Iskry, Warszawa 2018.
Uśmiech myślenia
Książki dotyczące filozofii a napisane z humorem to rzadkość na rynku wydawniczym – a przecież miałyby największą szansę na dotarcie do szerokiego grona odbiorców, także tych niezainteresowanych tematem. Publikacja „Pustka jest radością”, którą przygotowuje czytelnikom Artur Przybysławski, to umiejętne połączenie wiedzy i talentów w argumentowaniu, humoru i zdolności narracyjnych. Autor potrafi do tego w niewielkiej formie przedstawiać esencję tematów w sposób przystępny dla wszystkich. Odwołuje się do zagadnień w pełni zrozumiałych. Żeby prześledzić jego wywody przyda się na przykład świadomość, z czego składa się stół, albo – do czego prowadzi spóźnienie się do pracy. Znajduje miejsce i na bardziej teoretyczne (mniej namacalne) tematy – choćby kwestię samoświadomości. I tak stopniowo przez odwołania do codzienności buduje wiedzę czytelników i poszerza o kolejne ciekawostki. Wiadomo, że nie dostarczy podręcznikowych wiadomości, ale może zaintrygować, nakłonić do przeprowadzenia dalszej lekturowej kwerendy, a przynajmniej otworzyć na nowe doświadczenia. Pokazuje, jak umysł przyzwyczaja się do schematów w postrzeganiu – które dzięki filozofom wcale nie muszą okazywać się prawdziwe, mimo że jeszcze na początku każdego rozdziału odbiorcy byliby w stanie im przyklasnąć.
Jedną mocną stroną tomu są odpowiednio dobrane argumenty, uzasadnienia dla kolejnych szokujących odbiorców odkryć. Drugą – dowcip przesycający wyjaśnienia. Czytelnicy mają więc na przemian zestaw zaskoczeń albo czystą rozrywkę w planie formy. Będą równie dobrze bawić się rozszyfrowywaniem toku myślenia autora, co kształtem jego wywodów. Artur Przybysławski zachowuje się tu jak rasowy satyryk, precyzyjnie konstruuje dowcipy, dba nie tylko o puenty anegdot, ale i o ironiczne komentarze wtrącane w opowieść. Wie, że bezinteresownym śmiechem najszybciej przekona do siebie odbiorców. Jednocześnie nie męczy wygłupami na siłę, ma dobre wyczucie tego, co powinno się znaleźć w publikacji popularnonaukowej. Zmienia proporcje, albo jego wyjaśnienia okazują się tak czytelne, że wszystko staje się jasne. Filozofia buddyjska przestaje wydawać się tajemnicą nie do ogarnięcia, jawi się jako przystępna i zrozumiała. Aż chce się zgłębiać zagadnienia poruszane przez innych myślicieli, pod warunkiem, że opracuje je ten autor.
Jest ta publikacja wypadkową pasji i śmiechu. Wyjątkowo lekka, nawet ci czytelnicy, którzy na ogół mają problemy z przyswojeniem sobie filozoficznych tematów i uważają język filozofów za hermetyczny, docenią konkrety przywoływane przez tego autora. Przybysławski zajmuje się tematem pustki w filozofii buddyjskiej – definiuje pustkę w postrzeganiu otoczenia i w samookreślaniu. To trudne zagadnienie, ale w ujęciu tego autora okazuje się wręcz fascynujące, zachęcające przez umiejętną transpozycję egzotyki na to, co bliskie. Przybysławski pokazuje „nic” bez odwoływania się do wydumanych teorii, udaje mu się zatrzymać czytelników dzięki bliskości poruszanych kwestii.
Pojawia się ta publikacja na rynku w momencie, gdy odbiorcy chętnie podchwytują to, co odmienne kulturowo: Przybysławski sugeruje może nie tyle sposób na życie, ale namiastkę innego stylu postrzegania świata. Znajduje elementy funkcjonujące na prawach ciekawostek – dobry punkt zaczepienia dla późniejszych studiów. W ujęciu Artura Przybysławskiego filozofia zamienia się w dowcip, niepozbawiony mądrości. Do tej książki łatwo się przekonać, wystarczy prześledzić kilka zgrabnych akapitów, by pozostać z autorem w jego podróży.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
poniedziałek, 30 kwietnia 2018
Zofia Stanecka: Gdy pada deszcz. Wizyta goblinów
Egmont, Warszawa 2018.
Bitwa
Coś dziwnego dzieje się podczas deszczu w londyńskim parku. Ale tak to już jest, że kiedy pada deszcz, to w książkach dla dzieci nuda chowa się w kąt. Wszystkie maluchy już chyba wiedzą, że nie powinno się narzekać na złą pogodę. Ta – jak kiedyś moment pójścia spać – przynosi najwspanialsze przygody. Przynajmniej w świecie fantazji. Do fantasy należy tomik „Gdy pada deszcz. Wizyta goblinów”, książeczka przygotowana w serii Poczytaj ze mną przez Zofię Stanecką. To historia, która dzieci skusi przede wszystkim niespodzianką. Gobliny nie należą do specjalnie wykorzystywanych postaci w literaturze czwartej na rynku pop – można więc zastanawiać się najpierw, kim one są i do czego są zdolne – w drugiej kolejności za to zająć się ich doświadczeniami. Tutaj autorka nawiązuje do poprzedniej publikacji w tej serii, „Gdy pada deszcz. Przejście”. Wtedy to przedstawiała małą Gaję i jej spotkanie z goblinami. Teraz powraca do Gai.
W domu dziewczynki mieszka aktualnie jeden goblin, Korzonek, którym Gaja i Feliks się zaopiekowali, zyskując nowego nietypowego przyjaciela. Ich mama nie zdziwiła się przybyszem ze świata baśni, przeciwnie – zaopiekowała się nim, wyposażając w ubrania na złą londyńską pogodę. Mamy już takie są, przekonuje Stanecka. Czasami narzekają, ale zawsze można na nie liczyć i nie zostawią nikogo w potrzebie. Tyle że teraz dom Gai, nawet z egzotycznym stworem, nie jest najważniejszy. Na pierwszy plan wybija się to, co obserwuje Ben Chapman, operator koparki podczas budowy stawu. Nagle ziemia pod jego maszyną zaczyna drżeć. Nie wygląda to na „zwykłe” trzęsienie ziemi (bardziej charakterystyczne jednak dla Japonii niż dla Anglii), ale robotnik woli zaalarmować pracodawców. Już wkrótce nad ziemią na terenie przyszłego stawu zaczyna się unosić mgła. Zbiegają się do dołu wszystkie psy z okolicy. Nie może zabraknąć też Korzonka, a gdzie wyrusza Korzonek, tam podążają i jego przyjaciele. Gdzieś w tle opowieści i nad dołem ze wzburzoną ziemią pobrzmiewają echa tematów tolerancji i przyjmowania przybyszy z zewnątrz – ale to nie zdominuje narracji, Zofia Stanecka wybiera tym razem dynamikę i zaskoczenia dla małych odbiorców.
Ilustracje do tego tomiku przygotowała Aleksandra Krzanowska. Udaje jej się złamanymi kolorami odwrócić uwagę dzieci od agresywnych zachowań bohaterów: w kolorystyce to wciąż książeczka przyjazna i pełna ciepła, nawet mimo tego, że otwarcie przejścia do świata goblinów, przypadkowe, wywołuje szereg konfliktów. Gobliny w jej ujęciu są sympatyczne i niegroźne, nie przypominają strasznych potworów czy bohaterów koszmarów, nikomu tu nie chodzi o straszenie odbiorców, a o pokazanie możliwości wyobraźni. Zofia Stanecka buduje historię w odcinkach – dla tych, którzy polubią fantastykę, przygotowuje kolejne przygody Gai. Gobliny są w takim wypadku wabikiem na maluchy – okazją do zastanowienia się nad rolą fantazji w wymyślaniu historii. Tomik może wskazywać odbiorcom cechy charakterystyczne dla gatunku, służy rozrywce, a nie edukowaniu kilkulatków: Zofia Stanecka wie, co zrobić, by wciągnąć dzieci w opowieść i przekonać je do samodzielnego śledzenia tekstu – Aleksandra Krzanowska to samo zyskuje barwnymi ilustracjami. Dyskretny humor przewija się przez relację i sprawia, że najmłodsi chętnie będą śledzić doświadczenia Gai i Feliksa oraz Korzonka. A przy okazji sami zaczną wymyślać, co ciekawego zdarzyć się może podczas zwykłego deszczu.
Bitwa
Coś dziwnego dzieje się podczas deszczu w londyńskim parku. Ale tak to już jest, że kiedy pada deszcz, to w książkach dla dzieci nuda chowa się w kąt. Wszystkie maluchy już chyba wiedzą, że nie powinno się narzekać na złą pogodę. Ta – jak kiedyś moment pójścia spać – przynosi najwspanialsze przygody. Przynajmniej w świecie fantazji. Do fantasy należy tomik „Gdy pada deszcz. Wizyta goblinów”, książeczka przygotowana w serii Poczytaj ze mną przez Zofię Stanecką. To historia, która dzieci skusi przede wszystkim niespodzianką. Gobliny nie należą do specjalnie wykorzystywanych postaci w literaturze czwartej na rynku pop – można więc zastanawiać się najpierw, kim one są i do czego są zdolne – w drugiej kolejności za to zająć się ich doświadczeniami. Tutaj autorka nawiązuje do poprzedniej publikacji w tej serii, „Gdy pada deszcz. Przejście”. Wtedy to przedstawiała małą Gaję i jej spotkanie z goblinami. Teraz powraca do Gai.
W domu dziewczynki mieszka aktualnie jeden goblin, Korzonek, którym Gaja i Feliks się zaopiekowali, zyskując nowego nietypowego przyjaciela. Ich mama nie zdziwiła się przybyszem ze świata baśni, przeciwnie – zaopiekowała się nim, wyposażając w ubrania na złą londyńską pogodę. Mamy już takie są, przekonuje Stanecka. Czasami narzekają, ale zawsze można na nie liczyć i nie zostawią nikogo w potrzebie. Tyle że teraz dom Gai, nawet z egzotycznym stworem, nie jest najważniejszy. Na pierwszy plan wybija się to, co obserwuje Ben Chapman, operator koparki podczas budowy stawu. Nagle ziemia pod jego maszyną zaczyna drżeć. Nie wygląda to na „zwykłe” trzęsienie ziemi (bardziej charakterystyczne jednak dla Japonii niż dla Anglii), ale robotnik woli zaalarmować pracodawców. Już wkrótce nad ziemią na terenie przyszłego stawu zaczyna się unosić mgła. Zbiegają się do dołu wszystkie psy z okolicy. Nie może zabraknąć też Korzonka, a gdzie wyrusza Korzonek, tam podążają i jego przyjaciele. Gdzieś w tle opowieści i nad dołem ze wzburzoną ziemią pobrzmiewają echa tematów tolerancji i przyjmowania przybyszy z zewnątrz – ale to nie zdominuje narracji, Zofia Stanecka wybiera tym razem dynamikę i zaskoczenia dla małych odbiorców.
Ilustracje do tego tomiku przygotowała Aleksandra Krzanowska. Udaje jej się złamanymi kolorami odwrócić uwagę dzieci od agresywnych zachowań bohaterów: w kolorystyce to wciąż książeczka przyjazna i pełna ciepła, nawet mimo tego, że otwarcie przejścia do świata goblinów, przypadkowe, wywołuje szereg konfliktów. Gobliny w jej ujęciu są sympatyczne i niegroźne, nie przypominają strasznych potworów czy bohaterów koszmarów, nikomu tu nie chodzi o straszenie odbiorców, a o pokazanie możliwości wyobraźni. Zofia Stanecka buduje historię w odcinkach – dla tych, którzy polubią fantastykę, przygotowuje kolejne przygody Gai. Gobliny są w takim wypadku wabikiem na maluchy – okazją do zastanowienia się nad rolą fantazji w wymyślaniu historii. Tomik może wskazywać odbiorcom cechy charakterystyczne dla gatunku, służy rozrywce, a nie edukowaniu kilkulatków: Zofia Stanecka wie, co zrobić, by wciągnąć dzieci w opowieść i przekonać je do samodzielnego śledzenia tekstu – Aleksandra Krzanowska to samo zyskuje barwnymi ilustracjami. Dyskretny humor przewija się przez relację i sprawia, że najmłodsi chętnie będą śledzić doświadczenia Gai i Feliksa oraz Korzonka. A przy okazji sami zaczną wymyślać, co ciekawego zdarzyć się może podczas zwykłego deszczu.
niedziela, 29 kwietnia 2018
Denis Urubko: Skazany na góry
Agora, Warszawa 2018.
Widoki
O tym wspinaczu zrobiło się całkiem niedawno znowu głośno w mediach, ale tylko odbiorcom, którzy nie śledzili jego kariery wydaje się dziwne, że Denis Urubko odłączył się od ekipy i postanowił samotnie atakować szczyt. To sportowiec-indywidualista, o silnym charakterze. Tom „Skazany na góry” wpisuje się w literaturę górską i popularne ostatnio autobiografie himalaistów, stanowiąc wypadkową między tymi gatunkami. Ale nie stanowi jednej pełnej historii. Składa się z szeregu drobnych tekstów, pisanych „na gorąco” na przestrzeni lat. Kolejne rozdziały mają tu różnych tłumaczy, co trochę utrudnia ocenę stylistyki czy spójności opowieści – a że powstawały w różnych momentach życia autora, również to zamienia je w zamknięte całostki bez ciągu dalszego. Denis Urubko rozwija pisarskie talenty, żeby móc wracać do własnych wspomnień i wciąż na nowo przeżywać wyprawy. Razem z nim mogą ich doświadczać również czytelnicy – tom dostarcza mocnych wrażeń, chociaż przeważnie autor wychodzi bez szwanku z akcji. Daje się tu zauważyć także specyficzna mentalność, wschodnia fantazja. W sam klimat opowieści wpasowują się intonowane w obozach pieśni (struna do gitary z kabla?), upodobanie do pięknych kobiet, w których oczach można się zatracić. Denis Urubko to samotnik, ale docenia dobrych wspinaczy, części legend zresztą partnerował, a czasami był świadkiem wydarzeń, które wyglądały jak z filmu akcji (wspinacz, który poradził sobie ze spadającymi na niego blokami skalnymi). Urubko całkiem sporo miejsca w książce poświęca na opisywanie kompanów, powracają tu Simone Moro czy Krzysztof Wielicki, jest i Piotr Pustelnik. Na polskich akcentach na tych dwóch ostatnich nazwiskach prawie się kończy, bo uzyskanie polskiego obywatelstwa przez autora nie mieści się w ramach górskich emocji, a ostatnia wyprawa była zbyt świeża, by zdążyła trafić do tomu. Z perspektywy polskich odbiorców ważne jest ocenianie przez autora naszych ekip, kilka ciepłych słów się tu pojawi.
Kolejne szkice powstają na bieżąco, czasami nawet po prostu w obozie w wolnej chwili, ale są dojrzałe literacko, stanowią właściwie gotowe reportaże, tym cenniejsze, że przedstawiane z perspektywy uczestnika. Denis Urubko rezygnuje z opisywania każdego zdobywanego szczytu krok po kroku. Nie zagląda do baz, nie tworzy kronik wspinaczki ani rejestru sprzętu. Za każdym razem wybiera to, co było najważniejsze, co według niego stanowiło o specyfice eskapady. Nie podaje gotowych przepisów na wspinaczkę ani nie zaraża entuzjazmem do gór. Unika emfazy i przekonywania co do wyjątkowości tego fachu, czasem tylko tłumaczy, że jeśli ktoś wychowywał się w pobliżu gór, nie może być obojętnym na ich urok. Chociaż w literaturze górskiej przyjęło się już operowanie charakterystycznym – nieco specjalistycznym – językiem, Urubko dba o to, by pisać zrozumiale nie tylko dla fanów gatunku i znawców tematu. Trafi z powodzeniem do szerokiego grona odbiorców, nawet niezaangażowanych we wspinaczki. Unika ten autor hermetycznego języka, ewentualne wtręty (nazwy sprzętów) od razu wyjaśnia. Rozkoszuje się za to opisami krajobrazu, próbuje za każdym razem wychwycić niepowtarzalną atmosferę związaną ze zdobywaniem góry. Radzi sobie z tym zadaniem bez zarzutu, może dlatego, że nie oddaje przeżyć do opracowania ghostowi, a sam patrzy na otoczenie przez pryzmat widza zachwyconego spektaklem natury. Zyskuje na prawdziwości, a dzięki regularnym zapiskom szlifuje warsztat, więc uwagi są coraz lepsze. Denis Urubko przekonuje do gór samym sposobem ich prezentowania. Nie potrzebuje tworzyć rejestru rekordów, szczyt to czasem zimno lub zmienna pogoda, czasem inni ludzie, pojedyncze spojrzenia lub ukradziona linka. Każda góra jest osobnym zbiorem detali, pokonywaniem wielu trudności – licznych w głowie. Ale wspinacz daleki jest od utyskiwania na los. Rezygnuje również z podawania informacji ze swojego życia prywatnego. Owszem, chwali się piękną żoną, Wiką, wspomina o dzieciach – jednak do domu czytelników nie zaprasza. Tematem kolejnych rozdziałów jest monumentalne piękno gór, przy którym wszelkie ambicje i dążenia tracą na znaczeniu. Urubko do fascynacji sportem i przygodą dokłada tylko akcenty autobiograficzne.
Widoki
O tym wspinaczu zrobiło się całkiem niedawno znowu głośno w mediach, ale tylko odbiorcom, którzy nie śledzili jego kariery wydaje się dziwne, że Denis Urubko odłączył się od ekipy i postanowił samotnie atakować szczyt. To sportowiec-indywidualista, o silnym charakterze. Tom „Skazany na góry” wpisuje się w literaturę górską i popularne ostatnio autobiografie himalaistów, stanowiąc wypadkową między tymi gatunkami. Ale nie stanowi jednej pełnej historii. Składa się z szeregu drobnych tekstów, pisanych „na gorąco” na przestrzeni lat. Kolejne rozdziały mają tu różnych tłumaczy, co trochę utrudnia ocenę stylistyki czy spójności opowieści – a że powstawały w różnych momentach życia autora, również to zamienia je w zamknięte całostki bez ciągu dalszego. Denis Urubko rozwija pisarskie talenty, żeby móc wracać do własnych wspomnień i wciąż na nowo przeżywać wyprawy. Razem z nim mogą ich doświadczać również czytelnicy – tom dostarcza mocnych wrażeń, chociaż przeważnie autor wychodzi bez szwanku z akcji. Daje się tu zauważyć także specyficzna mentalność, wschodnia fantazja. W sam klimat opowieści wpasowują się intonowane w obozach pieśni (struna do gitary z kabla?), upodobanie do pięknych kobiet, w których oczach można się zatracić. Denis Urubko to samotnik, ale docenia dobrych wspinaczy, części legend zresztą partnerował, a czasami był świadkiem wydarzeń, które wyglądały jak z filmu akcji (wspinacz, który poradził sobie ze spadającymi na niego blokami skalnymi). Urubko całkiem sporo miejsca w książce poświęca na opisywanie kompanów, powracają tu Simone Moro czy Krzysztof Wielicki, jest i Piotr Pustelnik. Na polskich akcentach na tych dwóch ostatnich nazwiskach prawie się kończy, bo uzyskanie polskiego obywatelstwa przez autora nie mieści się w ramach górskich emocji, a ostatnia wyprawa była zbyt świeża, by zdążyła trafić do tomu. Z perspektywy polskich odbiorców ważne jest ocenianie przez autora naszych ekip, kilka ciepłych słów się tu pojawi.
Kolejne szkice powstają na bieżąco, czasami nawet po prostu w obozie w wolnej chwili, ale są dojrzałe literacko, stanowią właściwie gotowe reportaże, tym cenniejsze, że przedstawiane z perspektywy uczestnika. Denis Urubko rezygnuje z opisywania każdego zdobywanego szczytu krok po kroku. Nie zagląda do baz, nie tworzy kronik wspinaczki ani rejestru sprzętu. Za każdym razem wybiera to, co było najważniejsze, co według niego stanowiło o specyfice eskapady. Nie podaje gotowych przepisów na wspinaczkę ani nie zaraża entuzjazmem do gór. Unika emfazy i przekonywania co do wyjątkowości tego fachu, czasem tylko tłumaczy, że jeśli ktoś wychowywał się w pobliżu gór, nie może być obojętnym na ich urok. Chociaż w literaturze górskiej przyjęło się już operowanie charakterystycznym – nieco specjalistycznym – językiem, Urubko dba o to, by pisać zrozumiale nie tylko dla fanów gatunku i znawców tematu. Trafi z powodzeniem do szerokiego grona odbiorców, nawet niezaangażowanych we wspinaczki. Unika ten autor hermetycznego języka, ewentualne wtręty (nazwy sprzętów) od razu wyjaśnia. Rozkoszuje się za to opisami krajobrazu, próbuje za każdym razem wychwycić niepowtarzalną atmosferę związaną ze zdobywaniem góry. Radzi sobie z tym zadaniem bez zarzutu, może dlatego, że nie oddaje przeżyć do opracowania ghostowi, a sam patrzy na otoczenie przez pryzmat widza zachwyconego spektaklem natury. Zyskuje na prawdziwości, a dzięki regularnym zapiskom szlifuje warsztat, więc uwagi są coraz lepsze. Denis Urubko przekonuje do gór samym sposobem ich prezentowania. Nie potrzebuje tworzyć rejestru rekordów, szczyt to czasem zimno lub zmienna pogoda, czasem inni ludzie, pojedyncze spojrzenia lub ukradziona linka. Każda góra jest osobnym zbiorem detali, pokonywaniem wielu trudności – licznych w głowie. Ale wspinacz daleki jest od utyskiwania na los. Rezygnuje również z podawania informacji ze swojego życia prywatnego. Owszem, chwali się piękną żoną, Wiką, wspomina o dzieciach – jednak do domu czytelników nie zaprasza. Tematem kolejnych rozdziałów jest monumentalne piękno gór, przy którym wszelkie ambicje i dążenia tracą na znaczeniu. Urubko do fascynacji sportem i przygodą dokłada tylko akcenty autobiograficzne.
Drugoteścik. Testy kompetencji dla klasy 2
Wilga, Warszawa 2018.
Sprawdziany
Chociaż trwają dyskusje nad sensem męczenia dzieci testami kompetencji i nad jakością systemu edukacji, każdy rodzic i nauczyciel z ulgą przyjmie zestaw pomocy przy sprawdzaniu postępów w nauce dziecka. „Drugoteścik. Testy kompetencji dla klasy 2” to książka przygotowana z myślą o pedagogach, ale skorzystać z niej mogą również rodzice – by śledzić jakość kształcenia najmłodszych. Ta publikacja ma pomóc oswoić się z wypełnianiem testów, przyzwyczaić dzieci do specyficznej formy sprawdzianów i upewnić się, że poradzą sobie w szkole. Trzy wielkie dziedziny wyznaczają obszar tych zadań: tomik dotyczy edukacji polonistycznej, matematycznej i przyrodniczej. Zawierać będzie zatem ćwiczenia urozmaicone, chociaż – nigdy nie łączone.
Publikacja składa się ze 107 ponumerowanych zadań, nieposegregowanych tematycznie, a przeplatających się ze sobą, co oznacza, że dziecko może rozwiązywać je po kolei i nie znudzić się monotonią tematyczną. Pojawiają się tu testy na czytanie ze zrozumieniem (króciutki tekst z zestawem pytań), proste działania arytmetyczne lub matematyczne zadania tekstowe, układanie wyrazów w porządku alfabetycznym, tworzenie antonimów lub liczby mnogiej od podanych wyrazów, dzielenie na sylaby, tworzenie zdrobnień, układanie pytań, próśb i rozkazów na podstawie podanego zdania oznajmującego. Wydaje się, że zadania z języka polskiego cechuje największa różnorodność. W przypadku matematyki jednak do tomiku wkraczają krzyżówki arytmetyczne czy diagramy, obok miejsca na działania są i miejsca na pełnozdaniowe odpowiedzi. Wartym uwagi motywem są elementy codzienności, których dziecko powinno się nauczyć: trzeba podać numery telefonów na policję, pogotowie czy straż pożarną, odczytywać godziny i temperatury, nazywać miesiące (i umieć je uszeregować). Są tu drobiazgi geograficzne i z zakresu biologii, trzeba między innymi umieć wskazać drzewa iglaste lub liściaste, połączyć symbole graficzne dotyczące pogody z tekstowymi odpowiednikami albo zaznaczyć w tabelce cechy ssaków i ptaków. Wszystko to składa się na podstawową – i niezbędną – wiedzę.
Niewiele jest w „Drugoteściku” graficznych ozdobników: zwykle to detale, które odnoszą się w jakiś sposób do treści zadań i pozwalają przełamać rutynę stron, czasami zostają dołączone do samych ćwiczeń jako wskazówki dla odbiorców. Za to autorzy tomiku zadbali o to, by był on estetyczny i wizualnie atrakcyjny dla dziecka. Zamiast podziału na trzy linie pojawia się na przykład zakolorowana przestrzeń, w którą wpisuje się małe litery. Polecenia i granice między linijkami na odpowiedź są czerwone, pola do uzupełnienia – niebieskie, a przykłady oraz punkty wyjścia – czarne. Inne kolory stosowane są oszczędnie, żeby uniknąć wrażenia pstrokacizny – ale zaznaczają przejście do kolejnego tematu bądź związek formalny z innym zadaniem w książce. Chodzi o to, żeby nie zniechęcić dzieci do pracy zbytnią powagą, ale też zanadto ich nie rozpraszać podczas działań.
„Drugoteścik” może jako książka dostępna rodzicom i wychowawcom posłużyć do monitorowania postępów – ale nadaje się też dla tych dorosłych, których pociechy jeszcze przed pójściem do szkoły wykazują chęć do poznawania liter i nauki pisania. Ci mogą wybierać określone zadania i próbować je razem z dzieckiem uzupełniać, zachowując przy tym odpowiednie proporcje między rozrywką i edukacją.
Sprawdziany
Chociaż trwają dyskusje nad sensem męczenia dzieci testami kompetencji i nad jakością systemu edukacji, każdy rodzic i nauczyciel z ulgą przyjmie zestaw pomocy przy sprawdzaniu postępów w nauce dziecka. „Drugoteścik. Testy kompetencji dla klasy 2” to książka przygotowana z myślą o pedagogach, ale skorzystać z niej mogą również rodzice – by śledzić jakość kształcenia najmłodszych. Ta publikacja ma pomóc oswoić się z wypełnianiem testów, przyzwyczaić dzieci do specyficznej formy sprawdzianów i upewnić się, że poradzą sobie w szkole. Trzy wielkie dziedziny wyznaczają obszar tych zadań: tomik dotyczy edukacji polonistycznej, matematycznej i przyrodniczej. Zawierać będzie zatem ćwiczenia urozmaicone, chociaż – nigdy nie łączone.
Publikacja składa się ze 107 ponumerowanych zadań, nieposegregowanych tematycznie, a przeplatających się ze sobą, co oznacza, że dziecko może rozwiązywać je po kolei i nie znudzić się monotonią tematyczną. Pojawiają się tu testy na czytanie ze zrozumieniem (króciutki tekst z zestawem pytań), proste działania arytmetyczne lub matematyczne zadania tekstowe, układanie wyrazów w porządku alfabetycznym, tworzenie antonimów lub liczby mnogiej od podanych wyrazów, dzielenie na sylaby, tworzenie zdrobnień, układanie pytań, próśb i rozkazów na podstawie podanego zdania oznajmującego. Wydaje się, że zadania z języka polskiego cechuje największa różnorodność. W przypadku matematyki jednak do tomiku wkraczają krzyżówki arytmetyczne czy diagramy, obok miejsca na działania są i miejsca na pełnozdaniowe odpowiedzi. Wartym uwagi motywem są elementy codzienności, których dziecko powinno się nauczyć: trzeba podać numery telefonów na policję, pogotowie czy straż pożarną, odczytywać godziny i temperatury, nazywać miesiące (i umieć je uszeregować). Są tu drobiazgi geograficzne i z zakresu biologii, trzeba między innymi umieć wskazać drzewa iglaste lub liściaste, połączyć symbole graficzne dotyczące pogody z tekstowymi odpowiednikami albo zaznaczyć w tabelce cechy ssaków i ptaków. Wszystko to składa się na podstawową – i niezbędną – wiedzę.
