Świat Książki, Warszawa 2013.
Alkowy i polityka
Istnieje taka dziedzina historii, która usatysfakcjonuje nawet odbiorczynie nieinteresujące się dziejami. To dziedzina z pogranicza kronikarstwa i plotki, zahaczająca o wątki romansów i skandali, a związana ściśle z łóżkowymi perypetiami władców. Także dzisiaj ta dziedzina cieszy się ogromną popularnością: możliwość zajrzenia do królewskich sypialni to pokusa dla wielu czytelniczek. Pikanterii lekturom dodaje fakt, że większość komentarzy ma swoje źródła w prawdziwych wydarzeniach. Pokazują one, że koronowane głowy nie były wolne od zwykłych kaprysów, na dworach na porządku dziennym były rozmaite intrygi, a rozpalające wyobraźnię związku królów powstawały przeważnie ze względów politycznych, a nie sercowych.
Juliette Benzoni jest jedną z autorek, która dokładnie przygląda się intymnej części historii władców. Szczególnie uważnie śledzi konsekwencje nietrafionych decyzji matrymonialnych oraz przebieg nocy poślubnych z władcami. Tom „W łożnicach królów” ma kompozycję tematyczną, a żeby udowodnić, że temat od zawsze frapował zwykłych ludzi, rozpoczyna od opowieści z mitologii. Gdy przechodzi do czasów nowożytnych, krótkie rozdziały grupuje ze względu na rodzaj emocji, jakich dostarczają prezentowane wiadomości. Są tu noce rezygnacji i entuzjazmu, noce powściągliwe i noce niezwykłe, a także noce dramatyczne, które być może lepiej określić mianem kryminalnych. Dodatkowo każdy monarszy obrazek ma w tytule dodatkową charakterystykę „nocy”: Benzoni zagląda do sypialni władców na krótko, ale prezentuje ich doświadczenia z całą intensywnością. Zakłada, że jej czytelnicy będą wiedzieli, o kim mowa, a jeśli nie posiadają odpowiedniego historycznego wykształcenia, to podstawowe wiadomości bez trudu znajdą choćby w internecie. Dlatego też może unikać tak nużących danych biograficznych i od razu wstrzelać się w konkretne sytuacje. Niespecjalnie zajmują ją również kwestie polityki i rządów (chyba że związek staje się ich konsekwencją): ma zamiar przybliżać wyłącznie sceny z królewskich sypialni, wybrane migawki, które całkiem nieźle definiują poszczególne małżeństwa. Niekiedy autorka rzuca też światło na dalsze losy pary – ale nie jest to regułą, zresztą w książce chodzi raczej o charakteryzowanie obyczajowości epok i kultur przez pryzmat zachowań monarchów. I dlatego „W łożnicach królów” nie jest zbiorem esejów erotycznych, a przeglądem zwyczajów, odkrywanych nawet mimochodem.
Pomysłów na noce poślubne jest tu wiele, ale Juliette Benzoni nie zachowuje się jak dziennikarka bulwarówki i nie skupia się na samym zbliżeniu małżonków, a wynajduje obyczajowe ciekawostki. Mówi o tym, który władca nie chciał bez alkoholu podchodzić do żony, i która pani o niedostatkach w urodzie nie miała realistycznego portretu przez nadgorliwość malarzy, który władca nie lubił się myć, a który używał relikwii i medalików w gorszących celach, komu w związku przeszkadzała nadgorliwa teściowa i kto rzucił urok na wybranka. Benzoni zanurza się w świecie intryg i skandalików z lubością, ale nie szuka taniej sensacji, a próbuje zainteresować odbiorców tajemnicami przeszłości. Czyni to nie tylko przez dobór tematów i różnorodne scenariusze, jakie udało jej się zgromadzić w tomie, ale też przez ożywczą i barwną narrację. Język tej publikacji przepełniony jest życiem, wskrzesza dawne czasy i zwyczaje na poszczególnych dworach. Benzoni tworzy niemal mikropowieści historyczne. Nie oddziela czytelników od przeszłości barierą językowych stylizacji, a jednak nietransparentna narracja sugeruje oddalenie czasowe. Chodzi między innymi o to, by nie dostarczać odbiorcom tanich sensacji i prostej rozrywki, a by rozbudzić w nich ciekawość historii za sprawą dobrze skomponowanych opowieści.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
sobota, 30 listopada 2013
piątek, 29 listopada 2013
Ks. Jan Twardowski: Wiersze nie tylko dla dzieci
Muza SA, Warszawa 2013.
Zaduma liryczna
Wiersze księdza Jana Twardowskiego odznaczają się bardzo charakterystycznym rodzajem programowej naiwności połączonej z filozoficzną mądrością. I jak utwory niewielu poetów, nadają się do czytania zarówno przez dorosłych, jak i przez dzieci. Nie dziwi zatem tytuł tomiku Muzy „Wiersze nie tylko dla dzieci”, w którym pojawiają się teksty przeznaczone dla młodszych i starszych odbiorców, i to we wspaniałej oprawie graficznej.
Na wyklejce tomu znalazły się fragmenty z autobiografii księdza Twardowskiego oraz udzielanych przez niego wywiadów. Świetnie wybrane, dobrze przygotowują czytelników do ponownego (lub pierwszego) odkrywania powiązań między poezją i dziecięcym widzeniem świata. Autor potrafi wytłumaczyć się z zadziwienia codziennością i rozpatrywania najdrobniejszych zjawisk w kategoriach cudów. Nie tony religijne są u niego najważniejsze, a próba ukazania zachwytu nad zwykłymi elementami przyrody. Ksiądz Twardowski zatrzymuje czas, pozwala dokładnie przyjrzeć się drobiazgom, łagodnie oddala zabieganie i chaos dorosłości. Z dziecięcą fascynacją prezentuje nieistotne powody do radości i nie boi się popadnięcia w infantylną przesadę.
Do tomu „Wiersze nie tylko dla dzieci” wybrane zostały utwory, które najlepiej przemówią do najmłodszych (i które dzięki wspólnej lekturze ponownie trafią do rodziców). Autor zestawia w nich potęgę Boga, Matki Boskiej i piękno wiary z tajemnicami natury. Religia, podobnie jak przyroda, nie daje się ogarnąć słabym umysłem człowieka, i tu, i tu człowiek okazuje się zbyt bezsilny, może się tylko dziwić i trwać w zachwycie. Ksiądz Twardowski uczy patrzenia na świat, dostrzegania uroku polnych kamieni czy szybko więdnącego zawilca. Zresztą w wielu wierszach używa wyliczeń, które po pierwsze rozwiną wyobraźnię małych odbiorców, bo pokażą im potencjał analitycznych obserwacji, a po drugie zaakcentują złożoność i niepojętość świata. U księdza Twardowskiego Bóg nie potrzebuje bogactwa ani wielkiej sztuki, a modlitwa nie musi wiązać się z odklepywaniem pacierza. Ten autor uczy przeżywania i wskazuje to, co nie może być w żaden sposób wytłumaczone czy pojęte przez człowieka. Nie próbuje plątać się w zawiłych wyjaśnieniach, za to szczerze i otwarcie mówi o przyczynach bezradności czy onieśmielenia. Pozwala na radość – i w murach kościołów, i wśród rozmaitych stworzeń. Tu znajdzie pewną płaszczyznę porozumienia z najmłodszymi odbiorcami. Ksiądz Jan Twardowski nie tylko pokaże dzieciom, że można dziwić się wszystkiemu, ale jeszcze odnajdzie tematy, którym dorośli nie poświęcają uwagi – tym cenniejsza to będzie lektura.
Dorota Szoblik, autorka ilustracji, dopasowuje się stylem do treści wierszy. Wybiera duże kształty i wyraźne postacie, dość ciasno kadruje obrazki i przyjmuje dziecięco-baśniowy punkt widzenia. Czasem trzeba dokładnie się przyjrzeć, aby przekonać się, że wielki pagórek jest fragmentem słonia, innym razem uwagę dzieci przykują drzewa o fantazyjnych kształtach czy pszczoły rysowane nieco naiwnie, jakby według bajkowych wyobrażeń. Na obrazkach jest dużo kolorów, ale w wersji stonowanej, co wskazywałoby na przeznaczenie tomu jako lektury przed snem. Szoblik bawi się też perspektywą, powiększa odpowiednie elementy obrazków lub modyfikuje kształty postaci tak, że pojawia się wrażenie oniryczności, a przynajmniej niezwykłość.
Wielkoformatowy tom „Wierszy nie tylko dla dzieci” to publikacja, do której nie trzeba zachęcać. Nikt nie potrafi tak jak ksiądz Jan Twardowski uczyć mądrej naiwności i zadziwienia zwykłym światem – oprócz odkrywczej lektury książka przynosi również prawdziwe ćwiczenie dla wyobraźni i połączy we wspólnym zachwycie dzieci oraz rodziców.
Zaduma liryczna
Wiersze księdza Jana Twardowskiego odznaczają się bardzo charakterystycznym rodzajem programowej naiwności połączonej z filozoficzną mądrością. I jak utwory niewielu poetów, nadają się do czytania zarówno przez dorosłych, jak i przez dzieci. Nie dziwi zatem tytuł tomiku Muzy „Wiersze nie tylko dla dzieci”, w którym pojawiają się teksty przeznaczone dla młodszych i starszych odbiorców, i to we wspaniałej oprawie graficznej.
Na wyklejce tomu znalazły się fragmenty z autobiografii księdza Twardowskiego oraz udzielanych przez niego wywiadów. Świetnie wybrane, dobrze przygotowują czytelników do ponownego (lub pierwszego) odkrywania powiązań między poezją i dziecięcym widzeniem świata. Autor potrafi wytłumaczyć się z zadziwienia codziennością i rozpatrywania najdrobniejszych zjawisk w kategoriach cudów. Nie tony religijne są u niego najważniejsze, a próba ukazania zachwytu nad zwykłymi elementami przyrody. Ksiądz Twardowski zatrzymuje czas, pozwala dokładnie przyjrzeć się drobiazgom, łagodnie oddala zabieganie i chaos dorosłości. Z dziecięcą fascynacją prezentuje nieistotne powody do radości i nie boi się popadnięcia w infantylną przesadę.
Do tomu „Wiersze nie tylko dla dzieci” wybrane zostały utwory, które najlepiej przemówią do najmłodszych (i które dzięki wspólnej lekturze ponownie trafią do rodziców). Autor zestawia w nich potęgę Boga, Matki Boskiej i piękno wiary z tajemnicami natury. Religia, podobnie jak przyroda, nie daje się ogarnąć słabym umysłem człowieka, i tu, i tu człowiek okazuje się zbyt bezsilny, może się tylko dziwić i trwać w zachwycie. Ksiądz Twardowski uczy patrzenia na świat, dostrzegania uroku polnych kamieni czy szybko więdnącego zawilca. Zresztą w wielu wierszach używa wyliczeń, które po pierwsze rozwiną wyobraźnię małych odbiorców, bo pokażą im potencjał analitycznych obserwacji, a po drugie zaakcentują złożoność i niepojętość świata. U księdza Twardowskiego Bóg nie potrzebuje bogactwa ani wielkiej sztuki, a modlitwa nie musi wiązać się z odklepywaniem pacierza. Ten autor uczy przeżywania i wskazuje to, co nie może być w żaden sposób wytłumaczone czy pojęte przez człowieka. Nie próbuje plątać się w zawiłych wyjaśnieniach, za to szczerze i otwarcie mówi o przyczynach bezradności czy onieśmielenia. Pozwala na radość – i w murach kościołów, i wśród rozmaitych stworzeń. Tu znajdzie pewną płaszczyznę porozumienia z najmłodszymi odbiorcami. Ksiądz Jan Twardowski nie tylko pokaże dzieciom, że można dziwić się wszystkiemu, ale jeszcze odnajdzie tematy, którym dorośli nie poświęcają uwagi – tym cenniejsza to będzie lektura.
Dorota Szoblik, autorka ilustracji, dopasowuje się stylem do treści wierszy. Wybiera duże kształty i wyraźne postacie, dość ciasno kadruje obrazki i przyjmuje dziecięco-baśniowy punkt widzenia. Czasem trzeba dokładnie się przyjrzeć, aby przekonać się, że wielki pagórek jest fragmentem słonia, innym razem uwagę dzieci przykują drzewa o fantazyjnych kształtach czy pszczoły rysowane nieco naiwnie, jakby według bajkowych wyobrażeń. Na obrazkach jest dużo kolorów, ale w wersji stonowanej, co wskazywałoby na przeznaczenie tomu jako lektury przed snem. Szoblik bawi się też perspektywą, powiększa odpowiednie elementy obrazków lub modyfikuje kształty postaci tak, że pojawia się wrażenie oniryczności, a przynajmniej niezwykłość.
Wielkoformatowy tom „Wierszy nie tylko dla dzieci” to publikacja, do której nie trzeba zachęcać. Nikt nie potrafi tak jak ksiądz Jan Twardowski uczyć mądrej naiwności i zadziwienia zwykłym światem – oprócz odkrywczej lektury książka przynosi również prawdziwe ćwiczenie dla wyobraźni i połączy we wspólnym zachwycie dzieci oraz rodziców.
Joanna Ulaczyk: Peru. Od turystyki do magii
Zysk i S-ka, Poznań 2013.
Pamiętnik z wycieczki
Joanna Ulaczyk charakteryzuje swoją książkę jako „lawinę przygód i eksplozje emocji” – ale w rzeczywistości jest to zwykły pamiętnik z podróży, czysta relacja z kolejnych dni spędzanych w Peru. Bez wątpienia dla autorki to przygoda i zestaw wspomnień, które wciąż wywołują żywe emocje – ale dla czytelników będzie tu tylko kilka żywszych fragmentów – między innymi opis ceremonii picia ayahuaski – i tak jednak przygotowanej jako atrakcja turystyczna. Ulaczyk niby czuje się jak odkrywca, ale porusza się szlakami obowiązkowymi dla turystów i korzysta z przygotowanych dla nich ofert. Trudno więc oprzeć się wrażeniu, że zamiast poznawać kulturę egzotycznego kraju, poznaje substytut tej kultury, obliczony na przynoszenie dochodów. Zresztą nastawienie na turystyczne zwiedzanie zaakcentowane jest już w podtytule.
Autorka, która do Peru wybiera się w podróż poślubną, skupia się w opisach bardziej na bodźcach zewnętrznych niż na próbach wywołania w odbiorcach podobnych emocji, jakich doświadczała – zresztą to byłoby zadanie dla wprawnych pisarzy, nie dla osób rejestrujących swoje odczucia. Rezygnuje za to autorka – na szczęście – z informacji z przewodników turystycznych. Otrzymujemy zatem tom nie tyle podróżniczy, co turystyczny – niezbyt wiele jest takich publikacji na rynku (mimo że większość miłośników jeżdżenia po świecie utrwala swoje doznania i próbuje je opublikować). Nie ma tu wyraźnej myśli przewodniej (poza chęcią zapisania wrażeń), jest za to olbrzymi materiał zdjęciowy. Cały tom jest raczej dość letni w emocjach, za to pełny skrupulatnie zaznaczanych bojów o ceny – ze sprzedawcami, przewodnikami czy hotelarzami. Ponieważ Ulaczyk porusza się po Peru jako turystka i nie chce zamienić się w podróżniczkę, wpada w te wszystkie pułapki, które na turystów czyhają. Wybór tras pociąga za sobą radykalne zmniejszenie liczby „prawdziwych” przygód i doznań rodem z emocjonujących reportaży. W „Peru” autorka jest bardzo nastawiona na opisywanie siebie – i ma nadzieję, że to, czym się przejęła, udzieli się też czytelnikom. Jednak od początku zbyt mało siebie wprowadza do tomu, by mogła stać się odbiorcom bliska i, co za tym idzie, by mogła kierować ich wyobraźnię w stronę podróżniczej przygody. W kolejnych rozdziałach dużo jest też „szkolnego” podejścia do pisania o wydarzeniach. Problem polega na kronikarskiej dokładności: Joanna Ulaczyk chce opisać każdą chwilę dnia, nie zapominając o tym, że w danym dniu zjadła obiad, a podczas spaceru robiła zdjęcia. Nie daje odpocząć od nic nieznaczącej codzienności, przez co traci lekkość opisów i zamienia książkę w pamiętnik dla siebie. Niepotrzebnie też czasem stosuje wykrzyknienia tam, gdzie odbiorcom nie udzieli się jej przejęcie – to również pogłębia dystans między nią i czytelnikami.
Pojawiła się w tomie „Peru. Od turystyki do magii” kilka egzotycznych dla polskiego odbiorcy doświadczeń – ale Joanna Ulaczyk nie pozwala zapomnieć o tym, że to atrakcje dla zwiedzających, przygody tracą zatem posmak niepowtarzalności, gorzej, że przy takim podejściu blednie też siła przeżyć – bez względu na to, czy chodzi o zabicie jadowitego węża, przejście przez dżunglę, „dyskotekę” u miejscowych czy wypicie dziwnej mikstury u szamana – to tylko korzystanie z ogólnodostępnej oferty dla przyjezdnych, nie ma w tym uroku odkrywania kraju na własną rękę ani – odrobiny ryzyka. Wygoda i względne bezpieczeństwo to coś, co pojawia się w lekturze przez cały czas i stoi w sprzeczności z konwencją książek podróżniczych. „Peru” nie przypomina książki, przypomina prywatne zapiski, tylko dla siebie. Zdarza się też autorce niepotrzebne wpadanie w zbyt kolokwialny ton. „Peru” to książka, jaką mógłby stworzyć każdy turysta – na tym polega jej podstawowa słabość, ale i podstawowa siła. Nagrodą dla czytelników są liczne i ładne zdjęcia, które ciekawiej niż narracja opowiadają historię wycieczki.
Pamiętnik z wycieczki
Joanna Ulaczyk charakteryzuje swoją książkę jako „lawinę przygód i eksplozje emocji” – ale w rzeczywistości jest to zwykły pamiętnik z podróży, czysta relacja z kolejnych dni spędzanych w Peru. Bez wątpienia dla autorki to przygoda i zestaw wspomnień, które wciąż wywołują żywe emocje – ale dla czytelników będzie tu tylko kilka żywszych fragmentów – między innymi opis ceremonii picia ayahuaski – i tak jednak przygotowanej jako atrakcja turystyczna. Ulaczyk niby czuje się jak odkrywca, ale porusza się szlakami obowiązkowymi dla turystów i korzysta z przygotowanych dla nich ofert. Trudno więc oprzeć się wrażeniu, że zamiast poznawać kulturę egzotycznego kraju, poznaje substytut tej kultury, obliczony na przynoszenie dochodów. Zresztą nastawienie na turystyczne zwiedzanie zaakcentowane jest już w podtytule.
Autorka, która do Peru wybiera się w podróż poślubną, skupia się w opisach bardziej na bodźcach zewnętrznych niż na próbach wywołania w odbiorcach podobnych emocji, jakich doświadczała – zresztą to byłoby zadanie dla wprawnych pisarzy, nie dla osób rejestrujących swoje odczucia. Rezygnuje za to autorka – na szczęście – z informacji z przewodników turystycznych. Otrzymujemy zatem tom nie tyle podróżniczy, co turystyczny – niezbyt wiele jest takich publikacji na rynku (mimo że większość miłośników jeżdżenia po świecie utrwala swoje doznania i próbuje je opublikować). Nie ma tu wyraźnej myśli przewodniej (poza chęcią zapisania wrażeń), jest za to olbrzymi materiał zdjęciowy. Cały tom jest raczej dość letni w emocjach, za to pełny skrupulatnie zaznaczanych bojów o ceny – ze sprzedawcami, przewodnikami czy hotelarzami. Ponieważ Ulaczyk porusza się po Peru jako turystka i nie chce zamienić się w podróżniczkę, wpada w te wszystkie pułapki, które na turystów czyhają. Wybór tras pociąga za sobą radykalne zmniejszenie liczby „prawdziwych” przygód i doznań rodem z emocjonujących reportaży. W „Peru” autorka jest bardzo nastawiona na opisywanie siebie – i ma nadzieję, że to, czym się przejęła, udzieli się też czytelnikom. Jednak od początku zbyt mało siebie wprowadza do tomu, by mogła stać się odbiorcom bliska i, co za tym idzie, by mogła kierować ich wyobraźnię w stronę podróżniczej przygody. W kolejnych rozdziałach dużo jest też „szkolnego” podejścia do pisania o wydarzeniach. Problem polega na kronikarskiej dokładności: Joanna Ulaczyk chce opisać każdą chwilę dnia, nie zapominając o tym, że w danym dniu zjadła obiad, a podczas spaceru robiła zdjęcia. Nie daje odpocząć od nic nieznaczącej codzienności, przez co traci lekkość opisów i zamienia książkę w pamiętnik dla siebie. Niepotrzebnie też czasem stosuje wykrzyknienia tam, gdzie odbiorcom nie udzieli się jej przejęcie – to również pogłębia dystans między nią i czytelnikami.
Pojawiła się w tomie „Peru. Od turystyki do magii” kilka egzotycznych dla polskiego odbiorcy doświadczeń – ale Joanna Ulaczyk nie pozwala zapomnieć o tym, że to atrakcje dla zwiedzających, przygody tracą zatem posmak niepowtarzalności, gorzej, że przy takim podejściu blednie też siła przeżyć – bez względu na to, czy chodzi o zabicie jadowitego węża, przejście przez dżunglę, „dyskotekę” u miejscowych czy wypicie dziwnej mikstury u szamana – to tylko korzystanie z ogólnodostępnej oferty dla przyjezdnych, nie ma w tym uroku odkrywania kraju na własną rękę ani – odrobiny ryzyka. Wygoda i względne bezpieczeństwo to coś, co pojawia się w lekturze przez cały czas i stoi w sprzeczności z konwencją książek podróżniczych. „Peru” nie przypomina książki, przypomina prywatne zapiski, tylko dla siebie. Zdarza się też autorce niepotrzebne wpadanie w zbyt kolokwialny ton. „Peru” to książka, jaką mógłby stworzyć każdy turysta – na tym polega jej podstawowa słabość, ale i podstawowa siła. Nagrodą dla czytelników są liczne i ładne zdjęcia, które ciekawiej niż narracja opowiadają historię wycieczki.
czwartek, 28 listopada 2013
Wera Gorczyńska: Dlaczego nie poczekałaś?
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Konflikt
Wera Gorczyńska nie jest pewna swojej prozy. To daje się wyczuć, bo autorka chętnie i z ulgą chowa się za obcymi formami wprowadzanymi do powieści, a także za ważnymi pozaliterackimi przesłaniami (co grozi zamienieniem książki w społeczną agitkę). W „Dlaczego nie poczekałaś?” krótka historia rozbita jest na kilka nieuzupełniających się wątków o silnej wymowie – i do końca nie będzie wiadomo, na jakim efekcie Gorczyńskiej naprawdę zależy.
