. Wiele razy będzie wychodzić cało z opresji, które niejednego – znacznie silniejszego – pozbawiłyby woli życia. Ale Bari jest specyficzna, ma dziwny dar. Potrafi nawiązać łączność z zaświatami. Zdarza się, że widzi dusze ludzi, którzy odeszli. Ma też dar widzenia przeszłości – wystarczy, że nawiąże kontakt z osobą, która potrzebuje pomocy – by bez pytania o jej doświadczenia poznać historię dramatu. W związku z tym na Bari spada znacznie więcej nieszczęść niż na większość społeczeństwa – ale też ta kobieta ma w sobie siłę pozwalającą przetrwać każde wyzwanie. Zbrodnie, gwałty, konflikty, które uniemożliwiają spokojne i satysfakcjonujące życie – mnóstwo tu spraw trudnych i minorowych w tonacji – Hwang Sok-yong nie boi się epatowania okrucieństwem, bo też i ma ważny powód do akcentowania takich właśnie tematów. Udaje mu się bardzo przekonująco i bardzo plastycznie odtworzyć to wszystko, o czym zwykle ludzie chcieliby jak najszybciej zapomnieć. Pracuje jako sumienie całych narodów, przemyca oceny i zmusza czytelników do refleksji nad stosunkiem do drugiego człowieka. Unika przy tym naiwności i dosłowności: jest w stanie stworzyć opowieść melodyjną, na poły oniryczną, niekoniecznie do końca zakorzenioną w rzeczywistości znanej czytelnikom (także z medialnych przekazów) – a przecież nie ma wątpliwości, jaką drogę obiera i co chce osiągnąć. Tyle tylko, że wnioski pozostawia czytelnikom. Przesłania płynące z „Księżniczki Bari” są tak celne i tak dobrze przedstawione, że wywiad z autorem zamieszczony na końcu tomu pełni wyłącznie rolę ozdobnika, a nie komentarza do książki. Uwidacznia się też w tym wypadku zderzenie konkretu i uniwersalności: chociaż autor bazuje na zagadnieniach związanych z północnokoreańską przeszłością, bez trudu daje się te tematy rozciągnąć na sprawy ogólnoświatowe. „Księżniczka Bari” to lektura pozwalająca na przyjrzenie się z bliska ludzkim dramatom – i konsekwencjom walki o władzę (konsekwencjom dla zwykłego człowieka).
Cierpienia
Bari to bohaterka w pewien sposób magiczna. Potrzebna jest do opowieści, która zakorzeniona w micie dość mocno pokazuje czytelnikom problemy dzisiejszego świata – niezależnie od miejsca. Hwang Sok-yong sięga do mitologii i ludowych narracji – i do wydarzeń rzeczywistych, mocno bolesnych dla ludzkości – i splata je razem w jedną spójną i wstrząsającą całość. Bari to koreańskie wcielenie Hioba – z kolei dla odbiorców z Dalekiego Wschodu naturalne będą nawiązania do twórczości naiwnej. Niezależnie od punktu odniesienia, powieść „Księżniczka Bari” funkcjonować może jako drogowskaz i przestroga przed nadużywaniem siły i narzucaniem innym własnych wizji świata. Autor odnosi się do wielkiego głodu w Korei Północnej, ale porusza też kwestię – między innymi – powiązaną z uchodźcami i wojnami.
Od pierwszych stron Bari to bohaterka, która jest mocno doświadczana. Jako siódma córka w koreańskim domu naraża się na bunt ojca i impulsywność matki – nie przeżyłaby przy nieodpowiedzialnych (i spragnionych syna) rodzicach, gdyby nie zwierzę, które ją ocaliło – oraz babka. W odróżnieniu od pozostałych sióstr, Bari ma nawet „nieudane” imię – co czytelnicy otrzymają w wyjaśnieniu. Początek życia to początek nieszczęść, już wkrótce dziewczyna przekona się, jak to jest stracić najbliższych. Skazana na długą tułaczkę pozna los uchodźców i okrucieństwo tych, którzy zajmują się przemycaniem nielegalnych emigrantów. Wiele razy będzie wychodzić cało z opresji, które niejednego – znacznie silniejszego – pozbawiłyby woli życia. Ale Bari jest specyficzna, ma dziwny dar. Potrafi nawiązać łączność z zaświatami. Zdarza się, że widzi dusze ludzi, którzy odeszli. Ma też dar widzenia przeszłości – wystarczy, że nawiąże kontakt z osobą, która potrzebuje pomocy – by bez pytania o jej doświadczenia poznać historię dramatu. W związku z tym na Bari spada znacznie więcej nieszczęść niż na większość społeczeństwa – ale też ta kobieta ma w sobie siłę pozwalającą przetrwać każde wyzwanie. Zbrodnie, gwałty, konflikty, które uniemożliwiają spokojne i satysfakcjonujące życie – mnóstwo tu spraw trudnych i minorowych w tonacji – Hwang Sok-yong nie boi się epatowania okrucieństwem, bo też i ma ważny powód do akcentowania takich właśnie tematów. Udaje mu się bardzo przekonująco i bardzo plastycznie odtworzyć to wszystko, o czym zwykle ludzie chcieliby jak najszybciej zapomnieć. Pracuje jako sumienie całych narodów, przemyca oceny i zmusza czytelników do refleksji nad stosunkiem do drugiego człowieka. Unika przy tym naiwności i dosłowności: jest w stanie stworzyć opowieść melodyjną, na poły oniryczną, niekoniecznie do końca zakorzenioną w rzeczywistości znanej czytelnikom (także z medialnych przekazów) – a przecież nie ma wątpliwości, jaką drogę obiera i co chce osiągnąć. Tyle tylko, że wnioski pozostawia czytelnikom. Przesłania płynące z „Księżniczki Bari” są tak celne i tak dobrze przedstawione, że wywiad z autorem zamieszczony na końcu tomu pełni wyłącznie rolę ozdobnika, a nie komentarza do książki. Uwidacznia się też w tym wypadku zderzenie konkretu i uniwersalności: chociaż autor bazuje na zagadnieniach związanych z północnokoreańską przeszłością, bez trudu daje się te tematy rozciągnąć na sprawy ogólnoświatowe. „Księżniczka Bari” to lektura pozwalająca na przyjrzenie się z bliska ludzkim dramatom – i konsekwencjom walki o władzę (konsekwencjom dla zwykłego człowieka).
sobota, 25 listopada 2023
Robert Samuels, Toluse Olorunnipa: Nazywa się George Floyd. Życie pewnego człowieka i walka o sprawiedliwość rasową
Marginesy, Warszawa 2023.
Zmiany
To bardzo trudna lektura – nie tylko ze względu na bliskość wydarzeń, która właściwie uniemożliwia pozbawione emocji podejście do tematu, ale też z uwagi na problemy, które w XXI wieku powinny już w społeczeństwach nie istnieć. „Nazywa się George Floyd. Życie pewnego człowieka i walka o sprawiedliwość rasową” to książka, która przypomina i analizuje wydarzenia z 25 maja 2020 roku i miejscami zamienia się w biografię Floyda, a miejscami – w analizę systemu społecznego i walki o prawa człowieka. Co ważne, autorzy, którzy przedstawiają się jako „czarni mężczyźni żyjący w Ameryce” – Robert Samuels i Toluse Olorunnipa – podgrzewają jeszcze nastroje tonem narracji i własną złością na wydarzenia. Zwracają uwagę na nierówności społeczne i konflikty na tle rasowym – uświadamiają czytelnikom, którzy być może nawet nie zdają sobie sprawy z istnienia takich problemów, do czego prowadzi eskalacja przemocy i zła. Ale jednocześnie bardzo mocno starają się wybielić postać George’a Floyda, przedstawiają go wyłącznie jako ofiarę, a jeśli muszą odnieść się do jego występków i pobytów w więzieniu – to znajdują rozmaite usprawiedliwienia na kolejne sytuacje (raz Floyd jest bohaterem, który nie chce, żeby zaaresztowano jego brata, raz nie zdaje sobie sprawy z popełnianego przestępstwa, to znowu pozostaje pod wpływem środków odurzających albo choroba uniemożliwia mu racjonalne zachowanie). Widać wyraźnie, że George Floyd w oczach czytelników ma stać się ofiarą bez wad – jednak nie udaje się stworzyć kryształowego życiorysu mimo wielkich starań.
A zaczyna się książka od scen wyznawania miłości – obsesyjnego niemal powtarzania słowa „kocham” w każdej sytuacji, tak, żeby George Floyd zafunkcjonował od razu w świadomości odbiorców jako człowiek łagodnie nastawiony do świata i dobroduszny. Później znacznie łatwiej wprowadzać szereg problemów – często także wyzwalanych przez środowisko. I tutaj już autorzy przechodzą w sferę niekoniecznie znaną czytelnikom: rejestrują wyzwania związane z mieszkaniem w dzielnicach biednych. Łączą tę opowieść z tematem rasizmu – wiele razy pokazują sytuacje, w których kolor skóry ma decydować o innym traktowaniu przez mających władzę: w efekcie wyraźne stają się podziały. Ludzie o białej skórze mają znacznie więcej przywilejów – stereotypowe myślenie wyrządza mnóstwo krzywd tym, którzy do tej grupy nie należą. Rasizm – portretowany na wiele różnych sposobów – przenika ten tom, stanowi rodzaj buntu autorów, krzyk niezgody na nierówne traktowanie. Tu postać George’a Floyda to tylko narzędzie do wprowadzenia zmian w myśleniu. Floyd jako taki powraca na pierwszy plan przy okazji kolejnych związków i przelotnych relacji z kobietami, albo – przez pryzmat aresztowań lub używek. Przez cały czas jawi się jako ktoś, kto po prostu biernie poddaje się biegowi wydarzeń, nie ma na nic wpływu i nie pokona systemu, bo nawet nie zdaje sobie z niego sprawy. Wreszcie po śmierci bohatera tomu autorzy wcale nie zamierzają kończyć opowieści – pokazują walkę o prawdę, ruchy społeczne, które pojawiły się w następstwie wydarzeń, sceny z sądów i z domów. Tu już do głosu dochodzi wielka polityka – i nie tylko dziennikarskie śledztwo. Autorzy gromadzą dane i przyglądają się wydarzeniom, żeby przedstawiać je odbiorcom w taki sposób, by ci wyciągali własne wnioski na temat śmierci Floyda i kontekstu, jaki do tego doprowadził.
Zmiany
To bardzo trudna lektura – nie tylko ze względu na bliskość wydarzeń, która właściwie uniemożliwia pozbawione emocji podejście do tematu, ale też z uwagi na problemy, które w XXI wieku powinny już w społeczeństwach nie istnieć. „Nazywa się George Floyd. Życie pewnego człowieka i walka o sprawiedliwość rasową” to książka, która przypomina i analizuje wydarzenia z 25 maja 2020 roku i miejscami zamienia się w biografię Floyda, a miejscami – w analizę systemu społecznego i walki o prawa człowieka. Co ważne, autorzy, którzy przedstawiają się jako „czarni mężczyźni żyjący w Ameryce” – Robert Samuels i Toluse Olorunnipa – podgrzewają jeszcze nastroje tonem narracji i własną złością na wydarzenia. Zwracają uwagę na nierówności społeczne i konflikty na tle rasowym – uświadamiają czytelnikom, którzy być może nawet nie zdają sobie sprawy z istnienia takich problemów, do czego prowadzi eskalacja przemocy i zła. Ale jednocześnie bardzo mocno starają się wybielić postać George’a Floyda, przedstawiają go wyłącznie jako ofiarę, a jeśli muszą odnieść się do jego występków i pobytów w więzieniu – to znajdują rozmaite usprawiedliwienia na kolejne sytuacje (raz Floyd jest bohaterem, który nie chce, żeby zaaresztowano jego brata, raz nie zdaje sobie sprawy z popełnianego przestępstwa, to znowu pozostaje pod wpływem środków odurzających albo choroba uniemożliwia mu racjonalne zachowanie). Widać wyraźnie, że George Floyd w oczach czytelników ma stać się ofiarą bez wad – jednak nie udaje się stworzyć kryształowego życiorysu mimo wielkich starań.
A zaczyna się książka od scen wyznawania miłości – obsesyjnego niemal powtarzania słowa „kocham” w każdej sytuacji, tak, żeby George Floyd zafunkcjonował od razu w świadomości odbiorców jako człowiek łagodnie nastawiony do świata i dobroduszny. Później znacznie łatwiej wprowadzać szereg problemów – często także wyzwalanych przez środowisko. I tutaj już autorzy przechodzą w sferę niekoniecznie znaną czytelnikom: rejestrują wyzwania związane z mieszkaniem w dzielnicach biednych. Łączą tę opowieść z tematem rasizmu – wiele razy pokazują sytuacje, w których kolor skóry ma decydować o innym traktowaniu przez mających władzę: w efekcie wyraźne stają się podziały. Ludzie o białej skórze mają znacznie więcej przywilejów – stereotypowe myślenie wyrządza mnóstwo krzywd tym, którzy do tej grupy nie należą. Rasizm – portretowany na wiele różnych sposobów – przenika ten tom, stanowi rodzaj buntu autorów, krzyk niezgody na nierówne traktowanie. Tu postać George’a Floyda to tylko narzędzie do wprowadzenia zmian w myśleniu. Floyd jako taki powraca na pierwszy plan przy okazji kolejnych związków i przelotnych relacji z kobietami, albo – przez pryzmat aresztowań lub używek. Przez cały czas jawi się jako ktoś, kto po prostu biernie poddaje się biegowi wydarzeń, nie ma na nic wpływu i nie pokona systemu, bo nawet nie zdaje sobie z niego sprawy. Wreszcie po śmierci bohatera tomu autorzy wcale nie zamierzają kończyć opowieści – pokazują walkę o prawdę, ruchy społeczne, które pojawiły się w następstwie wydarzeń, sceny z sądów i z domów. Tu już do głosu dochodzi wielka polityka – i nie tylko dziennikarskie śledztwo. Autorzy gromadzą dane i przyglądają się wydarzeniom, żeby przedstawiać je odbiorcom w taki sposób, by ci wyciągali własne wnioski na temat śmierci Floyda i kontekstu, jaki do tego doprowadził.
piątek, 24 listopada 2023
Bralczyk o sobie. W rozmowie z Pawłem Goźlińskim i Karoliną Oponowicz
Agora, Warszawa 2023.
Słowa o życiu
Wywiad-rzeka z profesorem Jerzym Bralczykiem to kreacja - co do tego nie ma żadnych wątpliwości, bo i nie pozostawia ich sam bohater tomu, który na początku przyznaje, że nie będzie przedstawiał pewnych obszarów swojego życia. Ta rozłożona w czasie rozmowa ma troje moderatorów: Paweł Goźliński i Karolina Oponowicz mogą nadawać kierunek dyskusjom w tym samym stopniu co Jerzy Bralczyk - co widać w kolejnych partiach tomu. "Bralczyk o sobie" to publikacja obszerna i bardzo ciekawa - jednak trudno byłoby z niej wyłuskać wiele szczegółów biograficznych: zawsze kiedy pojawia się możliwość wkroczenia głębiej w egzystencję bohatera tomu - sam obiekt zainteresowania zgrabnie skręca w kierunku ciekawostek bardziej ogólnych, rysowania kontekstu społecznego albo doświadczeń środowiska. Dzięki temu unika zbyt osobistych wyznań, dzieli się z czytelnikami tylko niewielką częścią życiorysu - przedstawia fakty, których ujawnienie nie zapewni zainteresowania brukowców. Jest to zatem opowieść z klasą, zajmująca, a przy tym wolna od sensacyjności. Nie oznacza to, że Jerzy Bralczyk całkowicie rezygnuje z prezentowania swoich wad: wspomina i o słabościach, i o błędach czy życiowych zawirowaniach, wprowadza czytelników w swoje różnorodne - nie tylko związane z odkryciami językowymi - doświadczenia. Obowiązkowe części każdego biograficznego wywiadu-rzeki również i tu się znajdują: coś o dzieciństwie, coś o wyborach życiowej drogi, coś o domu i rodzinie - im dalej w życiu, tym więcej ostrożności i powściągliwości, co w pełni zrozumiałe. Profesor nie funkcjonuje tu jako celebryta, ale i tak dobrze się bawi, myląc tropy i wprowadzając kolejne dygresje do rozmowy. Dygresje zamieniają się w rozbudowane wspomnienia z zakresu lekcji historii albo z obserwacji z konkretnych momentów w przeszłości, sam Bralczyk bardzo chętnie wdaje się w niekończące się dywagacje, nie chce analizować własnego życia i podejmowanych decyzji - lepiej mu się funkcjonuje w roli komentatora rzeczywistości i tym razem - nie tej językowej. Przedstawia wydarzenia lub zapamiętane scenki z własnej perspektywy, więc zapewnia czytelnikom swój wizerunek - tyle że zapośredniczony. Nietypowe ujęcie pozwala cieszyć się lekturą nie ze względu na dostęp do danych biograficznych - a z uwagi na te właśnie, pozornie poboczne, komentarze. "Bralczyk o sobie" to książka niezwykła. Niby wpisuje się w nurt wywiadów-rzek zastępujących rzetelne i szczegółowe opracowania życiorysowe, niby stanowi rodzaj autopromocji i sposób dotarcia do fanów - a jednak nie o to w niej chodzi. Znacznie bardziej liczy się tutaj intelektualne spotkanie, możliwość porównania wspomnień lub opinii. I w tym kontekście tytuł zmienia się na bardzo ironiczny - Bralczyk woli mówić o wszystkim, tylko nie o sobie. A przecież czasami zdarzają mu się momenty szczerości, spostrzeżenia, które go dobrze definiują, nawet jeśli nie w pełni pozwalają odtworzyć biografię. Ta rozmowa to coś w sam raz dla czytelników znudzonych schematycznymi wywiadami-rzekami, Bralczyk zaskakuje i rozbawia, a czasami przekonuje też do rozmyślań nad własnymi wyborami. Prezentuje przez pryzmat siebie całkiem spory kawałek obyczajowości. I przyciąga - zwłaszcza kąśliwym humorem.
Słowa o życiu
Wywiad-rzeka z profesorem Jerzym Bralczykiem to kreacja - co do tego nie ma żadnych wątpliwości, bo i nie pozostawia ich sam bohater tomu, który na początku przyznaje, że nie będzie przedstawiał pewnych obszarów swojego życia. Ta rozłożona w czasie rozmowa ma troje moderatorów: Paweł Goźliński i Karolina Oponowicz mogą nadawać kierunek dyskusjom w tym samym stopniu co Jerzy Bralczyk - co widać w kolejnych partiach tomu. "Bralczyk o sobie" to publikacja obszerna i bardzo ciekawa - jednak trudno byłoby z niej wyłuskać wiele szczegółów biograficznych: zawsze kiedy pojawia się możliwość wkroczenia głębiej w egzystencję bohatera tomu - sam obiekt zainteresowania zgrabnie skręca w kierunku ciekawostek bardziej ogólnych, rysowania kontekstu społecznego albo doświadczeń środowiska. Dzięki temu unika zbyt osobistych wyznań, dzieli się z czytelnikami tylko niewielką częścią życiorysu - przedstawia fakty, których ujawnienie nie zapewni zainteresowania brukowców. Jest to zatem opowieść z klasą, zajmująca, a przy tym wolna od sensacyjności. Nie oznacza to, że Jerzy Bralczyk całkowicie rezygnuje z prezentowania swoich wad: wspomina i o słabościach, i o błędach czy życiowych zawirowaniach, wprowadza czytelników w swoje różnorodne - nie tylko związane z odkryciami językowymi - doświadczenia. Obowiązkowe części każdego biograficznego wywiadu-rzeki również i tu się znajdują: coś o dzieciństwie, coś o wyborach życiowej drogi, coś o domu i rodzinie - im dalej w życiu, tym więcej ostrożności i powściągliwości, co w pełni zrozumiałe. Profesor nie funkcjonuje tu jako celebryta, ale i tak dobrze się bawi, myląc tropy i wprowadzając kolejne dygresje do rozmowy. Dygresje zamieniają się w rozbudowane wspomnienia z zakresu lekcji historii albo z obserwacji z konkretnych momentów w przeszłości, sam Bralczyk bardzo chętnie wdaje się w niekończące się dywagacje, nie chce analizować własnego życia i podejmowanych decyzji - lepiej mu się funkcjonuje w roli komentatora rzeczywistości i tym razem - nie tej językowej. Przedstawia wydarzenia lub zapamiętane scenki z własnej perspektywy, więc zapewnia czytelnikom swój wizerunek - tyle że zapośredniczony. Nietypowe ujęcie pozwala cieszyć się lekturą nie ze względu na dostęp do danych biograficznych - a z uwagi na te właśnie, pozornie poboczne, komentarze. "Bralczyk o sobie" to książka niezwykła. Niby wpisuje się w nurt wywiadów-rzek zastępujących rzetelne i szczegółowe opracowania życiorysowe, niby stanowi rodzaj autopromocji i sposób dotarcia do fanów - a jednak nie o to w niej chodzi. Znacznie bardziej liczy się tutaj intelektualne spotkanie, możliwość porównania wspomnień lub opinii. I w tym kontekście tytuł zmienia się na bardzo ironiczny - Bralczyk woli mówić o wszystkim, tylko nie o sobie. A przecież czasami zdarzają mu się momenty szczerości, spostrzeżenia, które go dobrze definiują, nawet jeśli nie w pełni pozwalają odtworzyć biografię. Ta rozmowa to coś w sam raz dla czytelników znudzonych schematycznymi wywiadami-rzekami, Bralczyk zaskakuje i rozbawia, a czasami przekonuje też do rozmyślań nad własnymi wyborami. Prezentuje przez pryzmat siebie całkiem spory kawałek obyczajowości. I przyciąga - zwłaszcza kąśliwym humorem.
czwartek, 23 listopada 2023
Elliot Page: Pageboy. Autobiografia
Marginesy, Warszawa 2023.
Przepis na siebie
Ellen, gwiazda filmu „Juno”, nie czuje się dobrze w swoim ciele. Role wymagają od niej przebierania się w kobiece stroje, promocja kolejnych filmów oczekuje, że aktorka będzie emanować seksapilem i uwodzić wszystkich wokół. Tymczasem Ellen coraz wyraźniej widzi to, że do tej przestrzeni nie pasuje. Nie chodzi o aktorstwo: tu radzi sobie znakomicie. Jednak w zwykłym życiu ma poważny problem ze zdefiniowaniem swojej tożsamości. A może raczej – problemu nie ma, i tu zaczynają się prawdziwe wyzwania. Stopniowo w dziewczynie narasta coraz większy bunt: Ellen coraz lepiej rozumie siebie i fakt, że została zamknięta w ciele, które jej nie pasuje, w płci, która jej wcale nie określa. Szuka własnego miejsca i samookreślenia: początkowo wyoutowuje się jako osoba homoseksualna, jednak nie w tym rzecz. Dopiero kiedy stanie się Elliotem, wszystko wróci na właściwe miejsca.
„Pageboy. Autobiografia” to książka, którą pisze Elliot Page. W odniesieniu do przeszłości nie ma przeważnie żeńskich zaimków, Ellen to tylko wzmianka, obraz na zewnątrz – wewnątrz cały czas czuje się chłopcem. Presja środowiska nie pozwala tego wypowiedzieć od razu: najpierw mama, która nie chce mieć córki-chłopczycy, później znajomi i filmowcy – wszyscy mają nadzieję, że po nastoletnim buncie Ellen stanie się kobiecą kobietą, a nie Elliotem. Mało kto zastanawia się nad tym, co przeżywa człowiek skazany na tak radykalne poszukiwania i zmiany w swoim ciele. Elliot Page opisuje między innymi swoje wahania czy próby podporządkowania się oczekiwaniom ogółu – czasami przebiera się tak, jak się tego od niego oczekuje, innym razem szuka ulgi w samookaleczaniu lub eksperymentach z odżywianiem. W kontekście burzy we własnym umyśle nie zwraca zbyt dużej uwagi na temat molestowania seksualnego w środowisku filmowym – motyw, który powraca w tle. Elliot Page – jeszcze jako Ellen – ma do rozwiązania znacznie poważniejsze sprawy.
