Iskry, Warszawa 2015.
Indywidualności
Mariusz Urbanek nie tworzy tradycyjnych biografii, on zabiera czytelników do sedna spraw ważnych dla bohaterów książek – i pozwala im towarzyszyć w rozmaitych życiowych wyzwaniach. Tak jest z czterema Kisielewskimi – Urbanek mógłby żmudnie rozbudowywać encyklopedyczne notki, ale zamiast tego woli zaprezentować odbiorcom biografie zbeletryzowane i splecione ze sobą. Opisuje Jana Augusta, Zygmunta, Stefana i Wacka tak, jakby towarzyszył im w codziennych sprawach. Wyrzuca z opowieści tematy mało istotne (mało „życiowe”), pomija nudne fakty, a uwypukla te, które świadczyły o charakterach czy temperamentach. Kiedy nie może zbudować spójnej opowieści o życiu, przerzuca się na twórczość – i to tak, żeby czytelnicy nie odczuli, że czegokolwiek tu brakuje. W przypadku tomu „Kisielewscy” to dorosłość i spojrzenie na sprawy artystyczne (a czasem też i polityczne) stanowi przedmiot zainteresowania Urbanka. Czterej Kisielewscy pojawiają się tu jako bohaterowie atrakcyjni z uwagi na własną egzotyczność, indywidualizm i nieuleganie wpływom innych. Różnią się od siebie, ale Mariusz Urbanek łączy ich nie tylko ze względu na rodzinne powiązania. Wszyscy mają prezentować niezłomność charakterów i wysoką samoświadomość. Tu nawet problemy – choroba psychiczna czy zamiłowanie do hazardu – nie niszczą obrazu ludzi, których warto upamiętnić. Urbanek towarzyszy trzem pokoleniom Kisielewskich i przez cały czas podtrzymuje zainteresowanie czytelników bliskością omawianych postaci. W przypadku Jana Augusta i Zygmunta pisze przede wszystkim o sztuce. Pierwszego prezentuje jako autora tekstów dla teatru, u drugiego wskazuje celne obserwacje społeczne przemycane w powieściach. Nieco inaczej rzecz ma się w przypadku Stefana i Wacka: tu twórczość przetykana jest społecznymi i charakterologicznymi uwarunkowaniami. Urbanek uzyskuje wielobarwne portrety ojca i syna przez to, że sam nie jest pewien, któremu powinien bardziej kibicować. Kiedy staje po stronie Stefana, musi zaznaczyć, jakie zmartwienia generował Wacek. Kiedy przedstawia Wacka, Stefan widnieje jako ten, którego poglądy uniemożliwiają osiągnięcie szczęścia. Ta gra toczy się przez dużą część książki i jawi się równie atrakcyjnie jak burzliwe fragmenty życiorysów Kisielewskich. Kiedy to tylko możliwe, Urbanek nawiązuje do rozmów z ludźmi, którzy znali jego bohaterów, odwołuje się też do dostępnych ogólnie opinii. Nie wykorzystuje ich jednak jako wyłącznego składnika budującego charakterystyki – te płyną z analiz zachowań oraz postaw, życiowych wyborów – i relacji rodzinnych. „Kisielewscy” to książka ukrywająca pracę badawczą. Niemal do każdego zdania mógłby Mariusz Urbanek przygotować wyjaśniający źródło przypis – woli jednak, żeby nic nie zakłócało czytelnikom odbioru. W ten sposób beletryzuje swoją książkę i trafia z nią do różnych grup czytelników. Zapewnia im nie tylko sporą dawkę wiadomości, ale też dobrą rozrywkę podczas śledzenia sprawnej narracji. Zresztą Urbanek w Iskrach dorobił się już pozycji uznanego biografa i odbiorcy doskonale wiedzą, czego spodziewać się po jego publikacjach. „Kisielewscy”, chociaż dotyczą czterech a nie jednej postaci, nie wydają się lekturą pospieszną czy niestarannie przygotowaną. Ten autor potrafi snuć opowieści pełne życia, a przy tym dalekie od konwencjonalnych biografii. Zresztą o dobrym opanowaniu formy świadczy tu umiejętność przeplatania życiorysów i układania z poszczególnych historii jednej bardzo udanej narracji. „Kisielewscy” to z jednej strony pozycja biograficzna przybliżająca sylwetki czterech wybitnych przedstawicieli rodu, który zapisał się w historii kultury, z drugiej – prawdziwa lekcja pisania w wykonaniu Mariusza Urbanka.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
niedziela, 31 maja 2015
Henryk J. Chmielewski: Elemelementarz
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Litery
Papcio Chmiel wykorzystuje motyw elementarza do stworzenia kolejnego dowcipnego komiksu o Tytusie, Romku i A’Tomku – jego „Elemelementarz” kierowany do analfabetów najmłodszemu pokoleniu przypomni o sztuce pisania – starszych zabiera w sentymentalną podróż. Umiejętność czytania bardzo się przyda, także do odkrywania rozmaitych intertekstualnych i ironicznych zabaw autora. Henryk Jerzy Chmielewski bawi – a przy okazji przemyca sporo wiadomości z dziedziny kaligrafii. Kiedy jego książka się znudzi (w oficjalnej wersji – kiedy wszystkie nauki z niej zostaną już wykorzystane), należy przekazać ją młodszemu analfabecie. Takie traktowanie odbiorców zapewnia humor i ironię.
Tym razem uczłowieczanie Tytusa polega na walce z jego analfabetyzmem, co bardzo popiera Szympsia, żona pięćdziesięciosiedmioletniego pierwszoklasisty. Ale na naukę nigdy nie jest za późno. Tytus raźno przystępuje do pracy. Dowiaduje się, czym charakteryzują się litery i czym różnią się angielski i polski alfabet. Kiedy już bohater pozna litery na tyle, by móc czytać komiksy Papcia Chmiela, dowie się czegoś o przyborach piśmienniczych czy o kształtach (litery pisane, drukowane, czcionka szeryfowa). Do tego dochodzą lekcje ze znakami diakrytycznymi czy różnice między głoskami. Ważna jest i ortografia, na którą Papcio Chmiel ma swoje sposoby. Do nauki alfabetu zaprzęga nawet postacie historyczne – zupełnie jakby Tytusa trzeba było specjalnie przekonywać do zgłębiania wiedzy. A’Tomek i Romek przebywają zawsze w pobliżu, jeden służy dobrymi radami (i świeci przykładem), drugi nie rezygnuje z rozmaitych uszczypliwości. Tytus cierpliwie chłonie mądrości, także od samego Papcia Chmiela, który przypomina o sztuce kaligrafii. Co pewien czas w komiksie powracają wynalazki autora w postaci rzeczywistych projektów, zrealizowanych przez fanów. To dowód, jak daleki zasięg mają te komiksy.
Papcio Chmiel stawia na śmiech. Momentami wydaje się, że w „Elemelementarzu” panuje chaos porządkowany od czasu do czasu tematem wiodącym. Każdy z bohaterów ma inne skojarzenia, każdy wyrywa się ze swoją puentą, nie zważając na tempo całej książki. Z piętrowych komentarzy autor buduje rozrywkową atmosferę – przy takim opracowaniu może sobie pozwalać na dowolne porcjowanie wiadomości i częstowanie nimi czytelników – którzy przecież otrzymują lekcję daleko wykraczającą poza założenie likwidowania analfabetyzmu. Ale nikt nie ma wątpliwości, że to po prostu zgrabnie i złośliwie zaakcentowany motyw przewodni, niecodzienny, więc i oryginalny. Z drugiej strony Chmielewski może sygnalizować upadającą kulturę pisma: w czasach, gdy wygodniej jest tworzyć teksty od razu na komputerze. Tu autor przywraca sztuce pisania rangę, budzi zainteresowanie dawnymi przyborami piśmienniczymi i graficznymi efektami ich używania. Momentami rzeczywiście Papcio Chmiel nawet rozrysowuje kierunki stawiania kresek w literach, bohaterowie piszą też patyczkami lub kamykami – to temat ważny, kiedy po książkę sięgną dzieci. „Elemelementarz” składa się z szeregu dowcipnych skojarzeń. Chmielewski zastanawia się, co by mogło wyniknąć ze zlikwidowania dwuznaków, ironizuje na temat producentów leków i zangielszczania słownictwa. Niemal każdy temat wydaje się dla autora niewyczerpanym źródłem żartów, autoironia sprawdza się tu tak samo dobrze jak satyra. Bohaterowie wprowadzają do użytku bezmyślnik i stosują rozmaite ułatwiacze (poza niedozwolonymi komputerami). Najdziwniejsze jest to, że mimo karnawału dowcipów, udaje się Papciowi Chmielowi wprowadzić do książki również szereg prawdziwych i wartych zastosowania wskazówek. Odbiorcy na różnych poziomach zaawansowania mogą znaleźć tu coś dla siebie w obrębie kaligraficznych podpowiedzi. „Elemelementarz” to gra z czytelnikami, ale i dobra zabawa samego autora. Chętny naukom wszelakim Tytus nie robi z siebie pośmiewiska, więc całość nie nabiera tonów szyderczych. Papcio Chmiel uwielbia humor dobroduszny i poczciwy – co dla nikogo nie będzie zaskoczeniem. „Elemelementarz” stanowi szansę na poszerzenie kręgu czytelników i przywraca do łask ciekawostki związane z kaligrafią czy grafologią. Ten komiks to zabawka – pouczająca przy okazji.
Litery
Papcio Chmiel wykorzystuje motyw elementarza do stworzenia kolejnego dowcipnego komiksu o Tytusie, Romku i A’Tomku – jego „Elemelementarz” kierowany do analfabetów najmłodszemu pokoleniu przypomni o sztuce pisania – starszych zabiera w sentymentalną podróż. Umiejętność czytania bardzo się przyda, także do odkrywania rozmaitych intertekstualnych i ironicznych zabaw autora. Henryk Jerzy Chmielewski bawi – a przy okazji przemyca sporo wiadomości z dziedziny kaligrafii. Kiedy jego książka się znudzi (w oficjalnej wersji – kiedy wszystkie nauki z niej zostaną już wykorzystane), należy przekazać ją młodszemu analfabecie. Takie traktowanie odbiorców zapewnia humor i ironię.
Tym razem uczłowieczanie Tytusa polega na walce z jego analfabetyzmem, co bardzo popiera Szympsia, żona pięćdziesięciosiedmioletniego pierwszoklasisty. Ale na naukę nigdy nie jest za późno. Tytus raźno przystępuje do pracy. Dowiaduje się, czym charakteryzują się litery i czym różnią się angielski i polski alfabet. Kiedy już bohater pozna litery na tyle, by móc czytać komiksy Papcia Chmiela, dowie się czegoś o przyborach piśmienniczych czy o kształtach (litery pisane, drukowane, czcionka szeryfowa). Do tego dochodzą lekcje ze znakami diakrytycznymi czy różnice między głoskami. Ważna jest i ortografia, na którą Papcio Chmiel ma swoje sposoby. Do nauki alfabetu zaprzęga nawet postacie historyczne – zupełnie jakby Tytusa trzeba było specjalnie przekonywać do zgłębiania wiedzy. A’Tomek i Romek przebywają zawsze w pobliżu, jeden służy dobrymi radami (i świeci przykładem), drugi nie rezygnuje z rozmaitych uszczypliwości. Tytus cierpliwie chłonie mądrości, także od samego Papcia Chmiela, który przypomina o sztuce kaligrafii. Co pewien czas w komiksie powracają wynalazki autora w postaci rzeczywistych projektów, zrealizowanych przez fanów. To dowód, jak daleki zasięg mają te komiksy.
Papcio Chmiel stawia na śmiech. Momentami wydaje się, że w „Elemelementarzu” panuje chaos porządkowany od czasu do czasu tematem wiodącym. Każdy z bohaterów ma inne skojarzenia, każdy wyrywa się ze swoją puentą, nie zważając na tempo całej książki. Z piętrowych komentarzy autor buduje rozrywkową atmosferę – przy takim opracowaniu może sobie pozwalać na dowolne porcjowanie wiadomości i częstowanie nimi czytelników – którzy przecież otrzymują lekcję daleko wykraczającą poza założenie likwidowania analfabetyzmu. Ale nikt nie ma wątpliwości, że to po prostu zgrabnie i złośliwie zaakcentowany motyw przewodni, niecodzienny, więc i oryginalny. Z drugiej strony Chmielewski może sygnalizować upadającą kulturę pisma: w czasach, gdy wygodniej jest tworzyć teksty od razu na komputerze. Tu autor przywraca sztuce pisania rangę, budzi zainteresowanie dawnymi przyborami piśmienniczymi i graficznymi efektami ich używania. Momentami rzeczywiście Papcio Chmiel nawet rozrysowuje kierunki stawiania kresek w literach, bohaterowie piszą też patyczkami lub kamykami – to temat ważny, kiedy po książkę sięgną dzieci. „Elemelementarz” składa się z szeregu dowcipnych skojarzeń. Chmielewski zastanawia się, co by mogło wyniknąć ze zlikwidowania dwuznaków, ironizuje na temat producentów leków i zangielszczania słownictwa. Niemal każdy temat wydaje się dla autora niewyczerpanym źródłem żartów, autoironia sprawdza się tu tak samo dobrze jak satyra. Bohaterowie wprowadzają do użytku bezmyślnik i stosują rozmaite ułatwiacze (poza niedozwolonymi komputerami). Najdziwniejsze jest to, że mimo karnawału dowcipów, udaje się Papciowi Chmielowi wprowadzić do książki również szereg prawdziwych i wartych zastosowania wskazówek. Odbiorcy na różnych poziomach zaawansowania mogą znaleźć tu coś dla siebie w obrębie kaligraficznych podpowiedzi. „Elemelementarz” to gra z czytelnikami, ale i dobra zabawa samego autora. Chętny naukom wszelakim Tytus nie robi z siebie pośmiewiska, więc całość nie nabiera tonów szyderczych. Papcio Chmiel uwielbia humor dobroduszny i poczciwy – co dla nikogo nie będzie zaskoczeniem. „Elemelementarz” stanowi szansę na poszerzenie kręgu czytelników i przywraca do łask ciekawostki związane z kaligrafią czy grafologią. Ten komiks to zabawka – pouczająca przy okazji.
Scenariusz: Luc Parthoens, Thierry Culliford, rysunki: Ludo Borecki: Smerfy hazardziści
Egmont, Warszawa 2015.
Nauczka
Niezwykły temat w bajkach dla dzieci wybierają sobie Luc Parthoens i Thierry Culliford (syn Peyo). „Smerfy hazardziści” to historyjka o zgubnym wpływie uzależnień i o chaosie, do jakiego doprowadzają w swojej wiosce małe niebieskie istotki. Zaczyna się dość niewinnie: u ludzi Smerfy podpatrują zakłady – uznają, że to świetna zabawa i opowiadają o tym zwyczaju w wiosce. Już wkrótce wszyscy, łącznie z Ważniakiem i Smerfetką, będą zakładać się o wszystko, tracąc często to, co cenne i wyróżniające je ze społeczności. Hazard uzależnia: wie o tym Papa Smerf, który musi zaprowadzić na powrót porządek w wiosce. Tymczasem ludzie przynoszą jeszcze jedno zagrożenie: chcą wyciąć las, w którym znajduje się wioska Smerfów i siedziba Gargamela. Tu już trzeba radykalnych działań, nawet sprzymierzenia się z wrogiem.
Komiks „Smerfy hazardziści” pełen jest humoru i konwencją nawiązuje do klasycznych historyjek o Smerfach. Pojawia się tu jeden nadrzędny temat realizowany aż do wyolbrzymienia: Smerfy wpadają w nałóg jedne po drugich, dla najmłodszych będzie to nie tylko przestroga, ale i czynnik humorystyczny (przede wszystkim). Także same zakłady są pretekstem do śmiechu (Maruda, jak zwykle, narzeka, Osiłek chce udowodnić, że wszystkim przyłoży), podobnie jak bajkowe konsekwencje (Smerf, który przegrał dom, nocuje w beczce). W świecie dorosłych byłyby to smutne historie o przegranych ludziach, w przypadku Smerfów to zestaw komicznych niesnasek. Smerfy zresztą pod wieloma względami są jak dzieci. Temat hazardu w połowie komiksu zamienia się na drugi ratunku. Musi ustąpić sprawom najwyższej wagi. Wróg jest tu o wiele bardziej potężny niż fajtłapowaty Gargamel – a także niż moda na hazard. Smerfy jednak wykorzystują zdobyte podczas gier umiejętności, żeby przechytrzyć ludzi. Dowiedzą się w ten sposób, że nie zawsze zakłady są jednoznacznie złe: czasem (ale tylko czasem) pomagają wybrnąć z tarapatów.
Komiks „Smerfy hazardziści” przede wszystkim służyć ma rozrywce dzieci, a w drugiej kolejności pouczeniu, że hazard (czy wszelkiego rodzaju dziecięce zabawy z zakładami) to poważne niebezpieczeństwo. Stracić można nie tylko ważne dla siebie rzeczy, ale i przyjaciół – oraz ściągnąć na siebie gniew starszych i mądrzejszych. Autorzy dbają w tej publikacji o to, żeby śmiech równoważył nauczki i przykrości, ale cenne jest także to, że nie ukrywają istnienia dorosłego tematu, pozwalają maluchom uważnie go przestudiować i wyciągnąć odpowiednie wnioski. Do tego dodać trzeba cały zestaw dynamicznych przygód: Smerfy muszą walczyć o przyszłość wioski z tymi, którzy nie mogą się dowiedzieć o ich istnieniu. Gargamel, nawet funkcjonujący jako sojusznik, w głębi duszy pozostaje złym czarownikiem, który marzy o schwytaniu Smerfów. Nie zabraknie więc adrenaliny.
Rysunki w tym komiksie są tradycyjne i przypominają te znane najbardziej najmłodszym z kreskówki. Mniej skomplikowane niż w „Asteriksach” czy u Janusza Christy, urzekają jednak detalami (chociaż dziwne wrażenie sprawiają pomalowane na niebiesko białka oczu u malutkich Smerfów). Można tu podczas oglądania cieszyć się czystością i przejrzystością kolejnych kadrów, maluchom spodoba się również bogata mimika bohaterów. Cały tomik utrzymany w duchu klasycznych przygód Smerfów zasługuje na uwagę i włączenie do lektur najmłodszych odbiorców. Dzieci mogą się też przekonać, że książkowe opowiastki wytrzymują konkurencję z telewizyjnymi bajkami – zwłaszcza w przypadku znanych wszystkim bohaterów.
Nauczka
Niezwykły temat w bajkach dla dzieci wybierają sobie Luc Parthoens i Thierry Culliford (syn Peyo). „Smerfy hazardziści” to historyjka o zgubnym wpływie uzależnień i o chaosie, do jakiego doprowadzają w swojej wiosce małe niebieskie istotki. Zaczyna się dość niewinnie: u ludzi Smerfy podpatrują zakłady – uznają, że to świetna zabawa i opowiadają o tym zwyczaju w wiosce. Już wkrótce wszyscy, łącznie z Ważniakiem i Smerfetką, będą zakładać się o wszystko, tracąc często to, co cenne i wyróżniające je ze społeczności. Hazard uzależnia: wie o tym Papa Smerf, który musi zaprowadzić na powrót porządek w wiosce. Tymczasem ludzie przynoszą jeszcze jedno zagrożenie: chcą wyciąć las, w którym znajduje się wioska Smerfów i siedziba Gargamela. Tu już trzeba radykalnych działań, nawet sprzymierzenia się z wrogiem.
Komiks „Smerfy hazardziści” pełen jest humoru i konwencją nawiązuje do klasycznych historyjek o Smerfach. Pojawia się tu jeden nadrzędny temat realizowany aż do wyolbrzymienia: Smerfy wpadają w nałóg jedne po drugich, dla najmłodszych będzie to nie tylko przestroga, ale i czynnik humorystyczny (przede wszystkim). Także same zakłady są pretekstem do śmiechu (Maruda, jak zwykle, narzeka, Osiłek chce udowodnić, że wszystkim przyłoży), podobnie jak bajkowe konsekwencje (Smerf, który przegrał dom, nocuje w beczce). W świecie dorosłych byłyby to smutne historie o przegranych ludziach, w przypadku Smerfów to zestaw komicznych niesnasek. Smerfy zresztą pod wieloma względami są jak dzieci. Temat hazardu w połowie komiksu zamienia się na drugi ratunku. Musi ustąpić sprawom najwyższej wagi. Wróg jest tu o wiele bardziej potężny niż fajtłapowaty Gargamel – a także niż moda na hazard. Smerfy jednak wykorzystują zdobyte podczas gier umiejętności, żeby przechytrzyć ludzi. Dowiedzą się w ten sposób, że nie zawsze zakłady są jednoznacznie złe: czasem (ale tylko czasem) pomagają wybrnąć z tarapatów.
Komiks „Smerfy hazardziści” przede wszystkim służyć ma rozrywce dzieci, a w drugiej kolejności pouczeniu, że hazard (czy wszelkiego rodzaju dziecięce zabawy z zakładami) to poważne niebezpieczeństwo. Stracić można nie tylko ważne dla siebie rzeczy, ale i przyjaciół – oraz ściągnąć na siebie gniew starszych i mądrzejszych. Autorzy dbają w tej publikacji o to, żeby śmiech równoważył nauczki i przykrości, ale cenne jest także to, że nie ukrywają istnienia dorosłego tematu, pozwalają maluchom uważnie go przestudiować i wyciągnąć odpowiednie wnioski. Do tego dodać trzeba cały zestaw dynamicznych przygód: Smerfy muszą walczyć o przyszłość wioski z tymi, którzy nie mogą się dowiedzieć o ich istnieniu. Gargamel, nawet funkcjonujący jako sojusznik, w głębi duszy pozostaje złym czarownikiem, który marzy o schwytaniu Smerfów. Nie zabraknie więc adrenaliny.
Rysunki w tym komiksie są tradycyjne i przypominają te znane najbardziej najmłodszym z kreskówki. Mniej skomplikowane niż w „Asteriksach” czy u Janusza Christy, urzekają jednak detalami (chociaż dziwne wrażenie sprawiają pomalowane na niebiesko białka oczu u malutkich Smerfów). Można tu podczas oglądania cieszyć się czystością i przejrzystością kolejnych kadrów, maluchom spodoba się również bogata mimika bohaterów. Cały tomik utrzymany w duchu klasycznych przygód Smerfów zasługuje na uwagę i włączenie do lektur najmłodszych odbiorców. Dzieci mogą się też przekonać, że książkowe opowiastki wytrzymują konkurencję z telewizyjnymi bajkami – zwłaszcza w przypadku znanych wszystkim bohaterów.
sobota, 30 maja 2015
Sy Montgomery: Dobra świnka, dobra. Niezwykłe życie Christophera Hogwooda
Marginesy, Warszawa 2015.
Szczęśliwa świnia
Książki poruszające temat miłości do zwierząt zawsze znajdą odbiorców, zwłaszcza gdy nie są zestawem prostych zachwytów nad urokiem i inteligencją pupila. „Dobra świnka, dobra” autorstwa Sy Montgomery to opowieść o barwnej egzystencji Christophera Hogwooda, świni, która podbiła serca wielu ludzi. Autorka prezentuje tu losy Chrisa i zmiany, jakie jego obecność przyniosła. Przedstawia rzadką relację między świnią i ludźmi, charakter zwierzęcia i jego kolejne wybryki. Wszystko zamyka w zgrabnej i humorystycznej historii, zapewniając Chrisowi trwanie w pamięci odbiorców.
Christopher miał dużo szczęścia: maleńki prosiak bez żadnych szans na przeżycie trafił do ludzi, którzy za wszelką cenę chcieli go uratować. Początek książki to nierówna walka ze śmiercią i chorobami – walka, którą zrozumieją tylko miłośnicy zwierząt. Z czasem Christopher zaczyna dominować w tej wspomnieniowej historii: Sy Montgomery opowiada o rozmaitych kłopotach wynikających z posiadania świni z charakterem: o samodzielnych wycieczkach Chrisa, forsowaniu kolejnych ogrodzeń czy o relacjach z innymi – ludźmi i zwierzętami. Rozbawi czytelników wizją świńskiego spa i pomysłami Christophera. Czasami bywa groźnie, czasami – wzruszająco. Autorka nie zastanawia się nad sensem trzymania w domu – w charakterze domowego pupila – świni. Miłość do Chrisa jest oczywista i nie podlega dyskusjom. Ale też dla Montgomery nie stanowi okazji do dyskutowania nad losem zwierząt hodowlanych. Inne świnie hodowane są dla mięsa, Chris nie – to temat pojawia się dopiero przy pytaniu, jak długo żyją świnie: niewielu ludzi próbuje poznać odpowiedź, tym większą zagadką są przyszłe losy bohatera tomu. Co ciekawe, w oczach Sy Chris wcale się nie zmienia. Owszem, przybiera na wadze i z czasem staje się olbrzymim knurem – ale dla autorki to dalej stworzenie, które uwielbia pieszczoty i wykazuje się inteligencją w nieoczekiwanych momentach. Zmiany w wyglądzie najlepiej obrazują zdjęcia: od maleńkiej i uroczej świnki, która zachwyci nie tylko dzieci – po ogromne i budzące respekt zwierzę. Gdyby nie dołączone do tej publikacji fotografie, trudno byłoby wyobrazić sobie przeobrażenie Chrisa, zresztą nawet z materiałem ilustracyjnym to niełatwe zadanie. W tekście Sy Montgomery najważniejsza okazuje się relacja świni z domownikami oraz sąsiadami. Autorka przy okazji komentuje też rodzinne niesnaski czy własne życiowe wybory: Chris jest cały czas w centrum wydarzeń, zapewnia niezwykłość, a i sławę. Z czasem autorka zaczyna akcentować swoistą filozofię życiową Chrisa, z jego zachowań i przyzwyczajeń wyłuskując wskazówki dla siebie.
Cała książka jest prywatną opowieścią o decyzji, która zmieniła życie Sy. Tom pozbawiony został infantylnych tonów i prostych zachwytów nad zwierzęciem – Sy Montgomery raczej próbuje przekazać odbiorcom własne obserwacje, które doprowadzą ich do refleksji nad inteligencją niedocenianych przeważnie stworzeń. „Dobra świnka, dobra” to również dość zabawna lektura autobiograficzna, bo przecież pojawia się w niej nie tylko Chris. Sy Montgomery pozostaje na marginesie książek o zwierzętach, ale zapewnia swoim czytelnikom relację wyjątkową. Uczy szacunku do życia, definiuje przywiązanie i udowadnia, że nie ma rzeczy niemożliwych, gdy w grę wchodzi ratowanie słabszych. Christopher Hogwood to świnia, która miała szczęście – a jego krzepiąca historia dostarczy odbiorcom rozmaitych wrażeń. Tu dzieją się rzeczy niewyobrażalne.
Szczęśliwa świnia
Książki poruszające temat miłości do zwierząt zawsze znajdą odbiorców, zwłaszcza gdy nie są zestawem prostych zachwytów nad urokiem i inteligencją pupila. „Dobra świnka, dobra” autorstwa Sy Montgomery to opowieść o barwnej egzystencji Christophera Hogwooda, świni, która podbiła serca wielu ludzi. Autorka prezentuje tu losy Chrisa i zmiany, jakie jego obecność przyniosła. Przedstawia rzadką relację między świnią i ludźmi, charakter zwierzęcia i jego kolejne wybryki. Wszystko zamyka w zgrabnej i humorystycznej historii, zapewniając Chrisowi trwanie w pamięci odbiorców.
Christopher miał dużo szczęścia: maleńki prosiak bez żadnych szans na przeżycie trafił do ludzi, którzy za wszelką cenę chcieli go uratować. Początek książki to nierówna walka ze śmiercią i chorobami – walka, którą zrozumieją tylko miłośnicy zwierząt. Z czasem Christopher zaczyna dominować w tej wspomnieniowej historii: Sy Montgomery opowiada o rozmaitych kłopotach wynikających z posiadania świni z charakterem: o samodzielnych wycieczkach Chrisa, forsowaniu kolejnych ogrodzeń czy o relacjach z innymi – ludźmi i zwierzętami. Rozbawi czytelników wizją świńskiego spa i pomysłami Christophera. Czasami bywa groźnie, czasami – wzruszająco. Autorka nie zastanawia się nad sensem trzymania w domu – w charakterze domowego pupila – świni. Miłość do Chrisa jest oczywista i nie podlega dyskusjom. Ale też dla Montgomery nie stanowi okazji do dyskutowania nad losem zwierząt hodowlanych. Inne świnie hodowane są dla mięsa, Chris nie – to temat pojawia się dopiero przy pytaniu, jak długo żyją świnie: niewielu ludzi próbuje poznać odpowiedź, tym większą zagadką są przyszłe losy bohatera tomu. Co ciekawe, w oczach Sy Chris wcale się nie zmienia. Owszem, przybiera na wadze i z czasem staje się olbrzymim knurem – ale dla autorki to dalej stworzenie, które uwielbia pieszczoty i wykazuje się inteligencją w nieoczekiwanych momentach. Zmiany w wyglądzie najlepiej obrazują zdjęcia: od maleńkiej i uroczej świnki, która zachwyci nie tylko dzieci – po ogromne i budzące respekt zwierzę. Gdyby nie dołączone do tej publikacji fotografie, trudno byłoby wyobrazić sobie przeobrażenie Chrisa, zresztą nawet z materiałem ilustracyjnym to niełatwe zadanie. W tekście Sy Montgomery najważniejsza okazuje się relacja świni z domownikami oraz sąsiadami. Autorka przy okazji komentuje też rodzinne niesnaski czy własne życiowe wybory: Chris jest cały czas w centrum wydarzeń, zapewnia niezwykłość, a i sławę. Z czasem autorka zaczyna akcentować swoistą filozofię życiową Chrisa, z jego zachowań i przyzwyczajeń wyłuskując wskazówki dla siebie.