Fabularnie wygląda to dosyć prosto. Wera uciekła z domu, kiedy miała szesnaście lat. Teraz do tego domu wraca, by uporządkować wszystko po śmierci matki. Znajduje jej pamiętniki oraz… swoją miłość z przeszłości. Zagłębia się w zapiski matki, której nienawidziła – i stopniowo poznaje inne spojrzenie na relację matka-córka. Notatki z diariusza zderza z własnym życiowym doświadczeniem, w którym znalazł się między innymi sponsoring czy podejrzenie raka szyjki macicy. Seria wstrząsów sprawia, że bohaterka nieco dojrzalej może spojrzeć na swoją egzystencję – a także na nowo przeanalizować zachowania matki.
Opowieść Wery jest nacechowana silnymi emocjami i kolokwialnymi prostymi zwrotami – tak, jakby intensywność przeżywania uniemożliwiała bohaterce uspokojenie w notatkach. Wera nie chce przekonywać do siebie czytelniczek, bo wystarcza jej możliwość dania upustu gwałtownym emocjom. Także wtedy, gdy zdradza niechlubne fragmenty swojego życiorysu, nie zdobywa się na dokładną opowieść – sygnalizuje temat, po czym ucieka. Ucieka albo w język przekleństw, automatycznie pozbawiony szansy na rzeczowość, albo w miałkie z natury rozmowy na forach internetowych. Próbuje naśladować styl komentarzy i ich wielogłosowość – przez co te najbardziej merytoryczne (bądź imitujące takie) mieszają się z komunikatami o funkcji fatycznej lub OT. W ten sposób Wera zasłania się cudzymi opiniami i nie musi już szukać usprawiedliwień dla siebie. Wystarczy, że przerzuci uwagę na kłócące się między sobą użytkowniczki internetu.
Bardzo dużą część tomu zajmują pamiętniki matki: to szansa, by zaprezentować przeszłość Wery (i jej rodziców) oraz to wszystko, co mogło mieć wpływ na późniejsze zachowania dziewczyny. Tu nie ma czasu na refleksję, jest tylko czyste poznawanie – dlatego też język diariusza jest bardziej literacki i wzbogacony o choćby odrobinę zastanowienia nad życiem.
Wera Gorczyńska chce zostać dostrzeżona za sprawą tematów, które porusza. Konflikt matki i córki skrywa się w cieniu wątku alkoholizmu czy konieczności regularnych badań – i tu autorka podchodzi do tematu mentorsko, jakby miała do odrobienia zadanie domowe z ostrzegania przed rakiem. Przy zagadnieniu sponsoringu z kolei woli ukryć swoją bohaterkę, żeby nie musieć jej oskarżać ani bronić: tu, gdzie stanowczość bardziej by się przydała dla podgrzania atmosfery samej narracji, radykalnych rozwiązań nie ma, a szkoda.
„Dlaczego nie poczekałaś?” ma ciekawe pod względem stylistycznym próbki – ale zbyt czarno-biała wydaje się tu koncepcja fabularna. Autorka niezbyt dba o prawdziwość narracji, zapomina przy tym chwilami o prawdziwości akcji, realizm próbuje zastępować silnymi uczuciami – znów wyrażanymi w języku, a nie w postawach. Tom stawia ciekawe i odważne pytania, ale Gorczyńska niepotrzebnie ucieka od odpowiedzi, zasłania się kompozycją i sprawnością w samym pisaniu (zmianach stylistycznych) – przez co jej bohaterka wypada trochę papierowo.
Konflikt
Wera Gorczyńska nie jest pewna swojej prozy. To daje się wyczuć, bo autorka chętnie i z ulgą chowa się za obcymi formami wprowadzanymi do powieści, a także za ważnymi pozaliterackimi przesłaniami (co grozi zamienieniem książki w społeczną agitkę). W „Dlaczego nie poczekałaś?” krótka historia rozbita jest na kilka nieuzupełniających się wątków o silnej wymowie – i do końca nie będzie wiadomo, na jakim efekcie Gorczyńskiej naprawdę zależy.
Fabularnie wygląda to dosyć prosto. Wera uciekła z domu, kiedy miała szesnaście lat. Teraz do tego domu wraca, by uporządkować wszystko po śmierci matki. Znajduje jej pamiętniki oraz… swoją miłość z przeszłości. Zagłębia się w zapiski matki, której nienawidziła – i stopniowo poznaje inne spojrzenie na relację matka-córka. Notatki z diariusza zderza z własnym życiowym doświadczeniem, w którym znalazł się między innymi sponsoring czy podejrzenie raka szyjki macicy. Seria wstrząsów sprawia, że bohaterka nieco dojrzalej może spojrzeć na swoją egzystencję – a także na nowo przeanalizować zachowania matki.
Opowieść Wery jest nacechowana silnymi emocjami i kolokwialnymi prostymi zwrotami – tak, jakby intensywność przeżywania uniemożliwiała bohaterce uspokojenie w notatkach. Wera nie chce przekonywać do siebie czytelniczek, bo wystarcza jej możliwość dania upustu gwałtownym emocjom. Także wtedy, gdy zdradza niechlubne fragmenty swojego życiorysu, nie zdobywa się na dokładną opowieść – sygnalizuje temat, po czym ucieka. Ucieka albo w język przekleństw, automatycznie pozbawiony szansy na rzeczowość, albo w miałkie z natury rozmowy na forach internetowych. Próbuje naśladować styl komentarzy i ich wielogłosowość – przez co te najbardziej merytoryczne (bądź imitujące takie) mieszają się z komunikatami o funkcji fatycznej lub OT. W ten sposób Wera zasłania się cudzymi opiniami i nie musi już szukać usprawiedliwień dla siebie. Wystarczy, że przerzuci uwagę na kłócące się między sobą użytkowniczki internetu.
Bardzo dużą część tomu zajmują pamiętniki matki: to szansa, by zaprezentować przeszłość Wery (i jej rodziców) oraz to wszystko, co mogło mieć wpływ na późniejsze zachowania dziewczyny. Tu nie ma czasu na refleksję, jest tylko czyste poznawanie – dlatego też język diariusza jest bardziej literacki i wzbogacony o choćby odrobinę zastanowienia nad życiem.
Wera Gorczyńska chce zostać dostrzeżona za sprawą tematów, które porusza. Konflikt matki i córki skrywa się w cieniu wątku alkoholizmu czy konieczności regularnych badań – i tu autorka podchodzi do tematu mentorsko, jakby miała do odrobienia zadanie domowe z ostrzegania przed rakiem. Przy zagadnieniu sponsoringu z kolei woli ukryć swoją bohaterkę, żeby nie musieć jej oskarżać ani bronić: tu, gdzie stanowczość bardziej by się przydała dla podgrzania atmosfery samej narracji, radykalnych rozwiązań nie ma, a szkoda.
„Dlaczego nie poczekałaś?” ma ciekawe pod względem stylistycznym próbki – ale zbyt czarno-biała wydaje się tu koncepcja fabularna. Autorka niezbyt dba o prawdziwość narracji, zapomina przy tym chwilami o prawdziwości akcji, realizm próbuje zastępować silnymi uczuciami – znów wyrażanymi w języku, a nie w postawach. Tom stawia ciekawe i odważne pytania, ale Gorczyńska niepotrzebnie ucieka od odpowiedzi, zasłania się kompozycją i sprawnością w samym pisaniu (zmianach stylistycznych) – przez co jej bohaterka wypada trochę papierowo.
Will Hill: Departament 19. Powrót
Nasza Księgarnia, Warszawa 2013.
Dojrzewanie wampirów
I rozwinął się na szczęście Will Hill twórczo, literacko, a także psychologicznie – co sprawi, że drugą częścią „Departamentu 19” zainteresować by mógł znacznie szerszą grupę odbiorców. Owszem, dalej zwraca się przede wszystkim do miłośników horrorów, którzy krew traktują jak czerwoną farbę. Ale scen walk jest w „Powrocie” zdecydowanie mniej, a chodzi w nich nie tylko o „banalne” potyczki na śmierć i życie. Wszystkie doświadczenia z placu boju będą miały swoje konsekwencje w niedalekiej przyszłości, w kształtowaniu relacji między bohaterami. Przemoc dla samej przemocy (lub dla zaprezentowania wrogiego świata wampirów) przestaje tu mieć rację bytu. Will Hill trochę łagodzi ton – jeśli chodzi o isje tajnych agentów, a jednocześnie wprowadza to, czego wcześniej nie było, czyli ewolucję psychologiczną postaci.
Jamie stanął na czele grupy zwalczającej wampiry. Jego podwładnymi są dwie nastolatki, Kate i Larissa. Ta druga zresztą sama należy do wampirzego świata, podobnie jak przemieniona mama Jamiego, zamknięta w celi najbardziej tajnego z departamentów. Chłopiec kontynuuje dzieło swojego ojca i dziadka, a do tego musi odnaleźć się w roli dowódcy. Do tej pory wystarczała przyjaźń łącząca trójkę nastolatków – ale uczucia i tajemnice skutecznie osłabiły tę więź. Teraz Jamie musi na nowo wypracować sobie autorytet u dziewczyn. Will Hill przechodzi z thrillera lekko w kierunku powieści sensacyjnej, bohater zna już niebezpieczeństwa, którym musi stawić czoło i nie zostanie zaskoczony przez nieznane istoty. Może zatem skupić się na swoim otoczeniu: w pierwszym tomie mocno samotny, teraz na nowo uczy się, jak postępować z drugą osobą.
Will Hill sięga również do tradycji wampirzej. Wskrzesza Drakulę i… Frankensteina, tworzy skomplikowane hierarchiczne struktury wśród upiorów – a wszystko po to, by podsycić strach nimi. Portretuje świat przeniknięty złem, groźny i śmiertelnie niebezpieczny. Wykorzystuje do tego już istniejące w kulturze i wyobraźni masowej postacie, zmuszając je do nowego działania i nowych warunków. Tu wojna jest bezwzględna i niemal zawsze przypomina komputerowe strzelanki. Na wątpliwości i refleksje przychodzi czas z dala od miejsca rzezi lub bitwy. Hill lubuje się w krwawych jatkach, to upodobanie mu nie minęło, ale teraz zostało rozrzedzone przez różne tematy poruszane w powieści. Autor bawi się wątkami intertekstualnymi i próbuje ocalić tradycję wampiryczną przed romansami pop: jego krwawe walki mają być odpowiedzią na westchnienia w kierunku bladych i eterycznych młodzieńców z kłami. W każdym razie ci odbiorcy, którzy o wampirach wiedzą coś, co stało w sprzeczności ze „Zmierzchem”, chętnie będą przyglądać się rozwiązaniom stosowanym teraz przez Hilla.
Ten natomiast pozwala na oczach czytelników dojrzewać swoim bohaterom. To już nie dojrzewanie wymuszone przez obecność na miejscu strasznej rzezi, a próby przepracowania w sobie pytań o przyczynę kryzysów w interpersonalnych relacjach. Jamie, który wypada jak superbohater w walce z najgroźniejszymi wampirami, staje się bezradny w obliczu dwóch miłych dziewczyn. Do tego na nowo poznaje znaczenie honoru i odwagi czy zaufania, klasycznych pojęć, na których budowana była literatura przygodowa dla nastolatków. Will Hill pod przykrywką horroru próbuje przypomnieć młodym odbiorcom o wielowymiarowości doświadczeń i uczuć. „Departament 19. Powrót” to nie tylko krwawa strzelanka – na gruncie poza walką światów zaczyna się dziać sporo interesujących dla czytelników spraw.
Dojrzewanie wampirów
I rozwinął się na szczęście Will Hill twórczo, literacko, a także psychologicznie – co sprawi, że drugą częścią „Departamentu 19” zainteresować by mógł znacznie szerszą grupę odbiorców. Owszem, dalej zwraca się przede wszystkim do miłośników horrorów, którzy krew traktują jak czerwoną farbę. Ale scen walk jest w „Powrocie” zdecydowanie mniej, a chodzi w nich nie tylko o „banalne” potyczki na śmierć i życie. Wszystkie doświadczenia z placu boju będą miały swoje konsekwencje w niedalekiej przyszłości, w kształtowaniu relacji między bohaterami. Przemoc dla samej przemocy (lub dla zaprezentowania wrogiego świata wampirów) przestaje tu mieć rację bytu. Will Hill trochę łagodzi ton – jeśli chodzi o isje tajnych agentów, a jednocześnie wprowadza to, czego wcześniej nie było, czyli ewolucję psychologiczną postaci.
Jamie stanął na czele grupy zwalczającej wampiry. Jego podwładnymi są dwie nastolatki, Kate i Larissa. Ta druga zresztą sama należy do wampirzego świata, podobnie jak przemieniona mama Jamiego, zamknięta w celi najbardziej tajnego z departamentów. Chłopiec kontynuuje dzieło swojego ojca i dziadka, a do tego musi odnaleźć się w roli dowódcy. Do tej pory wystarczała przyjaźń łącząca trójkę nastolatków – ale uczucia i tajemnice skutecznie osłabiły tę więź. Teraz Jamie musi na nowo wypracować sobie autorytet u dziewczyn. Will Hill przechodzi z thrillera lekko w kierunku powieści sensacyjnej, bohater zna już niebezpieczeństwa, którym musi stawić czoło i nie zostanie zaskoczony przez nieznane istoty. Może zatem skupić się na swoim otoczeniu: w pierwszym tomie mocno samotny, teraz na nowo uczy się, jak postępować z drugą osobą.
Will Hill sięga również do tradycji wampirzej. Wskrzesza Drakulę i… Frankensteina, tworzy skomplikowane hierarchiczne struktury wśród upiorów – a wszystko po to, by podsycić strach nimi. Portretuje świat przeniknięty złem, groźny i śmiertelnie niebezpieczny. Wykorzystuje do tego już istniejące w kulturze i wyobraźni masowej postacie, zmuszając je do nowego działania i nowych warunków. Tu wojna jest bezwzględna i niemal zawsze przypomina komputerowe strzelanki. Na wątpliwości i refleksje przychodzi czas z dala od miejsca rzezi lub bitwy. Hill lubuje się w krwawych jatkach, to upodobanie mu nie minęło, ale teraz zostało rozrzedzone przez różne tematy poruszane w powieści. Autor bawi się wątkami intertekstualnymi i próbuje ocalić tradycję wampiryczną przed romansami pop: jego krwawe walki mają być odpowiedzią na westchnienia w kierunku bladych i eterycznych młodzieńców z kłami. W każdym razie ci odbiorcy, którzy o wampirach wiedzą coś, co stało w sprzeczności ze „Zmierzchem”, chętnie będą przyglądać się rozwiązaniom stosowanym teraz przez Hilla.
Ten natomiast pozwala na oczach czytelników dojrzewać swoim bohaterom. To już nie dojrzewanie wymuszone przez obecność na miejscu strasznej rzezi, a próby przepracowania w sobie pytań o przyczynę kryzysów w interpersonalnych relacjach. Jamie, który wypada jak superbohater w walce z najgroźniejszymi wampirami, staje się bezradny w obliczu dwóch miłych dziewczyn. Do tego na nowo poznaje znaczenie honoru i odwagi czy zaufania, klasycznych pojęć, na których budowana była literatura przygodowa dla nastolatków. Will Hill pod przykrywką horroru próbuje przypomnieć młodym odbiorcom o wielowymiarowości doświadczeń i uczuć. „Departament 19. Powrót” to nie tylko krwawa strzelanka – na gruncie poza walką światów zaczyna się dziać sporo interesujących dla czytelników spraw.
środa, 27 listopada 2013
Rich Roll: Ukryta siła
Galaktyka, Łódź 2013.
Rekordy
Kiedy czyta się o najbardziej wymagających wyścigach, ultramaratonach czy Ironmanie, wydaje się, że ich uczestnicy muszą trenować przez wiele lat, by w ogóle być w stanie stanąć do rywalizacji z innymi. Tymczasem autorzy kolejnych sportowych autobiografii dość konsekwentnie portretują siebie jako zwyczajnych ludzi niekoniecznie poświęcających życie sportom. Wśród publikacji Galaktyki „Ukryta siła” okazuje się najbardziej nieprawdopodobna – a już na pewno najbardziej daleka od wyobrażeń czytelników o egzystencji sportowców. Poza autobiografią wyczynowca jest to również pochwała wegańskiej diety – Rich Roll poświęca jej równie dużo uwagi co swoim doświadczeniom.
A te doświadczenia momentami szokują. Roll przedstawia siebie jako faceta z nadwagą, który w przeddzień czterdziestych urodzin ma problem z wejściem po ośmiu schodkach – a w przeszłości odwyk od alkoholu i narkotyków. Zdecydowanie nie jest to wizerunek sportowca – chociaż skłonność do uzależnień to cecha typowa dla wielu długodystansowców: trening w pewnym momencie zaczyna funkcjonować jako kolejna używka, a podwyższanie sobie poprzeczki jest rodzajem nałogu – także niebezpiecznego, chociaż w inny sposób. Rich Roll o tendencji do ulegania kolejnym słabościom doskonale wie i nie ukrywa jej przed czytelnikami. Czas młodości przedstawia w formie równi pochyłej – od planów na życie i ideałów po niekończące się imprezy. Gdyby nie dramatyczna sytuacja z trasy opisana na wstępie, przez długi czas odbiorcy zastanawialiby się, czy Roll w ogóle kiedykolwiek wystartuje chociażby w maratonie. Tymczasem autor zostaje ultramaratończykiem i nie poprzestaje na tym – testuje własne możliwości w zwielokrotnionym pięciodniowym wyścigu, w którym każda doba przynosi nową trasę Ironmana. To już nie daje się zakwalifikować jako walka z własnymi słabościami, nawet autor przyznaje, że porywa się na niemożliwy wyczyn. W „Ukrytej sile” opowiada o każdym wyczerpującym dniu na trasie, o groźnych wypadkach, chwilach załamania i o wyzwaniach. Najpierw robi wszystko, by utrwalić w czytelnikach wizerunek siebie jako wiecznego imprezowicza, potem prezentuje trudne do wyobrażenia osiągnięcia. Z jednej strony może w ten sposób jeszcze bardziej podkreślać swoje wyczyny, z drugiej natomiast ułatwi części czytelników podjęcie decyzji o uprawianiu sportu. Skoro jemu się udało, każdy może przełączyć się na zdrowszy tryb życia.
Bardziej niż do sportów ekstremalnych Roll zachęca do zmiany nawyków żywieniowych. Wiele razy podkreśla, że kiedyś uwielbiał śmieciowe fastfoodowe jedzenie, ale kiedy przetrwał okres odstawiania tego typu posiłków, przestał za nimi tęsknić. Pokazuje, jak działają mechanizmy uzależniania się i odzwyczajania od niektórych rodzajów pokarmów i wciąż podkreśla, jak wielką siłę dodaje mu jego dieta. Zresztą po zakończeniu właściwej autobiografii powraca jeszcze do tematu żywienia i próbuje rozwiać wątpliwości odbiorców w tej dziedzinie. Wprowadza nawet górnolotnie brzmiące nazwy posiłków, by zachęcić do nich czytelników. Dla Richa Rolla znacznie bardziej istotne jest krzewienie wiedzy o dobroczynnym wpływie diety roślinnej na organizm niż budowanie własnego wizerunku i autopromocja. W „Ukrytej sile” uderza siła przeżyć i ich intensywność – Roll wszystkiemu oddaje się całym sercem, nie zna pośrednich tonów. To odróżnia jego książkę od pozostałych publikacji „sportowej” serii Galaktyki. Warto mieć na uwadze, że poza aspektem autobiograficznym, dla autora liczy się mówienie o właściwych nawykach żywieniowych – ten temat będzie stale tu powracał.
Rekordy
Kiedy czyta się o najbardziej wymagających wyścigach, ultramaratonach czy Ironmanie, wydaje się, że ich uczestnicy muszą trenować przez wiele lat, by w ogóle być w stanie stanąć do rywalizacji z innymi. Tymczasem autorzy kolejnych sportowych autobiografii dość konsekwentnie portretują siebie jako zwyczajnych ludzi niekoniecznie poświęcających życie sportom. Wśród publikacji Galaktyki „Ukryta siła” okazuje się najbardziej nieprawdopodobna – a już na pewno najbardziej daleka od wyobrażeń czytelników o egzystencji sportowców. Poza autobiografią wyczynowca jest to również pochwała wegańskiej diety – Rich Roll poświęca jej równie dużo uwagi co swoim doświadczeniom.
A te doświadczenia momentami szokują. Roll przedstawia siebie jako faceta z nadwagą, który w przeddzień czterdziestych urodzin ma problem z wejściem po ośmiu schodkach – a w przeszłości odwyk od alkoholu i narkotyków. Zdecydowanie nie jest to wizerunek sportowca – chociaż skłonność do uzależnień to cecha typowa dla wielu długodystansowców: trening w pewnym momencie zaczyna funkcjonować jako kolejna używka, a podwyższanie sobie poprzeczki jest rodzajem nałogu – także niebezpiecznego, chociaż w inny sposób. Rich Roll o tendencji do ulegania kolejnym słabościom doskonale wie i nie ukrywa jej przed czytelnikami. Czas młodości przedstawia w formie równi pochyłej – od planów na życie i ideałów po niekończące się imprezy. Gdyby nie dramatyczna sytuacja z trasy opisana na wstępie, przez długi czas odbiorcy zastanawialiby się, czy Roll w ogóle kiedykolwiek wystartuje chociażby w maratonie. Tymczasem autor zostaje ultramaratończykiem i nie poprzestaje na tym – testuje własne możliwości w zwielokrotnionym pięciodniowym wyścigu, w którym każda doba przynosi nową trasę Ironmana. To już nie daje się zakwalifikować jako walka z własnymi słabościami, nawet autor przyznaje, że porywa się na niemożliwy wyczyn. W „Ukrytej sile” opowiada o każdym wyczerpującym dniu na trasie, o groźnych wypadkach, chwilach załamania i o wyzwaniach. Najpierw robi wszystko, by utrwalić w czytelnikach wizerunek siebie jako wiecznego imprezowicza, potem prezentuje trudne do wyobrażenia osiągnięcia. Z jednej strony może w ten sposób jeszcze bardziej podkreślać swoje wyczyny, z drugiej natomiast ułatwi części czytelników podjęcie decyzji o uprawianiu sportu. Skoro jemu się udało, każdy może przełączyć się na zdrowszy tryb życia.