Niewiele jest w „Drugoteściku” graficznych ozdobników: zwykle to detale, które odnoszą się w jakiś sposób do treści zadań i pozwalają przełamać rutynę stron, czasami zostają dołączone do samych ćwiczeń jako wskazówki dla odbiorców. Za to autorzy tomiku zadbali o to, by był on estetyczny i wizualnie atrakcyjny dla dziecka. Zamiast podziału na trzy linie pojawia się na przykład zakolorowana przestrzeń, w którą wpisuje się małe litery. Polecenia i granice między linijkami na odpowiedź są czerwone, pola do uzupełnienia – niebieskie, a przykłady oraz punkty wyjścia – czarne. Inne kolory stosowane są oszczędnie, żeby uniknąć wrażenia pstrokacizny – ale zaznaczają przejście do kolejnego tematu bądź związek formalny z innym zadaniem w książce. Chodzi o to, żeby nie zniechęcić dzieci do pracy zbytnią powagą, ale też zanadto ich nie rozpraszać podczas działań.
„Drugoteścik” może jako książka dostępna rodzicom i wychowawcom posłużyć do monitorowania postępów – ale nadaje się też dla tych dorosłych, których pociechy jeszcze przed pójściem do szkoły wykazują chęć do poznawania liter i nauki pisania. Ci mogą wybierać określone zadania i próbować je razem z dzieckiem uzupełniać, zachowując przy tym odpowiednie proporcje między rozrywką i edukacją.
sobota, 28 kwietnia 2018
Meral Kureyshi: Słonie w ogrodzie
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2018.
Widok na przeszłość
Nie jest to rodzina, która z zewnątrz wygląda na stabilną i zgraną, serdeczną czy czułą. Każdy zajmuje się swoimi sprawami i zapomina o azylu, jakiego często potrzebują bliscy. Meral Kureyshi sprawia, że Anne i Baba, czyli matka i ojciec bohaterki wydają się szorstcy i nie do pokochania. Ale w tej powieści narracja okazuje się w ogóle często wyprana z emocji, jakich doświadczać będą bohaterowie. Zwłaszcza że dom się rozpadł, a poszukiwanie korzeni to pogoń za własną tożsamością. Bohaterka relacjonuje wydarzenia po momencie przełomowym, po śmierci ojca. Wraca myślami do czasów dzieciństwa, żeby jeszcze raz przyjrzeć się całej atmosferze w pobliskim otoczeniu, odnotowuje drobiazgi – wydarzenia składające się na uniwersum dziecka, nieistotne z perspektywy czasu. Zajmuje się przedmiotami, które mogą pomóc scharakteryzować rodzica – to ucieczka od psychoanaliz, próba powiedzenia czegoś między wierszami i zupełnie poza świadomością narratorki. Kobieta, która urodziła się na Bałkanach, większą część swojego życia spędziła w bezpiecznej Szwajcarii. Jednak śmierć rodzica spowodowała zrujnowanie stabilizacji – i sprowokowała do działania. Przeglądanie rodzinnych pamiątek i wywoływanych przez nie wspomnień to początek drogi, która prowadzi do nieistniejącego już miejsca. Teraźniejszość splata się z migawkami z lat szkolnych, analizy stanu ducha – z nieoczekiwanymi refleksjami z przeszłości, często dojrzałymi i trafnymi, ale skrywanymi, takimi, o jakie nikt nie podejrzewa dziecka. Bohaterka wcale nie zamierza zabierać odbiorców do swojego dzieciństwa i przedstawiać go jako sielanki. Wprost przeciwnie: lubi obrazki, które nie wpisują się w schemat idylli, pokazuje, jak oswoić rzeczywistość, żeby nie wydawała się groźna. Wtedy pokonać można i biedę, i brak uczuć. Ta opowieść jest surowa i pozbawiona dramatyzmu, przez co cała staje się niebywale dramatyczna. Deficyt cieplejszych relacji odzwierciedla się w samym ascetycznym stylu: i nie chodzi tutaj o rezygnowanie ze środków stylistycznych, a o samo wrażenie, jakie płynie z opowieści.
W „Słoniach w ogrodzie” dwa wielkie tematy przenikają się ze sobą. Jeden to rodzina, drugi – przyjaźń. Opowieść o dojrzewaniu włącza się w refleksję na temat losu emigrantów, zamienia się więc momentami w quasi-reportaż (bardzo przy okazji na czasie). Dorosła bohaterka stara się zrozumieć siebie-dziecko, motywacje, które nią kierowały i które teraz powracają w nieoczekiwanych momentach. Istotna w takich wypadkach staje się przenikliwość spojrzenia, umiejętność odtworzenia zapamiętanych doświadczeń i przekucia ich natychmiast na refleksję. „Słonie w ogrodzie” to książka, w której między zwyczaje rodzinne wsuwają się motywy wyznaniowe, tradycja budowana jest ze zlepków społecznej świadomości i domowych przekonań. Meral Kureyshi nie narzuci czytelnikom swojego sposobu myślenia, za to sprawi, że będą oni mogli przybliżyć się odrobinę do świata zawieszonych między kulturami ludzi. Ta powieść przypomina, jak ważne jest znalezienie swojego miejsca na ziemi, pokazuje dramat ludzi oderwanych od ojczyzny – nie tylko ze względu na pustkę, której nie da się w żaden sposób wypełnić – ale za sprawą niezrozumienia, z którym będą się już zawsze spotykać. Meral Kureyshi potrafi nakreślić problem z perspektywy Bildungsroman, w efekcie ta drobna książeczka nie daje się wyrzucić z głowy.
Widok na przeszłość
Nie jest to rodzina, która z zewnątrz wygląda na stabilną i zgraną, serdeczną czy czułą. Każdy zajmuje się swoimi sprawami i zapomina o azylu, jakiego często potrzebują bliscy. Meral Kureyshi sprawia, że Anne i Baba, czyli matka i ojciec bohaterki wydają się szorstcy i nie do pokochania. Ale w tej powieści narracja okazuje się w ogóle często wyprana z emocji, jakich doświadczać będą bohaterowie. Zwłaszcza że dom się rozpadł, a poszukiwanie korzeni to pogoń za własną tożsamością. Bohaterka relacjonuje wydarzenia po momencie przełomowym, po śmierci ojca. Wraca myślami do czasów dzieciństwa, żeby jeszcze raz przyjrzeć się całej atmosferze w pobliskim otoczeniu, odnotowuje drobiazgi – wydarzenia składające się na uniwersum dziecka, nieistotne z perspektywy czasu. Zajmuje się przedmiotami, które mogą pomóc scharakteryzować rodzica – to ucieczka od psychoanaliz, próba powiedzenia czegoś między wierszami i zupełnie poza świadomością narratorki. Kobieta, która urodziła się na Bałkanach, większą część swojego życia spędziła w bezpiecznej Szwajcarii. Jednak śmierć rodzica spowodowała zrujnowanie stabilizacji – i sprowokowała do działania. Przeglądanie rodzinnych pamiątek i wywoływanych przez nie wspomnień to początek drogi, która prowadzi do nieistniejącego już miejsca. Teraźniejszość splata się z migawkami z lat szkolnych, analizy stanu ducha – z nieoczekiwanymi refleksjami z przeszłości, często dojrzałymi i trafnymi, ale skrywanymi, takimi, o jakie nikt nie podejrzewa dziecka. Bohaterka wcale nie zamierza zabierać odbiorców do swojego dzieciństwa i przedstawiać go jako sielanki. Wprost przeciwnie: lubi obrazki, które nie wpisują się w schemat idylli, pokazuje, jak oswoić rzeczywistość, żeby nie wydawała się groźna. Wtedy pokonać można i biedę, i brak uczuć. Ta opowieść jest surowa i pozbawiona dramatyzmu, przez co cała staje się niebywale dramatyczna. Deficyt cieplejszych relacji odzwierciedla się w samym ascetycznym stylu: i nie chodzi tutaj o rezygnowanie ze środków stylistycznych, a o samo wrażenie, jakie płynie z opowieści.
W „Słoniach w ogrodzie” dwa wielkie tematy przenikają się ze sobą. Jeden to rodzina, drugi – przyjaźń. Opowieść o dojrzewaniu włącza się w refleksję na temat losu emigrantów, zamienia się więc momentami w quasi-reportaż (bardzo przy okazji na czasie). Dorosła bohaterka stara się zrozumieć siebie-dziecko, motywacje, które nią kierowały i które teraz powracają w nieoczekiwanych momentach. Istotna w takich wypadkach staje się przenikliwość spojrzenia, umiejętność odtworzenia zapamiętanych doświadczeń i przekucia ich natychmiast na refleksję. „Słonie w ogrodzie” to książka, w której między zwyczaje rodzinne wsuwają się motywy wyznaniowe, tradycja budowana jest ze zlepków społecznej świadomości i domowych przekonań. Meral Kureyshi nie narzuci czytelnikom swojego sposobu myślenia, za to sprawi, że będą oni mogli przybliżyć się odrobinę do świata zawieszonych między kulturami ludzi. Ta powieść przypomina, jak ważne jest znalezienie swojego miejsca na ziemi, pokazuje dramat ludzi oderwanych od ojczyzny – nie tylko ze względu na pustkę, której nie da się w żaden sposób wypełnić – ale za sprawą niezrozumienia, z którym będą się już zawsze spotykać. Meral Kureyshi potrafi nakreślić problem z perspektywy Bildungsroman, w efekcie ta drobna książeczka nie daje się wyrzucić z głowy.
Poznaję świat. Ale natura!
Egmont, Warszawa 2018.
Zabawa ze zwierzętami
Świat można poznawać na różne sposoby. Jedną z metod jest śledzenie publikacji przeznaczonych dla kilkulatków. W Akademii Mądrego Dziecka pod szyldem Poznaję świat pojawia się książeczka „Ale natura!”, złożona z kolorowanek i bardzo prostych tekstów, stron zakolorowanych, obrazków do uzupełnienia oraz zgadywanek. Przeznaczona dla dwu- i trzylatków pozycja to klejony zestaw kartek – rozkładówek tematycznych. „Górna” strona” jest kolorowa – czasami ma też elementy do pokolorowania przez dziecko. Tu pojawiają się proste pytania lub wykrzyknienia, drobne wyjaśnienia dla odbiorców (i jednocześnie wskazówki dla rodziców, którzy będą z pociechą tomik oglądać). Zagajenia („co to?”) umożliwiają wprowadzenie malucha do zabawy i uważnego przyglądania się rysunkom – tak pojawia się pierwsza płaszczyzna interaktywności. To zachęta do ćwiczenia mówienia, próba znalezienia kontaktu z odbiorcą, a i wywoływania emocji, bo nawet najprostsze postacie budzą tu radość wpisanego w hasła czytelnika. Dzieci przejmą ten ton natychmiast – i wczują się w oglądanie obrazków. Tym bardziej, że przedstawiane są na nich zwierzęta – i to najróżniejsze, od psa, przez konika polnego po małpy. Każda rozkładówka to zatem niespodzianka dla odbiorców. Dolna część rozkładówki to już rysunek do pokolorowania przez dziecko. Obok podstawowego motywu widnieje kolorowa kredka, sugestia, jaka barwa powinna być w danym temacie dominująca. Do tego – dalsze dopiski służące podtrzymywaniu więzi z dzieckiem podczas wspólnej lektury. Na części kolorowankowej można znaleźć odpowiedzi na wprowadzone wcześniej pytania – dla co bardziej ambitnych maluchów to okazja do poznawania liter, i takie przeznaczenie książeczki da się bez trudu wskazać. „Ale natura!” to publikacja, która ma dostarczać dzieciom rozrywki, ale pozostawiać też pozory edukowania. Pomoże rozwijać słownictwo, sprawność manualną, skusi egzotyką (koniki polne czy słonie należą do świata spoza codziennych obserwacji).
Część kolorowankową można też uzupełniać: pojawiają się na stronie kontury podstawowych motywów, ale też – wskazówki zawarte w podpisach a niezilustrowane. Jeśli słonie idą na obiad, można im ten obiad dorysować. Tak dzieci mogą ćwiczyć kreatywność. Dodatkowo autorzy pamiętają o umiłowaniu maluchów dla absurdu i nonsensu – w kilku miejscach sięgają po niespodziewane zderzenia tematów wcześniej wykorzystanych. Dzieci powinny zauważyć, co jest nie tak – co nie pasuje do obrazka, co wiąże się z innym niż przedstawiony na ilustracji kontekstem. W ten sposób trenować będą logiczne myślenie, spostrzegawczość i pamięć – ale też uruchamiać poczucie humoru, bo królik na szczycie palmy to czynnik, który kilkulatkom się spodoba.
Nie jest to tomik przesadnie rozbudowany pod kątem objętości – jako składnik większej serii nie musi zresztą wyczerpywać żadnego tematu. Chodzi o to, by nie znudzić dzieci powtarzalnością czy monotonią tematu, by nie wyeksploatować schematu, który pojawi się przecież i w innych publikacjach cyklu. „Ale natura!” to kolorowanka, która przyciągnie maluchy tematem zwierząt i ich upodobań. To coś dla najmłodszych – a osobną atrakcją dla odbiorców będzie zestaw naklejek z bohaterami książeczki, do dowolnego wykorzystywania. Akademia Mądrego Dziecka wypracowuje sobie wierne grono odbiorców – to tomiki przygotowywane z myślą o dzieciach i dopracowane w szczegółach.
Zabawa ze zwierzętami
Świat można poznawać na różne sposoby. Jedną z metod jest śledzenie publikacji przeznaczonych dla kilkulatków. W Akademii Mądrego Dziecka pod szyldem Poznaję świat pojawia się książeczka „Ale natura!”, złożona z kolorowanek i bardzo prostych tekstów, stron zakolorowanych, obrazków do uzupełnienia oraz zgadywanek. Przeznaczona dla dwu- i trzylatków pozycja to klejony zestaw kartek – rozkładówek tematycznych. „Górna” strona” jest kolorowa – czasami ma też elementy do pokolorowania przez dziecko. Tu pojawiają się proste pytania lub wykrzyknienia, drobne wyjaśnienia dla odbiorców (i jednocześnie wskazówki dla rodziców, którzy będą z pociechą tomik oglądać). Zagajenia („co to?”) umożliwiają wprowadzenie malucha do zabawy i uważnego przyglądania się rysunkom – tak pojawia się pierwsza płaszczyzna interaktywności. To zachęta do ćwiczenia mówienia, próba znalezienia kontaktu z odbiorcą, a i wywoływania emocji, bo nawet najprostsze postacie budzą tu radość wpisanego w hasła czytelnika. Dzieci przejmą ten ton natychmiast – i wczują się w oglądanie obrazków. Tym bardziej, że przedstawiane są na nich zwierzęta – i to najróżniejsze, od psa, przez konika polnego po małpy. Każda rozkładówka to zatem niespodzianka dla odbiorców. Dolna część rozkładówki to już rysunek do pokolorowania przez dziecko. Obok podstawowego motywu widnieje kolorowa kredka, sugestia, jaka barwa powinna być w danym temacie dominująca. Do tego – dalsze dopiski służące podtrzymywaniu więzi z dzieckiem podczas wspólnej lektury. Na części kolorowankowej można znaleźć odpowiedzi na wprowadzone wcześniej pytania – dla co bardziej ambitnych maluchów to okazja do poznawania liter, i takie przeznaczenie książeczki da się bez trudu wskazać. „Ale natura!” to publikacja, która ma dostarczać dzieciom rozrywki, ale pozostawiać też pozory edukowania. Pomoże rozwijać słownictwo, sprawność manualną, skusi egzotyką (koniki polne czy słonie należą do świata spoza codziennych obserwacji).
Część kolorowankową można też uzupełniać: pojawiają się na stronie kontury podstawowych motywów, ale też – wskazówki zawarte w podpisach a niezilustrowane. Jeśli słonie idą na obiad, można im ten obiad dorysować. Tak dzieci mogą ćwiczyć kreatywność. Dodatkowo autorzy pamiętają o umiłowaniu maluchów dla absurdu i nonsensu – w kilku miejscach sięgają po niespodziewane zderzenia tematów wcześniej wykorzystanych. Dzieci powinny zauważyć, co jest nie tak – co nie pasuje do obrazka, co wiąże się z innym niż przedstawiony na ilustracji kontekstem. W ten sposób trenować będą logiczne myślenie, spostrzegawczość i pamięć – ale też uruchamiać poczucie humoru, bo królik na szczycie palmy to czynnik, który kilkulatkom się spodoba.
Nie jest to tomik przesadnie rozbudowany pod kątem objętości – jako składnik większej serii nie musi zresztą wyczerpywać żadnego tematu. Chodzi o to, by nie znudzić dzieci powtarzalnością czy monotonią tematu, by nie wyeksploatować schematu, który pojawi się przecież i w innych publikacjach cyklu. „Ale natura!” to kolorowanka, która przyciągnie maluchy tematem zwierząt i ich upodobań. To coś dla najmłodszych – a osobną atrakcją dla odbiorców będzie zestaw naklejek z bohaterami książeczki, do dowolnego wykorzystywania. Akademia Mądrego Dziecka wypracowuje sobie wierne grono odbiorców – to tomiki przygotowywane z myślą o dzieciach i dopracowane w szczegółach.
piątek, 27 kwietnia 2018
Gavin Francis: Podróże po ludzkim ciele
Bukowy Las, Wrocław 2018.
Co kryje człowiek
Ludzkie ciało skrywa wiele tajemnic i to sprawia, że nawet ci, którzy nie lubili uczyć się biologii, chętnie sięgają po ciekawostki z zakresu anatomii. Popularnonaukowe publikacje dostarczają wiadomości i pośrednio wprowadzają też w świat medycyny. Zwłaszcza gdy za prezentowanie zagadnień bierze się lekarz z zacięciem literackim. Gavin Francis łączy w swojej opowieści doświadczenia zdobyte podczas praktyki lekarskiej, fachowe informacje i gawędę, wartką opowieść o kolejnych partiach ciała. Zaczyna od głowy i przesuwa się w dół, by podróż zakończyć na stopach. Zajmuje się w ramach każdego zagadnienia detalami, unika raczej uczenia odbiorców biologii. Bardziej kuszą go jako autora konkretne przypadki, ekstremalne doświadczenia, schorzenia o gwałtownym przebiegu - jednostkowe, a nie uogólniane. Sam boryka się z problemem łączenia zawodów medyka i pisarza. Jako lekarz nie może zawieść zaufania pacjentów, musi zadbać o ich anonimowość i odrzucić plotkarski ton. Jako pisarz - gromadzi wydarzenia pouczające, przestrogi albo anegdoty, stara się dać czytelnikom do zrozumienia, że rzecz dotyczy konkretnych i zupełnie zwyczajnych osób. Zdarza się to co prawda dość rzadko, że przypadki z izby przyjęć służą wzbudzeniu choćby drobnego uśmiechu, ale nigdy nie wiąże się to z chęcią ośmieszenia pacjenta, za to niezmiennie oznacza fascynację ciałem ludzkim i jego możliwościami. Gavin Francis próbuje udowodnić czytelnikom, jak wiele pasjonujących odkryć czeka lekarzy w zetknięciu z poszczególnymi historiami chorób. Sam uczestniczy w najróżniejszych wydarzeniach - od słuchania tętna płodu w łonie matki po zszywanie ręki człowieka podającego się za kieszonkowca (znęcającego się w dodatku nad żoną). Raz próbuje uratować młodą dziewczynę po ataku astmy, to znowu tłumaczy, dlaczego stopa ma być "wynalazkiem" najbardziej definiującym człowieka, albo rozpisuje zasadę oddawania nerki bliskim.
W "Podróżach po ludzkim ciele" Gavin Francis rezygnuje ze szczegółowego przepisywania podręczników do anatomii. Odrzuca teorię, wiadomości możliwe do sprawdzenia i nudne w lekturze rozrywkowej. Niepotrzebne są mu popisy erudycyjne, nacisk kładzie autor za to na osobiste doświadczenia. Czasami oznacza to tematy trudne do przejścia dla odbiorców, Gavin Francis nie przymyka bowiem oczu przy patologiach, co bardziej skomplikowanych ranach i rodzajach interwencji chirurgicznych. Nie zajmuje się zewnętrzem, wyglądem części ciała, za to od razu rzuca się na opisywanie tego, co umknie zmysłom, uwielbia analizowanie fragmentów operacji, opowiadanie o wyglądzie narządów. NIe jest to jedyny element relacji, natomiast książka przez tego typu wyznania nie wszystkim spodoba się w takim samym stopniu. Autor, żeby połączyć nad lekturą przedstawicieli różnych grup, o ludzkim ciele raz opowiada przez pryzmat medycznych patologii, raz - przez nawiązania do dzieł literackich, sztuki czy frazeologii. Zapewnia to twórcze urozmaicenie, a i zestaw inspiracji: w końcu nie każdy zastanawia się nad tym, że można interpretować utwory przez pryzmat biologii i odkryć naukowych. Człowiek od stóp do głowy opisany jest tu fragmentarycznie, rozmiar książki nie pozwoliłby na syntezę, zresztą od tomów popularyzujących wiedzę nie oczekuje się nawet pełnego omówienia problemu. Gavin Francis może za to zaintrygować odbiorców, wskazać im kilka tematów wartych uwagi. Pomaga zrozumieć pracę lekarzy i ich postawę wobec chorych (to, co pacjentom wydaje się wstydliwe czy wstrętne, dla medyka wcale takie być nie musi, krępujące nawet badania mają przecież ważny cel). Ludzkie ciało jako obiekt obserwacji lekarza i wnikliwego pisarza jednocześnie to motyw, którego pominąć nie wolno. Fakt, że autor skupia się na detalach, a nie próbuje doprowadzić do wyczerpania tematu, zamienia tom w zestaw wielowymiarowych felietonów nie tylko dla przyszłych medyków.
Co kryje człowiek
Ludzkie ciało skrywa wiele tajemnic i to sprawia, że nawet ci, którzy nie lubili uczyć się biologii, chętnie sięgają po ciekawostki z zakresu anatomii. Popularnonaukowe publikacje dostarczają wiadomości i pośrednio wprowadzają też w świat medycyny. Zwłaszcza gdy za prezentowanie zagadnień bierze się lekarz z zacięciem literackim. Gavin Francis łączy w swojej opowieści doświadczenia zdobyte podczas praktyki lekarskiej, fachowe informacje i gawędę, wartką opowieść o kolejnych partiach ciała. Zaczyna od głowy i przesuwa się w dół, by podróż zakończyć na stopach. Zajmuje się w ramach każdego zagadnienia detalami, unika raczej uczenia odbiorców biologii. Bardziej kuszą go jako autora konkretne przypadki, ekstremalne doświadczenia, schorzenia o gwałtownym przebiegu - jednostkowe, a nie uogólniane. Sam boryka się z problemem łączenia zawodów medyka i pisarza. Jako lekarz nie może zawieść zaufania pacjentów, musi zadbać o ich anonimowość i odrzucić plotkarski ton. Jako pisarz - gromadzi wydarzenia pouczające, przestrogi albo anegdoty, stara się dać czytelnikom do zrozumienia, że rzecz dotyczy konkretnych i zupełnie zwyczajnych osób. Zdarza się to co prawda dość rzadko, że przypadki z izby przyjęć służą wzbudzeniu choćby drobnego uśmiechu, ale nigdy nie wiąże się to z chęcią ośmieszenia pacjenta, za to niezmiennie oznacza fascynację ciałem ludzkim i jego możliwościami. Gavin Francis próbuje udowodnić czytelnikom, jak wiele pasjonujących odkryć czeka lekarzy w zetknięciu z poszczególnymi historiami chorób. Sam uczestniczy w najróżniejszych wydarzeniach - od słuchania tętna płodu w łonie matki po zszywanie ręki człowieka podającego się za kieszonkowca (znęcającego się w dodatku nad żoną). Raz próbuje uratować młodą dziewczynę po ataku astmy, to znowu tłumaczy, dlaczego stopa ma być "wynalazkiem" najbardziej definiującym człowieka, albo rozpisuje zasadę oddawania nerki bliskim.
W "Podróżach po ludzkim ciele" Gavin Francis rezygnuje ze szczegółowego przepisywania podręczników do anatomii. Odrzuca teorię, wiadomości możliwe do sprawdzenia i nudne w lekturze rozrywkowej. Niepotrzebne są mu popisy erudycyjne, nacisk kładzie autor za to na osobiste doświadczenia. Czasami oznacza to tematy trudne do przejścia dla odbiorców, Gavin Francis nie przymyka bowiem oczu przy patologiach, co bardziej skomplikowanych ranach i rodzajach interwencji chirurgicznych. Nie zajmuje się zewnętrzem, wyglądem części ciała, za to od razu rzuca się na opisywanie tego, co umknie zmysłom, uwielbia analizowanie fragmentów operacji, opowiadanie o wyglądzie narządów. NIe jest to jedyny element relacji, natomiast książka przez tego typu wyznania nie wszystkim spodoba się w takim samym stopniu. Autor, żeby połączyć nad lekturą przedstawicieli różnych grup, o ludzkim ciele raz opowiada przez pryzmat medycznych patologii, raz - przez nawiązania do dzieł literackich, sztuki czy frazeologii. Zapewnia to twórcze urozmaicenie, a i zestaw inspiracji: w końcu nie każdy zastanawia się nad tym, że można interpretować utwory przez pryzmat biologii i odkryć naukowych. Człowiek od stóp do głowy opisany jest tu fragmentarycznie, rozmiar książki nie pozwoliłby na syntezę, zresztą od tomów popularyzujących wiedzę nie oczekuje się nawet pełnego omówienia problemu. Gavin Francis może za to zaintrygować odbiorców, wskazać im kilka tematów wartych uwagi. Pomaga zrozumieć pracę lekarzy i ich postawę wobec chorych (to, co pacjentom wydaje się wstydliwe czy wstrętne, dla medyka wcale takie być nie musi, krępujące nawet badania mają przecież ważny cel). Ludzkie ciało jako obiekt obserwacji lekarza i wnikliwego pisarza jednocześnie to motyw, którego pominąć nie wolno. Fakt, że autor skupia się na detalach, a nie próbuje doprowadzić do wyczerpania tematu, zamienia tom w zestaw wielowymiarowych felietonów nie tylko dla przyszłych medyków.
czwartek, 26 kwietnia 2018
Ewa Białołęcka: Kroniki Drugiego Kręgu. Księga I. Naznaczeni błękitem
Jaguar, Warszawa 2018.
Tworzenie świata
Ewa Białołęcka zasługuje na tytuł królowej fantastyki, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Jej Kroniki Drugiego Kręgu, publikowane teraz w Jaguarze, pokazują, ile wrażeń zapewnia zejście z utartych ścieżek i sprawdzonych, bezpiecznych fabuł. W "Naznaczonych błękitem", pierwszej księdze cyklu, popisuje się ta autorka umiejętnością snucia barwnej narracji i pomysłowością w zakresie układania biegu wydarzeń. Daje odbiorcom wstęp do świata, w którym Tkacze Iluzji potrafią dopasowywać otoczenie do swoich potrzeb, a ludzie mogą zaprzyjaźniać się ze smokami. Nie ma w tym jednak ani naiwności, ani nadmiernego idealizowania bohaterów. Ludzie miewają całkiem poważne wady, co nie przeszkadza w kibicowaniu im w odważnych marzeniach. Nie wszyscy chcą podbijać świat, choć przy posiadanych przez nich talentach byłoby to do osiągnięcia. Różni bohaterowie rozdzielani czasami czekają na swoją szansę w nieprzyjaznym zwykle otoczeniu. Ta szansa to niekiedy po prostu spokój, możliwość egzystowania z dala od dworu i organizacji zrzeszających magów.