Cała książka jest prywatną opowieścią o decyzji, która zmieniła życie Sy. Tom pozbawiony został infantylnych tonów i prostych zachwytów nad zwierzęciem – Sy Montgomery raczej próbuje przekazać odbiorcom własne obserwacje, które doprowadzą ich do refleksji nad inteligencją niedocenianych przeważnie stworzeń. „Dobra świnka, dobra” to również dość zabawna lektura autobiograficzna, bo przecież pojawia się w niej nie tylko Chris. Sy Montgomery pozostaje na marginesie książek o zwierzętach, ale zapewnia swoim czytelnikom relację wyjątkową. Uczy szacunku do życia, definiuje przywiązanie i udowadnia, że nie ma rzeczy niemożliwych, gdy w grę wchodzi ratowanie słabszych. Christopher Hogwood to świnia, która miała szczęście – a jego krzepiąca historia dostarczy odbiorcom rozmaitych wrażeń. Tu dzieją się rzeczy niewyobrażalne.
Patricia Hermes: Werka rozterka i nowa niania
Wilga, Warszawa 2015.
Dylematy
Werka jest typowym dzieckiem, które nie potrafi przyznać się do błędu, gdy nabroi, które w sekrecie przed rodzicami realizuje zakazane pomysły i które martwi się o innych. Tomik „Werka rozterka i nowa niania” to prosta historyjka dla najmłodszych. Bohaterka ma liczne rodzeństwo i rodzice potrzebują pomocy w domu. Jednak mama często jest niezadowolona z nowych niań i zwalnia je dość szybko. Inaczej niż w klasycznych historiach z literatury czwartej, tu dzieci błyskawicznie przywiązują się do nowej opiekunki i nie chcą, żeby wpadła w tarapaty. A rodzice są dość surowi i nie mają zbyt wiele wyrozumiałości dla nowej niani.
W domu Werki pojawia się niania Ania – młoda opiekunka która natychmiast znajduje wspólny język z dziećmi. Nie ma w sobie nic z nieprzystępności Mary Poppins, zawsze trzyma stronę swoich podopiecznych, a momentami sama potrzebuje wsparcia. Niania Ania budzi zaufanie dzieci, ale niekoniecznie uznanie dorosłych. Przydarza jej się szereg raczej groźnych wpadek – a dzieci niechcący do wielu się jeszcze przyczyniają. Niania Ania zawsze bierze winę na siebie, a to w oczach jej pracodawców wyraźny sygnał, że dziewczyna jest nieodpowiedzialna i nie można powierzać jej opieki nad maluchami. Zdanie tych, którzy znają całą prawdę, nie bardzo się liczy, zwłaszcza gdy nie można wszystkiego powiedzieć rodzicom.
Temat zaufania wprowadzony przy okazji komentarzy niani Ani to jedno. Lekcję odpowiedzialności dostaje w tomiku także sama Werka. Okłamuje ona mamę i zabiera do szkoły ukochaną fretkę – ma to być żywa ilustracja do wygłaszanego „referatu”. Sytuacja jednak wymyka się spod kontroli i fretka gryzie kolegę Werki. To pociąga za sobą reakcję wychowawczyni. Werka boi się o los swojego zwierzątka – jej mama dotąd źle tolerowała wybryki fretki, teraz może nawet zdecydować o pozbyciu się jej z domu. Werka zresztą ma znacznie więcej do stracenia: wie, do jakich kar mogą posunąć się doprowadzeni do ostateczności rodzice. Świadoma własnych marzeń dziewczynka raz cierpi z powodu wyrzutów sumienia, raz – przez strach, że kiedy rodzice dowiedzą się o jej wybrykach, porządnie się rozgniewają. Także dlatego przydaje się tu niania Ania, broniąca maluchów.
Historyjka nie jest skomplikowana i nadaje się jako lektura do samodzielnego czytania. Maluchy dość szybko odnajdą się w świecie niesfornej bohaterki, nawet jeśli pewną egzotykę stanowić dla nich będzie liczba rodzeństwa oraz obecność opiekunki do dzieci. Bliskie bowiem staną się im dylematy Werki i konsekwencje jej decyzji. To postać, która na własnej skórze przekonuje się, że kłamstwo nie popłaca i prowadzi do kolejnych problemów. Ale odbiorcom powinien się też spodobać sam świat Werki – z szybkim tempem, stałym nastawieniem na dzianie się i dziecięcymi zmartwieniami. Tu wiele jest ryzykownych (więc dla dzieci wręcz wstrząsających) scenek o lekkim zabarwieniu dowcipem – niania na drabinie czy rozbrykana fretka. „Werka rozterka i nowa niania” to książka z serii poppowieści – nastawienie na obyczajowe przygody wiąże się w niej jednak z pierwiastkami edukacyjnymi. Bohaterka nie pozostanie sama ze swoimi problemami, wszystkie kwestie da się – w końcu – przedyskutować z rodzicami, a wszelkie obawy tracą na znaczeniu, gdy w grę wchodzi szczerość i wzajemne zaufanie. W ten sposób Werka pokazuje dzieciom, jak łagodzić konflikty i unikać niepotrzebnych tarapatów.
Dylematy
Werka jest typowym dzieckiem, które nie potrafi przyznać się do błędu, gdy nabroi, które w sekrecie przed rodzicami realizuje zakazane pomysły i które martwi się o innych. Tomik „Werka rozterka i nowa niania” to prosta historyjka dla najmłodszych. Bohaterka ma liczne rodzeństwo i rodzice potrzebują pomocy w domu. Jednak mama często jest niezadowolona z nowych niań i zwalnia je dość szybko. Inaczej niż w klasycznych historiach z literatury czwartej, tu dzieci błyskawicznie przywiązują się do nowej opiekunki i nie chcą, żeby wpadła w tarapaty. A rodzice są dość surowi i nie mają zbyt wiele wyrozumiałości dla nowej niani.
W domu Werki pojawia się niania Ania – młoda opiekunka która natychmiast znajduje wspólny język z dziećmi. Nie ma w sobie nic z nieprzystępności Mary Poppins, zawsze trzyma stronę swoich podopiecznych, a momentami sama potrzebuje wsparcia. Niania Ania budzi zaufanie dzieci, ale niekoniecznie uznanie dorosłych. Przydarza jej się szereg raczej groźnych wpadek – a dzieci niechcący do wielu się jeszcze przyczyniają. Niania Ania zawsze bierze winę na siebie, a to w oczach jej pracodawców wyraźny sygnał, że dziewczyna jest nieodpowiedzialna i nie można powierzać jej opieki nad maluchami. Zdanie tych, którzy znają całą prawdę, nie bardzo się liczy, zwłaszcza gdy nie można wszystkiego powiedzieć rodzicom.
Temat zaufania wprowadzony przy okazji komentarzy niani Ani to jedno. Lekcję odpowiedzialności dostaje w tomiku także sama Werka. Okłamuje ona mamę i zabiera do szkoły ukochaną fretkę – ma to być żywa ilustracja do wygłaszanego „referatu”. Sytuacja jednak wymyka się spod kontroli i fretka gryzie kolegę Werki. To pociąga za sobą reakcję wychowawczyni. Werka boi się o los swojego zwierzątka – jej mama dotąd źle tolerowała wybryki fretki, teraz może nawet zdecydować o pozbyciu się jej z domu. Werka zresztą ma znacznie więcej do stracenia: wie, do jakich kar mogą posunąć się doprowadzeni do ostateczności rodzice. Świadoma własnych marzeń dziewczynka raz cierpi z powodu wyrzutów sumienia, raz – przez strach, że kiedy rodzice dowiedzą się o jej wybrykach, porządnie się rozgniewają. Także dlatego przydaje się tu niania Ania, broniąca maluchów.
Historyjka nie jest skomplikowana i nadaje się jako lektura do samodzielnego czytania. Maluchy dość szybko odnajdą się w świecie niesfornej bohaterki, nawet jeśli pewną egzotykę stanowić dla nich będzie liczba rodzeństwa oraz obecność opiekunki do dzieci. Bliskie bowiem staną się im dylematy Werki i konsekwencje jej decyzji. To postać, która na własnej skórze przekonuje się, że kłamstwo nie popłaca i prowadzi do kolejnych problemów. Ale odbiorcom powinien się też spodobać sam świat Werki – z szybkim tempem, stałym nastawieniem na dzianie się i dziecięcymi zmartwieniami. Tu wiele jest ryzykownych (więc dla dzieci wręcz wstrząsających) scenek o lekkim zabarwieniu dowcipem – niania na drabinie czy rozbrykana fretka. „Werka rozterka i nowa niania” to książka z serii poppowieści – nastawienie na obyczajowe przygody wiąże się w niej jednak z pierwiastkami edukacyjnymi. Bohaterka nie pozostanie sama ze swoimi problemami, wszystkie kwestie da się – w końcu – przedyskutować z rodzicami, a wszelkie obawy tracą na znaczeniu, gdy w grę wchodzi szczerość i wzajemne zaufanie. W ten sposób Werka pokazuje dzieciom, jak łagodzić konflikty i unikać niepotrzebnych tarapatów.
piątek, 29 maja 2015
Haśka. Poświatowska we wspomnieniach i listach. Oprac. Mariola Pryzwan
Marginesy, Warszawa 2015.
Romanse platoniczne
Dla fanów Marioli Pryzwan – a nie ma wątpliwości, że po serii publikacji w Marginesach ta autorka takich się doczekała – „Haśka” to naturalna kontynuacja tomów wspomnieniowych. Nic w niej zaskakującego: szereg wspomnień ułożony jest od wyznań najbliższych Haliny Poświatowskiej i często przetykany listami bohaterki tomu oraz materiałami graficznymi. Mariola Pryzwan cudzymi słowami prowadzi spójną opowieść – a wydaną przed laty książkę uzupełnia teraz o kilka tekstów i o nieodłączne w cyklu ilustracje. „Haśka” staje się więc ważnym dodatkiem do biografii Poświatowskiej, a i przeglądem komentarzy z rzadka odnoszących się do literatury. „Haśka” to przede wszystkim opowieść o kobiecie. Akcentuje się tu problemy z sercem bohaterki – jednak motywy szpitalne nie są w stanie zdominować relacji damsko-męskich. „Haśka” to obraz poetki, która lubi uwodzić mężczyzn (nawet jeśli ogranicza to tylko do platonicznych relacji), chce żyć chwilą i cieszyć się każdym dniem. W zebranych tu wspomnieniach Haśka zawsze wygląda podobnie, bez względu na to, czy opowiadają o niej przyjaciele czy lekarze. Nieco w tle pobrzmiewa motyw, który rozpalać będzie literaturoznawców: rywalizacja na talenty z Lilką, Marią Pawlikowską-Jasnorzewską – o tej kwestii wspomina oczywiście siostra i ambasadorka Lilki, Magdalena Samozwaniec.
Wśród autorów wspomnień znajdują się głośne nazwiska (nie zabrakło nawet Wisławy Szymborskiej), ale i ludzie, którzy nie zapisali się w historii literatury, krewni, znajomi czy przyjaciele. Nie zawsze przedstawiają Poświatowską w samych superlatywach, chociaż krytyki są raczej oszczędne. Dużo więcej niż z konwencjonalnych uwag wyczytać można z listów samej Haśki, pisanych na gorąco autokomentarzy. W nich poetka zmienia twarze, kreuje swoje postawy w zależności od adresata i uczuć, jakimi go darzy. Te listy, oddanie głosu bohaterce tomu, bardzo urozmaicają lekturę, a przy okazji pomagają też w stworzeniu obrazu obustronnej relacji, nieco wyjaśniają kolejne spostrzeżenia, a i odbierają publikacji funeralnych tonów. „Haśka” zaczyna dzięki temu funkcjonować jako miłe uzupełnienie biografii i przypis do wierszy.
W tym obrazie Poświatowskiej poezji nie ma zbyt wiele: Pryzwan stara się nie przytłaczać odbiorców utworami Haśki – bo też niezbyt mieszczą się one w konwencji wspomnień i przełamują opowieść o życiu. O recepcji twórczości świadczą natomiast – na przykład – reprinty okładek tomików wydawanych w różnych krajach. Zresztą prasowe wycinki, zdjęcia i przedruki to bardzo dobre uzupełnienie tego tomu. Artystyczne często kadry przedstawiają kobietę świadomą własnej ogromnej urody, rozbijają zwyczajną codzienność i odwracają uwagę od problemów nie do pokonania. Szkoda tylko, że artykuły prasowe pojawiają się na prawach ilustracji a nie dokumentu – co oznacza, że nie da się włączyć ich do lektury.
Jest „Haśka” publikacją, która nie zastąpi typowych biografii (ale funkcjonować może jako ciekawe uzupełnienie historycznoliterackich i życiorysowych analiz). Tu bohaterka tomu przedstawiana jest przez pryzmat normalności: Mariola Pryzwan nie stara się jej wychwalać, nie odrzuca negatywnych opinii, a z dostępnych wspomnień układa całkiem spójną relację. Rezygnuje przy tym z przeładowywania książki przypisami: ogranicza się do pojedynczych haseł określających rodzaj znajomości autora wspomnienia z Poświatowską. Zwykłemu czytelnikowi takie rozwiązanie wystarczy, żeby zorientować się w sieci powiązań i właściwie odczytywać przesłania tekstów.
Romanse platoniczne
Dla fanów Marioli Pryzwan – a nie ma wątpliwości, że po serii publikacji w Marginesach ta autorka takich się doczekała – „Haśka” to naturalna kontynuacja tomów wspomnieniowych. Nic w niej zaskakującego: szereg wspomnień ułożony jest od wyznań najbliższych Haliny Poświatowskiej i często przetykany listami bohaterki tomu oraz materiałami graficznymi. Mariola Pryzwan cudzymi słowami prowadzi spójną opowieść – a wydaną przed laty książkę uzupełnia teraz o kilka tekstów i o nieodłączne w cyklu ilustracje. „Haśka” staje się więc ważnym dodatkiem do biografii Poświatowskiej, a i przeglądem komentarzy z rzadka odnoszących się do literatury. „Haśka” to przede wszystkim opowieść o kobiecie. Akcentuje się tu problemy z sercem bohaterki – jednak motywy szpitalne nie są w stanie zdominować relacji damsko-męskich. „Haśka” to obraz poetki, która lubi uwodzić mężczyzn (nawet jeśli ogranicza to tylko do platonicznych relacji), chce żyć chwilą i cieszyć się każdym dniem. W zebranych tu wspomnieniach Haśka zawsze wygląda podobnie, bez względu na to, czy opowiadają o niej przyjaciele czy lekarze. Nieco w tle pobrzmiewa motyw, który rozpalać będzie literaturoznawców: rywalizacja na talenty z Lilką, Marią Pawlikowską-Jasnorzewską – o tej kwestii wspomina oczywiście siostra i ambasadorka Lilki, Magdalena Samozwaniec.
Wśród autorów wspomnień znajdują się głośne nazwiska (nie zabrakło nawet Wisławy Szymborskiej), ale i ludzie, którzy nie zapisali się w historii literatury, krewni, znajomi czy przyjaciele. Nie zawsze przedstawiają Poświatowską w samych superlatywach, chociaż krytyki są raczej oszczędne. Dużo więcej niż z konwencjonalnych uwag wyczytać można z listów samej Haśki, pisanych na gorąco autokomentarzy. W nich poetka zmienia twarze, kreuje swoje postawy w zależności od adresata i uczuć, jakimi go darzy. Te listy, oddanie głosu bohaterce tomu, bardzo urozmaicają lekturę, a przy okazji pomagają też w stworzeniu obrazu obustronnej relacji, nieco wyjaśniają kolejne spostrzeżenia, a i odbierają publikacji funeralnych tonów. „Haśka” zaczyna dzięki temu funkcjonować jako miłe uzupełnienie biografii i przypis do wierszy.
W tym obrazie Poświatowskiej poezji nie ma zbyt wiele: Pryzwan stara się nie przytłaczać odbiorców utworami Haśki – bo też niezbyt mieszczą się one w konwencji wspomnień i przełamują opowieść o życiu. O recepcji twórczości świadczą natomiast – na przykład – reprinty okładek tomików wydawanych w różnych krajach. Zresztą prasowe wycinki, zdjęcia i przedruki to bardzo dobre uzupełnienie tego tomu. Artystyczne często kadry przedstawiają kobietę świadomą własnej ogromnej urody, rozbijają zwyczajną codzienność i odwracają uwagę od problemów nie do pokonania. Szkoda tylko, że artykuły prasowe pojawiają się na prawach ilustracji a nie dokumentu – co oznacza, że nie da się włączyć ich do lektury.
Jest „Haśka” publikacją, która nie zastąpi typowych biografii (ale funkcjonować może jako ciekawe uzupełnienie historycznoliterackich i życiorysowych analiz). Tu bohaterka tomu przedstawiana jest przez pryzmat normalności: Mariola Pryzwan nie stara się jej wychwalać, nie odrzuca negatywnych opinii, a z dostępnych wspomnień układa całkiem spójną relację. Rezygnuje przy tym z przeładowywania książki przypisami: ogranicza się do pojedynczych haseł określających rodzaj znajomości autora wspomnienia z Poświatowską. Zwykłemu czytelnikowi takie rozwiązanie wystarczy, żeby zorientować się w sieci powiązań i właściwie odczytywać przesłania tekstów.
Paweł Beręsewicz: Pan od angielskiego
Egmont, Warszawa 2015.
Życzenie
W słownikach dzieci uczących się angielskiego pojawia się dziwne słowo, „bosungsing”. Dorośli nie wiedzą, co ono znaczy, a maluchy opisują wielkie dziwne stworzenie, zielone, z uszami w kształcie serc. Nie wiedzą, że właśnie pomagają władcy Dębowego Królestwa w spełnieniu życzenia kapryśnej córki. Królewna chce, żeby słońce było niebieskie. Tak dziwne życzenie można spełnić tylko wtedy, gdy dziesięć tysięcy ludzi jednocześnie wypowie magiczne zaklęcie. Problem w tym, że ludzie nie wiedzą – i nie mogą się dowiedzieć – o Dębowym Królestwie. Przez soki dębu i konary wysłannik królestwa przenika do świata ludzi i jako pan od angielskiego wypełnia swoją misję. O jego przygodzie opowiada, jak zawsze z humorem, Paweł Beręsewicz w drobnym tomiku „Pan od angielskiego”.
Chodzi o to, w całej serii Egmontu, żeby nauczyć dzieci sięgania po książki: nie dla nauki, ale dla rozrywki. Te maluchy, które cenią sobie fantastykę, otrzymają więc historię z dziedziny fantastyki (lub, jak kto woli, bajkowości). Ludzie nie znają prawdziwych intencji pana od angielskiego, tylko czytelnicy połączą fakty i dowiedzą się, dlaczego ten bohater tak uparcie przekonuje do istnienia bosungsingów. Pan od angielskiego zresztą sam w sobie jest ciekawy: może dać się wchłonąć drzewu lub przybrać ludzką postać, przyczepiając sobie sztuczne uszy. Beręsewicz wprowadza dwa równoległe światy, których pan od angielskiego jest łącznikiem. Rzadko się zdarza, żeby do zaspokojenia kaprysów bajkowej królewny wprowadzać prawdziwych ludzi – którzy w dodatku nie mają pojęcia o istnieniu tajnego królestwa. Paweł Beręsewicz dostarcza maluchom rozrywki. Wybiera jednokierunkową i nieskomplikowaną fabułkę, dokłada do niej trochę sekretu i trochę magii, żeby zaserwować całość jako namacalne świadectwo istnienia bajkowych krain. Chodzi w końcu o to, żeby utrzymać w tajemnicy przed rodzicami Dębowe Królestwo: kilkulatki mogą za to uważnie rozglądać się w parkach za przybyszem z bajek. „Pan od angielskiego” może być jedną z pierwszych samodzielnie przeczytanych lektur – Beręsewicz stara się więc nie przytłaczać odbiorców ani nadmiarem tekstu, ani nadmiarem wątków. Wystarczy nieobecny bosungsing jako swoista komplikacja akcji. Zresztą manewr autora musi się powieść: polega przecież na budowaniu wspólnej z odbiorcami płaszczyzny porozumienia.
Nie jest „Pan od angielskiego” historią przesadnie rozwijaną także z tego powodu, że do zarysowania intrygi wystarcza minimum słów. To i tak znacznie więcej niż otrzyma dziecko za pośrednictwem telewizyjnych bajek. Zresztą autor mieści się w założeniach serii także dzięki – wyróżnianym w druku – literackim sformułowaniom wprowadzanym do wokabularzy najmłodszych. To prosta metoda na uczenie maluchów ładnego wysławiania się. Beręsewicz w formie stawia na tradycję, nawiązuje rytmem narracji do klasycznych bajek, a i do zwyczaju czytania dzieciom przed snem. To objawia się zwłaszcza w zwrotach do małych odbiorców – i w sugerowaniu konieczności zachowania tajemnicy. „Pan od angielskiego” nie jest tomikiem, który zaabsorbuje na długo i który wstrząśnie czytelnikami. Sprawdzi się jako książka do ćwiczenia czytania, ale również jako lektura przed snem – wyciszająca i rozbudzająca wyobraźnię. Wiele przygód może jeszcze czekać w Dębowym Królestwie – Paweł Beręsewicz zarysowuje jedną, żeby pokazać, jaką siłę mają marzenia. „Pan od angielskiego” w żaden sposób nie nawiązuje do nudnych lekcji języków obcych. To przepustka do krainy fantazji – dla tych dzieci, które nie boją się podjąć wysiłku samodzielnego czytania. Bo dorośli o Dębowym Królestwie nie mogą przecież wiedzieć.
Życzenie
W słownikach dzieci uczących się angielskiego pojawia się dziwne słowo, „bosungsing”. Dorośli nie wiedzą, co ono znaczy, a maluchy opisują wielkie dziwne stworzenie, zielone, z uszami w kształcie serc. Nie wiedzą, że właśnie pomagają władcy Dębowego Królestwa w spełnieniu życzenia kapryśnej córki. Królewna chce, żeby słońce było niebieskie. Tak dziwne życzenie można spełnić tylko wtedy, gdy dziesięć tysięcy ludzi jednocześnie wypowie magiczne zaklęcie. Problem w tym, że ludzie nie wiedzą – i nie mogą się dowiedzieć – o Dębowym Królestwie. Przez soki dębu i konary wysłannik królestwa przenika do świata ludzi i jako pan od angielskiego wypełnia swoją misję. O jego przygodzie opowiada, jak zawsze z humorem, Paweł Beręsewicz w drobnym tomiku „Pan od angielskiego”.
Chodzi o to, w całej serii Egmontu, żeby nauczyć dzieci sięgania po książki: nie dla nauki, ale dla rozrywki. Te maluchy, które cenią sobie fantastykę, otrzymają więc historię z dziedziny fantastyki (lub, jak kto woli, bajkowości). Ludzie nie znają prawdziwych intencji pana od angielskiego, tylko czytelnicy połączą fakty i dowiedzą się, dlaczego ten bohater tak uparcie przekonuje do istnienia bosungsingów. Pan od angielskiego zresztą sam w sobie jest ciekawy: może dać się wchłonąć drzewu lub przybrać ludzką postać, przyczepiając sobie sztuczne uszy. Beręsewicz wprowadza dwa równoległe światy, których pan od angielskiego jest łącznikiem. Rzadko się zdarza, żeby do zaspokojenia kaprysów bajkowej królewny wprowadzać prawdziwych ludzi – którzy w dodatku nie mają pojęcia o istnieniu tajnego królestwa. Paweł Beręsewicz dostarcza maluchom rozrywki. Wybiera jednokierunkową i nieskomplikowaną fabułkę, dokłada do niej trochę sekretu i trochę magii, żeby zaserwować całość jako namacalne świadectwo istnienia bajkowych krain. Chodzi w końcu o to, żeby utrzymać w tajemnicy przed rodzicami Dębowe Królestwo: kilkulatki mogą za to uważnie rozglądać się w parkach za przybyszem z bajek. „Pan od angielskiego” może być jedną z pierwszych samodzielnie przeczytanych lektur – Beręsewicz stara się więc nie przytłaczać odbiorców ani nadmiarem tekstu, ani nadmiarem wątków. Wystarczy nieobecny bosungsing jako swoista komplikacja akcji. Zresztą manewr autora musi się powieść: polega przecież na budowaniu wspólnej z odbiorcami płaszczyzny porozumienia.
Nie jest „Pan od angielskiego” historią przesadnie rozwijaną także z tego powodu, że do zarysowania intrygi wystarcza minimum słów. To i tak znacznie więcej niż otrzyma dziecko za pośrednictwem telewizyjnych bajek. Zresztą autor mieści się w założeniach serii także dzięki – wyróżnianym w druku – literackim sformułowaniom wprowadzanym do wokabularzy najmłodszych. To prosta metoda na uczenie maluchów ładnego wysławiania się. Beręsewicz w formie stawia na tradycję, nawiązuje rytmem narracji do klasycznych bajek, a i do zwyczaju czytania dzieciom przed snem. To objawia się zwłaszcza w zwrotach do małych odbiorców – i w sugerowaniu konieczności zachowania tajemnicy. „Pan od angielskiego” nie jest tomikiem, który zaabsorbuje na długo i który wstrząśnie czytelnikami. Sprawdzi się jako książka do ćwiczenia czytania, ale również jako lektura przed snem – wyciszająca i rozbudzająca wyobraźnię. Wiele przygód może jeszcze czekać w Dębowym Królestwie – Paweł Beręsewicz zarysowuje jedną, żeby pokazać, jaką siłę mają marzenia. „Pan od angielskiego” w żaden sposób nie nawiązuje do nudnych lekcji języków obcych. To przepustka do krainy fantazji – dla tych dzieci, które nie boją się podjąć wysiłku samodzielnego czytania. Bo dorośli o Dębowym Królestwie nie mogą przecież wiedzieć.
czwartek, 28 maja 2015
Luisa Weiss: Kuchnia na walizkach
Bukowy Las, Wrocław 2015.
Serce i kuchnia
Luisa Weiss dzieli się z czytelnikami swoim życiem oraz sprawdzonymi w różnych sytuacjach przepisami. Proponuje lekturę bardzo apetyczną – zarówno ze względu na przywoływane smaki, jak i barwne autobiograficzne szkice. Bohaterka tomu i autorka zarazem dzieli swoje życie między Nowy York i Berlin. Jest kobietą, która nie boi się ryzyka i walczy o to, by być szczęśliwa, nawet jeśli miałoby to oznaczać radykalne zmiany. W „Kuchni na walizkach” prezentuje czytelnikom różne – często przełomowe – momenty swojej egzystencji i towarzyszące wspomnieniom postawy. A o jedzeniu potrafi Weiss pisać znakomicie – dobrze, że każdy rozdział kończy się przepisem (lub kilkoma) na najważniejsze w nim dania – narracja w kolejnych tekstach jest tu najlepszą zachętą do próbowania swoich sił w kuchni.
Luisa Weiss poświęca sporo miejsca relacjom z innymi ludźmi. Portretuje swoich partnerów życiowych, rodziców, przyjaciółki i sąsiadów, za każdym razem wiążąc z bardzo konkretnym wydarzeniem pamięć „jadłospisową”. Potrafi rozwodzić się nad wyborem deseru, który chce przyrządzić na towarzyskie spotkanie, rozkoszować się smakami przypominającymi o letniej beztrosce, czy idealnymi do świętowania rocznic. Opowiada, jakie potrawy pomogły jej zwalczyć stres po przeprowadzkach, które są idealne na chandry, a które przywołują dzieciństwo. Luisa Weiss gotowa jest budować własne prywatne tradycje, małe przyzwyczajenia dostarczające radości. Podoba jej się, że owoce do przetworów znajduje w opuszczonym sadzie w Berlinie, czasem też daje się namówić na tradycję w ekskluzywnym wydaniu, choć na przykład cena gęsi do świątecznej potrawy okazuje się zatrważająca. Przy okazji autorka napomyka o zwyczajach kulinarno-jedzeniowych w swoich krajach, łączy osobiste przemyślenia z szerszą kulturą kulinarną. Z całej książki widać, że jedzenie i gotowanie sprawiają jej olbrzymią przyjemność.