Bardziej niż do sportów ekstremalnych Roll zachęca do zmiany nawyków żywieniowych. Wiele razy podkreśla, że kiedyś uwielbiał śmieciowe fastfoodowe jedzenie, ale kiedy przetrwał okres odstawiania tego typu posiłków, przestał za nimi tęsknić. Pokazuje, jak działają mechanizmy uzależniania się i odzwyczajania od niektórych rodzajów pokarmów i wciąż podkreśla, jak wielką siłę dodaje mu jego dieta. Zresztą po zakończeniu właściwej autobiografii powraca jeszcze do tematu żywienia i próbuje rozwiać wątpliwości odbiorców w tej dziedzinie. Wprowadza nawet górnolotnie brzmiące nazwy posiłków, by zachęcić do nich czytelników. Dla Richa Rolla znacznie bardziej istotne jest krzewienie wiedzy o dobroczynnym wpływie diety roślinnej na organizm niż budowanie własnego wizerunku i autopromocja. W „Ukrytej sile” uderza siła przeżyć i ich intensywność – Roll wszystkiemu oddaje się całym sercem, nie zna pośrednich tonów. To odróżnia jego książkę od pozostałych publikacji „sportowej” serii Galaktyki. Warto mieć na uwadze, że poza aspektem autobiograficznym, dla autora liczy się mówienie o właściwych nawykach żywieniowych – ten temat będzie stale tu powracał.
wtorek, 26 listopada 2013
Magdulka i cały świat. Rozmowa biograficzna z Witoldem Kieżunem przeprowadzona przez Roberta Jarockiego
Iskry, Warszawa 2013.
Przystanki
Rozmowy z ludźmi, którzy byli świadkami tworzenia się wielkiej historii zawsze należą do ciekawych. Wydarzenia z podręczników zostają pokazane w innym świetle, a personalizowane przeżycia pozwalają zagłębiać się w przeszłość bez znużenia. Ogromny tom „Magdulka i cały świat” zawiera wspomnienia Witolda Kieżuna i jest przeglądem różnych czasów i rozmaitych życiowych lekcji. Dostarczył materiału na niejeden film, a czytelnikom spodoba się również ze względu na przyspieszoną podróż przez dekady, wciąż osobistą i okraszoną poczuciem humoru. Zarówno Witold Kieżun, jak i przeprowadzający z nim rozmowę Robert Jarocki, świadomi są czytelniczych preferencji i zasad konstruowania tomów wspomnieniowych. Dbają o to, by w każdym punkcie egzystencji pojawiła się garść anegdotek lub faktów budzących silne emocje, nie pomijają doświadczeń przykrych, ale pokazują też, że nadawałyby się na scenariusz kryminału. Pamięć o odbiorcach książki widać na każdej stronie, „Magdulkę” czyta się więc bardzo dobrze.
Pierwsze wspomnienia obejmujące dzieciństwo przeplatają się z historią rodu. Kieżun zna wiele rodzinnych opowieści (choć nie o wszystko zdążył dopytać), dzieli się więc z czytelnikami wiedzą o dokonaniach swoich krewnych. Jego osobiste skojarzenia czasem przeplatają się z rodzinnymi anegdotami, nie da się zresztą dokładnie rozdzielać wrażeń dziecka i opowieści bliskich. Ale Kieżun już w tym punkcie tomu osiąga cel: przedstawia odbiorcom swój świat z pogranicza magii sentymentalizmu i doznań dziecka. Angażuje emocjonalnie, choć stara się być rzeczowy. Potem podróż przez życie oznacza mocno charakterystyczne punkty biografii: wojna, gułag, praca w banku, PAN, wyjazdy zagraniczne i powroty. Witold Kieżun opowiada też o polityce – ale przy tym nie zapomina i o rodzinie, zresztą kilka razy do rozmowy zostaje włączona jego żona, która może z własnej perspektywy przedstawić wycinek zdarzeń. Witold Kieżun proponuje opowieść w eleganckim stylu: to zwierzenia inteligenta, który nie lubi filozofować, wybiera za to wyraziste sytuacje i sceny, które spotkają się z zainteresowaniem odbiorców. Nie powtarza powszechnie znanych informacji i nie rozwleka przesadnie opowieści – duża w tym zasługa Jarockiego, który bezbłędnie wytycza kolejne przystanki w rozmowie. Dzięki temu książka zyskuje na dynamiczności i nie jest tematyzowana, ukazuje za to barwne życie Witolda Kieżuna. Wśród pytań co pewien czas pojawiają się prośby o humorystyczne wspomnienia, co uatrakcyjnia potężny tom.
Robert Jarocki nie udaje naiwnego dziennikarza. Dobrze wie, o co chce zapytać i jakie wspomnienia wydobyć na światło dzienne – porządkuje zresztą w tomie również motywy, o których usłyszał prywatnie. Pokazuje czytelnikom, że doskonale zna swojego rozmówcę i jest właściwie tylko pomocnikiem przy opisywaniu wspomnień. Pozwala nadać kształt całości według wcześniejszego planu. To rozwiązanie sprawia, że nie musi się bać utracenia ciekawych zwierzeń. Witold Kieżun także swobodnie się w tych wspomnieniach czuje, opowiada z lekkością, ale też w ładnym stylu. Jest dokładny, a przy tym nie zanudza czytelników przesadną drobiazgowością, potrafi selekcjonować wrażenia i doświadczenia, odbiorcom pozostawia te najciekawsze. Nie opowiada kadr po kadrze całego życia, ale nie pozostawia też uczucia niedosytu. „Magdulka i cały świat” zasługuje rzeczywiście na określenie „rozmowa biograficzna” – przy luźnym charakterze nieformalnej pogawędki powracają ważne dla autora fakty z życiorysu. Witold Kieżun zaskakuje i humorem, i umiejętnością opowiadania o własnej przeszłości.
Przystanki
Rozmowy z ludźmi, którzy byli świadkami tworzenia się wielkiej historii zawsze należą do ciekawych. Wydarzenia z podręczników zostają pokazane w innym świetle, a personalizowane przeżycia pozwalają zagłębiać się w przeszłość bez znużenia. Ogromny tom „Magdulka i cały świat” zawiera wspomnienia Witolda Kieżuna i jest przeglądem różnych czasów i rozmaitych życiowych lekcji. Dostarczył materiału na niejeden film, a czytelnikom spodoba się również ze względu na przyspieszoną podróż przez dekady, wciąż osobistą i okraszoną poczuciem humoru. Zarówno Witold Kieżun, jak i przeprowadzający z nim rozmowę Robert Jarocki, świadomi są czytelniczych preferencji i zasad konstruowania tomów wspomnieniowych. Dbają o to, by w każdym punkcie egzystencji pojawiła się garść anegdotek lub faktów budzących silne emocje, nie pomijają doświadczeń przykrych, ale pokazują też, że nadawałyby się na scenariusz kryminału. Pamięć o odbiorcach książki widać na każdej stronie, „Magdulkę” czyta się więc bardzo dobrze.
Pierwsze wspomnienia obejmujące dzieciństwo przeplatają się z historią rodu. Kieżun zna wiele rodzinnych opowieści (choć nie o wszystko zdążył dopytać), dzieli się więc z czytelnikami wiedzą o dokonaniach swoich krewnych. Jego osobiste skojarzenia czasem przeplatają się z rodzinnymi anegdotami, nie da się zresztą dokładnie rozdzielać wrażeń dziecka i opowieści bliskich. Ale Kieżun już w tym punkcie tomu osiąga cel: przedstawia odbiorcom swój świat z pogranicza magii sentymentalizmu i doznań dziecka. Angażuje emocjonalnie, choć stara się być rzeczowy. Potem podróż przez życie oznacza mocno charakterystyczne punkty biografii: wojna, gułag, praca w banku, PAN, wyjazdy zagraniczne i powroty. Witold Kieżun opowiada też o polityce – ale przy tym nie zapomina i o rodzinie, zresztą kilka razy do rozmowy zostaje włączona jego żona, która może z własnej perspektywy przedstawić wycinek zdarzeń. Witold Kieżun proponuje opowieść w eleganckim stylu: to zwierzenia inteligenta, który nie lubi filozofować, wybiera za to wyraziste sytuacje i sceny, które spotkają się z zainteresowaniem odbiorców. Nie powtarza powszechnie znanych informacji i nie rozwleka przesadnie opowieści – duża w tym zasługa Jarockiego, który bezbłędnie wytycza kolejne przystanki w rozmowie. Dzięki temu książka zyskuje na dynamiczności i nie jest tematyzowana, ukazuje za to barwne życie Witolda Kieżuna. Wśród pytań co pewien czas pojawiają się prośby o humorystyczne wspomnienia, co uatrakcyjnia potężny tom.
Robert Jarocki nie udaje naiwnego dziennikarza. Dobrze wie, o co chce zapytać i jakie wspomnienia wydobyć na światło dzienne – porządkuje zresztą w tomie również motywy, o których usłyszał prywatnie. Pokazuje czytelnikom, że doskonale zna swojego rozmówcę i jest właściwie tylko pomocnikiem przy opisywaniu wspomnień. Pozwala nadać kształt całości według wcześniejszego planu. To rozwiązanie sprawia, że nie musi się bać utracenia ciekawych zwierzeń. Witold Kieżun także swobodnie się w tych wspomnieniach czuje, opowiada z lekkością, ale też w ładnym stylu. Jest dokładny, a przy tym nie zanudza czytelników przesadną drobiazgowością, potrafi selekcjonować wrażenia i doświadczenia, odbiorcom pozostawia te najciekawsze. Nie opowiada kadr po kadrze całego życia, ale nie pozostawia też uczucia niedosytu. „Magdulka i cały świat” zasługuje rzeczywiście na określenie „rozmowa biograficzna” – przy luźnym charakterze nieformalnej pogawędki powracają ważne dla autora fakty z życiorysu. Witold Kieżun zaskakuje i humorem, i umiejętnością opowiadania o własnej przeszłości.
poniedziałek, 25 listopada 2013
Poczytaj mi, mamo. Księga czwarta
Nasza Księgarnia, Warszawa 2013.
Klasyka i sentyment
Dzieci, które lubią książki, z ciekawością przyjmą każdą kolejną pozycję wzbogacającą biblioteczkę. Ale luksusowe wznowienia serii „Poczytaj mi, mamo” to radość również dla rodziców i dziadków dzisiejszych maluchów. Mało które książki dla dzieci cieszą się takim uznaniem i wiążą się z tyloma wzruszeniami co dawniej niepozorne skromne zeszyty pełne fantastycznych i zupełnie zwykłych przygód. Trudno będzie wyjaśnić następnym pokoleniom fenomen serii „Poczytaj mi, mamo”, ale dzieci i rodzice mogą teraz znów połączyć się w lekturze.
„Poczytaj mi, mamo. Księga czwarta” to kolejna dziesięciohistoryjkowa porcja bajek na dobranoc. Pojawiły się tu dwa klasyczne utwory („Stefek Burczymucha” i „Chory kotek”), odwołania do fantastycznych wydarzeń („Niezwykłe zdarzenie”) czy legend („Piernikowy rycerz”), przygody zwierząt („Pierwszy spacer”) i ożywianych dziecięcych rysunków („O Ali, Wojtku, kocie i rysowaniu na płocie”). Są bajki rymowane i pisane prozą, są fabuły niemal baśniowe i te realistyczno-psychologiczne. Wszystkie łączy jedno: budzą zainteresowanie najmłodszych. Najciekawsze jest to, że nawet mimo przemian w otaczającym świecie (ilustrowanych też zmianami w słownictwie), bajki z tego tomu dalej przynosić będą radość najmłodszym. Nie ma w nich bowiem zakłamania, infantylizowania ani nienaturalności – to miniaturki doskonale dopracowane i przemyślane pod każdym względem. Na tyle krótkie, by dało się je przeczytać na dobranoc, ale na tyle gęste fabularnie i tekstowo, by dzieci nie mogły domyślać się puent. Bajki kierowane do maluchów, dostosowane do ich problemów i wyobrażeń o świecie – ale wolne od bylejakości, rozwijające słownictwo i wyobraźnię. Pojedyncze historyjki stanowią odrębne całostki – ale tom został tak skomponowany, by dzieci otrzymały bajki zróżnicowane tematycznie i pod względem pomysłów: dzięki temu mogą odkrywać uroki kolejnych fabuł i ćwiczyć wyobraźnię. Redaktorka tomu, Joanna Wajs, zadbała o to, by z publikacji cieszyły się maluchy w różnym wieku. O radości tych, którzy w latach 70. i 80. byli dziećmi – odbiorcami serii – nie wspominam.
Równie ważne jak teksty – z których frazy wielu bez wahania do dzisiaj potrafi zacytować – były w serii ilustracje. Nasza Księgarnia decyduje się na reprinty, dzięki czemu ocala niejednokrotnie małe arcydzieła. Książka pokazuje, że dla dzieci tworzyli najlepsi, a popisy grafików warte są przypomnienia. Również rodzaje rysunków mile różnicują tom. Dzieci w jednej publikacji otrzymają wiele pomysłów na zobrazowanie tekstów. Nic dziwnego, że mogą chętnie sięgać do bogatej także pod względem graficznym pozycji. Są tu i „malarskie”, realistyczne sceny, i kadry pełne dopieszczanych szczegółów, i grafiki bardziej symboliczne, rysunki bajkowe, kreskówkowe i wprowadzające atmosferę niezwykłości. Ten zabieg, chociaż jest konsekwencją decyzji o przedrukowywaniu całych książeczek (łącznie z tak dobrze znaną tylną stroną okładki oraz stopkami z danymi o nakładach), w literaturze czwartej stanowi rzadkość – zapewni więc małym odbiorcom sporo zabawy z odkrywania graficznych pomysłów. Dorosłym za to da możliwość powrotu do doskonale kiedyś znanych rysunków. Sentymentalna podróż w czasie dla jednych, bajkowa wyprawa w krainę fantazji dla drugich – rzadko kiedy publikacje z zakresu literatury czwartej mogą tak wpływać na różne pokolenia czytelników. Pośród różnych tomów z bajkami te z serii „Poczytaj mi, mamo” zasługują na przedstawianie najmłodszym. Pozostaje mieć nadzieję, że wznowienia PRL-owskich dobranocnych lektur nie skończą się szybko – w końcu każdy chciałby odnaleźć swoje ulubione książeczki wśród „ocalonych” i przypominanych. Cała seria nadaje się albo na lekturę dla dzieci, albo na sentymentalny prezent dla dorosłych.
Klasyka i sentyment
Dzieci, które lubią książki, z ciekawością przyjmą każdą kolejną pozycję wzbogacającą biblioteczkę. Ale luksusowe wznowienia serii „Poczytaj mi, mamo” to radość również dla rodziców i dziadków dzisiejszych maluchów. Mało które książki dla dzieci cieszą się takim uznaniem i wiążą się z tyloma wzruszeniami co dawniej niepozorne skromne zeszyty pełne fantastycznych i zupełnie zwykłych przygód. Trudno będzie wyjaśnić następnym pokoleniom fenomen serii „Poczytaj mi, mamo”, ale dzieci i rodzice mogą teraz znów połączyć się w lekturze.
„Poczytaj mi, mamo. Księga czwarta” to kolejna dziesięciohistoryjkowa porcja bajek na dobranoc. Pojawiły się tu dwa klasyczne utwory („Stefek Burczymucha” i „Chory kotek”), odwołania do fantastycznych wydarzeń („Niezwykłe zdarzenie”) czy legend („Piernikowy rycerz”), przygody zwierząt („Pierwszy spacer”) i ożywianych dziecięcych rysunków („O Ali, Wojtku, kocie i rysowaniu na płocie”). Są bajki rymowane i pisane prozą, są fabuły niemal baśniowe i te realistyczno-psychologiczne. Wszystkie łączy jedno: budzą zainteresowanie najmłodszych. Najciekawsze jest to, że nawet mimo przemian w otaczającym świecie (ilustrowanych też zmianami w słownictwie), bajki z tego tomu dalej przynosić będą radość najmłodszym. Nie ma w nich bowiem zakłamania, infantylizowania ani nienaturalności – to miniaturki doskonale dopracowane i przemyślane pod każdym względem. Na tyle krótkie, by dało się je przeczytać na dobranoc, ale na tyle gęste fabularnie i tekstowo, by dzieci nie mogły domyślać się puent. Bajki kierowane do maluchów, dostosowane do ich problemów i wyobrażeń o świecie – ale wolne od bylejakości, rozwijające słownictwo i wyobraźnię. Pojedyncze historyjki stanowią odrębne całostki – ale tom został tak skomponowany, by dzieci otrzymały bajki zróżnicowane tematycznie i pod względem pomysłów: dzięki temu mogą odkrywać uroki kolejnych fabuł i ćwiczyć wyobraźnię. Redaktorka tomu, Joanna Wajs, zadbała o to, by z publikacji cieszyły się maluchy w różnym wieku. O radości tych, którzy w latach 70. i 80. byli dziećmi – odbiorcami serii – nie wspominam.
Równie ważne jak teksty – z których frazy wielu bez wahania do dzisiaj potrafi zacytować – były w serii ilustracje. Nasza Księgarnia decyduje się na reprinty, dzięki czemu ocala niejednokrotnie małe arcydzieła. Książka pokazuje, że dla dzieci tworzyli najlepsi, a popisy grafików warte są przypomnienia. Również rodzaje rysunków mile różnicują tom. Dzieci w jednej publikacji otrzymają wiele pomysłów na zobrazowanie tekstów. Nic dziwnego, że mogą chętnie sięgać do bogatej także pod względem graficznym pozycji. Są tu i „malarskie”, realistyczne sceny, i kadry pełne dopieszczanych szczegółów, i grafiki bardziej symboliczne, rysunki bajkowe, kreskówkowe i wprowadzające atmosferę niezwykłości. Ten zabieg, chociaż jest konsekwencją decyzji o przedrukowywaniu całych książeczek (łącznie z tak dobrze znaną tylną stroną okładki oraz stopkami z danymi o nakładach), w literaturze czwartej stanowi rzadkość – zapewni więc małym odbiorcom sporo zabawy z odkrywania graficznych pomysłów. Dorosłym za to da możliwość powrotu do doskonale kiedyś znanych rysunków. Sentymentalna podróż w czasie dla jednych, bajkowa wyprawa w krainę fantazji dla drugich – rzadko kiedy publikacje z zakresu literatury czwartej mogą tak wpływać na różne pokolenia czytelników. Pośród różnych tomów z bajkami te z serii „Poczytaj mi, mamo” zasługują na przedstawianie najmłodszym. Pozostaje mieć nadzieję, że wznowienia PRL-owskich dobranocnych lektur nie skończą się szybko – w końcu każdy chciałby odnaleźć swoje ulubione książeczki wśród „ocalonych” i przypominanych. Cała seria nadaje się albo na lekturę dla dzieci, albo na sentymentalny prezent dla dorosłych.
niedziela, 24 listopada 2013
Hallgrimur Helgason: Kobieta w 1000˚C
Znak, Kraków 2013.
Wojna kobieca
„Kobieta w 1000˚C” to lektura plasująca się pomiędzy „Paragrafem 22” i „Stulatkiem, który wyskoczył przez okno i zniknął”. Na długi czas wciąga w świat starej kobiety, która właściwie na łożu śmierci przygląda się jeszcze raz własnym życiowym doświadczeniom i przeprowadza odbiorców przez czasy drugiej wojny światowej z subiektywnego punktu widzenia. To relacja specyficzna, rozcząstkowana i pełna zagadek, które z czasem mogą się albo wyjaśnić, albo wypączkować w nowe tajemnice. Hallgrimur Helgason nigdy nie zadowala się prostymi prawdami ani oczywistymi rozwiązaniami. Drąży i chce prowokować. I bardzo dobrze mu się to udaje – egzotyka powieści nie sprowadza się do faktu, że bohaterka jest wnuczką pierwszego prezydenta Islandii. To jedynie punkt wyjścia szalonej podróży przez XX wiek i pretekst do literackich zabaw.
Stara kobieta mieszka w garażu. Okradziona przez pazernych krewnych i zapomniana przez najbliższych daleka jest od ubolewania nad swoim losem, wręcz przeciwnie, zamierza do ostatniej chwili czerpać z życia to, co dla niej najlepsze. Bohaterka nie ma w sobie pokory wobec śmierci – przeżyła już tyle, że nie musi się niczego bać. Z chaotycznych początkowo fragmentów wspomnień wyłania się coraz bardziej spójny i sensowny, a przy tym i mocno absurdalny jej obraz. Wybitnie sarkastyczna postać bezlitośnie wyśmiewa swoich dawnych partnerów, wraca myślami do wojennych doświadczeń oraz do scenek, które musiały wpłynąć na psychikę dziecka, ale tu jedynie wywołały zwiększony poziom autoironii. Staruszka teraz już wyłącznie żartuje ze swojej przeszłości, wolna od sentymentów może dokonywać specyficznego rachunku sumienia oraz bilansu egzystencji. Nie pozwala sobie na słabości – nic dziwnego, gdy weźmie się pod uwagę zestaw wydarzeń, które ją zahartowały. Dla Helgasona nie ma tematów tabu ani zagadnień, które można by ochronić przed potępianiem. Istnieje tylko historia – oraz przeszłość w międzyludzkich kontaktach – jako materiał do tworzenia. Istnieje też prawdziwa biografia, która stała się impulsem do zbudowania powieści absurdu.
„Kobieta w 1000˚C” to powieść na wskroś satyryczna. Helgason bywa w niej żartownisiem, zdarza mu się też przybierać ostre pozy stand-uperów. Chętnie wynajduje absurdy rzeczywistości i używa ich jako wabika do lektury – smaczku dodaje fakt, że nie można zapominać o prawdziwej podbudowie fabuły oraz o bezustannym nawiązywaniu do realiów, zwłaszcza wojennych. W warstwie obyczajowej autor pozwala sobie na całkowite odejście od schematów i bez przerwy wprowadza postawy, opinie i działania, które będą na przemian szokować i śmieszyć odbiorców. Nietuzinkowi bohaterowie powstać mogą dzięki ponadprzeciętnemu poczuciu humoru staruszki – nawet jeśli nikomu w jej sytuacji nie byłoby do śmiechu. Inteligentny dowcip przez cały czas towarzyszy czytelnikom i sprawia, że książka staje się – jak symbol serii – pięciogwiazdkową lekturą.
Autor odchodzi od chronologii, przeskakuje od faktu do faktu, by podkreślić jeszcze bardziej barwną przeszłość bohaterki. Jest w narracji bardzo drobiazgowy, z lubością zatrzymuje się nad detalami, dba o malownicze opisy i silnie działa na wyobraźnię czytelników, proponuje niemal fotograficzne sceny. I naprawdę do samego końca nie wiadomo, czy ciekawsze są fabularyzowane obrazki z przeszłości bohaterki, czy też statyczne kadry z jej ostatnich dni. Helgason czaruje, całkowicie porywa czytelników, przekonuje ich do siebie i do ostatniej strony nie uwalnia. Jego spojrzenie na historię XX wieku przez pryzmat schorowanej kobiety to mistrzowski popis literacki, a jednocześnie i prowokacja. „Kobieta w 1000˚C” to lektura sycąca, pełna ciekawych zwrotów akcji i oryginalnych motywów, egzotyczna, a do tego drażniąca pomysłowością. Coś dla tych, którzy w dobrej literaturze wysoko cenią sobie gorzką ironię.