Trzy opowieści bardzo zapadają tu w pamięć, łączy je obecność dzieci lub postaci naiwnych jak dzieci, za to prezentowanych zawsze z mieszanką humoru i głębokiej mądrości. Zaczyna się tom od przygody imponującego umiejętnościami Tkacza Iluzji, Białego Roga, kalekiego mężczyzny, który zamiast zdobywać zaszczyty w gronie magów woli zostać w domu, wypasać owce i opiekować się młodszym bratem. Ów brat, Koziołek, wykazuje się niebywałą dzielnością i wyrasta na dominującą w narracji postać, mimo że to o Białym Rogu krążą legendy (i w przyszłości to Biały Róg będzie punktem odniesienia dla adeptów magii). Gdy przeminie czas Białego Roga, na scenę wkracza Nocny Śpiewak, dzikie dziecko porośnięte futrem. Niezwykle inteligentny malec radzi sobie w życiu bez względu na wyzwania, z jakimi przychodzi mu się mierzyć. A że potrzebuje odrobiny czułości, kupuje ją sobie od sprzedającej miłość Róży. Obraz niezwykłej przyjaźni dziecka i kobiety lekkich obyczajów - obojga wykluczonych ze swoich społeczności - wynagradza rozstanie z Nocnym Śpiewakiem. Największą opowieść szykuje jednak Ewa Białołęcka na trzecią część tomu. Tutaj kolejne dziecko, głuchy Kamyk, talentem przerasta Białego Roga. Kamyk nie cieszy się umiejętnością tworzenia iluzji: cierpi z powodu kalectwa i nie radzi sobie z brakiem ważnego zmysłu. Przypadkiem wpada na rozwiązanie problemu: jeśli zjednoczy się z jakimś magicznym stworzeniem, będzie mógł korzystać z jego uszu. Tak Kamyk zaprzyjaźnia się ze smokiem, Pożeraczem Chmur. I tu dopiero rozwija się pełnowymiarowa historia, do której poprzednie były "jedynie" przygotowaniem. Ewa Białołęcka czuje się w tym świecie doskonale, nie musi posługiwać się tanimi sztuczkami w postaci mnożenia przeszkód (wyobraźniowych bestii) na drodze do konkretnego celu. Zamiast ścieżki i układanych linearnie wydarzeń, realizowania kolejnych etapów wyprawy na wzór gry komputerowej, autorka skupia się na samych bohaterach. Stara się wczuć w ich przeżycia, zrozumieć motywacje i uprawdopodobnić ich świat. Pokazuje bohaterów w trudnych momentach, chwilach próby i kryzysów. Sprawdza trwałość i przydatność przyjaźni, zmusza do współpracy. Tu nic nie dzieje się bez przyczyny. "Naznaczeni błękitem" to powieść, która pełna jest brawury i ciekawych pomysłów. Tkacze Iluzji nie zostali tu wprowadzeni na prawach demiurgów, nie wszystkie problemy da się rozwiązać przez kreowanie obrazów przed oczami innych. Autorka nie lubi prostych rozwiązań, a to owocuje powieścią gęstą od różnorodnych wydarzeń. Ta książka uwodzi w takim samym stopniu treścią co formą, dostarcza rozrywki, a i refleksji. Wprowadza w fantastyczny świat dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Taka staranność w opracowaniu tekstu przekłada się na lekturę niezapomnianą: świetnie wykreowani bohaterowie i odpowiednia atmosfera to połączenie elektryzujące.
Tworzenie świata
Ewa Białołęcka zasługuje na tytuł królowej fantastyki, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Jej Kroniki Drugiego Kręgu, publikowane teraz w Jaguarze, pokazują, ile wrażeń zapewnia zejście z utartych ścieżek i sprawdzonych, bezpiecznych fabuł. W "Naznaczonych błękitem", pierwszej księdze cyklu, popisuje się ta autorka umiejętnością snucia barwnej narracji i pomysłowością w zakresie układania biegu wydarzeń. Daje odbiorcom wstęp do świata, w którym Tkacze Iluzji potrafią dopasowywać otoczenie do swoich potrzeb, a ludzie mogą zaprzyjaźniać się ze smokami. Nie ma w tym jednak ani naiwności, ani nadmiernego idealizowania bohaterów. Ludzie miewają całkiem poważne wady, co nie przeszkadza w kibicowaniu im w odważnych marzeniach. Nie wszyscy chcą podbijać świat, choć przy posiadanych przez nich talentach byłoby to do osiągnięcia. Różni bohaterowie rozdzielani czasami czekają na swoją szansę w nieprzyjaznym zwykle otoczeniu. Ta szansa to niekiedy po prostu spokój, możliwość egzystowania z dala od dworu i organizacji zrzeszających magów.
Trzy opowieści bardzo zapadają tu w pamięć, łączy je obecność dzieci lub postaci naiwnych jak dzieci, za to prezentowanych zawsze z mieszanką humoru i głębokiej mądrości. Zaczyna się tom od przygody imponującego umiejętnościami Tkacza Iluzji, Białego Roga, kalekiego mężczyzny, który zamiast zdobywać zaszczyty w gronie magów woli zostać w domu, wypasać owce i opiekować się młodszym bratem. Ów brat, Koziołek, wykazuje się niebywałą dzielnością i wyrasta na dominującą w narracji postać, mimo że to o Białym Rogu krążą legendy (i w przyszłości to Biały Róg będzie punktem odniesienia dla adeptów magii). Gdy przeminie czas Białego Roga, na scenę wkracza Nocny Śpiewak, dzikie dziecko porośnięte futrem. Niezwykle inteligentny malec radzi sobie w życiu bez względu na wyzwania, z jakimi przychodzi mu się mierzyć. A że potrzebuje odrobiny czułości, kupuje ją sobie od sprzedającej miłość Róży. Obraz niezwykłej przyjaźni dziecka i kobiety lekkich obyczajów - obojga wykluczonych ze swoich społeczności - wynagradza rozstanie z Nocnym Śpiewakiem. Największą opowieść szykuje jednak Ewa Białołęcka na trzecią część tomu. Tutaj kolejne dziecko, głuchy Kamyk, talentem przerasta Białego Roga. Kamyk nie cieszy się umiejętnością tworzenia iluzji: cierpi z powodu kalectwa i nie radzi sobie z brakiem ważnego zmysłu. Przypadkiem wpada na rozwiązanie problemu: jeśli zjednoczy się z jakimś magicznym stworzeniem, będzie mógł korzystać z jego uszu. Tak Kamyk zaprzyjaźnia się ze smokiem, Pożeraczem Chmur. I tu dopiero rozwija się pełnowymiarowa historia, do której poprzednie były "jedynie" przygotowaniem. Ewa Białołęcka czuje się w tym świecie doskonale, nie musi posługiwać się tanimi sztuczkami w postaci mnożenia przeszkód (wyobraźniowych bestii) na drodze do konkretnego celu. Zamiast ścieżki i układanych linearnie wydarzeń, realizowania kolejnych etapów wyprawy na wzór gry komputerowej, autorka skupia się na samych bohaterach. Stara się wczuć w ich przeżycia, zrozumieć motywacje i uprawdopodobnić ich świat. Pokazuje bohaterów w trudnych momentach, chwilach próby i kryzysów. Sprawdza trwałość i przydatność przyjaźni, zmusza do współpracy. Tu nic nie dzieje się bez przyczyny. "Naznaczeni błękitem" to powieść, która pełna jest brawury i ciekawych pomysłów. Tkacze Iluzji nie zostali tu wprowadzeni na prawach demiurgów, nie wszystkie problemy da się rozwiązać przez kreowanie obrazów przed oczami innych. Autorka nie lubi prostych rozwiązań, a to owocuje powieścią gęstą od różnorodnych wydarzeń. Ta książka uwodzi w takim samym stopniu treścią co formą, dostarcza rozrywki, a i refleksji. Wprowadza w fantastyczny świat dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Taka staranność w opracowaniu tekstu przekłada się na lekturę niezapomnianą: świetnie wykreowani bohaterowie i odpowiednia atmosfera to połączenie elektryzujące.
środa, 25 kwietnia 2018
Tom Ellen, Lucy Ivison: Ten pierwszy rok
Jaguar, Warszawa 2018.
Wyzwanie
Wiele oczekiwań wiążą młodzi ludzie z wyjazdem na studia, tak wiele, że kiedy przychodzi co do czego rzucają się w wir zabawy bez ograniczeń, żeby na pewno nie przegapić żadnej szansy na rozwój życia towarzyskiego. Tyle że szał zabawy podlewanej ogromnymi ilościami alkoholu rzadko kiedy dobrze się kończy. W "Tym pierwszym roku" studenckie wybryki kładzie się na jednej szali. Na drugiej jest prawdziwa przyjaźń i wsparcie w najtrudniejszych chwilach. Bohaterami opowieści na przemian prowadzącymi narrację są Luke i Phoebe. Znają się jeszcze ze szkoły - to znaczy Phoebe wie o Luke'u niemal wszystko, bo od dawna beznadziejnie się w nim podkochuje. Luke kojarzy dziewczynę ze szkoły, ale nigdy nie miał czasu ani powodu przyjrzeć się jej dokładniej. Dopiero teraz, po dramatycznym rozstaniu z partnerką, zaczyna się rozglądać za nowymi znajomościami. Phoebe potrafi rozsądnie (mimo stanu zakochania) rozgrywać wydarzenia, tak, by zwrócić na siebie uwagę przystojniaka. Kibicuje jej w tym nie tylko dawna najlepsza przyjaciółka, ale i nowe, poznane na studenckich imprezach.
Tom Ellen i Lucy Ivison proponują młodzieży rozrywkowe czytadło z zakamuflowaną przestrogą. W chwili, gdy rynek zalewają erotyczne powieści młodzieżowe, a większość nastoletnich bohaterów odkrywa, czym jest namiętność - na oczach czytelników, Ellen i Ivison szukają subtelnego ostrzeżenia. Takim staje się ściana wstydu. Drużyna futbolistów (więc, siłą rzeczy, najbardziej pożądanych chłopaków na roku) otrzymuje od starszych kolegów wyzwanie: mają robić zdjęcia śpiącym dziewczynom, z którymi właśnie uprawiali seks i... wrzucać te zdjęcia do sieci, wystawiając partnerki na wulgarne komentarze całej ekipy. Ściana wstydu tylko do czasu jest tajemnicą drużyny. To upokorzenie dla dziewczyn - i wyraźny dowód na to, że pierwszoroczniakom nie należy zbytnio ufać. W samej fabule ściana wstydu jest też jedną z przeszkód na drodze do wymarzonego związku. Wprawdzie Phoebe bez przerwy marzyła o Luke'u, teraz jednak otwiera się na inne znajomości - i nie chce pozwolić, by chłopak bawił się jej uczuciami. Na pierwszym roku studiów - a właściwie w pierwszym trymestrze - życie towarzyskie kwitnie. Imprezy są dobrą okazją do poznawania nowych ludzi, a część znajomości przerodzi się w piękne przyjaźnie. I to temat wprawdzie nie wyznaczany na najważniejszy w relacji, ale z pewnością nie do pominięcia w lekturze. Odbiorcy zwrócą uwagę na siłę płynącą z bezinteresownego wsparcia rówieśników, przyjrzą się też, jak bohaterowie kształtują relacje między sobą. "Ten pierwszy rok" właściwie składa się z różnych okazji do świętowania - i przykrych czasami konsekwencji. Jednak swoboda obyczajowa może wystawić nawet zalążek związku na poważną próbę.
Autorzy pokazują tu ludzi u progu dorosłości - bohaterowie jeszcze nie muszą brać pełnej odpowiedzialności za swoje czyny, na razie mogą oddawać się przyjemnościom z pozoru bez konsekwencji. A jednak po nieskrępowanej zabawie coś się w nich zmienia. "Ten pierwszy rok" to publikacja niejednowymiarowa, w warstwie obyczajowej i międzyludzkiej dzieje się niezbyt burzliwie, ale postacie przechodzą ważną przemianę związaną z dorastaniem. Jest to jednocześnie próba przełamania nurtów wydawniczych - i powrót do czasów, w których odkrycie, że studenci uprawiają seks, mogło być dla odbiorców szokiem. Na przełomowość więc autorzy liczyć nie bardzo mogą.
Wyzwanie
Wiele oczekiwań wiążą młodzi ludzie z wyjazdem na studia, tak wiele, że kiedy przychodzi co do czego rzucają się w wir zabawy bez ograniczeń, żeby na pewno nie przegapić żadnej szansy na rozwój życia towarzyskiego. Tyle że szał zabawy podlewanej ogromnymi ilościami alkoholu rzadko kiedy dobrze się kończy. W "Tym pierwszym roku" studenckie wybryki kładzie się na jednej szali. Na drugiej jest prawdziwa przyjaźń i wsparcie w najtrudniejszych chwilach. Bohaterami opowieści na przemian prowadzącymi narrację są Luke i Phoebe. Znają się jeszcze ze szkoły - to znaczy Phoebe wie o Luke'u niemal wszystko, bo od dawna beznadziejnie się w nim podkochuje. Luke kojarzy dziewczynę ze szkoły, ale nigdy nie miał czasu ani powodu przyjrzeć się jej dokładniej. Dopiero teraz, po dramatycznym rozstaniu z partnerką, zaczyna się rozglądać za nowymi znajomościami. Phoebe potrafi rozsądnie (mimo stanu zakochania) rozgrywać wydarzenia, tak, by zwrócić na siebie uwagę przystojniaka. Kibicuje jej w tym nie tylko dawna najlepsza przyjaciółka, ale i nowe, poznane na studenckich imprezach.
Tom Ellen i Lucy Ivison proponują młodzieży rozrywkowe czytadło z zakamuflowaną przestrogą. W chwili, gdy rynek zalewają erotyczne powieści młodzieżowe, a większość nastoletnich bohaterów odkrywa, czym jest namiętność - na oczach czytelników, Ellen i Ivison szukają subtelnego ostrzeżenia. Takim staje się ściana wstydu. Drużyna futbolistów (więc, siłą rzeczy, najbardziej pożądanych chłopaków na roku) otrzymuje od starszych kolegów wyzwanie: mają robić zdjęcia śpiącym dziewczynom, z którymi właśnie uprawiali seks i... wrzucać te zdjęcia do sieci, wystawiając partnerki na wulgarne komentarze całej ekipy. Ściana wstydu tylko do czasu jest tajemnicą drużyny. To upokorzenie dla dziewczyn - i wyraźny dowód na to, że pierwszoroczniakom nie należy zbytnio ufać. W samej fabule ściana wstydu jest też jedną z przeszkód na drodze do wymarzonego związku. Wprawdzie Phoebe bez przerwy marzyła o Luke'u, teraz jednak otwiera się na inne znajomości - i nie chce pozwolić, by chłopak bawił się jej uczuciami. Na pierwszym roku studiów - a właściwie w pierwszym trymestrze - życie towarzyskie kwitnie. Imprezy są dobrą okazją do poznawania nowych ludzi, a część znajomości przerodzi się w piękne przyjaźnie. I to temat wprawdzie nie wyznaczany na najważniejszy w relacji, ale z pewnością nie do pominięcia w lekturze. Odbiorcy zwrócą uwagę na siłę płynącą z bezinteresownego wsparcia rówieśników, przyjrzą się też, jak bohaterowie kształtują relacje między sobą. "Ten pierwszy rok" właściwie składa się z różnych okazji do świętowania - i przykrych czasami konsekwencji. Jednak swoboda obyczajowa może wystawić nawet zalążek związku na poważną próbę.
Autorzy pokazują tu ludzi u progu dorosłości - bohaterowie jeszcze nie muszą brać pełnej odpowiedzialności za swoje czyny, na razie mogą oddawać się przyjemnościom z pozoru bez konsekwencji. A jednak po nieskrępowanej zabawie coś się w nich zmienia. "Ten pierwszy rok" to publikacja niejednowymiarowa, w warstwie obyczajowej i międzyludzkiej dzieje się niezbyt burzliwie, ale postacie przechodzą ważną przemianę związaną z dorastaniem. Jest to jednocześnie próba przełamania nurtów wydawniczych - i powrót do czasów, w których odkrycie, że studenci uprawiają seks, mogło być dla odbiorców szokiem. Na przełomowość więc autorzy liczyć nie bardzo mogą.
wtorek, 24 kwietnia 2018
Mistrz. Absolutnie. O Wojciechu Młynarskim
Czerwone i Czarne, Warszawa 2017.
Barwnie o współpracy
O Wojciechu Młynarskim krąży – od dawna – sporo anegdot. Część z nich rozpowszechniał jeszcze sam twórca choćby w konferansjerce recitali czy dla ubarwienia wywiadów. Teraz, po jego śmierci, zabawne sytuacje i co ciekawsze skojarzenia dotyczące zawodowej współpracy przytaczają ludzie sztuki: kompozytorzy, piosenkarze, satyrycy czy felietoniści, przedstawiciele różnych pokoleń. „Mistrz. Absolutnie” to niewielki tomik złożony z jedenastu opowieści. Ale ponieważ nie ma tu ucieczki do konwencjonalnych zwrotów i zapewnień, zapychaczy objętości związanych z wyrażaniem żalu po stracie i powtarzania rzeczy oczywistych – książka będzie się czytelnikom podobać. Zwłaszcza że o Wojciechu Młynarskim mówi się tu z uśmiechem i w oderwaniu od spraw przykrych. Takie wspomnienia budzą zainteresowanie, pozwalają zwrócić uwagę na mistrza satyry i nakreślić jego portret jako twórcy wymagającego, czasem kapryśnego – ale dążącego do perfekcji i świadomego warsztatu.
Siłą tomu poza sylwetką Wojciecha Młynarskiego stają się kolejne nazwiska, autorytety w swoich dziedzinach. O Mistrzu wypowiadają się Włodzimierz Korcz, profesor Jerzy Bralczyk, Andrzej Zieliński, Irena Santor, Alicja Majewska, Janusz Weiss, Marek Groński, Michał Ogórek, Krzysztof Daukszewicz, Artur Andrus i Andrzej Poniedzielski. Każdy ma własne interesujące doświadczenia w związku ze wspólną pracą – albo niebagatelny zbiór anegdot, każdy dzieli się takim obrazem Młynarskiego, jaki ma w pamięci. Kompozytorzy będą zatem pokazywać poprawki pod muzykę lub wymyślanie przebojów pod konkretnych wykonawców, piosenkarki – podkreślać zrozumienie i wyczucie treści. Najciekawiej Wojciecha Młynarskiego charakteryzują, co zrozumiałe, satyrycy – w końcu wiedzą oni, jak ważne w fachu jest wyczulenie na prawdę czy szukanie komicznych puent. Spore znaczenie w kreowaniu wspomnień mają osobiste wtręty – czasem to w ogóle pełnowymiarowe anegdoty. „Mistrz. Absolutnie” to publikacja wypełniona tego typu smakowitymi drobiazgami. Nie dałoby się z nich ułożyć pełnej biografii ani nawet rejestru dokonań – ale świetnie nadaje się na uzupełnienie artystycznego życiorysu. O Wojciechu Młynarskim opowiada się tu na szczęście nie tylko jako o mistrzu – jednowymiarowy i kategoryczny osąd byłby nudny w lekturze. Czasami liczy się nieoczekiwanie dyskusja lub próba postawienia na swoim, czasami atmosfera twórczych spotkań. Jedni są świadkami, jak rodzą się przeboje – inni przeplatają opowieści o Młynarskim własnymi ocenami.
Jest to książka złożona z krótkich i zgrabnych tekstów. Pewne tematy siłą rzeczy muszą się powielać we wzmiankach różnych autorów – ale zwykle wspominający Młynarskiego koncentrują się na osobistych przeżyciach, konkretnych sytuacjach i spotkaniach, które owocowały godną pozazdroszczenia relacją. Nie ma tu przymusu wspominania – wpadania w szablony tekstowe czy odgadywania konstrukcji „poprawnego”, ugrzecznionego portretu. Wojciech Młynarski powraca jako artysta kreatywny, twórczy i w zawodowych relacjach, i w przyjaźniach. Kto potrzebuje uzupełnienia wywiadów, jakich udzielał – lub jego biografii – może sięgnąć po tom „Mistrz. Absolutnie”. To przyjemna lektura, złożona z barwnych (mimo że krótkich i fragmentarycznych) opowieści.
Barwnie o współpracy
O Wojciechu Młynarskim krąży – od dawna – sporo anegdot. Część z nich rozpowszechniał jeszcze sam twórca choćby w konferansjerce recitali czy dla ubarwienia wywiadów. Teraz, po jego śmierci, zabawne sytuacje i co ciekawsze skojarzenia dotyczące zawodowej współpracy przytaczają ludzie sztuki: kompozytorzy, piosenkarze, satyrycy czy felietoniści, przedstawiciele różnych pokoleń. „Mistrz. Absolutnie” to niewielki tomik złożony z jedenastu opowieści. Ale ponieważ nie ma tu ucieczki do konwencjonalnych zwrotów i zapewnień, zapychaczy objętości związanych z wyrażaniem żalu po stracie i powtarzania rzeczy oczywistych – książka będzie się czytelnikom podobać. Zwłaszcza że o Wojciechu Młynarskim mówi się tu z uśmiechem i w oderwaniu od spraw przykrych. Takie wspomnienia budzą zainteresowanie, pozwalają zwrócić uwagę na mistrza satyry i nakreślić jego portret jako twórcy wymagającego, czasem kapryśnego – ale dążącego do perfekcji i świadomego warsztatu.
Siłą tomu poza sylwetką Wojciecha Młynarskiego stają się kolejne nazwiska, autorytety w swoich dziedzinach. O Mistrzu wypowiadają się Włodzimierz Korcz, profesor Jerzy Bralczyk, Andrzej Zieliński, Irena Santor, Alicja Majewska, Janusz Weiss, Marek Groński, Michał Ogórek, Krzysztof Daukszewicz, Artur Andrus i Andrzej Poniedzielski. Każdy ma własne interesujące doświadczenia w związku ze wspólną pracą – albo niebagatelny zbiór anegdot, każdy dzieli się takim obrazem Młynarskiego, jaki ma w pamięci. Kompozytorzy będą zatem pokazywać poprawki pod muzykę lub wymyślanie przebojów pod konkretnych wykonawców, piosenkarki – podkreślać zrozumienie i wyczucie treści. Najciekawiej Wojciecha Młynarskiego charakteryzują, co zrozumiałe, satyrycy – w końcu wiedzą oni, jak ważne w fachu jest wyczulenie na prawdę czy szukanie komicznych puent. Spore znaczenie w kreowaniu wspomnień mają osobiste wtręty – czasem to w ogóle pełnowymiarowe anegdoty. „Mistrz. Absolutnie” to publikacja wypełniona tego typu smakowitymi drobiazgami. Nie dałoby się z nich ułożyć pełnej biografii ani nawet rejestru dokonań – ale świetnie nadaje się na uzupełnienie artystycznego życiorysu. O Wojciechu Młynarskim opowiada się tu na szczęście nie tylko jako o mistrzu – jednowymiarowy i kategoryczny osąd byłby nudny w lekturze. Czasami liczy się nieoczekiwanie dyskusja lub próba postawienia na swoim, czasami atmosfera twórczych spotkań. Jedni są świadkami, jak rodzą się przeboje – inni przeplatają opowieści o Młynarskim własnymi ocenami.
Jest to książka złożona z krótkich i zgrabnych tekstów. Pewne tematy siłą rzeczy muszą się powielać we wzmiankach różnych autorów – ale zwykle wspominający Młynarskiego koncentrują się na osobistych przeżyciach, konkretnych sytuacjach i spotkaniach, które owocowały godną pozazdroszczenia relacją. Nie ma tu przymusu wspominania – wpadania w szablony tekstowe czy odgadywania konstrukcji „poprawnego”, ugrzecznionego portretu. Wojciech Młynarski powraca jako artysta kreatywny, twórczy i w zawodowych relacjach, i w przyjaźniach. Kto potrzebuje uzupełnienia wywiadów, jakich udzielał – lub jego biografii – może sięgnąć po tom „Mistrz. Absolutnie”. To przyjemna lektura, złożona z barwnych (mimo że krótkich i fragmentarycznych) opowieści.
poniedziałek, 23 kwietnia 2018
Alex Bellos: Alex po drugiej stronie lustra
Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.
Magia liczb
"Alex po drugiej stronie lustra" to publikacja naukowa dla tych, którzy cenią sobie umysłowe rozrywki i potężne wyzwania. Książki popularyzujące wiedzę z dziedziny matematyki należą do lektur specyficznych - bez względu na sprawność narracyjną w pewnym momencie autorzy muszą przejść na język liczb - i to zazwyczaj moment rozstania z tymi odbiorcami, którym nie bardzo chce się myśleć i rozgryzać zagadki - albo śledzić matematyczne dowody, bo do tego też trzeba skupienia i uwagi. Alex Bellos postanawia na jak najdłużej zatrzymać przy sobie czytelników, pokazać im po pierwsze, że matematyka może być pasjonująca, a po drugie - w ilu dziedzinach przydają się umiejętności zdobyte podczas studiowania matematyki. Cały problem polega na tym, żeby przekonać społeczeństwo do odłożenia kalkulatorów i do samodzielnego myślenia. Jednak nawet ci, którym liczyć się zupełnie nie chce, mogą po "Alexa po drugiej stronie lustra" sięgnąć i dobrze się przy tym bawić. Autor bowiem każdy rozdział buduje według sprawdzającego się schematu. Wybiera tematy z różnych obszarów matematyki i otwiera rozdział dość felietonowym i zabawnym wprowadzeniem mieszczącym w sobie ciekawostki i anegdoty matematyczne. Podsuwa odbiorcom wiadomości, których skąpi im się w szkole - i które nie muszą mieć bezpośredniego przełożenia na codzienność (ale mogą, jak w przypadku psychologicznego działania liczb w cenach). Najpierw zatem pokazuje "ludzkie" oblicze matematyki, jej przydatność w życiu lub w rozrywkach umysłowych. To dobry punkt wyjścia, bo odpowiednio zaprezentowane ciekawostki zachęcają do czytania. Drugim punktem - płynnie wyprowadzanym z pierwszego - jest krótko przedstawiana historia. To moment albo na wprowadzenie matematycznych sław, albo na pokazanie, jak do odkryć dochodziło. Dla czytelników to dalej lektura nieskomplikowana, a przynajmniej nieodstraszająca rozbudowanymi działaniami. Wciąż ciekawa, ze względu na anegdotyczny charakter i możliwość odkrywania nieznanych szczegółów z drugiego planu nauki. Dopiero tak oswojonych ze słownictwem i zdobyczami matematyki czytelników stawia Alex Bellos przed wyzwaniami dotyczącymi prawdziwych obliczeń. Zaczyna wprowadzać coraz bardziej złożone problemy już ściśle powiązane z obliczeniami, pokazuje zależności między wartościami, znacznie poszerza zakres wiedzy matematycznej. To już coś dla wtajemniczonych i cierpliwych - poznają oni niezwykłe odkrycia, czasem przekładające się od razu na algebrę czy trygonometrię, czasem - pozostające teoretycznymi smaczkami.
Ale w ujęciu Bellosa matematyka jest wszędzie: w obliczaniu odsetek i sprawdzaniu, co jest najbardziej opłacalne, ale też - w toczącej się monecie. Przyda się w grach losowych i w podbijaniu kosmosu. Zakres zagadnień jest tu tak różny, że każdy znajdzie coś dla siebie - i każdy będzie mógł zainteresować się innym elementem tej dziedziny wiedzy. "Alex po drugiej stronie lustra" to publikacja wymagająca zaangażowania - ale ogromna będzie satysfakcja tych czytelników, którym uda się prześledzić odkrycia uczonych i wywody Alexa Bellosa. Ta książka przygotowana została tak, by zdobyć jak najwięcej odbiorców - chociaż i tak ci, którzy matematyki nie cierpią, do niej nie zajrzą. Autor pokazuje, że nawet w trudnych tematach z nauk ścisłych kryje się rozrywkowy potencjał. Umiejętnie snuje opowieści tak, żeby zainteresować odbiorców. Podpowiada nawet system lektury - co zrobić, jeśli jakiś temat okaże się zbyt skomplikowany.
Magia liczb
"Alex po drugiej stronie lustra" to publikacja naukowa dla tych, którzy cenią sobie umysłowe rozrywki i potężne wyzwania. Książki popularyzujące wiedzę z dziedziny matematyki należą do lektur specyficznych - bez względu na sprawność narracyjną w pewnym momencie autorzy muszą przejść na język liczb - i to zazwyczaj moment rozstania z tymi odbiorcami, którym nie bardzo chce się myśleć i rozgryzać zagadki - albo śledzić matematyczne dowody, bo do tego też trzeba skupienia i uwagi. Alex Bellos postanawia na jak najdłużej zatrzymać przy sobie czytelników, pokazać im po pierwsze, że matematyka może być pasjonująca, a po drugie - w ilu dziedzinach przydają się umiejętności zdobyte podczas studiowania matematyki. Cały problem polega na tym, żeby przekonać społeczeństwo do odłożenia kalkulatorów i do samodzielnego myślenia. Jednak nawet ci, którym liczyć się zupełnie nie chce, mogą po "Alexa po drugiej stronie lustra" sięgnąć i dobrze się przy tym bawić. Autor bowiem każdy rozdział buduje według sprawdzającego się schematu. Wybiera tematy z różnych obszarów matematyki i otwiera rozdział dość felietonowym i zabawnym wprowadzeniem mieszczącym w sobie ciekawostki i anegdoty matematyczne. Podsuwa odbiorcom wiadomości, których skąpi im się w szkole - i które nie muszą mieć bezpośredniego przełożenia na codzienność (ale mogą, jak w przypadku psychologicznego działania liczb w cenach). Najpierw zatem pokazuje "ludzkie" oblicze matematyki, jej przydatność w życiu lub w rozrywkach umysłowych. To dobry punkt wyjścia, bo odpowiednio zaprezentowane ciekawostki zachęcają do czytania. Drugim punktem - płynnie wyprowadzanym z pierwszego - jest krótko przedstawiana historia. To moment albo na wprowadzenie matematycznych sław, albo na pokazanie, jak do odkryć dochodziło. Dla czytelników to dalej lektura nieskomplikowana, a przynajmniej nieodstraszająca rozbudowanymi działaniami. Wciąż ciekawa, ze względu na anegdotyczny charakter i możliwość odkrywania nieznanych szczegółów z drugiego planu nauki. Dopiero tak oswojonych ze słownictwem i zdobyczami matematyki czytelników stawia Alex Bellos przed wyzwaniami dotyczącymi prawdziwych obliczeń. Zaczyna wprowadzać coraz bardziej złożone problemy już ściśle powiązane z obliczeniami, pokazuje zależności między wartościami, znacznie poszerza zakres wiedzy matematycznej. To już coś dla wtajemniczonych i cierpliwych - poznają oni niezwykłe odkrycia, czasem przekładające się od razu na algebrę czy trygonometrię, czasem - pozostające teoretycznymi smaczkami.