Przekłada się to na soczystą narrację. Autorka potrafi dokładnie prezentować zalety poszczególnych składników sałatki i wskazać, co wnoszą do ostatecznego rezultatu. Zachwyca się nie tylko smakami, ale i konsystencją dań, wie dobrze, co decyduje o wyjątkowości posiłku. Pozwala czytelnikom niemal uczestniczyć w procesie delektowania się kolejnymi specjałami, nawet jeśli te nie wydają się zbyt wyrafinowane – jak śledzie z macą czy sałatka ziemniaczana. Tu każdy posiłek jest celebrowany i przypomina święto, a Weiss nie powtarza się w swoich kulinarnych recenzjach. Dzięki temu, że każdą potrawę wpisuje w szerszy kontekst, podsuwa odbiorcom gotowe rozwiązania – podpowiada, jak dobrać danie do okoliczności czy na co zwracać uwagę przy gotowaniu. Sama uwielbia spędzać czas w kuchni – podkreśla to w tomie, ale nie zapomina o normalnym życiu – równie pasjonującym co przyrządzanie potraw.
„Kuchnia na walizkach” to zbiór rozbudowanych i tematyzowanych szkiców. Luisa Weiss nie wykorzystuje tu mody na książki okołokucharskie – staje się prawdziwą pisarką. Jej książkę można do ostatniej strony czytać z niesłabnącą przyjemnością, by potem wypróbować wybrane i szczegółowo przygotowane przepisy. „Kuchnia na walizkach” poza tym, że jest interesująca od strony autobiograficznej, udała się autorce i ze względu na umiejętność zajmującego opowiadania o swojej pasji. Łatwo tu zrozumieć zachwyty Weiss nad rozmaitymi smakami – a połączenie zwyczajnego życia z wielkimi uczuciami i zamiłowaniem do kulinariów zapewnia odbiorcom przyjemną rozrywkę oraz… możliwość spróbowania swoich sił w kuchni. To jedna z lepszych książek o jedzeniu i gotowaniu, jakie dostępne są na rynku.
Serce i kuchnia
Luisa Weiss dzieli się z czytelnikami swoim życiem oraz sprawdzonymi w różnych sytuacjach przepisami. Proponuje lekturę bardzo apetyczną – zarówno ze względu na przywoływane smaki, jak i barwne autobiograficzne szkice. Bohaterka tomu i autorka zarazem dzieli swoje życie między Nowy York i Berlin. Jest kobietą, która nie boi się ryzyka i walczy o to, by być szczęśliwa, nawet jeśli miałoby to oznaczać radykalne zmiany. W „Kuchni na walizkach” prezentuje czytelnikom różne – często przełomowe – momenty swojej egzystencji i towarzyszące wspomnieniom postawy. A o jedzeniu potrafi Weiss pisać znakomicie – dobrze, że każdy rozdział kończy się przepisem (lub kilkoma) na najważniejsze w nim dania – narracja w kolejnych tekstach jest tu najlepszą zachętą do próbowania swoich sił w kuchni.
Luisa Weiss poświęca sporo miejsca relacjom z innymi ludźmi. Portretuje swoich partnerów życiowych, rodziców, przyjaciółki i sąsiadów, za każdym razem wiążąc z bardzo konkretnym wydarzeniem pamięć „jadłospisową”. Potrafi rozwodzić się nad wyborem deseru, który chce przyrządzić na towarzyskie spotkanie, rozkoszować się smakami przypominającymi o letniej beztrosce, czy idealnymi do świętowania rocznic. Opowiada, jakie potrawy pomogły jej zwalczyć stres po przeprowadzkach, które są idealne na chandry, a które przywołują dzieciństwo. Luisa Weiss gotowa jest budować własne prywatne tradycje, małe przyzwyczajenia dostarczające radości. Podoba jej się, że owoce do przetworów znajduje w opuszczonym sadzie w Berlinie, czasem też daje się namówić na tradycję w ekskluzywnym wydaniu, choć na przykład cena gęsi do świątecznej potrawy okazuje się zatrważająca. Przy okazji autorka napomyka o zwyczajach kulinarno-jedzeniowych w swoich krajach, łączy osobiste przemyślenia z szerszą kulturą kulinarną. Z całej książki widać, że jedzenie i gotowanie sprawiają jej olbrzymią przyjemność.
Przekłada się to na soczystą narrację. Autorka potrafi dokładnie prezentować zalety poszczególnych składników sałatki i wskazać, co wnoszą do ostatecznego rezultatu. Zachwyca się nie tylko smakami, ale i konsystencją dań, wie dobrze, co decyduje o wyjątkowości posiłku. Pozwala czytelnikom niemal uczestniczyć w procesie delektowania się kolejnymi specjałami, nawet jeśli te nie wydają się zbyt wyrafinowane – jak śledzie z macą czy sałatka ziemniaczana. Tu każdy posiłek jest celebrowany i przypomina święto, a Weiss nie powtarza się w swoich kulinarnych recenzjach. Dzięki temu, że każdą potrawę wpisuje w szerszy kontekst, podsuwa odbiorcom gotowe rozwiązania – podpowiada, jak dobrać danie do okoliczności czy na co zwracać uwagę przy gotowaniu. Sama uwielbia spędzać czas w kuchni – podkreśla to w tomie, ale nie zapomina o normalnym życiu – równie pasjonującym co przyrządzanie potraw.
„Kuchnia na walizkach” to zbiór rozbudowanych i tematyzowanych szkiców. Luisa Weiss nie wykorzystuje tu mody na książki okołokucharskie – staje się prawdziwą pisarką. Jej książkę można do ostatniej strony czytać z niesłabnącą przyjemnością, by potem wypróbować wybrane i szczegółowo przygotowane przepisy. „Kuchnia na walizkach” poza tym, że jest interesująca od strony autobiograficznej, udała się autorce i ze względu na umiejętność zajmującego opowiadania o swojej pasji. Łatwo tu zrozumieć zachwyty Weiss nad rozmaitymi smakami – a połączenie zwyczajnego życia z wielkimi uczuciami i zamiłowaniem do kulinariów zapewnia odbiorcom przyjemną rozrywkę oraz… możliwość spróbowania swoich sił w kuchni. To jedna z lepszych książek o jedzeniu i gotowaniu, jakie dostępne są na rynku.
Katarzyna Bogucka: Rok w mieście
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Oglądanie ludzi
Kolejny picture book rozwijający w maluchach umiejętność opowiadania i wyczulenie na szczegóły przedstawia w Naszej Księgarni Katarzyna Bogucka. Jej „Rok w mieście” odrobinę przypomina „Przekroje”, chociaż, oczywiście, inne są tu edukacyjne założenia. Rozpoczyna się ta książka pełną ludzi rozkładówką. Każdy bohater przedstawia się w kilku krótkich zdaniach: mówi, jak ma na imię, wspomina o członkach rodziny oraz o swoim zajęciu lub zawodzie, czasem o zainteresowaniach. Takie zwykłe prezentacje nie byłyby zbyt wciągające, gdyby nie zastosowany fortel: bohaterów można ze sobą łączyć. Babcia mówi o swoim wnuczku, a wnuczek przedstawi się sam za jakiś czas. Znaleźć tu można rodzeństwa, mężów i żony, znajomych i przyjaciół. Bogucka wykorzystuje prezentacje jako znak czasu: jedna z nastolatek prowadzi na przykład modowego bloga. Prezentują się tu przedstawiciele różnych „miejskich” zawodów: jest trener personalny, urzędniczka, sprzedawca w centrum handlowym, budowlaniec, policjant czy przedszkolanka. Są ludzie samotni, są tacy, którzy nie lubią swojej pracy lub marzą o innym zajęciu. Jest kobieta w ciąży i wnuczek obawiający się o chorego dziadka. Bardzo dużo informacji o kolejnych ludziach można wyczytać pomiędzy wierszami: i są to wiadomości, które rzadko przenikają do literatury czwartej. Tu ni każdy będzie bezwarunkowo szczęśliwy, a miasto skrywa wiele tajemnic o swoich mieszkańcach. Chociaż kolorowe prezentacyjne dymki na pierwszy rzut oka wyglądają na dość banalne, wystarczy się w nie wczytać, żeby zrozumieć, jak wiele przesłań skrywa cały tom. Pewnym utrudnieniem dla dzieci może być jednak przyjęty przez Bogucką styl ilustrowania: nie ma on wiele wspólnego z kreskówkowym czy bajkowym i chociaż postacie bardzo się od siebie różnią, minie trochę czasu, zanim mali odbiorcy przyzwyczają się do ich wizerunków. Poznają w ten sposób nowy styl ilustrowania, ale korzystanie z książki wiązać się będzie z większym wysiłkiem.
Po pierwszej rozkładówce nie będzie już tekstu. Dzieci obejrzą za to miasto w ciągu kolejnych dwunastu miesięcy. Za każdym razem obrazek przedstawia to samo miejsce: widać szpital, szkołę, domy, centrum handlowe, zoo, biuro, kawiarnię czy fragment parku. Miesiące oddzielane są od siebie zróżnicowaną tonacją kolorystyczną, czasem wiążącą się ze zmianami świateł (i pór dnia lub nocy). W marcu przeważa szarość, w lipcu – pomarańczowy, a w listopadzie brązowy (z czystej zieleni autorka całkiem rezygnuje, przez co całość wypada jeszcze mniej bajkowo, a bardziej „designersko”). Zmiany kolorów są jednym rodzajem urozmaicenia stron. Drugim jest ruch. Rysunki zawierają mnóstwo detali z bohaterami przedstawionymi na pierwszej rozkładówce. Nie brakuje tu dramatów (choroby, pożar w kamienicy z cukiernią): wystarczy dokładniej przyjrzeć się kolejnym punktom poszczególnych obrazków, żeby odkryć to, co z daleka wydaje się nieważne. Maluchy będą wracać do początkowej prezentacji, aż wreszcie zaczną rozpoznawać postacie z książki – wtedy może rozpocząć się etap opowiadania o tym, co dzieje się na ilustracjach. A dzieje się bardzo dużo. Katarzyna Bogucka zmusza odbiorców do śledzenia zwykłego życia w niezwykłym ujęciu: ta opowieść uświadomi najmłodszym, jak różne są ludzkie pragnienia, potrzeby i codzienne sprawy. Cała historia kończy się jeszcze zabawą: na kolejnym miejskim kadrze zamieszczone zostały rozmaite absurdalne scenki i odbiorcy mają za zadanie znaleźć tam jak najwięcej nonsensów (przy okazji ucząc się odróżniania prawdy od bajkowej fikcji).
Katarzyna Bogucka proponuje dzieciom książkę, z której korzystać można na wiele sposobów. W zależności od wieku i zdolności spostrzegawczych dzieci „Rok w mieście” ujawniać będzie swoje sekrety. Ta kartonowa publikacja pokazuje, że picture booki nie muszą być kierowane tylko do najmłodszych, nieumiejących jeszcze czytać dzieci – tu z wiekiem zwiększa się zabawa, a autorka dostarczy sporo interesujących tematów do przemyślenia.
Oglądanie ludzi
Kolejny picture book rozwijający w maluchach umiejętność opowiadania i wyczulenie na szczegóły przedstawia w Naszej Księgarni Katarzyna Bogucka. Jej „Rok w mieście” odrobinę przypomina „Przekroje”, chociaż, oczywiście, inne są tu edukacyjne założenia. Rozpoczyna się ta książka pełną ludzi rozkładówką. Każdy bohater przedstawia się w kilku krótkich zdaniach: mówi, jak ma na imię, wspomina o członkach rodziny oraz o swoim zajęciu lub zawodzie, czasem o zainteresowaniach. Takie zwykłe prezentacje nie byłyby zbyt wciągające, gdyby nie zastosowany fortel: bohaterów można ze sobą łączyć. Babcia mówi o swoim wnuczku, a wnuczek przedstawi się sam za jakiś czas. Znaleźć tu można rodzeństwa, mężów i żony, znajomych i przyjaciół. Bogucka wykorzystuje prezentacje jako znak czasu: jedna z nastolatek prowadzi na przykład modowego bloga. Prezentują się tu przedstawiciele różnych „miejskich” zawodów: jest trener personalny, urzędniczka, sprzedawca w centrum handlowym, budowlaniec, policjant czy przedszkolanka. Są ludzie samotni, są tacy, którzy nie lubią swojej pracy lub marzą o innym zajęciu. Jest kobieta w ciąży i wnuczek obawiający się o chorego dziadka. Bardzo dużo informacji o kolejnych ludziach można wyczytać pomiędzy wierszami: i są to wiadomości, które rzadko przenikają do literatury czwartej. Tu ni każdy będzie bezwarunkowo szczęśliwy, a miasto skrywa wiele tajemnic o swoich mieszkańcach. Chociaż kolorowe prezentacyjne dymki na pierwszy rzut oka wyglądają na dość banalne, wystarczy się w nie wczytać, żeby zrozumieć, jak wiele przesłań skrywa cały tom. Pewnym utrudnieniem dla dzieci może być jednak przyjęty przez Bogucką styl ilustrowania: nie ma on wiele wspólnego z kreskówkowym czy bajkowym i chociaż postacie bardzo się od siebie różnią, minie trochę czasu, zanim mali odbiorcy przyzwyczają się do ich wizerunków. Poznają w ten sposób nowy styl ilustrowania, ale korzystanie z książki wiązać się będzie z większym wysiłkiem.
Po pierwszej rozkładówce nie będzie już tekstu. Dzieci obejrzą za to miasto w ciągu kolejnych dwunastu miesięcy. Za każdym razem obrazek przedstawia to samo miejsce: widać szpital, szkołę, domy, centrum handlowe, zoo, biuro, kawiarnię czy fragment parku. Miesiące oddzielane są od siebie zróżnicowaną tonacją kolorystyczną, czasem wiążącą się ze zmianami świateł (i pór dnia lub nocy). W marcu przeważa szarość, w lipcu – pomarańczowy, a w listopadzie brązowy (z czystej zieleni autorka całkiem rezygnuje, przez co całość wypada jeszcze mniej bajkowo, a bardziej „designersko”). Zmiany kolorów są jednym rodzajem urozmaicenia stron. Drugim jest ruch. Rysunki zawierają mnóstwo detali z bohaterami przedstawionymi na pierwszej rozkładówce. Nie brakuje tu dramatów (choroby, pożar w kamienicy z cukiernią): wystarczy dokładniej przyjrzeć się kolejnym punktom poszczególnych obrazków, żeby odkryć to, co z daleka wydaje się nieważne. Maluchy będą wracać do początkowej prezentacji, aż wreszcie zaczną rozpoznawać postacie z książki – wtedy może rozpocząć się etap opowiadania o tym, co dzieje się na ilustracjach. A dzieje się bardzo dużo. Katarzyna Bogucka zmusza odbiorców do śledzenia zwykłego życia w niezwykłym ujęciu: ta opowieść uświadomi najmłodszym, jak różne są ludzkie pragnienia, potrzeby i codzienne sprawy. Cała historia kończy się jeszcze zabawą: na kolejnym miejskim kadrze zamieszczone zostały rozmaite absurdalne scenki i odbiorcy mają za zadanie znaleźć tam jak najwięcej nonsensów (przy okazji ucząc się odróżniania prawdy od bajkowej fikcji).
Katarzyna Bogucka proponuje dzieciom książkę, z której korzystać można na wiele sposobów. W zależności od wieku i zdolności spostrzegawczych dzieci „Rok w mieście” ujawniać będzie swoje sekrety. Ta kartonowa publikacja pokazuje, że picture booki nie muszą być kierowane tylko do najmłodszych, nieumiejących jeszcze czytać dzieci – tu z wiekiem zwiększa się zabawa, a autorka dostarczy sporo interesujących tematów do przemyślenia.
środa, 27 maja 2015
Krzysztof Daukszewicz: Tuskuland
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Na wesoło
W „Tuskulandzie” Krzysztof Daukszewicz nie dołącza do grona rozpolitykowanych felietonistów, pozostaje przede wszystkim satyrykiem uważnie obserwującym rzeczywistość Nie proponuje odbiorcom książki-efemerydy, bo chociaż czasami odwołuje się do bieżących spraw, tom wytrzyma próbę czasu. Najlepszy dowód – że gromadzi teksty od końca 2011 roku, a to w najmniejszym stopniu nie uprzykrza lektury. Daukszewicz wie doskonale, jak pisać, żeby jego spostrzeżenia przetrwały. Ponadto zamiast modnej wśród publicystów konwencji narzekania i biadolenia wybiera tendencję do rozśmieszania. Wykorzystuje tu i sceniczne doświadczenie, i poczucie humoru. W „Tuskulandzie” nie będzie zatem tekstów mdłych. Co więcej, to książka, która dostarcza rozrywki, a nie ma na celu agitacji – więc czyta się ją dobrze niezależnie od referencji politycznych.
Teksty mają daty dzienne, co oznacza, że można je umiejscowić bardzo dokładnie w konkretnym społeczno-politycznym kontekście – będzie to miało znaczenie za kilka lat, kiedy czytelnicy zechcą rozszyfrowywać wciąż świeże nawiązania i źródła komentarzy. Daukszewicz przybliża się także w ten sposób do rytmu blogów (można jego uwagi zestawiać choćby z notatkami Marii Czubaszek, również opublikowanymi przez wydawnictwo Prószyński i S-ka). Jest jednak w tych komentarzach pewna ponadczasowość, nastawienie autora na większą – nawet niż sceniczna – żywotność tekstów. Daukszewicz nie pisze dla pamięci ani dla politycznej walki (nawet na przekór tytułowi). Pisze dla śmiechu i to w tej publikacji wybija się na pierwszy plan (nawiasem mówiąc, to jedna z ładniej wydanych książek satyrycznych tego autora, jakby sposób wydania także miał przenieść tom z póki dziełek ulotnych na tę z utworami wartymi zachowania i zwiększonej uwagi).
Krzysztof Daukszewicz nie poprzestaje na odwołaniach do bieżącej rzeczywistości z politykami jako źródłami żartu. Przygląda się też swojemu najbliższemu otoczeniu i wprowadza w nie czytelników. Każdy drobny absurd z codzienności może – po odpowiednim satyrycznym opracowaniu – trafić do tekstu jako kolejny dowcip. Znawców twórczości Daukszewicza nie będą dziwić ciągłe spotkania z menelami (chociaż nie ma tu typowych menelików, pojawia się kilka zgrabnych anegdot z kwieciście wysławiającymi się reprezentantami marginesu). Do tego autor dodaje garść dowcipów – uwaga: nie cytuje takich, które są w ciągłym obiegu i zdążyły się już odbiorcom znudzić, przywołuje za to te mniej znane, zgrabne i warte uwiecznienia. Ponadto przerywa rytm felietonów zestawem swoich piosenek (co ucieszy przede wszystkim fanów zaangażowanych ballad: nie jest tajemnicą, że – o czym autor w tomie wspomina – i Jaromir Nohavica dostrzegł talent Daukszewicza w dziedzinie satyryczno-politycznych songów – nie mogło więc zabraknąć ich i tutaj). Całość uzupełniają „pocieszki” – drobiazgi satyryczne – żarty lub anegdoty – które nie trafiły do felietonów, a warte są zauważenia. Daukszewicz przerywa nimi wywody i zaznacza upływ czasu.
Ilustracje do tej książki przygotował Henryk Sawka. To rysunki satyryczne, typowe zaangażowane komentarze, które sprawdzą się w prasie równie dobrze jak w bardziej uniwersalnej książce. Obaj autorzy pozostają w temacie satyry, ale też obu bardzo zależy na wywoływaniu śmiechu i ukazywaniu komicznego potencjału społeczno-politycznych faktów. Krzysztof Daukszewicz tą książką trafić powinien nie tylko do swoich fanów, ale i do czytelników, którzy cenią sobie felietony z pomysłem.
Na wesoło
W „Tuskulandzie” Krzysztof Daukszewicz nie dołącza do grona rozpolitykowanych felietonistów, pozostaje przede wszystkim satyrykiem uważnie obserwującym rzeczywistość Nie proponuje odbiorcom książki-efemerydy, bo chociaż czasami odwołuje się do bieżących spraw, tom wytrzyma próbę czasu. Najlepszy dowód – że gromadzi teksty od końca 2011 roku, a to w najmniejszym stopniu nie uprzykrza lektury. Daukszewicz wie doskonale, jak pisać, żeby jego spostrzeżenia przetrwały. Ponadto zamiast modnej wśród publicystów konwencji narzekania i biadolenia wybiera tendencję do rozśmieszania. Wykorzystuje tu i sceniczne doświadczenie, i poczucie humoru. W „Tuskulandzie” nie będzie zatem tekstów mdłych. Co więcej, to książka, która dostarcza rozrywki, a nie ma na celu agitacji – więc czyta się ją dobrze niezależnie od referencji politycznych.
Teksty mają daty dzienne, co oznacza, że można je umiejscowić bardzo dokładnie w konkretnym społeczno-politycznym kontekście – będzie to miało znaczenie za kilka lat, kiedy czytelnicy zechcą rozszyfrowywać wciąż świeże nawiązania i źródła komentarzy. Daukszewicz przybliża się także w ten sposób do rytmu blogów (można jego uwagi zestawiać choćby z notatkami Marii Czubaszek, również opublikowanymi przez wydawnictwo Prószyński i S-ka). Jest jednak w tych komentarzach pewna ponadczasowość, nastawienie autora na większą – nawet niż sceniczna – żywotność tekstów. Daukszewicz nie pisze dla pamięci ani dla politycznej walki (nawet na przekór tytułowi). Pisze dla śmiechu i to w tej publikacji wybija się na pierwszy plan (nawiasem mówiąc, to jedna z ładniej wydanych książek satyrycznych tego autora, jakby sposób wydania także miał przenieść tom z póki dziełek ulotnych na tę z utworami wartymi zachowania i zwiększonej uwagi).
Krzysztof Daukszewicz nie poprzestaje na odwołaniach do bieżącej rzeczywistości z politykami jako źródłami żartu. Przygląda się też swojemu najbliższemu otoczeniu i wprowadza w nie czytelników. Każdy drobny absurd z codzienności może – po odpowiednim satyrycznym opracowaniu – trafić do tekstu jako kolejny dowcip. Znawców twórczości Daukszewicza nie będą dziwić ciągłe spotkania z menelami (chociaż nie ma tu typowych menelików, pojawia się kilka zgrabnych anegdot z kwieciście wysławiającymi się reprezentantami marginesu). Do tego autor dodaje garść dowcipów – uwaga: nie cytuje takich, które są w ciągłym obiegu i zdążyły się już odbiorcom znudzić, przywołuje za to te mniej znane, zgrabne i warte uwiecznienia. Ponadto przerywa rytm felietonów zestawem swoich piosenek (co ucieszy przede wszystkim fanów zaangażowanych ballad: nie jest tajemnicą, że – o czym autor w tomie wspomina – i Jaromir Nohavica dostrzegł talent Daukszewicza w dziedzinie satyryczno-politycznych songów – nie mogło więc zabraknąć ich i tutaj). Całość uzupełniają „pocieszki” – drobiazgi satyryczne – żarty lub anegdoty – które nie trafiły do felietonów, a warte są zauważenia. Daukszewicz przerywa nimi wywody i zaznacza upływ czasu.
Ilustracje do tej książki przygotował Henryk Sawka. To rysunki satyryczne, typowe zaangażowane komentarze, które sprawdzą się w prasie równie dobrze jak w bardziej uniwersalnej książce. Obaj autorzy pozostają w temacie satyry, ale też obu bardzo zależy na wywoływaniu śmiechu i ukazywaniu komicznego potencjału społeczno-politycznych faktów. Krzysztof Daukszewicz tą książką trafić powinien nie tylko do swoich fanów, ale i do czytelników, którzy cenią sobie felietony z pomysłem.
Suzanne Selfors: To tylko pies?!
Wilga, Warszawa 2015.
Węszenie za skarbem
Suzanne Selfors z tradycji literatury czwartej wydobywa to, co najważniejsze dla niecierpliwych małych czytelników: motyw poszukiwania skarbów. Poszukiwaczem skarbów był wujek Drake – w jego ślady teraz chce iść Homer Pudding, nastoletni chłopiec ze wsi. Ojciec nie chce dla Homera innej drogi niż wypasanie kóz i skorzysta z każdej możliwej okazji, żeby zabronić chłopcu podążać za marzeniami. Kiedy jednak w domu Puddingów pojawia się spadek po Drake’u, nie ma odwrotu. Homer zostaje wciągnięty w wir przygód. Wujek Drake, rzekomo połknięty przez gigantycznego żółwia, opiekował się psem, smutnym z wyglądu basetem. Teraz pies trafia do Homera i ujawnia swoją tajemnicę. Nie jest to zwierzę typowe: poza przygnębiającym wyrazem pyska ma też poważną wadę, uszkodzony węch. Ta „niepełnosprawność” (to określenie z tomu) nie zaburza jednak talentu do znajdowania skarbów.
Selfors na początku książki obiecuje czytelnikom dwie rzeczy. Pierwsza to zapewnienie, że pies przeżyje, bo sama autorka nie lubi smutnych historii, w których zwierzęta giną. Druga to obietnica niegasnącego śmiechu. Z pierwszej obietnicy autorka się wywiązuje, czasem nawet przywołuje ją w narracji, żeby nie straszyć dzieci ponad miarę: ułatwia jej to prowadzenie akcji. Pies może do woli znikać, być porywany czy przepędzany – nie grozi mu jednak poważne niebezpieczeństwo. Ze śmiechem jest nieco gorzej, bo Selfors gustuje w amerykańskim humorze spod znaku pop. To oznacza, że lubi wszelkiego rodzaju przesadnie i absurdalne wyolbrzymienia, ale niespecjalnie dba o ich uzasadnienie w powieściowym świecie. To humor komiksowy, bardzo spłycany i oparty na widowiskowych – chociaż bezsensownych – obrazkach. Sytuację ułatwia przyjęta konwencja: Suzanne Selfors sięga po parodię powieści przygodowych, nie przypada jej do gustu tradycyjna lektura. Tutaj wszystko musi dziać się z niezbędnym rozmachem, bohaterowie mają uczestniczyć w scenach widowiskowych i wstrząsających – w zestawieniu z bajkowym dzisiaj poszukiwaniem skarbów tworzy to pewien kontrast.
Zgodnie ze wstępnymi założeniami, Selfors nie chce przygnębiać dzieci. Kiedy wprowadza elementy nieco bardziej ponure, znajduje dla nich od razu uzasadnienie lub złagodzenie: tak jest chociażby z Lorelei, dziewczynką, która mieszka wśród szczurów w magazynie zup. Każdy drobny powód do zmartwienia zyskuje zaraz przeciwwagę, jakby autorka bała się o samopoczucie odbiorców. Oznacza to ograniczanie minorowych nastrojów, więc i w efekcie zmniejszenie głębi tomu i jego refleksyjności.
W „To tylko pies?!” ważna jest akcja podporządkowana marzeniom chłopca. Zresztą dzieci z tej książki nie należą do typowych: starsza siostra Homera wypycha martwe zwierzęta, przygotowując się do pracy w Muzeum Historii Naturalnej (tajemnicą pozostaje, dlaczego Homer i jego siostra znaleźli się w jednej klasie). Autorka tworzy własny świat, odrobinę tylko podobny do normalnego. W tym świcie pojawiają się chmuroptery i… nawiązania do arcydzieł literatury czy do historii. Selfors żongluje wątkami, których dzieci nie odczytają: część z nich zatem sama deszyfruje, próbując nieco wyedukować małych czytelników (w tym ostatnim nie pomoże fatalna korekta, zwłaszcza „przerzute” przez psa przedmioty).
„To tylko pies” to historia przygodowa sprawiająca wrażenie bardzo pospiesznej. Tu nie ma kiedy zagłębiać się w rzeczywistość Homera, bo fabuła ciągle nabiera tempa, a jednocześnie nie ma kiedy naprawdę się rozkręcić. W tym wszystkim prawdziwy pozostaje jedynie milczący pies, utalentowany, choć nikt nie spodziewałby się po nim spektakularnych sukcesów. Selfors galopuje przez motyw poszukiwania skarbów i dorosłym wydać się może niepotrzebnie infantylna. Jednak dzieci jej tom będą odbierać inaczej.