Wojna kobieca
„Kobieta w 1000˚C” to lektura plasująca się pomiędzy „Paragrafem 22” i „Stulatkiem, który wyskoczył przez okno i zniknął”. Na długi czas wciąga w świat starej kobiety, która właściwie na łożu śmierci przygląda się jeszcze raz własnym życiowym doświadczeniom i przeprowadza odbiorców przez czasy drugiej wojny światowej z subiektywnego punktu widzenia. To relacja specyficzna, rozcząstkowana i pełna zagadek, które z czasem mogą się albo wyjaśnić, albo wypączkować w nowe tajemnice. Hallgrimur Helgason nigdy nie zadowala się prostymi prawdami ani oczywistymi rozwiązaniami. Drąży i chce prowokować. I bardzo dobrze mu się to udaje – egzotyka powieści nie sprowadza się do faktu, że bohaterka jest wnuczką pierwszego prezydenta Islandii. To jedynie punkt wyjścia szalonej podróży przez XX wiek i pretekst do literackich zabaw.
Stara kobieta mieszka w garażu. Okradziona przez pazernych krewnych i zapomniana przez najbliższych daleka jest od ubolewania nad swoim losem, wręcz przeciwnie, zamierza do ostatniej chwili czerpać z życia to, co dla niej najlepsze. Bohaterka nie ma w sobie pokory wobec śmierci – przeżyła już tyle, że nie musi się niczego bać. Z chaotycznych początkowo fragmentów wspomnień wyłania się coraz bardziej spójny i sensowny, a przy tym i mocno absurdalny jej obraz. Wybitnie sarkastyczna postać bezlitośnie wyśmiewa swoich dawnych partnerów, wraca myślami do wojennych doświadczeń oraz do scenek, które musiały wpłynąć na psychikę dziecka, ale tu jedynie wywołały zwiększony poziom autoironii. Staruszka teraz już wyłącznie żartuje ze swojej przeszłości, wolna od sentymentów może dokonywać specyficznego rachunku sumienia oraz bilansu egzystencji. Nie pozwala sobie na słabości – nic dziwnego, gdy weźmie się pod uwagę zestaw wydarzeń, które ją zahartowały. Dla Helgasona nie ma tematów tabu ani zagadnień, które można by ochronić przed potępianiem. Istnieje tylko historia – oraz przeszłość w międzyludzkich kontaktach – jako materiał do tworzenia. Istnieje też prawdziwa biografia, która stała się impulsem do zbudowania powieści absurdu.
„Kobieta w 1000˚C” to powieść na wskroś satyryczna. Helgason bywa w niej żartownisiem, zdarza mu się też przybierać ostre pozy stand-uperów. Chętnie wynajduje absurdy rzeczywistości i używa ich jako wabika do lektury – smaczku dodaje fakt, że nie można zapominać o prawdziwej podbudowie fabuły oraz o bezustannym nawiązywaniu do realiów, zwłaszcza wojennych. W warstwie obyczajowej autor pozwala sobie na całkowite odejście od schematów i bez przerwy wprowadza postawy, opinie i działania, które będą na przemian szokować i śmieszyć odbiorców. Nietuzinkowi bohaterowie powstać mogą dzięki ponadprzeciętnemu poczuciu humoru staruszki – nawet jeśli nikomu w jej sytuacji nie byłoby do śmiechu. Inteligentny dowcip przez cały czas towarzyszy czytelnikom i sprawia, że książka staje się – jak symbol serii – pięciogwiazdkową lekturą.
Autor odchodzi od chronologii, przeskakuje od faktu do faktu, by podkreślić jeszcze bardziej barwną przeszłość bohaterki. Jest w narracji bardzo drobiazgowy, z lubością zatrzymuje się nad detalami, dba o malownicze opisy i silnie działa na wyobraźnię czytelników, proponuje niemal fotograficzne sceny. I naprawdę do samego końca nie wiadomo, czy ciekawsze są fabularyzowane obrazki z przeszłości bohaterki, czy też statyczne kadry z jej ostatnich dni. Helgason czaruje, całkowicie porywa czytelników, przekonuje ich do siebie i do ostatniej strony nie uwalnia. Jego spojrzenie na historię XX wieku przez pryzmat schorowanej kobiety to mistrzowski popis literacki, a jednocześnie i prowokacja. „Kobieta w 1000˚C” to lektura sycąca, pełna ciekawych zwrotów akcji i oryginalnych motywów, egzotyczna, a do tego drażniąca pomysłowością. Coś dla tych, którzy w dobrej literaturze wysoko cenią sobie gorzką ironię.
Ks. Józef Mroczkowski: Obserwator
PWN, Warszawa 2013.
Kronika codzienna
Przełamywanie konwencji może być dobrym sposobem na zaistnienie w historii, co udowadnia postawa księdza Józefa Mroczkowskiego. Prowadzenie kroniki parafialnej zamienił autor bowiem w tworzenie dziennika lokalnej społeczności z kulturowego pogranicza. Opisywał od września 1939 do 1947 roku to, co działo się z mieszkańcami, uważnie obserwował zachowania Niemców i Ukraińców wobec Polaków. Czasami starał się dokładniej skomentować konkretny problem czy zjawisko, innym razem wystarczało mu zanotowanie faktu. Tak powstał „Obserwator”, tom ukazujący II wojnę światową z perspektywy niewielkiego skupiska ludzi. Tu historia nie zaokrąglała do zera – szkieletów ani żyjących – rządząca się swoimi prawami kronika parafialna umożliwiała odnotowanie nie tylko każdego zgonu, ale i każdego pojawiającego się problemu. I tylko okładka „Obserwatora” nie oddaje charakteru całej książki.
Ksiądz Józef Mroczkowski jako wikariusz w parafii w Oleszycach zamierzał utrwalić wydarzenia o znaczeniu historycznym, dramaty i zbrojne konflikty na tyle dokładnie, na ile pozwalały mu zgromadzone wiadomości. W „Obserwatorze” przyjmuje dwa sposoby opowiadania o wojennej codzienności: po pierwsze – posługuje się datami dziennymi i bezemocjonalnymi notatkami – zbiorami danych. Po drugie jednak próbuje na bieżąco oceniać sytuacje i utrwalać własne komentarze oraz przemyślenia – wtedy obserwacje przesącza przez swoje poglądy i wyciąga z tego wnioski o subiektywnym zabarwieniu. Rezygnuje natomiast z tonów kaznodziejskich, jako obserwator – stoi na uboczu i nie chce angażować się w sprawy małej społeczności bardziej niż jest to konieczne. Te dwa podejścia do tematu sprawiają, że w książce mieszają się dwa style. Jeden wydaje się niemal matematyczny, precyzyjny i bezemocjonalny, drugi – bardziej kwiecisty, jakby powieściowy, o walorach estetycznych poza informacyjnymi. Tu mieszczą się nie tylko tekstowe, ale i pozatekstowe komentarze do rzeczywistości, w którą trudno uwierzyć. Ksiądz Mroczkowski dba o to, by jego własne poglądy (i status społeczny) nie przenikały zbytnio do zapisków. Pozostaje na uboczu, by nie stracić odrobiny obiektywizmu. Taka postawa, chociaż pomaga w kronikarskim fachu, bywa też utrudnieniem – między innymi ze względu na dystans autora do opisywanych postaci. Tak więc te śmierci, które w szerokiej historycznej perspektywie pozostałyby niezauważone, tu są, ale – bezimienne. Mroczkowski odnotowuje ofiary, chociaż nie przybliża ich czytelnikom. Czy sprawia to brak czasu, brak pisarskiej praktyki czy wątpliwości natury genologicznej – to nie ma większego znaczenia. Ważne, że odbiorcy rzadko będą mieli możliwość zaangażowania się w lekturę. Od osobistych wyznań, wstrząsów i wzruszeń są ci, którzy piszą własne pamiętniki, bez ukrywania się za dokumentami z życia lokalnej społeczności.
Autor funkcjonuje też w książce na dwa sposoby – często pisze w trzeciej osobie o wikariuszu w Oleszycach – wtedy, gdy próbuje być najbardziej obiektywny i najbardziej wycofany. Ale zdarza mu się również przechodzić do bezpośredniego wyrażania poglądów i uwag. Ponadto zależy Mroczkowskiemu na rejestrowaniu wiadomości niekronikarskich: nastrojów społeczności, ocen kolejnych obywateli, sięga też po anegdoty. Fakt, że na bieżąco prowadzi zapiski sprawia, że bardziej koncentruje się na zatrzymywaniu poszczególnych, nawet drobnych wydarzeń, niż na odniesieniach do sytuacji w kraju.
„Obserwator” to kolejna próba prezentowania czasów drugiej wojny światowej przez pryzmat małego wycinka społeczeństwa – i zarazem kolejna próba odejścia od powszechnej wiedzy. T lektura mocno poszatkowana i zdecydowanie wolna od beletrystycznych rozwiązań – za to oryginalna.
Kronika codzienna
Przełamywanie konwencji może być dobrym sposobem na zaistnienie w historii, co udowadnia postawa księdza Józefa Mroczkowskiego. Prowadzenie kroniki parafialnej zamienił autor bowiem w tworzenie dziennika lokalnej społeczności z kulturowego pogranicza. Opisywał od września 1939 do 1947 roku to, co działo się z mieszkańcami, uważnie obserwował zachowania Niemców i Ukraińców wobec Polaków. Czasami starał się dokładniej skomentować konkretny problem czy zjawisko, innym razem wystarczało mu zanotowanie faktu. Tak powstał „Obserwator”, tom ukazujący II wojnę światową z perspektywy niewielkiego skupiska ludzi. Tu historia nie zaokrąglała do zera – szkieletów ani żyjących – rządząca się swoimi prawami kronika parafialna umożliwiała odnotowanie nie tylko każdego zgonu, ale i każdego pojawiającego się problemu. I tylko okładka „Obserwatora” nie oddaje charakteru całej książki.
Ksiądz Józef Mroczkowski jako wikariusz w parafii w Oleszycach zamierzał utrwalić wydarzenia o znaczeniu historycznym, dramaty i zbrojne konflikty na tyle dokładnie, na ile pozwalały mu zgromadzone wiadomości. W „Obserwatorze” przyjmuje dwa sposoby opowiadania o wojennej codzienności: po pierwsze – posługuje się datami dziennymi i bezemocjonalnymi notatkami – zbiorami danych. Po drugie jednak próbuje na bieżąco oceniać sytuacje i utrwalać własne komentarze oraz przemyślenia – wtedy obserwacje przesącza przez swoje poglądy i wyciąga z tego wnioski o subiektywnym zabarwieniu. Rezygnuje natomiast z tonów kaznodziejskich, jako obserwator – stoi na uboczu i nie chce angażować się w sprawy małej społeczności bardziej niż jest to konieczne. Te dwa podejścia do tematu sprawiają, że w książce mieszają się dwa style. Jeden wydaje się niemal matematyczny, precyzyjny i bezemocjonalny, drugi – bardziej kwiecisty, jakby powieściowy, o walorach estetycznych poza informacyjnymi. Tu mieszczą się nie tylko tekstowe, ale i pozatekstowe komentarze do rzeczywistości, w którą trudno uwierzyć. Ksiądz Mroczkowski dba o to, by jego własne poglądy (i status społeczny) nie przenikały zbytnio do zapisków. Pozostaje na uboczu, by nie stracić odrobiny obiektywizmu. Taka postawa, chociaż pomaga w kronikarskim fachu, bywa też utrudnieniem – między innymi ze względu na dystans autora do opisywanych postaci. Tak więc te śmierci, które w szerokiej historycznej perspektywie pozostałyby niezauważone, tu są, ale – bezimienne. Mroczkowski odnotowuje ofiary, chociaż nie przybliża ich czytelnikom. Czy sprawia to brak czasu, brak pisarskiej praktyki czy wątpliwości natury genologicznej – to nie ma większego znaczenia. Ważne, że odbiorcy rzadko będą mieli możliwość zaangażowania się w lekturę. Od osobistych wyznań, wstrząsów i wzruszeń są ci, którzy piszą własne pamiętniki, bez ukrywania się za dokumentami z życia lokalnej społeczności.
Autor funkcjonuje też w książce na dwa sposoby – często pisze w trzeciej osobie o wikariuszu w Oleszycach – wtedy, gdy próbuje być najbardziej obiektywny i najbardziej wycofany. Ale zdarza mu się również przechodzić do bezpośredniego wyrażania poglądów i uwag. Ponadto zależy Mroczkowskiemu na rejestrowaniu wiadomości niekronikarskich: nastrojów społeczności, ocen kolejnych obywateli, sięga też po anegdoty. Fakt, że na bieżąco prowadzi zapiski sprawia, że bardziej koncentruje się na zatrzymywaniu poszczególnych, nawet drobnych wydarzeń, niż na odniesieniach do sytuacji w kraju.
„Obserwator” to kolejna próba prezentowania czasów drugiej wojny światowej przez pryzmat małego wycinka społeczeństwa – i zarazem kolejna próba odejścia od powszechnej wiedzy. T lektura mocno poszatkowana i zdecydowanie wolna od beletrystycznych rozwiązań – za to oryginalna.
sobota, 23 listopada 2013
H. Jackson Brown Jr.: Mały poradnik życia. Kalendarz 2014.
Media Rodzina, Poznań 2013.
Wskazówki na rok
Wielu ludzi potrzebuje życiowych porad, wskazówek dotyczących codzienności czy układania relacji z innymi. W „Małym poradniku życia”, kolejnym z serii malutkich kalendarzy wydawnictwa Media Rodzina, pojawiają się zatem lapidarne podpowiedzi w formie rozkaźników. Dotyczą zwyczajnych spraw i czasem nawet wydają się zbyt proste, by się do nich stosować – dopiero poddane refleksji ujawnią swój skrywany sens.
„Mały poradnik życia” w ładnym pudełku zawiera kalendarz i gotową do zmontowania podstawkę – dzięki niej kalendarz można postawić na biurku lub powiesić na ścianie. Formą nawiązuje on do klasycznych „kuchennych” kalendarzy – z miejscami na codzienne zapiski i kartkami dziennymi do zrywania. Porady zajmują niewielki fragment strony, służą do błyskawicznej lektury, zapamiętania i szybkością wprowadzenia w życie. Dzięki lapidarnej formie przekonają do siebie zabieganych odbiorców. Fakt, że nie przybierają kształtu filozoficznych złotych myśli, aforyzmów dobrych do wpisywania w pamiętniki dzieci, wzmacnia jeszcze ich przydatność. Bo o użyteczność chodzi tu najbardziej, w treści i formie. Cały kalendarz stylem nawiązuje do klasycznych wzorów, tych, które pamięta się z mieszkań babć. Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden motyw: porady pojawiają się tu po polsku i po angielsku, a to oznacza, że chętni mogą bez żadnego wysiłku każdego dnia przyswajać sobie odrobinę angielskich słówek i zwrotów, przyzwyczajając umysł do wysiłku – co może przynieść nadzwyczaj dobre efekty.
W kalendarzu szczególny nacisk kładzie się na kształtowanie relacji z innymi ludźmi, na wzmacnianie więzi rodzinnych, ale także na pozostawianie dobrego wrażenia wśród znajomych i nieznajomych. H. Jackson Brown Jr. przypomina, że warto dziękować, chwalić, rezygnować z plotek – ale nie proponuje przyspieszonego kursu grzeczności, za to zwraca uwagę na możliwości, o których łatwo w pośpiechu zapomnieć. Pisze czasem o drobiazgach – i właśnie dzięki temu dobrze go posłuchać. Uczy nie tylko, jak nie szkodzić innym i sobie, ale również – jak sprawić, by życie wydawało się przyjemniejsze. Zdarza mu się nawiązywać i do oczywistości, które przez rutynę zostają zepchnięte na dalszy plan: tłumaczy, jak zachowywać się wobec tych, których kocha się najbardziej. Najlepsze jest to, że w większości porad koszty własne na wypróbowanie wskazówek są niemal żadne: jak w tej dotyczącej odbierania telefonów z uśmiechem – można zatem zastosować się do nich z ciekawości, a bez ponoszenia ryzyka.
Autor wybiera też bardziej przyziemne zalecenia, dotyczące zakupów czy podejmowania decyzji. Nigdy nie rozwija swoich rad, nie uzupełnia ich o niepotrzebne morały, zatrzymuje się na krótkich spostrzeżeniach, które dopiero mają skłonić odbiorców do przemyślenia sensu. W ten sposób proponuje najbardziej wartościowe wskazówki – trafia do przekonania i do wyobraźni czytelników, zmusza do samodzielnego przepracowania kwestii, więc i zachęca do działania. Zachęca – a nie zmusza.
Można „Mały poradnik życia” traktować jako zestaw porad czy mądrości. Można też stworzyć z niego zestaw wyzwań, postanowień lub „wróżb” na każdy dzień roku. Z pewnością jednak warto dokładnie wczytywać się w jednozdaniowe komentarze i poświęcić każdego dnia chwilę na zastanowienie się, co przyniesie posłuszeństwo wobec wskazówki. Przystępna forma oraz praktyczne rozwiązanie (kalendarza nie powinno się czytać w pośpiechu, jedna myśl na każdy dzień zapewnia odpowiedni rytm) to dobry sposób na spieszenie z pomocą ludziom poszukującym podpowiedzi w codziennym życiu.
Wskazówki na rok
Wielu ludzi potrzebuje życiowych porad, wskazówek dotyczących codzienności czy układania relacji z innymi. W „Małym poradniku życia”, kolejnym z serii malutkich kalendarzy wydawnictwa Media Rodzina, pojawiają się zatem lapidarne podpowiedzi w formie rozkaźników. Dotyczą zwyczajnych spraw i czasem nawet wydają się zbyt proste, by się do nich stosować – dopiero poddane refleksji ujawnią swój skrywany sens.
„Mały poradnik życia” w ładnym pudełku zawiera kalendarz i gotową do zmontowania podstawkę – dzięki niej kalendarz można postawić na biurku lub powiesić na ścianie. Formą nawiązuje on do klasycznych „kuchennych” kalendarzy – z miejscami na codzienne zapiski i kartkami dziennymi do zrywania. Porady zajmują niewielki fragment strony, służą do błyskawicznej lektury, zapamiętania i szybkością wprowadzenia w życie. Dzięki lapidarnej formie przekonają do siebie zabieganych odbiorców. Fakt, że nie przybierają kształtu filozoficznych złotych myśli, aforyzmów dobrych do wpisywania w pamiętniki dzieci, wzmacnia jeszcze ich przydatność. Bo o użyteczność chodzi tu najbardziej, w treści i formie. Cały kalendarz stylem nawiązuje do klasycznych wzorów, tych, które pamięta się z mieszkań babć. Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden motyw: porady pojawiają się tu po polsku i po angielsku, a to oznacza, że chętni mogą bez żadnego wysiłku każdego dnia przyswajać sobie odrobinę angielskich słówek i zwrotów, przyzwyczajając umysł do wysiłku – co może przynieść nadzwyczaj dobre efekty.
W kalendarzu szczególny nacisk kładzie się na kształtowanie relacji z innymi ludźmi, na wzmacnianie więzi rodzinnych, ale także na pozostawianie dobrego wrażenia wśród znajomych i nieznajomych. H. Jackson Brown Jr. przypomina, że warto dziękować, chwalić, rezygnować z plotek – ale nie proponuje przyspieszonego kursu grzeczności, za to zwraca uwagę na możliwości, o których łatwo w pośpiechu zapomnieć. Pisze czasem o drobiazgach – i właśnie dzięki temu dobrze go posłuchać. Uczy nie tylko, jak nie szkodzić innym i sobie, ale również – jak sprawić, by życie wydawało się przyjemniejsze. Zdarza mu się nawiązywać i do oczywistości, które przez rutynę zostają zepchnięte na dalszy plan: tłumaczy, jak zachowywać się wobec tych, których kocha się najbardziej. Najlepsze jest to, że w większości porad koszty własne na wypróbowanie wskazówek są niemal żadne: jak w tej dotyczącej odbierania telefonów z uśmiechem – można zatem zastosować się do nich z ciekawości, a bez ponoszenia ryzyka.
Autor wybiera też bardziej przyziemne zalecenia, dotyczące zakupów czy podejmowania decyzji. Nigdy nie rozwija swoich rad, nie uzupełnia ich o niepotrzebne morały, zatrzymuje się na krótkich spostrzeżeniach, które dopiero mają skłonić odbiorców do przemyślenia sensu. W ten sposób proponuje najbardziej wartościowe wskazówki – trafia do przekonania i do wyobraźni czytelników, zmusza do samodzielnego przepracowania kwestii, więc i zachęca do działania. Zachęca – a nie zmusza.
Można „Mały poradnik życia” traktować jako zestaw porad czy mądrości. Można też stworzyć z niego zestaw wyzwań, postanowień lub „wróżb” na każdy dzień roku. Z pewnością jednak warto dokładnie wczytywać się w jednozdaniowe komentarze i poświęcić każdego dnia chwilę na zastanowienie się, co przyniesie posłuszeństwo wobec wskazówki. Przystępna forma oraz praktyczne rozwiązanie (kalendarza nie powinno się czytać w pośpiechu, jedna myśl na każdy dzień zapewnia odpowiedni rytm) to dobry sposób na spieszenie z pomocą ludziom poszukującym podpowiedzi w codziennym życiu.
piątek, 22 listopada 2013
Holly Webb: Bernard szuka domu
Znak, Kraków 2013.
Zazdrość
Mała Lotka, która mieszka w sklepie zoologicznym wujka, jest bardzo wrażliwa na krzywdę zwierząt. Zdarzyło jej się uratować kotka z rąk okrutnych i złośliwych koleżanek. Zawsze poprawia też humor mieszkańcom sklepu. Tym razem spotyka nieszczęśliwego czworonoga: pewien królik w zupełnie zwyczajnym sklepie zoologicznym jest bardzo smutny. Bohaterka niemal odczuwa jego cierpienie i próbuje znaleźć sposób ocalenia zwierzęcia. Nie potrafi jednak przewidzieć, że jamniczka Sonia, którą z Lotką łączy magiczna więź, nie będzie z tego powodu zachwycona. Sonia nie lubi królików, uważa je za głupie stworzenia, a do tego jest bardzo zazdrosna. Daje to Lotce dotkliwie odczuć.
W tomie „Bernard szuka domu” Holly Webb ponownie przesuwa się od tematu magii i sprawdzania własnej siły w stronę obyczajowości. Lotka dowiaduje się kolejnych rzeczy o swoich rodzicach – i chociaż już dawno zaakceptowała fakt, że musi mieszkać u wujka, a nawet nie wyobraża sobie teraz innego rozwiązania – zaczyna rozumieć zmiany pojawiające się w jej życiu. Ponieważ unormowała się również sytuacja z najlepszą przyjaciółką, Olgą, Lotka może skoncentrować się na krzywdzie obcego królika i poznać potęgę nowego uczucia – niepohamowanej zazdrości. Sonia, dotąd rozważna i pomocna, prezentuje tym razem postawę rozkapryszonego dziecka, do którego nie trafiają racjonalne argumenty. To nie tylko zabieg ożywiający fabułę, bowiem psia bohaterka pokazuje także maluchowi, jak kończą się impulsywne działania i niepotrzebne kłótnie. Autorka wykorzystuje konflikt między Lotką i jej jamniczką do zobrazowania tematu zazdrości – to kolejny po tęsknocie i agresji motyw pojawiający się w serii Animal magic.