Ta książka pojawia się na rynku w momencie, gdy temat definiowania własnej płci przestaje być tabuizowany – a zabieg tranzycji przechodzi coraz więcej młodych ludzi. Tu nie ma mowy o zmianie płci przed osiągnięciem pełnoletniości, zresztą Elliot Page do tej decyzji musi dojrzeć po opanowaniu wszelkiego rodzaju dramatów z codzienności. Jest naturalnym krokiem w procesie poznawania siebie – i wcale nie wywołuje wątpliwości. Bo o tym właśnie jest ta książka: pokazuje, jak czuje się człowiek, który musi przejść operację zmiany płci, bo jest kimś innym, niż wydaje się otoczeniu. Elliot Page pozwala zrozumieć szereg dylematów i wewnętrznych konfliktów, zmartwień i wątpliwości. Pokazuje zderzenie własnych przekonań z reakcjami innych. Naświetla też temat poszukiwania miłości – bo w końcu bohater tego tomu, mimo nierealizowania stereotypowych oczekiwań, nie jest wolny od sercowych (i cielesnych) uniesień – jeśli trafi na osobę, która pokocha go bezwarunkowo, może poznawać też własną erotyczność. Elliot Page daje nadzieję czytelnikom, którzy znajdują się w podobnej sytuacji – chociaż wie, że ma komfort dostępu do odpowiedniej opieki medycznej. Czytelnikom cis uświadamia za to, że zmiana płci to nie kaprys i chwilowa zachcianka – a rzeczywisty i sensowny w pewnych przypadkach ruch. Być może prowadzona w lekki sposób, do bólu szczera i emocjonalna, ale też wypełniona ciekawymi scenami z życia książka pozwoli zmienić schematy myślowe, albo przynajmniej nastawić część społeczeństwa na zmiany w stereotypach – niezbędne, żeby wszystkim żyło się zwyczajnie.
Przepis na siebie
Ellen, gwiazda filmu „Juno”, nie czuje się dobrze w swoim ciele. Role wymagają od niej przebierania się w kobiece stroje, promocja kolejnych filmów oczekuje, że aktorka będzie emanować seksapilem i uwodzić wszystkich wokół. Tymczasem Ellen coraz wyraźniej widzi to, że do tej przestrzeni nie pasuje. Nie chodzi o aktorstwo: tu radzi sobie znakomicie. Jednak w zwykłym życiu ma poważny problem ze zdefiniowaniem swojej tożsamości. A może raczej – problemu nie ma, i tu zaczynają się prawdziwe wyzwania. Stopniowo w dziewczynie narasta coraz większy bunt: Ellen coraz lepiej rozumie siebie i fakt, że została zamknięta w ciele, które jej nie pasuje, w płci, która jej wcale nie określa. Szuka własnego miejsca i samookreślenia: początkowo wyoutowuje się jako osoba homoseksualna, jednak nie w tym rzecz. Dopiero kiedy stanie się Elliotem, wszystko wróci na właściwe miejsca.
„Pageboy. Autobiografia” to książka, którą pisze Elliot Page. W odniesieniu do przeszłości nie ma przeważnie żeńskich zaimków, Ellen to tylko wzmianka, obraz na zewnątrz – wewnątrz cały czas czuje się chłopcem. Presja środowiska nie pozwala tego wypowiedzieć od razu: najpierw mama, która nie chce mieć córki-chłopczycy, później znajomi i filmowcy – wszyscy mają nadzieję, że po nastoletnim buncie Ellen stanie się kobiecą kobietą, a nie Elliotem. Mało kto zastanawia się nad tym, co przeżywa człowiek skazany na tak radykalne poszukiwania i zmiany w swoim ciele. Elliot Page opisuje między innymi swoje wahania czy próby podporządkowania się oczekiwaniom ogółu – czasami przebiera się tak, jak się tego od niego oczekuje, innym razem szuka ulgi w samookaleczaniu lub eksperymentach z odżywianiem. W kontekście burzy we własnym umyśle nie zwraca zbyt dużej uwagi na temat molestowania seksualnego w środowisku filmowym – motyw, który powraca w tle. Elliot Page – jeszcze jako Ellen – ma do rozwiązania znacznie poważniejsze sprawy.
Ta książka pojawia się na rynku w momencie, gdy temat definiowania własnej płci przestaje być tabuizowany – a zabieg tranzycji przechodzi coraz więcej młodych ludzi. Tu nie ma mowy o zmianie płci przed osiągnięciem pełnoletniości, zresztą Elliot Page do tej decyzji musi dojrzeć po opanowaniu wszelkiego rodzaju dramatów z codzienności. Jest naturalnym krokiem w procesie poznawania siebie – i wcale nie wywołuje wątpliwości. Bo o tym właśnie jest ta książka: pokazuje, jak czuje się człowiek, który musi przejść operację zmiany płci, bo jest kimś innym, niż wydaje się otoczeniu. Elliot Page pozwala zrozumieć szereg dylematów i wewnętrznych konfliktów, zmartwień i wątpliwości. Pokazuje zderzenie własnych przekonań z reakcjami innych. Naświetla też temat poszukiwania miłości – bo w końcu bohater tego tomu, mimo nierealizowania stereotypowych oczekiwań, nie jest wolny od sercowych (i cielesnych) uniesień – jeśli trafi na osobę, która pokocha go bezwarunkowo, może poznawać też własną erotyczność. Elliot Page daje nadzieję czytelnikom, którzy znajdują się w podobnej sytuacji – chociaż wie, że ma komfort dostępu do odpowiedniej opieki medycznej. Czytelnikom cis uświadamia za to, że zmiana płci to nie kaprys i chwilowa zachcianka – a rzeczywisty i sensowny w pewnych przypadkach ruch. Być może prowadzona w lekki sposób, do bólu szczera i emocjonalna, ale też wypełniona ciekawymi scenami z życia książka pozwoli zmienić schematy myślowe, albo przynajmniej nastawić część społeczeństwa na zmiany w stereotypach – niezbędne, żeby wszystkim żyło się zwyczajnie.
środa, 22 listopada 2023
Tina Oziewicz: Co uczucia robią nocą?
Dwie Siostry, Warszawa 2023.
Cisza
Tina Oziewicz na rynek powraca z książką, którą docenią nawet bardziej dorośli niż dzieci - jest to tomik niemal poetycki, picture book dziwny w swoim gatunku, bo z ilustracjami Aleksandry Zając, które dalekie są od kreskówkowych i bajecznie kolorowych obrazków. Słów jest mało: asceza w tym zakresie z kolei zmusza do zastanowienia nad wyborami, jakie autorka proponuje. Bo Tina Oziewicz nie będzie definiować uczuć ani stanów emocjonalnych. Przypomni o ich istnieniu i o konsekwencjach ich przeżywania dla przeciętnego człowieka - niezależnie od wieku. Proponuje książkę, która idealnie wpisuje się w ideę slow-life i jest sposobem na poznawanie siebie z dala od psychologicznych i parapsychologicznych poradników. To niby bajka dla najmłodszych, a jednak - także książka, w której zatracą się dorośli czytelnicy. Takie lektury trafiają do przekonania jurorom w konkursach literackich, za to mniej zapadają w pamięć najmłodszym. Bo przecież nie ma tu fabuły, nie ma tu narracji w rozbudowany sposób prezentującej kolejnych bohaterów. Wprawdzie każde uczucie jest tu przedstawione z imienia (nazwy uczucia) i narysowane jako nietypowy stworek, niby antropomorfizowany, ale nie do końca, istota z wyobraźni i klasyki (nawiązanie do "Tam, gdzie żyją dzikie stwory" Sendaka może stać się dla niektórych wręcz wyznacznikiem odbioru). Nie wszystkie uczucia - gości swojej książki - Tina Oziewicz traktuje identycznie. Części poświęca zaledwie jedno zdanie, inne opatruje nieco dłuższym, kilkuwersowym komentarzem. Zdarza się, że wybranym do sportretowania bohatera zdaniem trafia w sedno jego istnienia - innym razem zmusza czytelników do dokładniejszego przeanalizowania treści, tak, żeby wykryć zestaw skojarzeń i docenić sposób przedstawiania bohatera. Tina Oziewicz nie boi się metafor czy niedomówień, czasami ucieka od dosłowności - i nie wynika to z chęci zarzucania definicji, a z niemożności podania precyzyjnego zestawu cech. Zresztą autorka często próbuje po prostu zmusić czytelników do refleksji nad wybranym uczuciem - podpowiada, na co zwrócić uwagę albo zachęca do podążania za swoim zbiorem skojarzeń. Wtedy trafia przeważnie w punkty wspólne w doświadczeniach i przeżyciach. Każdy przecież, kto sięgnie do tej książki, ma jakieś - choćby intuicyjne - pojęcie na temat konkretnej emocji. Może zatem sprawdzić, na ile uwagi autorki pokrywają się z tymi twierdzeniami. Z kolei dzieci, które sięgną do tomiku, znajdą tutaj sporo drogowskazów, prób skomentowania rzeczywistości, która wymyka się poznaniu - albo przynajmniej komentowaniu. To nietypowe podejście, ale być może właśnie najlepsze w przypadku, gdy nie da się jednoznacznie określić każdego kolejnego uczucia. Autorka podpiera się przeżyciami i przemyśleniami na temat uczuć, ale kondensuje je, składa w zestaw celnych, wręcz aforystycznych drobiazgów.
W lekturze warstwa graficzna nie odwraca uwagi od przesłań. Tu jest noc, wszystkie obrazki należą do ciemnych, stonowanych, niekolorowych. Są magnetyczne, ale nie spodobają się dzieciom przyzwyczajonym do feerii barw i do popisów kolorystycznych. Czasami zresztą rysunki trochę podpowiadają sposób interpretowania wiadomości przekazanej w tekście, dopowiadają ją - i wypełniają miejsce na rozkładówce. Wszystko razem jednak pozwala zrozumieć uczucia - stanowi więc ważną podpowiedź w procesie rozwoju.
Cisza
Tina Oziewicz na rynek powraca z książką, którą docenią nawet bardziej dorośli niż dzieci - jest to tomik niemal poetycki, picture book dziwny w swoim gatunku, bo z ilustracjami Aleksandry Zając, które dalekie są od kreskówkowych i bajecznie kolorowych obrazków. Słów jest mało: asceza w tym zakresie z kolei zmusza do zastanowienia nad wyborami, jakie autorka proponuje. Bo Tina Oziewicz nie będzie definiować uczuć ani stanów emocjonalnych. Przypomni o ich istnieniu i o konsekwencjach ich przeżywania dla przeciętnego człowieka - niezależnie od wieku. Proponuje książkę, która idealnie wpisuje się w ideę slow-life i jest sposobem na poznawanie siebie z dala od psychologicznych i parapsychologicznych poradników. To niby bajka dla najmłodszych, a jednak - także książka, w której zatracą się dorośli czytelnicy. Takie lektury trafiają do przekonania jurorom w konkursach literackich, za to mniej zapadają w pamięć najmłodszym. Bo przecież nie ma tu fabuły, nie ma tu narracji w rozbudowany sposób prezentującej kolejnych bohaterów. Wprawdzie każde uczucie jest tu przedstawione z imienia (nazwy uczucia) i narysowane jako nietypowy stworek, niby antropomorfizowany, ale nie do końca, istota z wyobraźni i klasyki (nawiązanie do "Tam, gdzie żyją dzikie stwory" Sendaka może stać się dla niektórych wręcz wyznacznikiem odbioru). Nie wszystkie uczucia - gości swojej książki - Tina Oziewicz traktuje identycznie. Części poświęca zaledwie jedno zdanie, inne opatruje nieco dłuższym, kilkuwersowym komentarzem. Zdarza się, że wybranym do sportretowania bohatera zdaniem trafia w sedno jego istnienia - innym razem zmusza czytelników do dokładniejszego przeanalizowania treści, tak, żeby wykryć zestaw skojarzeń i docenić sposób przedstawiania bohatera. Tina Oziewicz nie boi się metafor czy niedomówień, czasami ucieka od dosłowności - i nie wynika to z chęci zarzucania definicji, a z niemożności podania precyzyjnego zestawu cech. Zresztą autorka często próbuje po prostu zmusić czytelników do refleksji nad wybranym uczuciem - podpowiada, na co zwrócić uwagę albo zachęca do podążania za swoim zbiorem skojarzeń. Wtedy trafia przeważnie w punkty wspólne w doświadczeniach i przeżyciach. Każdy przecież, kto sięgnie do tej książki, ma jakieś - choćby intuicyjne - pojęcie na temat konkretnej emocji. Może zatem sprawdzić, na ile uwagi autorki pokrywają się z tymi twierdzeniami. Z kolei dzieci, które sięgną do tomiku, znajdą tutaj sporo drogowskazów, prób skomentowania rzeczywistości, która wymyka się poznaniu - albo przynajmniej komentowaniu. To nietypowe podejście, ale być może właśnie najlepsze w przypadku, gdy nie da się jednoznacznie określić każdego kolejnego uczucia. Autorka podpiera się przeżyciami i przemyśleniami na temat uczuć, ale kondensuje je, składa w zestaw celnych, wręcz aforystycznych drobiazgów.
W lekturze warstwa graficzna nie odwraca uwagi od przesłań. Tu jest noc, wszystkie obrazki należą do ciemnych, stonowanych, niekolorowych. Są magnetyczne, ale nie spodobają się dzieciom przyzwyczajonym do feerii barw i do popisów kolorystycznych. Czasami zresztą rysunki trochę podpowiadają sposób interpretowania wiadomości przekazanej w tekście, dopowiadają ją - i wypełniają miejsce na rozkładówce. Wszystko razem jednak pozwala zrozumieć uczucia - stanowi więc ważną podpowiedź w procesie rozwoju.
wtorek, 21 listopada 2023
Tamsin Winter: Dziewczyna w realu
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023.
Sprzed kamery
Tamsin Winter odnosi się do bardzo ważnej kwestii – w powieści „Dziewczyna w realu” nawiązuje do zawodu, który niedawno jeszcze nie istniał, przedstawia środowisko youtuberów i tę bardziej mroczną część ich działalności, sceny, które w filmach na kanale parentingowym nie mogą się pojawić. Eva ma trzynaście lat i właśnie dostała pierwszy okres. Dziewczyna nie spodziewa się nawet, że jej rodzice – Jen i Lars – opowiedzą o tym swoim obserwującym. Filmiki dotyczące dojrzewania dziewczynki biją rekordy popularności i nie ma żadnego znaczenia, że nastolatka nie zgadza się na ich kręcenie. Nic dziwnego, że Eva – tytułowa bohaterka kanału „Wszystko o Evie” ma dość i szuka sposobu na to, by powstrzymać rodziców przed dalszym niszczeniem jej życia. Rozmowy nie pomagają, a w kwestie prawne dziewczyna się nie wdaje – chociaż może przydałoby się odbiorcom uświadomić, że w takiej sytuacji nie muszą skazywać się na odarcie z prywatności. Przecież już niedługo pociechy kolejnych twórców kanałów parentingowych zaczną dorastać – i mogą się znaleźć w podobnej sytuacji. Wielu widzów zachwyca się „rodzinnymi” opowieściami, chce oglądać prawdziwe – przynajmniej z pozoru – życie całych rodzin. Eva najlepiej wie, że takie oczekiwania zamieniają codzienność w piekło. Bohaterka nie może zrobić nic bez wszechobecnych kamer. Jedyną ostoją okazuje się dom babci – w Danii. Albo mieszkanie Pyry, sąsiada, który nie należy do amantów, ale pokazuje, ile znaczy prawdziwa przyjaźń. W tej książce pojawia się kilka istotnych z perspektywy młodych czytelników wiadomości i scen. Na pierwszy plan wysuwają się te związane z nagraniami filmów: zawód przenosi się na życie rodzinne, dom przestaje stanowić azyl, a cała prywatność jest na sprzedaż. Ale Tamsin Winter nie poprzestaje na tym: opowiada również o sprawach związanych z budowaniem relacji wśród nastolatków – Eva przeżywa właśnie kryzys przyjaźni, jej najlepsza do tej pory przyjaciółka znajduje sobie nowe towarzystwo, niekoniecznie nastawione pozytywnie do bohaterki vlogów. Wyjątkowo złośliwi koledzy z klasy wykorzystają każde potknięcie, żeby wyśmiać wrażliwą dziewczynę. A kiedy w klasie pojawia się nowa koleżanka, sprawy mogą potoczyć się bardzo różnie. Gdzieś w tle Tamsin Winter szkicuje motyw nastoletnich zauroczeń: wprawdzie Eva jest wolna od zakochania (zresztą nikogo nie chciałaby raczej narażać na swój los), ale Pyra usilnie walczy o zdobycie czyjegoś serca – szkoda, że ten wątek został na końcu trochę zarzucony, warto go było bardziej rozwinąć. Jest tu mowa o bliskości i o bezpieczeństwie, jakie zapewniają bliscy (niekoniecznie – rodzice). Ale i o walce o własne racje. Powraca temat lekcji i zadań dla młodych ludzi, kontekst funkcjonowania Evy – Tamsin Winter stara się wykreować świat, w którym sprawdzi się bohaterka. Tak, żeby nie tylko życie przed kamerami było jedynym rozwiązaniem. Co ważne, autorka zwraca też uwagę na motyw uczuć bohaterki: Eva buntuje się przeciwko nagraniom, ale też przeżywa całą gamę emocji, gdy dociera do niej, ile kanał znaczy dla Jen i Larsa: i to czytelnikom pokaże, że nie ma idealnych rozwiązań, zawsze coś może zepsuć najlepszy plan.
Eva jest pozostawiona sama sobie, przynajmniej dopóki nie zaufa komuś w swoim otoczeniu. Nie próbuje – co może odbiorców zaskoczyć – szukania ratunku u dorosłych. Sama nie ma siły przebicia, nie przeciwstawi się rodzicom, bo próby rozmów nie przynoszą efektu. Tamsin Winter stawia na rozwiązania nieco bardziej sensacyjne niż rozsądne, liczy się dla niej fabuła a nie wskazówki dla odbiorców. Ale zapewnia znakomitą lekturę – ciekawą, o niebanalnym scenariuszu, inną niż wszystkie i jednocześnie mocno zakorzenioną w dzisiejszym świecie.
Sprzed kamery
Tamsin Winter odnosi się do bardzo ważnej kwestii – w powieści „Dziewczyna w realu” nawiązuje do zawodu, który niedawno jeszcze nie istniał, przedstawia środowisko youtuberów i tę bardziej mroczną część ich działalności, sceny, które w filmach na kanale parentingowym nie mogą się pojawić. Eva ma trzynaście lat i właśnie dostała pierwszy okres. Dziewczyna nie spodziewa się nawet, że jej rodzice – Jen i Lars – opowiedzą o tym swoim obserwującym. Filmiki dotyczące dojrzewania dziewczynki biją rekordy popularności i nie ma żadnego znaczenia, że nastolatka nie zgadza się na ich kręcenie. Nic dziwnego, że Eva – tytułowa bohaterka kanału „Wszystko o Evie” ma dość i szuka sposobu na to, by powstrzymać rodziców przed dalszym niszczeniem jej życia. Rozmowy nie pomagają, a w kwestie prawne dziewczyna się nie wdaje – chociaż może przydałoby się odbiorcom uświadomić, że w takiej sytuacji nie muszą skazywać się na odarcie z prywatności. Przecież już niedługo pociechy kolejnych twórców kanałów parentingowych zaczną dorastać – i mogą się znaleźć w podobnej sytuacji. Wielu widzów zachwyca się „rodzinnymi” opowieściami, chce oglądać prawdziwe – przynajmniej z pozoru – życie całych rodzin. Eva najlepiej wie, że takie oczekiwania zamieniają codzienność w piekło. Bohaterka nie może zrobić nic bez wszechobecnych kamer. Jedyną ostoją okazuje się dom babci – w Danii. Albo mieszkanie Pyry, sąsiada, który nie należy do amantów, ale pokazuje, ile znaczy prawdziwa przyjaźń. W tej książce pojawia się kilka istotnych z perspektywy młodych czytelników wiadomości i scen. Na pierwszy plan wysuwają się te związane z nagraniami filmów: zawód przenosi się na życie rodzinne, dom przestaje stanowić azyl, a cała prywatność jest na sprzedaż. Ale Tamsin Winter nie poprzestaje na tym: opowiada również o sprawach związanych z budowaniem relacji wśród nastolatków – Eva przeżywa właśnie kryzys przyjaźni, jej najlepsza do tej pory przyjaciółka znajduje sobie nowe towarzystwo, niekoniecznie nastawione pozytywnie do bohaterki vlogów. Wyjątkowo złośliwi koledzy z klasy wykorzystają każde potknięcie, żeby wyśmiać wrażliwą dziewczynę. A kiedy w klasie pojawia się nowa koleżanka, sprawy mogą potoczyć się bardzo różnie. Gdzieś w tle Tamsin Winter szkicuje motyw nastoletnich zauroczeń: wprawdzie Eva jest wolna od zakochania (zresztą nikogo nie chciałaby raczej narażać na swój los), ale Pyra usilnie walczy o zdobycie czyjegoś serca – szkoda, że ten wątek został na końcu trochę zarzucony, warto go było bardziej rozwinąć. Jest tu mowa o bliskości i o bezpieczeństwie, jakie zapewniają bliscy (niekoniecznie – rodzice). Ale i o walce o własne racje. Powraca temat lekcji i zadań dla młodych ludzi, kontekst funkcjonowania Evy – Tamsin Winter stara się wykreować świat, w którym sprawdzi się bohaterka. Tak, żeby nie tylko życie przed kamerami było jedynym rozwiązaniem. Co ważne, autorka zwraca też uwagę na motyw uczuć bohaterki: Eva buntuje się przeciwko nagraniom, ale też przeżywa całą gamę emocji, gdy dociera do niej, ile kanał znaczy dla Jen i Larsa: i to czytelnikom pokaże, że nie ma idealnych rozwiązań, zawsze coś może zepsuć najlepszy plan.
Eva jest pozostawiona sama sobie, przynajmniej dopóki nie zaufa komuś w swoim otoczeniu. Nie próbuje – co może odbiorców zaskoczyć – szukania ratunku u dorosłych. Sama nie ma siły przebicia, nie przeciwstawi się rodzicom, bo próby rozmów nie przynoszą efektu. Tamsin Winter stawia na rozwiązania nieco bardziej sensacyjne niż rozsądne, liczy się dla niej fabuła a nie wskazówki dla odbiorców. Ale zapewnia znakomitą lekturę – ciekawą, o niebanalnym scenariuszu, inną niż wszystkie i jednocześnie mocno zakorzenioną w dzisiejszym świecie.
poniedziałek, 20 listopada 2023
Wojciech Fusek, Jerzy Porębski: Kurczab. Szpej, szpada i tajemnice
Agora, Warszawa 2023.
Sport
Agora konsekwentnie uzupełnia swoją biblioteczkę z biografiami wspinaczy, a kolejne tomy coraz mniej zahaczają o górskie szczyty, bardziej dotyczą życia w związku z górami. "Kurczab. Szpej, szpada i tajemnice" należy do właśnie takiej kategorii książek - Wojciech Fusek i Jerzy Porębski przywołują sylwetkę człowieka ważnego dla polskiej wspinaczki, ale często kojarzonego spoza taternictwa. Janusz Kurczab jest tu bohaterem właściwym - w odróżnieniu od wielu "górskich" opowieści o podbojach wspinaczy. Liczy się jego życie, a dopiero w drugiej kolejności wydarzenia ze zdobywania szczytów. W związku z tym po książkę sięgnąć mogą nie tylko fani gatunku i ci, którzy potrzebują dopowiedzenia do kolejnych sylwetek himalaistów, ale też zwykli odbiorcy - i autorom uda się zaintrygować obie grupy. "Kurczab" to tom dość obszerny, ale też Fusek i Porębski mają do przeanalizowania nie tylko sprawy związane z górami - bo chociaż Jano zasłynął jako kierownik wypraw, w jego życiu równie istotne były inne dyscypliny sportowe i na ich polu osiągał duże sukcesy.