Ale w ujęciu Bellosa matematyka jest wszędzie: w obliczaniu odsetek i sprawdzaniu, co jest najbardziej opłacalne, ale też - w toczącej się monecie. Przyda się w grach losowych i w podbijaniu kosmosu. Zakres zagadnień jest tu tak różny, że każdy znajdzie coś dla siebie - i każdy będzie mógł zainteresować się innym elementem tej dziedziny wiedzy. "Alex po drugiej stronie lustra" to publikacja wymagająca zaangażowania - ale ogromna będzie satysfakcja tych czytelników, którym uda się prześledzić odkrycia uczonych i wywody Alexa Bellosa. Ta książka przygotowana została tak, by zdobyć jak najwięcej odbiorców - chociaż i tak ci, którzy matematyki nie cierpią, do niej nie zajrzą. Autor pokazuje, że nawet w trudnych tematach z nauk ścisłych kryje się rozrywkowy potencjał. Umiejętnie snuje opowieści tak, żeby zainteresować odbiorców. Podpowiada nawet system lektury - co zrobić, jeśli jakiś temat okaże się zbyt skomplikowany.
Antoine de Saint-Exupéry: Mały Książę
Wilga, Warszawa 2018.
Bez recenzji
Takiej książki recenzować już właściwie nie można. Była tyle razy omawiana w rozmaitych miejscach i przez przedstawicieli kolejnych pokoleń, zarówno czytelników, jak i badaczy, że dołożenie czegokolwiek do obszernej literatury przedmiotu mijałoby się z celem. „Mały Książę” to przecież tomik, który poznają wszyscy, niezależnie od wieku – funkcjonuje jako lektura szkolna, ale bardzo chętnie cytatami z tej opowieści przerzucają się dorośli, zwłaszcza gdy chcą zaakcentować wrażliwość czy wzruszenia. Sięgają po „Małego Księcia” również młodsze dzieci, jeśli trafią na kogoś, kto w odpowiednim momencie podsunie im historię bohatera z odległej planety. Sam Mały Książę rozbudza wyobraźnię, do dzisiaj imponuje swoim sposobem postrzegania świata i aforystycznymi, niezwykle celnymi komentarzami dotyczącymi rzeczywistości dorosłych. Teraz „Mały Książę” pojawia się na rynku w trochę innym niż najbardziej powszechne opracowaniu graficznym. Jest to rozwiązanie ryzykowne, nie tylko ze względu na potęgę tradycji – ale też z uwagi na fakt, że część rysunków stanowi integralny fragment opowieści i nie da się od nich uciec. Tu Aleksandra Kucharska-Cybuch proponuje swoje interpretacje, nie niszcząc ducha oryginału, ale momentami zbyt mocno go ubogacając.
Przede wszystkim nowa wersja „Małego Księcia” na pierwszy rzut oka nie wygląda infantylnie. Okładka sugeruje bardziej poważną lekturę, nie tylko dla dzieci. Znikają akcenty odsyłające od razu do charakterystycznego opracowania – nie ma ani chłopca w szaliku, ani gwiazd. Autorka unika prostoty, która była przecież siłą „Małego Księcia” – i przyzwyczajonych do starego typu ilustracji nie może przekonać, przynajmniej w kilku miejscach. Przy kapeluszu i wężu boa siłą rzeczy musi skorzystać z podpowiedzi pierwotnych, ale już przy krajobrazie w finale zamiast stworzyć pejzaż z jednej kreski, buduje egzotyczną scenerię, która trochę przytłacza, a trochę jest niezrozumiała (skoro mowa o pustyni, dlaczego w wersji tej autorki pojawiają się drzewa?). Obrazki w tomiku są czarno-białe i widać w nich chęć dopracowania detali. Nad niektórymi trzeba się zatrzymać (wąż boa połykający dzikie zwierzę przy ogromie szczegółów i niewielkich rozmiarach staje się dziwną miniaturką). Z rozmachem kreuje Aleksandra Kucharska-Cybuch pejzaż pustynny z rozbitym samolotem i dwojgiem maleńkich ludzi, ze ścigającym się na niebie słońcem i księżycem. Czasami sięga po baśniowość, jak w przypadku lisa zastępującego księżyc na niebie. Absurd i karykatura pojawiają się za to na przykład przy wizerunku Geografa. To wszystko ma urzekać i niektórym propozycje tej ilustratorki przypadną do gustu, ale takie szkice powinny zafunkcjonować w książce o większym formacie – i mimo wszystko w kolorze. Wtedy zwracałyby uwagę i uzasadniały sięgnięcie do klasyki.
Poza tym – wiadomo. Po „Małego Księcia” trzeba sięgać, trzeba do tej książki wracać, by wciąż na nowo odkrywać zawarte w niej prawdy. To nie tylko skarbnica cytatów na wiele okazji, ale również arcydzieło literatury, zasłużenie doceniana klasyka, pełna wzruszeń i humoru. Mały Książę pokazuje dorosły świat w krzywym zwierciadle, z bezlitośnie wyostrzanymi nonsensami. Uczy patrzenia na rzeczywistość i wyczula na fałsze. Pod tym względem każda edycja jest dobra.
Bez recenzji
Takiej książki recenzować już właściwie nie można. Była tyle razy omawiana w rozmaitych miejscach i przez przedstawicieli kolejnych pokoleń, zarówno czytelników, jak i badaczy, że dołożenie czegokolwiek do obszernej literatury przedmiotu mijałoby się z celem. „Mały Książę” to przecież tomik, który poznają wszyscy, niezależnie od wieku – funkcjonuje jako lektura szkolna, ale bardzo chętnie cytatami z tej opowieści przerzucają się dorośli, zwłaszcza gdy chcą zaakcentować wrażliwość czy wzruszenia. Sięgają po „Małego Księcia” również młodsze dzieci, jeśli trafią na kogoś, kto w odpowiednim momencie podsunie im historię bohatera z odległej planety. Sam Mały Książę rozbudza wyobraźnię, do dzisiaj imponuje swoim sposobem postrzegania świata i aforystycznymi, niezwykle celnymi komentarzami dotyczącymi rzeczywistości dorosłych. Teraz „Mały Książę” pojawia się na rynku w trochę innym niż najbardziej powszechne opracowaniu graficznym. Jest to rozwiązanie ryzykowne, nie tylko ze względu na potęgę tradycji – ale też z uwagi na fakt, że część rysunków stanowi integralny fragment opowieści i nie da się od nich uciec. Tu Aleksandra Kucharska-Cybuch proponuje swoje interpretacje, nie niszcząc ducha oryginału, ale momentami zbyt mocno go ubogacając.
Przede wszystkim nowa wersja „Małego Księcia” na pierwszy rzut oka nie wygląda infantylnie. Okładka sugeruje bardziej poważną lekturę, nie tylko dla dzieci. Znikają akcenty odsyłające od razu do charakterystycznego opracowania – nie ma ani chłopca w szaliku, ani gwiazd. Autorka unika prostoty, która była przecież siłą „Małego Księcia” – i przyzwyczajonych do starego typu ilustracji nie może przekonać, przynajmniej w kilku miejscach. Przy kapeluszu i wężu boa siłą rzeczy musi skorzystać z podpowiedzi pierwotnych, ale już przy krajobrazie w finale zamiast stworzyć pejzaż z jednej kreski, buduje egzotyczną scenerię, która trochę przytłacza, a trochę jest niezrozumiała (skoro mowa o pustyni, dlaczego w wersji tej autorki pojawiają się drzewa?). Obrazki w tomiku są czarno-białe i widać w nich chęć dopracowania detali. Nad niektórymi trzeba się zatrzymać (wąż boa połykający dzikie zwierzę przy ogromie szczegółów i niewielkich rozmiarach staje się dziwną miniaturką). Z rozmachem kreuje Aleksandra Kucharska-Cybuch pejzaż pustynny z rozbitym samolotem i dwojgiem maleńkich ludzi, ze ścigającym się na niebie słońcem i księżycem. Czasami sięga po baśniowość, jak w przypadku lisa zastępującego księżyc na niebie. Absurd i karykatura pojawiają się za to na przykład przy wizerunku Geografa. To wszystko ma urzekać i niektórym propozycje tej ilustratorki przypadną do gustu, ale takie szkice powinny zafunkcjonować w książce o większym formacie – i mimo wszystko w kolorze. Wtedy zwracałyby uwagę i uzasadniały sięgnięcie do klasyki.
Poza tym – wiadomo. Po „Małego Księcia” trzeba sięgać, trzeba do tej książki wracać, by wciąż na nowo odkrywać zawarte w niej prawdy. To nie tylko skarbnica cytatów na wiele okazji, ale również arcydzieło literatury, zasłużenie doceniana klasyka, pełna wzruszeń i humoru. Mały Książę pokazuje dorosły świat w krzywym zwierciadle, z bezlitośnie wyostrzanymi nonsensami. Uczy patrzenia na rzeczywistość i wyczula na fałsze. Pod tym względem każda edycja jest dobra.
niedziela, 22 kwietnia 2018
Kristin Cashore: Nieskończone światy Jane
Jaguar, Warszawa 2018.
Zagadki domu
Zaczyna się ta powieść trochę jak "Tajemniczy ogród" dla nastolatków. Młoda dziewczyna, Jane, po śmierci ciotki - swojej opiekunki i powiernicy - trafia do wielkiego domu koleżanki. W rodzinie Kiran wszyscy serdecznie przyjmują nowego gościa, niektórzy chcą nawet flirtować z Jane, a stary pies, Jasper, okazuje jej bezgraniczne zaufanie. Wprawdzie do niektórych pomieszczeń lepiej nie wchodzić - powinny zostać polem działania służby - ale Jane i tak nie może się powstrzymać przed zwiedzaniem. Dość szybko przekonuje się, że wiele tajemnic czeka na odkrycie w najbliższym otoczeniu, a nawet szczera rozmowa z Kiran nie przyniesie potrzebnych wiadomości. Po prostu informacje są rozproszone i trzeba by znaleźć osobny klucz do każdego mieszkańca domu, a potem jeszcze wykazać się detektywistyczną sprawnością w kojarzeniu faktów. Jane jako gość nie czuje się na tyle swobodnie, żeby myszkować u rodziny, która zapewniła jej schronienie. Powoli jednak odkrywa prawdę, a przy okazji dowiaduje się też czegoś o ukochanej ciotce Magnolii, która miała być fotografem morskich głębin. Dziewczyna poza talentami śledczymi (jeszcze nieujawnianymi) ma też specyficzną pasję - tworzy parasolki. Nimi może wyrażać siebie i redukować stres. Parasolki sprawiają, że Jane staje się jeszcze bardziej niezwykła w oczach odbiorców.
W wielkim domu u Kiran dzieje się bardzo dużo. Uwagę wszystkich zaprzątają fałszerstwa dzieł sztuki: tu na ścianach wiszą cenne obrazy, a pod nimi stoją drogie rzeźby - przynajmniej dopóki ktoś się na nie nie połasi. Potencjalni włamywacze zdają się jednak nie niepokoić dorosłych. To tylko jedna z wielu zagadek, które stopniowo pojawiają się w "Niedokończonych światach Jane". Dom to przykrywka dla działalności szpiegowskiej, a agencja zajmuje się dziedziną diametralnie różną od handlu dziełami sztuki. Jane uczestniczy w coraz dziwniejszych wydarzeniach, nie wie, komu może zaufać, a z kim nie powinna rozmawiać o swoich odkryciach. Chociaż sporo wie, bezpieczniej będzie nie przyznawać się do rzeczowych wniosków. Zwłaszcza że i tak domownicy mają nad nią przewagę. "Nieskończone światy Jane" to rozłożysta powieść, w której akcja przechodzi przez różne gatunki: na początku to obyczajówka, która przeistacza się w powieść sensacyjną, a później detektywistyczną, kryminalna zagadka, która miała wybrzmiewać jak nadrzędna, zyskuje rozwiązanie mniej więcej w połowie tomu. Nie wiadomo zatem, czego się po Kristin Cashore spodziewać i do którego momentu jej ufać. Jednocześnie autorka sprawia, że międzygatunkowe przejścia są płynne, a całość zaczyna w narracji nabierać charakteru fantastyki. Mimo objętości nie ma tu ogromnych opisów ani ciągłych analiz przemyśleń bohaterki, akcja opiera się na różnorodnych wydarzeniach i rozmowach - jest to więc tekst z łatwością przyswajany przez młodych odbiorców. Autorka nie pozwala domyślać się rozwoju wypadków, stroni od oczywistości, lubi za to sceny wyraziste i poddające się wieloznacznym interpretacjom.
"Nieskończone światy Jane" to powieść zbudowana na klasycznych filarach, ale wykorzystująca nowe trendy. Propozycja dla tych, którzy lubią historie alternatywne oparte na pozorach realizmu - i bez przekraczania wyraźnych granic między światami. Cashore ma imponujący pomysł i talent do snucia wielkich narracji, nie będzie więc mieć problemu z przekonaniem do siebie czytelników.
Zagadki domu
Zaczyna się ta powieść trochę jak "Tajemniczy ogród" dla nastolatków. Młoda dziewczyna, Jane, po śmierci ciotki - swojej opiekunki i powiernicy - trafia do wielkiego domu koleżanki. W rodzinie Kiran wszyscy serdecznie przyjmują nowego gościa, niektórzy chcą nawet flirtować z Jane, a stary pies, Jasper, okazuje jej bezgraniczne zaufanie. Wprawdzie do niektórych pomieszczeń lepiej nie wchodzić - powinny zostać polem działania służby - ale Jane i tak nie może się powstrzymać przed zwiedzaniem. Dość szybko przekonuje się, że wiele tajemnic czeka na odkrycie w najbliższym otoczeniu, a nawet szczera rozmowa z Kiran nie przyniesie potrzebnych wiadomości. Po prostu informacje są rozproszone i trzeba by znaleźć osobny klucz do każdego mieszkańca domu, a potem jeszcze wykazać się detektywistyczną sprawnością w kojarzeniu faktów. Jane jako gość nie czuje się na tyle swobodnie, żeby myszkować u rodziny, która zapewniła jej schronienie. Powoli jednak odkrywa prawdę, a przy okazji dowiaduje się też czegoś o ukochanej ciotce Magnolii, która miała być fotografem morskich głębin. Dziewczyna poza talentami śledczymi (jeszcze nieujawnianymi) ma też specyficzną pasję - tworzy parasolki. Nimi może wyrażać siebie i redukować stres. Parasolki sprawiają, że Jane staje się jeszcze bardziej niezwykła w oczach odbiorców.
W wielkim domu u Kiran dzieje się bardzo dużo. Uwagę wszystkich zaprzątają fałszerstwa dzieł sztuki: tu na ścianach wiszą cenne obrazy, a pod nimi stoją drogie rzeźby - przynajmniej dopóki ktoś się na nie nie połasi. Potencjalni włamywacze zdają się jednak nie niepokoić dorosłych. To tylko jedna z wielu zagadek, które stopniowo pojawiają się w "Niedokończonych światach Jane". Dom to przykrywka dla działalności szpiegowskiej, a agencja zajmuje się dziedziną diametralnie różną od handlu dziełami sztuki. Jane uczestniczy w coraz dziwniejszych wydarzeniach, nie wie, komu może zaufać, a z kim nie powinna rozmawiać o swoich odkryciach. Chociaż sporo wie, bezpieczniej będzie nie przyznawać się do rzeczowych wniosków. Zwłaszcza że i tak domownicy mają nad nią przewagę. "Nieskończone światy Jane" to rozłożysta powieść, w której akcja przechodzi przez różne gatunki: na początku to obyczajówka, która przeistacza się w powieść sensacyjną, a później detektywistyczną, kryminalna zagadka, która miała wybrzmiewać jak nadrzędna, zyskuje rozwiązanie mniej więcej w połowie tomu. Nie wiadomo zatem, czego się po Kristin Cashore spodziewać i do którego momentu jej ufać. Jednocześnie autorka sprawia, że międzygatunkowe przejścia są płynne, a całość zaczyna w narracji nabierać charakteru fantastyki. Mimo objętości nie ma tu ogromnych opisów ani ciągłych analiz przemyśleń bohaterki, akcja opiera się na różnorodnych wydarzeniach i rozmowach - jest to więc tekst z łatwością przyswajany przez młodych odbiorców. Autorka nie pozwala domyślać się rozwoju wypadków, stroni od oczywistości, lubi za to sceny wyraziste i poddające się wieloznacznym interpretacjom.
"Nieskończone światy Jane" to powieść zbudowana na klasycznych filarach, ale wykorzystująca nowe trendy. Propozycja dla tych, którzy lubią historie alternatywne oparte na pozorach realizmu - i bez przekraczania wyraźnych granic między światami. Cashore ma imponujący pomysł i talent do snucia wielkich narracji, nie będzie więc mieć problemu z przekonaniem do siebie czytelników.
Wojciech Widłak: Komendant wolnej Polski. O Józefie Piłsudskim
Egmont, Warszawa 2018.
Lekcja patriotyzmu
Wojciech Widłak, autor, który najlepiej sprawdza się w humorystycznych i absurdalnych historyjkach, dostał zadanie stworzenia narracji o... Józefie Piłsudskim. To okazja do lekcji historii i patriotyzmu - ale też do poruszenia tematu znacznie wykraczającego poza rozmiary tomiku na drugim poziomie serii Czytam sobie. Odpowiedzialność za wybór zagadnienia zrzuca, całkiem rozsądnie, na bajkowych dziecięcych bohaterów. To kilkulatki, które idą na spacer ze stryjem Ksawerym, zadają pytania o znaczenie biało-czerwonych flag wywieszanych w oknach 11 listopada. Żeby poradzić sobie z wytłumaczeniem, stryj Ksawery prowadzi dzieci pod pomnik Józefa Piłsudskiego, co w sposób naturalny wywołuje kolejny zestaw pytań. W takich okolicznościach nie ma właściwie wyjścia, należy przyjrzeć się historii kraju i w miarę szczegółowo opowiedzieć o państwowym święcie.
W objaśnieniach pomaga niespodziewana podróż w czasie. Wojciech Widłak jako uznany autor tomików dla maluchów zdaje sobie sprawę, że konstrukcja pytanie - odpowiedź nie wystarczy do wzbudzenia zainteresowania odbiorców. Jednocześnie unaocznienie wydarzeń lepiej zapadnie w pamięć czytelnikom. Przeniesienie w czasie i przestrzeni do XIX wieku na Litwę pozwala zaprezentować dom małego Józefa. Tu mama uczy swoje potomstwo patriotyzmu, a sam bohater poznaje, co to bieda. Bywa, że skrótowość opisu stanie się poważnym utrudnieniem dla dzieci (bo co to znaczy, że Piłsudski był konspiratorem? Trudne i nieużywane w zwykłych rozmowach pojęcie nie zyskuje bezpośredniego omówienia, a maluchom jeszcze nie uda się wywnioskować tego z kontekstu). Widłak umiejętnie operuje scenami, które można przedstawiać dzieciom (motyw zamachu na cara przenika się z krótką dyskusją na temat terroryzmu). Akcja szybko nabiera tempa, a autor podkreśla jej emocje wykrzyknieniami. Losy Józefa Piłsudskiego przeplatają się z zadaniami dla Polski. Autor nie próbuje rozwijać teoretycznie motywu patriotyzmu, skupia się na czynach i pomysłach bohatera, szuka analogii między prawdą i fikcją, żeby maluchom łatwiej było pojąć przeszłość. Odbiorcy mają wręcz zacząć kibicować Piłsudskiemu, autor odnotowuje więc ważne osiągnięcia i marzenia czy plany. Gdy wraca do teraźniejszości, może nawet zinterpretować minę pomnikowej postaci.
Historia Józefa Piłsudskiego musi zostać przycięta do wymogów poziomu serii - maksymalnie 900 wyrazów w tekście, tylko podstawowe głoski. Widłak z tym akurat wyzwaniem radzi sobie o niebo lepiej niż choćby Zbigniew Dmitroca: nie ma tu nieużywanych synonimów niepasujących do stylu i przy lekturze wręcz zapomina się o tym odgórnym ograniczeniu, a to duży sukces. Trochę ułatwia sobie zadanie autor przez zapisy liczbowe - ale przynajmniej wierzy w swoich czytelników. Wbrew początkowym scenom tomik "Komendant wolnej Polski" to publikacja, która może odbiorców zainteresować - i ze względu na nawiązanie do historii (dzieje Polski połączone z biografią Piłsudskiego) i - na objaśnianie teraźniejszości (sens świętowania), ale też z uwagi na realizację.
Obok tekstu Wojciecha Widłaka dzieci otrzymują tu szereg ilustracji Joanny Rusinek. To ważny element tomiku, który przecież - na tym poziomie serii - jest picture bookiem. Rusinek ładnie operuje różnymi stylistykami - potrafi podkreślić przeniesienie bohaterów w daleką przeszłość, bawić się też komiksowością i realizmem: postacie bywają zabawne i miewają zniekształcone proporcje - ale często budzą sympatię i uśmiech. To trochę oswajanie trudnych tematów, a trochę przyciąganie najmłodszych do lektury. Joanna Rusinek zdaje sobie sprawę z tego, że należy zaintrygować maluchy, trochę nawet odwrócić ich uwagę od trudów czytania. W tej książce pojawiają się motywy patriotyczne (także na naklejkach będących dodatkiem do opowieści). Wojciech Widłak przypomina o wartościach tradycyjnych.
Lekcja patriotyzmu
Wojciech Widłak, autor, który najlepiej sprawdza się w humorystycznych i absurdalnych historyjkach, dostał zadanie stworzenia narracji o... Józefie Piłsudskim. To okazja do lekcji historii i patriotyzmu - ale też do poruszenia tematu znacznie wykraczającego poza rozmiary tomiku na drugim poziomie serii Czytam sobie. Odpowiedzialność za wybór zagadnienia zrzuca, całkiem rozsądnie, na bajkowych dziecięcych bohaterów. To kilkulatki, które idą na spacer ze stryjem Ksawerym, zadają pytania o znaczenie biało-czerwonych flag wywieszanych w oknach 11 listopada. Żeby poradzić sobie z wytłumaczeniem, stryj Ksawery prowadzi dzieci pod pomnik Józefa Piłsudskiego, co w sposób naturalny wywołuje kolejny zestaw pytań. W takich okolicznościach nie ma właściwie wyjścia, należy przyjrzeć się historii kraju i w miarę szczegółowo opowiedzieć o państwowym święcie.
W objaśnieniach pomaga niespodziewana podróż w czasie. Wojciech Widłak jako uznany autor tomików dla maluchów zdaje sobie sprawę, że konstrukcja pytanie - odpowiedź nie wystarczy do wzbudzenia zainteresowania odbiorców. Jednocześnie unaocznienie wydarzeń lepiej zapadnie w pamięć czytelnikom. Przeniesienie w czasie i przestrzeni do XIX wieku na Litwę pozwala zaprezentować dom małego Józefa. Tu mama uczy swoje potomstwo patriotyzmu, a sam bohater poznaje, co to bieda. Bywa, że skrótowość opisu stanie się poważnym utrudnieniem dla dzieci (bo co to znaczy, że Piłsudski był konspiratorem? Trudne i nieużywane w zwykłych rozmowach pojęcie nie zyskuje bezpośredniego omówienia, a maluchom jeszcze nie uda się wywnioskować tego z kontekstu). Widłak umiejętnie operuje scenami, które można przedstawiać dzieciom (motyw zamachu na cara przenika się z krótką dyskusją na temat terroryzmu). Akcja szybko nabiera tempa, a autor podkreśla jej emocje wykrzyknieniami. Losy Józefa Piłsudskiego przeplatają się z zadaniami dla Polski. Autor nie próbuje rozwijać teoretycznie motywu patriotyzmu, skupia się na czynach i pomysłach bohatera, szuka analogii między prawdą i fikcją, żeby maluchom łatwiej było pojąć przeszłość. Odbiorcy mają wręcz zacząć kibicować Piłsudskiemu, autor odnotowuje więc ważne osiągnięcia i marzenia czy plany. Gdy wraca do teraźniejszości, może nawet zinterpretować minę pomnikowej postaci.
Historia Józefa Piłsudskiego musi zostać przycięta do wymogów poziomu serii - maksymalnie 900 wyrazów w tekście, tylko podstawowe głoski. Widłak z tym akurat wyzwaniem radzi sobie o niebo lepiej niż choćby Zbigniew Dmitroca: nie ma tu nieużywanych synonimów niepasujących do stylu i przy lekturze wręcz zapomina się o tym odgórnym ograniczeniu, a to duży sukces. Trochę ułatwia sobie zadanie autor przez zapisy liczbowe - ale przynajmniej wierzy w swoich czytelników. Wbrew początkowym scenom tomik "Komendant wolnej Polski" to publikacja, która może odbiorców zainteresować - i ze względu na nawiązanie do historii (dzieje Polski połączone z biografią Piłsudskiego) i - na objaśnianie teraźniejszości (sens świętowania), ale też z uwagi na realizację.
Obok tekstu Wojciecha Widłaka dzieci otrzymują tu szereg ilustracji Joanny Rusinek. To ważny element tomiku, który przecież - na tym poziomie serii - jest picture bookiem. Rusinek ładnie operuje różnymi stylistykami - potrafi podkreślić przeniesienie bohaterów w daleką przeszłość, bawić się też komiksowością i realizmem: postacie bywają zabawne i miewają zniekształcone proporcje - ale często budzą sympatię i uśmiech. To trochę oswajanie trudnych tematów, a trochę przyciąganie najmłodszych do lektury. Joanna Rusinek zdaje sobie sprawę z tego, że należy zaintrygować maluchy, trochę nawet odwrócić ich uwagę od trudów czytania. W tej książce pojawiają się motywy patriotyczne (także na naklejkach będących dodatkiem do opowieści). Wojciech Widłak przypomina o wartościach tradycyjnych.
sobota, 21 kwietnia 2018
Anna Sakowicz: Na dnie duszy
Edipresse Książki, Warszawa 2018.
Rodzinne przypadki
Ta powieść wykorzystuje rynkowe trendy, chociaż Anna Sakowicz trochę próbuje je odświeżyć i zmodyfikować przez świadomych reguł gatunku bohaterów. Pojawia się w "Na dnie duszy" rodzinny sekret - wraz z testamentem babki. Sekret należy do sensacyjnych: w grę wchodzi nieznany nikomu i oddany do adopcji zaraz po urodzeniu brat babki (potencjalne źródło dochodu dla chciwych potomków) raz mityczny skarb możliwy do zdobycia dopiero po rozwiązaniu zagadki. Do tego rodzina bliska jest wyjaśnienia toksycznych zachowań pewnych jej członków. We wszystko miesza Sakowicz wielką historię. Całość przygotowuje tak, by podsuwać odbiorczyniom równolegle trzy opowieści. Pierwsza dotyczy Rozalii, seniorki rodu, od której początek bierze całe zło powracające w następnych pokoleniach. To Rozalia - właśnie zmarła - u schyłku życia dyktuje swoje wspomnienia dorabiającej gdzie popadnie polonistce. Przedstawia tam swoje doświadczenia: aranżowane i kompletnie nieudane małżeństwo, niechciane dzieci, tragedię siostry zgwałconej przez "wyzwolicieli" pod koniec wojny. Prezentuje walkę o szarą codzienność - stosunek do córki i nowy związek. Drugi temat również przenosi w przeszłość, ale tu obiektem analiz jest Donata, córka Rozalii w swoich młodych latach. Donata - później despotyczna i zimna - to dziecko łaknące czułości. Radząc sobie z koszmarem w domu, zaprzyjaźnia się z sąsiadkami, dorosłymi Żydówkami. Trzeci temat to wreszcie teraźniejszość - rzeczywistość Ingi, która czyta pamiętniki babki i boryka się ze skłóconą rodziną. Matka Ingi, czyli Donata, w niczym nie przypomina budzącego kiedyś litość dziecka. Mąż pozostaje zdystansowany i obojętny, a brat węszy w poszukiwaniu nieistniejącego majątku. W takim układzie nawet najgorsza przeszłość staje się odskocznią od problemów.