Holly Webb dba o to, by jej książka pełna była tematów ważnych dla małych czytelników. NA początku serii odsunęła Lotkę od rodziców – to wymóg w literaturze czwartej, bardzo charakterystyczny etap zmiany środowiska prowadzący do przygód. Teraz kwestia rodziny powraca – a wraz z nią seria tajemnic z przeszłości. I nie ma tu znaczenia, że część owych tajemnic łączy się z motywem magii: odkrycia wywołują bowiem prawdziwe i zupełnie niebajkowe emocje. Poza więziami rodzinnymi Holly Webb kreśli scenki szkolne, zwłaszcza dotyczące uczniowskich sporów i niesprawiedliwości nauczycieli w ocenie sytuacji. Lotka stale musi mierzyć się ze złośliwościami grupki koleżanek, ale nigdy nie gra roli bezwolnej ofiary: nawet jeśli odczuwa strach, nie daje tego po sobie poznać i podejmuje wyzwania. Kolejnym tematem rozbudowywanym przez autorkę jest zagadnienie przyjaźni – Webb chce bez natrętnych obrazków wytłumaczyć dzieciom, na czym polega zaufanie i szczerość, a także – jak radzić sobie z konfliktami w relacjach między przyjaciółmi.
Oczywiście bardzo ważnym elementem dla całej akcji jest obecność zaczarowanych zwierząt. Autorka bawi się zwłaszcza motywem gadających myszek. Wszystkie stworzenia w sklepie zoologicznym wujka są magiczne i potrafią mówić, a przez to też ujawniają stałą ochotę do zabaw i psot. Zdarzają się także wśród czworonogów czarne charaktery. Holly Webb nie chce ze swoich zwierzęcych bohaterów robić przytulanek czy bezmyślnych istot. Czworonogi mają sporo oryginalnych pomysłów i bardzo ożywiają lekturę. Ich pojawienie się każdorazowo oznacza nowe powody do śmiechu i narracyjne zabawy. Dzięki temu autorka nadaje książce i całej serii ton rozrywkowy i trochę osłabia powagę pozostałych tematów. Modę na zwierzęce serie przerabia tak, by nie powtarzać popularnych rozwiązań, a zachęcić dzieci do poszukiwania atrakcyjnych zagadnień. Ze światem bajki miesza uczucia i realne przeżycia, sprawiając, że przygody Lotki będą nie tylko królestwem wyobraźni, ale i prawdziwą lekcją życiową- z rozmaitymi niepowodzeniami, trudnościami i smutkami.
Zazdrość
Mała Lotka, która mieszka w sklepie zoologicznym wujka, jest bardzo wrażliwa na krzywdę zwierząt. Zdarzyło jej się uratować kotka z rąk okrutnych i złośliwych koleżanek. Zawsze poprawia też humor mieszkańcom sklepu. Tym razem spotyka nieszczęśliwego czworonoga: pewien królik w zupełnie zwyczajnym sklepie zoologicznym jest bardzo smutny. Bohaterka niemal odczuwa jego cierpienie i próbuje znaleźć sposób ocalenia zwierzęcia. Nie potrafi jednak przewidzieć, że jamniczka Sonia, którą z Lotką łączy magiczna więź, nie będzie z tego powodu zachwycona. Sonia nie lubi królików, uważa je za głupie stworzenia, a do tego jest bardzo zazdrosna. Daje to Lotce dotkliwie odczuć.
W tomie „Bernard szuka domu” Holly Webb ponownie przesuwa się od tematu magii i sprawdzania własnej siły w stronę obyczajowości. Lotka dowiaduje się kolejnych rzeczy o swoich rodzicach – i chociaż już dawno zaakceptowała fakt, że musi mieszkać u wujka, a nawet nie wyobraża sobie teraz innego rozwiązania – zaczyna rozumieć zmiany pojawiające się w jej życiu. Ponieważ unormowała się również sytuacja z najlepszą przyjaciółką, Olgą, Lotka może skoncentrować się na krzywdzie obcego królika i poznać potęgę nowego uczucia – niepohamowanej zazdrości. Sonia, dotąd rozważna i pomocna, prezentuje tym razem postawę rozkapryszonego dziecka, do którego nie trafiają racjonalne argumenty. To nie tylko zabieg ożywiający fabułę, bowiem psia bohaterka pokazuje także maluchowi, jak kończą się impulsywne działania i niepotrzebne kłótnie. Autorka wykorzystuje konflikt między Lotką i jej jamniczką do zobrazowania tematu zazdrości – to kolejny po tęsknocie i agresji motyw pojawiający się w serii Animal magic.
Holly Webb dba o to, by jej książka pełna była tematów ważnych dla małych czytelników. NA początku serii odsunęła Lotkę od rodziców – to wymóg w literaturze czwartej, bardzo charakterystyczny etap zmiany środowiska prowadzący do przygód. Teraz kwestia rodziny powraca – a wraz z nią seria tajemnic z przeszłości. I nie ma tu znaczenia, że część owych tajemnic łączy się z motywem magii: odkrycia wywołują bowiem prawdziwe i zupełnie niebajkowe emocje. Poza więziami rodzinnymi Holly Webb kreśli scenki szkolne, zwłaszcza dotyczące uczniowskich sporów i niesprawiedliwości nauczycieli w ocenie sytuacji. Lotka stale musi mierzyć się ze złośliwościami grupki koleżanek, ale nigdy nie gra roli bezwolnej ofiary: nawet jeśli odczuwa strach, nie daje tego po sobie poznać i podejmuje wyzwania. Kolejnym tematem rozbudowywanym przez autorkę jest zagadnienie przyjaźni – Webb chce bez natrętnych obrazków wytłumaczyć dzieciom, na czym polega zaufanie i szczerość, a także – jak radzić sobie z konfliktami w relacjach między przyjaciółmi.
Oczywiście bardzo ważnym elementem dla całej akcji jest obecność zaczarowanych zwierząt. Autorka bawi się zwłaszcza motywem gadających myszek. Wszystkie stworzenia w sklepie zoologicznym wujka są magiczne i potrafią mówić, a przez to też ujawniają stałą ochotę do zabaw i psot. Zdarzają się także wśród czworonogów czarne charaktery. Holly Webb nie chce ze swoich zwierzęcych bohaterów robić przytulanek czy bezmyślnych istot. Czworonogi mają sporo oryginalnych pomysłów i bardzo ożywiają lekturę. Ich pojawienie się każdorazowo oznacza nowe powody do śmiechu i narracyjne zabawy. Dzięki temu autorka nadaje książce i całej serii ton rozrywkowy i trochę osłabia powagę pozostałych tematów. Modę na zwierzęce serie przerabia tak, by nie powtarzać popularnych rozwiązań, a zachęcić dzieci do poszukiwania atrakcyjnych zagadnień. Ze światem bajki miesza uczucia i realne przeżycia, sprawiając, że przygody Lotki będą nie tylko królestwem wyobraźni, ale i prawdziwą lekcją życiową- z rozmaitymi niepowodzeniami, trudnościami i smutkami.
czwartek, 21 listopada 2013
Petra Maria Schmitt, Christian Dreller: Dlaczego rekiny nie chodzą do dentysty? Historyjki dla ciekawskich dzieci
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Zagadki codzienne
Dzieci lubią się dziwić. Przyglądają się światu z ciekawością małych odkrywców, a zadawane przez nie pytania zaskoczą niejednego dorosłego. Bo odpowiedzi wcale nie muszą być oczywiste. Petra Maria Schmitt i Christian Dreller wykorzystali ten motyw do stworzenia kolejnej książeczki edukacyjnej dla najmłodszych, łączącej udane opowiadania z wyjaśnieniami atrakcyjnych nie tylko dla dzieci zjawisk. O ile w tomie zawierającym pierwszą porcję „historyjek dla ciekawskich dzieci” mieściło się sporo powtarzanych przez większość kilkulatków pytań i zagadek, o tyle już tom „Dlaczego rekiny nie chodzą do dentysty” pozwala na zagłębianie się w świat ciekawostek i wspólne z dzieckiem odkrywanie sekretów zwierząt i ludzi. Tym razem tematy mogą w zdumienie wprawić również rodziców – dla dzieci oznaczać to będzie dawkę atrakcyjnych wiadomości i przyjemnych bajek.
Wśród problemów do rozwiązania znalazły się tu mało oczywiste (dlaczego Indianie nie noszą brody) i codzienne (skąd biorą się kolorowe paski w paście do zębów), tajemnicze (jak porozumiewają się rośliny) i zwyczajne (siwe włosy u babci i dziadka). Niektóre dotyczą emocji (dlaczego smutni ludzie powinni płakać), inne – ciała (dlaczego człowiekowi burczy w brzuchu czy – jak powstaje czkawka). Omawiane są tu zjawiska przyrody (burze i wulkany) oraz tajniki konstrukcji (dlaczego statki nie toną). W dwudziestu dwóch historyjkach autorzy w przystępny sposób prezentują dzieciom odpowiedzi na najbardziej nawet dociekliwe pytania. Ty za ciekawość nigdy nie zostanie się skarconym. Mało tego – bohaterowie czasem mogą nawet wypróbować zdobytą wiedzę lub samodzielnie dokonywać części eksperymentów (czy da się jeść i pić, stojąc na rękach) – jeśli konieczne jest dodatkowe wyjaśnienie zjawiska, szybko znajdzie się ekspert, który rozwieje wszelkie wątpliwości. Ale fakt, że mali bohaterowie często mogą uczestniczyć w rozmaitych testach, a część pytań rodzi się podczas zabaw, nadaje lekturze blasku.
Wszystkie odpowiedzi na tytułowe zagadki zostały zgrabnie wplecione w krótkie i bardzo udane opowiadania. Autorzy przedstawiają swoich bohaterów w zwyczajnych dla nich środowisku, w domu, w szkole (przedszkolu), lub podczas zabawy. Naturalne spostrzeżenia rodzą proste refleksje – te z kolei prowadzą do zastanowienia się nad zjawiskiem akcentowanym w tytule opowiadania. Dalszy ciąg historii zawiera już rozwiązanie zagadki – ale wprowadzone dosyć naturalnie, starannie wplecione w narrację, tak, by dzieci miały wrażenie, że pozostają w bajce (realistycznym opowiadaniu, ale jednak o bajkowym brzmieniu), a nie że zostają zmuszane do śledzenia mądrych wyjaśnień. Tutaj nauka ma przede wszystkim bawić, książka dostarcza rozrywki i zaspokaja ciekawość, a przy okazji uczy. Maluchom łatwiej będzie zatem zapamiętać kolejne wyjaśnienia. Być może autorzy wskażą im również sposoby obserwowania codzienności tak, by wynaleźć w niej jak najwięcej kolejnych pytań.
Tom „Dlaczego rekiny nie chodzą do dentysty” to drugi po „Skąd się biorą dziury w serze” zestaw intrygujących zagadek i ich wytłumaczeń zawartych w ładnych opowiadaniach. Dzieci otrzymują tutaj nie tylko szansę zaspokojenia ciekawości, ale i oryginalną lekturę. Mało tego: książka może być też traktowana jako lektura rozrywkowa – wszystko dlatego, że autorzy pamiętają o przyjemności małych odbiorców i budują „prawdziwe” scenki z młodymi bohaterami, każdorazowo przenosząc czytelników do świata pełnego niespodzianek i pytań.
Zagadki codzienne
Dzieci lubią się dziwić. Przyglądają się światu z ciekawością małych odkrywców, a zadawane przez nie pytania zaskoczą niejednego dorosłego. Bo odpowiedzi wcale nie muszą być oczywiste. Petra Maria Schmitt i Christian Dreller wykorzystali ten motyw do stworzenia kolejnej książeczki edukacyjnej dla najmłodszych, łączącej udane opowiadania z wyjaśnieniami atrakcyjnych nie tylko dla dzieci zjawisk. O ile w tomie zawierającym pierwszą porcję „historyjek dla ciekawskich dzieci” mieściło się sporo powtarzanych przez większość kilkulatków pytań i zagadek, o tyle już tom „Dlaczego rekiny nie chodzą do dentysty” pozwala na zagłębianie się w świat ciekawostek i wspólne z dzieckiem odkrywanie sekretów zwierząt i ludzi. Tym razem tematy mogą w zdumienie wprawić również rodziców – dla dzieci oznaczać to będzie dawkę atrakcyjnych wiadomości i przyjemnych bajek.
Wśród problemów do rozwiązania znalazły się tu mało oczywiste (dlaczego Indianie nie noszą brody) i codzienne (skąd biorą się kolorowe paski w paście do zębów), tajemnicze (jak porozumiewają się rośliny) i zwyczajne (siwe włosy u babci i dziadka). Niektóre dotyczą emocji (dlaczego smutni ludzie powinni płakać), inne – ciała (dlaczego człowiekowi burczy w brzuchu czy – jak powstaje czkawka). Omawiane są tu zjawiska przyrody (burze i wulkany) oraz tajniki konstrukcji (dlaczego statki nie toną). W dwudziestu dwóch historyjkach autorzy w przystępny sposób prezentują dzieciom odpowiedzi na najbardziej nawet dociekliwe pytania. Ty za ciekawość nigdy nie zostanie się skarconym. Mało tego – bohaterowie czasem mogą nawet wypróbować zdobytą wiedzę lub samodzielnie dokonywać części eksperymentów (czy da się jeść i pić, stojąc na rękach) – jeśli konieczne jest dodatkowe wyjaśnienie zjawiska, szybko znajdzie się ekspert, który rozwieje wszelkie wątpliwości. Ale fakt, że mali bohaterowie często mogą uczestniczyć w rozmaitych testach, a część pytań rodzi się podczas zabaw, nadaje lekturze blasku.
Wszystkie odpowiedzi na tytułowe zagadki zostały zgrabnie wplecione w krótkie i bardzo udane opowiadania. Autorzy przedstawiają swoich bohaterów w zwyczajnych dla nich środowisku, w domu, w szkole (przedszkolu), lub podczas zabawy. Naturalne spostrzeżenia rodzą proste refleksje – te z kolei prowadzą do zastanowienia się nad zjawiskiem akcentowanym w tytule opowiadania. Dalszy ciąg historii zawiera już rozwiązanie zagadki – ale wprowadzone dosyć naturalnie, starannie wplecione w narrację, tak, by dzieci miały wrażenie, że pozostają w bajce (realistycznym opowiadaniu, ale jednak o bajkowym brzmieniu), a nie że zostają zmuszane do śledzenia mądrych wyjaśnień. Tutaj nauka ma przede wszystkim bawić, książka dostarcza rozrywki i zaspokaja ciekawość, a przy okazji uczy. Maluchom łatwiej będzie zatem zapamiętać kolejne wyjaśnienia. Być może autorzy wskażą im również sposoby obserwowania codzienności tak, by wynaleźć w niej jak najwięcej kolejnych pytań.
Tom „Dlaczego rekiny nie chodzą do dentysty” to drugi po „Skąd się biorą dziury w serze” zestaw intrygujących zagadek i ich wytłumaczeń zawartych w ładnych opowiadaniach. Dzieci otrzymują tutaj nie tylko szansę zaspokojenia ciekawości, ale i oryginalną lekturę. Mało tego: książka może być też traktowana jako lektura rozrywkowa – wszystko dlatego, że autorzy pamiętają o przyjemności małych odbiorców i budują „prawdziwe” scenki z młodymi bohaterami, każdorazowo przenosząc czytelników do świata pełnego niespodzianek i pytań.
Pija Lindenbaum: Sonia śpi gdzie indziej
Zakamarki, Poznań 2013.
Przygoda dziecka
Pija Lindenbaum odkrywa świat dzieci z fantazją, której można jej pozazdrościć. W swoich książeczkach obrazkowych potrafi mieszać rzeczywistość ze światem wyobraźni. Płynnie przekracza tę granicę, która dla wielu dorosłych nie jest wcale oczywista, za to nieodmiennie fascynuje najmłodszych. Pokazuje codzienność z perspektywy dziecka, co oznacza, że wytłumaczenia zwyczajnych zjawisk mogą być najbardziej niezwykłe i pomysłowe. Przez to i rutyna zmienia się w przygodę.
Autorka często sięga po tematy bliskie maluchom i przetwarza je na baśniowe historie. Czasami próbuje w ten sposób rozwiać dziecięce mity i przedstawić małym odbiorcom inny punkt widzenia na ekscytujące sytuacje. Tak jest w tomiku „Sonia śpi gdzie indziej” – przygotowanym jakby na zamówienie mam, które pociechy nękają o możliwość spędzenia nocy u kolegów. Sonia to zwyczajna kilkulatka, która niedawno zaprzyjaźniła się z Celestyną. Teraz dziewczynki mają nocować u Celestyny, w nieznanym Soni domu o wielu drzwiach. Na razie bohaterki są zachwycone i nie mogą się doczekać całonocnych pogaduszek, ale szybko Sonia zaczyna czuć się nieswojo. Celestyna ma dziwnego psa i równie dziwnego brata, ma prababcię, która nie utrzymuje kontaktu z otoczeniem – i hałaśliwe świnki morskie. Kolacja przy świecach onieśmiela Sonię jeszcze bardziej. W dodatku Celestyna nie zamierza oddać gościowi swojego łóżka. Noc w obcym domu zapowiada się trochę strasznie. Sonia zamierza jakoś przetrwać do rana, ale…
Ale wtedy uruchamiają się senne obrazy. Dziewczynka raz jeszcze przemierza obcy dom, zagląda za różne drzwi i dokonuje odkryć, które wprawdzie nie przerażają, ale też nie mogą się podobać, fascynują, mimo że nie są do końca przyjemne. Sonia nie zastanawia się nad tym, czy śni – spacer po domu wydaje jej się przedłużeniem pobytu u Celestyny. Nie ma w nim nic z ekscytujących wcześniejszych nadziei, wręcz przeciwnie – znacznie lepiej dziewczynka czułaby się u siebie. Tak, jak teraz czuje się Celestyna, niespecjalnie dbająca o samopoczucie przyjaciółki.
Dzieci nie zastanawiają się nigdy nad problemami płynącymi z nocowania u kogoś. Wydaje im się to wspaniałą przygodą i okazją do niekończących się zabaw: trudno przetłumaczyć maluchom, że rzeczywistość nie sprosta takim oczekiwaniom. Pija Lindenbaum może pomóc w przeprowadzeniu podobnej rozmowy, przekonuje, że nocowanie u przyjaciółki wcale nie musi być tak fajne, jak się wydaje. Rozbudza wątpliwości i przygasza entuzjazm malucha. Po raz kolejny ta autorka koncentruje się na dziecięcych problemach – i po raz kolejny trafia w dziesiątkę. Dodatkowo znów przedstawia oniryczną atmosferę i nierealne scenki w sposób, który podkarmia wyobraźnię i przypomina o mechanizmach jej działania.
„Sonia śpi gdzie indziej” to książeczka obrazkowa. Lindenbaum w rysunkach zwykle celowo zaburza proporcje, by pokazać świat widziany oczami dziecka. Dorośli są tu olbrzymi (podobnie jak pokoje w obcym domu), pojawiają się wątki subkultur (tym razem dziwaczny wygląd ma nastoletni brat Celestyny). Ilustracje sporo mówią o samopoczuciu bohaterki i jej wrażeniach, a do tego pozwalają na łagodne przejście do krainy snu. Pija Lindenbaum tworzy ten sen przekonująco, czym zachwyci również i rodziców. Nie chce zastraszać dzieci, ale daje im sporo do myślenia, poucza dzięki bajce, a do tego oddala jedną z bardziej kłopotliwych dziecięcych zachcianek. Jej bajka funkcjonuje też na płaszczyźnie zabawnych ilustracji – czasem Lindenbaum wykorzystuje w kresce komiksowe poczucie humoru i pozwala dzieciom pośmiać się z absurdalnych skojarzeń lub – na przykład – min zwierząt. Ta autorka tworzy ważne opowiastki i trafi do klasyki literatury czwartej. Warto podsuwać dzieciom jej propozycje.
Przygoda dziecka
Pija Lindenbaum odkrywa świat dzieci z fantazją, której można jej pozazdrościć. W swoich książeczkach obrazkowych potrafi mieszać rzeczywistość ze światem wyobraźni. Płynnie przekracza tę granicę, która dla wielu dorosłych nie jest wcale oczywista, za to nieodmiennie fascynuje najmłodszych. Pokazuje codzienność z perspektywy dziecka, co oznacza, że wytłumaczenia zwyczajnych zjawisk mogą być najbardziej niezwykłe i pomysłowe. Przez to i rutyna zmienia się w przygodę.
Autorka często sięga po tematy bliskie maluchom i przetwarza je na baśniowe historie. Czasami próbuje w ten sposób rozwiać dziecięce mity i przedstawić małym odbiorcom inny punkt widzenia na ekscytujące sytuacje. Tak jest w tomiku „Sonia śpi gdzie indziej” – przygotowanym jakby na zamówienie mam, które pociechy nękają o możliwość spędzenia nocy u kolegów. Sonia to zwyczajna kilkulatka, która niedawno zaprzyjaźniła się z Celestyną. Teraz dziewczynki mają nocować u Celestyny, w nieznanym Soni domu o wielu drzwiach. Na razie bohaterki są zachwycone i nie mogą się doczekać całonocnych pogaduszek, ale szybko Sonia zaczyna czuć się nieswojo. Celestyna ma dziwnego psa i równie dziwnego brata, ma prababcię, która nie utrzymuje kontaktu z otoczeniem – i hałaśliwe świnki morskie. Kolacja przy świecach onieśmiela Sonię jeszcze bardziej. W dodatku Celestyna nie zamierza oddać gościowi swojego łóżka. Noc w obcym domu zapowiada się trochę strasznie. Sonia zamierza jakoś przetrwać do rana, ale…
Ale wtedy uruchamiają się senne obrazy. Dziewczynka raz jeszcze przemierza obcy dom, zagląda za różne drzwi i dokonuje odkryć, które wprawdzie nie przerażają, ale też nie mogą się podobać, fascynują, mimo że nie są do końca przyjemne. Sonia nie zastanawia się nad tym, czy śni – spacer po domu wydaje jej się przedłużeniem pobytu u Celestyny. Nie ma w nim nic z ekscytujących wcześniejszych nadziei, wręcz przeciwnie – znacznie lepiej dziewczynka czułaby się u siebie. Tak, jak teraz czuje się Celestyna, niespecjalnie dbająca o samopoczucie przyjaciółki.
Dzieci nie zastanawiają się nigdy nad problemami płynącymi z nocowania u kogoś. Wydaje im się to wspaniałą przygodą i okazją do niekończących się zabaw: trudno przetłumaczyć maluchom, że rzeczywistość nie sprosta takim oczekiwaniom. Pija Lindenbaum może pomóc w przeprowadzeniu podobnej rozmowy, przekonuje, że nocowanie u przyjaciółki wcale nie musi być tak fajne, jak się wydaje. Rozbudza wątpliwości i przygasza entuzjazm malucha. Po raz kolejny ta autorka koncentruje się na dziecięcych problemach – i po raz kolejny trafia w dziesiątkę. Dodatkowo znów przedstawia oniryczną atmosferę i nierealne scenki w sposób, który podkarmia wyobraźnię i przypomina o mechanizmach jej działania.