Węszenie za skarbem
Suzanne Selfors z tradycji literatury czwartej wydobywa to, co najważniejsze dla niecierpliwych małych czytelników: motyw poszukiwania skarbów. Poszukiwaczem skarbów był wujek Drake – w jego ślady teraz chce iść Homer Pudding, nastoletni chłopiec ze wsi. Ojciec nie chce dla Homera innej drogi niż wypasanie kóz i skorzysta z każdej możliwej okazji, żeby zabronić chłopcu podążać za marzeniami. Kiedy jednak w domu Puddingów pojawia się spadek po Drake’u, nie ma odwrotu. Homer zostaje wciągnięty w wir przygód. Wujek Drake, rzekomo połknięty przez gigantycznego żółwia, opiekował się psem, smutnym z wyglądu basetem. Teraz pies trafia do Homera i ujawnia swoją tajemnicę. Nie jest to zwierzę typowe: poza przygnębiającym wyrazem pyska ma też poważną wadę, uszkodzony węch. Ta „niepełnosprawność” (to określenie z tomu) nie zaburza jednak talentu do znajdowania skarbów.
Selfors na początku książki obiecuje czytelnikom dwie rzeczy. Pierwsza to zapewnienie, że pies przeżyje, bo sama autorka nie lubi smutnych historii, w których zwierzęta giną. Druga to obietnica niegasnącego śmiechu. Z pierwszej obietnicy autorka się wywiązuje, czasem nawet przywołuje ją w narracji, żeby nie straszyć dzieci ponad miarę: ułatwia jej to prowadzenie akcji. Pies może do woli znikać, być porywany czy przepędzany – nie grozi mu jednak poważne niebezpieczeństwo. Ze śmiechem jest nieco gorzej, bo Selfors gustuje w amerykańskim humorze spod znaku pop. To oznacza, że lubi wszelkiego rodzaju przesadnie i absurdalne wyolbrzymienia, ale niespecjalnie dba o ich uzasadnienie w powieściowym świecie. To humor komiksowy, bardzo spłycany i oparty na widowiskowych – chociaż bezsensownych – obrazkach. Sytuację ułatwia przyjęta konwencja: Suzanne Selfors sięga po parodię powieści przygodowych, nie przypada jej do gustu tradycyjna lektura. Tutaj wszystko musi dziać się z niezbędnym rozmachem, bohaterowie mają uczestniczyć w scenach widowiskowych i wstrząsających – w zestawieniu z bajkowym dzisiaj poszukiwaniem skarbów tworzy to pewien kontrast.
Zgodnie ze wstępnymi założeniami, Selfors nie chce przygnębiać dzieci. Kiedy wprowadza elementy nieco bardziej ponure, znajduje dla nich od razu uzasadnienie lub złagodzenie: tak jest chociażby z Lorelei, dziewczynką, która mieszka wśród szczurów w magazynie zup. Każdy drobny powód do zmartwienia zyskuje zaraz przeciwwagę, jakby autorka bała się o samopoczucie odbiorców. Oznacza to ograniczanie minorowych nastrojów, więc i w efekcie zmniejszenie głębi tomu i jego refleksyjności.
W „To tylko pies?!” ważna jest akcja podporządkowana marzeniom chłopca. Zresztą dzieci z tej książki nie należą do typowych: starsza siostra Homera wypycha martwe zwierzęta, przygotowując się do pracy w Muzeum Historii Naturalnej (tajemnicą pozostaje, dlaczego Homer i jego siostra znaleźli się w jednej klasie). Autorka tworzy własny świat, odrobinę tylko podobny do normalnego. W tym świcie pojawiają się chmuroptery i… nawiązania do arcydzieł literatury czy do historii. Selfors żongluje wątkami, których dzieci nie odczytają: część z nich zatem sama deszyfruje, próbując nieco wyedukować małych czytelników (w tym ostatnim nie pomoże fatalna korekta, zwłaszcza „przerzute” przez psa przedmioty).
„To tylko pies” to historia przygodowa sprawiająca wrażenie bardzo pospiesznej. Tu nie ma kiedy zagłębiać się w rzeczywistość Homera, bo fabuła ciągle nabiera tempa, a jednocześnie nie ma kiedy naprawdę się rozkręcić. W tym wszystkim prawdziwy pozostaje jedynie milczący pies, utalentowany, choć nikt nie spodziewałby się po nim spektakularnych sukcesów. Selfors galopuje przez motyw poszukiwania skarbów i dorosłym wydać się może niepotrzebnie infantylna. Jednak dzieci jej tom będą odbierać inaczej.
wtorek, 26 maja 2015
Susan Gloss: Sklep rzeczy zapomnianych. Vintage
Marginesy, Warszawa 2015.
Marzenia
Forma powieści patchworkowej pasuje Susan Gloss do prezentowania losów różnych bohaterek. Autorka skupia się na kobietach – silnych mimo przeciwności losu i gotowych się wspierać w każdej sytuacji. Patronuje im Violet, właścicielka sklepu z rzeczami używanymi. Violet sprzedaje ubrania z duszą, przedmioty, które mają własną historię i mogą zapewnić innym szczęście. Sama walczy o marzenia – kiedyś zniszczone przez męża. Violet nie potrafi do końca uwolnić się od przeszłości, a teraz do przykrości ze strony byłego małżonka dochodzą jeszcze problemy finansowe. Do sklepu Violet przychodzą różne klientki – i także ich historie autorka przedstawia dogłębnie. Pojawia się tu ciężarna April, która zerwała zaręczyny i która nie może pogodzić się ze śmiercią chorej psychicznie matki. Zagląda do sklepu Amithi, jeszcze do niedawna szczęśliwa żona. Jest też Betsy, starsza pani, która doskonale wie, jak rozwiązać problemy znajomych, chociaż na swoje nie uda jej się już nic poradzić. W tej powieści prym wiodą kobiety – niezależne, samodzielne i silne. One potrzebują siebie nawzajem, chociaż jeszcze o tym nie wiedzą. Spotkania w sklepie staną się okazją do poznawania ich historii.
Susan Gloss zazębia losy tych pań również po to, żeby udowodnić czytelniczkom, jak ważne są marzenia. Bohaterki mogą podejmować decyzje sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, jeśli tylko działają w zgodzie z własnym sumieniem. To usprawiedliwienie dowolnych szaleństw i ryzyka. Jedyne, czego postaciom nie wolno, to tkwić w narzucanych przez rodzinę, środowisko lub obyczaje ograniczeniach. Kiedy zdecydują się odważnie walczyć o realizację pragnień, los przyjdzie im z pomocą. Dla części odbiorczyń takie życzeniowe podejście autorki będzie mankamentem fabuły, ale przecież „Sklep rzeczy zapomnianych. Vintage” ma dodawać otuchy i zachęcać do działania bez względu na wszystko: uproszczenia w tak pomyślanej akcji są czasem konieczne, żeby bohaterki uwierzyły w siebie i mogły się stać wzorem do naśladowania.
Susan Gloss lubi melodramatyczne sceny i sentymentalne rozwiązania, nie odstraszają jej ani filmowe wyznania miłości, ani małe dramaty. Chce pokazywać życie w całej jego złożoności – a przecież bardzo sprzyja swoim bohaterkom i nie zostawi ich na łaskę kapryśnego losu. Demiurgiczne interwencje autorki są czasami uzasadnione tylko i wyłącznie dążeniem do krzepiącego happy endu – do takich decyzji trzeba się w lekturze przyzwyczaić. „Vintage” ma przecież być optymistycznym czytadłem, a nie zestawem praktycznych porad na życiowe niepowodzenia. Autorka nie chce równoważyć płaczu śmiechem i przykre wydarzenia to u niej bodziec do działania, nigdy powód przygnębienia. Ma na to wpływ kojący styl narracji, a i charakterystyka Violet, która – nawet sama w potrzebie – stanie się opoką dla innych.
„Vintage” to powieść złożona z kilku równoległych historii. Wprowadza je autorka ze świadomością warsztatową i sprawia, że również czytelniczki znajdą azyl w sklepie z zapomnianymi rzeczami. Tu nawet pojedyncze i drobne niesnaski tracą na znaczeniu w obliczu obietnicy bliskiej harmonii i spokoju. Jednocześnie „Vintage” przez rytm wprowadzania kolejnych pięknych przedmiotów oddala się nieco od kolein fabularnych. Niby wiadomo, co przyniesie finał i tu niespodzianek nie będzie – ale po drodze zdarzy się wiele rzeczy wartych uwagi i absorbujących odbiorczynie. „Vintage” to powieść ciepła i przynosząca wytchnienie, obyczajówka zgodna z oczekiwaniami czytelniczek.
Marzenia
Forma powieści patchworkowej pasuje Susan Gloss do prezentowania losów różnych bohaterek. Autorka skupia się na kobietach – silnych mimo przeciwności losu i gotowych się wspierać w każdej sytuacji. Patronuje im Violet, właścicielka sklepu z rzeczami używanymi. Violet sprzedaje ubrania z duszą, przedmioty, które mają własną historię i mogą zapewnić innym szczęście. Sama walczy o marzenia – kiedyś zniszczone przez męża. Violet nie potrafi do końca uwolnić się od przeszłości, a teraz do przykrości ze strony byłego małżonka dochodzą jeszcze problemy finansowe. Do sklepu Violet przychodzą różne klientki – i także ich historie autorka przedstawia dogłębnie. Pojawia się tu ciężarna April, która zerwała zaręczyny i która nie może pogodzić się ze śmiercią chorej psychicznie matki. Zagląda do sklepu Amithi, jeszcze do niedawna szczęśliwa żona. Jest też Betsy, starsza pani, która doskonale wie, jak rozwiązać problemy znajomych, chociaż na swoje nie uda jej się już nic poradzić. W tej powieści prym wiodą kobiety – niezależne, samodzielne i silne. One potrzebują siebie nawzajem, chociaż jeszcze o tym nie wiedzą. Spotkania w sklepie staną się okazją do poznawania ich historii.
Susan Gloss zazębia losy tych pań również po to, żeby udowodnić czytelniczkom, jak ważne są marzenia. Bohaterki mogą podejmować decyzje sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, jeśli tylko działają w zgodzie z własnym sumieniem. To usprawiedliwienie dowolnych szaleństw i ryzyka. Jedyne, czego postaciom nie wolno, to tkwić w narzucanych przez rodzinę, środowisko lub obyczaje ograniczeniach. Kiedy zdecydują się odważnie walczyć o realizację pragnień, los przyjdzie im z pomocą. Dla części odbiorczyń takie życzeniowe podejście autorki będzie mankamentem fabuły, ale przecież „Sklep rzeczy zapomnianych. Vintage” ma dodawać otuchy i zachęcać do działania bez względu na wszystko: uproszczenia w tak pomyślanej akcji są czasem konieczne, żeby bohaterki uwierzyły w siebie i mogły się stać wzorem do naśladowania.
Susan Gloss lubi melodramatyczne sceny i sentymentalne rozwiązania, nie odstraszają jej ani filmowe wyznania miłości, ani małe dramaty. Chce pokazywać życie w całej jego złożoności – a przecież bardzo sprzyja swoim bohaterkom i nie zostawi ich na łaskę kapryśnego losu. Demiurgiczne interwencje autorki są czasami uzasadnione tylko i wyłącznie dążeniem do krzepiącego happy endu – do takich decyzji trzeba się w lekturze przyzwyczaić. „Vintage” ma przecież być optymistycznym czytadłem, a nie zestawem praktycznych porad na życiowe niepowodzenia. Autorka nie chce równoważyć płaczu śmiechem i przykre wydarzenia to u niej bodziec do działania, nigdy powód przygnębienia. Ma na to wpływ kojący styl narracji, a i charakterystyka Violet, która – nawet sama w potrzebie – stanie się opoką dla innych.
„Vintage” to powieść złożona z kilku równoległych historii. Wprowadza je autorka ze świadomością warsztatową i sprawia, że również czytelniczki znajdą azyl w sklepie z zapomnianymi rzeczami. Tu nawet pojedyncze i drobne niesnaski tracą na znaczeniu w obliczu obietnicy bliskiej harmonii i spokoju. Jednocześnie „Vintage” przez rytm wprowadzania kolejnych pięknych przedmiotów oddala się nieco od kolein fabularnych. Niby wiadomo, co przyniesie finał i tu niespodzianek nie będzie – ale po drodze zdarzy się wiele rzeczy wartych uwagi i absorbujących odbiorczynie. „Vintage” to powieść ciepła i przynosząca wytchnienie, obyczajówka zgodna z oczekiwaniami czytelniczek.
Natalia Usenko: Bractwo-piractwo. Przygoda matematyczna
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Matematyka na wyspie
Zadania z treścią też mogą być ciekawe. Natalia Usenko odchodzi od nudnych poleceń z podręczników do matematyki na rzecz literackiej zabawy. Proponuje maluchom dwadzieścia bardzo krótkich opowiastek „pirackich” o tym, co działo się na pewnej, do czasu bezludnej, wyspie. Nic dziwnego, że zwyczajna rodzina ma dosyć miasta: tu nie ma gdzie iść na spacer, latarnie uniemożliwiają obserwowanie gwiazd, a praca bardzo męczy dorosłych. Dziadek Barnaba daje sygnał do zmian: chce wszystko porzucić i zostać piratem. Przyklaskuje mu cała rodzina. Odtąd Natalia Usenko będzie śledzić przygody na wyspie, do której bohaterowie (i ich zwierzęta domowe) dopłynęli statkiem nazwanym Krowa Morska. W każdej bajeczce znajdują się zgrabnie ukryte elementy do policzenia: a to dania z pirackiego posiłku, a to skarby, a to stłuczone talerze. Za każdym razem dzieje się coś emocjonującego, a autorka zmienia narratorów i formy: są tu listy od rodziców, dziennik kapitański dziadka i proste bajeczki. W każdym tekście mnóstwo jest ekspresji: narratorzy chętnie stosują wykrzyknienia. Nie brakuje też żartów – zwłaszcza humor sytuacyjny świetnie się tu sprawdza. To usypia czujność małych odbiorców. Nikogo nie dziwi, że bajeczki kończą się prośbą o policzenie czegoś (z tekstu lub ilustracji) lub pytaniami o liczbę wymienionych w opowiastce przedmiotów. Tu do liczenia przystępuje się z ciekawości, a nie po to, żeby odrobić nudne zadanie. Entuzjazm piratów udziela się wszystkim.
Do udanych bajek prozą dochodzą jeszcze (nieco mniej imponujące) polecenia rymowane, odrębne zadania. To porachunki, poszukajki, rysowanki, domalunki – itp. – zestawy przyjemnych zabaw. Mali odbiorcy mogą tu uzupełniać rysunki, przeliczać elementy na ilustracjach, znajdować konkretne przedmioty i świetnie się przy tym bawić. O ile „bajeczki” układają się w spójną historię, o tyle dodatkowe zadania to ukłon w stronę najmłodszych, którzy nie chcą się nudzić i lubią urozmaicone wyzwania. A chociaż matematyka jest tu obecna na każdym kroku, książka przyniesie dzieciom sporo radości – nie mówiąc już o umysłowym treningu.
Natalia Usenko stawia na dowcip. Postacie z jej historii są zabawne i nastawione na przeżywanie przygód. W takim kontekście matematyka staje się przyjemnością. Tu nikogo nie straszy się cyframi i rządkami równań, umiejętność dodawania pozwala po prostu lepiej poznać świat bohaterów – i choćby dlatego warto zaspokajać ciekawość po każdym przeczytanym fragmencie.
Tomik „Bractwo-piractwo. Przygoda matematyczna” zilustrowała Elżbieta Kidacka, a to oznacza, że rysunki będą atrakcyjne dla dzieci, zabawne i pełne niespodzianek oraz humoru. Tu w warstwie graficznej dzieje się momentami więcej niż w samym tekście, a prawdziwą satysfakcję da dzieciom wyszukiwanie kawałów wprowadzanych przez ilustratorkę na teren pirackiej wyspy. W tej książeczce nie ma kojarzonych ze szkolną matematyką ciągów cyfr. Jest za to beztroska radość, kolorowe i pełne akcji obrazki oraz zadania, które aż chce się rozwiązywać. Z taką lekturą łatwo będzie obudzić w najmłodszych zamiłowanie do matematyki – nawet jeszcze przed ich pójściem do szkoły. W ten sposób autorka łączy przyjemną lekturę z walorami edukacyjnymi, a jednocześnie nie zniechęca do pracy. „Bractwo-piractwo” nie pozwala kilkulatkom nudzić się nad drętwymi zadaniami. Tu przeżywa się przygodę za przygodą, a do tego jeszcze można uruchomić wyobraźnię i podkarmiać ją własnymi wersjami przygód na pirackiej wyspie z dala od nudnej cywilizacji.
Matematyka na wyspie
Zadania z treścią też mogą być ciekawe. Natalia Usenko odchodzi od nudnych poleceń z podręczników do matematyki na rzecz literackiej zabawy. Proponuje maluchom dwadzieścia bardzo krótkich opowiastek „pirackich” o tym, co działo się na pewnej, do czasu bezludnej, wyspie. Nic dziwnego, że zwyczajna rodzina ma dosyć miasta: tu nie ma gdzie iść na spacer, latarnie uniemożliwiają obserwowanie gwiazd, a praca bardzo męczy dorosłych. Dziadek Barnaba daje sygnał do zmian: chce wszystko porzucić i zostać piratem. Przyklaskuje mu cała rodzina. Odtąd Natalia Usenko będzie śledzić przygody na wyspie, do której bohaterowie (i ich zwierzęta domowe) dopłynęli statkiem nazwanym Krowa Morska. W każdej bajeczce znajdują się zgrabnie ukryte elementy do policzenia: a to dania z pirackiego posiłku, a to skarby, a to stłuczone talerze. Za każdym razem dzieje się coś emocjonującego, a autorka zmienia narratorów i formy: są tu listy od rodziców, dziennik kapitański dziadka i proste bajeczki. W każdym tekście mnóstwo jest ekspresji: narratorzy chętnie stosują wykrzyknienia. Nie brakuje też żartów – zwłaszcza humor sytuacyjny świetnie się tu sprawdza. To usypia czujność małych odbiorców. Nikogo nie dziwi, że bajeczki kończą się prośbą o policzenie czegoś (z tekstu lub ilustracji) lub pytaniami o liczbę wymienionych w opowiastce przedmiotów. Tu do liczenia przystępuje się z ciekawości, a nie po to, żeby odrobić nudne zadanie. Entuzjazm piratów udziela się wszystkim.
Do udanych bajek prozą dochodzą jeszcze (nieco mniej imponujące) polecenia rymowane, odrębne zadania. To porachunki, poszukajki, rysowanki, domalunki – itp. – zestawy przyjemnych zabaw. Mali odbiorcy mogą tu uzupełniać rysunki, przeliczać elementy na ilustracjach, znajdować konkretne przedmioty i świetnie się przy tym bawić. O ile „bajeczki” układają się w spójną historię, o tyle dodatkowe zadania to ukłon w stronę najmłodszych, którzy nie chcą się nudzić i lubią urozmaicone wyzwania. A chociaż matematyka jest tu obecna na każdym kroku, książka przyniesie dzieciom sporo radości – nie mówiąc już o umysłowym treningu.
Natalia Usenko stawia na dowcip. Postacie z jej historii są zabawne i nastawione na przeżywanie przygód. W takim kontekście matematyka staje się przyjemnością. Tu nikogo nie straszy się cyframi i rządkami równań, umiejętność dodawania pozwala po prostu lepiej poznać świat bohaterów – i choćby dlatego warto zaspokajać ciekawość po każdym przeczytanym fragmencie.
Tomik „Bractwo-piractwo. Przygoda matematyczna” zilustrowała Elżbieta Kidacka, a to oznacza, że rysunki będą atrakcyjne dla dzieci, zabawne i pełne niespodzianek oraz humoru. Tu w warstwie graficznej dzieje się momentami więcej niż w samym tekście, a prawdziwą satysfakcję da dzieciom wyszukiwanie kawałów wprowadzanych przez ilustratorkę na teren pirackiej wyspy. W tej książeczce nie ma kojarzonych ze szkolną matematyką ciągów cyfr. Jest za to beztroska radość, kolorowe i pełne akcji obrazki oraz zadania, które aż chce się rozwiązywać. Z taką lekturą łatwo będzie obudzić w najmłodszych zamiłowanie do matematyki – nawet jeszcze przed ich pójściem do szkoły. W ten sposób autorka łączy przyjemną lekturę z walorami edukacyjnymi, a jednocześnie nie zniechęca do pracy. „Bractwo-piractwo” nie pozwala kilkulatkom nudzić się nad drętwymi zadaniami. Tu przeżywa się przygodę za przygodą, a do tego jeszcze można uruchomić wyobraźnię i podkarmiać ją własnymi wersjami przygód na pirackiej wyspie z dala od nudnej cywilizacji.
poniedziałek, 25 maja 2015
Tim Tharp: Cudowne tu i teraz
Bukowy Las, Wrocław 2015.
Metamorfoza
Sutter Keely jest typem wiecznego imprezowicza. Chłopak uzależniony od alkoholu nie przepuści żadnej zabawy. We własnym mniemaniu jest człowiekiem, z którym każdy chce się przyjaźnić: nie dopuszcza do siebie myśli, że zniszczenia i szkody, jakich dokonuje pod wpływem alkoholu, przysparzają mu wrogów. Sutter podbija też serca kolejnych dziewczyn, ale zgrabnie wycofuje się zawsze wtedy, gdy partnerki zaczynają go „ulepszać”. Ten nastolatek nie chce się zmieniać, nie myśli o przyszłości i nie ma żadnych ambicji poza tą, by żyć chwilą i czerpać z tego jak najwięcej radości. Tim Tharp tworzy bohatera mocno odstającego od typowych książkowych wzorców – i nie daje mu nawet cienia refleksji nad własną egzystencją. W efekcie Sutter, wspaniały we własnym mniemaniu, zniechęca do siebie coraz więcej ludzi.
„Cudowne tu i teraz” to powieść, która odwraca standardowe schematy z książek dla młodzieży. Tu bohater nie zamierza dojrzewać – uwaga skupia się natomiast na pewnym niezwykłym rysie jego osobowości. Sutter przy nastawieniu na siebie nie jest samolubny i uwielbia pomagać innym. Pewnego dnia budzi się skacowany, bez samochodu, w obcej części miasta na czyimś trawniku. Tu znajduje go Aimee, dziewczyna będąca zaprzeczeniem przebojowych lasek ze szkoły. Aimee jest cicha, nieśmiała, źle się ubiera i wszystkiego się boi. Sutter oczywiście zamierza ją uratować przed nią samą: sprawić, żeby dziewczyna nabrała pewności siebie i zamieniła się z ofiary w wampa. Wykazuje zadziwiająco dobre z psychologicznego punktu widzenia podejście: Aimee może jeszcze odzyskać szaloną młodość i przeżyć wielką miłość, na którą do tej pory nie miała szans.
W tomie „Cudowne tu i teraz” bohater nie pozostawia złudzeń co do przyszłości. Obce są mu stałe związki i zasady wierności, liczy się tylko dobra zabawa. Mimo to Sutter nie zamierza sprawiać, żeby Aimee przez niego cierpiała. Chociaż nie jest w stosunku do niej do końca szczery, umiejętnie realizuje swój plan przeobrażenia dziewczyny w pewną siebie piękność. Odgrywa swoją rolę najlepiej jak potrafi – świadomy, że chociaż Aimee przeżywa wszystko naprawdę, sama szybko dojdzie do odpowiednich wniosków i znajdzie prawdziwą miłość. Sutter jest pozbawiony sentymentów, ale działa w dobrej wierze. Tharp proponuje zatem czytelnikom inne spojrzenie na pierwszą miłość i nastoletnie zauroczenia. Nie obiecuje wiecznego szczęścia, ale podkreśla to, co każdy nastolatek powinien przynajmniej raz w życiu przeżyć. Nieco modyfikuje schemat powieści o dojrzewaniu, żeby naświetlić w swojej książce próby autooceny bohatera.
„Cudowne tu i teraz” to historia kompletna mimo nastawienia na życie chwilą i beztroską zabawę. Momenty wolności, jakie poznaje Aimee, zaprocentują w jej życiu. Korzyści z tej znajomości są dla dziewczyny tak duże, że Tharp zupełnie odrzuca sens przemiany Suttera: to, dlaczego imprezowy nastolatek nagle postanawia zostać superbohaterem i podejmuje się niemożliwego zadania, to, że niespodziewanie odkrywa w sobie pokłady wrażliwości i empatii i to, że taka metamorfoza nie zostaje naprawdę uzasadniona, traci na znaczeniu w obliczu ciekawej akcji.
Tharp w stylu próbuje oddać osobowość Suttera. Posługuje się prostym językiem (z rzadka z autoironicznymi żartami), stawia na relacjonowanie teraźniejszości – więc i faktów w miejsce psychologicznych analiz. Momentami wydaje się aż, że to język zbyt prosty, żeby cieszyć się baśniowością tematu – ale taka stylistyka pasuje do postaci i nie rozdmuchuje nadmiernie objętości historii. „Cudowne tu i teraz” to powieść, która nie obiecuje młodym odbiorcom baśniowego finału, ale pozwala odkryć potencjał w mniej przebojowych rówieśnikach.
Metamorfoza
Sutter Keely jest typem wiecznego imprezowicza. Chłopak uzależniony od alkoholu nie przepuści żadnej zabawy. We własnym mniemaniu jest człowiekiem, z którym każdy chce się przyjaźnić: nie dopuszcza do siebie myśli, że zniszczenia i szkody, jakich dokonuje pod wpływem alkoholu, przysparzają mu wrogów. Sutter podbija też serca kolejnych dziewczyn, ale zgrabnie wycofuje się zawsze wtedy, gdy partnerki zaczynają go „ulepszać”. Ten nastolatek nie chce się zmieniać, nie myśli o przyszłości i nie ma żadnych ambicji poza tą, by żyć chwilą i czerpać z tego jak najwięcej radości. Tim Tharp tworzy bohatera mocno odstającego od typowych książkowych wzorców – i nie daje mu nawet cienia refleksji nad własną egzystencją. W efekcie Sutter, wspaniały we własnym mniemaniu, zniechęca do siebie coraz więcej ludzi.
„Cudowne tu i teraz” to powieść, która odwraca standardowe schematy z książek dla młodzieży. Tu bohater nie zamierza dojrzewać – uwaga skupia się natomiast na pewnym niezwykłym rysie jego osobowości. Sutter przy nastawieniu na siebie nie jest samolubny i uwielbia pomagać innym. Pewnego dnia budzi się skacowany, bez samochodu, w obcej części miasta na czyimś trawniku. Tu znajduje go Aimee, dziewczyna będąca zaprzeczeniem przebojowych lasek ze szkoły. Aimee jest cicha, nieśmiała, źle się ubiera i wszystkiego się boi. Sutter oczywiście zamierza ją uratować przed nią samą: sprawić, żeby dziewczyna nabrała pewności siebie i zamieniła się z ofiary w wampa. Wykazuje zadziwiająco dobre z psychologicznego punktu widzenia podejście: Aimee może jeszcze odzyskać szaloną młodość i przeżyć wielką miłość, na którą do tej pory nie miała szans.
W tomie „Cudowne tu i teraz” bohater nie pozostawia złudzeń co do przyszłości. Obce są mu stałe związki i zasady wierności, liczy się tylko dobra zabawa. Mimo to Sutter nie zamierza sprawiać, żeby Aimee przez niego cierpiała. Chociaż nie jest w stosunku do niej do końca szczery, umiejętnie realizuje swój plan przeobrażenia dziewczyny w pewną siebie piękność. Odgrywa swoją rolę najlepiej jak potrafi – świadomy, że chociaż Aimee przeżywa wszystko naprawdę, sama szybko dojdzie do odpowiednich wniosków i znajdzie prawdziwą miłość. Sutter jest pozbawiony sentymentów, ale działa w dobrej wierze. Tharp proponuje zatem czytelnikom inne spojrzenie na pierwszą miłość i nastoletnie zauroczenia. Nie obiecuje wiecznego szczęścia, ale podkreśla to, co każdy nastolatek powinien przynajmniej raz w życiu przeżyć. Nieco modyfikuje schemat powieści o dojrzewaniu, żeby naświetlić w swojej książce próby autooceny bohatera.
„Cudowne tu i teraz” to historia kompletna mimo nastawienia na życie chwilą i beztroską zabawę. Momenty wolności, jakie poznaje Aimee, zaprocentują w jej życiu. Korzyści z tej znajomości są dla dziewczyny tak duże, że Tharp zupełnie odrzuca sens przemiany Suttera: to, dlaczego imprezowy nastolatek nagle postanawia zostać superbohaterem i podejmuje się niemożliwego zadania, to, że niespodziewanie odkrywa w sobie pokłady wrażliwości i empatii i to, że taka metamorfoza nie zostaje naprawdę uzasadniona, traci na znaczeniu w obliczu ciekawej akcji.