Autorka ucieka od sentymentów w sarkazm. Babka w testamencie drwi sobie z członków rodziny i bez owijania w bawełnę mówi, co o nich myśli: nie ma więc tu przechodzenia żałoby ani zachowywania powagi sytuacji. Kolejni bohaterowie wyzwalane testamentem informacje oceniają jako materiał na telenowelę i trudno im się dziwić. Widać zatem, że Annie Sakowicz nieobca jest poetyka prześmiewcy - i to sprawdza się w tomie jako równowaga dla tragedii i smutków. Przy takiej wiadomości grania z konwencją razi jednak uparte rozczulanie się przy małej Donacie - objawiające się w bezustannym zdrabnianiu nazw części jej ciała. Bohaterka w dzieciństwie ma tylko nosek lub rączki (dobrze, że dłoni nie da się zdrobnić), główkę i brzuszek. To aż męczy i na pewno nie przekonuje do sprawności narracyjnej. Co z tego, że autorka wtrąca dziewczynkę w sytuacje ważne i obliczone na wywoływanie silnych emocji, skoro atmosferę niszczy deminutywami mnożonymi w nieskończoność. Do tego stopnia, że z ulgą przechodzi się w czasy, gdy Donata już nikogo nie rozczula samym faktem bycia dzieckiem, za to irytuje wszystkich jako despotyczna matka.
"Na dnie duszy" to powieść tworzona według przepisu na udane czytadło dla pań. Autorka realizuje kolejne wyznaczniki gatunku, chociaż stara się do formy podchodzić z dystansem. Widać, kiedy ma zamiar odwoływać się do uczuć czytelniczek, a kiedy wykorzystuje klucze, hasła, które wymagają od odbiorczyń śladowej wiedzy i umiejętności kojarzenia faktów. Jest to lektura rozrywkowa dla szerokiego grona czytelniczek - nie tylko fanek poppowieści historycznych (Sakowicz ucieka od stylizacji tekstowych dzięki wybiegowi z rejestrowaniem i opracowywaniem relacji Rozalii). Jednocześnie autorka nie zawsze do końca przekonuje charakterami, nakazuje bohaterom kontaktować się ze sobą mimo uprzedzeń i wcześniejszych złych doświadczeń. Inga tłumi swoje uczucia wobec rodziny, Pawłowi nikt nie zwraca uwagi na niewłaściwość pazerności. To może w lekturze nieco frustrować.
Rodzinne przypadki
Ta powieść wykorzystuje rynkowe trendy, chociaż Anna Sakowicz trochę próbuje je odświeżyć i zmodyfikować przez świadomych reguł gatunku bohaterów. Pojawia się w "Na dnie duszy" rodzinny sekret - wraz z testamentem babki. Sekret należy do sensacyjnych: w grę wchodzi nieznany nikomu i oddany do adopcji zaraz po urodzeniu brat babki (potencjalne źródło dochodu dla chciwych potomków) raz mityczny skarb możliwy do zdobycia dopiero po rozwiązaniu zagadki. Do tego rodzina bliska jest wyjaśnienia toksycznych zachowań pewnych jej członków. We wszystko miesza Sakowicz wielką historię. Całość przygotowuje tak, by podsuwać odbiorczyniom równolegle trzy opowieści. Pierwsza dotyczy Rozalii, seniorki rodu, od której początek bierze całe zło powracające w następnych pokoleniach. To Rozalia - właśnie zmarła - u schyłku życia dyktuje swoje wspomnienia dorabiającej gdzie popadnie polonistce. Przedstawia tam swoje doświadczenia: aranżowane i kompletnie nieudane małżeństwo, niechciane dzieci, tragedię siostry zgwałconej przez "wyzwolicieli" pod koniec wojny. Prezentuje walkę o szarą codzienność - stosunek do córki i nowy związek. Drugi temat również przenosi w przeszłość, ale tu obiektem analiz jest Donata, córka Rozalii w swoich młodych latach. Donata - później despotyczna i zimna - to dziecko łaknące czułości. Radząc sobie z koszmarem w domu, zaprzyjaźnia się z sąsiadkami, dorosłymi Żydówkami. Trzeci temat to wreszcie teraźniejszość - rzeczywistość Ingi, która czyta pamiętniki babki i boryka się ze skłóconą rodziną. Matka Ingi, czyli Donata, w niczym nie przypomina budzącego kiedyś litość dziecka. Mąż pozostaje zdystansowany i obojętny, a brat węszy w poszukiwaniu nieistniejącego majątku. W takim układzie nawet najgorsza przeszłość staje się odskocznią od problemów.
Autorka ucieka od sentymentów w sarkazm. Babka w testamencie drwi sobie z członków rodziny i bez owijania w bawełnę mówi, co o nich myśli: nie ma więc tu przechodzenia żałoby ani zachowywania powagi sytuacji. Kolejni bohaterowie wyzwalane testamentem informacje oceniają jako materiał na telenowelę i trudno im się dziwić. Widać zatem, że Annie Sakowicz nieobca jest poetyka prześmiewcy - i to sprawdza się w tomie jako równowaga dla tragedii i smutków. Przy takiej wiadomości grania z konwencją razi jednak uparte rozczulanie się przy małej Donacie - objawiające się w bezustannym zdrabnianiu nazw części jej ciała. Bohaterka w dzieciństwie ma tylko nosek lub rączki (dobrze, że dłoni nie da się zdrobnić), główkę i brzuszek. To aż męczy i na pewno nie przekonuje do sprawności narracyjnej. Co z tego, że autorka wtrąca dziewczynkę w sytuacje ważne i obliczone na wywoływanie silnych emocji, skoro atmosferę niszczy deminutywami mnożonymi w nieskończoność. Do tego stopnia, że z ulgą przechodzi się w czasy, gdy Donata już nikogo nie rozczula samym faktem bycia dzieckiem, za to irytuje wszystkich jako despotyczna matka.
"Na dnie duszy" to powieść tworzona według przepisu na udane czytadło dla pań. Autorka realizuje kolejne wyznaczniki gatunku, chociaż stara się do formy podchodzić z dystansem. Widać, kiedy ma zamiar odwoływać się do uczuć czytelniczek, a kiedy wykorzystuje klucze, hasła, które wymagają od odbiorczyń śladowej wiedzy i umiejętności kojarzenia faktów. Jest to lektura rozrywkowa dla szerokiego grona czytelniczek - nie tylko fanek poppowieści historycznych (Sakowicz ucieka od stylizacji tekstowych dzięki wybiegowi z rejestrowaniem i opracowywaniem relacji Rozalii). Jednocześnie autorka nie zawsze do końca przekonuje charakterami, nakazuje bohaterom kontaktować się ze sobą mimo uprzedzeń i wcześniejszych złych doświadczeń. Inga tłumi swoje uczucia wobec rodziny, Pawłowi nikt nie zwraca uwagi na niewłaściwość pazerności. To może w lekturze nieco frustrować.
Zofia Stanecka: Basia i tablet
Egmont, Warszawa 2018.
Kłótnie w domu
Zofia Stanecka obserwacje rodzinnego życia prowadzi bez zarzutu, a do tego bardzo subtelnie wplata w nie porady dla rodziców. Jej Basia to chyba najlepsza na rodzimym rynku postać prowadząca maluchy przez różne etapy codzienności. Basia nie ma sobie równych w prawdziwości, to postać zawsze gotowa na wybryki i zabawy. Nie jest pozbawiona wad typowych dla kilkulatków - uwielbia żelki i czekoladę, nie lubi sprzątać, chciałaby ciągle oglądać telewizję. Czasami nie słucha mamy, za to o wszystkich jej sekretach wie Misiek Zdzisiek. Basia ma starszego brata Antka i młodszego - Franka (szkrab pojawił się, żeby stworzyć podserię dla młodszych dzieci, ale też zwrócić uwagę na serię kolejnej grupy odbiorców). Mama i tata Basi dzielą się obowiązkami domowymi, tu nikogo nie zdziwi, że tata zabiera się za gotowanie albo zmywanie, czasem opiekuje się też dziećmi. Mama za to nie zawsze jest uśmiechnięta i pełna pomysłów na zabawy - chodzi do pracy i niekiedy bywa zwyczajnie zmęczona, a dzieci wiedzą, że wtedy nie należy jej przeszkadzać. Tak Zofia Stanecka tłumaczy świat w obie strony i dzieciom pokazuje słabości rodziców, rodzicom zaś wyjaśnia troski maluchów. Wszystkim pokoleniom daje do zrozumienia, że nie obejdzie się be ściśle wyznaczonych i przestrzeganych reguł. Dzieci mają być posłuszne, ale dorośli muszą brać pod uwagę ich opinie - a przynajmniej wysłuchać pretensji. Wiele rzeczy rozwiązuje się przez rozmowy, a dyskusje nie zamienią się w kłótnie - nie dopuści do tego mądra autorka.
I w ten świat wprowadza Zofia Stanecka znak czasów. Antek dostaje w prezencie używany tablet. Rodzice nie chcą, by ich pociechy uzależniły się od elektronicznych gadżetów, ale z drugiej strony - nie zamierzają zakazywać ich używania. Nie ma tu skrajności, trzeba wypracować najrozsądniejsze podejście, a to bywa wyzwaniem dla wszystkich mądrze wychowujących swoje dzieci. Zwłaszcza że presja rówieśników pod tym względem jest coraz większa. Mama i tata na bieżąco opracowują nowe zasady dotyczące korzystania z tabletu. Wiedzą jednak, że nie da się uniknąć sporów i sprzeczek. Tablet wyzwala w dzieciakach większą niż zwykle kłótliwość. To męczy i denerwuje rodziców, autorka pokazuje więc sytuacje znane z domów. Ale historyjka staje się też pretekstem do rozmów o nałogach i uzależnieniach. Szkoda, że Basia, która komicznie przekręca nowe dla siebie słowa, uparcie trzyma się potem swojej wersji, niepotrzebnie może wprowadzać w błąd dzieci - bo to dowcip bardziej dla ich rodziców. W każdym razie temat-wabik (żadne dziecko nie oprze się bajce pod tytułem "Basia i tablet") staje się tu pretekstem do ważnych uwag i komentarzy. Zofia Stanecka pokazuje dzieciom, że tablet nie zawsze bywa tak fajny jak zabawa z najbliższymi, przypomina niebezpieczeństwa płynące z używania go bez opamiętania. Dorosłym wskazuje, by nie bali się nowych technologii, ale od początku jasno stawiali dzieciom wyraźne granice w korzystaniu z urządzeń elektronicznych. W tym tomiku uderza zwłaszcza umiejętność prowadzenia życiowych obserwacji - scenki takie jak ta w domu Basi znane są wielu rodzicom, nie zawsze jednak kończą się porozumieniem i świadomością dzieci w kwestii tego, co im wolno. Rodzina Basi jest tu wzorem do naśladowania - autorka przekonuje, że wprowadzenie czytelnych reguł wszystkim się przyda. Można jej uwierzyć, bo buduje wiarygodne portrety dzieci - wie, jak się czują podczas kłótni, czym się kierują w swoich reakcjach i co naprawdę lubią. Wie, kiedy nie zgadzają się z decyzjami rodziców i kiedy muszą się im podporządkować. Zofia Stanecka odnosi sukcesy dzięki szczerości portretów - i wyborowi tematów kolejnych książeczek. Marianna Oklejak też stawia na obserwacje przedszkolaków (na jednym z obrazków Basia w najlepsze dłubie sobie w nosie). Te historyjki, chociaż krótkie, są wyjątkowo precyzyjne i będą się cieszyć powodzeniem na rynku. Z lektury korzyść odniosą i dzieci, i ich rodzice. Świat kilkulatków jeszcze nigdy nie był tak dobrze objaśniony.
Kłótnie w domu
Zofia Stanecka obserwacje rodzinnego życia prowadzi bez zarzutu, a do tego bardzo subtelnie wplata w nie porady dla rodziców. Jej Basia to chyba najlepsza na rodzimym rynku postać prowadząca maluchy przez różne etapy codzienności. Basia nie ma sobie równych w prawdziwości, to postać zawsze gotowa na wybryki i zabawy. Nie jest pozbawiona wad typowych dla kilkulatków - uwielbia żelki i czekoladę, nie lubi sprzątać, chciałaby ciągle oglądać telewizję. Czasami nie słucha mamy, za to o wszystkich jej sekretach wie Misiek Zdzisiek. Basia ma starszego brata Antka i młodszego - Franka (szkrab pojawił się, żeby stworzyć podserię dla młodszych dzieci, ale też zwrócić uwagę na serię kolejnej grupy odbiorców). Mama i tata Basi dzielą się obowiązkami domowymi, tu nikogo nie zdziwi, że tata zabiera się za gotowanie albo zmywanie, czasem opiekuje się też dziećmi. Mama za to nie zawsze jest uśmiechnięta i pełna pomysłów na zabawy - chodzi do pracy i niekiedy bywa zwyczajnie zmęczona, a dzieci wiedzą, że wtedy nie należy jej przeszkadzać. Tak Zofia Stanecka tłumaczy świat w obie strony i dzieciom pokazuje słabości rodziców, rodzicom zaś wyjaśnia troski maluchów. Wszystkim pokoleniom daje do zrozumienia, że nie obejdzie się be ściśle wyznaczonych i przestrzeganych reguł. Dzieci mają być posłuszne, ale dorośli muszą brać pod uwagę ich opinie - a przynajmniej wysłuchać pretensji. Wiele rzeczy rozwiązuje się przez rozmowy, a dyskusje nie zamienią się w kłótnie - nie dopuści do tego mądra autorka.
I w ten świat wprowadza Zofia Stanecka znak czasów. Antek dostaje w prezencie używany tablet. Rodzice nie chcą, by ich pociechy uzależniły się od elektronicznych gadżetów, ale z drugiej strony - nie zamierzają zakazywać ich używania. Nie ma tu skrajności, trzeba wypracować najrozsądniejsze podejście, a to bywa wyzwaniem dla wszystkich mądrze wychowujących swoje dzieci. Zwłaszcza że presja rówieśników pod tym względem jest coraz większa. Mama i tata na bieżąco opracowują nowe zasady dotyczące korzystania z tabletu. Wiedzą jednak, że nie da się uniknąć sporów i sprzeczek. Tablet wyzwala w dzieciakach większą niż zwykle kłótliwość. To męczy i denerwuje rodziców, autorka pokazuje więc sytuacje znane z domów. Ale historyjka staje się też pretekstem do rozmów o nałogach i uzależnieniach. Szkoda, że Basia, która komicznie przekręca nowe dla siebie słowa, uparcie trzyma się potem swojej wersji, niepotrzebnie może wprowadzać w błąd dzieci - bo to dowcip bardziej dla ich rodziców. W każdym razie temat-wabik (żadne dziecko nie oprze się bajce pod tytułem "Basia i tablet") staje się tu pretekstem do ważnych uwag i komentarzy. Zofia Stanecka pokazuje dzieciom, że tablet nie zawsze bywa tak fajny jak zabawa z najbliższymi, przypomina niebezpieczeństwa płynące z używania go bez opamiętania. Dorosłym wskazuje, by nie bali się nowych technologii, ale od początku jasno stawiali dzieciom wyraźne granice w korzystaniu z urządzeń elektronicznych. W tym tomiku uderza zwłaszcza umiejętność prowadzenia życiowych obserwacji - scenki takie jak ta w domu Basi znane są wielu rodzicom, nie zawsze jednak kończą się porozumieniem i świadomością dzieci w kwestii tego, co im wolno. Rodzina Basi jest tu wzorem do naśladowania - autorka przekonuje, że wprowadzenie czytelnych reguł wszystkim się przyda. Można jej uwierzyć, bo buduje wiarygodne portrety dzieci - wie, jak się czują podczas kłótni, czym się kierują w swoich reakcjach i co naprawdę lubią. Wie, kiedy nie zgadzają się z decyzjami rodziców i kiedy muszą się im podporządkować. Zofia Stanecka odnosi sukcesy dzięki szczerości portretów - i wyborowi tematów kolejnych książeczek. Marianna Oklejak też stawia na obserwacje przedszkolaków (na jednym z obrazków Basia w najlepsze dłubie sobie w nosie). Te historyjki, chociaż krótkie, są wyjątkowo precyzyjne i będą się cieszyć powodzeniem na rynku. Z lektury korzyść odniosą i dzieci, i ich rodzice. Świat kilkulatków jeszcze nigdy nie był tak dobrze objaśniony.
piątek, 20 kwietnia 2018
Dave Goulson: Łąka
Marginesy, Warszawa 2018.
Co w trawie piszczy
Ma w sobie Dave Goulson dziecięcą ciekawość świata, którą łączy z pracą badawczą. Ma w sobie dozę pozytywnego szaleństwa, które pomaga w podejmowaniu niepopularnych decyzji. To dlatego kupuje sobie łąkę. Chce bez przeszkód móc obserwować, jak rozwija się na niej życie - zwłaszcza w świecie owadów - i przyczynić się do chronienia przyrody. Ten drugi cel zyskuje również pośrednio przez tom "Łąka", prywatno-naukową opowieść o tym, co w trawie piszczy. Każdy rozdział tego tomu to przyglądanie się wybranym gatunkom chrząszczy, muchom, ważkom czy modliszkom, motylom i pszczołom lub osom: wszystko, co autor zauważy podczas porannej przebieżki, może się przemienić w temat obszernego a felietonowego w stylu rozdziału. Do tego autor lubi zadawać "kontrowersyjne" pytania, na przykład po co owadom samce czy - co robią kwiaty, żeby przywabić zapylaczy. Rozwiązania zagadek bywają zaskakujące.
Jest więc łąka i człowiek, który potrafi się pochylić nad najbardziej nielubianym insektem po to tylko, żeby zaprezentować jego niezwykłe umiejętności szerokiemu gronu odbiorców. To nie wszystko, czym Goulson kusi czytelników. Podstawowym atutem jego książki staje się umiejętność wydobywania z obserwacji komizmu. Autor zderza zwyczaje owadów z sytuacją człowieka (zwłaszcza w relacjach erotycznych) i dowcipnie je komentuje. Okazuje się nie tylko dobrym badaczem, ale i sprawnym ironistą, który nie posługuje się oczywistościami. Rozumie owady i kibicuje im, podziwia je lub wyśmiewa - wszystko ze swoistą czułością (którą trudno pojąć choćby w przypadku uciążliwych much). Wywody Goulsona charakteryzują się więc nie tylko wysokim stopniem profesjonalizmu, ale i zaangażowania - autor zdecydowanie nie ma i nie chce mieć dystansu do obiektu badań. Tylko tak może wciągnąć czytelników w lekturę. W efekcie od "Łąki" ciężko będzie się odbiorcom oderwać, chociaż nie jest to najlepsza książka do czytania przy śniadaniu. Wartością "Łąki" jest szerzenie wiedzy na temat owadów, walka o dbanie o ekosystem, ale też śmiech - zjawisko stosunkowo rzadkie przy popularnonaukowych tekstach. W ten sposób "Łąka" zamienia się w zgrabne czytadło.
Dave Goulson sięga też do autobiografii - zwłaszcza wspomnień związanych z przeprowadzaniem nieudolnych lub nieudanych badań. Pozwala czytelnikom śmiać się z siebie samego: amatora, który zaznacza motyle, by następnym razem spróbować je złapać w tym samym miejscu, tego, który stawia bezsensowne tezy, otrzymując nikomu niepotrzebne wnioski, człowieka, który bez przerwy się dziwi i chce uzyskać odpowiedzi na dziecięce w duchu pytania (które, jakby się głębiej zastanowić, mają większy sens). Ten portret w powiązaniu z ogromną wiedzą zapewnia niezapomniane wrażenia podczas lektury. "Łąka" to książka, która odkrywa przed czytelnikami przygodę czającą się tuż za rogiem, w najbliższym otoczeniu, przeważnie ignorowanym lub odrzucanym. Dave Goulson ma dar gawędziarskiego opowiadania i już samo to przyczynia się do zwiększenia liczby zainteresowanych tomem. "Łąka" to również lektura bardzo rozrywkowa - tu zdobywanie wiedzy może być skutkiem ubocznym dobrej zabawy. Warto sprawdzić, jak ten autor podchodzi do komentowania zwyczajów owadów już dla samego stylu pisania. A przecież atutów "Łąka" ma więcej. I można nawet wzdrygać się na widok insekta, a szczerze śmiać przy czytaniu.
Co w trawie piszczy
Ma w sobie Dave Goulson dziecięcą ciekawość świata, którą łączy z pracą badawczą. Ma w sobie dozę pozytywnego szaleństwa, które pomaga w podejmowaniu niepopularnych decyzji. To dlatego kupuje sobie łąkę. Chce bez przeszkód móc obserwować, jak rozwija się na niej życie - zwłaszcza w świecie owadów - i przyczynić się do chronienia przyrody. Ten drugi cel zyskuje również pośrednio przez tom "Łąka", prywatno-naukową opowieść o tym, co w trawie piszczy. Każdy rozdział tego tomu to przyglądanie się wybranym gatunkom chrząszczy, muchom, ważkom czy modliszkom, motylom i pszczołom lub osom: wszystko, co autor zauważy podczas porannej przebieżki, może się przemienić w temat obszernego a felietonowego w stylu rozdziału. Do tego autor lubi zadawać "kontrowersyjne" pytania, na przykład po co owadom samce czy - co robią kwiaty, żeby przywabić zapylaczy. Rozwiązania zagadek bywają zaskakujące.
Jest więc łąka i człowiek, który potrafi się pochylić nad najbardziej nielubianym insektem po to tylko, żeby zaprezentować jego niezwykłe umiejętności szerokiemu gronu odbiorców. To nie wszystko, czym Goulson kusi czytelników. Podstawowym atutem jego książki staje się umiejętność wydobywania z obserwacji komizmu. Autor zderza zwyczaje owadów z sytuacją człowieka (zwłaszcza w relacjach erotycznych) i dowcipnie je komentuje. Okazuje się nie tylko dobrym badaczem, ale i sprawnym ironistą, który nie posługuje się oczywistościami. Rozumie owady i kibicuje im, podziwia je lub wyśmiewa - wszystko ze swoistą czułością (którą trudno pojąć choćby w przypadku uciążliwych much). Wywody Goulsona charakteryzują się więc nie tylko wysokim stopniem profesjonalizmu, ale i zaangażowania - autor zdecydowanie nie ma i nie chce mieć dystansu do obiektu badań. Tylko tak może wciągnąć czytelników w lekturę. W efekcie od "Łąki" ciężko będzie się odbiorcom oderwać, chociaż nie jest to najlepsza książka do czytania przy śniadaniu. Wartością "Łąki" jest szerzenie wiedzy na temat owadów, walka o dbanie o ekosystem, ale też śmiech - zjawisko stosunkowo rzadkie przy popularnonaukowych tekstach. W ten sposób "Łąka" zamienia się w zgrabne czytadło.
Dave Goulson sięga też do autobiografii - zwłaszcza wspomnień związanych z przeprowadzaniem nieudolnych lub nieudanych badań. Pozwala czytelnikom śmiać się z siebie samego: amatora, który zaznacza motyle, by następnym razem spróbować je złapać w tym samym miejscu, tego, który stawia bezsensowne tezy, otrzymując nikomu niepotrzebne wnioski, człowieka, który bez przerwy się dziwi i chce uzyskać odpowiedzi na dziecięce w duchu pytania (które, jakby się głębiej zastanowić, mają większy sens). Ten portret w powiązaniu z ogromną wiedzą zapewnia niezapomniane wrażenia podczas lektury. "Łąka" to książka, która odkrywa przed czytelnikami przygodę czającą się tuż za rogiem, w najbliższym otoczeniu, przeważnie ignorowanym lub odrzucanym. Dave Goulson ma dar gawędziarskiego opowiadania i już samo to przyczynia się do zwiększenia liczby zainteresowanych tomem. "Łąka" to również lektura bardzo rozrywkowa - tu zdobywanie wiedzy może być skutkiem ubocznym dobrej zabawy. Warto sprawdzić, jak ten autor podchodzi do komentowania zwyczajów owadów już dla samego stylu pisania. A przecież atutów "Łąka" ma więcej. I można nawet wzdrygać się na widok insekta, a szczerze śmiać przy czytaniu.
czwartek, 19 kwietnia 2018
Ewa Nowak: Kto uratował jedno życie... Historia Ireny Sendlerowej
Egmont, Warszawa 2018.
Historia dzieci
Do Egmontowej serii Czytam sobie na różnych poziomach zaawansowania dzieci w lekturze wpisywane są co pewien czas tematy ważne - aktualne lub historyczne, tak, by połączyć edukację z ćwiczeniem czytania. Niby to rozwiązanie cenne i zrozumiałe, ale warto w tych zapędach pedagogicznych pamiętać o jednym: dzieci, które dopiero uczą się czytania, powinny mieć z lektury także (jeśli nie przede wszystkim!) rozrywkę, żeby uzasadnić podejmowany wysiłek. "Kto uratował jedno życie... Historia Ireny Sendlerowej" to tomik przygotowany przez Ewę Nowak, a skusić maluchy może opowieścią o prawdziwej przeszłości, wstępem do tego, co wiedzą rodzice. Doświadczona autorka radzi sobie z tematem i dostarcza odbiorcom wielu wrażeń. A przecież musi, żeby opowieść była zrozumiała, przedstawić też kontekst działań bohaterki, wytłumaczyć odbiorcom, czym było getto i na czym polegał dramat Żydów w okupowanej Warszawie. Rzecz dotyczy dzieci - trzeba więc tak wyważyć proporcje w narracji, żeby zaintrygować, przekazać szereg niełatwych wiadomości, ale nie zastraszyć kilkulatków. Bo części spodoba się wojenna relacja, ale część będzie przerażona myślą, że historia mogłaby się powtórzyć - że trzeba będzie rozdzielić się z mamą i uciekać (a właściwie być przewożonym w zabitej deskami skrzyni). Takie tematy u niektórych maluchów wywołują lęk i warto o tym pamiętać. Niby wszystko rozwiązać może rozmowa z kimś dorosłym, jednak idea cyklu jest taka, by dzieci czytały samodzielnie - nie muszą więc chcieć dzielić się wrażeniami z lektury z rodzicami.
Ewa Nowak dość skrótowo prezentuje ponurą rzeczywistość. Krótkimi zdaniami przedstawia wybuch wojny i budowanie getta, by skupić się zaraz na sylwetce Ireny Sendlerowej. Pokazuje ją raz jako staruszkę, otrzymującą najwyższe odznaczenia, raz jako malutką dziewczynkę, która chłonie nauki ojca - dowiaduje się, że trzeba pomagać potrzebującym. Na więcej obrazków autorka nie ma czasu, bo wpada w rytm wojennej codzienności. Razem z Ireną Sendlerową codziennie wkracza do getta, pokazując, na czym polegała jej pomoc dla Żydów. Tempo zwalnia przy pierwszym ratowanym dziecku: tu jest miejsce na więcej szczegółów, żeby czytelnicy mogli docenić pomysłowość i odwagę bohaterki. Kolejne ratowane maluchy trafiają już raczej do wyliczanki - mają jednak imiona i "historię" ratunku: kolejną metodę na opuszczenie getta. Po takiej lekcji nie można mieć wątpliwości co do zasług Sendlerowej. Ta postać zapisze się w pamięci odbiorców.
"Kto uratował jedno życie" to opowieść na trzecim poziomie serii Czytam sobie, co oznacza, że pojawiają się tu już pełnowymiarowe rozdziały. Oczywiście duża czcionka i interlinia ułatwią dzieciom śledzenie tekstu, a drobne, czarno-białe rysunki przypominają, że to publikacja dla kilkulatków. Jednak trzeci poziom to też lekcja korzystania ze słowniczka, więc i możliwość wprowadzania trudniejszych pojęć. Tu czasami zostaje to doprowadzone do skrajnej postaci, bo gwiazdką oznaczanych jest po kilka słów w zdaniu (albo pojedyncze elementy składowe jednego pojęcia!). Nie ma tu przypisów na tej samej stronie, trzeba więc przerwać lekturę, zajrzeć na ostatnie kartki (kolejność jest alfabetyczna), sprawdzić i zapamiętać znaczenie, a potem wrócić do czytania. To dość spore wyzwanie dla najmłodszych. Chociaż zrozumiałe są przesłania edukacyjne, przydałoby się też mieć na uwadze wygodę maluchów - niejednemu dorosłemu chęć do czytania odbiera nagromadzenie odnośników. Wiadomo, że autorka musi zrealizować bardzo trudny temat i radzi sobie zarówno z wiadomościami historycznymi, jak i ze skupieniem uwagi dzieci. Przedstawia sylwetkę Ireny Sendlerowej tak, by ta postać zapisała się trwale w pamięci odbiorców. Podsuwa też małym czytelnikom tomik opatrzony etykietką "fakty", co pozwoli w przyszłości świadomie wybierać lektury zgodnie z zainteresowaniami. Nie da się jednak ukryć, że w tym wypadku cele edukacyjne - realizowanie nadrzędnych wytycznych - dominują i mniej myśli autorka o dzieciach jako o początkujących czytelnikach.