„Sonia śpi gdzie indziej” to książeczka obrazkowa. Lindenbaum w rysunkach zwykle celowo zaburza proporcje, by pokazać świat widziany oczami dziecka. Dorośli są tu olbrzymi (podobnie jak pokoje w obcym domu), pojawiają się wątki subkultur (tym razem dziwaczny wygląd ma nastoletni brat Celestyny). Ilustracje sporo mówią o samopoczuciu bohaterki i jej wrażeniach, a do tego pozwalają na łagodne przejście do krainy snu. Pija Lindenbaum tworzy ten sen przekonująco, czym zachwyci również i rodziców. Nie chce zastraszać dzieci, ale daje im sporo do myślenia, poucza dzięki bajce, a do tego oddala jedną z bardziej kłopotliwych dziecięcych zachcianek. Jej bajka funkcjonuje też na płaszczyźnie zabawnych ilustracji – czasem Lindenbaum wykorzystuje w kresce komiksowe poczucie humoru i pozwala dzieciom pośmiać się z absurdalnych skojarzeń lub – na przykład – min zwierząt. Ta autorka tworzy ważne opowiastki i trafi do klasyki literatury czwartej. Warto podsuwać dzieciom jej propozycje.
środa, 20 listopada 2013
Barbara Wachowicz: Siedziby wielkich Polaków. Od Reja do Kraszewskiego
Świat Książki, Warszawa 2013.
Wycieczka po muzeach
Kolejni ministrowie edukacji dyskutują nad kształtem listy lektur, nauczyciele przerabiają na lekcjach coraz mniejsze fragmenty tego, co kiedyś stanowiło podstawę wykształcenia. Tymczasem Barbara Wachowicz stara się przypomnieć o kształtowaniu tożsamości narodowej i zachęcić do odbycia – choćby tylko wirtualnej – wędrówki po dworkach staropolskich, miejscach, w których żyli i tworzyli najwybitniejsi. Pierwszy opasły tom gawęd „Siedziby wielkich Polaków” prowadzi odbiorców przez rejony mocno zakorzenione w świadomości społecznej – oraz te mniej znane. Rozpoczyna od Reja, a kończy na Józefie Ignacym Kraszewskim. Po drodze czytelnicy zajrzą między innymi do domów Jana Kochanowskiego, Tadeusza Kościuszki, Adama Mickiewicza (w Nowogródku i Śmiełowie), Chopina czy Wincentego Pola, sprawdzając nie tylko, jaką rolę odgrywały te miejsca dawniej, ale też jak zostały zagospodarowane dzisiaj. Barbara Wachowicz tworzy barwny tom dla miłośników kultury polskiej – oraz jako ciekawe uzupełnienie czy to szkolnych programów, czy krajoznawczych wycieczek. Jej książki nie można wprawdzie traktować jako skryptu, ale zawarte tu i przypominane wiadomości znać trzeba.
„Siedziby wielkich Polaków składają się z obszernych gawęd. Wywody przybierają kształt dwudzielnych esejów: na początku autorka przywołuje fragmenty biografii danej postaci, ze szczególnym uwzględnieniem historii rodów, co ma pomóc w zrozumieniu przeszłości budowli. Następnie zabiera się za krótki przegląd twórczości lub dokonań, nie z punktu widzenia krytyka czy badacza, a z uwagi na informacje, które warto znać i pamiętać. Nie proponuje pogłębianych analiz, za to sygnalizuje tematy. Część przedstawiająca postać jest z reguły obszerniejsza – o samych budynkach da się powiedzieć dużo mniej. Barbara Wachowicz nie zagłębia się w szczegóły architektoniczne, z rzadka może też podać losy budynku w całej jego historii istnienia. Za to prezentuje aktualny sposób zagospodarowania pomieszczeń. Rozpisuje się na temat muzeów i rozwiązań upamiętniających wielkich Polaków (zdarza się też, że wyraża sprzeciw wobec decyzji właścicieli), zwraca uwagę na dobre szkoły z najbliższych okolic, które za patrona mają konkretną omawianą akurat postać – i wychwala ich działalność sławiącą imię tegoż patrona (bez czego, na dobrą sprawę, książka mogłaby się spokojnie obejść). Sprawdza, co dzieje się w poszczególnych domach, jaki pomysł mają właściciele, by przyciągać zwiedzających (a trzeba przyznać, że z reguły dobrego i medialnego pomysłu brakuje). Jednak autorka i tak namawia do zwiedzania, próbując wykrzesać entuzjazm na widok wystaw, prezentacji strojów i gablotek w salach przekształconych na muzeum. Wędrówkę kończy podaniem stopki adresowej (włącznie z adresem witryn internetowych i kontaktowym e-mailem) tak, by zainteresowani nie musieli już podejmować niemal żadnego wysiłku i kierowali się prosto do konkretnego dworku.
Autorka zachowuje styl dość ozdobny, gawędziarski i literacki jednocześnie, uzewnętrznia w nim często własne emocje, od zachwytów po żal – brzmi to, jakby chciała dostosować się rytmem do dawnych kwiecistych narracji, a odizolować od dzisiejszej bylejakości i bezbarwności. Ale prawdziwą ozdobą ładnie wydanego tomu stają się zdjęcia przedstawiające słynne siedziby, ich otoczenie i wnętrza. To one najbardziej mogą zachęcić do udania się w nieznane okolice – lub do refleksji nad przeszłością. Dworki funkcjonujące jako skarby kultury dobrze wpisują się w otoczenie, tworzą z nim harmonijną całość. We wnętrzach trudno o ślady życia – ale nawet jeśli ktoś nie ma ochoty na wycieczkę śladami wielkich Polaków, zyska dzięki tomowi wiedzę na temat ich domostw.
Wycieczka po muzeach
Kolejni ministrowie edukacji dyskutują nad kształtem listy lektur, nauczyciele przerabiają na lekcjach coraz mniejsze fragmenty tego, co kiedyś stanowiło podstawę wykształcenia. Tymczasem Barbara Wachowicz stara się przypomnieć o kształtowaniu tożsamości narodowej i zachęcić do odbycia – choćby tylko wirtualnej – wędrówki po dworkach staropolskich, miejscach, w których żyli i tworzyli najwybitniejsi. Pierwszy opasły tom gawęd „Siedziby wielkich Polaków” prowadzi odbiorców przez rejony mocno zakorzenione w świadomości społecznej – oraz te mniej znane. Rozpoczyna od Reja, a kończy na Józefie Ignacym Kraszewskim. Po drodze czytelnicy zajrzą między innymi do domów Jana Kochanowskiego, Tadeusza Kościuszki, Adama Mickiewicza (w Nowogródku i Śmiełowie), Chopina czy Wincentego Pola, sprawdzając nie tylko, jaką rolę odgrywały te miejsca dawniej, ale też jak zostały zagospodarowane dzisiaj. Barbara Wachowicz tworzy barwny tom dla miłośników kultury polskiej – oraz jako ciekawe uzupełnienie czy to szkolnych programów, czy krajoznawczych wycieczek. Jej książki nie można wprawdzie traktować jako skryptu, ale zawarte tu i przypominane wiadomości znać trzeba.
„Siedziby wielkich Polaków składają się z obszernych gawęd. Wywody przybierają kształt dwudzielnych esejów: na początku autorka przywołuje fragmenty biografii danej postaci, ze szczególnym uwzględnieniem historii rodów, co ma pomóc w zrozumieniu przeszłości budowli. Następnie zabiera się za krótki przegląd twórczości lub dokonań, nie z punktu widzenia krytyka czy badacza, a z uwagi na informacje, które warto znać i pamiętać. Nie proponuje pogłębianych analiz, za to sygnalizuje tematy. Część przedstawiająca postać jest z reguły obszerniejsza – o samych budynkach da się powiedzieć dużo mniej. Barbara Wachowicz nie zagłębia się w szczegóły architektoniczne, z rzadka może też podać losy budynku w całej jego historii istnienia. Za to prezentuje aktualny sposób zagospodarowania pomieszczeń. Rozpisuje się na temat muzeów i rozwiązań upamiętniających wielkich Polaków (zdarza się też, że wyraża sprzeciw wobec decyzji właścicieli), zwraca uwagę na dobre szkoły z najbliższych okolic, które za patrona mają konkretną omawianą akurat postać – i wychwala ich działalność sławiącą imię tegoż patrona (bez czego, na dobrą sprawę, książka mogłaby się spokojnie obejść). Sprawdza, co dzieje się w poszczególnych domach, jaki pomysł mają właściciele, by przyciągać zwiedzających (a trzeba przyznać, że z reguły dobrego i medialnego pomysłu brakuje). Jednak autorka i tak namawia do zwiedzania, próbując wykrzesać entuzjazm na widok wystaw, prezentacji strojów i gablotek w salach przekształconych na muzeum. Wędrówkę kończy podaniem stopki adresowej (włącznie z adresem witryn internetowych i kontaktowym e-mailem) tak, by zainteresowani nie musieli już podejmować niemal żadnego wysiłku i kierowali się prosto do konkretnego dworku.
Autorka zachowuje styl dość ozdobny, gawędziarski i literacki jednocześnie, uzewnętrznia w nim często własne emocje, od zachwytów po żal – brzmi to, jakby chciała dostosować się rytmem do dawnych kwiecistych narracji, a odizolować od dzisiejszej bylejakości i bezbarwności. Ale prawdziwą ozdobą ładnie wydanego tomu stają się zdjęcia przedstawiające słynne siedziby, ich otoczenie i wnętrza. To one najbardziej mogą zachęcić do udania się w nieznane okolice – lub do refleksji nad przeszłością. Dworki funkcjonujące jako skarby kultury dobrze wpisują się w otoczenie, tworzą z nim harmonijną całość. We wnętrzach trudno o ślady życia – ale nawet jeśli ktoś nie ma ochoty na wycieczkę śladami wielkich Polaków, zyska dzięki tomowi wiedzę na temat ich domostw.
Marcin Pałasz: Elf wszechmogący
Kraków 2013.
Słony dywan
Duży jest od działania, Młody od rozsądku, a Elf jest od uczuć. Zwłaszcza że pewien stary jamnik z podwórka wyjaśnił mu, co znaczy „kochać”. Przy okazji ten jamnik zaprezentował jedną odsłonę psiego dramatu, opowiadając o ludziach, którzy nie zauważają jego podeszłego wieku i całego szeregu nieznanych wcześniej problemów. Ale melancholijne rozważania o przemijaniu nie są dla Elfa: to taka mała podpowiedź dla czytelników, jak mądrze opiekować się zwierzętami. Zresztą Marcin Pałasz nie poprzestaje na przypadkowej rozmowie dwóch psów: prezentuje Dużego, który poświęca cały dzień urlopu, żeby znaleźć najlepszą karmę dla swojego podopiecznego. Wiadomo, że dla Elfa zrobi wszystko.
„Elf wszechmogący”, trzeci tom Elfomanii, jak zwykle u Pałasza rozpoczyna się absurdalnym wstrząsem: ktoś ukradł pensjonat, w którym Duży i Młody chcieli się zatrzymać z Elfem. Pobyt nad morzem po sensacyjnych wydarzeniach spisanych w książce „Elfie, gdzie jesteś?!” miał wiązać się ze spokojem i odpoczynkiem. Tymczasem tam, gdzie pojawiają się Duży i Młody, dochodzi do kolejnych kradzieży. Trzeba znowu zaangażować się w prywatne śledztwo – zwłaszcza że zagrożony jest laptop z początkiem nowej książki Dużego. Elf wprawdzie nie wie, co się dzieje, ale bezbłędnie wyczuwa emocje ludzi i potrafi na swój sposób informować Dużego i Młodego o swoich odkryciach. Nie ma mowy o leniwym urlopie nad morzem. Zwłaszcza że Marcin Pałasz nie tworzy przestępców z bajek dla grzecznych dzieci i kiedy już prezentuje niebezpieczeństwa, robi się naprawdę groźnie.
Duży, Młody i Elf stanowią niezwykłą rodzinę. Połączeni są także niebanalnym poczuciem humoru, które świetnie rozładowuje trudne sytuacje, a dla czytelników będzie niewyczerpanym źródłem radości. Poczucie humoru ma też Marcin Pałasz – to dzięki niemu odbiorcy dowiedzą się, kogo można spotkać w szafie. Ten autor ma wprawę w prezentowaniu zabawnych scen, wystarczy wspomnieć przebranie Młodego na balu. Przy „Elfie wszechmogącym” płacze się ze śmiechu, ale i silnych wzruszeń tu nie zabraknie – i strachu bohaterów. To prawdziwy dowcipny dziecięco-młodzieżowy kryminał. Można się z niego sporo nauczyć, ale bez przykrego wrażenia, że czyta się mentorskie wskazówki. Marcin Pałasz rozmaite mądrości przywołuje mimochodem – co potem w lekturze działa bardzo dyskretnie. Dla czytelników najważniejsze będą kolejne perypetie Elfa oraz wzajemne relacje Młodego i Dużego.
Tym razem jednak Elf pomaga nie tylko w łapaniu przestępców. Pomaga dotrzeć do zamkniętego w sobie chłopca, który niedawno stracił rodziców. A ponieważ ów chłopiec uważa Elfa za najmądrzejszego psa na świecie, łatwo znajduje wspólny język z Dużym (który jest dokładnie tego samego zdania). Elf opowiada o przygodach z własnej, psiej perspektywy. Bezbłędnie wyczuwa nastroje ludzi i dostrzega to, co jest niewidoczne dla Dużego. Razem stanowią więc dobrą ekipę do rozwiązywania nawet najbardziej zawiłych spraw.
W „Elfie wszechmogącym” dominuje akcja – zamiast nudnych, leniwych wakacji, bohaterowie otrzymują kryminalną aferę, zamiast upragnionego spokoju po ostatnich przygodach – przygody jeszcze groźniejsze. To oznacza, że dzieci nie będą zawiedzione. Ale również dorosłym przypadnie do gustu optymistyczny styl narracji, humor w tekście i w sytuacjach, sympatyczny obraz kochanego psa i wizja inteligentnego, niezbuntowanego (chociaż niezależnego) nastolatka. Marcin Pałasz chciałby, żeby wszyscy czytelnicy pokochali Elfa – i Elfomania jest w stanie to osiągnąć, a zupełnie przy okazji też przekonać maluchy do czytania, bo od tej pozycji trudno się oderwać.
Słony dywan
Duży jest od działania, Młody od rozsądku, a Elf jest od uczuć. Zwłaszcza że pewien stary jamnik z podwórka wyjaśnił mu, co znaczy „kochać”. Przy okazji ten jamnik zaprezentował jedną odsłonę psiego dramatu, opowiadając o ludziach, którzy nie zauważają jego podeszłego wieku i całego szeregu nieznanych wcześniej problemów. Ale melancholijne rozważania o przemijaniu nie są dla Elfa: to taka mała podpowiedź dla czytelników, jak mądrze opiekować się zwierzętami. Zresztą Marcin Pałasz nie poprzestaje na przypadkowej rozmowie dwóch psów: prezentuje Dużego, który poświęca cały dzień urlopu, żeby znaleźć najlepszą karmę dla swojego podopiecznego. Wiadomo, że dla Elfa zrobi wszystko.
„Elf wszechmogący”, trzeci tom Elfomanii, jak zwykle u Pałasza rozpoczyna się absurdalnym wstrząsem: ktoś ukradł pensjonat, w którym Duży i Młody chcieli się zatrzymać z Elfem. Pobyt nad morzem po sensacyjnych wydarzeniach spisanych w książce „Elfie, gdzie jesteś?!” miał wiązać się ze spokojem i odpoczynkiem. Tymczasem tam, gdzie pojawiają się Duży i Młody, dochodzi do kolejnych kradzieży. Trzeba znowu zaangażować się w prywatne śledztwo – zwłaszcza że zagrożony jest laptop z początkiem nowej książki Dużego. Elf wprawdzie nie wie, co się dzieje, ale bezbłędnie wyczuwa emocje ludzi i potrafi na swój sposób informować Dużego i Młodego o swoich odkryciach. Nie ma mowy o leniwym urlopie nad morzem. Zwłaszcza że Marcin Pałasz nie tworzy przestępców z bajek dla grzecznych dzieci i kiedy już prezentuje niebezpieczeństwa, robi się naprawdę groźnie.
Duży, Młody i Elf stanowią niezwykłą rodzinę. Połączeni są także niebanalnym poczuciem humoru, które świetnie rozładowuje trudne sytuacje, a dla czytelników będzie niewyczerpanym źródłem radości. Poczucie humoru ma też Marcin Pałasz – to dzięki niemu odbiorcy dowiedzą się, kogo można spotkać w szafie. Ten autor ma wprawę w prezentowaniu zabawnych scen, wystarczy wspomnieć przebranie Młodego na balu. Przy „Elfie wszechmogącym” płacze się ze śmiechu, ale i silnych wzruszeń tu nie zabraknie – i strachu bohaterów. To prawdziwy dowcipny dziecięco-młodzieżowy kryminał. Można się z niego sporo nauczyć, ale bez przykrego wrażenia, że czyta się mentorskie wskazówki. Marcin Pałasz rozmaite mądrości przywołuje mimochodem – co potem w lekturze działa bardzo dyskretnie. Dla czytelników najważniejsze będą kolejne perypetie Elfa oraz wzajemne relacje Młodego i Dużego.
Tym razem jednak Elf pomaga nie tylko w łapaniu przestępców. Pomaga dotrzeć do zamkniętego w sobie chłopca, który niedawno stracił rodziców. A ponieważ ów chłopiec uważa Elfa za najmądrzejszego psa na świecie, łatwo znajduje wspólny język z Dużym (który jest dokładnie tego samego zdania). Elf opowiada o przygodach z własnej, psiej perspektywy. Bezbłędnie wyczuwa nastroje ludzi i dostrzega to, co jest niewidoczne dla Dużego. Razem stanowią więc dobrą ekipę do rozwiązywania nawet najbardziej zawiłych spraw.
W „Elfie wszechmogącym” dominuje akcja – zamiast nudnych, leniwych wakacji, bohaterowie otrzymują kryminalną aferę, zamiast upragnionego spokoju po ostatnich przygodach – przygody jeszcze groźniejsze. To oznacza, że dzieci nie będą zawiedzione. Ale również dorosłym przypadnie do gustu optymistyczny styl narracji, humor w tekście i w sytuacjach, sympatyczny obraz kochanego psa i wizja inteligentnego, niezbuntowanego (chociaż niezależnego) nastolatka. Marcin Pałasz chciałby, żeby wszyscy czytelnicy pokochali Elfa – i Elfomania jest w stanie to osiągnąć, a zupełnie przy okazji też przekonać maluchy do czytania, bo od tej pozycji trudno się oderwać.
wtorek, 19 listopada 2013
Anna Retmaniak: Portret słowem malowany
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Ludzie sceny
Zwykle to artyści decydują się na publikowanie tego rodzaju książek – autobiograficznych wyznań dotyczących ich pracy, anegdot i przyjaźni. Wówczas dziennikarze przeprowadzający wywiady schodzą na dalszy plan: oni tylko pomagają wydobyć najważniejsze informacje, nadać kształt puentom, dopracować i oszlifować całość. Rzadko natomiast zdarza się by za tworzenie opowieści o życiu wśród gwiazd zabierali się żurnaliści i redaktorzy. Odbiorcy nawet nie zdają sobie sprawy, że po drugiej stronie mikrofonu może być równie ciekawie. Chyba że ktoś wyrasta na legendę audycji – tak jak Anna Retmaniak, która zwierza się teraz czytelnikom ze swoich radiowych i teatralnych doświadczeń, pasji i przeżyć.
Książka „Portret słowem malowany” ma charakter autobiograficznego zwierzenia, wywiadu bez pytań, mówionych wspomnień z najpiękniejszych zawodowych chwil. Na okładce pojawiają się nazwiska mistrzów – Jeremi Przybora, Krystyna Janda, Kazimierz Dejmek, Roman Wilhelmi, Stanisława Celińska, Agnieszka Osiecka, Piotr Fronczewski – i wiele innych. Wszyscy wymienieni tutaj powrócą na dołączonej do tomu płycie z krótkimi fragmentami wywiadów. Będą się także przewijać przez sam tekst wspomnień, bo w końcu dla Anny Retmaniak spotkania ze sławami były wielkim przeżyciem. A jeszcze większych emocji dostarczało zaufanie rozmówców, którzy nie chcieli nawet autoryzacji wywiadów, świadomi, że Retmaniak nie drąży, nie szuka sensacji i stara się swoich bohaterów przedstawiać w jak najlepszym świetle.
W „Portrecie słowem malowanym” właściwie nie istnieje życie pozaradiowe, autorka nie zamierza zbyt wiele mówić o swojej prywatności. Jedynie na początku, gdy przedstawia własną drogę do radia, zdradza kulisy odważnych decyzji i cenę determinacji – w ten sposób może zachęcić młodszych czytelników do realizowania swoich marzeń, nawet wskazać drogę.
Później już autorka skupia się na pracy i na tym, jak wyglądały jej zawodowe przekonania. Zdradza tajniki warsztatu i coraz rzadziej dziś ważnej kindersztuby, przedstawia granice i możliwości podczas rozmów z artystami. Wielu wspomina ciepło, ale ponieważ stara się zachować profesjonalizm, nie pozwala sobie na huśtawki nastrojów. Nie oskarża, za to chętnie wynosi na piedestał – jednak obrazy mają przeważnie letnią temperaturę. Anna Retmaniak chce być w tych wspomnieniach grzeczna i uprzejma. Przytacza sporo anegdot i samych spotkań, które zapadły jej w pamięć. Przez cały czas zaznacza, że radio i teatr to jej dwie wielkie miłości – a o pracy, która okazała się pasją, nie umie mówić inaczej niż z zachwytem. Nie prezentuje (na szczęście) entuzjazmu nastolatki, ale i tak spomiędzy wersów da się wyczytać ogromne zadowolenie. Zresztą bohaterowie anegdot odwdzięczają się autorce podobnym uwielbieniem, co widać dokładnie w laurkach pojawiających się na końcu tomu. Raczej konwencjonalne są te portrety i tworzone, żeby sprawić przyjemność – ale odrobinę wyjaśniają sens podejścia autorki do aktorów i sław. Na końcu tomu pojawia się też kilka fragmentów antenowych rozmów, tak, by zobrazować klimat wywiadów przeprowadzanych przez Annę Retmaniak.
„Portret słowem malowany” to zestaw prywatnych przeżyć – dla autorki możliwość utrwalenia własnej satysfakcjonującej pracy, a dla odbiorców – szansa na zerknięcie za kulisy radiowych audycji i spotkań ze sławami. To książka osobista i przypominająca o niezwykłej postaci, która zawsze pozostawała w cieniu gwiazd. Tekst wbrew pozorom nie zajmuje wiele miejsca (spora interlinia i marginesy), za to może budzić ciekawość. Ozdabiany jest też fotografiami z archiwum autorki i ciepłymi dedykacjami od rozmówców.