W góry z bohaterem książki autorzy "wychodzą" rzadko: nie interesuje ich odtwarzanie etapów wspinaczki, chyba że podczas niej zdarzy się jakiś wypadek albo inny istotny dla historii fakt warty odnotowania (i zapewniający trochę adrenaliny). Kurczab funkcjonuje w tej wersji trochę na uboczu, zupełnie jakby nie chciał wysuwać się na pierwszy plan - ustępuje innym, kolegom lub uczniom. A przecież wielką wartość mają informacje o tym, jak kierował ekipami czy jaką filozofię wobec wyznaczania kolejnych rekordów wyznawał. Jano nie daje się ponieść magii gór, nie uzależnia się od wspinania, chociaż do zdobywania szczytów często wraca - ale góry nie są dla niego wszystkim, w związku z tym zupełnie inaczej prowadzona jest tu narracja. Znane z literatury górskiej obrazki tu przewijają się raczej dość rzadko, autorzy bardziej skupiają się na organizowaniu sobie zycia w trudnych czasach PRL-u. I tak przyglądają się temu, co przy biciu rekordów wspinaczkowych nie ma większego znaczenia - na przykład handlowi przy okazji wypraw. Do tego dochodzi też temat prywatności Jano - w odróżnieniu od "domowych" scenek z innych biografii, tutaj liczy się jedynie kwestia jego orientacji seksualnej (chociaż bez sensacyjności), ale nie przedstawia się jego partnerów: ci pozostają poza obszarem zainteresowania autorów - dzięki takiemu podejściu można uniknąć plotkarskich tonów i wybijania mniej istotnych zagadnień. Opowieść o Januszu Kurczabie to bardzo szeroka historia, obejmująca w dużym stopniu kontekst pozabiograficzny, rzeczywistość, w której Jano funkcjonował. I dzięki temu można poszerzyć grono odbiorców tomu. "Kurczab" to książka wydana w serii biografii wspinaczy - i pod tym względem nie zawiedzie, natomiast nie jest przeznaczona wyłącznie do czytania informacyjnego, sprawdza się jako lektura rozrywkowa. Warto po nią sięgnąć, także dlatego, żeby oderwać się od schematów realizowanych w tego typu publikacjach. W przypadku "Kurczaba" nie ma mowy o rutynie, co sprawia, że książka na długo może zagościć w świadomości czytelników.
Sport
Agora konsekwentnie uzupełnia swoją biblioteczkę z biografiami wspinaczy, a kolejne tomy coraz mniej zahaczają o górskie szczyty, bardziej dotyczą życia w związku z górami. "Kurczab. Szpej, szpada i tajemnice" należy do właśnie takiej kategorii książek - Wojciech Fusek i Jerzy Porębski przywołują sylwetkę człowieka ważnego dla polskiej wspinaczki, ale często kojarzonego spoza taternictwa. Janusz Kurczab jest tu bohaterem właściwym - w odróżnieniu od wielu "górskich" opowieści o podbojach wspinaczy. Liczy się jego życie, a dopiero w drugiej kolejności wydarzenia ze zdobywania szczytów. W związku z tym po książkę sięgnąć mogą nie tylko fani gatunku i ci, którzy potrzebują dopowiedzenia do kolejnych sylwetek himalaistów, ale też zwykli odbiorcy - i autorom uda się zaintrygować obie grupy. "Kurczab" to tom dość obszerny, ale też Fusek i Porębski mają do przeanalizowania nie tylko sprawy związane z górami - bo chociaż Jano zasłynął jako kierownik wypraw, w jego życiu równie istotne były inne dyscypliny sportowe i na ich polu osiągał duże sukcesy.
W góry z bohaterem książki autorzy "wychodzą" rzadko: nie interesuje ich odtwarzanie etapów wspinaczki, chyba że podczas niej zdarzy się jakiś wypadek albo inny istotny dla historii fakt warty odnotowania (i zapewniający trochę adrenaliny). Kurczab funkcjonuje w tej wersji trochę na uboczu, zupełnie jakby nie chciał wysuwać się na pierwszy plan - ustępuje innym, kolegom lub uczniom. A przecież wielką wartość mają informacje o tym, jak kierował ekipami czy jaką filozofię wobec wyznaczania kolejnych rekordów wyznawał. Jano nie daje się ponieść magii gór, nie uzależnia się od wspinania, chociaż do zdobywania szczytów często wraca - ale góry nie są dla niego wszystkim, w związku z tym zupełnie inaczej prowadzona jest tu narracja. Znane z literatury górskiej obrazki tu przewijają się raczej dość rzadko, autorzy bardziej skupiają się na organizowaniu sobie zycia w trudnych czasach PRL-u. I tak przyglądają się temu, co przy biciu rekordów wspinaczkowych nie ma większego znaczenia - na przykład handlowi przy okazji wypraw. Do tego dochodzi też temat prywatności Jano - w odróżnieniu od "domowych" scenek z innych biografii, tutaj liczy się jedynie kwestia jego orientacji seksualnej (chociaż bez sensacyjności), ale nie przedstawia się jego partnerów: ci pozostają poza obszarem zainteresowania autorów - dzięki takiemu podejściu można uniknąć plotkarskich tonów i wybijania mniej istotnych zagadnień. Opowieść o Januszu Kurczabie to bardzo szeroka historia, obejmująca w dużym stopniu kontekst pozabiograficzny, rzeczywistość, w której Jano funkcjonował. I dzięki temu można poszerzyć grono odbiorców tomu. "Kurczab" to książka wydana w serii biografii wspinaczy - i pod tym względem nie zawiedzie, natomiast nie jest przeznaczona wyłącznie do czytania informacyjnego, sprawdza się jako lektura rozrywkowa. Warto po nią sięgnąć, także dlatego, żeby oderwać się od schematów realizowanych w tego typu publikacjach. W przypadku "Kurczaba" nie ma mowy o rutynie, co sprawia, że książka na długo może zagościć w świadomości czytelników.
niedziela, 19 listopada 2023
Małgorzata Czyńska: Dwurnik. Robotnik sztuki
Marginesy, Warszawa 2023.
Wymyślanie
Edward Dwurnik przyznaje się dość szybko w rozmowie z Małgorzatą Czyńską do konfabulowania i ubarwiania rzeczywistości, zresztą Czyńska też zdaje sobie z tego sprawę i na wszelki wypadek nie docieka przesadnie, co jest prawdą, a co zmyśleniem. Ewentualnie wprowadza korekty, kiedy bezpośrednio w rozmowie przyłapie Dwurnika na zmyślaniu. Rozmowa przeprowadzona osiem lat temu pokazuje nie tylko stosunek Dwurnika do sztuki jako takiej i do procesu tworzenia, ale też część jego życia. Oczywiście - jak to w luźnych rozmowach bywa - wątki się przeplatają, dygresje wkraczają do wywodów i raczej trudno byłoby na podstawie takiej rozmowy stworzyć biografię artystyczną. Jednak warto też zauważyć, że to rozmowa dość treściwa, wypełniona ciekawostkami i anegdotycznymi wspomnieniami. Edward Dwurnik naturalnie kreuje tutaj siebie, ale dzięki takiej postawie pomaga też w zrozumieniu artystycznych decyzji, niezależnie od pobudek, jakie nim kierowały. Sporo mówi też o swojej córce Poli, a także o przyjaźniach - chociaż nie wspiera się w twórczości grupami malarskimi, wydaje się świadomy i pewny siebie aż do przesady - to jednak ludzie są w jego codzienności ważni. Można między wierszami sporo wyczytać na temat kobiet, jakie go przyciągały, ale też na temat alkoholu i jego znaczenia w codzienności. Dwurnik może niektórych zirytować swoimi postawami, ale nie ogląda się na innych i nie przejmuje się tym, jak zostanie odebrany. Stara się z dystansem podchodzić do wszystkiego, co go w życiu spotyka, bez względu na to, czy mówi o pieniądzach, samochodach, czy o chorobie. Podsuwa czytelnikom klucz do zrozumienia swoich obrazów - tłumaczy, które motywy były czym inspirowane i jak dochodziło do powstawania cykli tematycznych. Małgorzata Czyńska dobrze orientuje się w jego sztuce, wie, jak wydobywać na światło dzienne rozmaite ciekawostki - przeważnie jednak i ona daje się ponieść wartkiej opowieści i po prostu nie przeszkadza artyście, który odmalowuje przed czytelnikami kolejne obrazy ze swojej działalności.
Dwurnik lubi być kontrowersyjny i nie ma zamiaru podporządkowywać się oczekiwaniom odbiorców. Nic pod publiczkę - albo właśnie pod publiczkę wszystko, bo raczej jest też świadomy, że im więcej silnych emocji wzbudza, tym lepiej, bo ma szansę na uzyskanie rozgłosu poza artystycznymi dokonaniami. Czasami wypowiada się na temat innych twórców, czasami zastanawia się nad losami swoich dzieł - ale opowiada ciekawie i ze swadą. Nawet kiedy będzie wygłaszać niezbyt popularne poglądy, nie zostanie przez to w lekturze odrzucony - bo potrafi też przyciągać. "Dwurnik. Robotnik sztuki" to bardzo udany wywiad-rzeka, zestaw rozmów o urozmaiconym rytmie. Ale jednocześnie jest ta książka całkiem ładnym albumem: reprodukcje nie są w niej najważniejsze i nie stanowią celu publikacji, a uzupełnienie rozmów, ale pozwalają części czytelników przypomnieć sztukę Dwurnika i stanowią dobrą ilustrację do wywiadu. Bardzo ciekawa jest ta publikacja - a po śmierci Dwurnika jawi się też jako specyficzne upamiętnienie artysty. Warto zwrócić na nią uwagę.
Wymyślanie
Edward Dwurnik przyznaje się dość szybko w rozmowie z Małgorzatą Czyńską do konfabulowania i ubarwiania rzeczywistości, zresztą Czyńska też zdaje sobie z tego sprawę i na wszelki wypadek nie docieka przesadnie, co jest prawdą, a co zmyśleniem. Ewentualnie wprowadza korekty, kiedy bezpośrednio w rozmowie przyłapie Dwurnika na zmyślaniu. Rozmowa przeprowadzona osiem lat temu pokazuje nie tylko stosunek Dwurnika do sztuki jako takiej i do procesu tworzenia, ale też część jego życia. Oczywiście - jak to w luźnych rozmowach bywa - wątki się przeplatają, dygresje wkraczają do wywodów i raczej trudno byłoby na podstawie takiej rozmowy stworzyć biografię artystyczną. Jednak warto też zauważyć, że to rozmowa dość treściwa, wypełniona ciekawostkami i anegdotycznymi wspomnieniami. Edward Dwurnik naturalnie kreuje tutaj siebie, ale dzięki takiej postawie pomaga też w zrozumieniu artystycznych decyzji, niezależnie od pobudek, jakie nim kierowały. Sporo mówi też o swojej córce Poli, a także o przyjaźniach - chociaż nie wspiera się w twórczości grupami malarskimi, wydaje się świadomy i pewny siebie aż do przesady - to jednak ludzie są w jego codzienności ważni. Można między wierszami sporo wyczytać na temat kobiet, jakie go przyciągały, ale też na temat alkoholu i jego znaczenia w codzienności. Dwurnik może niektórych zirytować swoimi postawami, ale nie ogląda się na innych i nie przejmuje się tym, jak zostanie odebrany. Stara się z dystansem podchodzić do wszystkiego, co go w życiu spotyka, bez względu na to, czy mówi o pieniądzach, samochodach, czy o chorobie. Podsuwa czytelnikom klucz do zrozumienia swoich obrazów - tłumaczy, które motywy były czym inspirowane i jak dochodziło do powstawania cykli tematycznych. Małgorzata Czyńska dobrze orientuje się w jego sztuce, wie, jak wydobywać na światło dzienne rozmaite ciekawostki - przeważnie jednak i ona daje się ponieść wartkiej opowieści i po prostu nie przeszkadza artyście, który odmalowuje przed czytelnikami kolejne obrazy ze swojej działalności.
Dwurnik lubi być kontrowersyjny i nie ma zamiaru podporządkowywać się oczekiwaniom odbiorców. Nic pod publiczkę - albo właśnie pod publiczkę wszystko, bo raczej jest też świadomy, że im więcej silnych emocji wzbudza, tym lepiej, bo ma szansę na uzyskanie rozgłosu poza artystycznymi dokonaniami. Czasami wypowiada się na temat innych twórców, czasami zastanawia się nad losami swoich dzieł - ale opowiada ciekawie i ze swadą. Nawet kiedy będzie wygłaszać niezbyt popularne poglądy, nie zostanie przez to w lekturze odrzucony - bo potrafi też przyciągać. "Dwurnik. Robotnik sztuki" to bardzo udany wywiad-rzeka, zestaw rozmów o urozmaiconym rytmie. Ale jednocześnie jest ta książka całkiem ładnym albumem: reprodukcje nie są w niej najważniejsze i nie stanowią celu publikacji, a uzupełnienie rozmów, ale pozwalają części czytelników przypomnieć sztukę Dwurnika i stanowią dobrą ilustrację do wywiadu. Bardzo ciekawa jest ta publikacja - a po śmierci Dwurnika jawi się też jako specyficzne upamiętnienie artysty. Warto zwrócić na nią uwagę.
sobota, 18 listopada 2023
Philippe Sands: Ostatnia kolonia. Jednostka przeciw imperium
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2023.
Wolność
Sytuacja jak z koszmaru: trzeba opuścić swój dom, miejsce, w którym miało się spędzić całe życie, ziemię z grobami przodków. Dzisiejszych nomadów nie zawsze to przeraża, ale zwłaszcza starszym ludziom temat przesiedleń rujnuje sens istnienia. I trochę o tym jest "Ostatnia kolonia. Jednostka przeciw imperium". Głos zabiera tu Madame Elysé urodzona na Peros Banhos. Kobieta, która przybyła do Hagi, żeby świadczyć przeciwko rządowi Wielkiej Brytanii - zawalczyć o archipelag wysp, który ma być albo ostatnią kolonią brytyjską, albo ziemią Mauritiusa. Krótki komentarz przesycony jest wzruszeniem i potrzebą życia na "swoim" - bez względu na plany wielkich wobec spokojnych miejsc. Żeby zyskać nową perspektywę i sprawdzić, kto ma rację w sporze - warto wysłuchać tych, na których nikt nie zwracał uwagi przy podejmowaniu ważnych decyzji w przeszłości. Madame Elysé musiała opuścić wyspy i w warunkach urągających człowieczeństwu została wbrew własnej woli przesiedlona. W wyniku tych działań straciła ciążę - co dla młodej kobiety było wielkim dramatem. Po latach walczy o sprawiedliwość i o to, żeby nikt nie musiał już zaznawać podobnego losu.
Nie jest to zatem walka o ziemie, a walka o ludzi - i to o ludzi do niedawna ignorowanych. Philippe Sands przedstawia tę opowieść z perspektywy prawnika, który zajmuje się ocenianiem sytuacji. To dzięki jego obserwacjom cała sytuacja nabiera kolorów i staje się ważna bez względu na miejsce zamieszkania odbiorców. Liczy się tu w końcu przede wszystkim godność człowieka. "Ostatnia kolonia" to nie tylko rejestr wydarzeń podczas procesu w Hadze - chociaż tym Philippe Sands zajmuje się najbardziej, a przynajmniej - najbardziej tymi fragmentami angażuje odbiorców, ze względu na duże zaangażowanie i szczegółowość prowadzonych obserwacji. Przybliża też sporą część historii wysp. Zajmuje się kwestiami politycznymi i społecznymi, szuka wyjaśnień na temat tożsamości kulturowej. Wprowadza obrazki rodzajowe, które mają czytelnikom uświadomić tragedię zwykłych ludzi, nawiązuje do tematu niewolnictwa i do kwestii rasizmu - nie ma tu łatwych zagadnień, ale też nie da się łagodnie opowiedzieć o całym problemie. "Ostatnia kolonia" lekturą przyjemną być nie może, ale też nie zamęczy odbiorców autor ogromem krzywd. Tu szuka się rozwiązania, które usatysfakcjonuje zwykłych ludzi, w dodatku - ludzi, którzy nie wiedzieliby nawet bez pomocy z zewnątrz, jak o siebie zawalczyć. Ta sytuacja zamienia się w symbol walki o prawa człowieka, w jednoznaczną krytykę kolonializmu.
Philippe Sands stara się wytłumaczyć odbiorcom jak najdokładniej, na czym polega problem - i jak skomplikowane było docieranie do sedna, lawirowanie między dyplomatycznymi zabiegami i potrzebami zwykłej społeczności. Zapewnia czytelnikom podgląd niezwykle istotnego wydarzenia - w pewnym sensie też przestrogę przed zaborczymi zapędami i próbami regulowania rzeczywistości według własnego uznania. Udaje mu się sprawić, że kwestie prawne i społeczne stają się jasne i nie stanowią tajemnicy.
Wolność
Sytuacja jak z koszmaru: trzeba opuścić swój dom, miejsce, w którym miało się spędzić całe życie, ziemię z grobami przodków. Dzisiejszych nomadów nie zawsze to przeraża, ale zwłaszcza starszym ludziom temat przesiedleń rujnuje sens istnienia. I trochę o tym jest "Ostatnia kolonia. Jednostka przeciw imperium". Głos zabiera tu Madame Elysé urodzona na Peros Banhos. Kobieta, która przybyła do Hagi, żeby świadczyć przeciwko rządowi Wielkiej Brytanii - zawalczyć o archipelag wysp, który ma być albo ostatnią kolonią brytyjską, albo ziemią Mauritiusa. Krótki komentarz przesycony jest wzruszeniem i potrzebą życia na "swoim" - bez względu na plany wielkich wobec spokojnych miejsc. Żeby zyskać nową perspektywę i sprawdzić, kto ma rację w sporze - warto wysłuchać tych, na których nikt nie zwracał uwagi przy podejmowaniu ważnych decyzji w przeszłości. Madame Elysé musiała opuścić wyspy i w warunkach urągających człowieczeństwu została wbrew własnej woli przesiedlona. W wyniku tych działań straciła ciążę - co dla młodej kobiety było wielkim dramatem. Po latach walczy o sprawiedliwość i o to, żeby nikt nie musiał już zaznawać podobnego losu.
Nie jest to zatem walka o ziemie, a walka o ludzi - i to o ludzi do niedawna ignorowanych. Philippe Sands przedstawia tę opowieść z perspektywy prawnika, który zajmuje się ocenianiem sytuacji. To dzięki jego obserwacjom cała sytuacja nabiera kolorów i staje się ważna bez względu na miejsce zamieszkania odbiorców. Liczy się tu w końcu przede wszystkim godność człowieka. "Ostatnia kolonia" to nie tylko rejestr wydarzeń podczas procesu w Hadze - chociaż tym Philippe Sands zajmuje się najbardziej, a przynajmniej - najbardziej tymi fragmentami angażuje odbiorców, ze względu na duże zaangażowanie i szczegółowość prowadzonych obserwacji. Przybliża też sporą część historii wysp. Zajmuje się kwestiami politycznymi i społecznymi, szuka wyjaśnień na temat tożsamości kulturowej. Wprowadza obrazki rodzajowe, które mają czytelnikom uświadomić tragedię zwykłych ludzi, nawiązuje do tematu niewolnictwa i do kwestii rasizmu - nie ma tu łatwych zagadnień, ale też nie da się łagodnie opowiedzieć o całym problemie. "Ostatnia kolonia" lekturą przyjemną być nie może, ale też nie zamęczy odbiorców autor ogromem krzywd. Tu szuka się rozwiązania, które usatysfakcjonuje zwykłych ludzi, w dodatku - ludzi, którzy nie wiedzieliby nawet bez pomocy z zewnątrz, jak o siebie zawalczyć. Ta sytuacja zamienia się w symbol walki o prawa człowieka, w jednoznaczną krytykę kolonializmu.
Philippe Sands stara się wytłumaczyć odbiorcom jak najdokładniej, na czym polega problem - i jak skomplikowane było docieranie do sedna, lawirowanie między dyplomatycznymi zabiegami i potrzebami zwykłej społeczności. Zapewnia czytelnikom podgląd niezwykle istotnego wydarzenia - w pewnym sensie też przestrogę przed zaborczymi zapędami i próbami regulowania rzeczywistości według własnego uznania. Udaje mu się sprawić, że kwestie prawne i społeczne stają się jasne i nie stanowią tajemnicy.
piątek, 17 listopada 2023
Phil Knight: Sztuka zwycięstwa dla młodzieży. Wspomnienia twórcy Nike
Rebis, Poznań 2023.
Buty
Phil Knight swoją historię założycielską już ze szczegółami opowiedział - ale może podbijać też inne rynki, w związku z tym ukazuje się książka "Sztuka zwycięstwa dla młodzieży", pod szyldem young adult. Jest to taka sama historia o butach i o spełnianiu marzenia czy snu o potędze - tylko w wersji nieco uproszczonej, z okrojonymi wątkami. Bardzo dobrze autor zaczyna: pokazuje siebie jako młodego człowieka, który ma pomysł na biznes i na siebie przy okazji - ale potrzebuje wsparcia (nie tylko finansowego) ze strony bliskich. Z ideą, która mu przyświeca, zwraca się do ojca - i tutaj musi uwzględnić nie tylko potencjalne zyski, ale też miejsce na samorealizację. Wydaje mu się, że spotka się z odmową, nie ma jednak pojęcia, że uderza w czułą strunę i trafia w temat, który dla jego ojca też był ważny w swoim czasie - i to pierwszy sygnał dla młodych czytelników: nie warto przedwcześnie zakładać porażki, trzeba próbować, zwłaszcza wtedy, kiedy sytuacja wydaje się z gruntu beznadziejna. Phil Knight później zapomina już o wieku odbiorców i o tym, że chciał zwracać się do młodych czytelników. Kiedy rozkręca biznes, nie przejmuje się już specjalnie przesłaniami - dzięki temu książka nie wybrzmiewa moralizatorsko albo płasko. Autor przeprowadza za to przez meandry powstawania Blue Ribbon. Opowiada o tym, jak znalazł japońską firmę, która była zainteresowana dystrybucją obuwia sportowego w Stanach Zjednoczonych. Znajduje miejsce na pokazanie swoich wizyt w Japonii - i rozmowy z partnerami biznesowymi (co ze względu na różnice kulturowe bywało sporym wyzwaniem). Poświęca też sporo miejsca współpracownikom, zwłaszcza tym, którzy sprawiają pewne problemy. Jak zabawny refren powraca wizja ambitnego i wyjątkowo kreatywnego sprzedawcy, który jest w stanie podporządkować swoje życie rozwojowi cudzej firmy. Phil Knight omawia specyfikę pracy w zespole - stawia na zjawiska i na sytuacje niecodzienne, tak, żeby przyciągnąć odbiorców do lektury. Napomyka tylko o swojej żonie - to nie jest temat, który w książce dla młodzieży wydałby się szczególnie ważny, dlatego też Penny stanowi tu tylko drobny przystanek w drodze do kariery. Za to na pierwszy plan co pewien czas wybijają się buty. I tutaj autor jest w stanie pozornie nieinteresujący temat zamienić w źródło zachwytów. Potrafi opowiadać o tym, jak ulepsza się obuwie sportowe, jakich innowacji buty potrzebują, co jest w nich nieszczególnie udane i kiedy sprawdzają się w bieganiu. Tutaj nie da się pominąć jednego ważnego składnika: pasji. I z tego właśnie powodu całą mitologię Nike, a właściwie jej początków - Blue Ribbon - można autorowi bez trudu wybaczyć. "Sztuka zwycięstwa dla młodzieży" to pokazanie, jak spełnianie marzeń pomaga w odniesieniu sukcesu. Phil Knight skupia się zwłaszcza na trudnościach, jakie miał do pokonania - nie da się tu pominąć wszystkich przeciwności losu i komplikacji na drodze do wielkich pieniędzy. Trzeba pomysłowości i odwagi, czasami nawet bezczelności. Trzeba umiejętności w podejmowaniu różnych wyzwań. A czasami też trzeba szczęścia - i to wszystko płynie z opowieści. Wystarczy pamiętać o regułach gatunku, o opowieściach założycielskich jako takich - żeby móc cieszyć się taką lekturą.