Historia dzieci
Do Egmontowej serii Czytam sobie na różnych poziomach zaawansowania dzieci w lekturze wpisywane są co pewien czas tematy ważne - aktualne lub historyczne, tak, by połączyć edukację z ćwiczeniem czytania. Niby to rozwiązanie cenne i zrozumiałe, ale warto w tych zapędach pedagogicznych pamiętać o jednym: dzieci, które dopiero uczą się czytania, powinny mieć z lektury także (jeśli nie przede wszystkim!) rozrywkę, żeby uzasadnić podejmowany wysiłek. "Kto uratował jedno życie... Historia Ireny Sendlerowej" to tomik przygotowany przez Ewę Nowak, a skusić maluchy może opowieścią o prawdziwej przeszłości, wstępem do tego, co wiedzą rodzice. Doświadczona autorka radzi sobie z tematem i dostarcza odbiorcom wielu wrażeń. A przecież musi, żeby opowieść była zrozumiała, przedstawić też kontekst działań bohaterki, wytłumaczyć odbiorcom, czym było getto i na czym polegał dramat Żydów w okupowanej Warszawie. Rzecz dotyczy dzieci - trzeba więc tak wyważyć proporcje w narracji, żeby zaintrygować, przekazać szereg niełatwych wiadomości, ale nie zastraszyć kilkulatków. Bo części spodoba się wojenna relacja, ale część będzie przerażona myślą, że historia mogłaby się powtórzyć - że trzeba będzie rozdzielić się z mamą i uciekać (a właściwie być przewożonym w zabitej deskami skrzyni). Takie tematy u niektórych maluchów wywołują lęk i warto o tym pamiętać. Niby wszystko rozwiązać może rozmowa z kimś dorosłym, jednak idea cyklu jest taka, by dzieci czytały samodzielnie - nie muszą więc chcieć dzielić się wrażeniami z lektury z rodzicami.
Ewa Nowak dość skrótowo prezentuje ponurą rzeczywistość. Krótkimi zdaniami przedstawia wybuch wojny i budowanie getta, by skupić się zaraz na sylwetce Ireny Sendlerowej. Pokazuje ją raz jako staruszkę, otrzymującą najwyższe odznaczenia, raz jako malutką dziewczynkę, która chłonie nauki ojca - dowiaduje się, że trzeba pomagać potrzebującym. Na więcej obrazków autorka nie ma czasu, bo wpada w rytm wojennej codzienności. Razem z Ireną Sendlerową codziennie wkracza do getta, pokazując, na czym polegała jej pomoc dla Żydów. Tempo zwalnia przy pierwszym ratowanym dziecku: tu jest miejsce na więcej szczegółów, żeby czytelnicy mogli docenić pomysłowość i odwagę bohaterki. Kolejne ratowane maluchy trafiają już raczej do wyliczanki - mają jednak imiona i "historię" ratunku: kolejną metodę na opuszczenie getta. Po takiej lekcji nie można mieć wątpliwości co do zasług Sendlerowej. Ta postać zapisze się w pamięci odbiorców.
"Kto uratował jedno życie" to opowieść na trzecim poziomie serii Czytam sobie, co oznacza, że pojawiają się tu już pełnowymiarowe rozdziały. Oczywiście duża czcionka i interlinia ułatwią dzieciom śledzenie tekstu, a drobne, czarno-białe rysunki przypominają, że to publikacja dla kilkulatków. Jednak trzeci poziom to też lekcja korzystania ze słowniczka, więc i możliwość wprowadzania trudniejszych pojęć. Tu czasami zostaje to doprowadzone do skrajnej postaci, bo gwiazdką oznaczanych jest po kilka słów w zdaniu (albo pojedyncze elementy składowe jednego pojęcia!). Nie ma tu przypisów na tej samej stronie, trzeba więc przerwać lekturę, zajrzeć na ostatnie kartki (kolejność jest alfabetyczna), sprawdzić i zapamiętać znaczenie, a potem wrócić do czytania. To dość spore wyzwanie dla najmłodszych. Chociaż zrozumiałe są przesłania edukacyjne, przydałoby się też mieć na uwadze wygodę maluchów - niejednemu dorosłemu chęć do czytania odbiera nagromadzenie odnośników. Wiadomo, że autorka musi zrealizować bardzo trudny temat i radzi sobie zarówno z wiadomościami historycznymi, jak i ze skupieniem uwagi dzieci. Przedstawia sylwetkę Ireny Sendlerowej tak, by ta postać zapisała się trwale w pamięci odbiorców. Podsuwa też małym czytelnikom tomik opatrzony etykietką "fakty", co pozwoli w przyszłości świadomie wybierać lektury zgodnie z zainteresowaniami. Nie da się jednak ukryć, że w tym wypadku cele edukacyjne - realizowanie nadrzędnych wytycznych - dominują i mniej myśli autorka o dzieciach jako o początkujących czytelnikach.
środa, 18 kwietnia 2018
Charles Bock: Alice i Oliver
W.A.B., Warszawa 2018.
Walka o zwyczajność
Alice jest młodą kobietą, szczęśliwą żoną i matką realizującą się zawodowo. Jedyne, na co może trochę narzekać, to brak wolnego czasu – ale to w końcu rodzaj ceny za życiowy pośpiech, udział w wyścigu szczurów i kolejne codzienne wybory. Jednak w pewnym momencie organizm kobiety odmawia posłuszeństwa: pojawiają się ataki niepohamowanego kaszlu połączone z pluciem krwią, osłabienie i potworny ból. Alice musi zrobić badania i dowiedzieć się, co jej właściwie jest – oraz znaleźć lekarstwo, by móc normalnie jak dawniej funkcjonować. Nie jest w zmartwieniu sama: mąż, Oliver, próbuje zdjąć jej z głowy troski o sprawy bytowe czy małą córeczkę. To on weźmie na siebie walkę z biurokracją i przełamywanie niezrozumiałego oporu personelu medycznego. To on będzie szukał polisy ubezpieczeniowej, gdy wyczerpie się ta poprzednia. Diagnoza, jaką słyszy Alice, jest przerażająca: kobieta choruje na białaczkę. Liczba limfocytów gwałtownie spada, a układ odpornościowy już właściwie nie istnieje, gdyby Alice trafiła do szpitala odrobinę później, nie udałoby się jej uratować. A tak zaczyna się długa i bolesna walka o życie.
Nawiązuje Charles Bock do tradycji literatury szpitalnej. Przeprowadza bohaterkę przez rozmaite zabiegi, leki i ich skutki uboczne, wyznacza całe strategie leczenia, pokazuje brak cierpliwości, lub przeciwnie, rezygnację w kontaktach z lekarzami, którzy nie odrzucają rutyny i nie biorą pod uwagę wątpliwości pacjentki. Każe Alice bezustannie odczuwać ból i strach, przeżywać szereg załamań, albo uczyć się na pamięć listy leków. Mimochodem Alice odbywa przyspieszony kurs medycyny po to tylko, by rozumieć żargon lekarski i móc się jak najlepiej przygotować na to, co ją czeka w najbliższej przyszłości. Nie wiadomo, jak skończy się ta walka: autor wprawdzie osnuwa sytuację Alice na doświadczeniach z chorą żoną, ale w tym wypadku jest przecież demiurgiem i może zrobić dla postaci dużo.
Jednak im dalej w powieść, tym mniej wnika w prywatną relację małżeństwa. Inaczej niż w typowych dziennikach choroby, gdzie pacjenci i ich rodziny uczą się korzystać z bliskości i zapewniać o uczuciach trochę na zapas, tu pojawiają się pokusy z zewnątrz. Alice w szpitalu poznaje sympatycznego młodego muzyka, człowieka, przy którym mocniej bije jej serce. Chociaż flirt w takich okolicznościach wydaje się szaleństwem – może to szansa na odzyskanie normalności. Oliver za to próbuje znaleźć ujście dla popędu seksualnego. Nie ma zamiaru zdradzać żony, jednak potrzebuje seksu – a tego Alice mu teraz nie zapewni. Bock szuka zatem poza chorobą elementów powieściowych wzmacniających wymowę fabuły.
Jest tom „Alice i Oliver” książką obszerną i przepełnioną trudnymi terminami z zakresu medycyny czy rozbudowywanymi do bólu scenami ze szpitala. Pokazuje, jak mierzyć się z chorobą – i jak zmienia się codzienność w przypadku okropnej diagnozy. Ale autor nie ucieka też i od krzepiących obrazów: pocieszenie znajduje w miłości, przyjaźni, urokach rodzicielstwa czy drobnych przyjemnościach, oficjalnie zakazanych. Jest to lektura trudna, skomplikowana w opisach, zwłaszcza dotyczących białaczki – dzięki temu nie można powiedzieć, że została obliczona na wywoływanie wzruszeń odbiorców.
Walka o zwyczajność
Alice jest młodą kobietą, szczęśliwą żoną i matką realizującą się zawodowo. Jedyne, na co może trochę narzekać, to brak wolnego czasu – ale to w końcu rodzaj ceny za życiowy pośpiech, udział w wyścigu szczurów i kolejne codzienne wybory. Jednak w pewnym momencie organizm kobiety odmawia posłuszeństwa: pojawiają się ataki niepohamowanego kaszlu połączone z pluciem krwią, osłabienie i potworny ból. Alice musi zrobić badania i dowiedzieć się, co jej właściwie jest – oraz znaleźć lekarstwo, by móc normalnie jak dawniej funkcjonować. Nie jest w zmartwieniu sama: mąż, Oliver, próbuje zdjąć jej z głowy troski o sprawy bytowe czy małą córeczkę. To on weźmie na siebie walkę z biurokracją i przełamywanie niezrozumiałego oporu personelu medycznego. To on będzie szukał polisy ubezpieczeniowej, gdy wyczerpie się ta poprzednia. Diagnoza, jaką słyszy Alice, jest przerażająca: kobieta choruje na białaczkę. Liczba limfocytów gwałtownie spada, a układ odpornościowy już właściwie nie istnieje, gdyby Alice trafiła do szpitala odrobinę później, nie udałoby się jej uratować. A tak zaczyna się długa i bolesna walka o życie.
Nawiązuje Charles Bock do tradycji literatury szpitalnej. Przeprowadza bohaterkę przez rozmaite zabiegi, leki i ich skutki uboczne, wyznacza całe strategie leczenia, pokazuje brak cierpliwości, lub przeciwnie, rezygnację w kontaktach z lekarzami, którzy nie odrzucają rutyny i nie biorą pod uwagę wątpliwości pacjentki. Każe Alice bezustannie odczuwać ból i strach, przeżywać szereg załamań, albo uczyć się na pamięć listy leków. Mimochodem Alice odbywa przyspieszony kurs medycyny po to tylko, by rozumieć żargon lekarski i móc się jak najlepiej przygotować na to, co ją czeka w najbliższej przyszłości. Nie wiadomo, jak skończy się ta walka: autor wprawdzie osnuwa sytuację Alice na doświadczeniach z chorą żoną, ale w tym wypadku jest przecież demiurgiem i może zrobić dla postaci dużo.
Jednak im dalej w powieść, tym mniej wnika w prywatną relację małżeństwa. Inaczej niż w typowych dziennikach choroby, gdzie pacjenci i ich rodziny uczą się korzystać z bliskości i zapewniać o uczuciach trochę na zapas, tu pojawiają się pokusy z zewnątrz. Alice w szpitalu poznaje sympatycznego młodego muzyka, człowieka, przy którym mocniej bije jej serce. Chociaż flirt w takich okolicznościach wydaje się szaleństwem – może to szansa na odzyskanie normalności. Oliver za to próbuje znaleźć ujście dla popędu seksualnego. Nie ma zamiaru zdradzać żony, jednak potrzebuje seksu – a tego Alice mu teraz nie zapewni. Bock szuka zatem poza chorobą elementów powieściowych wzmacniających wymowę fabuły.
Jest tom „Alice i Oliver” książką obszerną i przepełnioną trudnymi terminami z zakresu medycyny czy rozbudowywanymi do bólu scenami ze szpitala. Pokazuje, jak mierzyć się z chorobą – i jak zmienia się codzienność w przypadku okropnej diagnozy. Ale autor nie ucieka też i od krzepiących obrazów: pocieszenie znajduje w miłości, przyjaźni, urokach rodzicielstwa czy drobnych przyjemnościach, oficjalnie zakazanych. Jest to lektura trudna, skomplikowana w opisach, zwłaszcza dotyczących białaczki – dzięki temu nie można powiedzieć, że została obliczona na wywoływanie wzruszeń odbiorców.
wtorek, 17 kwietnia 2018
Joanna Jagiełło: Jak ziarnka piasku
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Bez ratunku
Rozpoczyna się ta opowieść od tragedii, którą Joanna Jagiełło wzięła z życia. Siedemnastoletnia Nina w dniu urodzin popełnia samobójstwo. Całą scenę dokładnie aranżuje, nagrywa i umieszcza na portalu społecznościowym. Chociaż ma tam kilkuset znajomych, na ratunek wyrusza tylko przyjaciel-gej, Łukasz, kolega z klasy w liceum artystycznym. Nina wybiera moment, kiedy jej najlepsza przyjaciółka, Ania, jest daleko. Umiera z łzą pierrota wymalowaną na pobielonej twarzy. "Jak ziarnka piasku" to relacja po stracie - z retrospekcjami, które pokazują początek przyjaźni Niny i Anny - ale nie wyjaśniają w żaden sposób, dlaczego dziewczyna się powiesiła. Autorka przytacza też sytuacje z codzienności Anny i stopniowo naświetla to, co wydarzyło się w życiu Niny.
Anna próbuje rozszyfrować zagadkę. Cierpi, bo przyjaciółka nie podzieliła się z nią problemami - rozmawia więc z jej kolegami i w konsekwencji... zajmuje miejsce Niny w szkole artystycznej. Pozostaje na uboczu - nie ma już bratniej duszy, której mogłaby zaufać. W domu przeżywa nieustające kłótnie z despotyczną matką. Wydaje jej się, że psuje wszystko, za co się zabierze. Koszmarną pomyłką okazuje się związek z toksycznym znajomym z harcerstwa, nic dziwnego, że spragniona uczucia dziewczyna angażuje się emocjonalnie w relację z wykładowcą. I to prawdziwy początek jej gehenny. "Jak ziarnka piasku" to książka, w której Anna nieświadomie powiela drogę Niny. Musi to zrobić z kilku powodów: żeby rozwikłać sprawę śmierci przyjaciółki i dowiedzieć się tego, czego inni nie mają szans, ale też żeby ocalić inne młode dziewczyny i poznać potęgę przyjaźni. Przekonać się, czym grozi osamotnienie i wyobcowanie, a także brak zaufania do najbliższych. Jest w tym dramacie również ważna lekcja dla odbiorczyń. Joanna Jagiełło idzie trochę pod prąd trendów w literaturze młodzieżowej. Podczas gdy bohaterowie powieści pop najczęściej odkrywają własną seksualność i zaczynają budować pierwsze poważne związki oparte także na fizycznej bliskości, Jagiełło przestrzega przed nadmiernym kierowaniem się pożądaniem. Problemy w tym wypadku biorą się z imprezowania i niepohamowanego poddawania się pokusom, ale bohaterka zostaje usprawiedliwiona. Wprawdzie ulega czarowi nauczyciela i naiwnie się w nim zakochuje, jednak ostatecznie pada ofiarą grupy mężczyzn, którzy wykorzystują nastolatki z problemami. Joanna Jagiełło w ten sposób zwraca uwagę na to, że przydałoby się zachowanie ostrożności: ograniczone zaufanie zwłaszcza w sytuacjach "imprezowych".
"Jak ziarnka piasku" to powieść, która wychodzi od szoku, ale na jednym wstrząsie się nie kończy. Młodym odbiorczyniom pokazuje ta autorka, jak codzienne zmartwienia mogą się łatwo rozrosnąć w problemy, z którymi nie można sobie poradzić. W fabule akcentuje znaczenie decyzji Anny - która nie ulega presji i w maksymalnie stresowej sytuacji potrafi zadziałać rozsądnie i logicznie. Jej postawa to wskazówka dla czytelniczek: nie wolno im milczeć, bez względu na to, czy są osamotnione i smutne, czy szantażowane lub zastraszane. Przesłań cennych w wieku dojrzewania ma ta niewielka przecież powieść wiele, jest też dobrze napisana (chociaż może nie do końca uzasadniona została decyzja bohaterki, żeby zmienić szkołę w momencie, gdy i tak jest w trudnej sytuacji: ten gest był potrzebny dla samej akcji, ale nie mieści się w portrecie charakterologicznym). "Jak ziarnka piasku" to historia, która będzie wywoływać silne emocje. Zadziała tym bardziej, że oparta została na faktach: to scenariusz, który tylko częściowo pochodzi z wyobraźni. Zamknięcie tematu w zgrabnej powieści sprawi, że przestrogi dotrą do szerokiego grona odbiorczyń. Joanna Jagiełło nie proponuje dydaktycznego straszaka, dba o to, by dostarczać czytelniczkom również ciekawej relacji i zestawu konfliktów czy odczuć znanych z codzienności. To wszystko służy przyciągnięciu młodzieży do lektury. Rezygnacja z chronienia nastolatek przed złem świata to w tym wypadku znakomite posunięcie.
Bez ratunku
Rozpoczyna się ta opowieść od tragedii, którą Joanna Jagiełło wzięła z życia. Siedemnastoletnia Nina w dniu urodzin popełnia samobójstwo. Całą scenę dokładnie aranżuje, nagrywa i umieszcza na portalu społecznościowym. Chociaż ma tam kilkuset znajomych, na ratunek wyrusza tylko przyjaciel-gej, Łukasz, kolega z klasy w liceum artystycznym. Nina wybiera moment, kiedy jej najlepsza przyjaciółka, Ania, jest daleko. Umiera z łzą pierrota wymalowaną na pobielonej twarzy. "Jak ziarnka piasku" to relacja po stracie - z retrospekcjami, które pokazują początek przyjaźni Niny i Anny - ale nie wyjaśniają w żaden sposób, dlaczego dziewczyna się powiesiła. Autorka przytacza też sytuacje z codzienności Anny i stopniowo naświetla to, co wydarzyło się w życiu Niny.
Anna próbuje rozszyfrować zagadkę. Cierpi, bo przyjaciółka nie podzieliła się z nią problemami - rozmawia więc z jej kolegami i w konsekwencji... zajmuje miejsce Niny w szkole artystycznej. Pozostaje na uboczu - nie ma już bratniej duszy, której mogłaby zaufać. W domu przeżywa nieustające kłótnie z despotyczną matką. Wydaje jej się, że psuje wszystko, za co się zabierze. Koszmarną pomyłką okazuje się związek z toksycznym znajomym z harcerstwa, nic dziwnego, że spragniona uczucia dziewczyna angażuje się emocjonalnie w relację z wykładowcą. I to prawdziwy początek jej gehenny. "Jak ziarnka piasku" to książka, w której Anna nieświadomie powiela drogę Niny. Musi to zrobić z kilku powodów: żeby rozwikłać sprawę śmierci przyjaciółki i dowiedzieć się tego, czego inni nie mają szans, ale też żeby ocalić inne młode dziewczyny i poznać potęgę przyjaźni. Przekonać się, czym grozi osamotnienie i wyobcowanie, a także brak zaufania do najbliższych. Jest w tym dramacie również ważna lekcja dla odbiorczyń. Joanna Jagiełło idzie trochę pod prąd trendów w literaturze młodzieżowej. Podczas gdy bohaterowie powieści pop najczęściej odkrywają własną seksualność i zaczynają budować pierwsze poważne związki oparte także na fizycznej bliskości, Jagiełło przestrzega przed nadmiernym kierowaniem się pożądaniem. Problemy w tym wypadku biorą się z imprezowania i niepohamowanego poddawania się pokusom, ale bohaterka zostaje usprawiedliwiona. Wprawdzie ulega czarowi nauczyciela i naiwnie się w nim zakochuje, jednak ostatecznie pada ofiarą grupy mężczyzn, którzy wykorzystują nastolatki z problemami. Joanna Jagiełło w ten sposób zwraca uwagę na to, że przydałoby się zachowanie ostrożności: ograniczone zaufanie zwłaszcza w sytuacjach "imprezowych".
"Jak ziarnka piasku" to powieść, która wychodzi od szoku, ale na jednym wstrząsie się nie kończy. Młodym odbiorczyniom pokazuje ta autorka, jak codzienne zmartwienia mogą się łatwo rozrosnąć w problemy, z którymi nie można sobie poradzić. W fabule akcentuje znaczenie decyzji Anny - która nie ulega presji i w maksymalnie stresowej sytuacji potrafi zadziałać rozsądnie i logicznie. Jej postawa to wskazówka dla czytelniczek: nie wolno im milczeć, bez względu na to, czy są osamotnione i smutne, czy szantażowane lub zastraszane. Przesłań cennych w wieku dojrzewania ma ta niewielka przecież powieść wiele, jest też dobrze napisana (chociaż może nie do końca uzasadniona została decyzja bohaterki, żeby zmienić szkołę w momencie, gdy i tak jest w trudnej sytuacji: ten gest był potrzebny dla samej akcji, ale nie mieści się w portrecie charakterologicznym). "Jak ziarnka piasku" to historia, która będzie wywoływać silne emocje. Zadziała tym bardziej, że oparta została na faktach: to scenariusz, który tylko częściowo pochodzi z wyobraźni. Zamknięcie tematu w zgrabnej powieści sprawi, że przestrogi dotrą do szerokiego grona odbiorczyń. Joanna Jagiełło nie proponuje dydaktycznego straszaka, dba o to, by dostarczać czytelniczkom również ciekawej relacji i zestawu konfliktów czy odczuć znanych z codzienności. To wszystko służy przyciągnięciu młodzieży do lektury. Rezygnacja z chronienia nastolatek przed złem świata to w tym wypadku znakomite posunięcie.
poniedziałek, 16 kwietnia 2018
Katarzyna T. Nowak: Rok na odwyku. Kronika powrotu
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018.
Ratunek
Ta książka jest niewielka i największą korzyść terapeutyczną przynosi samej autorce: Katarzyna T. Nowak musi uwierzyć na nowo we własne pisanie, przekuć doświadczenie z odwyku na tekst, żeby spróbować pomóc innym i pójść dalej. To bariera, którą trzeba przekroczyć, żeby móc skupić się na budowaniu opowieści oderwanych od autobiografii. A Nowak wiele razy podkreśla, jak ważne jest dla niej pisanie. Tę umiejętność próbuje odzyskać i dlatego decyduje się na ekstremalny krok: roczne odcięcie się od świata. Tyle że w ośrodku odwykowym nie wolno jej prowadzić notatek, rejestrować rozmów z innymi pacjentami ani w żaden sposób gromadzić materiałów do publikacji. Skazana jest jedynie na ulotną pamięć i wrażenia – a te najlepiej smakowałyby spisywane na bieżąco, w formie dziennika. W „Kronice powrotu” autorka może tylko odtwarzać przeszłość, co tłumaczy i lakoniczność publikacji, i brak konkretów.
Jak każdy uzależniony, Katarzyna T. Nowak nie przyjmuje do wiadomości swojego uzależnienia. Wie, że nie da rady zasnąć bez chemicznych wspomagaczy, ale chciałaby odzyskać jasność umysłu. Wydaje jej się, że lekomanię da radę zwalczyć siłą woli, jak alkoholizm kiedyś – oszukuje więc siebie i otoczenie, a jednak decyduje się na ekstremalnie trudną terapię, być może jako prostsze rozwiązanie lub przeniesienie odpowiedzialności na innych. W końcu w ośrodku to terapeuci pilnują, by przestrzegało się reguł – może więc autorka zająć się autoanalizami i powrotem do zdrowia. Rzeczywistość wcale nie wygląda tak różowo. Pobyt na odwyku Katarzyna T. Nowak traktuje trochę jak granicę między chorobą i normalnością – wie, że wyjdzie wyleczona i jako lepsza wersja siebie. Dopiero ze szczątkowo przytaczanych w tomie reakcji przyjaciół widać, że sprawa jest o wiele bardziej poważna niż autorka przyznaje. „Rok na odwyku” nie jest jednak rejestrem wyzwań – raczej analizą bierności czekania na spokój. Nowak wiele razy wraca do głoszonych przez siebie przekonań, porównuje się z alkoholikami i narkomanami, przy których uzależnienie wydaje się niewinne. Pokazuje też, jak oszukiwała otoczenie (rozcieńczanie wina wodą i całodniowe rausze, odwiedzanie kilku lekarzy, by zdobyć zapas medykamentu), chcąc zachować twarz i ukryć prawdę przed bliskimi. Wyjaśnia własnym przykładem, że człowiek uzależniony to niekoniecznie menel, stereotyp wraku człowieka – i to może być najcenniejsza lekcja z tej lektury. Autorka przygląda się relacjom w ośrodku, odnotowuje skrajnie różne zachowania i charaktery, pokazuje, że ten, kto przerwał leczenie albo złamał reguły tu panujące – wraca do nałogu nawet mimo buńczucznych deklaracji. Przedstawia fragmenty swoich zadań domowych – pisemnych opowieści o nałogu.
Jest to narracja prosta i pozbawiona punktów kulminacyjnych, nie ma w niej typowych dla autobiograficznych zwierzeń uzależnionych motywów: momentu przełamania nastawienia, odkrycia choroby czy chęci szukania pomocy. Wszystko wydaje się być prezentowane na jednym poziomie emocji. Autorka nie zajmuje się pomaganiem innym uzależnionym, nie uczy odczytywania niepokojących sygnałów. Może jedynie własnym przykładem zachęcać do zmian. Jest „Rok na odwyku” mierzeniem się z własnymi słabościami – opowieścią osobistą i niefiltrowaną przez konwencje gatunkowe. Katarzyna T. Nowak przypomina, że trzeba chcieć zawalczyć o siebie – to pierwszy krok do szukania pomocy. Jednak żaden ośrodek nie zapewni ratunku, jeśli woli walki z nałogiem nie będzie w chorym.
Ratunek
Ta książka jest niewielka i największą korzyść terapeutyczną przynosi samej autorce: Katarzyna T. Nowak musi uwierzyć na nowo we własne pisanie, przekuć doświadczenie z odwyku na tekst, żeby spróbować pomóc innym i pójść dalej. To bariera, którą trzeba przekroczyć, żeby móc skupić się na budowaniu opowieści oderwanych od autobiografii. A Nowak wiele razy podkreśla, jak ważne jest dla niej pisanie. Tę umiejętność próbuje odzyskać i dlatego decyduje się na ekstremalny krok: roczne odcięcie się od świata. Tyle że w ośrodku odwykowym nie wolno jej prowadzić notatek, rejestrować rozmów z innymi pacjentami ani w żaden sposób gromadzić materiałów do publikacji. Skazana jest jedynie na ulotną pamięć i wrażenia – a te najlepiej smakowałyby spisywane na bieżąco, w formie dziennika. W „Kronice powrotu” autorka może tylko odtwarzać przeszłość, co tłumaczy i lakoniczność publikacji, i brak konkretów.
Jak każdy uzależniony, Katarzyna T. Nowak nie przyjmuje do wiadomości swojego uzależnienia. Wie, że nie da rady zasnąć bez chemicznych wspomagaczy, ale chciałaby odzyskać jasność umysłu. Wydaje jej się, że lekomanię da radę zwalczyć siłą woli, jak alkoholizm kiedyś – oszukuje więc siebie i otoczenie, a jednak decyduje się na ekstremalnie trudną terapię, być może jako prostsze rozwiązanie lub przeniesienie odpowiedzialności na innych. W końcu w ośrodku to terapeuci pilnują, by przestrzegało się reguł – może więc autorka zająć się autoanalizami i powrotem do zdrowia. Rzeczywistość wcale nie wygląda tak różowo. Pobyt na odwyku Katarzyna T. Nowak traktuje trochę jak granicę między chorobą i normalnością – wie, że wyjdzie wyleczona i jako lepsza wersja siebie. Dopiero ze szczątkowo przytaczanych w tomie reakcji przyjaciół widać, że sprawa jest o wiele bardziej poważna niż autorka przyznaje. „Rok na odwyku” nie jest jednak rejestrem wyzwań – raczej analizą bierności czekania na spokój. Nowak wiele razy wraca do głoszonych przez siebie przekonań, porównuje się z alkoholikami i narkomanami, przy których uzależnienie wydaje się niewinne. Pokazuje też, jak oszukiwała otoczenie (rozcieńczanie wina wodą i całodniowe rausze, odwiedzanie kilku lekarzy, by zdobyć zapas medykamentu), chcąc zachować twarz i ukryć prawdę przed bliskimi. Wyjaśnia własnym przykładem, że człowiek uzależniony to niekoniecznie menel, stereotyp wraku człowieka – i to może być najcenniejsza lekcja z tej lektury. Autorka przygląda się relacjom w ośrodku, odnotowuje skrajnie różne zachowania i charaktery, pokazuje, że ten, kto przerwał leczenie albo złamał reguły tu panujące – wraca do nałogu nawet mimo buńczucznych deklaracji. Przedstawia fragmenty swoich zadań domowych – pisemnych opowieści o nałogu.