Ludzie sceny
Zwykle to artyści decydują się na publikowanie tego rodzaju książek – autobiograficznych wyznań dotyczących ich pracy, anegdot i przyjaźni. Wówczas dziennikarze przeprowadzający wywiady schodzą na dalszy plan: oni tylko pomagają wydobyć najważniejsze informacje, nadać kształt puentom, dopracować i oszlifować całość. Rzadko natomiast zdarza się by za tworzenie opowieści o życiu wśród gwiazd zabierali się żurnaliści i redaktorzy. Odbiorcy nawet nie zdają sobie sprawy, że po drugiej stronie mikrofonu może być równie ciekawie. Chyba że ktoś wyrasta na legendę audycji – tak jak Anna Retmaniak, która zwierza się teraz czytelnikom ze swoich radiowych i teatralnych doświadczeń, pasji i przeżyć.
Książka „Portret słowem malowany” ma charakter autobiograficznego zwierzenia, wywiadu bez pytań, mówionych wspomnień z najpiękniejszych zawodowych chwil. Na okładce pojawiają się nazwiska mistrzów – Jeremi Przybora, Krystyna Janda, Kazimierz Dejmek, Roman Wilhelmi, Stanisława Celińska, Agnieszka Osiecka, Piotr Fronczewski – i wiele innych. Wszyscy wymienieni tutaj powrócą na dołączonej do tomu płycie z krótkimi fragmentami wywiadów. Będą się także przewijać przez sam tekst wspomnień, bo w końcu dla Anny Retmaniak spotkania ze sławami były wielkim przeżyciem. A jeszcze większych emocji dostarczało zaufanie rozmówców, którzy nie chcieli nawet autoryzacji wywiadów, świadomi, że Retmaniak nie drąży, nie szuka sensacji i stara się swoich bohaterów przedstawiać w jak najlepszym świetle.
W „Portrecie słowem malowanym” właściwie nie istnieje życie pozaradiowe, autorka nie zamierza zbyt wiele mówić o swojej prywatności. Jedynie na początku, gdy przedstawia własną drogę do radia, zdradza kulisy odważnych decyzji i cenę determinacji – w ten sposób może zachęcić młodszych czytelników do realizowania swoich marzeń, nawet wskazać drogę.
Później już autorka skupia się na pracy i na tym, jak wyglądały jej zawodowe przekonania. Zdradza tajniki warsztatu i coraz rzadziej dziś ważnej kindersztuby, przedstawia granice i możliwości podczas rozmów z artystami. Wielu wspomina ciepło, ale ponieważ stara się zachować profesjonalizm, nie pozwala sobie na huśtawki nastrojów. Nie oskarża, za to chętnie wynosi na piedestał – jednak obrazy mają przeważnie letnią temperaturę. Anna Retmaniak chce być w tych wspomnieniach grzeczna i uprzejma. Przytacza sporo anegdot i samych spotkań, które zapadły jej w pamięć. Przez cały czas zaznacza, że radio i teatr to jej dwie wielkie miłości – a o pracy, która okazała się pasją, nie umie mówić inaczej niż z zachwytem. Nie prezentuje (na szczęście) entuzjazmu nastolatki, ale i tak spomiędzy wersów da się wyczytać ogromne zadowolenie. Zresztą bohaterowie anegdot odwdzięczają się autorce podobnym uwielbieniem, co widać dokładnie w laurkach pojawiających się na końcu tomu. Raczej konwencjonalne są te portrety i tworzone, żeby sprawić przyjemność – ale odrobinę wyjaśniają sens podejścia autorki do aktorów i sław. Na końcu tomu pojawia się też kilka fragmentów antenowych rozmów, tak, by zobrazować klimat wywiadów przeprowadzanych przez Annę Retmaniak.
„Portret słowem malowany” to zestaw prywatnych przeżyć – dla autorki możliwość utrwalenia własnej satysfakcjonującej pracy, a dla odbiorców – szansa na zerknięcie za kulisy radiowych audycji i spotkań ze sławami. To książka osobista i przypominająca o niezwykłej postaci, która zawsze pozostawała w cieniu gwiazd. Tekst wbrew pozorom nie zajmuje wiele miejsca (spora interlinia i marginesy), za to może budzić ciekawość. Ozdabiany jest też fotografiami z archiwum autorki i ciepłymi dedykacjami od rozmówców.
poniedziałek, 18 listopada 2013
Marcin Brykczyński, Katarzyna Bajerowicz: Opowiem ci, mamo, co robią mrówki
Nasza Księgarnia, Warszawa 2013.
Setki mrówek
Kartonowe książeczki służą zwykle do prezentowania prostych rymowanek i równie prostych rysunków najmłodszym dzieciom. Nasza Księgarnia łączy natomiast idee książeczek obrazkowych, edukacyjnych oraz… rymowanek z kartonowych stronic. To połączenie tym bardziej niezwykłe, że kartonowa publikacja „Opowiem ci, mamo, co robią mrówki: to tom tylko odrobinę mniejszy od formatu A4. A już zupełną rzadkością w kartonowych bajkach, wprowadzoną w tej publikacji, są zagadki dla maluchów.
Zaczęło się od ilustracji – Katarzyna Bajerowicz „podglądała i narysowała” mrówki, a Marcin Brykczyński dopisał do obrazków rymowankę – bardzo prostą, w sam raz dla najmłodszych, ale niepozbawioną akcentów edukacyjnych. Nie ulega jednak wątpliwości, że tym razem najważniejsza będzie strona graficzna, czyli to, co robią nienazywane, anonimowe mrówki. Na każdej dużej rozkładówce pojawia się przekrój kopca, fragment ogrodu czy trawnika. Po wydrążonych korytarzach i po roślinach biegają zaaferowane mrówki. Czasem trafi się dżdżownica, ślimak, biedronka czy konik polny, ale królują tu mrówki. Każda jest zajęta swoimi sprawami i zaangażowana w pracę przy udoskonalaniu mrowiska. Oczywiście zadania mrówek zostały uchwycone w bajkowy sposób, podobnie jak bezimienne bohaterki. Mrówki sprzątają, kopią, gromadzą zapasy lub śpią – ale nie tylko. Jedna okupuje sedes (a inne czekają i niecierpliwią się w kolejce, trzymając papier toaletowy). Kilka, marznąc, obrzuca się śnieżkami. Trzeba sporo czasu, by dokładnie obejrzeć ilustracje i odkryć wszystkie niespodzianki przygotowane przez Katarzynę Bajerowicz. A warto, bo komiksowe mrówki same w sobie są bardzo zabawne, a co dopiero w bajkowej wersji. Bajerowicz popisuje się tu nie lada wyobraźnią – życie mrówek okazuje się bardzo ciekawe i zaangażuje maluchy na długo. Zmiany scenerii, pór roku i dnia sprawiają, że z każdą stroną dzieci będą na nowo zaskakiwane i rozbawiane. Każda strona przynosi tylko dwa wersy ogólnikowych rymowanych wiadomości, zostaje zatem sporo czasu, by pooglądać mrówki w akcji i cieszyć się kolejnymi odkryciami. „Opowiem ci, mamo” to nie tylko pomysłowe nawiązanie do popularnej kiedyś serii książeczek dla najmłodszych – to również zapowiedź zabawy, bo dzieci zapewne będą chciały dzielić się z rodzicami co ciekawszymi fragmentami rysunków. Energia i żywiołowość to wyznaczniki tego tomu. Humor i pomysłowość skuszą maluchy.
Marcin Brykczyński nie ma już wielkiego pola do popisu, może tylko próbować dopełnić obrazkową historyjkę. W dwuwersach umieszcza zatem nazwy rozmaitych stworzeń (mrówkolew, świetliki, rohatyniec), więc bajka może pełnić funkcję edukacyjną. Książka zawiera również zadania dla najmłodszych: polecenia ćwiczące spostrzegawczość nie zostały ujęte w rymowance, a przerywają ją. Rodzice natomiast bez trudu wymyślą kolejne zadania dla pociech w oparciu o piękne ilustracje. „Opowiem ci, mamo, co robią mrówki” to publikacja bardzo wartościowa – zwłaszcza z uwagi na graficzną realizację. Dzieciom zapewni zabawę na długo – a i dorośli mogą czerpać radość ze śledzenia pomysłów rysunkowych mrówek. To jedna z tych publikacji, które powinny zostać zauważone i prezentowane dzieciom – ale dostrzeżone także przez dorosłych odbiorców oraz krytyków. Każda mrówka jest tu inna i każda budzi ogromną sympatię – dzieci przez długi czas nie będą chciały się oderwać od tej pozycji. Nasza Księgarnia pokazuje, że w dziedzinie książeczek obrazkowych możemy śmiało konkurować z propozycjami skandynawskiej literatury czwartej.
Setki mrówek
Kartonowe książeczki służą zwykle do prezentowania prostych rymowanek i równie prostych rysunków najmłodszym dzieciom. Nasza Księgarnia łączy natomiast idee książeczek obrazkowych, edukacyjnych oraz… rymowanek z kartonowych stronic. To połączenie tym bardziej niezwykłe, że kartonowa publikacja „Opowiem ci, mamo, co robią mrówki: to tom tylko odrobinę mniejszy od formatu A4. A już zupełną rzadkością w kartonowych bajkach, wprowadzoną w tej publikacji, są zagadki dla maluchów.
Zaczęło się od ilustracji – Katarzyna Bajerowicz „podglądała i narysowała” mrówki, a Marcin Brykczyński dopisał do obrazków rymowankę – bardzo prostą, w sam raz dla najmłodszych, ale niepozbawioną akcentów edukacyjnych. Nie ulega jednak wątpliwości, że tym razem najważniejsza będzie strona graficzna, czyli to, co robią nienazywane, anonimowe mrówki. Na każdej dużej rozkładówce pojawia się przekrój kopca, fragment ogrodu czy trawnika. Po wydrążonych korytarzach i po roślinach biegają zaaferowane mrówki. Czasem trafi się dżdżownica, ślimak, biedronka czy konik polny, ale królują tu mrówki. Każda jest zajęta swoimi sprawami i zaangażowana w pracę przy udoskonalaniu mrowiska. Oczywiście zadania mrówek zostały uchwycone w bajkowy sposób, podobnie jak bezimienne bohaterki. Mrówki sprzątają, kopią, gromadzą zapasy lub śpią – ale nie tylko. Jedna okupuje sedes (a inne czekają i niecierpliwią się w kolejce, trzymając papier toaletowy). Kilka, marznąc, obrzuca się śnieżkami. Trzeba sporo czasu, by dokładnie obejrzeć ilustracje i odkryć wszystkie niespodzianki przygotowane przez Katarzynę Bajerowicz. A warto, bo komiksowe mrówki same w sobie są bardzo zabawne, a co dopiero w bajkowej wersji. Bajerowicz popisuje się tu nie lada wyobraźnią – życie mrówek okazuje się bardzo ciekawe i zaangażuje maluchy na długo. Zmiany scenerii, pór roku i dnia sprawiają, że z każdą stroną dzieci będą na nowo zaskakiwane i rozbawiane. Każda strona przynosi tylko dwa wersy ogólnikowych rymowanych wiadomości, zostaje zatem sporo czasu, by pooglądać mrówki w akcji i cieszyć się kolejnymi odkryciami. „Opowiem ci, mamo” to nie tylko pomysłowe nawiązanie do popularnej kiedyś serii książeczek dla najmłodszych – to również zapowiedź zabawy, bo dzieci zapewne będą chciały dzielić się z rodzicami co ciekawszymi fragmentami rysunków. Energia i żywiołowość to wyznaczniki tego tomu. Humor i pomysłowość skuszą maluchy.
Marcin Brykczyński nie ma już wielkiego pola do popisu, może tylko próbować dopełnić obrazkową historyjkę. W dwuwersach umieszcza zatem nazwy rozmaitych stworzeń (mrówkolew, świetliki, rohatyniec), więc bajka może pełnić funkcję edukacyjną. Książka zawiera również zadania dla najmłodszych: polecenia ćwiczące spostrzegawczość nie zostały ujęte w rymowance, a przerywają ją. Rodzice natomiast bez trudu wymyślą kolejne zadania dla pociech w oparciu o piękne ilustracje. „Opowiem ci, mamo, co robią mrówki” to publikacja bardzo wartościowa – zwłaszcza z uwagi na graficzną realizację. Dzieciom zapewni zabawę na długo – a i dorośli mogą czerpać radość ze śledzenia pomysłów rysunkowych mrówek. To jedna z tych publikacji, które powinny zostać zauważone i prezentowane dzieciom – ale dostrzeżone także przez dorosłych odbiorców oraz krytyków. Każda mrówka jest tu inna i każda budzi ogromną sympatię – dzieci przez długi czas nie będą chciały się oderwać od tej pozycji. Nasza Księgarnia pokazuje, że w dziedzinie książeczek obrazkowych możemy śmiało konkurować z propozycjami skandynawskiej literatury czwartej.
niedziela, 17 listopada 2013
Gary Keller, Jay Papasan: Jedna rzecz
Galaktyka, Łódź 2013.
Alternatywa
Większość dostępnych na rynku poradników zawiera wskazówki, jak sprostać wszystkim koniecznym zadaniom czy obowiązkom. Plany, mapy myśli, kursy asertywności czy afirmacje mają otworzyć odbiorcę na kolejne działania i pomóc mu wykształcić w sobie gotowość do wytężonej pracy. „Jedna rzecz” to tom idący pod prąd modnych serii (a może kultywujący modę na minimalizm). Gary Keller i Jay Papasan uważają, że tajemnicą sukcesu jest umiejętność skoncentrowania się na jednym, najważniejszym zadaniu i przez całą książkę przekonują czytelników, że warto odłożyć drobne sprawy, a poświęcić się tej jednej. Ich teoria wyklucza szansę zwycięstwa w przypadku intensywnego działania na wielu polach – a ponieważ nie jest to podejście zbyt popularne, autorzy muszą się natrudzić, by wskazać odpowiednie rozwiązania przyzwyczajonym do efektywności w różnych dziedzinach czytelnikom.
Najpierw Keler i Papasan obalają mity dotyczące wielozadaniowości. Usiłują zmienić powszechne przekonania, rozprawiają się z sądem, że im więcej się robi, tym lepiej. Potem uczą zadawania właściwych pytań i konstruowania planów ogólnych i szczegółowych, poświęconych jednej rzeczy. Są przeciwnikami odhaczania kolejnych zadań z list, uważają, że tego typu przyzwyczajenia nigdy nie doprowadzą do sukcesu. Tłumaczą, jak znaleźć najważniejszą jedną rzecz w różnych dziedzinach życia. Wreszcie wskazują wykorzystanie potencjału i ochronę wypracowanych przekonań, starają się, by mechanizm jednej rzeczy został utrwalony w świadomości odbiorców.
Keller i Papasan znają swoich przeciwników, wiedzą, że powinni dotrzeć do odbiorców, którym zależy na sukcesie – ale rozprawiać się muszą nie tylko z argumentami pracoholików, ale i ze społecznymi obrazkami. Dziś największą satysfakcję przynosi właściwe i efektywne wypełnianie obowiązków z różnych dziedzin. Autorzy „Jednej rzeczy” stawiają na specjalizację – nie namawiają do lenistwa, a do tego, by cały zapas sił wykorzystać do realizowania konkretnych, poświęconych jednemu celowi zadań.
Pod względem konstrukcji rozdziałów „Jedna rzecz” nie różni się od „wielozadaniowych” poradników. Autorzy częstują czytelników motywującymi cytatami, tworzą też przejrzyste wyliczenia. Koniec każdego rozdziału zawiera wypunktowane wnioski w formie poleceń dla odbiorców. Stosują również podkreślenia co ważniejszych spostrzeżeń czy fragmentów, które czytelnicy powinni sobie rozważyć (podkreślenia imitują zaznaczenia ołówkiem, są szare i nieregularne). Keller i Papasan próbują odejść od publikacji psychologicznych, bardziej interesuje ich perswazja. Stąd bierze się często powtarzana obietnica sukcesu dla tego, kto poświęci się jednozadaniowości.
Bez względu na kulturowe mody, trzeba pamiętać, że „Jedna rzecz” wymaga – jeśli jest traktowana jako praktyczny zbiór porad – sporego samozaparcia i odnalezienia się na nowo w świecie, który wysoko ceni wszechstronność. Jednak tym czytelnikom, którzy poszukują optymalnej metody na uporządkowanie egzystencji – i tym, którzy nie wiedzą, jak wyznaczyć sobie cel w życiu, publikacja może się przydać. „Jedna rzecz” jest książką, która może zadziałać tam, gdzie modne poradniki zawodzą, warto zatem sprawdzić, co Keller i Papasan mają do powiedzenia w dziedzinie planowania kariery lub współpracy z innymi ludźmi. „Jedna rzecz” poza tym uczy asertywności i logicznego myślenia, czyli kwestii niezbędnych przy walce o własny rozwój.
Alternatywa
Większość dostępnych na rynku poradników zawiera wskazówki, jak sprostać wszystkim koniecznym zadaniom czy obowiązkom. Plany, mapy myśli, kursy asertywności czy afirmacje mają otworzyć odbiorcę na kolejne działania i pomóc mu wykształcić w sobie gotowość do wytężonej pracy. „Jedna rzecz” to tom idący pod prąd modnych serii (a może kultywujący modę na minimalizm). Gary Keller i Jay Papasan uważają, że tajemnicą sukcesu jest umiejętność skoncentrowania się na jednym, najważniejszym zadaniu i przez całą książkę przekonują czytelników, że warto odłożyć drobne sprawy, a poświęcić się tej jednej. Ich teoria wyklucza szansę zwycięstwa w przypadku intensywnego działania na wielu polach – a ponieważ nie jest to podejście zbyt popularne, autorzy muszą się natrudzić, by wskazać odpowiednie rozwiązania przyzwyczajonym do efektywności w różnych dziedzinach czytelnikom.
Najpierw Keler i Papasan obalają mity dotyczące wielozadaniowości. Usiłują zmienić powszechne przekonania, rozprawiają się z sądem, że im więcej się robi, tym lepiej. Potem uczą zadawania właściwych pytań i konstruowania planów ogólnych i szczegółowych, poświęconych jednej rzeczy. Są przeciwnikami odhaczania kolejnych zadań z list, uważają, że tego typu przyzwyczajenia nigdy nie doprowadzą do sukcesu. Tłumaczą, jak znaleźć najważniejszą jedną rzecz w różnych dziedzinach życia. Wreszcie wskazują wykorzystanie potencjału i ochronę wypracowanych przekonań, starają się, by mechanizm jednej rzeczy został utrwalony w świadomości odbiorców.
Keller i Papasan znają swoich przeciwników, wiedzą, że powinni dotrzeć do odbiorców, którym zależy na sukcesie – ale rozprawiać się muszą nie tylko z argumentami pracoholików, ale i ze społecznymi obrazkami. Dziś największą satysfakcję przynosi właściwe i efektywne wypełnianie obowiązków z różnych dziedzin. Autorzy „Jednej rzeczy” stawiają na specjalizację – nie namawiają do lenistwa, a do tego, by cały zapas sił wykorzystać do realizowania konkretnych, poświęconych jednemu celowi zadań.
Pod względem konstrukcji rozdziałów „Jedna rzecz” nie różni się od „wielozadaniowych” poradników. Autorzy częstują czytelników motywującymi cytatami, tworzą też przejrzyste wyliczenia. Koniec każdego rozdziału zawiera wypunktowane wnioski w formie poleceń dla odbiorców. Stosują również podkreślenia co ważniejszych spostrzeżeń czy fragmentów, które czytelnicy powinni sobie rozważyć (podkreślenia imitują zaznaczenia ołówkiem, są szare i nieregularne). Keller i Papasan próbują odejść od publikacji psychologicznych, bardziej interesuje ich perswazja. Stąd bierze się często powtarzana obietnica sukcesu dla tego, kto poświęci się jednozadaniowości.
Bez względu na kulturowe mody, trzeba pamiętać, że „Jedna rzecz” wymaga – jeśli jest traktowana jako praktyczny zbiór porad – sporego samozaparcia i odnalezienia się na nowo w świecie, który wysoko ceni wszechstronność. Jednak tym czytelnikom, którzy poszukują optymalnej metody na uporządkowanie egzystencji – i tym, którzy nie wiedzą, jak wyznaczyć sobie cel w życiu, publikacja może się przydać. „Jedna rzecz” jest książką, która może zadziałać tam, gdzie modne poradniki zawodzą, warto zatem sprawdzić, co Keller i Papasan mają do powiedzenia w dziedzinie planowania kariery lub współpracy z innymi ludźmi. „Jedna rzecz” poza tym uczy asertywności i logicznego myślenia, czyli kwestii niezbędnych przy walce o własny rozwój.
Gunilla Bergström: Albert i tajemniczy Molgan
Zakamarki, Poznań 2013.
Wymyślony przyjaciel
Króciutkie historyjki o Albercie Albertsonie powstawały w latach 70. XX wieku, ale do tej pory się nie zestarzały, co więcej – mogą być śledzone przez maluchy z różnych krajów, bo poruszają tematy bliskie najmłodszym. Tomik „Albert i tajemniczy Molgan” odnosi się do motywu wymyślonego przyjaciela dziecka, przyjaciela, którego istnienie dorośli przyjmują do wiadomości, choć nie traktują go poważnie. Towarzysza dziecięcych zabaw i powiernika sekretów.
Gunilla Bergström sięgnęła po zagadnienia bliskie kilkulatkom i z paru stworzyła jedną historię o dramatycznym dla bohatera przebiegu. Albert, który wraz z wymyślonym Molganem budował z zabawek pociąg, wziął bez pozwolenia fajkę taty. Fajkę, z którą tata Alberta w poprzednich tomach właściwie się nie rozstawał. Fajka zginęła, tata – coraz bardziej poirytowany – nie mógł jej znaleźć, a Albert nie potrafił się przyznać do tego, co zrobił. Zdenerwowanemu tacie zaczyna nawet przeszkadzać milczące towarzystwo Molgana.