Tharp w stylu próbuje oddać osobowość Suttera. Posługuje się prostym językiem (z rzadka z autoironicznymi żartami), stawia na relacjonowanie teraźniejszości – więc i faktów w miejsce psychologicznych analiz. Momentami wydaje się aż, że to język zbyt prosty, żeby cieszyć się baśniowością tematu – ale taka stylistyka pasuje do postaci i nie rozdmuchuje nadmiernie objętości historii. „Cudowne tu i teraz” to powieść, która nie obiecuje młodym odbiorcom baśniowego finału, ale pozwala odkryć potencjał w mniej przebojowych rówieśnikach.
niedziela, 24 maja 2015
Jonas Jonasson: Analfabetka, która potrafiła liczyć
W.A.B., Warszawa 2015.
Bomba
Bezkompromisowy dowcip przypominający ironię Hellera staje się wyróżnikiem i ogromną wartością powieści Jonasa Jonassona. Po „Stulatku, który wyskoczył przez okno i zniknął” Jonasson powraca z „Analfabetką, która potrafiła liczyć”. I nie zawodzi, absurdem oraz komizmem – i twórczym operowaniem prawdziwą historią czy polityką – doprowadzając odbiorców do łez ze śmiechu. „Analfabetka” jest lepsza niż „Stulatek”, mniej nonsensowna, chociaż z równie odważną fabułą i szeregiem szalonych rozwiązań. Jonasson za nic ma prawdziwość świata przedstawionego: tworzy historię, która mogłaby się wydarzyć, gdyby ludzi nie hamowały konwencje czy własne umysłowe ograniczenia. Czytelnicy będą bezradni wobec tej dawki absurdów – i z pewnością docenią pomysłową narrację.
Nombeko jest czyścicielką latryn w RPA. Czarnoskóra czternastolatka może właśnie objąć stanowisko kierownika biura obsługi latryn – bo po pierwsze w zakładzie pracuje od dziewięciu lat, a po drugie – na to stanowisko nie ma więcej kandydatów. Nombeko jest analfabetką – jak wszyscy pracownicy. Zna jednak liczby i jest biegła w matematyce. Marzy też o tym, żeby nauczyć się czytać. Dalej wypadki następują już lawinowo, a w życiu Nombeko pojawia się wizja siedmioletniej niewoli (kara za bycie ofiarą wypadku samochodowego) oraz… zagubiona bomba atomowa. Do tego – szereg frustratów, zapaleńców i dziwaków, ludzie, którzy nie istnieją, trzy Chinki i król Szwecji, a także pewien gubernator o olśniewającym uśmiechu. Nombeko doskonale sobie radzi w każdej sytuacji – wrodzony spryt pozwala jej unikać problemów, a nietuzinkowe spotkania nadają kierunek jej życiowym celom. Nombeko potrafi przechytrzyć każdego, a wiedza, jaką zdobywa w rozmaitych dziedzinach, nada jej działaniom rozmachu. Zresztą seria pomyłek i zamieszanie w ich wyniku po „Stulatku” nikogo nie zdziwi – Jonasson uwielbia potęgować komiczne przypadki i nadawać im paradoksalny sens nie tylko dla jednej bohaterki, ale i dla całej ludzkości. Swobodnie interpretuje historyczne fakty, wprowadza własne oceny i wykorzystuje rzeczywiste wydarzenia (lub wariacje na ich temat) do stworzenia przestrzeni swojej postaci. Nombeko zna zasady rządzące tą rzeczywistością i jako jedyna może je kreować, jeśli tego akurat potrzebuje.
Dla Jonassona nie ma rzeczy niemożliwych. O największych bzdurach ten autor potrafi pisać z pełnym przekonaniem, ku uciesze czytelników. Śledzenie akcji jest tu równoznaczne z podziwianiem nieskrępowanej wyobraźni Jonassona, który katrykaturalny świat traktuje jak plac zabaw w wersji dla dorosłych. Los tutaj bywa bardzo przewrotny, a bohaterom udaje się niekiedy wyjść cało z niewiarygodnych opresji. Jonasson w absurdzie czuje się najlepiej – i nieważne, czy chodzi o globalne opisy czy o drobne żarty sytuacyjne. Specyficzne poczucie humoru autora odbiorcy łatwo podchwycą – to bowiem mistrzowsko realizowana satyra, którą niewiele – w kanwie powieści – dzieli od prawdopodobieństwa. Jonasson przy tym nie rości sobie pretensji do normalności w książce. Jeśli coś już się dzieje, musi zyskać wymiar światowy.
Nieskrępowany humor nigdy się nie nudzi, bo autor kipi od coraz to nowych pomysłów na fabułę. Poza oryginalnymi postaciami wprowadza do tej powieści niecodzienny rozwój wypadków – właściwie nie do przewidzenia. Nie interesuje go literatura na poważnie, a śmiech przełamujący wszelkie konwencje. „Analfabetka, która potrafiła liczyć” to wyzwanie dla odbiorców, lektura dla tych, którzy lubią świeże rozwiązania i brak schematów, odwagę twórczą i zamaszystą narrację. Jonasson to autor, któremu warto się przyjrzeć, żeby odkryć niemal dziecięcą radość tworzenia i umiłowanie do absurdalnego komizmu. „Analfabetka” jest powieścią, która bez wątpienia powinna zaistnieć w świadomości literackiej.
Bomba
Bezkompromisowy dowcip przypominający ironię Hellera staje się wyróżnikiem i ogromną wartością powieści Jonasa Jonassona. Po „Stulatku, który wyskoczył przez okno i zniknął” Jonasson powraca z „Analfabetką, która potrafiła liczyć”. I nie zawodzi, absurdem oraz komizmem – i twórczym operowaniem prawdziwą historią czy polityką – doprowadzając odbiorców do łez ze śmiechu. „Analfabetka” jest lepsza niż „Stulatek”, mniej nonsensowna, chociaż z równie odważną fabułą i szeregiem szalonych rozwiązań. Jonasson za nic ma prawdziwość świata przedstawionego: tworzy historię, która mogłaby się wydarzyć, gdyby ludzi nie hamowały konwencje czy własne umysłowe ograniczenia. Czytelnicy będą bezradni wobec tej dawki absurdów – i z pewnością docenią pomysłową narrację.
Nombeko jest czyścicielką latryn w RPA. Czarnoskóra czternastolatka może właśnie objąć stanowisko kierownika biura obsługi latryn – bo po pierwsze w zakładzie pracuje od dziewięciu lat, a po drugie – na to stanowisko nie ma więcej kandydatów. Nombeko jest analfabetką – jak wszyscy pracownicy. Zna jednak liczby i jest biegła w matematyce. Marzy też o tym, żeby nauczyć się czytać. Dalej wypadki następują już lawinowo, a w życiu Nombeko pojawia się wizja siedmioletniej niewoli (kara za bycie ofiarą wypadku samochodowego) oraz… zagubiona bomba atomowa. Do tego – szereg frustratów, zapaleńców i dziwaków, ludzie, którzy nie istnieją, trzy Chinki i król Szwecji, a także pewien gubernator o olśniewającym uśmiechu. Nombeko doskonale sobie radzi w każdej sytuacji – wrodzony spryt pozwala jej unikać problemów, a nietuzinkowe spotkania nadają kierunek jej życiowym celom. Nombeko potrafi przechytrzyć każdego, a wiedza, jaką zdobywa w rozmaitych dziedzinach, nada jej działaniom rozmachu. Zresztą seria pomyłek i zamieszanie w ich wyniku po „Stulatku” nikogo nie zdziwi – Jonasson uwielbia potęgować komiczne przypadki i nadawać im paradoksalny sens nie tylko dla jednej bohaterki, ale i dla całej ludzkości. Swobodnie interpretuje historyczne fakty, wprowadza własne oceny i wykorzystuje rzeczywiste wydarzenia (lub wariacje na ich temat) do stworzenia przestrzeni swojej postaci. Nombeko zna zasady rządzące tą rzeczywistością i jako jedyna może je kreować, jeśli tego akurat potrzebuje.
Dla Jonassona nie ma rzeczy niemożliwych. O największych bzdurach ten autor potrafi pisać z pełnym przekonaniem, ku uciesze czytelników. Śledzenie akcji jest tu równoznaczne z podziwianiem nieskrępowanej wyobraźni Jonassona, który katrykaturalny świat traktuje jak plac zabaw w wersji dla dorosłych. Los tutaj bywa bardzo przewrotny, a bohaterom udaje się niekiedy wyjść cało z niewiarygodnych opresji. Jonasson w absurdzie czuje się najlepiej – i nieważne, czy chodzi o globalne opisy czy o drobne żarty sytuacyjne. Specyficzne poczucie humoru autora odbiorcy łatwo podchwycą – to bowiem mistrzowsko realizowana satyra, którą niewiele – w kanwie powieści – dzieli od prawdopodobieństwa. Jonasson przy tym nie rości sobie pretensji do normalności w książce. Jeśli coś już się dzieje, musi zyskać wymiar światowy.
Nieskrępowany humor nigdy się nie nudzi, bo autor kipi od coraz to nowych pomysłów na fabułę. Poza oryginalnymi postaciami wprowadza do tej powieści niecodzienny rozwój wypadków – właściwie nie do przewidzenia. Nie interesuje go literatura na poważnie, a śmiech przełamujący wszelkie konwencje. „Analfabetka, która potrafiła liczyć” to wyzwanie dla odbiorców, lektura dla tych, którzy lubią świeże rozwiązania i brak schematów, odwagę twórczą i zamaszystą narrację. Jonasson to autor, któremu warto się przyjrzeć, żeby odkryć niemal dziecięcą radość tworzenia i umiłowanie do absurdalnego komizmu. „Analfabetka” jest powieścią, która bez wątpienia powinna zaistnieć w świadomości literackiej.
Barbara Spychalska-Granica: Niespodzianka na 6 liter
Zysk i S-ka, Poznań 2015.
Z prądem
Dużo lepiej czytałoby się „Niespodziankę na 6 liter”, gdyby Barbara Spychalska-Granica tak uparcie nie indywidualizowała języka swojej bohaterki. Chociaż Magda jest dorosłą i samodzielną kobietą, ma „psię”, która bez przerwy musi być „wysikana” (podobnie jak sama bohaterka), a uporczywe ćwierkanie i nieuzasadnione zdrobnienia w opowieści jeszcze bardziej infantylizują tę postać. A przecież Magda zwraca uwagę na słowa, zwłaszcza gdy chodzi o wybór wariacji jej imienia – lubi „Dusie” i „Madzianki”, nie znosi „Madzi”. I przy tym wyczuleniu językowym nie czuje zgrzytów, kiedy stylistycznie zamienia się w dzidzię. Szkoda. Przecież w wielu momentach Spychalska-Granica stara się być dowcipna, błyskotliwa i nowoczesna. I ten efekt niweczy nieudolnościami narracyjnymi bohaterki.
Magda prowadzi zwyczajne życie bohaterki obyczajówki, nic imponującego. Mieszka z psem – jedynym dobrym wspomnieniem po byłym facecie. Na spacerze spotyka przystojnego mężczyznę, do którego na początku jej serce się nie wyrywa. W pracy jest adorowana przez szefa – dobrego przyjaciela i byłego chłopaka, obecnie żonatego. Ma też grono sprawdzonych przyjaciółek i w takim towarzystwie poradzi sobie niemal w każdych okolicznościach. Egzystencja Magdy toczy się dość leniwie od spotkania do spotkania, zdarzają się tu romantyczne porywy serca, a i scenki, które nie wiadomo jak interpretować. Bohaterka pewna jest tylko jednego: swojej odwzajemnionej miłości do Luizy (słowo „psia” jakoś nie nadaje się do upowszechniania i nie zasługuje na nie).
„Niespodzianka na 6 liter” ma być prostym babskim czytadłem. Jego recepcję zmienia spojrzenie bohaterki: to Magda relacjonuje swoje przeżycia, w efekcie więc czytelniczki otrzymują opowieść subiektywną i pozbawioną racjonalnych analiz. Kiedy bohaterka będzie wylewać łzy, nie zdobędzie się na dystans wobec wydarzeń. Zresztą Magda nie zastanawia się nad tym, czego chce od życia: przyjmuje kolejne wyzwania z nienaturalnym aż spokojem. Przez własną bierność komplikuje sobie życie uczuciowe, ale nawet to nie robi na niej wrażenia. Tam, gdzie przydałyby się zdecydowane działania i energiczne postawy, Magda zachowuje się jak bezwolna marionetka – i to będzie u niej dość męczące.
Spychalska-Granica nie zastanawia się nad fabułą. Powieść ta jest zbiorem luźno powiązanych spotkań i przeglądem emocji – jeśli jakieś wydarzenie ma mieć konsekwencje w przyszłości, czytelniczki będą o tym wiedzieć na długo przed bohaterką. Niby nie przeszkadza to w lekturze (a przynajmniej nie w tym stopniu, co językowe przyzwyczajenia autorki), ale Magda nie zyska sobie tym uznania odbiorczyń. Brakuje kierowania tą historią, pewności co do dalszego ciągu i odwagi w rozwijaniu akcji. A przecież Magda budzi sympatię i związuje ze sobą czytelniczki. Autorka chce dopasować się do konwencji dzisiejszych romansowych obyczajówek, ale przestaje przez to momentami zwracać uwagę na predyspozycje psychologiczne postaci. Jej książka może być przez to postrzegana jako odskocznia od standardowych historii, inny pomysł na powieściową realizację zwykłych wątków. To z kolei docenią czytelniczki, które nad wymyślność fabuły cenią sobie bardziej szukanie rozwiązań formalnych. „Niespodzianka na 6 liter” bywa momentami zaskakująca właśnie ze względu na to, że autorka oddala się od typowych opowieści. Posługuje się tymi samymi wątkami, co większość twórczyń literatury rozrywkowej dla kobiet, ale realizuje je po swojemu – i to plus tej pozycji. Wprawdzie Barbara Spychalska-Granica popełnia tu trochę błędów, ale poza krytykami… mało kto będzie na nie zwracał uwagę, jeśli w zamian dostanie „życiową” historię z romansem na horyzoncie. Bohaterka tego tomu uczy, jak żyć, nie przejmując się drobiazgami i nie załamując w razie kryzysów.
Z prądem
Dużo lepiej czytałoby się „Niespodziankę na 6 liter”, gdyby Barbara Spychalska-Granica tak uparcie nie indywidualizowała języka swojej bohaterki. Chociaż Magda jest dorosłą i samodzielną kobietą, ma „psię”, która bez przerwy musi być „wysikana” (podobnie jak sama bohaterka), a uporczywe ćwierkanie i nieuzasadnione zdrobnienia w opowieści jeszcze bardziej infantylizują tę postać. A przecież Magda zwraca uwagę na słowa, zwłaszcza gdy chodzi o wybór wariacji jej imienia – lubi „Dusie” i „Madzianki”, nie znosi „Madzi”. I przy tym wyczuleniu językowym nie czuje zgrzytów, kiedy stylistycznie zamienia się w dzidzię. Szkoda. Przecież w wielu momentach Spychalska-Granica stara się być dowcipna, błyskotliwa i nowoczesna. I ten efekt niweczy nieudolnościami narracyjnymi bohaterki.
Magda prowadzi zwyczajne życie bohaterki obyczajówki, nic imponującego. Mieszka z psem – jedynym dobrym wspomnieniem po byłym facecie. Na spacerze spotyka przystojnego mężczyznę, do którego na początku jej serce się nie wyrywa. W pracy jest adorowana przez szefa – dobrego przyjaciela i byłego chłopaka, obecnie żonatego. Ma też grono sprawdzonych przyjaciółek i w takim towarzystwie poradzi sobie niemal w każdych okolicznościach. Egzystencja Magdy toczy się dość leniwie od spotkania do spotkania, zdarzają się tu romantyczne porywy serca, a i scenki, które nie wiadomo jak interpretować. Bohaterka pewna jest tylko jednego: swojej odwzajemnionej miłości do Luizy (słowo „psia” jakoś nie nadaje się do upowszechniania i nie zasługuje na nie).
„Niespodzianka na 6 liter” ma być prostym babskim czytadłem. Jego recepcję zmienia spojrzenie bohaterki: to Magda relacjonuje swoje przeżycia, w efekcie więc czytelniczki otrzymują opowieść subiektywną i pozbawioną racjonalnych analiz. Kiedy bohaterka będzie wylewać łzy, nie zdobędzie się na dystans wobec wydarzeń. Zresztą Magda nie zastanawia się nad tym, czego chce od życia: przyjmuje kolejne wyzwania z nienaturalnym aż spokojem. Przez własną bierność komplikuje sobie życie uczuciowe, ale nawet to nie robi na niej wrażenia. Tam, gdzie przydałyby się zdecydowane działania i energiczne postawy, Magda zachowuje się jak bezwolna marionetka – i to będzie u niej dość męczące.
Spychalska-Granica nie zastanawia się nad fabułą. Powieść ta jest zbiorem luźno powiązanych spotkań i przeglądem emocji – jeśli jakieś wydarzenie ma mieć konsekwencje w przyszłości, czytelniczki będą o tym wiedzieć na długo przed bohaterką. Niby nie przeszkadza to w lekturze (a przynajmniej nie w tym stopniu, co językowe przyzwyczajenia autorki), ale Magda nie zyska sobie tym uznania odbiorczyń. Brakuje kierowania tą historią, pewności co do dalszego ciągu i odwagi w rozwijaniu akcji. A przecież Magda budzi sympatię i związuje ze sobą czytelniczki. Autorka chce dopasować się do konwencji dzisiejszych romansowych obyczajówek, ale przestaje przez to momentami zwracać uwagę na predyspozycje psychologiczne postaci. Jej książka może być przez to postrzegana jako odskocznia od standardowych historii, inny pomysł na powieściową realizację zwykłych wątków. To z kolei docenią czytelniczki, które nad wymyślność fabuły cenią sobie bardziej szukanie rozwiązań formalnych. „Niespodzianka na 6 liter” bywa momentami zaskakująca właśnie ze względu na to, że autorka oddala się od typowych opowieści. Posługuje się tymi samymi wątkami, co większość twórczyń literatury rozrywkowej dla kobiet, ale realizuje je po swojemu – i to plus tej pozycji. Wprawdzie Barbara Spychalska-Granica popełnia tu trochę błędów, ale poza krytykami… mało kto będzie na nie zwracał uwagę, jeśli w zamian dostanie „życiową” historię z romansem na horyzoncie. Bohaterka tego tomu uczy, jak żyć, nie przejmując się drobiazgami i nie załamując w razie kryzysów.
sobota, 23 maja 2015
Erica James: Plan na szczęście
Jaguar, Warszawa 2015.
Małżeństwo z rozsądku
Nawet kiedy Erica James stara się zbudować opowieść na jednej międzyludzkiej relacji, stopniowo wprowadza do fabuły kolejnych bohaterów, którzy od strony psychologicznej mocno komplikują akcję. W „Planie na szczęście” nie ma wielu równorzędnych życiorysów: najważniejsza postać to Ellen. Kobieta – porzucona przez męża – zamierza odzyskać stabilizację i szczęście. Jej przepis na życiowy sukces przypomina XIX-wieczne zwyczaje matrymonialne. Ellen nie szuka już miłości. Zamierza postąpić racjonalnie i związać się z człowiekiem, który zapewni jej spokojną egzystencję. Zwraca uwagę na pewnego zamożnego prawnika, i to z nim chce spędzić resztę życia.
Ellen będzie musiała przekonać się na własnej skórze, jakie są konsekwencje wyrachowania i czy wprowadzenie w życie planu na szczęście ma w ogóle sens. Jej dylematy bledną jednak w obecności Jo-Jo. Jo-Jo to dziewczyna, która właśnie uciekła z domu i próbuje żebrać na ulicy. Jest ciężarną nastolatką: cieszy się, że będzie miała dziecko, ale nie może liczyć ani na rodzinę, a ni na byłego kochanka. Ma szczęście, że na jej drodze pojawia się Ellen wraz z Hermione, zgryźliwą starszą panią. Między kobietami reprezentującymi trzy pokolenia wytwarza się bardzo silna więź.
Wśród mężczyzn James ideały wprowadza ostrożnie i eksperymentuje z charakterami. Stara się jak najlepiej ożywić powieściowy schemat: w końcu wiadomo, jak powinny potoczyć się losy Ellen. Różne scenariusze podpowiada autorka na marginesie jej wątku: każda z par ma swoją odrębną historię, której trzeba się przyjrzeć osobno – a każde doświadczenie może wpłynąć na interpretację dość konwencjonalnych wyborów Ellen. Erica James dba o to, żeby sercowe tematy mimo wszystko nie dominowały w opowieści, przykrywa je kwestiami obyczajowymi i utrudnieniami, jakie nieoczekiwanie przynoszą dawni bliscy. Obecność Hermione zapewnia natomiast dawkę humoru i energii.
Od zawiązania akcji do finału droga jest krótka i dla czytelniczek oczywista, dlatego też autorka, swoim zwyczajem, wplata w opowieść mnóstwo pobocznych scenek. Mają one nie tyle ożywić narrację (chociaż czytelniczkom dostarczą czasem silnych wzruszeń), co wprowadzić charakterystyki dalszoplanowych bohaterów. James wprost uwielbia zawoalowane oceny postaci, kiedy tylko może, uruchamia te dodatkowe opisy, żeby w powieściowym tu i teraz zapewnić kobietom z książki nieco wątpliwości i atmosferę zagubienia. Cały „Plan na szczęście” jest zresztą przede wszystkim tomem skupionym na charakteryzowaniu kolejnych sylwetek. Dopiero z psychologicznych predyspozycji układa się akcja. Do tego pamiętać trzeba, że Erica James jako autorka nie przywiązuje się specjalnie do swoich bohaterów, więc i nie zawsze chce ich chronić. W jej książkach nigdy nie można czuć się zbyt pewnie i spokojnie.
„Plan na szczęście” to książka z misternie przygotowywaną siecią kontaktów międzyludzkich i równie staranną narracją. James przyzwyczaiła już odbiorczynie, że lubi niespiesznie i stopniowo dostawać się do najgłębszych przemyśleń oraz odczuć bohaterów. Zwalnia tempo akcji, żeby móc pozwolić sobie na rozważania o kolejnych wprowadzanych postaciach – i na testowanie ich. Poddaje bohaterów rozmaitym próbom, a przy tym nie zapomina, że czytelniczki potrzebują emocjonujących doświadczeń. Łatwy do streszczenia w dwóch zdaniach „Plan na szczęście” zamienia się więc w bogatą galerię charakterów i przegląd silnych przeżyć. Erica James tylko takie zresztą uznaje, czego dowodzą jej kolejne powieści.
Małżeństwo z rozsądku
Nawet kiedy Erica James stara się zbudować opowieść na jednej międzyludzkiej relacji, stopniowo wprowadza do fabuły kolejnych bohaterów, którzy od strony psychologicznej mocno komplikują akcję. W „Planie na szczęście” nie ma wielu równorzędnych życiorysów: najważniejsza postać to Ellen. Kobieta – porzucona przez męża – zamierza odzyskać stabilizację i szczęście. Jej przepis na życiowy sukces przypomina XIX-wieczne zwyczaje matrymonialne. Ellen nie szuka już miłości. Zamierza postąpić racjonalnie i związać się z człowiekiem, który zapewni jej spokojną egzystencję. Zwraca uwagę na pewnego zamożnego prawnika, i to z nim chce spędzić resztę życia.
Ellen będzie musiała przekonać się na własnej skórze, jakie są konsekwencje wyrachowania i czy wprowadzenie w życie planu na szczęście ma w ogóle sens. Jej dylematy bledną jednak w obecności Jo-Jo. Jo-Jo to dziewczyna, która właśnie uciekła z domu i próbuje żebrać na ulicy. Jest ciężarną nastolatką: cieszy się, że będzie miała dziecko, ale nie może liczyć ani na rodzinę, a ni na byłego kochanka. Ma szczęście, że na jej drodze pojawia się Ellen wraz z Hermione, zgryźliwą starszą panią. Między kobietami reprezentującymi trzy pokolenia wytwarza się bardzo silna więź.
Wśród mężczyzn James ideały wprowadza ostrożnie i eksperymentuje z charakterami. Stara się jak najlepiej ożywić powieściowy schemat: w końcu wiadomo, jak powinny potoczyć się losy Ellen. Różne scenariusze podpowiada autorka na marginesie jej wątku: każda z par ma swoją odrębną historię, której trzeba się przyjrzeć osobno – a każde doświadczenie może wpłynąć na interpretację dość konwencjonalnych wyborów Ellen. Erica James dba o to, żeby sercowe tematy mimo wszystko nie dominowały w opowieści, przykrywa je kwestiami obyczajowymi i utrudnieniami, jakie nieoczekiwanie przynoszą dawni bliscy. Obecność Hermione zapewnia natomiast dawkę humoru i energii.
Od zawiązania akcji do finału droga jest krótka i dla czytelniczek oczywista, dlatego też autorka, swoim zwyczajem, wplata w opowieść mnóstwo pobocznych scenek. Mają one nie tyle ożywić narrację (chociaż czytelniczkom dostarczą czasem silnych wzruszeń), co wprowadzić charakterystyki dalszoplanowych bohaterów. James wprost uwielbia zawoalowane oceny postaci, kiedy tylko może, uruchamia te dodatkowe opisy, żeby w powieściowym tu i teraz zapewnić kobietom z książki nieco wątpliwości i atmosferę zagubienia. Cały „Plan na szczęście” jest zresztą przede wszystkim tomem skupionym na charakteryzowaniu kolejnych sylwetek. Dopiero z psychologicznych predyspozycji układa się akcja. Do tego pamiętać trzeba, że Erica James jako autorka nie przywiązuje się specjalnie do swoich bohaterów, więc i nie zawsze chce ich chronić. W jej książkach nigdy nie można czuć się zbyt pewnie i spokojnie.
„Plan na szczęście” to książka z misternie przygotowywaną siecią kontaktów międzyludzkich i równie staranną narracją. James przyzwyczaiła już odbiorczynie, że lubi niespiesznie i stopniowo dostawać się do najgłębszych przemyśleń oraz odczuć bohaterów. Zwalnia tempo akcji, żeby móc pozwolić sobie na rozważania o kolejnych wprowadzanych postaciach – i na testowanie ich. Poddaje bohaterów rozmaitym próbom, a przy tym nie zapomina, że czytelniczki potrzebują emocjonujących doświadczeń. Łatwy do streszczenia w dwóch zdaniach „Plan na szczęście” zamienia się więc w bogatą galerię charakterów i przegląd silnych przeżyć. Erica James tylko takie zresztą uznaje, czego dowodzą jej kolejne powieści.
Agnieszka Tyszka: Zosia z ulicy Kociej. Wielkie zmiany
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Przyszłość
Wśród rozmaitych serii, jakie Agnieszka Tyszka proponuje dzieciom, Zosia z ulicy Kociej powinna przetrwać próbę czasu i wejść do klasyki literatury czwartej: zasługuje na to z różnych powodów. Młoda bohaterka, która z rodzicami i młodszą siostrą mieszka na wsi (w sąsiedztwie przyszłych celebrytek o wyszukanych imionach i wyłącznie modowych zainteresowaniach), obserwuje zwyczajną codzienność – niebanalne pomysły kreatywnej Mani, przygotowania do rozmaitych świąt czy dziecięce spory. Teraz Zosia szykuje się do większych zmian – jej mama i ukochana ciotka Malina prawie równocześnie zaszły w ciążę. Do normalnego chaosu dochodzą więc jeszcze kwestie powiększania rodziny. Zosia prawie nie ma czasu siadać na ulubionej gałęzi drzewa, próbuje wszystko zapisywać i zwierzać się odbiorcom ze swoich odczuć czy przemyśleń.
Tym razem to nie ciotka Malina pomaga zabić nudę propozycjami plastycznych zabaw (chociaż pojawia się w szkole z torbą warzyw w tym właśnie celu). Dla Zosi najważniejsze rzeczy dzieją się w szkole. Oto dyrektorem zostaje nauczyciel wuefu, który planuje zwiększyć nacisk na aktywność fizyczną, a pozbawić uczniów dotychczas działających kółek zainteresowań. Najdziwniejsze, że nikt mu się nie sprzeciwia i już wkrótce szkołę czekają poważne zmiany. To prowokuje samych uczniów do działania: kolejne klasy przygotowują wielki bunt. Chcą walczyć o swoje zainteresowania i udowodnić dyrektorowi, że nie są bezwolnymi ofiarami. Uczą się bronić swojego zdania, współdziałać i wypracowywać twórcze rozwiązania problemów. W ten sposób Agnieszka Tyszka pokazuje odbiorcom, jak brać nawet z pozoru przegrane sprawy w swoje ręce i mądrze protestować. Zresztą przerysowana postawa dyrektora to starannie przemyślany podstęp, który bardzo ubarwia lekturę.