Jest to narracja prosta i pozbawiona punktów kulminacyjnych, nie ma w niej typowych dla autobiograficznych zwierzeń uzależnionych motywów: momentu przełamania nastawienia, odkrycia choroby czy chęci szukania pomocy. Wszystko wydaje się być prezentowane na jednym poziomie emocji. Autorka nie zajmuje się pomaganiem innym uzależnionym, nie uczy odczytywania niepokojących sygnałów. Może jedynie własnym przykładem zachęcać do zmian. Jest „Rok na odwyku” mierzeniem się z własnymi słabościami – opowieścią osobistą i niefiltrowaną przez konwencje gatunkowe. Katarzyna T. Nowak przypomina, że trzeba chcieć zawalczyć o siebie – to pierwszy krok do szukania pomocy. Jednak żaden ośrodek nie zapewni ratunku, jeśli woli walki z nałogiem nie będzie w chorym.
niedziela, 15 kwietnia 2018
Jon Palfreman: Prześcignąć parkinsona
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2018.
Szukanie lekarstwa
Dla Jona Palfremana nie istnieje analizowanie poszczególnych przypadków choroby Parkinsona. Zamiast towarzyszyć w życiu kolejnym chorym, ten autor woli podążać za naukowcami i lekarzami, przyglądać się historii samej choroby w nadziei, że wnioski doprowadzą do rozwiązania zagadki – znalezienia skutecznego leku, który nie będzie mieć skutków ubocznych. Dla niego samego to bardzo ważne, bo należy do grupy ludzi, którzy muszą nauczyć się żyć z parkinsonem. Bierze zatem udział w konferencjach poświęconych chorobie, ale przede wszystkim przygląda się uważnie rozwojowi medycznej wiedzy i możliwości leczenia bądź terapii.
Parkinson to wciąż choroba tajemnicza. Da się precyzyjnie określić jej objawy (często pojawiają się one w zminimalizowanej formie aż na dziesięć lat przed postawieniem diagnozy), nie wiadomo za to, co ją wywołuje. A to sprawia, że nie da się znaleźć skutecznych metod leczenia, przynajmniej do czasu. Palfreman zajmuje się przeglądem odkryć związanych z chorobą Parkinsona. Razem z chorymi na przestrzeni stuleci przeżywa radość, gdy pojawia się rozwiązanie jakiegoś problemu, a następnie rozczarowanie, kiedy wychodzą na jaw skutki uboczne stosowania leku. Zagląda do mózgu, analizuje, bezustannie kibicuje uczonym i pokazuje odbiorcom, jak ciężka jest ich walka o znalezienie remedium na dolegliwości. Sprawdza, na czym polega testowanie nowych leków i przygląda się efektowi placebo, który w tym wypadku ma ogromną siłę oddziaływania. Przedstawia błądzenie po omacku w gąszczu możliwości – i odrzucanie kolejnych pomysłów, które wydawałyby się idealne. „Prześcignąć parkinsona” to ciągła huśtawka emocjonalna, zwłaszcza gdy pamięta się, że Jon Palfreman szuka też wiadomości dla siebie.
Autor nie zachowuje się tu jednak jak chory, któremu zależy na współczuciu czy pomocy z zewnątrz. Pozostaje reporterem, komentatorem, który potrafi bez emocji zagłębiać się w prezentowane dane i przytaczać naukowym językiem szereg faktów. Wprowadza do książki bardzo rozbudowane wyjaśnienia związane z pracą mózgu i wpływem medykamentów na poszczególne jego obszary, chce, żeby czytelnicy zyskali pełny obraz sytuacji (nawet jeśli nie do końca zrozumieją wagę odkrycia), żeby można było w poszukiwaniach ruszyć dalej – i sprawdzać następne spostrzeżenia badaczy. Dopóki nie ma skutecznego lekarstwa, ludzie w podeszłym wieku ze zdiagnozowanym parkinsonem będą cierpieli. Można próbować złagodzić to cierpienie przez eksperymenty – tylko tak da się rozwijać tę dziedzinę badań. Naukowcy nie poddają się w nierównej jak na razie walce. „Prześcignąć parkinsona” to zatem momentami dramatyczna relacja. Ale Palfreman nie chce straszyć ani przygnębiać, wierzy, że z postępami, które opisuje, zdobycie leku na chorobę Parkinsona jest tylko kwestią czasu. Proponuje tę książkę ludziom zainteresowanym zgłębianiem choroby – popularyzuje wiedzę i sprawia, że czytelnicy znajdą fachową odpowiedź na wiele pytań. Nie ma tu uproszczeń ani straszaków, autor chce odrzucać mity na temat schorzenia. Część czytelników przygotuje się przez lekturę na to, co może dziać się z nimi lub ich bliskimi, części daje nadzieję na rychły sukces i wyzdrowienie. Wprowadza na rynek publikację ważną.
Szukanie lekarstwa
Dla Jona Palfremana nie istnieje analizowanie poszczególnych przypadków choroby Parkinsona. Zamiast towarzyszyć w życiu kolejnym chorym, ten autor woli podążać za naukowcami i lekarzami, przyglądać się historii samej choroby w nadziei, że wnioski doprowadzą do rozwiązania zagadki – znalezienia skutecznego leku, który nie będzie mieć skutków ubocznych. Dla niego samego to bardzo ważne, bo należy do grupy ludzi, którzy muszą nauczyć się żyć z parkinsonem. Bierze zatem udział w konferencjach poświęconych chorobie, ale przede wszystkim przygląda się uważnie rozwojowi medycznej wiedzy i możliwości leczenia bądź terapii.
Parkinson to wciąż choroba tajemnicza. Da się precyzyjnie określić jej objawy (często pojawiają się one w zminimalizowanej formie aż na dziesięć lat przed postawieniem diagnozy), nie wiadomo za to, co ją wywołuje. A to sprawia, że nie da się znaleźć skutecznych metod leczenia, przynajmniej do czasu. Palfreman zajmuje się przeglądem odkryć związanych z chorobą Parkinsona. Razem z chorymi na przestrzeni stuleci przeżywa radość, gdy pojawia się rozwiązanie jakiegoś problemu, a następnie rozczarowanie, kiedy wychodzą na jaw skutki uboczne stosowania leku. Zagląda do mózgu, analizuje, bezustannie kibicuje uczonym i pokazuje odbiorcom, jak ciężka jest ich walka o znalezienie remedium na dolegliwości. Sprawdza, na czym polega testowanie nowych leków i przygląda się efektowi placebo, który w tym wypadku ma ogromną siłę oddziaływania. Przedstawia błądzenie po omacku w gąszczu możliwości – i odrzucanie kolejnych pomysłów, które wydawałyby się idealne. „Prześcignąć parkinsona” to ciągła huśtawka emocjonalna, zwłaszcza gdy pamięta się, że Jon Palfreman szuka też wiadomości dla siebie.
Autor nie zachowuje się tu jednak jak chory, któremu zależy na współczuciu czy pomocy z zewnątrz. Pozostaje reporterem, komentatorem, który potrafi bez emocji zagłębiać się w prezentowane dane i przytaczać naukowym językiem szereg faktów. Wprowadza do książki bardzo rozbudowane wyjaśnienia związane z pracą mózgu i wpływem medykamentów na poszczególne jego obszary, chce, żeby czytelnicy zyskali pełny obraz sytuacji (nawet jeśli nie do końca zrozumieją wagę odkrycia), żeby można było w poszukiwaniach ruszyć dalej – i sprawdzać następne spostrzeżenia badaczy. Dopóki nie ma skutecznego lekarstwa, ludzie w podeszłym wieku ze zdiagnozowanym parkinsonem będą cierpieli. Można próbować złagodzić to cierpienie przez eksperymenty – tylko tak da się rozwijać tę dziedzinę badań. Naukowcy nie poddają się w nierównej jak na razie walce. „Prześcignąć parkinsona” to zatem momentami dramatyczna relacja. Ale Palfreman nie chce straszyć ani przygnębiać, wierzy, że z postępami, które opisuje, zdobycie leku na chorobę Parkinsona jest tylko kwestią czasu. Proponuje tę książkę ludziom zainteresowanym zgłębianiem choroby – popularyzuje wiedzę i sprawia, że czytelnicy znajdą fachową odpowiedź na wiele pytań. Nie ma tu uproszczeń ani straszaków, autor chce odrzucać mity na temat schorzenia. Część czytelników przygotuje się przez lekturę na to, co może dziać się z nimi lub ich bliskimi, części daje nadzieję na rychły sukces i wyzdrowienie. Wprowadza na rynek publikację ważną.
Marta Guzowska: Detektywi z Tajemniczej 5. Zagadka zaginionej kamei
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Śledztwo u babci
Popularnością na rynku literatury czwartej cieszą się serie detektywistyczne – po sukcesie Lassego i Mai niemal każdy autor chce mieć w swoim dorobku cykl o małych detektywach rozwiązujących proste zagadki z najbliższego otoczenia. Teraz do grona twórców dołącza Marta Guzowska, proponując Detektywów z Tajemniczej 5. Punkt wyjścia jest tu logiczny dla małych odbiorców: Piotrek z małą siostrzyczką, Jagą, musi iść do babci, żeby nie przeszkadzać mamie w pracy (w pisaniu doktoratu). Oderwanie od rodziców to przecież pierwszy obowiązkowy krok w kierunku przygody, nic zatem dziwnego, że bohater wypełnia to zadanie z radością. Zresztą babci nie przeszkadza obecność ulubionego szczura chłopca, Sherlocka – a z mamą w tej kwestii bywa różnie. Na klatce schodowej Piotrek poznaje Ankę, nową sąsiadkę – i zaprasza ją do babci. Tak zawiązuje się detektywistyczna spółka, chociaż dzieci nie mają jeszcze pojęcia, że przyjdzie im pracować razem nad rozwiązaniem zagadki, już wkrótce dostaną pierwsze zadanie.
Babcia Piotrka i Jagi jest bardzo zdenerwowana: odkryła zniknięcie kamei, cennej pamiątki. Klejnot był kopią ozdoby Izabeli Czartoryskiej, miał też ogromną wartość sentymentalną. Niezależnie jednak od tego, jak drogi byłby dla postronnych, liczy się przecież zmartwienie babci i jej bezradność. Bohaterowie od razu dają się wciągnąć w zagadkę. Babcia przedstawia im przebieg dnia, co pozwala wskazać trzy podejrzane osoby: sąsiadkę, listonosza i pana, który miał naprawić dekoder. Gdyby się zastanowić głębiej, każde z nich miało i motyw, by zabrać klejnot, i okazję, by to niepostrzeżenie zrobić. Babcia nie poradzi sobie bez pomocy, a wnuk za wszelką cenę chce się wykazać przenikliwością umysłu. Akcja rozgrywa się tu zatem przede wszystkim w retrospekcjach, tematy aktualne polegają na śledzeniu opowieści i wyłuskiwaniu z niej co ważniejszych tropów. Dzięki autorce robić to mogą nie tylko bohaterowie – odbiorcy zabawią się w detektywów i spróbują wskazać potencjalnego złodzieja.
„Zagadka zaginionej kamei” składa się z krótkich i przejrzystych rozdziałów. Ponieważ to początek cyklu, autorka może wprowadzić bohaterów i pozwolić im się nawzajem poznawać. Szybko kreśli otoczenie – sytuację w domu babci i familiarny charakter opowieści. Nie chce wdawać się w prawdziwe zagrożenia ani straszyć czytelników. Stawia bardziej na samą zagadkę niż na intrygę kryminalną, więc podekscytowane maluchy mogą skupiać się na łączeniu przesłanek i rozszyfrowaniu tajemnicy. Każdy rozdział kończy się pytaniem z trzema możliwymi odpowiedziami do wyboru – kto uważnie śledził akcję, powinien tu domyślić się rozwiązania, dla kogo zagadka jest akurat jeszcze za trudna, ten będzie mógł sprawdzić odpowiedź na początku kolejnego rozdziału. Nie ma tu znaczenia dosyć tendencyjne rozwiązanie – dzieci będą się dobrze bawić. Marta Guzowska pokazuje im, że praca dla detektywa czeka nawet w najbliższym otoczeniu, nie trzeba wcale być bohaterem filmu sensacyjnego, żeby zajmować się zadaniami dla detektywów. Namawia do uważnej lektury i do wyciągania z niej wniosków, uczy wyczulenia na to, co pozornie niedostępne. Zwyczajne dzieci mogą dzięki spostrzegawczości przeżyć niezwyczajną przygodę, a to spora korzyść z lektury.
Śledztwo u babci
Popularnością na rynku literatury czwartej cieszą się serie detektywistyczne – po sukcesie Lassego i Mai niemal każdy autor chce mieć w swoim dorobku cykl o małych detektywach rozwiązujących proste zagadki z najbliższego otoczenia. Teraz do grona twórców dołącza Marta Guzowska, proponując Detektywów z Tajemniczej 5. Punkt wyjścia jest tu logiczny dla małych odbiorców: Piotrek z małą siostrzyczką, Jagą, musi iść do babci, żeby nie przeszkadzać mamie w pracy (w pisaniu doktoratu). Oderwanie od rodziców to przecież pierwszy obowiązkowy krok w kierunku przygody, nic zatem dziwnego, że bohater wypełnia to zadanie z radością. Zresztą babci nie przeszkadza obecność ulubionego szczura chłopca, Sherlocka – a z mamą w tej kwestii bywa różnie. Na klatce schodowej Piotrek poznaje Ankę, nową sąsiadkę – i zaprasza ją do babci. Tak zawiązuje się detektywistyczna spółka, chociaż dzieci nie mają jeszcze pojęcia, że przyjdzie im pracować razem nad rozwiązaniem zagadki, już wkrótce dostaną pierwsze zadanie.
Babcia Piotrka i Jagi jest bardzo zdenerwowana: odkryła zniknięcie kamei, cennej pamiątki. Klejnot był kopią ozdoby Izabeli Czartoryskiej, miał też ogromną wartość sentymentalną. Niezależnie jednak od tego, jak drogi byłby dla postronnych, liczy się przecież zmartwienie babci i jej bezradność. Bohaterowie od razu dają się wciągnąć w zagadkę. Babcia przedstawia im przebieg dnia, co pozwala wskazać trzy podejrzane osoby: sąsiadkę, listonosza i pana, który miał naprawić dekoder. Gdyby się zastanowić głębiej, każde z nich miało i motyw, by zabrać klejnot, i okazję, by to niepostrzeżenie zrobić. Babcia nie poradzi sobie bez pomocy, a wnuk za wszelką cenę chce się wykazać przenikliwością umysłu. Akcja rozgrywa się tu zatem przede wszystkim w retrospekcjach, tematy aktualne polegają na śledzeniu opowieści i wyłuskiwaniu z niej co ważniejszych tropów. Dzięki autorce robić to mogą nie tylko bohaterowie – odbiorcy zabawią się w detektywów i spróbują wskazać potencjalnego złodzieja.
„Zagadka zaginionej kamei” składa się z krótkich i przejrzystych rozdziałów. Ponieważ to początek cyklu, autorka może wprowadzić bohaterów i pozwolić im się nawzajem poznawać. Szybko kreśli otoczenie – sytuację w domu babci i familiarny charakter opowieści. Nie chce wdawać się w prawdziwe zagrożenia ani straszyć czytelników. Stawia bardziej na samą zagadkę niż na intrygę kryminalną, więc podekscytowane maluchy mogą skupiać się na łączeniu przesłanek i rozszyfrowaniu tajemnicy. Każdy rozdział kończy się pytaniem z trzema możliwymi odpowiedziami do wyboru – kto uważnie śledził akcję, powinien tu domyślić się rozwiązania, dla kogo zagadka jest akurat jeszcze za trudna, ten będzie mógł sprawdzić odpowiedź na początku kolejnego rozdziału. Nie ma tu znaczenia dosyć tendencyjne rozwiązanie – dzieci będą się dobrze bawić. Marta Guzowska pokazuje im, że praca dla detektywa czeka nawet w najbliższym otoczeniu, nie trzeba wcale być bohaterem filmu sensacyjnego, żeby zajmować się zadaniami dla detektywów. Namawia do uważnej lektury i do wyciągania z niej wniosków, uczy wyczulenia na to, co pozornie niedostępne. Zwyczajne dzieci mogą dzięki spostrzegawczości przeżyć niezwyczajną przygodę, a to spora korzyść z lektury.
sobota, 14 kwietnia 2018
Krzysztof Piskorski: Zadra
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018.
Trzymanie formy
„Zadra” Krzysztofa Piskorskiego to obszerna powieść dla tych, którzy lubią klasyczne historie fantasy, bez fabularnych fajerwerków, ale z dobrym realizowaniem konwencji i zasad gatunkowych. Autor „uszlachetnia” fabułę przez przeniesienie jej do osiemnastowiecznej Francji, ale w wersji alternatywnej. Wprowadza troje bohaterów, z których jeden, Maurice Dalmont, w pierwszej scenie właśnie czeka na ścięcie – nie ma szans na ułaskawienie ani jakikolwiek ratunek, sam też nie walczy o odzyskanie wolności czy choćby darowanie życia. Wie doskonale, że to do niczego nie doprowadzi. Inaczej rzecz ma się z Natalie, porywczą i pomysłową siostrą Maurice’a. Ta uwielbia snuć odważne plany, nie zastanawiając się nad ich konsekwencjami. Za wszelką cenę chce ocalić brata i podsuwa mu rozwiązania nie tylko ryzykowne, ale przede wszystkim – nie do zrealizowania. Natalie w niczym nie przypomina usłużnych i podporządkowujących się mężczyznom niewiast – staje się niezłym kompanem w awanturniczych przygodach. To barwny charakter, ale nie jest też obojętna na miłość – to jej obecność wprowadza sercowe zawirowania. Bo trzecim z grona jest Stanisław Tyc, coraz bardziej zauroczony Natalie przyjaciel Maurice’a. Tę kompanię Piskorski wtrąca w wielkie dziejowe zawieruchy: każe na przemian brać udział w walkach (Tyc przemierza z wojskami Nową Europę), obserwować naukowe doświadczenia (Maurice jest w końcu zaangażowany w wynalazki, a światem rządzi tu ether, energia próżni), lub wdawać się w miniskandale obyczajowe (bo Natalie kandydatów do swojej ręki odprawia z fantazją). Składniki powieści są zatem do bólu konwencjonalne, ale uwagę czytelników zaskarbia sobie Piskorski jakością realizacji. Umiejętnie łączy elementy romansu (raczej marginalne) z teoriami politycznymi czy scenami batalistycznymi. Przez stworzenie alternatywnego świata może jednocześnie układać relację niezbyt skomplikowaną, ale też nie do końca oczywistą. Staje się zatem „Zadra” imitacją klasyki, wprawną opowieścią z większym naciskiem kładzionym na sposób opisu, a mniejszym – na meandry akcji. Krzysztof Piskorski ćwiczy tu umiejętność rozwijania opisów, chce samym doborem słów i rytmem prozy budować atmosferę powieści. Nieźle mu to wychodzi, chociaż brakuje jakiegoś elementu wyróżniającego tom. Piskorski udowadnia, że ma opanowany warsztat – ale poza tym do zaoferowania nie ma zbyt wiele, to formą i dbałością o detale próbuje zaimponować odbiorcom. Imitowanie klasyki to zadanie bezpieczne, a autorowi nie przeszkadza brak oryginalności. Na razie pokazuje raczej jednowymiarowy świat. Nie odwołuje się do rzeczywistości całkowicie obcej odbiorcom: miesza historię i pojedyncze wynalazki, operuje jednoznacznymi charakterami oraz sytuacjami, które przebiegają według ściśle wyznaczonego schematu. Tak więc „Zadra” nie dostarczy lektury przełomowej – ani na tyle wyrazistej, żeby na długo zapadała w pamięć.
Krzysztof Piskorski porusza się po stworzonym przez siebie świecie dosyć ostrożnie. Dba o analizowanie politycznych sojuszy i relacji na poziomie ponadnarodowym, ale tylko dlatego, że potrzebuje odgórnej siły, która namiesza w życiu bohaterów. Losy jednostki może kreować w oparciu o to, co dzieje się na zewnątrz, niewiele płynie bezpośrednio z charakterów albo emocji postaci – i to w pewien sposób osłabia sylwetki trójki bohaterów. „Zadra” jest książką dla ceniących sobie łagodne przechodzenie do innej rzeczywistości, lubujących się albo w powieściach historycznych z nutą absurdalnej wyobraźni, albo dla tych, którzy wolą doceniać sprawność narracyjną i przedkładają dbałość o formę nad rozwijanie akcji. „Zadra” zdobyła już wierne grono czytelników, a teraz powraca na rynek jako publikacja sprawdzona i poszukiwana.
Trzymanie formy
„Zadra” Krzysztofa Piskorskiego to obszerna powieść dla tych, którzy lubią klasyczne historie fantasy, bez fabularnych fajerwerków, ale z dobrym realizowaniem konwencji i zasad gatunkowych. Autor „uszlachetnia” fabułę przez przeniesienie jej do osiemnastowiecznej Francji, ale w wersji alternatywnej. Wprowadza troje bohaterów, z których jeden, Maurice Dalmont, w pierwszej scenie właśnie czeka na ścięcie – nie ma szans na ułaskawienie ani jakikolwiek ratunek, sam też nie walczy o odzyskanie wolności czy choćby darowanie życia. Wie doskonale, że to do niczego nie doprowadzi. Inaczej rzecz ma się z Natalie, porywczą i pomysłową siostrą Maurice’a. Ta uwielbia snuć odważne plany, nie zastanawiając się nad ich konsekwencjami. Za wszelką cenę chce ocalić brata i podsuwa mu rozwiązania nie tylko ryzykowne, ale przede wszystkim – nie do zrealizowania. Natalie w niczym nie przypomina usłużnych i podporządkowujących się mężczyznom niewiast – staje się niezłym kompanem w awanturniczych przygodach. To barwny charakter, ale nie jest też obojętna na miłość – to jej obecność wprowadza sercowe zawirowania. Bo trzecim z grona jest Stanisław Tyc, coraz bardziej zauroczony Natalie przyjaciel Maurice’a. Tę kompanię Piskorski wtrąca w wielkie dziejowe zawieruchy: każe na przemian brać udział w walkach (Tyc przemierza z wojskami Nową Europę), obserwować naukowe doświadczenia (Maurice jest w końcu zaangażowany w wynalazki, a światem rządzi tu ether, energia próżni), lub wdawać się w miniskandale obyczajowe (bo Natalie kandydatów do swojej ręki odprawia z fantazją). Składniki powieści są zatem do bólu konwencjonalne, ale uwagę czytelników zaskarbia sobie Piskorski jakością realizacji. Umiejętnie łączy elementy romansu (raczej marginalne) z teoriami politycznymi czy scenami batalistycznymi. Przez stworzenie alternatywnego świata może jednocześnie układać relację niezbyt skomplikowaną, ale też nie do końca oczywistą. Staje się zatem „Zadra” imitacją klasyki, wprawną opowieścią z większym naciskiem kładzionym na sposób opisu, a mniejszym – na meandry akcji. Krzysztof Piskorski ćwiczy tu umiejętność rozwijania opisów, chce samym doborem słów i rytmem prozy budować atmosferę powieści. Nieźle mu to wychodzi, chociaż brakuje jakiegoś elementu wyróżniającego tom. Piskorski udowadnia, że ma opanowany warsztat – ale poza tym do zaoferowania nie ma zbyt wiele, to formą i dbałością o detale próbuje zaimponować odbiorcom. Imitowanie klasyki to zadanie bezpieczne, a autorowi nie przeszkadza brak oryginalności. Na razie pokazuje raczej jednowymiarowy świat. Nie odwołuje się do rzeczywistości całkowicie obcej odbiorcom: miesza historię i pojedyncze wynalazki, operuje jednoznacznymi charakterami oraz sytuacjami, które przebiegają według ściśle wyznaczonego schematu. Tak więc „Zadra” nie dostarczy lektury przełomowej – ani na tyle wyrazistej, żeby na długo zapadała w pamięć.
Krzysztof Piskorski porusza się po stworzonym przez siebie świecie dosyć ostrożnie. Dba o analizowanie politycznych sojuszy i relacji na poziomie ponadnarodowym, ale tylko dlatego, że potrzebuje odgórnej siły, która namiesza w życiu bohaterów. Losy jednostki może kreować w oparciu o to, co dzieje się na zewnątrz, niewiele płynie bezpośrednio z charakterów albo emocji postaci – i to w pewien sposób osłabia sylwetki trójki bohaterów. „Zadra” jest książką dla ceniących sobie łagodne przechodzenie do innej rzeczywistości, lubujących się albo w powieściach historycznych z nutą absurdalnej wyobraźni, albo dla tych, którzy wolą doceniać sprawność narracyjną i przedkładają dbałość o formę nad rozwijanie akcji. „Zadra” zdobyła już wierne grono czytelników, a teraz powraca na rynek jako publikacja sprawdzona i poszukiwana.
Erich Kästner: 35 maja
Jung-off-ska, 2018.
Dwie strony świata
Erich Kästner nie bał się absurdu w twórczości dla dzieci. Jego historie nie zawsze musiały wiązać się z pouczeniami czy wychowawczymi wskazówkami. Ten autor, jak mało który, wierzył w inteligencję młodych odbiorców i gotowość do zabawy. Gdyby dzisiaj chciał trafić na rynek wydawniczy powieścią „35 maja”, miałby zapewne sporo problemów ze znalezieniem wydawcy. Na szczęście jako klasyk powracać może do woli – i do nasycenia absurdem kolejnych pokoleń, w różnych opracowaniach. Teraz „35 maja” trafia na księgarskie półki za sprawą wydawnictwa Jung-off-ska, co ucieszy koneserów nonsensownego humoru, nie tylko rekrutujących się spośród najmłodszych. To wspaniała historia o roli wyobraźni w życiu człowieka – i o tym, że nie zawsze szkoła przekazuje to, co najważniejsze.
Wszystko zaczyna się w momencie, gdy najlepsi z rachowania uczniowie mają na zadanie opisać w domu… morza południowe. Mały bohater, Konrad, jest rozżalony: nie ma pojęcia o tym temacie i zadanie uważa za niesprawiedliwą karę dla prymusów. Jeszcze nie wie, że dzięki temu przeżyje prawdziwą przygodę. To ten dzień, w którym opiekuje się nim dorosły o wyobraźni kilkulatka, stryj Rabarbar. Do ekipy nieoczekiwanie dołącza Negro Kaballo, czarny koń o manierach dżentelmena. Stryj, chłopiec i koń wchodzą do szafy, żeby przejść drogę do mórz południowych. Przemierzają kolejne krainy, z których każda charakteryzuje się czymś wyjątkowym – i żadna nie znalazłaby się na mapie dorosłych. Tu parasole wyrastają z ziemi po deszczu, tam można spotkać olbrzyma. Chłopiec wszystkiemu musi się dziwić, stryja nic nie zaskakuje, koń okazuje się wybitnym przewodnikiem po nowo odkrywanej rzeczywistości. Morza południowe są tu celem – ale równie dobrze mogłaby się nim stać każda kolejna kraina, skoro każda jest samodzielną i pełnowartościową przygodą. Przygodą, co trzeba dodać, jakich dzisiaj w książkach dla dzieci brakuje – najwyraźniej niewielu redaktorów i autorów było w szkole mocnych z rachunków. Autor pozwala odbiorcom cieszyć się odkryciami z wyprawy, ćwiczyć fantazję, dostarcza śmiechu na wysokim poziomie – nie ma tu obiegowych żartów, ale dowcipy polegają na zaskoczeniu oraz absurdalnej nieprzystawalności pomysłów do realiów znanych czytelnikom. Takie odrabianie lekcji to przyjemność (wypracowanie – czyli pewnego rodzaju streszczenie wyprawy – znajdą czytelnicy w finale, który przy okazji będzie też egzaminem z ortografii). Niepozorny tomik skrywa szereg silnych wrażeń. Absurd zapewnia mu ponadczasowość: ta opowieść mimo upływu czasu wcale się nie starzeje, niektóre elementy stają się archaiczne (choćby oznaki dżentelmeńskiej grzeczności lub szkolna codzienność), ale one zamieniają się w miłą egzotykę, uszlachetniają tekst i nadają mu dodatkowego, nieprzewidzianego przez autora smaku. Za sprawą kontekstu zmieniać się więc będzie odbiór ramy kompozycyjnej, motywów sprzed przejścia przez szafę – ale nie sam trzon, rola fantazji w upiększaniu codzienności pozostanie i będzie dla dorosłych oraz dzieci cenną wskazówką co do ubarwiania rutyny.