Buty
Phil Knight swoją historię założycielską już ze szczegółami opowiedział - ale może podbijać też inne rynki, w związku z tym ukazuje się książka "Sztuka zwycięstwa dla młodzieży", pod szyldem young adult. Jest to taka sama historia o butach i o spełnianiu marzenia czy snu o potędze - tylko w wersji nieco uproszczonej, z okrojonymi wątkami. Bardzo dobrze autor zaczyna: pokazuje siebie jako młodego człowieka, który ma pomysł na biznes i na siebie przy okazji - ale potrzebuje wsparcia (nie tylko finansowego) ze strony bliskich. Z ideą, która mu przyświeca, zwraca się do ojca - i tutaj musi uwzględnić nie tylko potencjalne zyski, ale też miejsce na samorealizację. Wydaje mu się, że spotka się z odmową, nie ma jednak pojęcia, że uderza w czułą strunę i trafia w temat, który dla jego ojca też był ważny w swoim czasie - i to pierwszy sygnał dla młodych czytelników: nie warto przedwcześnie zakładać porażki, trzeba próbować, zwłaszcza wtedy, kiedy sytuacja wydaje się z gruntu beznadziejna. Phil Knight później zapomina już o wieku odbiorców i o tym, że chciał zwracać się do młodych czytelników. Kiedy rozkręca biznes, nie przejmuje się już specjalnie przesłaniami - dzięki temu książka nie wybrzmiewa moralizatorsko albo płasko. Autor przeprowadza za to przez meandry powstawania Blue Ribbon. Opowiada o tym, jak znalazł japońską firmę, która była zainteresowana dystrybucją obuwia sportowego w Stanach Zjednoczonych. Znajduje miejsce na pokazanie swoich wizyt w Japonii - i rozmowy z partnerami biznesowymi (co ze względu na różnice kulturowe bywało sporym wyzwaniem). Poświęca też sporo miejsca współpracownikom, zwłaszcza tym, którzy sprawiają pewne problemy. Jak zabawny refren powraca wizja ambitnego i wyjątkowo kreatywnego sprzedawcy, który jest w stanie podporządkować swoje życie rozwojowi cudzej firmy. Phil Knight omawia specyfikę pracy w zespole - stawia na zjawiska i na sytuacje niecodzienne, tak, żeby przyciągnąć odbiorców do lektury. Napomyka tylko o swojej żonie - to nie jest temat, który w książce dla młodzieży wydałby się szczególnie ważny, dlatego też Penny stanowi tu tylko drobny przystanek w drodze do kariery. Za to na pierwszy plan co pewien czas wybijają się buty. I tutaj autor jest w stanie pozornie nieinteresujący temat zamienić w źródło zachwytów. Potrafi opowiadać o tym, jak ulepsza się obuwie sportowe, jakich innowacji buty potrzebują, co jest w nich nieszczególnie udane i kiedy sprawdzają się w bieganiu. Tutaj nie da się pominąć jednego ważnego składnika: pasji. I z tego właśnie powodu całą mitologię Nike, a właściwie jej początków - Blue Ribbon - można autorowi bez trudu wybaczyć. "Sztuka zwycięstwa dla młodzieży" to pokazanie, jak spełnianie marzeń pomaga w odniesieniu sukcesu. Phil Knight skupia się zwłaszcza na trudnościach, jakie miał do pokonania - nie da się tu pominąć wszystkich przeciwności losu i komplikacji na drodze do wielkich pieniędzy. Trzeba pomysłowości i odwagi, czasami nawet bezczelności. Trzeba umiejętności w podejmowaniu różnych wyzwań. A czasami też trzeba szczęścia - i to wszystko płynie z opowieści. Wystarczy pamiętać o regułach gatunku, o opowieściach założycielskich jako takich - żeby móc cieszyć się taką lekturą.
czwartek, 16 listopada 2023
Colleen AF Venable: Kati, kocia opiekunka
Nasza Księgarnia, Warszawa 2023.
Tajemnica kotów
Są w tej powieści komiksowej dwa ważne motywy: jeden - bajkowy, nawiązujący do świata superbohaterów (tu - w kobiecej wersji). Drugi - odnoszący się do rzeczywistości znanej młodym czytelniczkom, charakterystyczny w procesie kształtowania się (lub kończenia) przyjaźni. Kati to dziewczyna, która próbuje zarobić na wyjazd na obóz - całe towarzystwo, w którym się obraca, będzie spędzać wakacje razem, jednak bohaterki nie stać na opłacenie choćby jednego turnusu. Mogłaby poprosić o pomoc, albo przyjąć wsparcie od znajomych - jednak Kati nie należy do osób, które łatwo się poddają. Postanawia samodzielnie zarobić na wakacje - chce podjąć się prostych prac, które mogliby jej zlecić sąsiedzi. I tak trafia do domu Magdy, do mieszkania, w którym jest 217 przedziwnych kotów. Koty Magdy są wyjątkowe. Potrafią wszystko, bo też i ich właścicielka twierdzi, że nic trudnego w wytresowaniu ich (i nauczeniu ich zachowań, które nawet zdolnym ludziom przysparzają trudności). Ponadto koty Magdy mają mocne charaktery i potrafią zaleźć każdemu za skórę. Opieka nad takim stadem nie należy do prostych. Ale liczy się coś jeszcze: Magda wychodzi do pracy na noc i kiedy znika, w mieście dzieją się dziwne rzeczy - o których donoszą media. Nic dziwnego, bo sensacja goni sensację. Myszycielka działa wszędzie tam, gdzie zwierzętom może stać się krzywda. Nie przejmuje się ludźmi, wymierza kary i uwalnia żywe stworzenia - a przy tym pozostaje nieuchwytna. Kati niemal traci z oczu działanie Myszycielki - tak jest zaabsorbowana próbami zapanowania nad kotami. W pewnym momencie przekonuje się też, że pocztówki z obozu - na które tak czekała - przychodzą coraz rzadziej i coraz mniej w nich skupienia nad problemami Kati. Przyjaciółka znalazła sobie chłopaka i towarzystwo, do którego chętnie się dopasowuje. Już nie potrzebuje Kati z jej finansowymi kłopotami i ciągłymi dylematami. Kati przekonuje się, jak bolesne jest odrzucenie - bez względu na przyczynę. Rozpad przyjaźni rozgrywa się w tle mocno sensacyjnej historii związanej z akcją ratunkową. I tu przydają się nadludzkie umiejętności kotów.
Colleen AF Venable bardzo się stara nie zmęczyć czytelniczek i zapewnić im sporo przeżyć dzięki wielokierunkowej akcji. Do tego zamieszcza w tomiku mnóstwo żartów na temat kotów - ci, którzy kochają te czworonogi, niejeden raz parskną na widok trafnych puent z kolejnych kadrów. Zapowiada się zatem całkiem interesujący cykl dla młodych odbiorców - zabawa połączona z ważnymi przekazami dotyczącymi relacji w grupie. "Kati, kocia opiekunka" to przedstawienie rozwiązań, na jakie odbiorczynie przeważnie nie wpadają, emocjonalnie zaangażowane w szukanie ratunku i próby zrozumienia, co się zmieniło. Jest to powieść komiksowa, w której humor pojawia się w tle tekstu, ale i w samych ilustracjach (Stephanie Yue bawi się, portretując koty) - niepozbawiona goryczy, jednak uniemożliwiająca czytelniczkom zamartwianie się codziennymi sprawami. Jest to historia, na którą warto zwrócić uwagę - wartościowa i rozrywkowa, atrakcyjna dla młodych odbiorców i wypełniona interesującymi pomysłami. Jest to początek serii - więc Kati na dłużej zagości w świecie czytelniczek - a to bohaterka, która zasługuje na uznanie.
Tajemnica kotów
Są w tej powieści komiksowej dwa ważne motywy: jeden - bajkowy, nawiązujący do świata superbohaterów (tu - w kobiecej wersji). Drugi - odnoszący się do rzeczywistości znanej młodym czytelniczkom, charakterystyczny w procesie kształtowania się (lub kończenia) przyjaźni. Kati to dziewczyna, która próbuje zarobić na wyjazd na obóz - całe towarzystwo, w którym się obraca, będzie spędzać wakacje razem, jednak bohaterki nie stać na opłacenie choćby jednego turnusu. Mogłaby poprosić o pomoc, albo przyjąć wsparcie od znajomych - jednak Kati nie należy do osób, które łatwo się poddają. Postanawia samodzielnie zarobić na wakacje - chce podjąć się prostych prac, które mogliby jej zlecić sąsiedzi. I tak trafia do domu Magdy, do mieszkania, w którym jest 217 przedziwnych kotów. Koty Magdy są wyjątkowe. Potrafią wszystko, bo też i ich właścicielka twierdzi, że nic trudnego w wytresowaniu ich (i nauczeniu ich zachowań, które nawet zdolnym ludziom przysparzają trudności). Ponadto koty Magdy mają mocne charaktery i potrafią zaleźć każdemu za skórę. Opieka nad takim stadem nie należy do prostych. Ale liczy się coś jeszcze: Magda wychodzi do pracy na noc i kiedy znika, w mieście dzieją się dziwne rzeczy - o których donoszą media. Nic dziwnego, bo sensacja goni sensację. Myszycielka działa wszędzie tam, gdzie zwierzętom może stać się krzywda. Nie przejmuje się ludźmi, wymierza kary i uwalnia żywe stworzenia - a przy tym pozostaje nieuchwytna. Kati niemal traci z oczu działanie Myszycielki - tak jest zaabsorbowana próbami zapanowania nad kotami. W pewnym momencie przekonuje się też, że pocztówki z obozu - na które tak czekała - przychodzą coraz rzadziej i coraz mniej w nich skupienia nad problemami Kati. Przyjaciółka znalazła sobie chłopaka i towarzystwo, do którego chętnie się dopasowuje. Już nie potrzebuje Kati z jej finansowymi kłopotami i ciągłymi dylematami. Kati przekonuje się, jak bolesne jest odrzucenie - bez względu na przyczynę. Rozpad przyjaźni rozgrywa się w tle mocno sensacyjnej historii związanej z akcją ratunkową. I tu przydają się nadludzkie umiejętności kotów.
Colleen AF Venable bardzo się stara nie zmęczyć czytelniczek i zapewnić im sporo przeżyć dzięki wielokierunkowej akcji. Do tego zamieszcza w tomiku mnóstwo żartów na temat kotów - ci, którzy kochają te czworonogi, niejeden raz parskną na widok trafnych puent z kolejnych kadrów. Zapowiada się zatem całkiem interesujący cykl dla młodych odbiorców - zabawa połączona z ważnymi przekazami dotyczącymi relacji w grupie. "Kati, kocia opiekunka" to przedstawienie rozwiązań, na jakie odbiorczynie przeważnie nie wpadają, emocjonalnie zaangażowane w szukanie ratunku i próby zrozumienia, co się zmieniło. Jest to powieść komiksowa, w której humor pojawia się w tle tekstu, ale i w samych ilustracjach (Stephanie Yue bawi się, portretując koty) - niepozbawiona goryczy, jednak uniemożliwiająca czytelniczkom zamartwianie się codziennymi sprawami. Jest to historia, na którą warto zwrócić uwagę - wartościowa i rozrywkowa, atrakcyjna dla młodych odbiorców i wypełniona interesującymi pomysłami. Jest to początek serii - więc Kati na dłużej zagości w świecie czytelniczek - a to bohaterka, która zasługuje na uznanie.
środa, 15 listopada 2023
Magdalena Żelazowska: Nowy Jork. Miasto marzycieli
Luna, Warszawa 2023.
Zwyczajność
Nowy Jork autorkę przyciąga i kusi. Nie jest może celem życiowym, ale na pewno wykorzystaną szansą na przygodę. Magdalena Żelazowska zwierza się czytelnikom ze swoich nadziei związanych z tym miastem - ale nie poprzestaje na autobiograficznych wynurzeniach. Stara się po swojemu zdefiniować Nowy Jork i jego mieszkańców, pokazać czytelnikom różnorodność kulturową i zderzenie oczekiwań i rzeczywistości. Bo przecież opowieść o Nowym Jorku nie jest wcale opowieścią o paśmie sukcesów - to także rozczarowania dla tych, którzy uwierzyli w marzenia. Nowy Jork jako miasto zapewnia schronienie i anonimowość, a jednocześnie - zabiera poczucie bezpieczeństwa. Ma różne oblicza i każdemu prezentuje inne - w zależności od potrzeb, oczekiwań i planów. To miejsce, w którym raczej nie da się wzbogacić, mało tego: wysysa oszczędności i siły, wymaga sporych nakładów finansowych od tych, którzy chcą się tu osiedlić. Ale przy tym nowojorczycy nie pytają przeważnie o pochodzenie - nie oceniają przybyszów, każdemu dają szansę na udowodnienie własnej wartości. A może po prostu nie interesują się życiem innych, bo wystarczająco mocno muszą mierzyć się ze swoimi zmartwieniami? Magdalena Żelazowska nie znajdzie jednej pewnej odpowiedzi - ale szuka i to spodoba się czytelnikom.
Na Nowy Jork warto spojrzeć z innej niż najbardziej kojarzona perspektywy - na przykład przez pryzmat najbliższego otoczenia. I ten pomysł może dziwić przy ogromie miasta i przytłaczającej wręcz wielości nacji żyjących ramię w ramię. Autorka przygląda się tematowi bezdomnych i tych, którzy radzą sobie w mieście bogaczy bez wielkiego majątku - a także tym, którzy właśnie w Nowym Jorku mogli zrobić wielkie kariery i tu narodzili się na nowo. Pyta o modę i o przestępstwa, zastanawia się nad przedstawicielami zawodów, które zapewniają niewidzialność zwłaszcza w nastawionym na snobizm społeczeństwie. W tym całym przedziwnym tematyzowanym przeglądzie nie ma miejsca na jednoznaczne gloryfikowanie miasta. Nowy Jork może uwodzić, ale może też przerażać - i obie postawy będą równie istotne. Autorka dzieli się z odbiorcami swoim zachwytem, jednak nie zamierza ubarwiać rzeczywistości. Jeśli coś zasługuje na krytykę, to zapewne skrytykowane zostanie, jeśli coś budzi mieszane uczucia, to tak będzie przedstawione. Subiektywny wybór zagadnień nie przeszkadza w odkrywaniu Nowego Jorku - cała ta lektura przybliża do miasta, rozbudza ciekawość i zachęca do poznawania nowego miejsca. Warto też zaznaczyć, że Magdalena Żelazowska nie poprzestaje na opowiadaniu o Nowym Jorku z różnych perspektyw (bo do swoich obserwacji dodaje również akcenty filmowe, sięga do dzieł twórców z Nowego Jorku, szuka tropów miasta w kulturze popularnej), wykorzystuje również warstwę graficzną: tom przesycony jest zdjęciami i to one będą najbardziej przykuwać uwagę odbiorców. Dzieli się autorka swoją pasją i robi to bardzo udanie: pozwala odbyć podróż po Nowym Jorku nie przez siatkę ulic, a przez ludzi. Dzieje się tu bardzo dużo i sporo się można dowiedzieć, a przecież "Nowy Jork. Miasto marzycieli" to przede wszystkim publikacja rozrywkowa, przeznaczona do czytania dla przyjemności. Poznawanie ludzi i ich pasji odbywa się na marginesie opowieści osobistej i zakorzenionej w prywatnych odkryciach.
Zwyczajność
Nowy Jork autorkę przyciąga i kusi. Nie jest może celem życiowym, ale na pewno wykorzystaną szansą na przygodę. Magdalena Żelazowska zwierza się czytelnikom ze swoich nadziei związanych z tym miastem - ale nie poprzestaje na autobiograficznych wynurzeniach. Stara się po swojemu zdefiniować Nowy Jork i jego mieszkańców, pokazać czytelnikom różnorodność kulturową i zderzenie oczekiwań i rzeczywistości. Bo przecież opowieść o Nowym Jorku nie jest wcale opowieścią o paśmie sukcesów - to także rozczarowania dla tych, którzy uwierzyli w marzenia. Nowy Jork jako miasto zapewnia schronienie i anonimowość, a jednocześnie - zabiera poczucie bezpieczeństwa. Ma różne oblicza i każdemu prezentuje inne - w zależności od potrzeb, oczekiwań i planów. To miejsce, w którym raczej nie da się wzbogacić, mało tego: wysysa oszczędności i siły, wymaga sporych nakładów finansowych od tych, którzy chcą się tu osiedlić. Ale przy tym nowojorczycy nie pytają przeważnie o pochodzenie - nie oceniają przybyszów, każdemu dają szansę na udowodnienie własnej wartości. A może po prostu nie interesują się życiem innych, bo wystarczająco mocno muszą mierzyć się ze swoimi zmartwieniami? Magdalena Żelazowska nie znajdzie jednej pewnej odpowiedzi - ale szuka i to spodoba się czytelnikom.
Na Nowy Jork warto spojrzeć z innej niż najbardziej kojarzona perspektywy - na przykład przez pryzmat najbliższego otoczenia. I ten pomysł może dziwić przy ogromie miasta i przytłaczającej wręcz wielości nacji żyjących ramię w ramię. Autorka przygląda się tematowi bezdomnych i tych, którzy radzą sobie w mieście bogaczy bez wielkiego majątku - a także tym, którzy właśnie w Nowym Jorku mogli zrobić wielkie kariery i tu narodzili się na nowo. Pyta o modę i o przestępstwa, zastanawia się nad przedstawicielami zawodów, które zapewniają niewidzialność zwłaszcza w nastawionym na snobizm społeczeństwie. W tym całym przedziwnym tematyzowanym przeglądzie nie ma miejsca na jednoznaczne gloryfikowanie miasta. Nowy Jork może uwodzić, ale może też przerażać - i obie postawy będą równie istotne. Autorka dzieli się z odbiorcami swoim zachwytem, jednak nie zamierza ubarwiać rzeczywistości. Jeśli coś zasługuje na krytykę, to zapewne skrytykowane zostanie, jeśli coś budzi mieszane uczucia, to tak będzie przedstawione. Subiektywny wybór zagadnień nie przeszkadza w odkrywaniu Nowego Jorku - cała ta lektura przybliża do miasta, rozbudza ciekawość i zachęca do poznawania nowego miejsca. Warto też zaznaczyć, że Magdalena Żelazowska nie poprzestaje na opowiadaniu o Nowym Jorku z różnych perspektyw (bo do swoich obserwacji dodaje również akcenty filmowe, sięga do dzieł twórców z Nowego Jorku, szuka tropów miasta w kulturze popularnej), wykorzystuje również warstwę graficzną: tom przesycony jest zdjęciami i to one będą najbardziej przykuwać uwagę odbiorców. Dzieli się autorka swoją pasją i robi to bardzo udanie: pozwala odbyć podróż po Nowym Jorku nie przez siatkę ulic, a przez ludzi. Dzieje się tu bardzo dużo i sporo się można dowiedzieć, a przecież "Nowy Jork. Miasto marzycieli" to przede wszystkim publikacja rozrywkowa, przeznaczona do czytania dla przyjemności. Poznawanie ludzi i ich pasji odbywa się na marginesie opowieści osobistej i zakorzenionej w prywatnych odkryciach.
wtorek, 14 listopada 2023
Jory John, Pete Oswald: Niesforne Ziarenko i straszny wieczór
Harperkids, Warszawa 2023.
Oczekiwania
Niesforne Ziarenko - bohater, który na co dzień mieszka w słoneczniku - przygotowuje się na Halloween. Zamierza wymyślić przebranie, które wszystkich zwali z nóg. Rywalizuje z naprawdę dobrymi zawodnikami: konkurencja nie śpi, wszystkie ziarna i pestki mają idealne pomysły na przebrania, zresztą poprzeczka była podnoszona przez całe lata - bohater wspomina kostiumy z dawnych zabaw, a to sprawia, że automatycznie pragnie dokonać czegoś większego. "Niesforne Ziarenko i straszny wieczór" to właśnie historia dotycząca niepotrzebnego stresu płynącego z zawyżonych oczekiwań. Bohater przez cały czas zastanawia się nad idealnym strojem na Halloween - a kiedy nie udaje mu się takiego wymyślić, postanawia przełożyć święto i przekonać do tego faktu wszystkich zainteresowanych. Jednak kłamstwo i tak nie pomaga w skomponowaniu idealnego przebrania.
Niesforne Ziarenko zachowuje się jak typowy kilkulatek, któremu zależy wręcz za bardzo - i oczekiwaniami niweczy radość zabawy. Bohater zapomina kompletnie, że w bawieniu się na imprezie nie chodzi o przebranie idealne, najlepsze ze wszystkich - ale o wspólną rozrywkę. To trzeba Ziarenku uświadomić - a uświadomienie takiego faktu bohaterowi książki będzie automatycznie uświadomieniem faktu odbiorcom. Dzieci też powinny zrozumieć, że wystarczy niewielki wysiłek, mały nakład pracy - nawet własnej, niekoniecznie poświęcania czasu i pieniędzy - żeby móc cieszyć się ciekawą imprezą. Przecież i tak w Halloween nikt nie uwierzy w duchy - nie ma co tworzyć stroju wybitnego. To przesłanie, które w tym opowiadaniu wybrzmiewa bardzo silnie, kierowane jest do małych odbiorców. Jory John i Pete Oswald pokazują jednoznacznie, że nadmierne oczekiwania psują humor - zupełnie niepotrzebnie. Nie warto przejmować się sprawami nieważnymi (nawet jeśli dziecku wydają się najważniejsze na świecie - nie chodzi o bagatelizowanie jego zmartwień a o przywrócenie proporcji). Ta książeczka rozśmieszy dzieci i z pewnością spodoba im się ze względu na fabułę. Dodatkowo nikt tutaj nie krytykuje samego Halloween - nie ma problemu ze znaczeniami przebieranek - liczy się po prostu tematyczny bal kostiumowy, czyli najzdrowsze podejście do rozrywki. Fakt, że udało się tu dołożyć cenne przesłanie związane z powodami do stresu (a raczej brakiem takich powodów) warty jest uwagi i docenienia. Cała historia przedstawiona jest w formie tekstowej i obrazkowej - często zdarza się tak, że ilustracje uzupełniają słowa - wprowadzają dodatkowe puenty albo żarty, więc tomik dzieci będą z przyjemnością oglądać. Sporo tu humoru także w minach samych bohaterów - zwłaszcza naburmuszone Ziarenko będzie rozśmieszać maluchy i nastrajać je pozytywnie do czytania jako takiego.
"Niesforne Ziarenko i straszny wieczór" to książeczka, która przyda się nie tylko w kontekście Halloween - można po nią sięgnąć w dowolnym momencie roku i wykorzystać przygodę Ziarenka do objaśniania dziecku, dlaczego nie można się nadmiernie przejmować wydumanymi troskami. Akcja rozbudza ciekawość maluchów i zaprasza do lektury, a także do refleksji nad doświadczeniami Ziarenka przed balem i po rozwiązaniu problemu. Bez schematów, bez zadęcia, za to z wyraźnym i zrozumiałym morałem - to ubogaca historię i sprawia, że staje się ona wyjątkowa.
Oczekiwania
Niesforne Ziarenko - bohater, który na co dzień mieszka w słoneczniku - przygotowuje się na Halloween. Zamierza wymyślić przebranie, które wszystkich zwali z nóg. Rywalizuje z naprawdę dobrymi zawodnikami: konkurencja nie śpi, wszystkie ziarna i pestki mają idealne pomysły na przebrania, zresztą poprzeczka była podnoszona przez całe lata - bohater wspomina kostiumy z dawnych zabaw, a to sprawia, że automatycznie pragnie dokonać czegoś większego. "Niesforne Ziarenko i straszny wieczór" to właśnie historia dotycząca niepotrzebnego stresu płynącego z zawyżonych oczekiwań. Bohater przez cały czas zastanawia się nad idealnym strojem na Halloween - a kiedy nie udaje mu się takiego wymyślić, postanawia przełożyć święto i przekonać do tego faktu wszystkich zainteresowanych. Jednak kłamstwo i tak nie pomaga w skomponowaniu idealnego przebrania.
Niesforne Ziarenko zachowuje się jak typowy kilkulatek, któremu zależy wręcz za bardzo - i oczekiwaniami niweczy radość zabawy. Bohater zapomina kompletnie, że w bawieniu się na imprezie nie chodzi o przebranie idealne, najlepsze ze wszystkich - ale o wspólną rozrywkę. To trzeba Ziarenku uświadomić - a uświadomienie takiego faktu bohaterowi książki będzie automatycznie uświadomieniem faktu odbiorcom. Dzieci też powinny zrozumieć, że wystarczy niewielki wysiłek, mały nakład pracy - nawet własnej, niekoniecznie poświęcania czasu i pieniędzy - żeby móc cieszyć się ciekawą imprezą. Przecież i tak w Halloween nikt nie uwierzy w duchy - nie ma co tworzyć stroju wybitnego. To przesłanie, które w tym opowiadaniu wybrzmiewa bardzo silnie, kierowane jest do małych odbiorców. Jory John i Pete Oswald pokazują jednoznacznie, że nadmierne oczekiwania psują humor - zupełnie niepotrzebnie. Nie warto przejmować się sprawami nieważnymi (nawet jeśli dziecku wydają się najważniejsze na świecie - nie chodzi o bagatelizowanie jego zmartwień a o przywrócenie proporcji). Ta książeczka rozśmieszy dzieci i z pewnością spodoba im się ze względu na fabułę. Dodatkowo nikt tutaj nie krytykuje samego Halloween - nie ma problemu ze znaczeniami przebieranek - liczy się po prostu tematyczny bal kostiumowy, czyli najzdrowsze podejście do rozrywki. Fakt, że udało się tu dołożyć cenne przesłanie związane z powodami do stresu (a raczej brakiem takich powodów) warty jest uwagi i docenienia. Cała historia przedstawiona jest w formie tekstowej i obrazkowej - często zdarza się tak, że ilustracje uzupełniają słowa - wprowadzają dodatkowe puenty albo żarty, więc tomik dzieci będą z przyjemnością oglądać. Sporo tu humoru także w minach samych bohaterów - zwłaszcza naburmuszone Ziarenko będzie rozśmieszać maluchy i nastrajać je pozytywnie do czytania jako takiego.