Autorak mimochodem porusza tu i inne tematy: czasem na jabłoni znajdzie się nieoczekiwanie cierpiąca na demencję starsza pani, czasem sąsiedzi zniszczą komuś ładny widok z okien, czasem wśród okolicznych kuweciarzy pojawi się nowy interesujący kot. Życie płynie swoim naturalnym trybem. Dzięki ucieczce na wieś Agnieszka Tyszka może unikać motywów związanych z zabijającymi wyobraźnię kreskówkami czy reklamami. Tutaj dzieci nie pragną wciąż nowych zabawek, same znajdują sobie ciekawe rozrywki, a do tego rozwijają świadomość społeczną. W świecie Zosi ważne jest poczucie humoru. Owszem, dorośli bywają zmęczeni, sfrustrowani albo marudni (teraz potęgują to jeszcze ciąże), ale w domu u Zosi zawsze wygrywa miłość i poczucie szczęścia. „Wielkie zmiany” na ulicy Kociej nie dotyczą zaburzenia sielskiej atmosfery – a to sprawia, że do bohaterki lgnąć będą mali czytelnicy.
Temat młodszego rodzeństwa wcale nie dominuje w tej książce. Zosia i Mania nie boją się zmian, dobrze czują się w swoim towarzystwie i już wiedzą, że rodzeństwo przydaje się w zabawach i potrafi odpędzić smutki. Bohaterka może się zatem skupić na przygotowaniach w domu (rosnące brzuchy mamy i ciotki to okazja do szukania obszerniejszych ubrań, mamę trzeba też spakować na pobyt w szpitalu). Nie ma w tym chaosie domowym strachu, jest za to ciekawość – zmiany zapowiadają się atrakcyjnie również dla najmłodszych. Odbiorcy, którzy doskonale poznali Zosię, będą z zapałem śledzić jej kolejne przygody. Nieocenione są tu również komiksowe ilustracje Agaty Raczyńskiej, idealnie wprowadzające odbiorców w świat małej bohaterki. „Zosia z ulicy Kociej. Wielkie zmiany” to właściwie modelowa historia dla dzieci – zabawna, pełna obyczajowej akcji i pouczająca (ale bez edukacyjnej nachalności).
Przyszłość
Wśród rozmaitych serii, jakie Agnieszka Tyszka proponuje dzieciom, Zosia z ulicy Kociej powinna przetrwać próbę czasu i wejść do klasyki literatury czwartej: zasługuje na to z różnych powodów. Młoda bohaterka, która z rodzicami i młodszą siostrą mieszka na wsi (w sąsiedztwie przyszłych celebrytek o wyszukanych imionach i wyłącznie modowych zainteresowaniach), obserwuje zwyczajną codzienność – niebanalne pomysły kreatywnej Mani, przygotowania do rozmaitych świąt czy dziecięce spory. Teraz Zosia szykuje się do większych zmian – jej mama i ukochana ciotka Malina prawie równocześnie zaszły w ciążę. Do normalnego chaosu dochodzą więc jeszcze kwestie powiększania rodziny. Zosia prawie nie ma czasu siadać na ulubionej gałęzi drzewa, próbuje wszystko zapisywać i zwierzać się odbiorcom ze swoich odczuć czy przemyśleń.
Tym razem to nie ciotka Malina pomaga zabić nudę propozycjami plastycznych zabaw (chociaż pojawia się w szkole z torbą warzyw w tym właśnie celu). Dla Zosi najważniejsze rzeczy dzieją się w szkole. Oto dyrektorem zostaje nauczyciel wuefu, który planuje zwiększyć nacisk na aktywność fizyczną, a pozbawić uczniów dotychczas działających kółek zainteresowań. Najdziwniejsze, że nikt mu się nie sprzeciwia i już wkrótce szkołę czekają poważne zmiany. To prowokuje samych uczniów do działania: kolejne klasy przygotowują wielki bunt. Chcą walczyć o swoje zainteresowania i udowodnić dyrektorowi, że nie są bezwolnymi ofiarami. Uczą się bronić swojego zdania, współdziałać i wypracowywać twórcze rozwiązania problemów. W ten sposób Agnieszka Tyszka pokazuje odbiorcom, jak brać nawet z pozoru przegrane sprawy w swoje ręce i mądrze protestować. Zresztą przerysowana postawa dyrektora to starannie przemyślany podstęp, który bardzo ubarwia lekturę.
Autorak mimochodem porusza tu i inne tematy: czasem na jabłoni znajdzie się nieoczekiwanie cierpiąca na demencję starsza pani, czasem sąsiedzi zniszczą komuś ładny widok z okien, czasem wśród okolicznych kuweciarzy pojawi się nowy interesujący kot. Życie płynie swoim naturalnym trybem. Dzięki ucieczce na wieś Agnieszka Tyszka może unikać motywów związanych z zabijającymi wyobraźnię kreskówkami czy reklamami. Tutaj dzieci nie pragną wciąż nowych zabawek, same znajdują sobie ciekawe rozrywki, a do tego rozwijają świadomość społeczną. W świecie Zosi ważne jest poczucie humoru. Owszem, dorośli bywają zmęczeni, sfrustrowani albo marudni (teraz potęgują to jeszcze ciąże), ale w domu u Zosi zawsze wygrywa miłość i poczucie szczęścia. „Wielkie zmiany” na ulicy Kociej nie dotyczą zaburzenia sielskiej atmosfery – a to sprawia, że do bohaterki lgnąć będą mali czytelnicy.
Temat młodszego rodzeństwa wcale nie dominuje w tej książce. Zosia i Mania nie boją się zmian, dobrze czują się w swoim towarzystwie i już wiedzą, że rodzeństwo przydaje się w zabawach i potrafi odpędzić smutki. Bohaterka może się zatem skupić na przygotowaniach w domu (rosnące brzuchy mamy i ciotki to okazja do szukania obszerniejszych ubrań, mamę trzeba też spakować na pobyt w szpitalu). Nie ma w tym chaosie domowym strachu, jest za to ciekawość – zmiany zapowiadają się atrakcyjnie również dla najmłodszych. Odbiorcy, którzy doskonale poznali Zosię, będą z zapałem śledzić jej kolejne przygody. Nieocenione są tu również komiksowe ilustracje Agaty Raczyńskiej, idealnie wprowadzające odbiorców w świat małej bohaterki. „Zosia z ulicy Kociej. Wielkie zmiany” to właściwie modelowa historia dla dzieci – zabawna, pełna obyczajowej akcji i pouczająca (ale bez edukacyjnej nachalności).
piątek, 22 maja 2015
Małgorzata Karolina Piekarska: "Czucie i Wiara", czyli warszawskie duchy
LTW, Łomianki 2015.
Miasto z duszą
Małgorzata Karolina Piekarska wybrała znakomity sposób na to, żeby zainteresować czytelników historią Warszawy. Jej tom „Czucie i Wiara, czyli warszawskie duchy” powinien być pozycją obowiązkową dla każdego mieszkańca stolicy. Część zresztą po lekturze zapewne wyruszy śladami bohaterów, by odkrywać kolejne sekrety miasta (a i zabawy autorki). Bo „Czucie i Wiara” bardzo umiejętnie łączy wiedzę z rozrywką, odwołując się do wyobraźni czytelników, a i do tradycji ustnych opowieści. Ale po kolei.
Pisarz Józef Krosnowski i jego syn Bronisław, prawnik, prowadzą na Saskiej Kępie historyczne biuro detektywistyczne. Ci dwaj mężczyźni o nienagannych manierach i niemal przedwojennej grzeczności sami wydają się istotami nie z tego świata. Szokują ich nawet łagodzone przekleństwa, do dam odnoszą się z galanterią, liczy się dla nich honor. Tak niedzisiejsi bohaterowie pasują do klimatu kolejnych opowiadań, są narratorami w tomie (z rzadka przypominając o cechach indywidualnych, występują we wspólnym imieniu i właściwie jednogłośnie), nadają spójności „legendom”, a czasem znienacka wprowadzają rys humorystyczny. Nie mieliby prawa istnieć w realnym świecie (i w tych czasach(, ale są nieocenionymi przewodnikami po przeszłości. Do biura detektywistycznego Krosnowskich przybywają rozmaici interesanci. Jedni słyszą tajemnicze głosy, inni w snach są odwiedzani przez duchy przodków. Czasami problemów przysparzają zwykłe przedmioty: wotywny talar, stare zdjęcie czy cynowy kubek. Klienci biura detektywistycznego nie potrafią sobie poradzić ze zjawiskami nadprzyrodzonymi i przychodzą po pomoc. Krosnowscy wówczas zagłębiają się – w ramach badań – w historię danego miejsca i dochodzą do wyjaśnienia zagadki, lub przynajmniej ukojenia nerwów ofiar duchów. Stawiają na dedukcję, ale i na czyn (wizyta w zajeździe z pokojem potęgującym pożądanie), szukają najbardziej nieprawdopodobnych rozwiązań, a do tego nie wątpią w zjawiska umykające oku i szkiełku. Dla autorki tak przygotowane tło jest okazją do przemycania informacji historycznych (pasjonujących często dopiero w niebanalnej literackiej oprawie). W kolejnych, posegregowanych alfabetycznie dzielnicach Warszawy zaczynają lęgnąć się duchy – zabawne, stanowcze lub lekko złośliwe. To historia upomina się o swoje miejsce w świadomości mieszkańców, Warszawa na powrót staje się miastem z duszą.
Piekarska bardzo dba o to, by schemat stosowany w opowiadaniach nie nużył czytelników. Zawsze zaczyna się od zlecenia przedstawionego w biurze – ale przybywający tu klienci stanowią całą galerię charakterów. Do biura przychodzą nowobogaccy, policjanci, księża, dzieci, znękani pracownicy różnych instytucji, irytująca baba czy zaprzyjaźniona psycholog – ale też przedstawiciele półświatka czy menele. Każdy z nich inaczej reaguje na dziwne wydarzenia i każdy inaczej prezentuje swoje oczekiwania. Autorka gra tu humorem w indywidualnych stylizacjach: to miejsce wprost stworzone do językowych zabaw. Oczywiście lekturowa rozrywka polega przede wszystkim na dążeniu do rozwiązania tajemniczej sprawy, ale dobrze, że i na żarty znalazło się tu miejsce, zwłaszcza że części czytelników autorka znana jest z dowcipnego stylu. Żarty nadają tomowi lekkości i przywodzą na myśl świat z Kabaretu Starszych Panów – z jego łagodnością i wiarą w duchy.
Autorka pisze w sposób uniwersalny, tak, żeby trafić i do młodszych, i do starszych odbiorców. Łączenia fabuły i faktów historycznych maskować może przez staroświeckość narratorów: nie widać w tym zbiorku przymusu edukowania czytelników ani gromadzenia wiadomości o mieście. Piekarska proponuje odbiorcom zabawę z przeszłością – warszawiacy mogą się cieszyć, że mają tak przygotowaną opowieść o swoim mieście. Takie historyczne biura detektywistyczne przydałyby się w całym kraju – do szerzenia świadomości lokalnej i do budzenia zainteresowania historią.
Miasto z duszą
Małgorzata Karolina Piekarska wybrała znakomity sposób na to, żeby zainteresować czytelników historią Warszawy. Jej tom „Czucie i Wiara, czyli warszawskie duchy” powinien być pozycją obowiązkową dla każdego mieszkańca stolicy. Część zresztą po lekturze zapewne wyruszy śladami bohaterów, by odkrywać kolejne sekrety miasta (a i zabawy autorki). Bo „Czucie i Wiara” bardzo umiejętnie łączy wiedzę z rozrywką, odwołując się do wyobraźni czytelników, a i do tradycji ustnych opowieści. Ale po kolei.
Pisarz Józef Krosnowski i jego syn Bronisław, prawnik, prowadzą na Saskiej Kępie historyczne biuro detektywistyczne. Ci dwaj mężczyźni o nienagannych manierach i niemal przedwojennej grzeczności sami wydają się istotami nie z tego świata. Szokują ich nawet łagodzone przekleństwa, do dam odnoszą się z galanterią, liczy się dla nich honor. Tak niedzisiejsi bohaterowie pasują do klimatu kolejnych opowiadań, są narratorami w tomie (z rzadka przypominając o cechach indywidualnych, występują we wspólnym imieniu i właściwie jednogłośnie), nadają spójności „legendom”, a czasem znienacka wprowadzają rys humorystyczny. Nie mieliby prawa istnieć w realnym świecie (i w tych czasach(, ale są nieocenionymi przewodnikami po przeszłości. Do biura detektywistycznego Krosnowskich przybywają rozmaici interesanci. Jedni słyszą tajemnicze głosy, inni w snach są odwiedzani przez duchy przodków. Czasami problemów przysparzają zwykłe przedmioty: wotywny talar, stare zdjęcie czy cynowy kubek. Klienci biura detektywistycznego nie potrafią sobie poradzić ze zjawiskami nadprzyrodzonymi i przychodzą po pomoc. Krosnowscy wówczas zagłębiają się – w ramach badań – w historię danego miejsca i dochodzą do wyjaśnienia zagadki, lub przynajmniej ukojenia nerwów ofiar duchów. Stawiają na dedukcję, ale i na czyn (wizyta w zajeździe z pokojem potęgującym pożądanie), szukają najbardziej nieprawdopodobnych rozwiązań, a do tego nie wątpią w zjawiska umykające oku i szkiełku. Dla autorki tak przygotowane tło jest okazją do przemycania informacji historycznych (pasjonujących często dopiero w niebanalnej literackiej oprawie). W kolejnych, posegregowanych alfabetycznie dzielnicach Warszawy zaczynają lęgnąć się duchy – zabawne, stanowcze lub lekko złośliwe. To historia upomina się o swoje miejsce w świadomości mieszkańców, Warszawa na powrót staje się miastem z duszą.
Piekarska bardzo dba o to, by schemat stosowany w opowiadaniach nie nużył czytelników. Zawsze zaczyna się od zlecenia przedstawionego w biurze – ale przybywający tu klienci stanowią całą galerię charakterów. Do biura przychodzą nowobogaccy, policjanci, księża, dzieci, znękani pracownicy różnych instytucji, irytująca baba czy zaprzyjaźniona psycholog – ale też przedstawiciele półświatka czy menele. Każdy z nich inaczej reaguje na dziwne wydarzenia i każdy inaczej prezentuje swoje oczekiwania. Autorka gra tu humorem w indywidualnych stylizacjach: to miejsce wprost stworzone do językowych zabaw. Oczywiście lekturowa rozrywka polega przede wszystkim na dążeniu do rozwiązania tajemniczej sprawy, ale dobrze, że i na żarty znalazło się tu miejsce, zwłaszcza że części czytelników autorka znana jest z dowcipnego stylu. Żarty nadają tomowi lekkości i przywodzą na myśl świat z Kabaretu Starszych Panów – z jego łagodnością i wiarą w duchy.
Autorka pisze w sposób uniwersalny, tak, żeby trafić i do młodszych, i do starszych odbiorców. Łączenia fabuły i faktów historycznych maskować może przez staroświeckość narratorów: nie widać w tym zbiorku przymusu edukowania czytelników ani gromadzenia wiadomości o mieście. Piekarska proponuje odbiorcom zabawę z przeszłością – warszawiacy mogą się cieszyć, że mają tak przygotowaną opowieść o swoim mieście. Takie historyczne biura detektywistyczne przydałyby się w całym kraju – do szerzenia świadomości lokalnej i do budzenia zainteresowania historią.
Rafał Kosik: Amelia i Kuba. Kuba i Amelia. Nowa szkoła
Powergraph, Warszawa 2015.
Wyzwania
Myślenie dwuksiążką to jest to, co Rafał Kosik w drugiej części przygód Amelii i Kuby zachowuje, mimo że rezygnuje z pomysłu prowadzenia dwóch równoległych i uzupełniających się narracji. „Nowa szkoła” to tom wspólny dla bohaterów – co nie znaczy, że gorszy niż podwojona „Godzina duchów”. Zdarza się zresztą, że w opowieści Kosik przeplata ze sobą „chłopięce” i „dziewczęce” punkty widzenia, jakby próbował wyrównywać literackie podziały uwzględniające wyłącznie płeć małych odbiorców. Bywa też, że akcentuje niemal równolegle tory myślenia Kuby i Amelii po to, żeby wskazać źródła niepotrzebnych konfliktów.
„Nowa szkoła” jest w pewnym stopniu powieścią adaptacyjną. Dzieci trafiają do obcego sobie środowiska – muszą odnaleźć miejsca dla siebie w zgranej już społeczności. W takich warunkach wyostrzają się rysy charakteru drugoplanowych postaci. Albert jako socjopata nie radzi sobie z opanowaniem szkolnych zasad towarzyskich i bezwiednie naraża się kolegom oraz nauczycielom. Mi z kolei wykazuje naturalne talenty przywódcze: wie, jak osiągnąć upragniony cel. Powraca tu motyw stały w tego typu historiach: szkolni prześladowcy. Kuba który wydaje się momentami młodszym bratem Felixa, przekonuje się, jak trudny bywa los „nowych”. Do tego Rafał Kosik dodaje wątek nieporozumień między nim i Amelią oraz… poważnego rywala, który za nic ma zasady uczciwości.
W ogóle Rafałowi Kosikowi udaje się tu zamieścić całkiem sporo ważnych nie tylko dla młodych odbiorców typów postaci: uzasadnienie – zmiana otoczenia – pozwala dostrzec z całą wyrazistością płytkość umysłową materialistek i bufonadę żądnych władzy. Kosik nie zawsze oskarża: syn Bardzo Ważnego Dyrektora na przykład musi podporządkowywać się zaleceniom ojca, co czyni z niego podwójną ofiarę. Autor przemyca kilka krzepiących uwag zamiast pocieszenia dla odbiorców: wredna dyrektorka to dobra szkoła życia. Bohaterowie przejmują się tym, co najważniejsze: relacjami interpersonalnymi, nie przejściowymi kłopotami w nowej szkole. Tematów Kosik porusza mnóstwo, każdego absorbują inne sprawy, więc „Nowa szkoła” na pewno nie będzie dzieci nudzić. Jest w tej powieści echo Niziurskiego, ale i elementy, za które młodzież pokochała serię o Felixie, Necie i Nice. Jest wreszcie pełne zrozumienie młodych ludzi, ich podstawowych zmartwień i lęków. Kosik nie zamieni się w pełną dobrych (i nieprzydatnych) rad panią pedagog – on rzeczowo podpowie, jak się zachować w trudnych sytuacjach. Nie będzie karmić banalnymi frazesami – więc dzieci mogą się poczuć docenione tym cyklem.
Nie byłby ten autor sobą, gdyby nie wprowadził do lektury licznych żartów. Gra i z wytworami popkultury, i z życiowymi zmartwieniami (alergia na sierść u miłośniczki zwierząt). Dowcip przesyca tę książkę i czasem również kamufluje wskazówki czy porady. Kosik dba o to, żeby młodzi odbiorcy nie traktowali czytania jak kary – proponuje tom lekki i wciągający. Do tego może wpleść w narrację cały szereg trudniejszych pojęć (razem z ich wyjaśnieniami w przypisach). To najlepszy sposób dyskretnego edukowania czytelników. Rozrywkowa lektura nie traci swojego charakteru, zyskuje za to dodatkowy atut. Rafał Kosik stara się walczyć ze zubażaniem języka – nie teoretycznymi rozwiązaniami a praktyką (chociaż Mi prowadzi dla siebie słowniczek trudniejszych pojęć, czytelnicy Kosika nie muszą kopiować tego sposobu: mogą po prostu cieszyć się czytaniem o przygodach Amelii i Kuby.
Dużo się tu dzieje na płaszczyźnie obyczajowej i w sferze uczuć, bo autor nie zapomina o tym temacie, do którego dzieci jeszcze się nie przyznają. Pisze prościej niż w FNiN (i szybciej zamyka rozdziały) – a nie ma się wrażenia, że obniża poziom, by dostosować się do wieku odbiorców. Ten autor także młodszym czytelnikom pokazuje, jak ważna jest troska o literaturę czwartą. Jego podejście procentuje znakomitymi lekturami.
Wyzwania
Myślenie dwuksiążką to jest to, co Rafał Kosik w drugiej części przygód Amelii i Kuby zachowuje, mimo że rezygnuje z pomysłu prowadzenia dwóch równoległych i uzupełniających się narracji. „Nowa szkoła” to tom wspólny dla bohaterów – co nie znaczy, że gorszy niż podwojona „Godzina duchów”. Zdarza się zresztą, że w opowieści Kosik przeplata ze sobą „chłopięce” i „dziewczęce” punkty widzenia, jakby próbował wyrównywać literackie podziały uwzględniające wyłącznie płeć małych odbiorców. Bywa też, że akcentuje niemal równolegle tory myślenia Kuby i Amelii po to, żeby wskazać źródła niepotrzebnych konfliktów.
„Nowa szkoła” jest w pewnym stopniu powieścią adaptacyjną. Dzieci trafiają do obcego sobie środowiska – muszą odnaleźć miejsca dla siebie w zgranej już społeczności. W takich warunkach wyostrzają się rysy charakteru drugoplanowych postaci. Albert jako socjopata nie radzi sobie z opanowaniem szkolnych zasad towarzyskich i bezwiednie naraża się kolegom oraz nauczycielom. Mi z kolei wykazuje naturalne talenty przywódcze: wie, jak osiągnąć upragniony cel. Powraca tu motyw stały w tego typu historiach: szkolni prześladowcy. Kuba który wydaje się momentami młodszym bratem Felixa, przekonuje się, jak trudny bywa los „nowych”. Do tego Rafał Kosik dodaje wątek nieporozumień między nim i Amelią oraz… poważnego rywala, który za nic ma zasady uczciwości.
W ogóle Rafałowi Kosikowi udaje się tu zamieścić całkiem sporo ważnych nie tylko dla młodych odbiorców typów postaci: uzasadnienie – zmiana otoczenia – pozwala dostrzec z całą wyrazistością płytkość umysłową materialistek i bufonadę żądnych władzy. Kosik nie zawsze oskarża: syn Bardzo Ważnego Dyrektora na przykład musi podporządkowywać się zaleceniom ojca, co czyni z niego podwójną ofiarę. Autor przemyca kilka krzepiących uwag zamiast pocieszenia dla odbiorców: wredna dyrektorka to dobra szkoła życia. Bohaterowie przejmują się tym, co najważniejsze: relacjami interpersonalnymi, nie przejściowymi kłopotami w nowej szkole. Tematów Kosik porusza mnóstwo, każdego absorbują inne sprawy, więc „Nowa szkoła” na pewno nie będzie dzieci nudzić. Jest w tej powieści echo Niziurskiego, ale i elementy, za które młodzież pokochała serię o Felixie, Necie i Nice. Jest wreszcie pełne zrozumienie młodych ludzi, ich podstawowych zmartwień i lęków. Kosik nie zamieni się w pełną dobrych (i nieprzydatnych) rad panią pedagog – on rzeczowo podpowie, jak się zachować w trudnych sytuacjach. Nie będzie karmić banalnymi frazesami – więc dzieci mogą się poczuć docenione tym cyklem.
Nie byłby ten autor sobą, gdyby nie wprowadził do lektury licznych żartów. Gra i z wytworami popkultury, i z życiowymi zmartwieniami (alergia na sierść u miłośniczki zwierząt). Dowcip przesyca tę książkę i czasem również kamufluje wskazówki czy porady. Kosik dba o to, żeby młodzi odbiorcy nie traktowali czytania jak kary – proponuje tom lekki i wciągający. Do tego może wpleść w narrację cały szereg trudniejszych pojęć (razem z ich wyjaśnieniami w przypisach). To najlepszy sposób dyskretnego edukowania czytelników. Rozrywkowa lektura nie traci swojego charakteru, zyskuje za to dodatkowy atut. Rafał Kosik stara się walczyć ze zubażaniem języka – nie teoretycznymi rozwiązaniami a praktyką (chociaż Mi prowadzi dla siebie słowniczek trudniejszych pojęć, czytelnicy Kosika nie muszą kopiować tego sposobu: mogą po prostu cieszyć się czytaniem o przygodach Amelii i Kuby.
Dużo się tu dzieje na płaszczyźnie obyczajowej i w sferze uczuć, bo autor nie zapomina o tym temacie, do którego dzieci jeszcze się nie przyznają. Pisze prościej niż w FNiN (i szybciej zamyka rozdziały) – a nie ma się wrażenia, że obniża poziom, by dostosować się do wieku odbiorców. Ten autor także młodszym czytelnikom pokazuje, jak ważna jest troska o literaturę czwartą. Jego podejście procentuje znakomitymi lekturami.
czwartek, 21 maja 2015
Renata Kosin: Kołysanka dla Rosalie
WNK, Warszawa 2015.
Przeszłość z różami
Renata Kosin podbudowana sukcesem tomu „Tajemnice Luizy Bein” jeszcze raz powraca do aury tajemniczości, mrocznych rodowych historii i przeszłości, która przenosi się na kolejne pokolenia. Klara próbuje odkrywać kolejne sekrety wartemborskiego pałacu – nie zwraca przy tym uwagi na własne zdrowie ani na pogłębiające się zmęczenie. Pałac zamieniony na pensjonat dostarcza sporo pracy: zjeżdżają się tu goście o różnych potrzebach i upodobaniach, niektórzy mają dar do szarpania nerwów, o czym bohaterka nieraz się przekona. Gorzej, że jej ukochany Kuba ma przed nią coraz więcej tajemnic. Nawet gdy chodzi o błahostki, ukrywanie prawdy nie wróży dobrze związkowi. Ale Klara nie ma zbyt wiele czasu na koncentrowanie się na własnych zmartwieniach i niepokojach. W pałacu dochodzi do przerażającego szeregu wydarzeń: najpierw ktoś próbuje doprowadzić Klarę do utraty wiary w zdrowe zmysły, a potem… uprowadza małą Rosalie. Wraz z dziewczynką znika też jej opiekunka. Trop prowadzi do… różokrzyżowców. Klara zaczyna dostrzegać i rozumieć przekazy, na które wcześniej nie zwracała uwagi. I coraz mniej ufa najbliższym.
„Kołysanka dla Rosalie” to próba wejścia w świat nietypowy dla odbiorczyń. Wydarzenia z tej powieści sprawdzić się mogą jedynie w literaturze rozrywkowej, tego typu połączenie historii i teraźniejszości nie ma rysu prawdopodobieństwa, za to dostarcza czytelniczkom wrażeń za sprawą natłoku zagadek i spraw do wyjaśnienia. Kosin umiejętnie operuje nastrojami, nieobce są jej nawet thrillerowe wątki. Stopniowo wciąga odbiorczynie w rzeczywistość bohaterki, zaprasza do starego pałacu, który nie pozwala znaleźć szczęścia. W tej książce dominują dosyć naiwne symbole i przekonania, Renata Kosin nie chce dodatkowo obciążać fabuły komplikacjami psychologicznymi postaci. Przeprowadza własne studia na temat różokrzyżowców, żeby w odpowiednim momencie na ich podstawie zbudować obszerne wyjaśnienia (mające zresztą podtrzymać wiarygodność opowieści), ale klimat jest tu o wiele ważniejszy niż rejestr wydarzeń. Klara dowiaduje się, jak znaczenia dawnych przesłań mogą sprawdzić się nawet w odległej przyszłości. Nieuchronność losu potęguje jeszcze lęk, mimo że – jak na lekturę rozrywkową przystało – rozwiązanie musi się znaleźć.
Przeszłość wypada tu momentami dość naiwnie, a przynajmniej – niezbyt strasznie – więc Renata Kosin rekompensuje to niewytłumaczalnymi zjawiskami z teraźniejszości bohaterki. Klara wiele będzie musiała ścierpieć, w dodatku otoczenie nie zechce dać jej wiary – tym trudniejsza stanie się walka bohaterki. Kosin mnoży tajemnicze przypadki rodem z kryminałów, bo to najlepiej pozwoli jej zaburzyć wyjściową sielankę. Dla równowagi autorka wprowadza też porcję humoru: sylwetka gosposi Kazi to typowa karykatura, dołożona dla poprawy humoru i urozmaicenia narracji. W ten sposób „Kołysanka dla Rosalie” zyskuje dodatkową rozrywkową płaszczyznę i przechyla się raz w stronę powieści historycznej bez stylizacji, raz w stronę obyczajówki z językiem dopasowanym do postaci.
Cała powieść jest dosyć szybka dzięki narracyjnym rozwiązaniom. Autorka większą część wyjaśnień przerzuca do dialogów, pozwala bohaterom do woli wymieniać się informacjami. Ułatwia sobie tym samym prezentację historycznych zawiłości i sprawia, że książka wydaje się jeszcze lżejsza, bez względu na poruszane tematy. „Kołysanka dla Rosalie” to uproszczona powieść historyczna dla czytelniczek, które akcję stawiają nad obyczajowymi detalami – i które doceniają żywe uczucia. Renata Kosin nie proponuje podróży w czasie, próbuje za to ubarwić codzienność postaci, które znieść mogą wiele wyzwań.