Tomik został wydany w ślicznej serii – kolorowe ilustracje Joanny Rusinek przyciągają uwagę dzieci, a kieszonkowy format sprawia, że książkę można wszędzie ze sobą zabrać. W tym wypadku bajkowość fabuły przechodzi w barwną szatę graficzną – i ładnie ze sobą te dwie sfery korespondują. Cieszy fakt, że Kästner na rynek powraca co pewien czas, a skoro w dodatku w tak atrakcyjnym wydaniu – łatwiej będzie przekonać najmłodszych do czytania i przeżywania przygód razem z małym Konradem. chociaż i tak całe uznanie przejdzie na Negro Kaballo, konia, który bez problemu odnajduje się i w ludzkim, i w baśniowym świecie.
Dwie strony świata
Erich Kästner nie bał się absurdu w twórczości dla dzieci. Jego historie nie zawsze musiały wiązać się z pouczeniami czy wychowawczymi wskazówkami. Ten autor, jak mało który, wierzył w inteligencję młodych odbiorców i gotowość do zabawy. Gdyby dzisiaj chciał trafić na rynek wydawniczy powieścią „35 maja”, miałby zapewne sporo problemów ze znalezieniem wydawcy. Na szczęście jako klasyk powracać może do woli – i do nasycenia absurdem kolejnych pokoleń, w różnych opracowaniach. Teraz „35 maja” trafia na księgarskie półki za sprawą wydawnictwa Jung-off-ska, co ucieszy koneserów nonsensownego humoru, nie tylko rekrutujących się spośród najmłodszych. To wspaniała historia o roli wyobraźni w życiu człowieka – i o tym, że nie zawsze szkoła przekazuje to, co najważniejsze.
Wszystko zaczyna się w momencie, gdy najlepsi z rachowania uczniowie mają na zadanie opisać w domu… morza południowe. Mały bohater, Konrad, jest rozżalony: nie ma pojęcia o tym temacie i zadanie uważa za niesprawiedliwą karę dla prymusów. Jeszcze nie wie, że dzięki temu przeżyje prawdziwą przygodę. To ten dzień, w którym opiekuje się nim dorosły o wyobraźni kilkulatka, stryj Rabarbar. Do ekipy nieoczekiwanie dołącza Negro Kaballo, czarny koń o manierach dżentelmena. Stryj, chłopiec i koń wchodzą do szafy, żeby przejść drogę do mórz południowych. Przemierzają kolejne krainy, z których każda charakteryzuje się czymś wyjątkowym – i żadna nie znalazłaby się na mapie dorosłych. Tu parasole wyrastają z ziemi po deszczu, tam można spotkać olbrzyma. Chłopiec wszystkiemu musi się dziwić, stryja nic nie zaskakuje, koń okazuje się wybitnym przewodnikiem po nowo odkrywanej rzeczywistości. Morza południowe są tu celem – ale równie dobrze mogłaby się nim stać każda kolejna kraina, skoro każda jest samodzielną i pełnowartościową przygodą. Przygodą, co trzeba dodać, jakich dzisiaj w książkach dla dzieci brakuje – najwyraźniej niewielu redaktorów i autorów było w szkole mocnych z rachunków. Autor pozwala odbiorcom cieszyć się odkryciami z wyprawy, ćwiczyć fantazję, dostarcza śmiechu na wysokim poziomie – nie ma tu obiegowych żartów, ale dowcipy polegają na zaskoczeniu oraz absurdalnej nieprzystawalności pomysłów do realiów znanych czytelnikom. Takie odrabianie lekcji to przyjemność (wypracowanie – czyli pewnego rodzaju streszczenie wyprawy – znajdą czytelnicy w finale, który przy okazji będzie też egzaminem z ortografii). Niepozorny tomik skrywa szereg silnych wrażeń. Absurd zapewnia mu ponadczasowość: ta opowieść mimo upływu czasu wcale się nie starzeje, niektóre elementy stają się archaiczne (choćby oznaki dżentelmeńskiej grzeczności lub szkolna codzienność), ale one zamieniają się w miłą egzotykę, uszlachetniają tekst i nadają mu dodatkowego, nieprzewidzianego przez autora smaku. Za sprawą kontekstu zmieniać się więc będzie odbiór ramy kompozycyjnej, motywów sprzed przejścia przez szafę – ale nie sam trzon, rola fantazji w upiększaniu codzienności pozostanie i będzie dla dorosłych oraz dzieci cenną wskazówką co do ubarwiania rutyny.
Tomik został wydany w ślicznej serii – kolorowe ilustracje Joanny Rusinek przyciągają uwagę dzieci, a kieszonkowy format sprawia, że książkę można wszędzie ze sobą zabrać. W tym wypadku bajkowość fabuły przechodzi w barwną szatę graficzną – i ładnie ze sobą te dwie sfery korespondują. Cieszy fakt, że Kästner na rynek powraca co pewien czas, a skoro w dodatku w tak atrakcyjnym wydaniu – łatwiej będzie przekonać najmłodszych do czytania i przeżywania przygód razem z małym Konradem. chociaż i tak całe uznanie przejdzie na Negro Kaballo, konia, który bez problemu odnajduje się i w ludzkim, i w baśniowym świecie.
piątek, 13 kwietnia 2018
Młynarski. Rozmowy
Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.
Przypomnienie
Na rynek zaczyna wypływać coraz więcej publikacji poświęconych Wojciechowi Młynarskiemu – a przoduje w tym wydawnictwo, które jeszcze za życia autora zdecydowało się przypomnieć jego sylwetkę tomem „Moje ulubione drzewo” – zestawem wierszy i rozmów z córką, Agatą. Teraz Prószyński i S-ka proponuje odbiorcom skrótowy przegląd wywiadów i wybór zdjęć, dokumentów czy materiałów archiwalnych. „Młynarski. Rozmowy” to książka na pierwszy rzut oka dość obszerna (i starannie wydana, jeśli pominąć ortograficzny błąd w spisie treści), ale nacisk kładzie się w niej jednak na stronę graficzną, a nie tekstową. Może ze względu na prawa autorskie, a może z innych powodów, których odbiorcom się tu nie przedstawia. Wydawca tomu kieruje się do szerokiej publiczności, a nie do koneserów felietonów rymowanych. Dotrzeć chce do mas, a tych nie przekona antologią wywiadów – za to obrazami jak najbardziej. W związku z tym „Młynarski. Rozmowy” to zlepek tematycznych wspomnień: Wojciech Młynarski mówi tu odrobinę o rodzinie, odrobinę o chorobie, odrobinę o tworzeniu i odrobinę o występowaniu na scenie. Nawiązuje do lekcji, jakie odbierał od bardziej doświadczonych kolegów na początku drogi twórczej, a i do odkryć, jakie sam przeżywał podczas analizowania tekstów swoich mistrzów, rejestruje szczegóły współpracy z wybitnymi kompozytorami, przytacza też drobne recenzje od autorytetów. Wszystko w formie niewielkich wzmianek – nie ma tu miejsca na rozwijanie opowieści (zestaw adresów bibliograficznych podany jest na końcu książki i zainteresowani mogą samodzielnie docierać do pełnych wiadomości (z wyłączeniem rozmów prywatnych). Twórcy tomu wykorzystują tu i rozmowy publikowane w prasie, i telewizyjne nagrania. Nie przyniesie ta książka nic zaskakującego w kwestiach biografii lub warsztatu Wojciecha Młynarskiego, to bardziej przyspieszona prezentacja dla młodszych pokoleń – lub sentymentalna podróż dla starszych. Nie da się traktować jej jako punktu wyjścia twórczych analiz, ale podsuwa przynajmniej częściowo bibliografię.
Olbrzymią wartością dla odbiorców będą natomiast nie szczątkowe wypowiedzi artysty, a strona graficzna. Tom wypełniają przedruki starych recenzji i artykułów prasowych – przytaczane tu wprawdzie w charakterze ozdób i dla sporej części odbiorców w ogóle bez większego znaczenia – ale jednocześnie są ułatwieniem w gromadzeniu materiałów dla tych, którzy naprawdę twórczością Wojciecha Młynarskiego się interesują. Poza tym pojawiają się tu ozdobniki bez wartości informacyjnej (choćby fragmenty notatek z nieistotnych dziś spotkań), przedruki programów, recitali czy… legitymacji, plakatów i zapisów nutowych. Cały ogrom materiałów nie do użycia, a przecież przybliżających do gwiazdy z punktu widzenia fana. Najwięcej jest tu natomiast powiększanych zdjęć. Te dzielą się na dwie grupy – jedne stanowią przegląd prywatnych i domowych archiwów, drugie to efekty profesjonalnych sesji fotograficznych na przestrzeni lat. Tak Wojciech Młynarski prezentuje się czytelnikom.
W publikacjach poświęconych temu artyście zwykle – nieprzypadkowo – kładzie się nacisk na słowa, przesłania lub choćby formę tekstów. Tom „Młynarski. Rozmowy” jest swoistym przełamaniem konwencji, przejściem na stronę wizualną z maksymalnie upraszczanymi wywodami autobiograficznymi. To publikacja w stylu pop, reakcja na to, co aktualnie dobrze się sprzedaje. Próba zaprezentowania Wojciecha Młynarskiego od bardziej prywatnej strony – ale bez przekraczania wyznaczanych przez twórcę granic.
Przypomnienie
Na rynek zaczyna wypływać coraz więcej publikacji poświęconych Wojciechowi Młynarskiemu – a przoduje w tym wydawnictwo, które jeszcze za życia autora zdecydowało się przypomnieć jego sylwetkę tomem „Moje ulubione drzewo” – zestawem wierszy i rozmów z córką, Agatą. Teraz Prószyński i S-ka proponuje odbiorcom skrótowy przegląd wywiadów i wybór zdjęć, dokumentów czy materiałów archiwalnych. „Młynarski. Rozmowy” to książka na pierwszy rzut oka dość obszerna (i starannie wydana, jeśli pominąć ortograficzny błąd w spisie treści), ale nacisk kładzie się w niej jednak na stronę graficzną, a nie tekstową. Może ze względu na prawa autorskie, a może z innych powodów, których odbiorcom się tu nie przedstawia. Wydawca tomu kieruje się do szerokiej publiczności, a nie do koneserów felietonów rymowanych. Dotrzeć chce do mas, a tych nie przekona antologią wywiadów – za to obrazami jak najbardziej. W związku z tym „Młynarski. Rozmowy” to zlepek tematycznych wspomnień: Wojciech Młynarski mówi tu odrobinę o rodzinie, odrobinę o chorobie, odrobinę o tworzeniu i odrobinę o występowaniu na scenie. Nawiązuje do lekcji, jakie odbierał od bardziej doświadczonych kolegów na początku drogi twórczej, a i do odkryć, jakie sam przeżywał podczas analizowania tekstów swoich mistrzów, rejestruje szczegóły współpracy z wybitnymi kompozytorami, przytacza też drobne recenzje od autorytetów. Wszystko w formie niewielkich wzmianek – nie ma tu miejsca na rozwijanie opowieści (zestaw adresów bibliograficznych podany jest na końcu książki i zainteresowani mogą samodzielnie docierać do pełnych wiadomości (z wyłączeniem rozmów prywatnych). Twórcy tomu wykorzystują tu i rozmowy publikowane w prasie, i telewizyjne nagrania. Nie przyniesie ta książka nic zaskakującego w kwestiach biografii lub warsztatu Wojciecha Młynarskiego, to bardziej przyspieszona prezentacja dla młodszych pokoleń – lub sentymentalna podróż dla starszych. Nie da się traktować jej jako punktu wyjścia twórczych analiz, ale podsuwa przynajmniej częściowo bibliografię.
Olbrzymią wartością dla odbiorców będą natomiast nie szczątkowe wypowiedzi artysty, a strona graficzna. Tom wypełniają przedruki starych recenzji i artykułów prasowych – przytaczane tu wprawdzie w charakterze ozdób i dla sporej części odbiorców w ogóle bez większego znaczenia – ale jednocześnie są ułatwieniem w gromadzeniu materiałów dla tych, którzy naprawdę twórczością Wojciecha Młynarskiego się interesują. Poza tym pojawiają się tu ozdobniki bez wartości informacyjnej (choćby fragmenty notatek z nieistotnych dziś spotkań), przedruki programów, recitali czy… legitymacji, plakatów i zapisów nutowych. Cały ogrom materiałów nie do użycia, a przecież przybliżających do gwiazdy z punktu widzenia fana. Najwięcej jest tu natomiast powiększanych zdjęć. Te dzielą się na dwie grupy – jedne stanowią przegląd prywatnych i domowych archiwów, drugie to efekty profesjonalnych sesji fotograficznych na przestrzeni lat. Tak Wojciech Młynarski prezentuje się czytelnikom.
W publikacjach poświęconych temu artyście zwykle – nieprzypadkowo – kładzie się nacisk na słowa, przesłania lub choćby formę tekstów. Tom „Młynarski. Rozmowy” jest swoistym przełamaniem konwencji, przejściem na stronę wizualną z maksymalnie upraszczanymi wywodami autobiograficznymi. To publikacja w stylu pop, reakcja na to, co aktualnie dobrze się sprzedaje. Próba zaprezentowania Wojciecha Młynarskiego od bardziej prywatnej strony – ale bez przekraczania wyznaczanych przez twórcę granic.
czwartek, 12 kwietnia 2018
Stephen Mansfield: Tokio. Biografia
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2018.
Tokio przez wieki
Najczęściej w serii Mundis autorzy skupiają się na życiu w poszczególnych państwach, pokazując kontrasty między znaną im (albo uważaną powszechnie za zwyczajną) codziennością a kulturowymi udziwnieniami. Jednak Stephen Mansfield z reporterskich tonów rezygnuje i podsuwa czytelnikom tom obiektywny, a do tego uwolniony od turystycznych atrakcji lub zaskoczeń dla imigranta – mocno nakierowany na przeszłość. Autor nie szuka bohaterów – przewodników, postaci, których losy ukazywałyby rozwój miasta. Tu bohaterem jest Tokio na przestrzeni wieków. Nie powinien budzić wątpliwości podtytuł tomu, rzeczywiście Mansfield tworzy „biografię”, swoisty życiorys miasta w zestawieniu z kulturowymi symbolami Japonii. O dzisiejszym Tokio odbiorcy nie dowiedzą się zbyt wiele, może poza tym, że to miasto, które nie znosi stagnacji i przez cały czas dąży do przeobrażeń, i to na wielką skalę.
Mansfield zaczyna swoją relację od… ukształtowania terenu. To jedyne, co nie podlega zmianom, a poza tym może stanowić solidny grunt pod późniejszą właściwą relację o mieście. Częstuje zatem odbiorców wiadomościami z geografii, docierając do struktur, o których przeciętny mieszkaniec Tokio w ogóle zapewne nie myśli. Ale już refleksje natury geologicznej prowadzić będą do pierwszych śladów życia na tych terenach, choćby – grobowców z V wieku. Da to czytelnikom pojęcie nie tyle o historii miasta, co raczej o tradycjach – niewidocznych obecnie za sprawą cywilizacyjnego pędu. Skoro na horyzoncie pojawiają się ludzie, autor może zająć się sprawdzaniem organizacji codzienności. Z jednej strony pokazuje zatem budowę świątyń (raczej bez zagłębiania się w wierzenia), z drugiej – domów publicznych. Odnosi się do społecznych hierarchii i do decyzji możnych. Stopniowo przechodzi do rozwoju kultury i analizuje między innymi cechy teatru kabuki, śledzi skrótowo tematy inspirujące poetów i malarzy. Sprawdza, jak w różnych okresach rozwijało się miasto i jakie rodzaje mód kierowały mieszkańcami. Decyduje się na wybieranie tych najbardziej wyrazistych motywów, żeby nie szatkować narracji. To, co w danym momencie dominuje w kulturze lub rozwoju cywilizacyjnym, uzupełnia autor… kataklizmami przyrodniczymi. Pożary, tsunami czy trzęsienia ziemi nie pozostają bez wpływu na miasto i pomysły jego mieszkańców. Z czasem coraz bardziej liczy się chęć zaistnienia architektów i projektantów, co widać w koncepcjach urbanistycznych. Stephen Mansfield przeprowadza odbiorców przez kolejne epoki i okresy rozwoju miasta – czasami zderzając je z wielkimi tematami historycznymi. Skupia się wyłącznie na mieście, przedstawiając je jako twór podlegający dynamicznym zmianom. Dzięki takiej perspektywie autor może unikać stereotypowych sądów, prezentuje Tokio z dala od narracji z przewodników turystycznych: chce, żeby odbiorcy je przede wszystkim zrozumieli, bo stąd bierze się ciekawość poznawcza i chęć podróży.
Zwiedzanie Tokio pozwala przynajmniej w niewielkim zakresie zająć się również kulturą Japonii. Mansfield czasami odnosi się do charakterystycznych dla regionu rozwiązań i umożliwia odbiorcom prześledzenie kulturowych zdobyczy, proponuje wyjaśnienia zawodu gejsz, kurtyzan oraz… aktorów. Wszystko umiejętnie łączy ze specyfiką odpowiednich czasów, przez co odbiorcy mogą otrzymać wielowymiarową lekturę. Pamiętać jednak należy, że inaczej niż w większości publikacji z tej serii, w „Tokio” nie ma osobistych komentarzy ani uwag przefiltrowanych przez własne doświadczenia.
Tokio przez wieki
Najczęściej w serii Mundis autorzy skupiają się na życiu w poszczególnych państwach, pokazując kontrasty między znaną im (albo uważaną powszechnie za zwyczajną) codziennością a kulturowymi udziwnieniami. Jednak Stephen Mansfield z reporterskich tonów rezygnuje i podsuwa czytelnikom tom obiektywny, a do tego uwolniony od turystycznych atrakcji lub zaskoczeń dla imigranta – mocno nakierowany na przeszłość. Autor nie szuka bohaterów – przewodników, postaci, których losy ukazywałyby rozwój miasta. Tu bohaterem jest Tokio na przestrzeni wieków. Nie powinien budzić wątpliwości podtytuł tomu, rzeczywiście Mansfield tworzy „biografię”, swoisty życiorys miasta w zestawieniu z kulturowymi symbolami Japonii. O dzisiejszym Tokio odbiorcy nie dowiedzą się zbyt wiele, może poza tym, że to miasto, które nie znosi stagnacji i przez cały czas dąży do przeobrażeń, i to na wielką skalę.
Mansfield zaczyna swoją relację od… ukształtowania terenu. To jedyne, co nie podlega zmianom, a poza tym może stanowić solidny grunt pod późniejszą właściwą relację o mieście. Częstuje zatem odbiorców wiadomościami z geografii, docierając do struktur, o których przeciętny mieszkaniec Tokio w ogóle zapewne nie myśli. Ale już refleksje natury geologicznej prowadzić będą do pierwszych śladów życia na tych terenach, choćby – grobowców z V wieku. Da to czytelnikom pojęcie nie tyle o historii miasta, co raczej o tradycjach – niewidocznych obecnie za sprawą cywilizacyjnego pędu. Skoro na horyzoncie pojawiają się ludzie, autor może zająć się sprawdzaniem organizacji codzienności. Z jednej strony pokazuje zatem budowę świątyń (raczej bez zagłębiania się w wierzenia), z drugiej – domów publicznych. Odnosi się do społecznych hierarchii i do decyzji możnych. Stopniowo przechodzi do rozwoju kultury i analizuje między innymi cechy teatru kabuki, śledzi skrótowo tematy inspirujące poetów i malarzy. Sprawdza, jak w różnych okresach rozwijało się miasto i jakie rodzaje mód kierowały mieszkańcami. Decyduje się na wybieranie tych najbardziej wyrazistych motywów, żeby nie szatkować narracji. To, co w danym momencie dominuje w kulturze lub rozwoju cywilizacyjnym, uzupełnia autor… kataklizmami przyrodniczymi. Pożary, tsunami czy trzęsienia ziemi nie pozostają bez wpływu na miasto i pomysły jego mieszkańców. Z czasem coraz bardziej liczy się chęć zaistnienia architektów i projektantów, co widać w koncepcjach urbanistycznych. Stephen Mansfield przeprowadza odbiorców przez kolejne epoki i okresy rozwoju miasta – czasami zderzając je z wielkimi tematami historycznymi. Skupia się wyłącznie na mieście, przedstawiając je jako twór podlegający dynamicznym zmianom. Dzięki takiej perspektywie autor może unikać stereotypowych sądów, prezentuje Tokio z dala od narracji z przewodników turystycznych: chce, żeby odbiorcy je przede wszystkim zrozumieli, bo stąd bierze się ciekawość poznawcza i chęć podróży.
Zwiedzanie Tokio pozwala przynajmniej w niewielkim zakresie zająć się również kulturą Japonii. Mansfield czasami odnosi się do charakterystycznych dla regionu rozwiązań i umożliwia odbiorcom prześledzenie kulturowych zdobyczy, proponuje wyjaśnienia zawodu gejsz, kurtyzan oraz… aktorów. Wszystko umiejętnie łączy ze specyfiką odpowiednich czasów, przez co odbiorcy mogą otrzymać wielowymiarową lekturę. Pamiętać jednak należy, że inaczej niż w większości publikacji z tej serii, w „Tokio” nie ma osobistych komentarzy ani uwag przefiltrowanych przez własne doświadczenia.
środa, 11 kwietnia 2018
Dana Reinhardt: Powiedz wreszcie prawdę
Jaguar, Warszawa 2018.
Ucieczka od świata
Porzuconym zawsze trudno się pogodzić z rozpadem związku. Zwłaszcza gdy mają kilkanaście lat i po długim okresie zażyłości nie pamiętają już, jak to jest żyć w pojedynkę. I jeśli przyzwyczaili się do myśli, że będą z kimś na zawsze. River, bohater tomu „Powiedz wreszcie prawdę”, mimo rozstania czuje się związany z Penny i ma nadzieję, że ukochana zmieni zdanie co do wspólnej przyszłości. Próbuje różnych sztuczek, by zwrócić na siebie uwagę dziewczyny – i przechodzi kolejne fazy żałoby po związku. Wciąż kocha Penny, zależy mu zatem na wskrzeszeniu jej uczucia – nie słucha otoczenia, przekonany o sensowności własnych pomysłów. Tymczasem Penny idzie dalej, nie oglądając się za siebie. Ona na pewno nie wróci.
„Powiedz wreszcie prawdę” to historia odwracająca nastoletnie stereotypy. Dana Reinchardt odwołuje się tu do uczuć znanych czytelnikom, ale wyostrza je ponad miarę. River głuchnie na rozsądne argumenty, zachowuje się śmiesznie – gdy patrzy się na niego z dystansu. Ten bohater pomoże zrozumieć nastoletnim odbiorcom, że w podobnych sytuacjach nie warto oglądać się za siebie i walczyć o wygasłe uczucie – nikogo przecież nie zmusi się do kochania. Jednak męcząca tęsknota chłopaka za dziewczyną, która go zostawiła, to jedno – stanowi punkt wyjścia dla historii i dla charakterystyki postaci. Reinhardt sprawdza, jak River układa sobie rzeczywistość na nowo – i jego strategię nakreśla w tytule powieści. Bohater zaczyna kłamać. Okłamuje otoczenie, przynajmniej na początku utrzymując, że to nie koniec związku. Okłamuje siebie samego. A kiedy trafia na spotkania terapeutyczne dla młodzieży z rozmaitymi uzależnieniami, wymyśla sobie problem z marihuaną jako kartę wstępu do grupy. Potrzebuje wsparcia i zrozumienia, a tu nie zostanie skrytykowany. Może być, kim chce i uniknąć ocen dotychczasowego zachowania. Wreszcie w innym towarzystwie ma szansę na chwilę zapomnieć o Penny, a nowe znajomości mogą rozwinąć się w obiecującym kierunku.
Nie da się, co oczywiste, budować szczęścia na kłamstwie, Rivera czeka zatem długa droga do upragnionego spokoju, ale niekonwencjonalne działania stają się najlepszą formą terapii dla chłopaka. Autorka unika podawania prostych i podręcznikowych porad, stawia na nietuzinkowe przygody i podkreśla rolę kontaktów międzyludzkich przy odzyskiwaniu spokoju ducha. W pewnych momentach rezygnuje Reinhardt z fabularnych oczywistości, żeby zaintrygować nastoletnich odbiorców, innym razem proponuje im najczęstsze w gatunku rozwiązania. Dostrzega motyw, który rzadko wkracza do literatury czwartej. Umiejętnie podkreśla tęsknotę i brak chęci do pogodzenia się z losem. To coś, co zaangażuje młodych czytelników.
Dana Reinhardt chce, by odbiorcy tomu sami potrafili decydować, co jest dla nich dobre, a co nie – ale przedstawia też antywzorzec zachowania, celowo ośmiesza Rivera, by dać do myślenia nastolatkom. „Powiedz wreszcie prawdę” to zatem próba przemówienia odbiorcom do rozsądku i pokazania, że koniec jednego związku nie oznacza końca świata. „Powiedz wreszcie prawdę” to historia dość szybka i parę spraw da się w niej już na początku przewidzieć – ale nie odbierze to nikomu zabawy. Dana Reinhardt znajduje dla swojego bohatera azyl tam, gdzie nikt zwykle sam nie szukałby pokrzepienia.
Ucieczka od świata
Porzuconym zawsze trudno się pogodzić z rozpadem związku. Zwłaszcza gdy mają kilkanaście lat i po długim okresie zażyłości nie pamiętają już, jak to jest żyć w pojedynkę. I jeśli przyzwyczaili się do myśli, że będą z kimś na zawsze. River, bohater tomu „Powiedz wreszcie prawdę”, mimo rozstania czuje się związany z Penny i ma nadzieję, że ukochana zmieni zdanie co do wspólnej przyszłości. Próbuje różnych sztuczek, by zwrócić na siebie uwagę dziewczyny – i przechodzi kolejne fazy żałoby po związku. Wciąż kocha Penny, zależy mu zatem na wskrzeszeniu jej uczucia – nie słucha otoczenia, przekonany o sensowności własnych pomysłów. Tymczasem Penny idzie dalej, nie oglądając się za siebie. Ona na pewno nie wróci.
„Powiedz wreszcie prawdę” to historia odwracająca nastoletnie stereotypy. Dana Reinchardt odwołuje się tu do uczuć znanych czytelnikom, ale wyostrza je ponad miarę. River głuchnie na rozsądne argumenty, zachowuje się śmiesznie – gdy patrzy się na niego z dystansu. Ten bohater pomoże zrozumieć nastoletnim odbiorcom, że w podobnych sytuacjach nie warto oglądać się za siebie i walczyć o wygasłe uczucie – nikogo przecież nie zmusi się do kochania. Jednak męcząca tęsknota chłopaka za dziewczyną, która go zostawiła, to jedno – stanowi punkt wyjścia dla historii i dla charakterystyki postaci. Reinhardt sprawdza, jak River układa sobie rzeczywistość na nowo – i jego strategię nakreśla w tytule powieści. Bohater zaczyna kłamać. Okłamuje otoczenie, przynajmniej na początku utrzymując, że to nie koniec związku. Okłamuje siebie samego. A kiedy trafia na spotkania terapeutyczne dla młodzieży z rozmaitymi uzależnieniami, wymyśla sobie problem z marihuaną jako kartę wstępu do grupy. Potrzebuje wsparcia i zrozumienia, a tu nie zostanie skrytykowany. Może być, kim chce i uniknąć ocen dotychczasowego zachowania. Wreszcie w innym towarzystwie ma szansę na chwilę zapomnieć o Penny, a nowe znajomości mogą rozwinąć się w obiecującym kierunku.
Nie da się, co oczywiste, budować szczęścia na kłamstwie, Rivera czeka zatem długa droga do upragnionego spokoju, ale niekonwencjonalne działania stają się najlepszą formą terapii dla chłopaka. Autorka unika podawania prostych i podręcznikowych porad, stawia na nietuzinkowe przygody i podkreśla rolę kontaktów międzyludzkich przy odzyskiwaniu spokoju ducha. W pewnych momentach rezygnuje Reinhardt z fabularnych oczywistości, żeby zaintrygować nastoletnich odbiorców, innym razem proponuje im najczęstsze w gatunku rozwiązania. Dostrzega motyw, który rzadko wkracza do literatury czwartej. Umiejętnie podkreśla tęsknotę i brak chęci do pogodzenia się z losem. To coś, co zaangażuje młodych czytelników.
Dana Reinhardt chce, by odbiorcy tomu sami potrafili decydować, co jest dla nich dobre, a co nie – ale przedstawia też antywzorzec zachowania, celowo ośmiesza Rivera, by dać do myślenia nastolatkom. „Powiedz wreszcie prawdę” to zatem próba przemówienia odbiorcom do rozsądku i pokazania, że koniec jednego związku nie oznacza końca świata. „Powiedz wreszcie prawdę” to historia dość szybka i parę spraw da się w niej już na początku przewidzieć – ale nie odbierze to nikomu zabawy. Dana Reinhardt znajduje dla swojego bohatera azyl tam, gdzie nikt zwykle sam nie szukałby pokrzepienia.
Subskrybuj:
Posty (Atom)