"Niesforne Ziarenko i straszny wieczór" to książeczka, która przyda się nie tylko w kontekście Halloween - można po nią sięgnąć w dowolnym momencie roku i wykorzystać przygodę Ziarenka do objaśniania dziecku, dlaczego nie można się nadmiernie przejmować wydumanymi troskami. Akcja rozbudza ciekawość maluchów i zaprasza do lektury, a także do refleksji nad doświadczeniami Ziarenka przed balem i po rozwiązaniu problemu. Bez schematów, bez zadęcia, za to z wyraźnym i zrozumiałym morałem - to ubogaca historię i sprawia, że staje się ona wyjątkowa.
poniedziałek, 13 listopada 2023
Olga Rudnicka: Między młotem a imadłem
Prószyński i S-ka, Warszawa 2023.
Telefony
Matylda Dominiczak kiedyś była zahukaną i nieśmiałą bibliotekarką ze słowotokiem w chwilach stresu. Obecnie to pani detektyw, która działa niekonwencjonalnie i radzi sobie tam, gdzie polegli specjaliści. Matylda nie boi się szemranych kontaktów (a może się boi, ale nie daje tego po sobie poznać, w końcu jeśli nie może odmawiać gangsterom, to stara się przynajmniej działać tak, żeby nie dać im powodów do irytacji), a głos i głosik w jej głowie pełnią rolę zgryźliwych komentatorów rzeczywistości i interlokutorów w chwilach, w których nie można porozmawiać z nikim realnym. Takich chwil zdarza się sporo - na przykład kiedy Matylda zostaje dostarczona do swojego zleceniodawcy w trumnie i przysypana ziemią. Nie wie, czy uda jej się przeżyć albo wydostać - ale na pewno nie zawiedzie oczekiwań pokładanych w niej przez świadków wydarzenia. W całym rozgardiaszu nie robi tylko jednego: nie wykonuje żadnego telefonu do męża, który z trudem przyjął do wiadomości, że żona mogła zaginąć. Roman to człowiek, który nie sprawdza się w codziennym życiu. Ale Matyldzie brakuje czasu na to, by pochylić się nad własnym małżeństwem i domem. Rezolutną córką może się zająć babcia, bo bohaterka ma szereg pilnych zleceń łączących się ze sobą lub wykluczających się nawzajem. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze przystojny facet, obok którego żadna kobieta nie przejdzie obojętnie: Ksawery Grom.
Olga Rudnicka dobrze czuje się przy wyrazistych postaciach, które działają impulsywnie i uniemożliwiają planowanie rozważnych akcji. Sukces odniosły kiedyś Natalie, teraz to Matylda Dominiczak działa na wyobraźnię czytelników - i jest to postać, której wiele się wybacza. Matylda jest roztrzepana i chaotyczna, zwykle nie potrafi planować, wydaje się tez, że nie przewiduje konsekwencji impulsywnych działań. A przecież wie, jak błyskawicznie wcielić w życie śmiały plan wywiedzenia w pole przestępców i obejść przepisy, których nie wolno jej łamać. Z jednej strony bohaterka nie chce narażać się prawu, z drugiej - musi uważać na bezwzględnych gangsterów, którzy mili bywają tylko do czasu (a i to nie wszyscy). A trzeba jeszcze zbierać informacje i rozwiązywać zagadki kryminalne. Wszyscy, którzy trafiają na Matyldę, stają się jej cieniem, tłem działań - nie mają szans wybić się na pierwszy plan. W "Między młotem a imadłem" eksbibliotekarka dalej zajmuje się sprawą czterech zaginionych kobiet. Zajmuje się nią z wielkim poświęceniem, obejmującym między innymi poważne zmiany image'u - ale przecież cel uświęca środki i co do tego nikt nie ma wątpliwości. Co ciekawe, rozbudowuje się też zespół oddanych Matyldzie pracowników: już nie tylko emerytowany komisarz policji budzący obrzydzenie swoimi nawykami, ale też między innymi dawna szefowa z agencji detektywistycznej. Autorka zresztą dość dobrze bawi się, odtwarzając animozje wśród policjantów (albo, alternatywnie, gangsterów), chaotyczny świat, w którym Matylda tym lepiej się odnajduje. Sporo rozrywki przynosi ten kryminał - i jeśli ktoś nie natknął się wcześniej na przygody Matyldy Dominiczak, z pewnością będzie chciał nadrobić zaległości.
Telefony
Matylda Dominiczak kiedyś była zahukaną i nieśmiałą bibliotekarką ze słowotokiem w chwilach stresu. Obecnie to pani detektyw, która działa niekonwencjonalnie i radzi sobie tam, gdzie polegli specjaliści. Matylda nie boi się szemranych kontaktów (a może się boi, ale nie daje tego po sobie poznać, w końcu jeśli nie może odmawiać gangsterom, to stara się przynajmniej działać tak, żeby nie dać im powodów do irytacji), a głos i głosik w jej głowie pełnią rolę zgryźliwych komentatorów rzeczywistości i interlokutorów w chwilach, w których nie można porozmawiać z nikim realnym. Takich chwil zdarza się sporo - na przykład kiedy Matylda zostaje dostarczona do swojego zleceniodawcy w trumnie i przysypana ziemią. Nie wie, czy uda jej się przeżyć albo wydostać - ale na pewno nie zawiedzie oczekiwań pokładanych w niej przez świadków wydarzenia. W całym rozgardiaszu nie robi tylko jednego: nie wykonuje żadnego telefonu do męża, który z trudem przyjął do wiadomości, że żona mogła zaginąć. Roman to człowiek, który nie sprawdza się w codziennym życiu. Ale Matyldzie brakuje czasu na to, by pochylić się nad własnym małżeństwem i domem. Rezolutną córką może się zająć babcia, bo bohaterka ma szereg pilnych zleceń łączących się ze sobą lub wykluczających się nawzajem. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze przystojny facet, obok którego żadna kobieta nie przejdzie obojętnie: Ksawery Grom.
Olga Rudnicka dobrze czuje się przy wyrazistych postaciach, które działają impulsywnie i uniemożliwiają planowanie rozważnych akcji. Sukces odniosły kiedyś Natalie, teraz to Matylda Dominiczak działa na wyobraźnię czytelników - i jest to postać, której wiele się wybacza. Matylda jest roztrzepana i chaotyczna, zwykle nie potrafi planować, wydaje się tez, że nie przewiduje konsekwencji impulsywnych działań. A przecież wie, jak błyskawicznie wcielić w życie śmiały plan wywiedzenia w pole przestępców i obejść przepisy, których nie wolno jej łamać. Z jednej strony bohaterka nie chce narażać się prawu, z drugiej - musi uważać na bezwzględnych gangsterów, którzy mili bywają tylko do czasu (a i to nie wszyscy). A trzeba jeszcze zbierać informacje i rozwiązywać zagadki kryminalne. Wszyscy, którzy trafiają na Matyldę, stają się jej cieniem, tłem działań - nie mają szans wybić się na pierwszy plan. W "Między młotem a imadłem" eksbibliotekarka dalej zajmuje się sprawą czterech zaginionych kobiet. Zajmuje się nią z wielkim poświęceniem, obejmującym między innymi poważne zmiany image'u - ale przecież cel uświęca środki i co do tego nikt nie ma wątpliwości. Co ciekawe, rozbudowuje się też zespół oddanych Matyldzie pracowników: już nie tylko emerytowany komisarz policji budzący obrzydzenie swoimi nawykami, ale też między innymi dawna szefowa z agencji detektywistycznej. Autorka zresztą dość dobrze bawi się, odtwarzając animozje wśród policjantów (albo, alternatywnie, gangsterów), chaotyczny świat, w którym Matylda tym lepiej się odnajduje. Sporo rozrywki przynosi ten kryminał - i jeśli ktoś nie natknął się wcześniej na przygody Matyldy Dominiczak, z pewnością będzie chciał nadrobić zaległości.
niedziela, 12 listopada 2023
Rok z dinozaurami
Kropka, Warszawa 2023.
Prehistoria
Wystarczy sprawdzić, jaki dinozaur został przypisany do daty urodzin, żeby wciągnąć się w lekturę. Można też z "Roku z dinozaurami" korzystać inaczej: traktować go jako książkę na każdy dzień roku, nietypowy terminarz do zapamiętywania ciekawostek i dzielenia się informacjami z najbliższymi. Oczywiście ci bardziej niecierpliwi odbiorcy pochłoną tekst jak najszybciej, chociaż ta publikacja - wielkoformatowa i przygotowana jako edukacyjny picture book - pozbawiona została fabuły i ustrukturalizowana, żeby przedstawiać drobne ciekawostki i wiadomości, ale też żeby prezentować ogrom gatunków dinozaurów. Dzieci, które pasjonują się tym tematem, będą z pewnością zachwycone dostępem do takiej dawki wiedzy. Po takiej lekturze to one będą nauczycielami dla dorosłych.
Daty dzienne porządkujące zestaw dinozaurów nie mają związku z chronologią występowania: czasy (w odniesieniu do epoki) pojawiają się przy każdej metryczce. Dinozaury są tu przedstawione tekstowo w trzech partiach: pierwsza to tytuł - nazwa dinozaura, często nazwa, która odbiorcom z niczym się jeszcze nie kojarzy, ale już niedługo zamieni sie w konkretne odniesienie. Druga to krótki, jednoakapitowy opis. Tu pojawiają się informacje o charakterystycznych cechach wybranego prehistorycznego gada, o jego wyglądzie, budowie ciała, o sposobach polowania albo odżywiania się, o zachowaniach itp. Krótki komentarz ma za zadanie oswojenie z wybranymi dinozaurami, przygotowanie do udzielania eksperckich wiadomości innym, bo przecież to jedno z przesłań kierowanych do małych odbiorców. Trzecią partią opisu wybranego dinozaura staje się metryczka z kilkoma danymi: miejscem znalezienia (dokładność - kontynent), wymiary ciała (i ciężar), dieta (czy dinozaur był mięsożerny, czy żywił się roślinami), epoka i grupa, do jakiej gad należał. Opisy są rzeczywiście krótkie - bo większość miejsca na rozkładówkach zajmują ilustracje, na których widnieją kolejni bohaterowie książki. Dzięki takiemu połączeniu dzieci będą mogły między innymi wychwytywać charakterystyczne cechy budowy ciała dinozaurów i uczyć się je wskazywać, a w konsekwencji - poszerzać swoją świadomość prehistorycznych stworzeń.
Każdy, kto interesuje się dinozaurami, będzie usatysfakcjonowany takim przygotowaniem książki: można się zorientować, gdzie znajdowano najwięcej kości dinozaurów, sprawdzać, jakie grupy były najliczniej reprezentowane. Książka pełni rolę edukacyjną, przedstawia najmłodszym czytelnikom dane, których nie znajdzie się w szkolnych podręcznikach - warto zatem wykorzystać zainteresowanie kilkulatków, żeby przyzwyczaić ich nie tylko do czytania i do książek, ale też do poznawania nowych rzeczy. Taka publikacja daje maluchom samodzielność w odkrywaniu ciekawostek. Jest też pięknie przygotowana: na grubym papierze, z twardą okładką i wszytą materiałową zakładką, może spodobać się także dorosłym ceniącym sobie ład na półkach biblioteczek. To miła niespodzianka nawiązująca do popularnej wśród dzieci tematyki - nie ma w niej infantylizmu ani szukania na siłę odbiorców - to publikacja, do której część dzieci będzie musiała trochę dorosnąć, a która drugą część zaintryguje natychmiast.
Rzadko spotyka się książki dla dzieci tak bardzo realizujące założenia edukacyjne - "Rok z dinozaurami" to tom potężny i imponujący jakością przekazu. Można go chłonąć z satysfakcją.
Prehistoria
Wystarczy sprawdzić, jaki dinozaur został przypisany do daty urodzin, żeby wciągnąć się w lekturę. Można też z "Roku z dinozaurami" korzystać inaczej: traktować go jako książkę na każdy dzień roku, nietypowy terminarz do zapamiętywania ciekawostek i dzielenia się informacjami z najbliższymi. Oczywiście ci bardziej niecierpliwi odbiorcy pochłoną tekst jak najszybciej, chociaż ta publikacja - wielkoformatowa i przygotowana jako edukacyjny picture book - pozbawiona została fabuły i ustrukturalizowana, żeby przedstawiać drobne ciekawostki i wiadomości, ale też żeby prezentować ogrom gatunków dinozaurów. Dzieci, które pasjonują się tym tematem, będą z pewnością zachwycone dostępem do takiej dawki wiedzy. Po takiej lekturze to one będą nauczycielami dla dorosłych.
Daty dzienne porządkujące zestaw dinozaurów nie mają związku z chronologią występowania: czasy (w odniesieniu do epoki) pojawiają się przy każdej metryczce. Dinozaury są tu przedstawione tekstowo w trzech partiach: pierwsza to tytuł - nazwa dinozaura, często nazwa, która odbiorcom z niczym się jeszcze nie kojarzy, ale już niedługo zamieni sie w konkretne odniesienie. Druga to krótki, jednoakapitowy opis. Tu pojawiają się informacje o charakterystycznych cechach wybranego prehistorycznego gada, o jego wyglądzie, budowie ciała, o sposobach polowania albo odżywiania się, o zachowaniach itp. Krótki komentarz ma za zadanie oswojenie z wybranymi dinozaurami, przygotowanie do udzielania eksperckich wiadomości innym, bo przecież to jedno z przesłań kierowanych do małych odbiorców. Trzecią partią opisu wybranego dinozaura staje się metryczka z kilkoma danymi: miejscem znalezienia (dokładność - kontynent), wymiary ciała (i ciężar), dieta (czy dinozaur był mięsożerny, czy żywił się roślinami), epoka i grupa, do jakiej gad należał. Opisy są rzeczywiście krótkie - bo większość miejsca na rozkładówkach zajmują ilustracje, na których widnieją kolejni bohaterowie książki. Dzięki takiemu połączeniu dzieci będą mogły między innymi wychwytywać charakterystyczne cechy budowy ciała dinozaurów i uczyć się je wskazywać, a w konsekwencji - poszerzać swoją świadomość prehistorycznych stworzeń.
Każdy, kto interesuje się dinozaurami, będzie usatysfakcjonowany takim przygotowaniem książki: można się zorientować, gdzie znajdowano najwięcej kości dinozaurów, sprawdzać, jakie grupy były najliczniej reprezentowane. Książka pełni rolę edukacyjną, przedstawia najmłodszym czytelnikom dane, których nie znajdzie się w szkolnych podręcznikach - warto zatem wykorzystać zainteresowanie kilkulatków, żeby przyzwyczaić ich nie tylko do czytania i do książek, ale też do poznawania nowych rzeczy. Taka publikacja daje maluchom samodzielność w odkrywaniu ciekawostek. Jest też pięknie przygotowana: na grubym papierze, z twardą okładką i wszytą materiałową zakładką, może spodobać się także dorosłym ceniącym sobie ład na półkach biblioteczek. To miła niespodzianka nawiązująca do popularnej wśród dzieci tematyki - nie ma w niej infantylizmu ani szukania na siłę odbiorców - to publikacja, do której część dzieci będzie musiała trochę dorosnąć, a która drugą część zaintryguje natychmiast.
Rzadko spotyka się książki dla dzieci tak bardzo realizujące założenia edukacyjne - "Rok z dinozaurami" to tom potężny i imponujący jakością przekazu. Można go chłonąć z satysfakcją.
sobota, 11 listopada 2023
Joanna Szulc: Kochaj i pozwól na bunt
Agora, Warszawa 2023.
Przepis na nastolatka
Joanna Szulc przeprowadza szereg rozmów ze specjalistami, którzy pomogą rodzicom zrozumieć ich dorastające pociechy - i w konsekwencji przyczynią się do budowania rodzinnego porozumienia wtedy, gdy wydaje się ono nieosiągalne. "Kochaj i pozwól na bunt" to książka wypełniona wartościowymi rozmowami z różnych dziedzin - a koncentrującymi się na zachowaniach dziecka, które zaczyna wchodzić w świat dorosłych i nie wie, co się z nim dzieje. Joanna Szulc wychodzi z założenia, że nastolatki nie są do końca świadome swoich czynów i zachowań, którymi mogą ranić najbliższych - przygotowuje zatem rodziców na potencjalne starcia i domowe katastrofy, podpowiadając, jak zapewnić dziecku trochę swobody, a jednocześnie nie zwalniać go całkowicie z domowych obowiązków. Zajmuje się spojrzeniem z perspektywy rodziców - bo to do nich się kieruje, to oni muszą wykazać się zrozumieniem i wytrwałością w dążeniu do budowania porozumienia. Tłumaczy, skąd biorą się konkretne postawy nastolatków - do niedawna jeszcze posłusznych i miłych, teraz coraz częściej aroganckich i przewrażliwionych na swoim punkcie. Rozpracowuje kolejne przyczyny kłótni i podsuwa wskazówki, schematy postępowania, które mają szansę się sprawdzić.
Odwołuje się często autorka do wyobraźni rodziców i wyjaśnia, co dzieje się z ich dziećmi. Nie wysyła natychmiast do specjalistów: chociaż w niektórych przypadkach warto udać się do psychologa, część problemów da się rozwiązać samodzielnie i warto popracować nad relacjami w rodzinie, żeby przetrwać czas dojrzewania dziecka. Kolejni rozmówcy także starają się podjąć ten wysiłek i prezentują podstawowe pomysły, które można wykorzystać w rozmowach z pociechami. Pojawiają się tu tematy dojrzewania płciowego i odkrywania własnej płciowej tożsamości, samookaleczeń, diet i zaburzeń odżywiania, uzależnień (w tym - od urządzeń elektronicznych). Kolejni zapraszani do rozmów eksperci przyglądają się też problemom w nauce czy wpływom środowiska na zachowanie nastolatków, zastanawiają się, czy warto martwić się o przyszłość nastolatka, czy raczej pozwolić mu szukać własnej drogi - i, co ważne, uwzględniają w tym dzisiejsze realia, nie posługują się szablonami z liczących kilkadziesiąt lat podręczników. Warto sięgać nie do wybranych tematycznych rozdziałów (każdy rozdział to osobna rozmowa ze specjalistą w danej dziedzinie), a przeczytać całą książkę - ze względu na drobne porady i wskazówki rozsiane w kolejnych odpowiedziach (często - niepotrzebnie - zaznaczane na kolorowo). Joanna Szulc zdobywa tu całkiem wartościowy klucz do nastolatków, oczywiście nie wszystkie problemy prezentowane w książce staną się udziałem wszystkich rodzin - jednak można lepiej przygotować się na to, co nieuchronne, na zmianę relacji i rozkładu sił w domu. Autorka nie chce, żeby rodzice mieli poczucie winy, że czegoś nie dostrzegli, nie zareagowali w porę lub że nie potrafią działać tak, jak się tego od nich oczekuje. Odsuwa od nich przekonanie, że zawodzą siebie, dzieci i otoczenie. Ta książka jest dużym wsparciem dla rodzin, w których jest nastolatek - a dzięki formie, zestawowi wywiadów, znacznie łatwiej jest przyswoić zawartą w niej wiedzę. Te wskazówki dają do myślenia, uczą cierpliwości i wytrwałości i przeprowadzają przez trudne lata opieki nad dzieckiem, które nie wie, co się z nim stało.
Przepis na nastolatka
Joanna Szulc przeprowadza szereg rozmów ze specjalistami, którzy pomogą rodzicom zrozumieć ich dorastające pociechy - i w konsekwencji przyczynią się do budowania rodzinnego porozumienia wtedy, gdy wydaje się ono nieosiągalne. "Kochaj i pozwól na bunt" to książka wypełniona wartościowymi rozmowami z różnych dziedzin - a koncentrującymi się na zachowaniach dziecka, które zaczyna wchodzić w świat dorosłych i nie wie, co się z nim dzieje. Joanna Szulc wychodzi z założenia, że nastolatki nie są do końca świadome swoich czynów i zachowań, którymi mogą ranić najbliższych - przygotowuje zatem rodziców na potencjalne starcia i domowe katastrofy, podpowiadając, jak zapewnić dziecku trochę swobody, a jednocześnie nie zwalniać go całkowicie z domowych obowiązków. Zajmuje się spojrzeniem z perspektywy rodziców - bo to do nich się kieruje, to oni muszą wykazać się zrozumieniem i wytrwałością w dążeniu do budowania porozumienia. Tłumaczy, skąd biorą się konkretne postawy nastolatków - do niedawna jeszcze posłusznych i miłych, teraz coraz częściej aroganckich i przewrażliwionych na swoim punkcie. Rozpracowuje kolejne przyczyny kłótni i podsuwa wskazówki, schematy postępowania, które mają szansę się sprawdzić.
Odwołuje się często autorka do wyobraźni rodziców i wyjaśnia, co dzieje się z ich dziećmi. Nie wysyła natychmiast do specjalistów: chociaż w niektórych przypadkach warto udać się do psychologa, część problemów da się rozwiązać samodzielnie i warto popracować nad relacjami w rodzinie, żeby przetrwać czas dojrzewania dziecka. Kolejni rozmówcy także starają się podjąć ten wysiłek i prezentują podstawowe pomysły, które można wykorzystać w rozmowach z pociechami. Pojawiają się tu tematy dojrzewania płciowego i odkrywania własnej płciowej tożsamości, samookaleczeń, diet i zaburzeń odżywiania, uzależnień (w tym - od urządzeń elektronicznych). Kolejni zapraszani do rozmów eksperci przyglądają się też problemom w nauce czy wpływom środowiska na zachowanie nastolatków, zastanawiają się, czy warto martwić się o przyszłość nastolatka, czy raczej pozwolić mu szukać własnej drogi - i, co ważne, uwzględniają w tym dzisiejsze realia, nie posługują się szablonami z liczących kilkadziesiąt lat podręczników. Warto sięgać nie do wybranych tematycznych rozdziałów (każdy rozdział to osobna rozmowa ze specjalistą w danej dziedzinie), a przeczytać całą książkę - ze względu na drobne porady i wskazówki rozsiane w kolejnych odpowiedziach (często - niepotrzebnie - zaznaczane na kolorowo). Joanna Szulc zdobywa tu całkiem wartościowy klucz do nastolatków, oczywiście nie wszystkie problemy prezentowane w książce staną się udziałem wszystkich rodzin - jednak można lepiej przygotować się na to, co nieuchronne, na zmianę relacji i rozkładu sił w domu. Autorka nie chce, żeby rodzice mieli poczucie winy, że czegoś nie dostrzegli, nie zareagowali w porę lub że nie potrafią działać tak, jak się tego od nich oczekuje. Odsuwa od nich przekonanie, że zawodzą siebie, dzieci i otoczenie. Ta książka jest dużym wsparciem dla rodzin, w których jest nastolatek - a dzięki formie, zestawowi wywiadów, znacznie łatwiej jest przyswoić zawartą w niej wiedzę. Te wskazówki dają do myślenia, uczą cierpliwości i wytrwałości i przeprowadzają przez trudne lata opieki nad dzieckiem, które nie wie, co się z nim stało.
piątek, 10 listopada 2023
Marek Węcowski: Tu jest Grecja! Antyk na nasze czasy
Iskry, Warszawa 2023.