Przeszłość z różami
Renata Kosin podbudowana sukcesem tomu „Tajemnice Luizy Bein” jeszcze raz powraca do aury tajemniczości, mrocznych rodowych historii i przeszłości, która przenosi się na kolejne pokolenia. Klara próbuje odkrywać kolejne sekrety wartemborskiego pałacu – nie zwraca przy tym uwagi na własne zdrowie ani na pogłębiające się zmęczenie. Pałac zamieniony na pensjonat dostarcza sporo pracy: zjeżdżają się tu goście o różnych potrzebach i upodobaniach, niektórzy mają dar do szarpania nerwów, o czym bohaterka nieraz się przekona. Gorzej, że jej ukochany Kuba ma przed nią coraz więcej tajemnic. Nawet gdy chodzi o błahostki, ukrywanie prawdy nie wróży dobrze związkowi. Ale Klara nie ma zbyt wiele czasu na koncentrowanie się na własnych zmartwieniach i niepokojach. W pałacu dochodzi do przerażającego szeregu wydarzeń: najpierw ktoś próbuje doprowadzić Klarę do utraty wiary w zdrowe zmysły, a potem… uprowadza małą Rosalie. Wraz z dziewczynką znika też jej opiekunka. Trop prowadzi do… różokrzyżowców. Klara zaczyna dostrzegać i rozumieć przekazy, na które wcześniej nie zwracała uwagi. I coraz mniej ufa najbliższym.
„Kołysanka dla Rosalie” to próba wejścia w świat nietypowy dla odbiorczyń. Wydarzenia z tej powieści sprawdzić się mogą jedynie w literaturze rozrywkowej, tego typu połączenie historii i teraźniejszości nie ma rysu prawdopodobieństwa, za to dostarcza czytelniczkom wrażeń za sprawą natłoku zagadek i spraw do wyjaśnienia. Kosin umiejętnie operuje nastrojami, nieobce są jej nawet thrillerowe wątki. Stopniowo wciąga odbiorczynie w rzeczywistość bohaterki, zaprasza do starego pałacu, który nie pozwala znaleźć szczęścia. W tej książce dominują dosyć naiwne symbole i przekonania, Renata Kosin nie chce dodatkowo obciążać fabuły komplikacjami psychologicznymi postaci. Przeprowadza własne studia na temat różokrzyżowców, żeby w odpowiednim momencie na ich podstawie zbudować obszerne wyjaśnienia (mające zresztą podtrzymać wiarygodność opowieści), ale klimat jest tu o wiele ważniejszy niż rejestr wydarzeń. Klara dowiaduje się, jak znaczenia dawnych przesłań mogą sprawdzić się nawet w odległej przyszłości. Nieuchronność losu potęguje jeszcze lęk, mimo że – jak na lekturę rozrywkową przystało – rozwiązanie musi się znaleźć.
Przeszłość wypada tu momentami dość naiwnie, a przynajmniej – niezbyt strasznie – więc Renata Kosin rekompensuje to niewytłumaczalnymi zjawiskami z teraźniejszości bohaterki. Klara wiele będzie musiała ścierpieć, w dodatku otoczenie nie zechce dać jej wiary – tym trudniejsza stanie się walka bohaterki. Kosin mnoży tajemnicze przypadki rodem z kryminałów, bo to najlepiej pozwoli jej zaburzyć wyjściową sielankę. Dla równowagi autorka wprowadza też porcję humoru: sylwetka gosposi Kazi to typowa karykatura, dołożona dla poprawy humoru i urozmaicenia narracji. W ten sposób „Kołysanka dla Rosalie” zyskuje dodatkową rozrywkową płaszczyznę i przechyla się raz w stronę powieści historycznej bez stylizacji, raz w stronę obyczajówki z językiem dopasowanym do postaci.
Cała powieść jest dosyć szybka dzięki narracyjnym rozwiązaniom. Autorka większą część wyjaśnień przerzuca do dialogów, pozwala bohaterom do woli wymieniać się informacjami. Ułatwia sobie tym samym prezentację historycznych zawiłości i sprawia, że książka wydaje się jeszcze lżejsza, bez względu na poruszane tematy. „Kołysanka dla Rosalie” to uproszczona powieść historyczna dla czytelniczek, które akcję stawiają nad obyczajowymi detalami – i które doceniają żywe uczucia. Renata Kosin nie proponuje podróży w czasie, próbuje za to ubarwić codzienność postaci, które znieść mogą wiele wyzwań.
środa, 20 maja 2015
Andrzej Sieroszewski: Wacława Sieroszewskiego żywot niespokojny
Iskry, Warszawa 2015.
Życie
W dziedzinie biografii i wspomnień nawiązujących do wielkich spraw historyczno-politycznych Iskry nie mają sobie równych. Do serii monumentalnych życiorysowych opowieści dochodzi teraz tom „Wacława Sieroszewskiego żywot niespokojny”. Książka przygotowana została przez Andrzeja Sieroszewskiego, wnuka bohatera, a dokończona przez Andrzeja Makowieckiego i stanowi imponujące studium rzeczywiście „niespokojnej” egzystencji jednego z twórców czasu Młodej Polski. Co ciekawe, Andrzej Sieroszewski zachowuje najczęściej obiektywną postawę (chociaż w przedmowie zastrzega, że to nie zawsze możliwe). Dba bardzo o literacką formę biografii, stawia na językową elegancję i zadowolenie czytelników. Jest przy tym zadziwiająco skrupulatny, a najbardziej interesują go koleje życia Wacława Sieroszewskiego, nie jego utwory.
Przez większą część tomu autor przygląda się wydarzeniom i faktom, których ślady wytropić można w listach czy prywatnych zapiskach. Kalendarium życia Wacława Sieroszewskiego wzbogaca o osobiste detale: sprawdza, jakie były motywacje poszczególnych decyzji, co wpływało na zachowanie bohatera tomu i jak go kształtowało. Analizuje zesłanie na Syberię i działalność polityczną, ale wcale nie pomija wątków rodzinnych: przez tom do końca przewija się „syberyjska” córka Mania, a także ukochana żona Stefa. Andrzej Sieroszewski nie odsuwa kwestii prywatnych, wiedząc doskonale, że dla czytelników będą one lekturowym bonusem. Precyzyjnie odnotowuje losy Wacława Sieroszewskiego, raz po raz sięgając do pozostawionych przez niego dokumentów: zaznacza nawet wątpliwości, których raczej nie da się już rozstrzygnąć i te momenty książki uświadamiają odbiorcom ogrom pracy badawczej. Dla Andrzeja Sieroszewskiego życie Wacława okazuje się ważniejsze niż pisarstwo. Owszem, autor zaznacza daty powstania kolejnych opowiadań, a czasem i inspiracji, ale nie skupia się na ich treści. Potrafi opowiadać o gromadzeniu materiałów czy o problemach językowych, lecz nie zajmuje się analizowaniem stylu, przesłań ani fabuł. Sytuacja pod tym względem zmienia się w latach 20. – teraz to literacka działalność Wacława Sieroszewskiego wychodzi na pierwszy plan, a kwestie życiorysowe słabną i zajmują znacznie mniej miejsca.
„Wacława Sieroszewskiego żywot niespokojny” to publikacja pozbawiona prób wpływania na odbiorców. Andrzejowi Sieroszewskiemu zależy na rzetelnym przekazaniu życiorysu dziadka, na utrwaleniu rodzinnej wiedzy i przypomnieniu sylwetki literata. Pisze z odpowiednim dystansem, żeby swoim zaangażowaniem nie zaburzać procesu lektury. To sposób idealny, skoro ma do przedstawienia między innymi tematy polityczne i zahaczające o wielką historię. Andrzej Sieroszewski wie, jak przekształcić materiały biograficzne w ciekawą książkę. Stylistycznie wpasowuje się w duże biografie Iskier i w przekonujący sposób relacjonuje związki między zwyczajnym życiem i sprawami wagi państwowej.
Utrwala też sylwetkę Wacława Sieroszewskiego jako podróżnika i badacza obcych kultur, odnotowuje jego językowe problemy i walkę o zaistnienie wśród autorów książek. Śledzi publicystyczne polemiki i zaangażowanie Wacława Sieroszewskiego w patriotyczną działalność. Odwołania do pozaliterackiej rzeczywistości pojawiają się tu bardzo często, Wacław Sieroszewski staje się więc interesujący nie tylko jako autor książek, ale i jako człowiek. Ta publikacja napisana została bez zbędnych ozdobników i przypochlebiania się odbiorcom – to tom w starym stylu, literatura, która sama się obroni. Andrzej Sieroszewski przekazał tu niemal pełny portret swojego przodka, dostarczając odbiorcom, poza sporą dozą wiadomości, także porcję rozrywki w postaci eleganckiej i wysmakowanej lektury.
Życie
W dziedzinie biografii i wspomnień nawiązujących do wielkich spraw historyczno-politycznych Iskry nie mają sobie równych. Do serii monumentalnych życiorysowych opowieści dochodzi teraz tom „Wacława Sieroszewskiego żywot niespokojny”. Książka przygotowana została przez Andrzeja Sieroszewskiego, wnuka bohatera, a dokończona przez Andrzeja Makowieckiego i stanowi imponujące studium rzeczywiście „niespokojnej” egzystencji jednego z twórców czasu Młodej Polski. Co ciekawe, Andrzej Sieroszewski zachowuje najczęściej obiektywną postawę (chociaż w przedmowie zastrzega, że to nie zawsze możliwe). Dba bardzo o literacką formę biografii, stawia na językową elegancję i zadowolenie czytelników. Jest przy tym zadziwiająco skrupulatny, a najbardziej interesują go koleje życia Wacława Sieroszewskiego, nie jego utwory.
Przez większą część tomu autor przygląda się wydarzeniom i faktom, których ślady wytropić można w listach czy prywatnych zapiskach. Kalendarium życia Wacława Sieroszewskiego wzbogaca o osobiste detale: sprawdza, jakie były motywacje poszczególnych decyzji, co wpływało na zachowanie bohatera tomu i jak go kształtowało. Analizuje zesłanie na Syberię i działalność polityczną, ale wcale nie pomija wątków rodzinnych: przez tom do końca przewija się „syberyjska” córka Mania, a także ukochana żona Stefa. Andrzej Sieroszewski nie odsuwa kwestii prywatnych, wiedząc doskonale, że dla czytelników będą one lekturowym bonusem. Precyzyjnie odnotowuje losy Wacława Sieroszewskiego, raz po raz sięgając do pozostawionych przez niego dokumentów: zaznacza nawet wątpliwości, których raczej nie da się już rozstrzygnąć i te momenty książki uświadamiają odbiorcom ogrom pracy badawczej. Dla Andrzeja Sieroszewskiego życie Wacława okazuje się ważniejsze niż pisarstwo. Owszem, autor zaznacza daty powstania kolejnych opowiadań, a czasem i inspiracji, ale nie skupia się na ich treści. Potrafi opowiadać o gromadzeniu materiałów czy o problemach językowych, lecz nie zajmuje się analizowaniem stylu, przesłań ani fabuł. Sytuacja pod tym względem zmienia się w latach 20. – teraz to literacka działalność Wacława Sieroszewskiego wychodzi na pierwszy plan, a kwestie życiorysowe słabną i zajmują znacznie mniej miejsca.
„Wacława Sieroszewskiego żywot niespokojny” to publikacja pozbawiona prób wpływania na odbiorców. Andrzejowi Sieroszewskiemu zależy na rzetelnym przekazaniu życiorysu dziadka, na utrwaleniu rodzinnej wiedzy i przypomnieniu sylwetki literata. Pisze z odpowiednim dystansem, żeby swoim zaangażowaniem nie zaburzać procesu lektury. To sposób idealny, skoro ma do przedstawienia między innymi tematy polityczne i zahaczające o wielką historię. Andrzej Sieroszewski wie, jak przekształcić materiały biograficzne w ciekawą książkę. Stylistycznie wpasowuje się w duże biografie Iskier i w przekonujący sposób relacjonuje związki między zwyczajnym życiem i sprawami wagi państwowej.
Utrwala też sylwetkę Wacława Sieroszewskiego jako podróżnika i badacza obcych kultur, odnotowuje jego językowe problemy i walkę o zaistnienie wśród autorów książek. Śledzi publicystyczne polemiki i zaangażowanie Wacława Sieroszewskiego w patriotyczną działalność. Odwołania do pozaliterackiej rzeczywistości pojawiają się tu bardzo często, Wacław Sieroszewski staje się więc interesujący nie tylko jako autor książek, ale i jako człowiek. Ta publikacja napisana została bez zbędnych ozdobników i przypochlebiania się odbiorcom – to tom w starym stylu, literatura, która sama się obroni. Andrzej Sieroszewski przekazał tu niemal pełny portret swojego przodka, dostarczając odbiorcom, poza sporą dozą wiadomości, także porcję rozrywki w postaci eleganckiej i wysmakowanej lektury.
wtorek, 19 maja 2015
Konstanty Ildefons Gałczyński: Mężczyzna w damskim kapeluszu. Próby teatralne
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Satyra i poezja
Edycja dzieł zebranych Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego daje szerokiej publiczności okazję do zapoznania się także z mniej znanymi utworami poety. „Mężczyzna w damskim kapeluszu. Próby teatralne” to zbiór minidramatów, skeczy i słuchowisk, scenek rozpisanych na głosy, a nawet filmów (zestawów kadrowań i przekazywanych treści). Przy tej lekturze można zapomnieć o Gałczyńskim jako autorze Zielonej Gęsi (chociaż powracają tu postacie stamtąd najbardziej znane), a i o Gałczyńskim jako liryku. Tu ujawnia się najpełniej Gałczyński-satyryk, obserwator codzienności i bezlitosny prześmiewca. W jego ujęciu krytyce podlega i przesadna biurokracja, i egzaltowane postawy. Obrazowaniu codzienności służą odwołania do kulturowych tradycji i do postaci historycznych: Gałczyński ożywia znanych, by wprowadzić ich w rzeczywistość, której nie zrozumieją. Tworzy świat pełen dziwaków, ludzi niezrozumianych przez otoczenie i niepotrzebnych. Pozwala im zaistnieć w swoich „próbach teatralnych”, tworząc swoisty manifest wykluczonych. A przy okazji oskarża społeczeństwo, w którym nie ma miejsca dla inności.
W „Mężczyźnie w damskim kapeluszu” powraca często motyw biurokracji (mechanizmy działania mediów potrafią zniszczyć nawet prawdziwe uczucia), złych dyrektorów (lub surowych redaktorów naczelnych), drożyzny i gazetowych sensacji. Bohaterowie albo przywykną do nowych zasad i nauczą się z nimi żyć, albo będą narażeni na bardziej zdecydowane działania „masy”. Tu nie ma miejsca dla indywidualistów, chociaż czasem pozwala Gałczyński komuś spojrzeć w księżyc. Uczucia są zwykle demaskowane i przez rozkładanie na czynniki pierwsze pozbawione wartości, tu nie ma czasu na sentymenty. Gałczyński zderza klasyczne wartości z bezduszną rzeczywistością, tworzy wyraziste satyry na codzienność, ale nie rezygnuje też z atmosfery absurdu. Wydobywa go zwłaszcza przez zestawianie niezgodnych już w założeniu elementów. Z rzadka w tych utworach zamienia się w czarodzieja słowa, tu jego siła polega na ironii a także na nieprzystawalności poszczególnych składników dramatu.
Przez „Mężczyznę w damskim kapeluszu” zobaczyć można wpływ Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego na twórczość chociażby Jeremiego Przybory. Wiele motywów zostało przetworzonych w Kabarecie Starszych Panów, po liczne sięgnęła też Olga Lipińska. To tom, który można traktować jako zestaw utworów uniwersalnych, skupionych na dylematach człowieka. Gałczyński nakłania do mówienia postacie, które nie są przyzwyczajone do publicznych wystąpień, daje głos osobom lekceważonym lub zepchniętym na margines przez kulturę masową. Bawi się formą dramatów zupełnie inaczej niż w Zielonej Gęsi, do utworów wplata też poezję i publicystykę. Eksperymentuje, żeby wynaleźć najlepszy sceniczny środek przekazu. Bardzo dobrze, że wstęp do tej części napisał Tomasz Stępień, badacz zajmujący się satyrą i kabaretem: takiego właśnie dopełnienia obrazu Gałczyńskiego brakowało dotąd w serii.
Do książki dołączona została „interaktywna mapa Warszawy śladami Gałczyńskiego” – kolejny zgrabny pomysł pozwalający zainteresować nie tylko czytelników i znawców tej twórczości historią. „Mężczyzna w damskim kapeluszu” to publikacja tekstów pozostających raczej na marginesie świadomości odbiorców – pozwoli zatem na nowo odkrywać wyobraźnię i wyczucie absurdu autora. To kolejne niebanalne spotkanie z mistrzem słowa. W „Mężczyźnie w damskim kapeluszu” spotyka się poetycka wrażliwość, satyryczne, ostre i przenikliwe spojrzenie na świat. Tutaj absurd przenika się z rzeczywistością, a dawni bohaterowie powracają, żeby przetestować bezsens nowych mód. Przeżywają swoje problemy – ku zabawie czytelników.
Satyra i poezja
Edycja dzieł zebranych Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego daje szerokiej publiczności okazję do zapoznania się także z mniej znanymi utworami poety. „Mężczyzna w damskim kapeluszu. Próby teatralne” to zbiór minidramatów, skeczy i słuchowisk, scenek rozpisanych na głosy, a nawet filmów (zestawów kadrowań i przekazywanych treści). Przy tej lekturze można zapomnieć o Gałczyńskim jako autorze Zielonej Gęsi (chociaż powracają tu postacie stamtąd najbardziej znane), a i o Gałczyńskim jako liryku. Tu ujawnia się najpełniej Gałczyński-satyryk, obserwator codzienności i bezlitosny prześmiewca. W jego ujęciu krytyce podlega i przesadna biurokracja, i egzaltowane postawy. Obrazowaniu codzienności służą odwołania do kulturowych tradycji i do postaci historycznych: Gałczyński ożywia znanych, by wprowadzić ich w rzeczywistość, której nie zrozumieją. Tworzy świat pełen dziwaków, ludzi niezrozumianych przez otoczenie i niepotrzebnych. Pozwala im zaistnieć w swoich „próbach teatralnych”, tworząc swoisty manifest wykluczonych. A przy okazji oskarża społeczeństwo, w którym nie ma miejsca dla inności.
W „Mężczyźnie w damskim kapeluszu” powraca często motyw biurokracji (mechanizmy działania mediów potrafią zniszczyć nawet prawdziwe uczucia), złych dyrektorów (lub surowych redaktorów naczelnych), drożyzny i gazetowych sensacji. Bohaterowie albo przywykną do nowych zasad i nauczą się z nimi żyć, albo będą narażeni na bardziej zdecydowane działania „masy”. Tu nie ma miejsca dla indywidualistów, chociaż czasem pozwala Gałczyński komuś spojrzeć w księżyc. Uczucia są zwykle demaskowane i przez rozkładanie na czynniki pierwsze pozbawione wartości, tu nie ma czasu na sentymenty. Gałczyński zderza klasyczne wartości z bezduszną rzeczywistością, tworzy wyraziste satyry na codzienność, ale nie rezygnuje też z atmosfery absurdu. Wydobywa go zwłaszcza przez zestawianie niezgodnych już w założeniu elementów. Z rzadka w tych utworach zamienia się w czarodzieja słowa, tu jego siła polega na ironii a także na nieprzystawalności poszczególnych składników dramatu.
Przez „Mężczyznę w damskim kapeluszu” zobaczyć można wpływ Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego na twórczość chociażby Jeremiego Przybory. Wiele motywów zostało przetworzonych w Kabarecie Starszych Panów, po liczne sięgnęła też Olga Lipińska. To tom, który można traktować jako zestaw utworów uniwersalnych, skupionych na dylematach człowieka. Gałczyński nakłania do mówienia postacie, które nie są przyzwyczajone do publicznych wystąpień, daje głos osobom lekceważonym lub zepchniętym na margines przez kulturę masową. Bawi się formą dramatów zupełnie inaczej niż w Zielonej Gęsi, do utworów wplata też poezję i publicystykę. Eksperymentuje, żeby wynaleźć najlepszy sceniczny środek przekazu. Bardzo dobrze, że wstęp do tej części napisał Tomasz Stępień, badacz zajmujący się satyrą i kabaretem: takiego właśnie dopełnienia obrazu Gałczyńskiego brakowało dotąd w serii.
Do książki dołączona została „interaktywna mapa Warszawy śladami Gałczyńskiego” – kolejny zgrabny pomysł pozwalający zainteresować nie tylko czytelników i znawców tej twórczości historią. „Mężczyzna w damskim kapeluszu” to publikacja tekstów pozostających raczej na marginesie świadomości odbiorców – pozwoli zatem na nowo odkrywać wyobraźnię i wyczucie absurdu autora. To kolejne niebanalne spotkanie z mistrzem słowa. W „Mężczyźnie w damskim kapeluszu” spotyka się poetycka wrażliwość, satyryczne, ostre i przenikliwe spojrzenie na świat. Tutaj absurd przenika się z rzeczywistością, a dawni bohaterowie powracają, żeby przetestować bezsens nowych mód. Przeżywają swoje problemy – ku zabawie czytelników.
poniedziałek, 18 maja 2015
Grzegorz Kasdepke: A ja nie chcę być księżniczką
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Przygoda z bajki
Tego typu książeczki obrazkowe najczęściej pojawiają się w literaturze szwedzkiej. Grzegorz Kasdepke oderwał się na moment od edukacyjnych historyjek, które rozrywkę stawiają na drugim miejscu i stworzył opowiastkę komiczną i uroczą jednocześnie. Elementy pedagogiczne przemyca w sprytny sposób, tak, że nie dominują nad minifabułką. „A ja nie chcę być księżniczką” to bajka przepiękna. Mała Marysia jest smokiem. Uważa, że jest zbyt brzydka na bycie księżniczką (chociaż równie dobrze mogłaby twierdzić, że księżniczki są nudne – ten motyw na szczęście nie jest zbyt natrętnie podkreślany), za to doskonale czuje się w skórze smoka. Jako smok bierze udział w domowych zabawach, przydzielając specjalne role rodzicom i dziadkom. Pewnego dnia bycie smokiem jej się nudzi. Ale i wtedy Marysia nie ma zamiaru zostawać księżniczką…
Grzegorz Kasdepke pokazuje dzieciom, że nie trzeba ślepo podążać za modą. To, że wiele dziewczynek marzy o byciu księżniczkami, nie znaczy, że wszystkie kilkulatki muszą się temu podporządkowywać. Marysia znajduje dla siebie znacznie ciekawsze bajkowe wcielenie – jako smok może odnosić sukcesy. Autor daje zatem dzieciom szansę decydowania do własnych marzeniach – nawet tych nierealnych, angażujących wyobraźnię. Trochę psuje efekt podkreślaniem, że Marysia jest prześliczna jak dziewczynka: w tej zabawie naprawdę nie liczy się wygląd, a wewnętrzne przekonania – ale być może autor zamierza w ten sposób dodać otuchy odbiorcom odrzucanym przez rówieśników ze względu na niedostatki urody. Temat bycia smokiem służy tutaj różnym celom, ale nie można pominąć jego wartości komizmotwórczej.
W tej krótkiej historyjce dowcip dominuje. Rzecz nie w tym, że Marysia odrzuca przypisywaną dziewczynkom rolę księżniczki, ale w tym, że prowadzi to do całego szeregu komicznych sytuacji. Babcia i dziadek udają w zabawie kościotrupy, co cieszy zwłaszcza dziadka, lubiącego leżeć bez ruchu. Kasdepke w opowieści uruchamia całe mnóstwo takich smaczków, za każdym razem wprowadza nowy zaskakujący żart, a nawet przewrotkę w swojej historii konstruuje zgodnie z zasadami budzenia śmiechu. Tu wyobraźnia przydaje się do ożywienia schematu bajkowego: nagle standardowa bajka ze smokiem, rycerzem i księżniczką zamienia się w nieprzewidywalną przygodę. Bohaterka uczy korzystania z wyobraźni – ale i beztroskiego, nieograniczonego konwencjami rozwijania znanych wątków. W takim ujęciu nawet najbardziej oklepany motyw z bajki zamieniłby się w atrakcyjną relację. Marysia zapewnia nietuzinkowe podejście do tematu już od pierwszych słów, kiedy mówi, że jest smokiem. To przełamywanie granicy, które funduje Kasdepke, zapewnia maluchy o wyjątkowości książki.
A że autorką ilustracji jest Emilia Dziubak, także warstwa graficzna imponuje. Ilustratorka znakomicie wyczuwa przenikanie się normalności i wyobraźni i potrafi to przedstawiać na wielkoformatowych obrazkach. Tu czasami Marysia pojawia się w przebraniu smoka, a czasami jest ogromnym smokiem, większym nawet od rodziców. To ten styl wyjaśniania dziecięcej wyobraźni, który powracał od czasu do czasu w przygodach Calvina i Hobbesa. Dziubak potrafi zmieniać perspektywę – raz patrzy na zabawę oczami dorosłych, raz – oczami dziecka najbardziej zaangażowanego w budowanie i uprawdopodobnienie fikcji. Ilustracje są ogromne, zachwycające baśniowym klimatem, malownicze i bardzo kolorowe, zresztą każdy, kto spotkał się już z twórczością Emilii Dziubak, będzie chętnie śledzić jej kolejne pomysły. Tu ilustratorka ma również możliwość popisywania się humorem na równi z Grzegorzem Kasdepke. W obrazkach znajduje miejsce na żarty uzupełniające opowieść, sięga po absurd i pokazuje potęgę fantazji. Kasdepke i Dziubak wspólnie stworzyli publikację, która może podbić serca nie tylko polskich czytelników. Ta opowieść zawiera uniwersalny dowcip i pomysł, który sprawdzi się i na zagranicznych rynkach. „A ja nie chcę być księżniczką” to książeczka obrazkowa, którą pokochać mogą i dzieci, i dorośli. Humor absurdalny wiąże się tu z doskonałą jakością tekstu, grafik oraz samego wydania. Po tej lekturze każdy będzie chciał być smokiem.
Przygoda z bajki
Tego typu książeczki obrazkowe najczęściej pojawiają się w literaturze szwedzkiej. Grzegorz Kasdepke oderwał się na moment od edukacyjnych historyjek, które rozrywkę stawiają na drugim miejscu i stworzył opowiastkę komiczną i uroczą jednocześnie. Elementy pedagogiczne przemyca w sprytny sposób, tak, że nie dominują nad minifabułką. „A ja nie chcę być księżniczką” to bajka przepiękna. Mała Marysia jest smokiem. Uważa, że jest zbyt brzydka na bycie księżniczką (chociaż równie dobrze mogłaby twierdzić, że księżniczki są nudne – ten motyw na szczęście nie jest zbyt natrętnie podkreślany), za to doskonale czuje się w skórze smoka. Jako smok bierze udział w domowych zabawach, przydzielając specjalne role rodzicom i dziadkom. Pewnego dnia bycie smokiem jej się nudzi. Ale i wtedy Marysia nie ma zamiaru zostawać księżniczką…
Grzegorz Kasdepke pokazuje dzieciom, że nie trzeba ślepo podążać za modą. To, że wiele dziewczynek marzy o byciu księżniczkami, nie znaczy, że wszystkie kilkulatki muszą się temu podporządkowywać. Marysia znajduje dla siebie znacznie ciekawsze bajkowe wcielenie – jako smok może odnosić sukcesy. Autor daje zatem dzieciom szansę decydowania do własnych marzeniach – nawet tych nierealnych, angażujących wyobraźnię. Trochę psuje efekt podkreślaniem, że Marysia jest prześliczna jak dziewczynka: w tej zabawie naprawdę nie liczy się wygląd, a wewnętrzne przekonania – ale być może autor zamierza w ten sposób dodać otuchy odbiorcom odrzucanym przez rówieśników ze względu na niedostatki urody. Temat bycia smokiem służy tutaj różnym celom, ale nie można pominąć jego wartości komizmotwórczej.
W tej krótkiej historyjce dowcip dominuje. Rzecz nie w tym, że Marysia odrzuca przypisywaną dziewczynkom rolę księżniczki, ale w tym, że prowadzi to do całego szeregu komicznych sytuacji. Babcia i dziadek udają w zabawie kościotrupy, co cieszy zwłaszcza dziadka, lubiącego leżeć bez ruchu. Kasdepke w opowieści uruchamia całe mnóstwo takich smaczków, za każdym razem wprowadza nowy zaskakujący żart, a nawet przewrotkę w swojej historii konstruuje zgodnie z zasadami budzenia śmiechu. Tu wyobraźnia przydaje się do ożywienia schematu bajkowego: nagle standardowa bajka ze smokiem, rycerzem i księżniczką zamienia się w nieprzewidywalną przygodę. Bohaterka uczy korzystania z wyobraźni – ale i beztroskiego, nieograniczonego konwencjami rozwijania znanych wątków. W takim ujęciu nawet najbardziej oklepany motyw z bajki zamieniłby się w atrakcyjną relację. Marysia zapewnia nietuzinkowe podejście do tematu już od pierwszych słów, kiedy mówi, że jest smokiem. To przełamywanie granicy, które funduje Kasdepke, zapewnia maluchy o wyjątkowości książki.