Pocieszenie
W świecie, w którym szereg następujących po sobie katastrof wydaje się nie mieć końca, a do tego w swoim natężeniu przerasta nawet scenariusze filmów katastroficznych swoistym ukojeniem może być szukanie lekcji życia w dalekiej przeszłości. Starożytni mają być nauczycielami w dziedzinach albo dziś już zapomnianych, albo właśnie – uniwersalnych, niestarzejących się na przekór upływowi czasu. Marek Węcowski w tomie „Tu jest Grecja! Antyk na nasze czasy” odwołuje się do starożytności, żeby przedstawić czytelnikom charakterystyczne elementy kultury, sztuki, polityki, wojen i codziennego życia Greków – a stąd wysnuwać wnioski na temat aktualnych bolączek i metod radzenia sobie z nimi. Nie oznacza to, że autor stawia na prosty poradnik i lekki przegląd ciekawostek. „Tu jest Grecja” to książka popularyzatorska, ale dość wysoko stawiająca poprzeczkę czytelnikom. Autor zajmuje się tu analizowaniem wybranych aspektów życia w starożytnej Grecji: wybiera doświadczenia niepowtarzalne i takie, które nie znalazły się w szkolnych podręcznikach, może zachwycić odbiorców anegdotami wydobywanymi z zamierzchłej przeszłości, ale też umiejętnym ich przedstawianiem. Przygląda się dokonaniom literackim i od razu pokazuje ich odniesienia do realiów dzisiejszego odbiorcy w Polsce – część czytelników zdziwi się, jak bardzo echa starożytności pobrzmiewają w pewnych strategiach i rozwiązaniach. Marek Węcowski nie szuka dosłownych przełożeń przeszłości na sprawy aktualne, ale często takie właśnie skojarzenia będzie budować. Zajmuje się natomiast wielką podróżą do starożytnej Grecji. Wyjaśni czytelnikom, jak wyglądał starożytny teatr i starożytne imprezy, przyjrzy się antykowi od ludzkiej strony – niewolnej od ingerencji bogów. Ma w zanadrzu sporo interesujących historii spoza kanonu, więc błyskawicznie zjedna sobie czytelników. Ślady starożytnej Grecji odkryje w wakacyjnych podróżach (działa na wyobraźnię, roztaczając wizję rozległych terenów), ale i w elementach sztuki rządzenia krajem. Wytłumaczy, o co chodziło z napisami na kielichach i odczyta pierwszy wiersz. Pokaże nawet związki teatru i polityki – to, co kształtuje postrzeganie rzeczywistości, a w przypadku starożytnej Grecji stanowiło oczywistość. Zajmuje się autor językiem i nawiązaniami do starożytnej Grecji w dzisiejszej popkulturze, zajmuje się odkryciami, które wpłynęły na nasze postrzeganie przeszłości. Sporo miejsca poświęca tematom politycznym – ale nie przez rozpatrywanie słuszności decyzji dawnych władców, a za sprawą systemów zachowań, uniwersalnych lub inspirujących późniejsze pokolenia. Jest Marek Węcowski przewodnikiem po Grecji mniej znanej, zajmuje się odczytywaniem przeszłości na nowo – i potrafi odbiorców przekonać do tego, że warto zajrzeć do antyku i wydobywać z niego wskazówki dotyczące postępowania obecnie.
Krótkie eseje wypełniają tę książkę i pozostawiają za każdym razem uczucie niedosytu: kiedy autor zabiera czytelników w konkretny punkt greckiej rzeczywistości, kiedy rozpracowuje go i sprawia, że wszystko staje się jasne, chciałoby się zatrzymać na dłużej i uzupełniać otrzymany obraz kolejnymi szczegółami – tymczasem następuje przeskok tematyczny i zestaw następnych wyjaśnień. Dzięki takiej strategii każdy może znaleźć tu coś dla siebie i nikogo nie znuży porządek lektury. Marek Węcowski ma swój pomysł na prezentowanie starożytności, dobrze czuje się w tym świecie i potrafi go przekładać na dzisiejsze realia.
Pocieszenie
W świecie, w którym szereg następujących po sobie katastrof wydaje się nie mieć końca, a do tego w swoim natężeniu przerasta nawet scenariusze filmów katastroficznych swoistym ukojeniem może być szukanie lekcji życia w dalekiej przeszłości. Starożytni mają być nauczycielami w dziedzinach albo dziś już zapomnianych, albo właśnie – uniwersalnych, niestarzejących się na przekór upływowi czasu. Marek Węcowski w tomie „Tu jest Grecja! Antyk na nasze czasy” odwołuje się do starożytności, żeby przedstawić czytelnikom charakterystyczne elementy kultury, sztuki, polityki, wojen i codziennego życia Greków – a stąd wysnuwać wnioski na temat aktualnych bolączek i metod radzenia sobie z nimi. Nie oznacza to, że autor stawia na prosty poradnik i lekki przegląd ciekawostek. „Tu jest Grecja” to książka popularyzatorska, ale dość wysoko stawiająca poprzeczkę czytelnikom. Autor zajmuje się tu analizowaniem wybranych aspektów życia w starożytnej Grecji: wybiera doświadczenia niepowtarzalne i takie, które nie znalazły się w szkolnych podręcznikach, może zachwycić odbiorców anegdotami wydobywanymi z zamierzchłej przeszłości, ale też umiejętnym ich przedstawianiem. Przygląda się dokonaniom literackim i od razu pokazuje ich odniesienia do realiów dzisiejszego odbiorcy w Polsce – część czytelników zdziwi się, jak bardzo echa starożytności pobrzmiewają w pewnych strategiach i rozwiązaniach. Marek Węcowski nie szuka dosłownych przełożeń przeszłości na sprawy aktualne, ale często takie właśnie skojarzenia będzie budować. Zajmuje się natomiast wielką podróżą do starożytnej Grecji. Wyjaśni czytelnikom, jak wyglądał starożytny teatr i starożytne imprezy, przyjrzy się antykowi od ludzkiej strony – niewolnej od ingerencji bogów. Ma w zanadrzu sporo interesujących historii spoza kanonu, więc błyskawicznie zjedna sobie czytelników. Ślady starożytnej Grecji odkryje w wakacyjnych podróżach (działa na wyobraźnię, roztaczając wizję rozległych terenów), ale i w elementach sztuki rządzenia krajem. Wytłumaczy, o co chodziło z napisami na kielichach i odczyta pierwszy wiersz. Pokaże nawet związki teatru i polityki – to, co kształtuje postrzeganie rzeczywistości, a w przypadku starożytnej Grecji stanowiło oczywistość. Zajmuje się autor językiem i nawiązaniami do starożytnej Grecji w dzisiejszej popkulturze, zajmuje się odkryciami, które wpłynęły na nasze postrzeganie przeszłości. Sporo miejsca poświęca tematom politycznym – ale nie przez rozpatrywanie słuszności decyzji dawnych władców, a za sprawą systemów zachowań, uniwersalnych lub inspirujących późniejsze pokolenia. Jest Marek Węcowski przewodnikiem po Grecji mniej znanej, zajmuje się odczytywaniem przeszłości na nowo – i potrafi odbiorców przekonać do tego, że warto zajrzeć do antyku i wydobywać z niego wskazówki dotyczące postępowania obecnie.
Krótkie eseje wypełniają tę książkę i pozostawiają za każdym razem uczucie niedosytu: kiedy autor zabiera czytelników w konkretny punkt greckiej rzeczywistości, kiedy rozpracowuje go i sprawia, że wszystko staje się jasne, chciałoby się zatrzymać na dłużej i uzupełniać otrzymany obraz kolejnymi szczegółami – tymczasem następuje przeskok tematyczny i zestaw następnych wyjaśnień. Dzięki takiej strategii każdy może znaleźć tu coś dla siebie i nikogo nie znuży porządek lektury. Marek Węcowski ma swój pomysł na prezentowanie starożytności, dobrze czuje się w tym świecie i potrafi go przekładać na dzisiejsze realia.
czwartek, 9 listopada 2023
Minecraft. Rocznik 2024
Harperkids, Warszawa 2023.
Świat gry
Najlepszy sposób na poznanie nowinek w Minecrafcie to czekanie na kolejny "Rocznik". "Rocznik 2024" pokazuje, czego spodziewać się po dodatkach i uzupełnieniach do gry i jak najpełniej wykorzystywać elektroniczną rozrywkę. Przegląd ciekawostek obejmuje jednak również... współpracę z różnymi firmami (Crocs, Burberry czy BBC Earth) - odzwierciedlającą się w uzupełnieniach. Autorzy książki wykorzystują kolejnych bohaterów z gry (także tych świeżo wprowadzanych) w roli przewodników - żeby zaprezentować nowości. Dzieci dowiedzą się o nowych mobach, a także o rodzajach broni lub narzędzi. Poznają przepis na farmę i na zamek z wieżyczkami, nauczą się, jak dosiadać wielbłądy i kiedy warto splądrować osadę, a kiedy lepiej żyć z miejscowymi w zgodzie. Będzie tu można zaprojektować własną skórkę albo nauczyć się rysować owcę z gry, a także poznać szereg niespodzianek, które wprowadzili twórcy (i które dostępne są tylko dla wtajemniczonych). Tych, którzy marzyli o tajnym przejściu w bibliotece, czeka informacja, jak zaprojektować takie miejsce. Inni będą bawić się krzyżowaniem mobów , albo porównywać możliwości w trybie single player albo multiplayer. Sporo tu podpowiedzi, ale też mnóstwo działań kreatywnych: dzieci już na poziomie oglądania książki mogą zająć się projektowaniem odpowiednich elementów ze świata gry, tak, żeby przygotować się lepiej do działania już w elektronicznej rzeczywistości. Z pewnością "Rocznik 2024" jest dobrą reklamą Minecrafta: przekona odbiorców, którzy do tej pory grali - bo dowiedzą się, co jeszcze uda się z gry wydobyć - ale też i nowych graczy, którzy zastanawiają się, czy spikselowana przestrzeń będzie im odpowiadać. Tutaj mogą nie tylko popracować nad przyszłymi rozrywkami, ale też zainteresować się konkretnymi rozwiązaniami z gry. Mnóstwo tu grafik - w końcu tomik składa się w dużej części ze screenów lub wydobywanych motywów z gry, żeby obrazki przyciągały uwagę dzieci i zachęcały do sprawdzania informacyjnych podpisów. Ale autorzy tomiku stawiają także na interaktywność: przekonują najmłodszych do działania za sprawą klasycznych łamigłówek przerobionych tak, żeby wpisywały się w świat Minecrafta. Nie zdziwią nikogo labirynty, porównywanki czy wykreślanki słowne - jeśli ma to przyczynić się do zwiększenia zainteresowania publikacją i w konsekwencji także grą. Wiele tu także wewnętrznych odnośników: poszczególne tematy powracają w formie zajawek w różnych zestawieniach - i wtedy autorzy odsyłają do konkretnych miejsc w książce, tak, żeby nie powtarzać informacji i nie zmęczyć tym dzieci. "Rocznik 2024" to dobrze przygotowany gadżet, nie klasyczna lektura, ale pomoc w graniu dla tych, którzy świat Minecrafta traktują poważnie i potrzebują usystematyzowanej wiedzy na temat kolejnych rozwiązań. Jest w tej książce mnóstwo zachęt do wejścia w świat gry - ale też sporo praktycznych wskazówek dla tych dzieci, które samodzielnie nie poradziłyby sobie z powielaniem proponowanych rozwiązań: rozbite na poszczególne kroki działania mogą się rzeczywiście przydać.
Świat gry
Najlepszy sposób na poznanie nowinek w Minecrafcie to czekanie na kolejny "Rocznik". "Rocznik 2024" pokazuje, czego spodziewać się po dodatkach i uzupełnieniach do gry i jak najpełniej wykorzystywać elektroniczną rozrywkę. Przegląd ciekawostek obejmuje jednak również... współpracę z różnymi firmami (Crocs, Burberry czy BBC Earth) - odzwierciedlającą się w uzupełnieniach. Autorzy książki wykorzystują kolejnych bohaterów z gry (także tych świeżo wprowadzanych) w roli przewodników - żeby zaprezentować nowości. Dzieci dowiedzą się o nowych mobach, a także o rodzajach broni lub narzędzi. Poznają przepis na farmę i na zamek z wieżyczkami, nauczą się, jak dosiadać wielbłądy i kiedy warto splądrować osadę, a kiedy lepiej żyć z miejscowymi w zgodzie. Będzie tu można zaprojektować własną skórkę albo nauczyć się rysować owcę z gry, a także poznać szereg niespodzianek, które wprowadzili twórcy (i które dostępne są tylko dla wtajemniczonych). Tych, którzy marzyli o tajnym przejściu w bibliotece, czeka informacja, jak zaprojektować takie miejsce. Inni będą bawić się krzyżowaniem mobów , albo porównywać możliwości w trybie single player albo multiplayer. Sporo tu podpowiedzi, ale też mnóstwo działań kreatywnych: dzieci już na poziomie oglądania książki mogą zająć się projektowaniem odpowiednich elementów ze świata gry, tak, żeby przygotować się lepiej do działania już w elektronicznej rzeczywistości. Z pewnością "Rocznik 2024" jest dobrą reklamą Minecrafta: przekona odbiorców, którzy do tej pory grali - bo dowiedzą się, co jeszcze uda się z gry wydobyć - ale też i nowych graczy, którzy zastanawiają się, czy spikselowana przestrzeń będzie im odpowiadać. Tutaj mogą nie tylko popracować nad przyszłymi rozrywkami, ale też zainteresować się konkretnymi rozwiązaniami z gry. Mnóstwo tu grafik - w końcu tomik składa się w dużej części ze screenów lub wydobywanych motywów z gry, żeby obrazki przyciągały uwagę dzieci i zachęcały do sprawdzania informacyjnych podpisów. Ale autorzy tomiku stawiają także na interaktywność: przekonują najmłodszych do działania za sprawą klasycznych łamigłówek przerobionych tak, żeby wpisywały się w świat Minecrafta. Nie zdziwią nikogo labirynty, porównywanki czy wykreślanki słowne - jeśli ma to przyczynić się do zwiększenia zainteresowania publikacją i w konsekwencji także grą. Wiele tu także wewnętrznych odnośników: poszczególne tematy powracają w formie zajawek w różnych zestawieniach - i wtedy autorzy odsyłają do konkretnych miejsc w książce, tak, żeby nie powtarzać informacji i nie zmęczyć tym dzieci. "Rocznik 2024" to dobrze przygotowany gadżet, nie klasyczna lektura, ale pomoc w graniu dla tych, którzy świat Minecrafta traktują poważnie i potrzebują usystematyzowanej wiedzy na temat kolejnych rozwiązań. Jest w tej książce mnóstwo zachęt do wejścia w świat gry - ale też sporo praktycznych wskazówek dla tych dzieci, które samodzielnie nie poradziłyby sobie z powielaniem proponowanych rozwiązań: rozbite na poszczególne kroki działania mogą się rzeczywiście przydać.
środa, 8 listopada 2023
Arnfinn Kolerud: Milion dobrych uczynków
Agora, Warszawa 2023.
Dla innych
Najgorsze cechy ludzi wydobywa Arnfinn Kolerud w powieści "Milion dobrych uczynków". Jest to książka, która z pewnością nie pudruje świata i nie osładza go, za to eksponuje wady ludzi w każdym społeczeństwie. Oto Frank i Mama. Frank ma dziesięć lat i do tej pory wiódł z Mamą bardzo oszczędne życie. Mimo oszczędności - oboje grali w totolotka (oboje, bo razem wytypowali liczby, które będą zakreślać). I los się do nich uśmiechnął. Wygrali dwadzieścia cztery miliony koron, a to oznacza, że błyskawicznie stali się bogaczami. Najpierw nie wiedzą, jak się zachować, ale szybko staje się jasne, że powinni żyć jak do tej pory - nie afiszować się z bogactwem ani nie zmieniać swoich przyzwyczajeń. Problem w tym, że otoczenie nie daje im spokoju: szybko roznosi się wiadomość, kto wygrał w totka, w efekcie dorośli od Mamy a dzieci od Franka oczekują podzielenia się pieniędzmi. Zaczynają napływać prośby o finansowe wsparcie, a wręcz żądania, by rozdać sporą część majątku. Mama nie zamierza poddawać się naciskom, ale proponuje konkurs dla mieszkańców miasteczka: kto wykaże się najlepszym bezinteresownym uczynkiem, może wygrać milion koron. Zasady konkursu nie są jasne: jedynym jurorem jest tu Mama, nie ma też żadnych podpowiedzi dla uczestników - wiadomo tylko, że nie ma ograniczeń wiekowych ani wytycznych do działań. Każdy robi to, co podpowiada mu serce i sumienie: jedni chcą ulżyć sąsiadom w ich pracy, inni zamierzają ułatwić życie dzieciom - a jeszcze inni próbują pokonać konkurencję w nieuczciwej walce i niszczą to, co wypracowali kandydaci do nagrody. W miasteczku zamiast coraz lepiej - dzieje się coraz gorzej, grasuje tu miłylion - żądza wygranej przysłania zdrowy rozsądek i ludzie zarzucają systemy wartości, liczy się dla nich tylko możliwość uszczknięcia czegoś z wygranej. Poza dylematami, jakie dzieją się za sprawą miłyliona, Frank mierzy się ze zwykłymi szkolnymi trudami: uczy się, jak rozpoznać prawdziwych przyjaciół albo jak poradzić sobie ze szkolnymi prześladowcami. W środowisku przepełnionym zazdrością nie jest zbyt przyjemnie, dlatego Mama zabiera go na tydzień wakacji, żeby emocje opadły. Ale i tam znajdą się ludzie, którzy chętnie wykorzystają cudze pieniądze - Frank otrzymuje przykrą życiową lekcję.
W tej książce bardzo dużo jest goryczy i mnóstwo lekcji, z których wnioski trzeba wysnuć samodzielnie. Czasami wydaje się wręcz, że Arnfinn Kolerud za wysoko stawia poprzeczkę młodym czytelnikom - nie wszystkie przesłania będą oczywiste na pierwszy rzut oka, czasami trzeba się będzie na dłużej zatrzymać przy niepokojących scenkach i pozbawionych komentarza obrazach - tutaj nie ma lekkiej i przyjemnej lektury, za to pojawia się sporo gorzkich prawd o ludziach. Powieść o pieniądzach daje do myślenia, jest ważna dla młodych odbiorców i ciekawa - trzyma w napięciu, pozwala na śledzenie akcji z zainteresowaniem. Autor ucieszy czytelników swoją przenikliwością i swoistą goryczą - nie obiecuje sielankowej rzeczywistości i nie daje odbiorcom poczucia bezpieczeństwa. I dzięki temu jego powieść jest tak bardzo intrygująca.
Dla innych
Najgorsze cechy ludzi wydobywa Arnfinn Kolerud w powieści "Milion dobrych uczynków". Jest to książka, która z pewnością nie pudruje świata i nie osładza go, za to eksponuje wady ludzi w każdym społeczeństwie. Oto Frank i Mama. Frank ma dziesięć lat i do tej pory wiódł z Mamą bardzo oszczędne życie. Mimo oszczędności - oboje grali w totolotka (oboje, bo razem wytypowali liczby, które będą zakreślać). I los się do nich uśmiechnął. Wygrali dwadzieścia cztery miliony koron, a to oznacza, że błyskawicznie stali się bogaczami. Najpierw nie wiedzą, jak się zachować, ale szybko staje się jasne, że powinni żyć jak do tej pory - nie afiszować się z bogactwem ani nie zmieniać swoich przyzwyczajeń. Problem w tym, że otoczenie nie daje im spokoju: szybko roznosi się wiadomość, kto wygrał w totka, w efekcie dorośli od Mamy a dzieci od Franka oczekują podzielenia się pieniędzmi. Zaczynają napływać prośby o finansowe wsparcie, a wręcz żądania, by rozdać sporą część majątku. Mama nie zamierza poddawać się naciskom, ale proponuje konkurs dla mieszkańców miasteczka: kto wykaże się najlepszym bezinteresownym uczynkiem, może wygrać milion koron. Zasady konkursu nie są jasne: jedynym jurorem jest tu Mama, nie ma też żadnych podpowiedzi dla uczestników - wiadomo tylko, że nie ma ograniczeń wiekowych ani wytycznych do działań. Każdy robi to, co podpowiada mu serce i sumienie: jedni chcą ulżyć sąsiadom w ich pracy, inni zamierzają ułatwić życie dzieciom - a jeszcze inni próbują pokonać konkurencję w nieuczciwej walce i niszczą to, co wypracowali kandydaci do nagrody. W miasteczku zamiast coraz lepiej - dzieje się coraz gorzej, grasuje tu miłylion - żądza wygranej przysłania zdrowy rozsądek i ludzie zarzucają systemy wartości, liczy się dla nich tylko możliwość uszczknięcia czegoś z wygranej. Poza dylematami, jakie dzieją się za sprawą miłyliona, Frank mierzy się ze zwykłymi szkolnymi trudami: uczy się, jak rozpoznać prawdziwych przyjaciół albo jak poradzić sobie ze szkolnymi prześladowcami. W środowisku przepełnionym zazdrością nie jest zbyt przyjemnie, dlatego Mama zabiera go na tydzień wakacji, żeby emocje opadły. Ale i tam znajdą się ludzie, którzy chętnie wykorzystają cudze pieniądze - Frank otrzymuje przykrą życiową lekcję.
W tej książce bardzo dużo jest goryczy i mnóstwo lekcji, z których wnioski trzeba wysnuć samodzielnie. Czasami wydaje się wręcz, że Arnfinn Kolerud za wysoko stawia poprzeczkę młodym czytelnikom - nie wszystkie przesłania będą oczywiste na pierwszy rzut oka, czasami trzeba się będzie na dłużej zatrzymać przy niepokojących scenkach i pozbawionych komentarza obrazach - tutaj nie ma lekkiej i przyjemnej lektury, za to pojawia się sporo gorzkich prawd o ludziach. Powieść o pieniądzach daje do myślenia, jest ważna dla młodych odbiorców i ciekawa - trzyma w napięciu, pozwala na śledzenie akcji z zainteresowaniem. Autor ucieszy czytelników swoją przenikliwością i swoistą goryczą - nie obiecuje sielankowej rzeczywistości i nie daje odbiorcom poczucia bezpieczeństwa. I dzięki temu jego powieść jest tak bardzo intrygująca.
wtorek, 7 listopada 2023
Ewa Kozyra-Pawlak, Paweł Pawlak: Mały atlas psów (i szczeniaków) Ewy i Pawła Pawlaków
Nasza Księgarnia, Warszawa 2023.
Czworonogi
Plastyczne popisy Ewy i Pawła Pawlaków układają się w całkiem ładną serię - kolejne "małe atlasy" cieszą oczy nie tylko najmłodszych odbiorców, również dorośli nie pozostaną obojętni wobec prezentacji różnych stworzeń. W przypadku "Małego atlasu psów (i szczeniaków)" bohaterami tomiku stają się zaprzyjaźnione czworonogi, najczęściej - kundelki. Każdy z nich ma swoją historię i swoje przyzwyczajenia, które autorzy starają się przemycić w krótkich opowiastkach. Każdy pies pojawia się w kilku graficznych wersjach, część zyskuje nawet swoje odzwierciedlenie w trójwymiarowej wersji - obfotografowanej z różnych stron, bo takich dzieł nie spotyka się zbyt często. Każdy trójwymiarowy czworonóg jest wzorowany na jakimś konkretnym psie - więc szybko zyskuje w oczach odbiorców charakterystyczne cechy. Do tego istnieje możliwość porównania bohatera z pierwowzorem, bo każdy psiak ma tu swój zdjęciowy portret. A ponadto - portret graficzny, kolaż stworzony z rozmaitych ścinków materiałów pozszywanych lub poukładanych starannie, tak, żeby jak najpełniej odwzorować charakter zwierzęcia. Jakby tego było mało, w warstwie tekstowej znalazło się jeszcze kilka linijek na prezentowanie właścicieli czworonogów - trudno o lepszą zachętę do adoptowania bezdomnych psów. Są też ilustracje przedstawiające różnice w rasach - ale wzrok przyciągają najbardziej kolaże, to one sprawiają, że książka będzie się wyróżniać i nie pozwoli na nudę.
Pojawiają się też w książce strony z ciekawostkami - zabawne komentarze w rodzaju "z czego składa się pies", "zawody psów" albo zagadki związane z psami. Najczęściej jednak kolejne rozkładówki autorzy przeznaczają na psie prezentacje - bo to tym najbardziej urzekać będą czytelników w każdym wieku. Kto kocha psy, nie będzie mógł obok tej książki przejść obojętnie. Pojawi się tu corgi (reprezentowany przez Chałkę), chihuahua (tu bohaterem jest Ryjek), owczarek szetlandzki (Pani Jenkins), ale są też "kundelek wilkowaty", "kundelek biało-rudy" albo "kundelek nakrapiany" - wszystkie mądre, wszystkie kochane i wszystkie budzące zachwyt. Radości właścicieli przekładają się tu na radości odbiorców, dzięki temu, że autorzy nie stawiają na tradycyjny przegląd, każda kolejna strona będzie zaskakiwać i rozbudzać zainteresowanie. Czytelnicy nie mają pojęcia, z jakim psem spotkają się na najbliższych rozkładówkach - ale szybko się z nim zaprzyjaźnią i błyskawicznie przekonają się, że każdy z czworonogów jest wyjątkowy, nie tylko dla swojego właściciela. Ten tomik stanowi z jednej strony popis umiejętności ilustratorskich - staje się świetną reklamą kreatywnego duetu. Z drugiej strony to ciekawa lektura zwłaszcza dla dzieci, które marzą o własnym czworonogu. To książka, którą nie można się nie zachwycać - dzieje się w niej mnóstwo, chociaż nie ma klasycznej fabuły. Ewa Kozyra-Pawlak i Paweł Pawlak po raz kolejny udowadniają, że mają oryginalne pomysły na tworzenie - nie ma tu określonego wieku odbiorców, nawet jeśli kartonowe strony wskazywałyby na dzieci. Radość z tego tomiku będą mieć wszyscy.
Czworonogi
Plastyczne popisy Ewy i Pawła Pawlaków układają się w całkiem ładną serię - kolejne "małe atlasy" cieszą oczy nie tylko najmłodszych odbiorców, również dorośli nie pozostaną obojętni wobec prezentacji różnych stworzeń. W przypadku "Małego atlasu psów (i szczeniaków)" bohaterami tomiku stają się zaprzyjaźnione czworonogi, najczęściej - kundelki. Każdy z nich ma swoją historię i swoje przyzwyczajenia, które autorzy starają się przemycić w krótkich opowiastkach. Każdy pies pojawia się w kilku graficznych wersjach, część zyskuje nawet swoje odzwierciedlenie w trójwymiarowej wersji - obfotografowanej z różnych stron, bo takich dzieł nie spotyka się zbyt często. Każdy trójwymiarowy czworonóg jest wzorowany na jakimś konkretnym psie - więc szybko zyskuje w oczach odbiorców charakterystyczne cechy. Do tego istnieje możliwość porównania bohatera z pierwowzorem, bo każdy psiak ma tu swój zdjęciowy portret. A ponadto - portret graficzny, kolaż stworzony z rozmaitych ścinków materiałów pozszywanych lub poukładanych starannie, tak, żeby jak najpełniej odwzorować charakter zwierzęcia. Jakby tego było mało, w warstwie tekstowej znalazło się jeszcze kilka linijek na prezentowanie właścicieli czworonogów - trudno o lepszą zachętę do adoptowania bezdomnych psów. Są też ilustracje przedstawiające różnice w rasach - ale wzrok przyciągają najbardziej kolaże, to one sprawiają, że książka będzie się wyróżniać i nie pozwoli na nudę.
Pojawiają się też w książce strony z ciekawostkami - zabawne komentarze w rodzaju "z czego składa się pies", "zawody psów" albo zagadki związane z psami. Najczęściej jednak kolejne rozkładówki autorzy przeznaczają na psie prezentacje - bo to tym najbardziej urzekać będą czytelników w każdym wieku. Kto kocha psy, nie będzie mógł obok tej książki przejść obojętnie. Pojawi się tu corgi (reprezentowany przez Chałkę), chihuahua (tu bohaterem jest Ryjek), owczarek szetlandzki (Pani Jenkins), ale są też "kundelek wilkowaty", "kundelek biało-rudy" albo "kundelek nakrapiany" - wszystkie mądre, wszystkie kochane i wszystkie budzące zachwyt. Radości właścicieli przekładają się tu na radości odbiorców, dzięki temu, że autorzy nie stawiają na tradycyjny przegląd, każda kolejna strona będzie zaskakiwać i rozbudzać zainteresowanie. Czytelnicy nie mają pojęcia, z jakim psem spotkają się na najbliższych rozkładówkach - ale szybko się z nim zaprzyjaźnią i błyskawicznie przekonają się, że każdy z czworonogów jest wyjątkowy, nie tylko dla swojego właściciela. Ten tomik stanowi z jednej strony popis umiejętności ilustratorskich - staje się świetną reklamą kreatywnego duetu. Z drugiej strony to ciekawa lektura zwłaszcza dla dzieci, które marzą o własnym czworonogu. To książka, którą nie można się nie zachwycać - dzieje się w niej mnóstwo, chociaż nie ma klasycznej fabuły. Ewa Kozyra-Pawlak i Paweł Pawlak po raz kolejny udowadniają, że mają oryginalne pomysły na tworzenie - nie ma tu określonego wieku odbiorców, nawet jeśli kartonowe strony wskazywałyby na dzieci. Radość z tego tomiku będą mieć wszyscy.
poniedziałek, 6 listopada 2023
Edward Lear: Dong, co ma świecący nos i inne wierszyki Pana Leara
Dwie Siostry, Warszawa 2023.
Nonsens
Cieszy fakt, że na rynek książek dla dzieci co pewien czas powracają teksty mistrzów absurdu. "Dong, co ma świecący nos i inne wierszyki Pana Leara" to oczywiście przegląd pomysłów Edwarda Leara - nieco dłuższych form i limeryków (nie takich nieprzyzwoitych a bazujących na absurdzie - i w polskim przekładzie Andrzeja Nowickiego nieco zawodzących purystów gatunku): propozycji dla dzieci i młodzieży, ale też dla fanów poezji nonsensu. Pojawia się tutaj Dong, co ma świecący nos - tytułowy bohater po prostu musi zawładnąć wyobraźnią odbiorców z różnych pokoleń. Ale autor proponuje też autoportret, naśmiewa się z pana Leara, opisuje go i wydrwiwa różne cechy, które niekoniecznie wzbudzają aprobatę tłumu. Zresztą ta prezentacja przydaje się do zrozumienia całego świata tworzonego przez Pana Leara: tu wszystko stoi na głowie, autor-bohater najczęściej i najchętniej robi wszystko na odwrót. Dżamble pływają w sicie (zresztą całkiem sporo akcji rozgrywa się na morzu lub oceanie) i wpływają brawurowo do różnych utworów. Akond ze Skwak czy Takie Coś pokazują, że nie wszystko trzeba doprecyzowywać: czasami lepiej zostawić pole do popisu dla wyobraźni i pozwolić sobie na luz.
Chociaż Edward Lear stawia na nonsens, w formie tekstów jest bardzo rygorystyczny - wybiera refreny (które będą mogły powtarzać dzieci, ale które też stanowią świetną okazję do popisów graficznych przy składaniu całości), powiela rozwiązania, które wypełnia nowymi treściami. Przyzywa bohaterów najdziwniejszych i wikła ich w relacje nie do końca oczywiste na pierwszy rzut oka. Daje sporo możliwości: tu nic nie może dziwić bohaterów (bo już odbiorców - wszystko). "Dong, co ma świecący nos" to popis możliwości fantazji - i zachęta dla dzieci do snucia własnych abstrakcyjnych historyjek. Powrót do poezji nonsensu to jedno: tomik pokazuje, że ten gatunek bardzo dobrze się sprawdzi także w literaturze czwartej, a dzisiaj w ogóle stanowi odtrutkę na powszechną bylejakość - Edward Lear ma w zanadrzu sporo niespodzianek, którymi dzieli się z odbiorcami. Ale w tym wypadku liczy się także niebanalna strona graficzna. Czarne strony (bo w końcu absurd to postępowanie na opak), zmieniające się czcionki, łamanie linearności tekstu - to wszystko "udziwnia" i tak już dziwne teksty, pozwala na zachwyt nad szerokim wachlarzem szans twórczych. Bohdan Butenko dobrze sprawdza się jako ilustrator: rozumie klimat absurdu i wie, jak oddać w grafikach to, co właściwie niewyrażalne i niedoprecyzowane w wierszu. Pan Lear zabiera dzieci do świata, w którym wszystko może się zdarzyć - i który z tego właśnie powodu jest najbardziej fascynujący. Jest to klasyka, klasyka dzisiaj zapomniana i przywracana - na szczęście - do świadomości całych pokoleń. Cieszy fakt, że na taki tomik znajduje się miejsce na rynku - pokazuje on bowiem, że poezja absurdu wcale się nie starzeje i nie wymusza konkretnego wieku grupy docelowej. "Dong, co ma świecący nos" to publikacja ambitna, ale też potrzebna i bardzo cenna - klasyka w wersji, za którą część czytelników mogła nawet nieświadomie tęsknić.
Nonsens
Cieszy fakt, że na rynek książek dla dzieci co pewien czas powracają teksty mistrzów absurdu. "Dong, co ma świecący nos i inne wierszyki Pana Leara" to oczywiście przegląd pomysłów Edwarda Leara - nieco dłuższych form i limeryków (nie takich nieprzyzwoitych a bazujących na absurdzie - i w polskim przekładzie Andrzeja Nowickiego nieco zawodzących purystów gatunku): propozycji dla dzieci i młodzieży, ale też dla fanów poezji nonsensu. Pojawia się tutaj Dong, co ma świecący nos - tytułowy bohater po prostu musi zawładnąć wyobraźnią odbiorców z różnych pokoleń. Ale autor proponuje też autoportret, naśmiewa się z pana Leara, opisuje go i wydrwiwa różne cechy, które niekoniecznie wzbudzają aprobatę tłumu. Zresztą ta prezentacja przydaje się do zrozumienia całego świata tworzonego przez Pana Leara: tu wszystko stoi na głowie, autor-bohater najczęściej i najchętniej robi wszystko na odwrót. Dżamble pływają w sicie (zresztą całkiem sporo akcji rozgrywa się na morzu lub oceanie) i wpływają brawurowo do różnych utworów. Akond ze Skwak czy Takie Coś pokazują, że nie wszystko trzeba doprecyzowywać: czasami lepiej zostawić pole do popisu dla wyobraźni i pozwolić sobie na luz.
Chociaż Edward Lear stawia na nonsens, w formie tekstów jest bardzo rygorystyczny - wybiera refreny (które będą mogły powtarzać dzieci, ale które też stanowią świetną okazję do popisów graficznych przy składaniu całości), powiela rozwiązania, które wypełnia nowymi treściami. Przyzywa bohaterów najdziwniejszych i wikła ich w relacje nie do końca oczywiste na pierwszy rzut oka. Daje sporo możliwości: tu nic nie może dziwić bohaterów (bo już odbiorców - wszystko). "Dong, co ma świecący nos" to popis możliwości fantazji - i zachęta dla dzieci do snucia własnych abstrakcyjnych historyjek. Powrót do poezji nonsensu to jedno: tomik pokazuje, że ten gatunek bardzo dobrze się sprawdzi także w literaturze czwartej, a dzisiaj w ogóle stanowi odtrutkę na powszechną bylejakość - Edward Lear ma w zanadrzu sporo niespodzianek, którymi dzieli się z odbiorcami. Ale w tym wypadku liczy się także niebanalna strona graficzna. Czarne strony (bo w końcu absurd to postępowanie na opak), zmieniające się czcionki, łamanie linearności tekstu - to wszystko "udziwnia" i tak już dziwne teksty, pozwala na zachwyt nad szerokim wachlarzem szans twórczych. Bohdan Butenko dobrze sprawdza się jako ilustrator: rozumie klimat absurdu i wie, jak oddać w grafikach to, co właściwie niewyrażalne i niedoprecyzowane w wierszu. Pan Lear zabiera dzieci do świata, w którym wszystko może się zdarzyć - i który z tego właśnie powodu jest najbardziej fascynujący. Jest to klasyka, klasyka dzisiaj zapomniana i przywracana - na szczęście - do świadomości całych pokoleń. Cieszy fakt, że na taki tomik znajduje się miejsce na rynku - pokazuje on bowiem, że poezja absurdu wcale się nie starzeje i nie wymusza konkretnego wieku grupy docelowej. "Dong, co ma świecący nos" to publikacja ambitna, ale też potrzebna i bardzo cenna - klasyka w wersji, za którą część czytelników mogła nawet nieświadomie tęsknić.
niedziela, 5 listopada 2023
Maja Wolny: Pociąg do Imperium. Podróże po współczesnej Rosji
Marginesy, Warszawa 2023.
Trasa
Rosja jest dla Mai Wolny magnesem. Chociaż często męczy, to nie pozwala się uwolnić: trzeba ją odkrywać i poznawać zwłaszcza wtedy, kiedy wszyscy się od niej odwracają. Kusi tym, czym przeraża, karmi licznymi niebezpieczeństwami i nieustannym zagrożeniem, zapewnia wyłącznie zszargane nerwy i oderwanie od tego, co można znaleźć w krajach Zachodu. Z jednej strony można ją zwiedzać turystycznie, odkrywać kolejne rozwiązania architektoniczne i bezkresne przestrzenie, z drugiej - warto pochylić się nad ludźmi, sprawdzić, jaki jest stosunek ludzi do wojny. Zresztą spotykanie przesiąkniętych propagandowymi hasłami rozmówców też może zapewniać egzotykę i uświadamiać, jak wielką rolę w XXI wieku odgrywa dezinformacja. Maja Wolny nie należy do reporterów, którzy zadowoliliby się prostymi obserwacjami - lubi drążyć, zadawać niewygodne pytania, uświadamiać i jątrzyć. Nawet jeśli zdaje sobie sprawę, że zepsuje nastrój, a nawet - zniechęci do siebie interlokutorów, musi wplatać w rozmowy tematy politycznie zakazane. Nic dziwnego, że przez dużą część podróży towarzyszy jej strach. Nigdy nie wiadomo, kto słyszy prowadzone po rosyjsku rozmowy i kto zainteresuje się dociekliwą Polką (przedstawiającą się najczęściej zresztą przez pryzmat belgijskiego obywatelstwa). Świadomość działań nieakceptowanych przez reżim wzmaga poczucie strachu, a to z kolei przesyca całą opowieść, pojawia się nieoczekiwanie i udziela się czytelnikom.
W takim samym stopniu jak Maja Wolny prezentuje Rosję z własnej perspektywy, zajmuje się też przedstawianiem swojego reporterskiego warsztatu. Na porządku dziennym są odwołania do Kapuścińskiego, ale przecież nie tylko o inspiracje zawodowe chodzi. Autorka wplata w relację także zmagania z rzeczywistością, trudy podróży, konieczność zdobywania pozakulisowych informacji sprytem lub podstępem. Dzieli się z odbiorcami szeregiem niewygód albo upodobań: czasem będzie to podróż koleją, czasem bezbrzeżna ciemność na stacji, innym razem zbyt cienkie ściany hotelowego pokoju. Z miasta do miasta, od rozmówcy do rozmówcy - Maja Wolny udaje się do kolejnych "kontaktów", ludzi, którzy mają wprowadzać ją w klimat Rosji i odpowiadać na szereg pytań, rozwiewać wątpliwości albo właśnie je wzmagać. Z czasem coraz bardziej do głosu dochodzą obawy i świadomość nieoptymistycznego finału - Maja Wolny zapowiada, że już wkrótce nie będzie mogła realizować swoich planów związanych z wyjazdami na wschód, buduje ciekawość czytelników, ale też dawkuje napięcie. Coraz częściej odwołuje się do lęku: zaczyna mieć koszmary związane z bezpieczeństwem w Rosji, źle się tu czuje. Nie odbywa wycieczek dla przyjemności, wie, że w każdej chwili jej przygoda może się zakończyć - świadomie naraża się na nieprzyjemności, ale jeszcze wydaje jej się, że wszystkich uniknie dzięki myleniu tropów, podróżowaniu pociągami i zmianom tras. Razem z Mają Wolny te doświadczenia przeżywają też coraz bardziej czytelnicy. "Pociąg do Imperium" to książka, która jest daleka od wygody i od stania się przewodnikiem po Rosji. To raczej bardzo prywatne i mocno cząstkowe odkrywanie kraju, który przez wielu został aktualnie przekreślony. Maja Wolny zapewnia odbiorcom silne przeżycia i wpuszcza ich na chwilę do swojego świata. Proponuje książkę bardzo osobistą i niewygodną.
Trasa
Rosja jest dla Mai Wolny magnesem. Chociaż często męczy, to nie pozwala się uwolnić: trzeba ją odkrywać i poznawać zwłaszcza wtedy, kiedy wszyscy się od niej odwracają. Kusi tym, czym przeraża, karmi licznymi niebezpieczeństwami i nieustannym zagrożeniem, zapewnia wyłącznie zszargane nerwy i oderwanie od tego, co można znaleźć w krajach Zachodu. Z jednej strony można ją zwiedzać turystycznie, odkrywać kolejne rozwiązania architektoniczne i bezkresne przestrzenie, z drugiej - warto pochylić się nad ludźmi, sprawdzić, jaki jest stosunek ludzi do wojny. Zresztą spotykanie przesiąkniętych propagandowymi hasłami rozmówców też może zapewniać egzotykę i uświadamiać, jak wielką rolę w XXI wieku odgrywa dezinformacja. Maja Wolny nie należy do reporterów, którzy zadowoliliby się prostymi obserwacjami - lubi drążyć, zadawać niewygodne pytania, uświadamiać i jątrzyć. Nawet jeśli zdaje sobie sprawę, że zepsuje nastrój, a nawet - zniechęci do siebie interlokutorów, musi wplatać w rozmowy tematy politycznie zakazane. Nic dziwnego, że przez dużą część podróży towarzyszy jej strach. Nigdy nie wiadomo, kto słyszy prowadzone po rosyjsku rozmowy i kto zainteresuje się dociekliwą Polką (przedstawiającą się najczęściej zresztą przez pryzmat belgijskiego obywatelstwa). Świadomość działań nieakceptowanych przez reżim wzmaga poczucie strachu, a to z kolei przesyca całą opowieść, pojawia się nieoczekiwanie i udziela się czytelnikom.
W takim samym stopniu jak Maja Wolny prezentuje Rosję z własnej perspektywy, zajmuje się też przedstawianiem swojego reporterskiego warsztatu. Na porządku dziennym są odwołania do Kapuścińskiego, ale przecież nie tylko o inspiracje zawodowe chodzi. Autorka wplata w relację także zmagania z rzeczywistością, trudy podróży, konieczność zdobywania pozakulisowych informacji sprytem lub podstępem. Dzieli się z odbiorcami szeregiem niewygód albo upodobań: czasem będzie to podróż koleją, czasem bezbrzeżna ciemność na stacji, innym razem zbyt cienkie ściany hotelowego pokoju. Z miasta do miasta, od rozmówcy do rozmówcy - Maja Wolny udaje się do kolejnych "kontaktów", ludzi, którzy mają wprowadzać ją w klimat Rosji i odpowiadać na szereg pytań, rozwiewać wątpliwości albo właśnie je wzmagać. Z czasem coraz bardziej do głosu dochodzą obawy i świadomość nieoptymistycznego finału - Maja Wolny zapowiada, że już wkrótce nie będzie mogła realizować swoich planów związanych z wyjazdami na wschód, buduje ciekawość czytelników, ale też dawkuje napięcie. Coraz częściej odwołuje się do lęku: zaczyna mieć koszmary związane z bezpieczeństwem w Rosji, źle się tu czuje. Nie odbywa wycieczek dla przyjemności, wie, że w każdej chwili jej przygoda może się zakończyć - świadomie naraża się na nieprzyjemności, ale jeszcze wydaje jej się, że wszystkich uniknie dzięki myleniu tropów, podróżowaniu pociągami i zmianom tras. Razem z Mają Wolny te doświadczenia przeżywają też coraz bardziej czytelnicy. "Pociąg do Imperium" to książka, która jest daleka od wygody i od stania się przewodnikiem po Rosji. To raczej bardzo prywatne i mocno cząstkowe odkrywanie kraju, który przez wielu został aktualnie przekreślony. Maja Wolny zapewnia odbiorcom silne przeżycia i wpuszcza ich na chwilę do swojego świata. Proponuje książkę bardzo osobistą i niewygodną.
sobota, 4 listopada 2023
Bing. Gramy razem. Książeczka z dźwiękami
Harperkids, Wasrszawa 2023.
Dźwięki
To dobre wykorzystanie możliwości multimedialnych książeczek dla najmłodszych. "Bing. Gramy razem" to tomik, który jednocześnie jest zabawką dla dzieci. Zabawką grającą, więc istnieje szansa, że książka automatycznie stanie się bardziej atrakcyjna dla odbiorców. Przekonywanie kilkulatków do lektury bywa trudnym zadaniem - tutaj takie nie będzie. Razem z Bingiem i jego przyjaciółmi dzieci będą testować dźwięki wydawane przez kolejne instrumenty muzyczne. Nie ma tu skomplikowanej fabuły: Bing, Amma, Sula i Pando chcą sobie pograć. Mają proste instrumenty: bębenek czy cymbałki - nie chodzi przecież ani o wielkie utwory muzyczne, ani o wielkie umiejętności, wystarczy wydobywać dźwięki. Ale i tutaj czekają na bohaterów niespodzianki: w końcu nie ma zabawek niezniszczalnych. Bing i jego przyjaciele przekonają się, że czasami trzeba umieć improwizować i dostosowywać się do wyzwań, jakie stawia przed nami rzeczywistość.
Nawet jeśli maluchy nie poczują się zaproszone do wspólnej zabawy i nie rzucą się do eksperymentowania ze swoimi grającymi zabawkami - co wydaje się oczywistą konsekwencją lektury - to będą mogły pomóc bohaterom, i to pomóc całkiem wydatnie - przez naciskanie odpowiednich punktów na marginesie książki.
Tomik "Bing. Gramy razem" został przygotowany z myślą o najmłodszych. Są tu grube kartonowe strony i zaokrąglone rogi, żeby dziecko nie zrobiło sobie krzywdy przy oglądaniu. Może być odrobinę trudno dostać się do kolejnych stron, bo dostęp do nich ogranicza plastikowy panel przytwierdzony do tylnej strony okładki. To tutaj mieści się źródło dźwięków. Książeczkę trzeba włączyć, by móc się nią bawić. W odpowiednich miejscach na kolejnych stronach pojawiają się odsyłacze do konkretnych instrumentów (i dźwiękonaśladowcze zachęty do działania). Mali odbiorcy mają nacisnąć rysunek po prawej stronie książeczki - żeby rozległ się dźwięk, który słyszą akurat bohaterowie tomiku. Bing dobrze się bawi, wydobywając kolejne dźwięki z instrumentów, dzieci przejmą przynajmniej część jego radości za sprawą odtwarzania tychże dźwięków. Co ciekawe, w pewnym momencie bohaterowie grają równocześnie, ta sztuka maluchom się raczej nie uda. Natomiast bez wątpienia dodawanie dźwięków do narracji bardzo urozmaici lekturę, sprawi, że dzieci zainteresują się "magią" dźwięków. Działanie na zmysły to nie tylko w tym przypadku picture book - coś dla wzroku - ale także coś dla słuchu. Dzieci przekonają się, na czym polega zabawa Binga i jego ekipy, poczują się same jak w bajce. "Bing. Gramy razem" to propozycja zwłaszcza dla niecierpliwych dzieci, tych, które potrzebują odpowiednich magnesów dla przyciągnięcia uwagi - żeby móc zagłębić się w prezentowany świat. Z Bingiem można się całkiem dobrze bawić: to zachęta do używania książeczek jako zabawek czy gadżetów. Nie bez znaczenia naturalnie jest tutaj fakt, że to postać z lubianej przez dzieci kreskówki przeprowadza odbiorców przez świat dźwięków i muzyki.
Dźwięki
To dobre wykorzystanie możliwości multimedialnych książeczek dla najmłodszych. "Bing. Gramy razem" to tomik, który jednocześnie jest zabawką dla dzieci. Zabawką grającą, więc istnieje szansa, że książka automatycznie stanie się bardziej atrakcyjna dla odbiorców. Przekonywanie kilkulatków do lektury bywa trudnym zadaniem - tutaj takie nie będzie. Razem z Bingiem i jego przyjaciółmi dzieci będą testować dźwięki wydawane przez kolejne instrumenty muzyczne. Nie ma tu skomplikowanej fabuły: Bing, Amma, Sula i Pando chcą sobie pograć. Mają proste instrumenty: bębenek czy cymbałki - nie chodzi przecież ani o wielkie utwory muzyczne, ani o wielkie umiejętności, wystarczy wydobywać dźwięki. Ale i tutaj czekają na bohaterów niespodzianki: w końcu nie ma zabawek niezniszczalnych. Bing i jego przyjaciele przekonają się, że czasami trzeba umieć improwizować i dostosowywać się do wyzwań, jakie stawia przed nami rzeczywistość.