A że autorką ilustracji jest Emilia Dziubak, także warstwa graficzna imponuje. Ilustratorka znakomicie wyczuwa przenikanie się normalności i wyobraźni i potrafi to przedstawiać na wielkoformatowych obrazkach. Tu czasami Marysia pojawia się w przebraniu smoka, a czasami jest ogromnym smokiem, większym nawet od rodziców. To ten styl wyjaśniania dziecięcej wyobraźni, który powracał od czasu do czasu w przygodach Calvina i Hobbesa. Dziubak potrafi zmieniać perspektywę – raz patrzy na zabawę oczami dorosłych, raz – oczami dziecka najbardziej zaangażowanego w budowanie i uprawdopodobnienie fikcji. Ilustracje są ogromne, zachwycające baśniowym klimatem, malownicze i bardzo kolorowe, zresztą każdy, kto spotkał się już z twórczością Emilii Dziubak, będzie chętnie śledzić jej kolejne pomysły. Tu ilustratorka ma również możliwość popisywania się humorem na równi z Grzegorzem Kasdepke. W obrazkach znajduje miejsce na żarty uzupełniające opowieść, sięga po absurd i pokazuje potęgę fantazji. Kasdepke i Dziubak wspólnie stworzyli publikację, która może podbić serca nie tylko polskich czytelników. Ta opowieść zawiera uniwersalny dowcip i pomysł, który sprawdzi się i na zagranicznych rynkach. „A ja nie chcę być księżniczką” to książeczka obrazkowa, którą pokochać mogą i dzieci, i dorośli. Humor absurdalny wiąże się tu z doskonałą jakością tekstu, grafik oraz samego wydania. Po tej lekturze każdy będzie chciał być smokiem.
niedziela, 17 maja 2015
Kathy Cano-Murillo: Szkoła szycia panny Scarlet
W.A.B., Warszawa 2015.
Marzenie
Nie zawsze scenariusze, jakie wymyślają dla swoich dzieci rodzice, dobrze się sprawdzają. Owszem, mają rację bytu, kiedy młody człowiek nie ma pomysłu, jak pokierować swoim życiem i szuka podpowiedzi. Jeśli jednak dobrze wie, co go uszczęśliwia i cieszy, nie może uginać się pod presją rodziny: musi iść własną drogą, nawet za cenę ciągłych konfliktów i nieporozumień z bliskimi. Scarlet, bohaterka „Szkoła szycia panny Scarlet” na własnej skórze przekonuje się, jak – w dobrej wierze – rodzice mogą podcinać skrzydła. Bohaterka marzy o szyciu i projektowaniu ubrań. Nie chce innego zawodu, nie potrafi podjąć „normalnej” pracy na pełen etat. Ledwo wiąże koniec z końcem, zarabiając to tu, to tam, jako krawcowa czy specjalistka od przeróbek. Takie zajęcia dorywcze w oczach rodziców nie przynoszą jej chluby: rodzina coraz bardziej natarczywie domaga się, żeby kobieta porzuciła młodzieńcze mrzonki i znalazła sobie prawdziwy zawód. Tymczasem Scarlet jest coraz bliżej spełnienia dawnego marzenia: dostaje się do ekskluzywnego programu, na którym może zdobyć nowe umiejętności. Żeby opłacić ten kurs, otwiera swoją „szkołę szycia bez wykroju”: zamierza przekazać chętnym wiedzę, którą ma od babci.
Scarlet wciąż walczy: z rodzicami, z przełożoną w pracy, z ludźmi, którzy nie doceniają roli marzeń w życiu. Na swojej drodze spotyka też przyjaciół, którzy oferują pomoc, gdy wszystko się sypie. Na swoim kursie szycia Scarlet poznaje kobiety w różnym wieku i z różnymi życiowymi doświadczeniami – część ich historii pojawi się w tomie. Wszystkie mają jeden cel: udowodnić, że w życiu trzeba kierować się marzeniami. Kathy Cano-Murillo wprowadza tu również wątek tajemnicy: Scarlet pasjonuje się egzystencją sławnej projektantki, Daisy de la Flory – prowadzi nawet blog poświęcony tej postaci. Jeszcze nie wie, jaką rolę Daisy odegra w jej karierze – w każdym razie opowieść o marzeniach przetykana tu jest scenami rodem z opery mydlanej. Sławna projektantka i jej żądny majątku siostrzeniec mają skrajnie różne poglądy na firmę. Naiwna Scarlet może w tej przepychance wiele stracić.
Autorka tomu postawiła na dokładność w relacjach między bohaterami. Tu postacie dokładnie wiedzą, jak mają się zachować, zgodnie z wytycznymi kodeksów poprawności politycznej. Dużo mówią o swoich uczuciach i dbają o to, żeby się wzajemnie nie urazić, posługują się kierowanymi do siebie nawzajem afirmacjami lub wyrazami akceptacji, wsparcie okazują sobie nie gestami, a bezpiecznymi słowami. Niewiele tu spontaniczności, skoro kobiety ze szkoły szycia dokładnie wiedzą, jak powinny się zachować. To trochę usztywnia narrację, ale nie odbiera jej uroku. Ciekawie wypadają też notki. Scarlet o życiu Daisy: typowe dla budowania małych społeczności, trochę w stylu Fannie Flagg. Cano-Murillo odzwierciedla w nich naturę Scarlet.
Cała „Szkoła szycia panny Scarlet” utrzymana jest w ciepłym tonie powieści, w której przeciwności losu zostaną w końcu zwalczone, a marzenia – spełnione. Infantylizm w fabule autorka ukrywa za sprawą zagęszczania faktów i rzeczowej narracji. Mało tego: nawet wprowadzone do powieści krawieckie pomysły mają swoje przełożenie na praktykę i pojawiają się w jednym z dość licznych dodatków do tomu. „Szkoła szycia panny Scarlet” ma motywować do działania i dawać nadzieję – sprawdza się jako lekkie obyczajowe czytadło, a także jako zachęta do pracy. Autorka rezygnuje z przewidywalnych scenariuszy (nie licząc finału niemal wpisanego w początek opowieści), zapewnia czytelniczkom przejście drogi bohaterki i kibicowanie jej w najtrudniejszych momentach. Ta powieść dostarcza rozrywki, ale może też stanowić impuls do odważnych życiowych zmian, szansę na poszukiwanie własnej drogi, więc i szczęścia. Scarlet pokazuje na własnym przykładzie, że realizowanie marzeń nie musi być proste i przyjemne – ale zawsze warto podjąć ryzyko, by osiągnąć najważniejszy dla siebie cel. To bohaterka, która nie boi się porażek czy odrzucenia – i jako taka przekonuje do siebie czytelniczki.
Marzenie
Nie zawsze scenariusze, jakie wymyślają dla swoich dzieci rodzice, dobrze się sprawdzają. Owszem, mają rację bytu, kiedy młody człowiek nie ma pomysłu, jak pokierować swoim życiem i szuka podpowiedzi. Jeśli jednak dobrze wie, co go uszczęśliwia i cieszy, nie może uginać się pod presją rodziny: musi iść własną drogą, nawet za cenę ciągłych konfliktów i nieporozumień z bliskimi. Scarlet, bohaterka „Szkoła szycia panny Scarlet” na własnej skórze przekonuje się, jak – w dobrej wierze – rodzice mogą podcinać skrzydła. Bohaterka marzy o szyciu i projektowaniu ubrań. Nie chce innego zawodu, nie potrafi podjąć „normalnej” pracy na pełen etat. Ledwo wiąże koniec z końcem, zarabiając to tu, to tam, jako krawcowa czy specjalistka od przeróbek. Takie zajęcia dorywcze w oczach rodziców nie przynoszą jej chluby: rodzina coraz bardziej natarczywie domaga się, żeby kobieta porzuciła młodzieńcze mrzonki i znalazła sobie prawdziwy zawód. Tymczasem Scarlet jest coraz bliżej spełnienia dawnego marzenia: dostaje się do ekskluzywnego programu, na którym może zdobyć nowe umiejętności. Żeby opłacić ten kurs, otwiera swoją „szkołę szycia bez wykroju”: zamierza przekazać chętnym wiedzę, którą ma od babci.
Scarlet wciąż walczy: z rodzicami, z przełożoną w pracy, z ludźmi, którzy nie doceniają roli marzeń w życiu. Na swojej drodze spotyka też przyjaciół, którzy oferują pomoc, gdy wszystko się sypie. Na swoim kursie szycia Scarlet poznaje kobiety w różnym wieku i z różnymi życiowymi doświadczeniami – część ich historii pojawi się w tomie. Wszystkie mają jeden cel: udowodnić, że w życiu trzeba kierować się marzeniami. Kathy Cano-Murillo wprowadza tu również wątek tajemnicy: Scarlet pasjonuje się egzystencją sławnej projektantki, Daisy de la Flory – prowadzi nawet blog poświęcony tej postaci. Jeszcze nie wie, jaką rolę Daisy odegra w jej karierze – w każdym razie opowieść o marzeniach przetykana tu jest scenami rodem z opery mydlanej. Sławna projektantka i jej żądny majątku siostrzeniec mają skrajnie różne poglądy na firmę. Naiwna Scarlet może w tej przepychance wiele stracić.
Autorka tomu postawiła na dokładność w relacjach między bohaterami. Tu postacie dokładnie wiedzą, jak mają się zachować, zgodnie z wytycznymi kodeksów poprawności politycznej. Dużo mówią o swoich uczuciach i dbają o to, żeby się wzajemnie nie urazić, posługują się kierowanymi do siebie nawzajem afirmacjami lub wyrazami akceptacji, wsparcie okazują sobie nie gestami, a bezpiecznymi słowami. Niewiele tu spontaniczności, skoro kobiety ze szkoły szycia dokładnie wiedzą, jak powinny się zachować. To trochę usztywnia narrację, ale nie odbiera jej uroku. Ciekawie wypadają też notki. Scarlet o życiu Daisy: typowe dla budowania małych społeczności, trochę w stylu Fannie Flagg. Cano-Murillo odzwierciedla w nich naturę Scarlet.
Cała „Szkoła szycia panny Scarlet” utrzymana jest w ciepłym tonie powieści, w której przeciwności losu zostaną w końcu zwalczone, a marzenia – spełnione. Infantylizm w fabule autorka ukrywa za sprawą zagęszczania faktów i rzeczowej narracji. Mało tego: nawet wprowadzone do powieści krawieckie pomysły mają swoje przełożenie na praktykę i pojawiają się w jednym z dość licznych dodatków do tomu. „Szkoła szycia panny Scarlet” ma motywować do działania i dawać nadzieję – sprawdza się jako lekkie obyczajowe czytadło, a także jako zachęta do pracy. Autorka rezygnuje z przewidywalnych scenariuszy (nie licząc finału niemal wpisanego w początek opowieści), zapewnia czytelniczkom przejście drogi bohaterki i kibicowanie jej w najtrudniejszych momentach. Ta powieść dostarcza rozrywki, ale może też stanowić impuls do odważnych życiowych zmian, szansę na poszukiwanie własnej drogi, więc i szczęścia. Scarlet pokazuje na własnym przykładzie, że realizowanie marzeń nie musi być proste i przyjemne – ale zawsze warto podjąć ryzyko, by osiągnąć najważniejszy dla siebie cel. To bohaterka, która nie boi się porażek czy odrzucenia – i jako taka przekonuje do siebie czytelniczki.
Lucyna Olejniczak: Hanka
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Podróż w przeszłość
Lucyna Olejniczak jest jedną z tych autorek, które bez wątpienia dobrze odnajdują się w dawnej obyczajowości i bez zastrzeżeń mogą umieszczać akcję wydarzeń w przeszłości. „Hanka” otwierająca serię Kobiety z ulicy Grodzkiej to w zasadzie kwintesencja tego, czego czytelniczki w „historycznych” obyczajówkach szukają. Barwny zestaw wielkich problemów, silnych namiętności i tajemnic to gotowy przepis na sukces – i Lucyna Olejniczak go odniesie, jeśli w kolejnych częściach cyklu utrzyma ten poziom. Nawet naiwności są tu uzasadnione, a autorka doskonale wie, na co może sobie pozwolić w prowadzeniu burzliwej historii. Pomysłów ma wiele, a w tej realizacji nie budzą one większych zastrzeżeń.
Akcję umieszcza autorka w krakowskiej aptece. Dom aptekarza skrywa wiele mrocznych sekretów, a najpoważniejszym jest słabość Franciszka Bernata do kobiet. Żona nie może dać mu upragnionego i potrzebnego potomka (i spadkobiercy majątku), wszystkie jej dzieci umierają najpóźniej przy porodzie. Za to kolejne służące wydają na świat bękarty Bernata. To dopiero początek tajemnic – następne będą o wiele bardziej przerażające. Pewnego dnia akuszerka podmienia noworodki – zmarłą córkę aptekarzowej pozostawia przy konającej w piwnicy służce, a jej dziecko przedstawia oficjalnie jako prawowitą pierworodną córkę Bernata. To Wiktoria będzie prawdziwą bohaterką tomu „Hanka”. Ambitna i pomysłowa dziewczyna pozna pracę w aptece (mimo utrzymującego się przekonania, że to nie zajęcie dla kobiet, podobnie jak studiowanie), stopniowo spróbuje też odkryć swoją historię. W tej powieści nie zabraknie dramatów, pojawią się też niezwykle silne uczucia.
„Hanka” to powieść dla kobiet, w której autorka nie stylizuje narracji. Dba o zachowanie kontekstu i kolorytu lokalnego, prawdopodobieństwo historyczno-obyczajowe i sugestywne prezentowanie mentalności ludzi – w warstwie języka nie eksperymentuje niepotrzebnie. Może za to wciągnąć odbiorczynie w świat Wiktorii bez stylistycznych zabaw: na tyle przekonujące i wartościowe są tu charakterystyki postaci. Olejniczak celuje w niezwykłych portretach: na każdego bohatera ma swój odrębny pomysł, często zresztą odważny i wykraczający poza zwyczajne i ostrożne wizerunki z literatury kobiecej. Ta autorka nie stroni od trudnych tematów. Pomysłowością w tym zakresie nadrabia niektóre fabularne naiwności, zwłaszcza przeszkody na drodze miłosnego szczęścia, bo przecież i o miłości jest też tu mowa. W „Hance” część problemów po prostu musi się rozwiązać i autorka nawet nie dałaby rady przekonać czytelniczki do innego niż oczekiwany schematu. To jednak owocuje powieścią, którą z przyjemnością czyta się dla relaksu.
Lucyna Olejniczak idzie w kierunku uwielbianym przez odbiorczynie. Przenosi je do świata niby odległego (o wiek), a jednak za sprawą dylematów, sercowych i rodzinnych emocji i obyczajowych perypetii – ważnego, a nawet bliskiego. „Hanka” stanowi bardzo obiecujący wstęp do całej serii o silnych i radzących sobie z przeciwnościami losu kobietach z ulicy Grodzkiej – to propozycja lekturowa zwłaszcza dla pań ceniących prawdziwość powieściową i trafne charakterystyki. Lucyna Olejniczak takim rytmem historii i takimi rozwiązaniami fabularnymi dotrze do rozmiłowanych w obyczajówkach czytelniczek bez większego wysiłku. „Hanka” to powieść, którą czyta się bardzo szybko – jest lekka mimo wielu psychologicznych komplikacji – autorka wie najwyraźniej, czego w tego typu literaturze poszukują odbiorczynie i zapewnia to w dobrym czytadle. „Hanka” ma szansę szybko stać się bestsellerem i dobrze rozreklamować serię.
Podróż w przeszłość
Lucyna Olejniczak jest jedną z tych autorek, które bez wątpienia dobrze odnajdują się w dawnej obyczajowości i bez zastrzeżeń mogą umieszczać akcję wydarzeń w przeszłości. „Hanka” otwierająca serię Kobiety z ulicy Grodzkiej to w zasadzie kwintesencja tego, czego czytelniczki w „historycznych” obyczajówkach szukają. Barwny zestaw wielkich problemów, silnych namiętności i tajemnic to gotowy przepis na sukces – i Lucyna Olejniczak go odniesie, jeśli w kolejnych częściach cyklu utrzyma ten poziom. Nawet naiwności są tu uzasadnione, a autorka doskonale wie, na co może sobie pozwolić w prowadzeniu burzliwej historii. Pomysłów ma wiele, a w tej realizacji nie budzą one większych zastrzeżeń.
Akcję umieszcza autorka w krakowskiej aptece. Dom aptekarza skrywa wiele mrocznych sekretów, a najpoważniejszym jest słabość Franciszka Bernata do kobiet. Żona nie może dać mu upragnionego i potrzebnego potomka (i spadkobiercy majątku), wszystkie jej dzieci umierają najpóźniej przy porodzie. Za to kolejne służące wydają na świat bękarty Bernata. To dopiero początek tajemnic – następne będą o wiele bardziej przerażające. Pewnego dnia akuszerka podmienia noworodki – zmarłą córkę aptekarzowej pozostawia przy konającej w piwnicy służce, a jej dziecko przedstawia oficjalnie jako prawowitą pierworodną córkę Bernata. To Wiktoria będzie prawdziwą bohaterką tomu „Hanka”. Ambitna i pomysłowa dziewczyna pozna pracę w aptece (mimo utrzymującego się przekonania, że to nie zajęcie dla kobiet, podobnie jak studiowanie), stopniowo spróbuje też odkryć swoją historię. W tej powieści nie zabraknie dramatów, pojawią się też niezwykle silne uczucia.
„Hanka” to powieść dla kobiet, w której autorka nie stylizuje narracji. Dba o zachowanie kontekstu i kolorytu lokalnego, prawdopodobieństwo historyczno-obyczajowe i sugestywne prezentowanie mentalności ludzi – w warstwie języka nie eksperymentuje niepotrzebnie. Może za to wciągnąć odbiorczynie w świat Wiktorii bez stylistycznych zabaw: na tyle przekonujące i wartościowe są tu charakterystyki postaci. Olejniczak celuje w niezwykłych portretach: na każdego bohatera ma swój odrębny pomysł, często zresztą odważny i wykraczający poza zwyczajne i ostrożne wizerunki z literatury kobiecej. Ta autorka nie stroni od trudnych tematów. Pomysłowością w tym zakresie nadrabia niektóre fabularne naiwności, zwłaszcza przeszkody na drodze miłosnego szczęścia, bo przecież i o miłości jest też tu mowa. W „Hance” część problemów po prostu musi się rozwiązać i autorka nawet nie dałaby rady przekonać czytelniczki do innego niż oczekiwany schematu. To jednak owocuje powieścią, którą z przyjemnością czyta się dla relaksu.
Lucyna Olejniczak idzie w kierunku uwielbianym przez odbiorczynie. Przenosi je do świata niby odległego (o wiek), a jednak za sprawą dylematów, sercowych i rodzinnych emocji i obyczajowych perypetii – ważnego, a nawet bliskiego. „Hanka” stanowi bardzo obiecujący wstęp do całej serii o silnych i radzących sobie z przeciwnościami losu kobietach z ulicy Grodzkiej – to propozycja lekturowa zwłaszcza dla pań ceniących prawdziwość powieściową i trafne charakterystyki. Lucyna Olejniczak takim rytmem historii i takimi rozwiązaniami fabularnymi dotrze do rozmiłowanych w obyczajówkach czytelniczek bez większego wysiłku. „Hanka” to powieść, którą czyta się bardzo szybko – jest lekka mimo wielu psychologicznych komplikacji – autorka wie najwyraźniej, czego w tego typu literaturze poszukują odbiorczynie i zapewnia to w dobrym czytadle. „Hanka” ma szansę szybko stać się bestsellerem i dobrze rozreklamować serię.
sobota, 16 maja 2015
Jeff Kinney: Dziennik Cwaniaczka. Droga przez mękę
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Wakacje z rodziną
Cwaniaczek, czyli Greg, nigdy nie bywa cwaniaczkiem, raczej – wybitnym pechowcem. A to sprawia, że z jego przygód śmieją się nawet te dzieci, które za czytaniem nie przepadają. Budzeniu lekturowej radości młodych odbiorców sprzyja oczywiście forma: Dzienniki Cwaniaczka to połączenie klasycznej pierwszoosobowej narracji z prostymi humorystycznymi ilustracjami. Greg relacjonuje swoje życie, wyolbrzymiając niepowodzenia, a do tego część wydarzeń przedstawia obrazowo. Przez unikanie dosłowności uruchamia żart (w tym także ironię) i dąży do tego, by odbiorcy traktowali go jak ciekawego kumpla, nie wiecznego nieudacznika. Greg nie budzi litości.
W „Drodze przez mękę” Greg przedstawia swoją wakacyjną przygodę. Zamiast „beztroskiego” i błogiego leniuchowania musi wybrać się z rodziną na wyprawę samochodową. Cudowny pomysł mamy zaczerpnięty z kolorowego poradnika nie daje się jednak w prosty sposób przenieść na rzeczywistość. W samochodzie jest ciasto, a tata zabiera swoją ukochaną i bezużyteczną łódź. Samochodowe zabawy mogą wywoływać rozmaite konflikty, a wizyty w hotelach wcale nie gwarantują odpoczynku. Greg czasami sięga po retrospekcje i przywołuje zabawne szkolne wpadki lub rodzinne skojarzenia, czasami posługuje się zestawem anegdot dla scharakteryzowania konkretnej postaci. Jeff Kinney wplata tu nawet recenzję pop książek dla dzieci – ze skatologicznym niskim humorem i schlebianiem masowym gustom najmłodszych: to najprawdopodobniej próba odcięcia Dziennika Cwaniaczka od tego typu literatury rozrywkowej – a przecież niekiedy i Greg posługuje się podobnymi dowcipami. To cena za poczytność i najprostsza szansa na przebicie się w literaturze czwartej. Trzeba przyznać, że Kinney nie nadużywa tego chwytu i dobrze go uzasadnia, kiedy już wprowadza.
„Droga przez mękę” to opowieść z perspektywy przeciętnego nastolatka, problemy Grega są więc dopasowane do scenek prawdopodobnych według odbiorców. Szkolne i rodzinne perypetie niezbyt dużej wagi zapewniają czytelnikom porcję śmiechu. Ważne jest tu również używanie slangu. Greg posługuje się językiem kolokwialnym (dzięki tłumaczeniu Joanny Wajs wypada to bardzo przekonująco i naturalnie). Zresztą pod kątem językowym to publikacja bardzo ciekawa. Greg niby posługuje się potocyzmami, a jednak część historii wzbogaci język czytelników. Bohater wplata tu związki frazeologiczne, które uświadomią dzieciom, na jak wiele sposobów można wyrażać emocje. Pełne zrozumienie akcji umożliwiają rysunki, którymi Greg stale uzupełnia wywody: w komiksowych kadrach pozwala sobie na pełny luz i zapewnia uznanie odbiorców. Tu pojawiają się elementy humoru sytuacyjnego, niesprawdzające się zwykle w tradycyjnym opisie. Jeff Kinney stosuje również akcentowanie (wersalikami) konkretnych treści zdań, co nadaje dynamizmu lekturze i sygnalizuje emocje bohatera.
„Droga przez mękę” obfituje w zabawne wydarzenia, bywa, że jedna katastrofa pociąga za sobą następną, a lawina wypadków jest niezawodnym środkiem wywoływania śmiechu. Jeff Kinney proponuje dzieciom kolejny tom bestsellerowej serii (która zresztą znalazła już wielu naśladowców) bez chęci prawienia morałów i pouczania w każdej możliwej sytuacji. Ten autor wie dobrze, jakimi dowcipami zjednać sobie młodych czytelników. Swojego bohatera wyposaża w cechy niezbyt popularne i pożądane w realnym świecie – żeby móc zaproponować odbiorcom odskocznię od standardowych szkolno-domowych problemów. Przygody Grega zmieniają się w błyskawicznym tempie, a jedna nie wpływa na kolejne i w żaden sposób nie odbija się na psychice postaci. „Droga przez mękę” to książka, w której króluje rozrywka i śmiech. Kinney przekona młodych ludzi do czytania i zapewni im więcej niż tylko prosty komizm.
Wakacje z rodziną
Cwaniaczek, czyli Greg, nigdy nie bywa cwaniaczkiem, raczej – wybitnym pechowcem. A to sprawia, że z jego przygód śmieją się nawet te dzieci, które za czytaniem nie przepadają. Budzeniu lekturowej radości młodych odbiorców sprzyja oczywiście forma: Dzienniki Cwaniaczka to połączenie klasycznej pierwszoosobowej narracji z prostymi humorystycznymi ilustracjami. Greg relacjonuje swoje życie, wyolbrzymiając niepowodzenia, a do tego część wydarzeń przedstawia obrazowo. Przez unikanie dosłowności uruchamia żart (w tym także ironię) i dąży do tego, by odbiorcy traktowali go jak ciekawego kumpla, nie wiecznego nieudacznika. Greg nie budzi litości.
W „Drodze przez mękę” Greg przedstawia swoją wakacyjną przygodę. Zamiast „beztroskiego” i błogiego leniuchowania musi wybrać się z rodziną na wyprawę samochodową. Cudowny pomysł mamy zaczerpnięty z kolorowego poradnika nie daje się jednak w prosty sposób przenieść na rzeczywistość. W samochodzie jest ciasto, a tata zabiera swoją ukochaną i bezużyteczną łódź. Samochodowe zabawy mogą wywoływać rozmaite konflikty, a wizyty w hotelach wcale nie gwarantują odpoczynku. Greg czasami sięga po retrospekcje i przywołuje zabawne szkolne wpadki lub rodzinne skojarzenia, czasami posługuje się zestawem anegdot dla scharakteryzowania konkretnej postaci. Jeff Kinney wplata tu nawet recenzję pop książek dla dzieci – ze skatologicznym niskim humorem i schlebianiem masowym gustom najmłodszych: to najprawdopodobniej próba odcięcia Dziennika Cwaniaczka od tego typu literatury rozrywkowej – a przecież niekiedy i Greg posługuje się podobnymi dowcipami. To cena za poczytność i najprostsza szansa na przebicie się w literaturze czwartej. Trzeba przyznać, że Kinney nie nadużywa tego chwytu i dobrze go uzasadnia, kiedy już wprowadza.
„Droga przez mękę” to opowieść z perspektywy przeciętnego nastolatka, problemy Grega są więc dopasowane do scenek prawdopodobnych według odbiorców. Szkolne i rodzinne perypetie niezbyt dużej wagi zapewniają czytelnikom porcję śmiechu. Ważne jest tu również używanie slangu. Greg posługuje się językiem kolokwialnym (dzięki tłumaczeniu Joanny Wajs wypada to bardzo przekonująco i naturalnie). Zresztą pod kątem językowym to publikacja bardzo ciekawa. Greg niby posługuje się potocyzmami, a jednak część historii wzbogaci język czytelników. Bohater wplata tu związki frazeologiczne, które uświadomią dzieciom, na jak wiele sposobów można wyrażać emocje. Pełne zrozumienie akcji umożliwiają rysunki, którymi Greg stale uzupełnia wywody: w komiksowych kadrach pozwala sobie na pełny luz i zapewnia uznanie odbiorców. Tu pojawiają się elementy humoru sytuacyjnego, niesprawdzające się zwykle w tradycyjnym opisie. Jeff Kinney stosuje również akcentowanie (wersalikami) konkretnych treści zdań, co nadaje dynamizmu lekturze i sygnalizuje emocje bohatera.
„Droga przez mękę” obfituje w zabawne wydarzenia, bywa, że jedna katastrofa pociąga za sobą następną, a lawina wypadków jest niezawodnym środkiem wywoływania śmiechu. Jeff Kinney proponuje dzieciom kolejny tom bestsellerowej serii (która zresztą znalazła już wielu naśladowców) bez chęci prawienia morałów i pouczania w każdej możliwej sytuacji. Ten autor wie dobrze, jakimi dowcipami zjednać sobie młodych czytelników. Swojego bohatera wyposaża w cechy niezbyt popularne i pożądane w realnym świecie – żeby móc zaproponować odbiorcom odskocznię od standardowych szkolno-domowych problemów. Przygody Grega zmieniają się w błyskawicznym tempie, a jedna nie wpływa na kolejne i w żaden sposób nie odbija się na psychice postaci. „Droga przez mękę” to książka, w której króluje rozrywka i śmiech. Kinney przekona młodych ludzi do czytania i zapewni im więcej niż tylko prosty komizm.
Subskrybuj:
Posty (Atom)