Nawet jeśli maluchy nie poczują się zaproszone do wspólnej zabawy i nie rzucą się do eksperymentowania ze swoimi grającymi zabawkami - co wydaje się oczywistą konsekwencją lektury - to będą mogły pomóc bohaterom, i to pomóc całkiem wydatnie - przez naciskanie odpowiednich punktów na marginesie książki.
Tomik "Bing. Gramy razem" został przygotowany z myślą o najmłodszych. Są tu grube kartonowe strony i zaokrąglone rogi, żeby dziecko nie zrobiło sobie krzywdy przy oglądaniu. Może być odrobinę trudno dostać się do kolejnych stron, bo dostęp do nich ogranicza plastikowy panel przytwierdzony do tylnej strony okładki. To tutaj mieści się źródło dźwięków. Książeczkę trzeba włączyć, by móc się nią bawić. W odpowiednich miejscach na kolejnych stronach pojawiają się odsyłacze do konkretnych instrumentów (i dźwiękonaśladowcze zachęty do działania). Mali odbiorcy mają nacisnąć rysunek po prawej stronie książeczki - żeby rozległ się dźwięk, który słyszą akurat bohaterowie tomiku. Bing dobrze się bawi, wydobywając kolejne dźwięki z instrumentów, dzieci przejmą przynajmniej część jego radości za sprawą odtwarzania tychże dźwięków. Co ciekawe, w pewnym momencie bohaterowie grają równocześnie, ta sztuka maluchom się raczej nie uda. Natomiast bez wątpienia dodawanie dźwięków do narracji bardzo urozmaici lekturę, sprawi, że dzieci zainteresują się "magią" dźwięków. Działanie na zmysły to nie tylko w tym przypadku picture book - coś dla wzroku - ale także coś dla słuchu. Dzieci przekonają się, na czym polega zabawa Binga i jego ekipy, poczują się same jak w bajce. "Bing. Gramy razem" to propozycja zwłaszcza dla niecierpliwych dzieci, tych, które potrzebują odpowiednich magnesów dla przyciągnięcia uwagi - żeby móc zagłębić się w prezentowany świat. Z Bingiem można się całkiem dobrze bawić: to zachęta do używania książeczek jako zabawek czy gadżetów. Nie bez znaczenia naturalnie jest tutaj fakt, że to postać z lubianej przez dzieci kreskówki przeprowadza odbiorców przez świat dźwięków i muzyki.
piątek, 3 listopada 2023
Lidia Branković: Hotel dla uczuć
Kropka, Warszawa 2023.
Wiwisekcja
Takich książek powinno być jak najwięcej. Lidia Branković znajduje sposób, jak za pomocą picture booka opowiedzieć najmłodszym trochę o emocjach i uczuciach - o zjawiskach, przez które każde dziecko przechodzi, ale które są trudne do przedstawienia. "Hotel dla uczuć" to książka dla najmłodszych, krótka i prosta - ale bardzo ciekawa. Przedstawia się w niej odbiorcom dyrektorka Hotelu dla Uczuć, przybytku, w którym kolejne stwory są mile widziane, nawet jeśli czasami ich pobyt wiąże się z komplikacjami i koniecznością odpowiedniego reagowania. Uczucia, które przybywają do hotelu, są różne - i przeważnie się nie zapowiadają. Jedne wymagają dużo miejsca i są hałaśliwe, jedne są głośne, inne bardzo ciche i wymagają skupienia, żeby je w ogóle zauważyć. Jeszcze inne zmieniają kształty - dzieje się tu bardzo dużo, trudno okiełznać wszystko - jednak warto się starać. Przede wszystkim dlatego, że w hotelu wszyscy goście muszą się czuć dobrze. A poza tym - bo warto pamiętać, że hotel to każdy człowiek z osobna - więc przydałoby się znaleźć instrukcję obsługi.
Goście hotelowi to jedyne - poza abstrakcyjnym dla dzieci imionami-nazwami uczuć - określenia dla bohaterów książki. Złość, Smutek, Spokój czy Radość mogą przybierać dowolne kształty, trochę pokieruje odbiorców strona graficzna, tak, żeby maluchom łatwiej było sobie wyobrazić uczucia jako antropomorfizowane stworki - i tym samym lepiej zrozumieć siebie. Przy okazji autorka przemyca też trochę podpowiedzi co do radzenia sobie z poszczególnymi postaciami, daje dzieciom narzędzia do radzenia sobie z uczuciami - zwłaszcza tymi najbardziej ekspansywnymi. Sama książeczka może też być pretekstem do wspólnej z rodzicami rozmowy - bardzo dużo da się dzięki temu dowiedzieć o dziecku i o jego codziennych zmaganiach ze sobą. "Hotel dla uczuć" to wartościowy picture book, stworzony tak, żeby każdy mały odbiorca wydostał z niego sporo dla siebie - publikacja, która wydaje się prosta i dość ascetyczna, sporo wnosi w proces dorastania. Lidia Branković nie sili się na wymyślne metafory, wie doskonale, że już samo zrozumienie sensu idei uczuć będzie wymagało sporo wysiłku. Wybiera zatem przejrzysty sposób opowiadania, trafiający do wyobraźni - nawet jeśli dzieci nie mają pojęcia, o co chodzi z prowadzeniem hotelu, dotrze do nich z pewnością kwestia przestrzeni, hałasu czy energii. Goście hotelowi mają przecież dużo z dzieci, to kwintesencja ich odczuć - a to prowadzi do budowania płaszczyzny porozumienia.
Jest to kolorowa (jak na picture booka przystało) książka, ale brak konturów albo elementy w nietypowych barwach mogą zaskakiwać czytelników. Do tego autorka wypełnia hotel przedziwnymi postaciami, wcale nie chodzi tutaj o skupianie się na ludziach, do tego miejsca przybywają różne stwory, niekoniecznie dookreślone. Oglądanie ilustracji to wielka przyjemność, która odwraca trochę uwagę od przesłań - zmusza dzieci do wyczulenia się na to, co w narracji niewypowiedziane. Dzięki temu książka robi się ciekawsza. Uczucia stają się pełnoprawnymi bohaterami bajki, dają sporo do myślenia i cieszą najmłodszych.
Wiwisekcja
Takich książek powinno być jak najwięcej. Lidia Branković znajduje sposób, jak za pomocą picture booka opowiedzieć najmłodszym trochę o emocjach i uczuciach - o zjawiskach, przez które każde dziecko przechodzi, ale które są trudne do przedstawienia. "Hotel dla uczuć" to książka dla najmłodszych, krótka i prosta - ale bardzo ciekawa. Przedstawia się w niej odbiorcom dyrektorka Hotelu dla Uczuć, przybytku, w którym kolejne stwory są mile widziane, nawet jeśli czasami ich pobyt wiąże się z komplikacjami i koniecznością odpowiedniego reagowania. Uczucia, które przybywają do hotelu, są różne - i przeważnie się nie zapowiadają. Jedne wymagają dużo miejsca i są hałaśliwe, jedne są głośne, inne bardzo ciche i wymagają skupienia, żeby je w ogóle zauważyć. Jeszcze inne zmieniają kształty - dzieje się tu bardzo dużo, trudno okiełznać wszystko - jednak warto się starać. Przede wszystkim dlatego, że w hotelu wszyscy goście muszą się czuć dobrze. A poza tym - bo warto pamiętać, że hotel to każdy człowiek z osobna - więc przydałoby się znaleźć instrukcję obsługi.
Goście hotelowi to jedyne - poza abstrakcyjnym dla dzieci imionami-nazwami uczuć - określenia dla bohaterów książki. Złość, Smutek, Spokój czy Radość mogą przybierać dowolne kształty, trochę pokieruje odbiorców strona graficzna, tak, żeby maluchom łatwiej było sobie wyobrazić uczucia jako antropomorfizowane stworki - i tym samym lepiej zrozumieć siebie. Przy okazji autorka przemyca też trochę podpowiedzi co do radzenia sobie z poszczególnymi postaciami, daje dzieciom narzędzia do radzenia sobie z uczuciami - zwłaszcza tymi najbardziej ekspansywnymi. Sama książeczka może też być pretekstem do wspólnej z rodzicami rozmowy - bardzo dużo da się dzięki temu dowiedzieć o dziecku i o jego codziennych zmaganiach ze sobą. "Hotel dla uczuć" to wartościowy picture book, stworzony tak, żeby każdy mały odbiorca wydostał z niego sporo dla siebie - publikacja, która wydaje się prosta i dość ascetyczna, sporo wnosi w proces dorastania. Lidia Branković nie sili się na wymyślne metafory, wie doskonale, że już samo zrozumienie sensu idei uczuć będzie wymagało sporo wysiłku. Wybiera zatem przejrzysty sposób opowiadania, trafiający do wyobraźni - nawet jeśli dzieci nie mają pojęcia, o co chodzi z prowadzeniem hotelu, dotrze do nich z pewnością kwestia przestrzeni, hałasu czy energii. Goście hotelowi mają przecież dużo z dzieci, to kwintesencja ich odczuć - a to prowadzi do budowania płaszczyzny porozumienia.
Jest to kolorowa (jak na picture booka przystało) książka, ale brak konturów albo elementy w nietypowych barwach mogą zaskakiwać czytelników. Do tego autorka wypełnia hotel przedziwnymi postaciami, wcale nie chodzi tutaj o skupianie się na ludziach, do tego miejsca przybywają różne stwory, niekoniecznie dookreślone. Oglądanie ilustracji to wielka przyjemność, która odwraca trochę uwagę od przesłań - zmusza dzieci do wyczulenia się na to, co w narracji niewypowiedziane. Dzięki temu książka robi się ciekawsza. Uczucia stają się pełnoprawnymi bohaterami bajki, dają sporo do myślenia i cieszą najmłodszych.
czwartek, 2 listopada 2023
Emilia Dziubak: Rok w lesie. Robaczki. Książka z okienkami
Nasza Księgarnia, Warszawa 2023.
Mikroświat
Można chodzić na spacery i rozglądać się uważnie po najbliższym otoczeniu: na trawnikach dostrzec można mnóstwo żyjątek. Owady stają się tematem przewodnim picture booka z okienkami, który proponuje odbiorcom Emilia Dziubak. "Rok w lesie. Robaczki" to kontynuacja udanej serii - i kolejna propozycja zabawy. Dzieciom na pewno spodoba się taka zabawa. 47 okienek czeka na otwarcie - i nie wolno żadnego przegapić, bo pod nimi skrywają się niespodzianki dla maluchów.
Emilia Dziubak stawia na prezentowanie leśnych pejzaży - ciekawe zbliżenia różnych fragmentów przyrody - ale nie tylko, bo czasami zabiera też czytelników do domu - w końcu i tam roi się od robaczków. A autorce są one potrzebne do edukowania najmłodszych. Warto nauczyć się podstawowych nazw i poza tymi najbardziej standardowymi - mrówkami, muchami, pszczołami czy konikami polnymi rozróżniać na przykład barciela pszczołowca, biegacza fioletowego czy jętkę. Faktycznie te owady, które prezentuje Emilia Dziubak (a nie tylko na owadach się skupia, żeby uzasadnić tytuł tomiku), łatwo zaobserwować w najbliższym otoczeniu (z małymi wyjątkami), co zachęci dzieci do odbywania kolejnych spacerów nastawionych na uważność i na wyszukiwanie małych żyjątek. Można czuć satysfakcję, kiedy wskaże się na żywo bohatera książki - więc Emilia Dziubak zachęca do tego rodzaju aktywności. Nie jedynej, bo przecież innym rodzajem inspiracji w interaktywnej zabawie stają się okienka. Autorka zamieszcza je w różnych punktach kartonowych stron, a pod nimi ukrywa najróżniejsze dodatki - albo zmienia sytuację przedstawioną na podstawowym obrazku. Czasami wprowadza jakieś komentarze, czasami zmienia aktywność wybranego owada - tak, żeby za każdym razem zaglądanie pod okienka wydawało się dzieciom warte wysiłku. "Rok w lesie. Robaczki" to przecież propozycja wymuszająca na najmłodszych samodzielne dodawanie komentarzy. Nie ma tu żadnej narracji, nie ma narzucanej przez autorkę drogi opowieści: dzieci będą oglądać kolejne rozkładówki w książce i wypatrywać niespodzianek - taki rodzaj lektury najlepiej się sprawdzi. Emilia Dziubak wprawdzie nie musi się posiłkować takimi sztuczkami, żeby przyciągnąć odbiorców - i tak przekonała ich do siebie jakością ilustracji. Teraz tylko potwierdza swój kunszt i pomysłowość. Realistyczne scenerie łączy z bajkowością, zaprasza najmłodszych do odkrywania owadziego świata. Uczy w ten sposób także szacunku do przyrody - raczej trudno sobie wyobrazić, żeby po takiej lekturze dzieci brzydziły się "robaków" i podchodziły do nich z niechęcią, więc nie będą ich bezmyślnie zabijać. Zwłaszcza kiedy - na przykład - poznają rodzinne życie mrówek. Emilia Dziubak świetnie to wszystko ilustruje, jest w stanie zaangażować odbiorców w temat i zaprosić ich do odkrywania tajników świata owadów. Zaprasza też do samej książki - bo dużo tu się dzieje i dużo można oglądać z zainteresowaniem. "Rok w lesie. Robaczki" to wyjątkowa publikacja, która nadaje się dla kilkulatków, ale też dla starszych dzieci, które mogą potraktować tomik jako kompendium wiedzy o owadach.
Mikroświat
Można chodzić na spacery i rozglądać się uważnie po najbliższym otoczeniu: na trawnikach dostrzec można mnóstwo żyjątek. Owady stają się tematem przewodnim picture booka z okienkami, który proponuje odbiorcom Emilia Dziubak. "Rok w lesie. Robaczki" to kontynuacja udanej serii - i kolejna propozycja zabawy. Dzieciom na pewno spodoba się taka zabawa. 47 okienek czeka na otwarcie - i nie wolno żadnego przegapić, bo pod nimi skrywają się niespodzianki dla maluchów.
Emilia Dziubak stawia na prezentowanie leśnych pejzaży - ciekawe zbliżenia różnych fragmentów przyrody - ale nie tylko, bo czasami zabiera też czytelników do domu - w końcu i tam roi się od robaczków. A autorce są one potrzebne do edukowania najmłodszych. Warto nauczyć się podstawowych nazw i poza tymi najbardziej standardowymi - mrówkami, muchami, pszczołami czy konikami polnymi rozróżniać na przykład barciela pszczołowca, biegacza fioletowego czy jętkę. Faktycznie te owady, które prezentuje Emilia Dziubak (a nie tylko na owadach się skupia, żeby uzasadnić tytuł tomiku), łatwo zaobserwować w najbliższym otoczeniu (z małymi wyjątkami), co zachęci dzieci do odbywania kolejnych spacerów nastawionych na uważność i na wyszukiwanie małych żyjątek. Można czuć satysfakcję, kiedy wskaże się na żywo bohatera książki - więc Emilia Dziubak zachęca do tego rodzaju aktywności. Nie jedynej, bo przecież innym rodzajem inspiracji w interaktywnej zabawie stają się okienka. Autorka zamieszcza je w różnych punktach kartonowych stron, a pod nimi ukrywa najróżniejsze dodatki - albo zmienia sytuację przedstawioną na podstawowym obrazku. Czasami wprowadza jakieś komentarze, czasami zmienia aktywność wybranego owada - tak, żeby za każdym razem zaglądanie pod okienka wydawało się dzieciom warte wysiłku. "Rok w lesie. Robaczki" to przecież propozycja wymuszająca na najmłodszych samodzielne dodawanie komentarzy. Nie ma tu żadnej narracji, nie ma narzucanej przez autorkę drogi opowieści: dzieci będą oglądać kolejne rozkładówki w książce i wypatrywać niespodzianek - taki rodzaj lektury najlepiej się sprawdzi. Emilia Dziubak wprawdzie nie musi się posiłkować takimi sztuczkami, żeby przyciągnąć odbiorców - i tak przekonała ich do siebie jakością ilustracji. Teraz tylko potwierdza swój kunszt i pomysłowość. Realistyczne scenerie łączy z bajkowością, zaprasza najmłodszych do odkrywania owadziego świata. Uczy w ten sposób także szacunku do przyrody - raczej trudno sobie wyobrazić, żeby po takiej lekturze dzieci brzydziły się "robaków" i podchodziły do nich z niechęcią, więc nie będą ich bezmyślnie zabijać. Zwłaszcza kiedy - na przykład - poznają rodzinne życie mrówek. Emilia Dziubak świetnie to wszystko ilustruje, jest w stanie zaangażować odbiorców w temat i zaprosić ich do odkrywania tajników świata owadów. Zaprasza też do samej książki - bo dużo tu się dzieje i dużo można oglądać z zainteresowaniem. "Rok w lesie. Robaczki" to wyjątkowa publikacja, która nadaje się dla kilkulatków, ale też dla starszych dzieci, które mogą potraktować tomik jako kompendium wiedzy o owadach.
środa, 1 listopada 2023
Gabor Maté, Daniel Maté: Mit normalności. Trauma, choroba i zdrowienie w toksycznej kulturze
Czarna Owca, Warszawa 2023.
Choroby
dr Gabor Maté i jego syn Daniel Maté przyglądają się jednej z częstszych przyczyn chorób w dzisiejszym świecie. Badają fizjologiczne skutki traumy i zastanawiają się nad tym, kogo najczęściej spotykają różne rodzaje schorzeń. Wyciągają daleko idące wnioski z problemów psychologicznych - i szukają potwierdzenia obserwacji w przykładach, które mają dla odbiorców być najważniejszym argumentem za przedstawianymi tezami. "Mit normalności. Trauma, choroba i zdrowienie w toksycznej kulturze" to bardzo rozłożysta opowieść o tym, że często sami na siebie ściągamy różne choroby i problemy. Celują w tym zwłaszcza kobiety - przynajmniej według autora. To kobiety częściej poświęcają się dla innych, tłumią swoje potrzeby, uważają, że powinny być miłe, sympatyczne i "grzeczne", nie wolno im ujawniać gniewu, złości, agresji albo nawet niechęci. Wszystko maskują uprzejmością i uległością - a to najprostsza droga do wyprodukowania sobie w organizmie kłopotów z odpornością. Postawy, które Gabor Maté krytykuje, powiązane są z trudnymi do wyleczenia konsekwencjami. Oczywiście mnóstwo tu "cudownych" uzdrowień, zmiana nastawienia musi doprowadzić do radykalnej poprawy stanu zdrowia. Trzeba nauczyć się odpuszczać, zrezygnować z życia jako ciągłej walki - i w ten sposób się uratować. Autor przygląda się różnym życiowym sytuacjom, zwłaszcza tym, które przeżywają panie - analizuje je i komentuje odpowiednio, tak, żeby czytelnicy przekonali się, że należy zachować pogodę ducha w każdej sytuacji i nie przejmować się niepowodzeniami. Tutaj przepis na sukces wydaje się oczywisty - dzięki odpowiednio dobieranym historiom z życia wziętym. Gabor Maté analizuje też często przypadki zaobserwowane w swojej pracy. Potrafi przekonać czytelników do swoich postaw, zwłaszcza że opiera się na dość kruchych zagadnieniach, nieuchwytnych dla przeciętnego odbiorcy zjawiskach. Tłumaczenie podsuwa autor - świadomy, że może czytelnikom zapewnić prostą drogę do zdrowotnego zwycięstwa. Stara się Gabor Maté popularyzować wiedzę i przybliżać czytelnikom rozmaite odkrycia z dziedziny medycyny i psychologii. Tłumaczy, dlaczego niektóre czynniki mają większy wpływ na zdrowie człowieka niż inne i stale szuka wskazówek dla czytelników - jak postępować, żeby zmniejszyć ryzyko wystąpienia poważnej choroby. Nie tylko próbuje wpłynąć na odbiorców, ale posługuje się też chwytami retorycznymi, które sprawiają, że chce się śledzić jego wywód. Ma to duże znaczenie, bo książka "Mit normalności" należy do bardzo obszernych - i trzeba będzie determinacji grupy docelowej, żeby wytrzymać cały wywód. A przecież autor ma doświadczenie w budowaniu tego typu relacji - nie dość, że atutem jego tomu jest temat, to jeszcze możliwość zaglądania do codzienności zwyczajnych ludzi, którzy borykają się dzisiaj z wielkimi problemami - przynosi czytelnikom wytchnienie. "Mit normalności" to publikacja zachęcająca do życia w zgodzie ze sobą, rezygnowania z tłumienia uczuć i do troski o własne zdrowie psychiczne. Gabor Maté przemyca tutaj podpowiedzi dla odbiorców, uczy ich, jak radzić sobie w świecie, który się rozpędza i który nie pozostawia miejsca na słabości.
Choroby
dr Gabor Maté i jego syn Daniel Maté przyglądają się jednej z częstszych przyczyn chorób w dzisiejszym świecie. Badają fizjologiczne skutki traumy i zastanawiają się nad tym, kogo najczęściej spotykają różne rodzaje schorzeń. Wyciągają daleko idące wnioski z problemów psychologicznych - i szukają potwierdzenia obserwacji w przykładach, które mają dla odbiorców być najważniejszym argumentem za przedstawianymi tezami. "Mit normalności. Trauma, choroba i zdrowienie w toksycznej kulturze" to bardzo rozłożysta opowieść o tym, że często sami na siebie ściągamy różne choroby i problemy. Celują w tym zwłaszcza kobiety - przynajmniej według autora. To kobiety częściej poświęcają się dla innych, tłumią swoje potrzeby, uważają, że powinny być miłe, sympatyczne i "grzeczne", nie wolno im ujawniać gniewu, złości, agresji albo nawet niechęci. Wszystko maskują uprzejmością i uległością - a to najprostsza droga do wyprodukowania sobie w organizmie kłopotów z odpornością. Postawy, które Gabor Maté krytykuje, powiązane są z trudnymi do wyleczenia konsekwencjami. Oczywiście mnóstwo tu "cudownych" uzdrowień, zmiana nastawienia musi doprowadzić do radykalnej poprawy stanu zdrowia. Trzeba nauczyć się odpuszczać, zrezygnować z życia jako ciągłej walki - i w ten sposób się uratować. Autor przygląda się różnym życiowym sytuacjom, zwłaszcza tym, które przeżywają panie - analizuje je i komentuje odpowiednio, tak, żeby czytelnicy przekonali się, że należy zachować pogodę ducha w każdej sytuacji i nie przejmować się niepowodzeniami. Tutaj przepis na sukces wydaje się oczywisty - dzięki odpowiednio dobieranym historiom z życia wziętym. Gabor Maté analizuje też często przypadki zaobserwowane w swojej pracy. Potrafi przekonać czytelników do swoich postaw, zwłaszcza że opiera się na dość kruchych zagadnieniach, nieuchwytnych dla przeciętnego odbiorcy zjawiskach. Tłumaczenie podsuwa autor - świadomy, że może czytelnikom zapewnić prostą drogę do zdrowotnego zwycięstwa. Stara się Gabor Maté popularyzować wiedzę i przybliżać czytelnikom rozmaite odkrycia z dziedziny medycyny i psychologii. Tłumaczy, dlaczego niektóre czynniki mają większy wpływ na zdrowie człowieka niż inne i stale szuka wskazówek dla czytelników - jak postępować, żeby zmniejszyć ryzyko wystąpienia poważnej choroby. Nie tylko próbuje wpłynąć na odbiorców, ale posługuje się też chwytami retorycznymi, które sprawiają, że chce się śledzić jego wywód. Ma to duże znaczenie, bo książka "Mit normalności" należy do bardzo obszernych - i trzeba będzie determinacji grupy docelowej, żeby wytrzymać cały wywód. A przecież autor ma doświadczenie w budowaniu tego typu relacji - nie dość, że atutem jego tomu jest temat, to jeszcze możliwość zaglądania do codzienności zwyczajnych ludzi, którzy borykają się dzisiaj z wielkimi problemami - przynosi czytelnikom wytchnienie. "Mit normalności" to publikacja zachęcająca do życia w zgodzie ze sobą, rezygnowania z tłumienia uczuć i do troski o własne zdrowie psychiczne. Gabor Maté przemyca tutaj podpowiedzi dla odbiorców, uczy ich, jak radzić sobie w świecie, który się rozpędza i który nie pozostawia miejsca na słabości.
Subskrybuj:
Posty (Atom)