Albert Albertson ma wszystkie cechy prawdziwego dziecka. Dla autorki ważniejsze jest precyzyjne oddanie psychiki bohatera niż pouczenia odbiorców. Dzieci i tak będą wiedziały, że Albert postąpił źle, nie trzeba im tego dodatkowo wykładać. Autorka może zatem skupić się na warstwie emocjonalnej. Pokazuje zachowanie zdenerwowanego taty i bezradność bohatera (który, przyznając się do występku, ściągnąłby gniew rodzica na siebie – mimo że Alert nie przeprowadza takich kalkulacji, dla dzieci będzie to oczywiste). Albert jest też pośrednikiem w przekazywaniu wiadomości od Molgana: nikt poza nim nie może komunikować się z wymyślonym przyjacielem. Sam Molgan jest zresztą, co pokazują ilustracje, niemal bliźniakiem Alberta Albertsona – to dlatego tak dobrze go rozumie i może pocieszać w trudnych chwilach. Przypuszczalnie gdyby dzisiaj za tę historyjkę wzięli się „specjaliści” od pedagogiki i psychologii, wynaleźliby tacie Alberta wszelkie symptomy uzależnienia (nie mówiąc już o szkodliwości palenia, zwłaszcza – palenia przy dziecku) a także wykazaliby niewłaściwość postępowania w stosunku do malucha, który wierzy w obecność wymyślonego kolegi. Jednak tata Alberta powstał w czasach, gdy życiowe zachowania dorosłych w bajkach nikogo nie raziły – i szczęśliwie przetrwał aż do teraz. Tom „Albert i tajemniczy Molgan” nikomu nie zaszkodzi, bo dzieci zwrócą uwagę na konsekwencje łamania zasad, a nie na postawy rodzica.
Autorka przedstawia historyjkę o Albercie prostymi zdaniami, a całość ujmuje jeszcze w wyraźnych – to jest – nieskomplikowanych – rysunkach. Bohaterowie mają na nich dość koślawe kształty (za to dobrze odtwarzane miny), a mniej istotne elementy rysunków pozostają w tle w charakterze niewypełnionych kolorem konturów. Bergström wykorzystuje przerywane linie tam, gdzie chce pokazać niewidoczne dla obserwatora fragmenty obrazka, a Molgana rysuje jako białą (w kontraście do kolorowych stron) postać o kropkowanych konturach. Zdarza się, że wykorzystuje kolaże, czasami też proponuje dzieciom „inne” sposoby budowania atmosfery rysunków, na przykład przez grę światłem (oczywiście w wersji upraszczanej). Naiwne w kresce wizerunki bohaterów sprawią, że Albert Albertson i jego tata wydadzą się małym odbiorcom bardziej bliscy.
„Albert i tajemniczy Molgan” to lektura uświadamiająca dzieciom kilka istotnych zasad – ale autorka jawi się tutaj nie tylko jako twórczyni przestrój. Funkcjonuje jako towarzyszka dziecięcych zabaw, pełna zrozumienia dla fantazji i lęków najmłodszych.
Wymyślony przyjaciel
Króciutkie historyjki o Albercie Albertsonie powstawały w latach 70. XX wieku, ale do tej pory się nie zestarzały, co więcej – mogą być śledzone przez maluchy z różnych krajów, bo poruszają tematy bliskie najmłodszym. Tomik „Albert i tajemniczy Molgan” odnosi się do motywu wymyślonego przyjaciela dziecka, przyjaciela, którego istnienie dorośli przyjmują do wiadomości, choć nie traktują go poważnie. Towarzysza dziecięcych zabaw i powiernika sekretów.
Gunilla Bergström sięgnęła po zagadnienia bliskie kilkulatkom i z paru stworzyła jedną historię o dramatycznym dla bohatera przebiegu. Albert, który wraz z wymyślonym Molganem budował z zabawek pociąg, wziął bez pozwolenia fajkę taty. Fajkę, z którą tata Alberta w poprzednich tomach właściwie się nie rozstawał. Fajka zginęła, tata – coraz bardziej poirytowany – nie mógł jej znaleźć, a Albert nie potrafił się przyznać do tego, co zrobił. Zdenerwowanemu tacie zaczyna nawet przeszkadzać milczące towarzystwo Molgana.
Albert Albertson ma wszystkie cechy prawdziwego dziecka. Dla autorki ważniejsze jest precyzyjne oddanie psychiki bohatera niż pouczenia odbiorców. Dzieci i tak będą wiedziały, że Albert postąpił źle, nie trzeba im tego dodatkowo wykładać. Autorka może zatem skupić się na warstwie emocjonalnej. Pokazuje zachowanie zdenerwowanego taty i bezradność bohatera (który, przyznając się do występku, ściągnąłby gniew rodzica na siebie – mimo że Alert nie przeprowadza takich kalkulacji, dla dzieci będzie to oczywiste). Albert jest też pośrednikiem w przekazywaniu wiadomości od Molgana: nikt poza nim nie może komunikować się z wymyślonym przyjacielem. Sam Molgan jest zresztą, co pokazują ilustracje, niemal bliźniakiem Alberta Albertsona – to dlatego tak dobrze go rozumie i może pocieszać w trudnych chwilach. Przypuszczalnie gdyby dzisiaj za tę historyjkę wzięli się „specjaliści” od pedagogiki i psychologii, wynaleźliby tacie Alberta wszelkie symptomy uzależnienia (nie mówiąc już o szkodliwości palenia, zwłaszcza – palenia przy dziecku) a także wykazaliby niewłaściwość postępowania w stosunku do malucha, który wierzy w obecność wymyślonego kolegi. Jednak tata Alberta powstał w czasach, gdy życiowe zachowania dorosłych w bajkach nikogo nie raziły – i szczęśliwie przetrwał aż do teraz. Tom „Albert i tajemniczy Molgan” nikomu nie zaszkodzi, bo dzieci zwrócą uwagę na konsekwencje łamania zasad, a nie na postawy rodzica.
Autorka przedstawia historyjkę o Albercie prostymi zdaniami, a całość ujmuje jeszcze w wyraźnych – to jest – nieskomplikowanych – rysunkach. Bohaterowie mają na nich dość koślawe kształty (za to dobrze odtwarzane miny), a mniej istotne elementy rysunków pozostają w tle w charakterze niewypełnionych kolorem konturów. Bergström wykorzystuje przerywane linie tam, gdzie chce pokazać niewidoczne dla obserwatora fragmenty obrazka, a Molgana rysuje jako białą (w kontraście do kolorowych stron) postać o kropkowanych konturach. Zdarza się, że wykorzystuje kolaże, czasami też proponuje dzieciom „inne” sposoby budowania atmosfery rysunków, na przykład przez grę światłem (oczywiście w wersji upraszczanej). Naiwne w kresce wizerunki bohaterów sprawią, że Albert Albertson i jego tata wydadzą się małym odbiorcom bardziej bliscy.
„Albert i tajemniczy Molgan” to lektura uświadamiająca dzieciom kilka istotnych zasad – ale autorka jawi się tutaj nie tylko jako twórczyni przestrój. Funkcjonuje jako towarzyszka dziecięcych zabaw, pełna zrozumienia dla fantazji i lęków najmłodszych.
sobota, 16 listopada 2013
Elżbieta Baniewicz: Gajos
Marginesy, Warszawa 2013.
Przegląd ról
Modne są w ostatnich latach tomy poświęcone popularnym aktorom i piosenkarzom. W wersji pop przybierają one postać wywiadów-rzek lub spisywanych dzięki pomocy ghostów wspomnień. Ale wśród skrótowych przeglądów artystycznych dokonań sław pojawiają się też publikacje w starym stylu – gęste, rzetelne i przygotowane bez pośpiechu. Do takich książek należy „Gajos” Elżbiety Baniewicz. Potężny tom nie jest typową biografią, chociaż nie można mu odmówić biograficznego charakteru. Wpisuje się dodatkowo w serię ciekawych lektur biograficznych publikowanych przez Marginesy. A do tego – poświęcony jest aktorowi uwielbianemu zarówno przez masową publiczność, jak i przez miłośników teatru.
Elżbieta Baniewicz odrzuciła poetykę poppublikacji, bliższa jest dyskursom naukowym, ale bez przesady: lektura jej tomu nie będzie stanowić trudności, ale też zaspokoi gusta co wybredniejszych czytelników. Nie ma tu słownej waty i bezwartościowych wypełniaczy miejsca, dokładnie przemyślany i staranie opracowany tekst został stworzony z faktów i udokumentowanych interpretacji. Autorka odrzuca także system stosowany przez wielu publicystów i dziennikarzy piszących biografie – jest świadoma istniejących recenzji i wywiadów, ale przytacza urywki cudzych wypowiedzi i nie skleja z nich narracji w swojej książce, pokazuje za to, jak wykorzystywać materiały źródłowe, żeby nie zniechęcić czytelników. Oszczędna w cytowaniu wrażeń, nie musi już zajmować się emocjonalnym ocenianiem ról Janusza Gajosa. Bardzo rzadko Elżbieta Baniewicz pozwala sobie w książce na prywatne wspomnienia lub wrażenia – gdy odchodzi od właściwego nurtu narracji staje się jeszcze bliższa odbiorcom, a nie przekarmia ich swoją bytnością na kartach tomu. Najważniejszy jest Gajos.
Gajos przez pryzmat artystycznej drogi. Autorka odrzuca życie prywatne, a w potężnym tomie dokonuje przeglądu ról, scenicznych i filmowych kreacji. Utrzymuje w tym całkiem niezłą równowagę- chociaż kusiłoby uwypuklanie najgłośniejszych wcieleń kosztem ograniczania drobnych ról, Baniewicz nie kieruje się jednak kryterium rozgłosu. Poszukuje za to zmian, opisuje kolejne przełomy w aktorstwie i kolejne wyzwania. Jest też oszczędna w przytaczaniu anegdot – z rzadka pozwala sobie na przedstawienie dowcipnej historyjki z planu. Ma to źródło w przeznaczeniu tomu: „Gajos” to książka o charakterze informacyjnym, a w mniejszym stopniu – rozrywkowym. Fakt, że dotyczy postaci, która zawładnęła zbiorową wyobraźnią, paradoksalnie pozwala na ograniczenie plotkarskiego wymiaru tekstu, co pozostawia miejsce na recenzje i komentarze do samych ról.
Materiał zdobywa autorka nie tylko dzięki własnym poszukiwaniom (i przypominaniu sobie filmów czy spektakli), ale również za sprawą rozmów z bohaterem tomu. Wypowiedzi Gajosa przytaczane są w subtelnie graficznie zaznaczanych akapitach i ładnie wzbogacają tekst. Dla czytelników to okazja do zetknięcia się z niepublikowanymi w prasie opowieściami. Jak wszystkie biograficzne publikacje Marginesów, i ta jest bogato ilustrowana – zdjęciami oraz przedrukami artykułów z czasopism.
O takiej publikacji może marzyć każdy artysta. „Gajos” to przede wszystkim potężna dawka wiadomości, próba przedstawienia wielu oblicz jednego aktora, chęć zaintrygowania odbiorców pracą na scenie – w odróżnieniu od prostych historii rozgrzebujących życie prywatne. „Gajos” to także idealna propozycja dla fanów, niemal przewodnik po dotychczasowej karierze gwiazdy.
Przegląd ról
Modne są w ostatnich latach tomy poświęcone popularnym aktorom i piosenkarzom. W wersji pop przybierają one postać wywiadów-rzek lub spisywanych dzięki pomocy ghostów wspomnień. Ale wśród skrótowych przeglądów artystycznych dokonań sław pojawiają się też publikacje w starym stylu – gęste, rzetelne i przygotowane bez pośpiechu. Do takich książek należy „Gajos” Elżbiety Baniewicz. Potężny tom nie jest typową biografią, chociaż nie można mu odmówić biograficznego charakteru. Wpisuje się dodatkowo w serię ciekawych lektur biograficznych publikowanych przez Marginesy. A do tego – poświęcony jest aktorowi uwielbianemu zarówno przez masową publiczność, jak i przez miłośników teatru.
Elżbieta Baniewicz odrzuciła poetykę poppublikacji, bliższa jest dyskursom naukowym, ale bez przesady: lektura jej tomu nie będzie stanowić trudności, ale też zaspokoi gusta co wybredniejszych czytelników. Nie ma tu słownej waty i bezwartościowych wypełniaczy miejsca, dokładnie przemyślany i staranie opracowany tekst został stworzony z faktów i udokumentowanych interpretacji. Autorka odrzuca także system stosowany przez wielu publicystów i dziennikarzy piszących biografie – jest świadoma istniejących recenzji i wywiadów, ale przytacza urywki cudzych wypowiedzi i nie skleja z nich narracji w swojej książce, pokazuje za to, jak wykorzystywać materiały źródłowe, żeby nie zniechęcić czytelników. Oszczędna w cytowaniu wrażeń, nie musi już zajmować się emocjonalnym ocenianiem ról Janusza Gajosa. Bardzo rzadko Elżbieta Baniewicz pozwala sobie w książce na prywatne wspomnienia lub wrażenia – gdy odchodzi od właściwego nurtu narracji staje się jeszcze bliższa odbiorcom, a nie przekarmia ich swoją bytnością na kartach tomu. Najważniejszy jest Gajos.
Gajos przez pryzmat artystycznej drogi. Autorka odrzuca życie prywatne, a w potężnym tomie dokonuje przeglądu ról, scenicznych i filmowych kreacji. Utrzymuje w tym całkiem niezłą równowagę- chociaż kusiłoby uwypuklanie najgłośniejszych wcieleń kosztem ograniczania drobnych ról, Baniewicz nie kieruje się jednak kryterium rozgłosu. Poszukuje za to zmian, opisuje kolejne przełomy w aktorstwie i kolejne wyzwania. Jest też oszczędna w przytaczaniu anegdot – z rzadka pozwala sobie na przedstawienie dowcipnej historyjki z planu. Ma to źródło w przeznaczeniu tomu: „Gajos” to książka o charakterze informacyjnym, a w mniejszym stopniu – rozrywkowym. Fakt, że dotyczy postaci, która zawładnęła zbiorową wyobraźnią, paradoksalnie pozwala na ograniczenie plotkarskiego wymiaru tekstu, co pozostawia miejsce na recenzje i komentarze do samych ról.
Materiał zdobywa autorka nie tylko dzięki własnym poszukiwaniom (i przypominaniu sobie filmów czy spektakli), ale również za sprawą rozmów z bohaterem tomu. Wypowiedzi Gajosa przytaczane są w subtelnie graficznie zaznaczanych akapitach i ładnie wzbogacają tekst. Dla czytelników to okazja do zetknięcia się z niepublikowanymi w prasie opowieściami. Jak wszystkie biograficzne publikacje Marginesów, i ta jest bogato ilustrowana – zdjęciami oraz przedrukami artykułów z czasopism.
O takiej publikacji może marzyć każdy artysta. „Gajos” to przede wszystkim potężna dawka wiadomości, próba przedstawienia wielu oblicz jednego aktora, chęć zaintrygowania odbiorców pracą na scenie – w odróżnieniu od prostych historii rozgrzebujących życie prywatne. „Gajos” to także idealna propozycja dla fanów, niemal przewodnik po dotychczasowej karierze gwiazdy.
piątek, 15 listopada 2013
Emilia Kiereś: Kwadrans
Akapit Press, Łódź 2013.
Życzenia
Już od pierwszych słów tomu „Kwadrans” widać dobrze, że Emilia Kiereś chce stworzyć uniwersalną baśń, a przy tym upoić swoich czytelników magią słów. Próbuje stać się czarodziejką narracji, wypowiadając wojnę potocyzmom i bylejakości, kolokwialnym opisom i zwyczajności. „Kwadrans” to magia, to urok lekko archaizującej opowieści, a do tego filozoficzna zaduma nad istotą czasu. Autorka nie dąży do uzyskania realistycznych scenek, zamierza za to pobudzić baśniową wyobraźnię młodych czytelników. Nie krzyczy, nie wpasowuje się w rytm mód w literaturze czwartej, swoją książką pozostaje na uboczu, a przecież i zaintryguje.
W „Kwadransie” splatają się dwie opowieści, każdy rozdział składa się z dwóch wątków, graficznie wydzielanych pomysłowo przez współczesną i dawną tarczę zegara z podświetlonym numerem. Dzieci szybko zorientują się w zasadach konstruowania tomu. Jednym bohaterem jest Filip, chłopiec, który w nowym domu znalazł tajemniczy kluczyk i szuka przedmiotu, do którego ów kluczyk będzie pasował. Druga postać to Ludwika, dziewczynka chora na serce. Jej brat uczy się fachu u zegarmistrza i dowiaduje się o istnieniu Zegarmistrza Zegarmistrzów. Odkrywa, że każdy człowiek ma swój zegar – i podejrzewa, że naprawienie mechanizmów w zegarze Ludwiki pozwoli wyleczyć jej serce. Bohaterowie nic o sobie nie wiedzą, a jednak silnie wpływają na swoje losy. Wszystko przez to, że ktoś potrafi spojrzeć na czas z innej niż ludzka perspektywy.
Czas staje się jednym z najważniejszych motywów tej baśni. Młodzi bohaterowie nie mogą jeszcze pojąć jego potęgi, ani znaczenia. Nie zgadzają się na przemijanie (lub go nie dostrzegają). Emilia Kiereś odnosi się tutaj do tematu od zawsze inspirującego ludzi, ale niekoniecznie obecnego w rozważaniach najmłodszych. Zarysowuje perspektywy zbliżone do tych znanych z s-f i udaje jej się opanować temat zgrabnie, a przy tym zajmująco dla odbiorców. Co ważne, autorka wyraźnie rozgranicza dwa światy – codzienność swoich postaci. Czyni to na kilka sposobów, między innymi za sprawą obyczajów oraz samego języka. Bardzo delikatnie go archaizuje lub uwspółcześnia, tak, że zmiany są wyczuwalne, a dla dzieci nieuchwytna będzie ich strona warsztatowa. Zmienia zachowania i myślenie bohaterów – mimo że uczucia pozostają bez modyfikacji.
„Kwadrans” to również powieść, w której liczy się aura. Kiereś poza tworzeniem oryginalnej fabuły nie do przewidzenia przy racjonalnym podejściu do tematu uznaje, że warto zaproponować najmłodszym przeżycia nienazwane wprost, a zatrzymane w stylu, w doborze słów, w lekkiej tajemniczości oraz w samej konstrukcji powieści. Do baśniowego charakteru pasuje melodyjna narracja oraz dobór motywów dzisiaj w literaturze czwartej (a i w życiu) niemodnych. Sam kwadrans jest nie tylko miarą czasu, w którym może się wydarzyć bardzo wiele – ale też symbolem odchodzącego, coraz bardziej obcego dzisiejszym odbiorcom świata. Kiereś ocala to, co wydaje jej się cenne, próbuje na moment zatrzymać przemijanie. Zatrzymuje też nad samym tomem odbiorców, bo przecież tutaj pośpiech nie ma racji bytu. Operacje na czasie należą do odważnych, ale autorka radzi sobie z tym wyzwaniem. „Kwadrans” jest opowieścią o tym, co na co dzień umyka, a już na pewno nie zajmuje na długo dzieci i młodzieży. To mądra historia wyposażona w podsycające ciekawość motywy i ważne przesłania, wzbogacona też o emocjonującą fabułę i zagadkowość. To baśń, w której może się wydarzyć wszystko, bo czas przestaje być stałą.
Życzenia
Już od pierwszych słów tomu „Kwadrans” widać dobrze, że Emilia Kiereś chce stworzyć uniwersalną baśń, a przy tym upoić swoich czytelników magią słów. Próbuje stać się czarodziejką narracji, wypowiadając wojnę potocyzmom i bylejakości, kolokwialnym opisom i zwyczajności. „Kwadrans” to magia, to urok lekko archaizującej opowieści, a do tego filozoficzna zaduma nad istotą czasu. Autorka nie dąży do uzyskania realistycznych scenek, zamierza za to pobudzić baśniową wyobraźnię młodych czytelników. Nie krzyczy, nie wpasowuje się w rytm mód w literaturze czwartej, swoją książką pozostaje na uboczu, a przecież i zaintryguje.
W „Kwadransie” splatają się dwie opowieści, każdy rozdział składa się z dwóch wątków, graficznie wydzielanych pomysłowo przez współczesną i dawną tarczę zegara z podświetlonym numerem. Dzieci szybko zorientują się w zasadach konstruowania tomu. Jednym bohaterem jest Filip, chłopiec, który w nowym domu znalazł tajemniczy kluczyk i szuka przedmiotu, do którego ów kluczyk będzie pasował. Druga postać to Ludwika, dziewczynka chora na serce. Jej brat uczy się fachu u zegarmistrza i dowiaduje się o istnieniu Zegarmistrza Zegarmistrzów. Odkrywa, że każdy człowiek ma swój zegar – i podejrzewa, że naprawienie mechanizmów w zegarze Ludwiki pozwoli wyleczyć jej serce. Bohaterowie nic o sobie nie wiedzą, a jednak silnie wpływają na swoje losy. Wszystko przez to, że ktoś potrafi spojrzeć na czas z innej niż ludzka perspektywy.
Czas staje się jednym z najważniejszych motywów tej baśni. Młodzi bohaterowie nie mogą jeszcze pojąć jego potęgi, ani znaczenia. Nie zgadzają się na przemijanie (lub go nie dostrzegają). Emilia Kiereś odnosi się tutaj do tematu od zawsze inspirującego ludzi, ale niekoniecznie obecnego w rozważaniach najmłodszych. Zarysowuje perspektywy zbliżone do tych znanych z s-f i udaje jej się opanować temat zgrabnie, a przy tym zajmująco dla odbiorców. Co ważne, autorka wyraźnie rozgranicza dwa światy – codzienność swoich postaci. Czyni to na kilka sposobów, między innymi za sprawą obyczajów oraz samego języka. Bardzo delikatnie go archaizuje lub uwspółcześnia, tak, że zmiany są wyczuwalne, a dla dzieci nieuchwytna będzie ich strona warsztatowa. Zmienia zachowania i myślenie bohaterów – mimo że uczucia pozostają bez modyfikacji.
„Kwadrans” to również powieść, w której liczy się aura. Kiereś poza tworzeniem oryginalnej fabuły nie do przewidzenia przy racjonalnym podejściu do tematu uznaje, że warto zaproponować najmłodszym przeżycia nienazwane wprost, a zatrzymane w stylu, w doborze słów, w lekkiej tajemniczości oraz w samej konstrukcji powieści. Do baśniowego charakteru pasuje melodyjna narracja oraz dobór motywów dzisiaj w literaturze czwartej (a i w życiu) niemodnych. Sam kwadrans jest nie tylko miarą czasu, w którym może się wydarzyć bardzo wiele – ale też symbolem odchodzącego, coraz bardziej obcego dzisiejszym odbiorcom świata. Kiereś ocala to, co wydaje jej się cenne, próbuje na moment zatrzymać przemijanie. Zatrzymuje też nad samym tomem odbiorców, bo przecież tutaj pośpiech nie ma racji bytu. Operacje na czasie należą do odważnych, ale autorka radzi sobie z tym wyzwaniem. „Kwadrans” jest opowieścią o tym, co na co dzień umyka, a już na pewno nie zajmuje na długo dzieci i młodzieży. To mądra historia wyposażona w podsycające ciekawość motywy i ważne przesłania, wzbogacona też o emocjonującą fabułę i zagadkowość. To baśń, w której może się wydarzyć wszystko, bo czas przestaje być stałą.
Holly Webb: Horacy spełnia życzenia
Znak, Kraków 2013.
Powrót taty
Piąty tom serii Animal Magic, „Horacy spełnia życzenia”, wyraźnie zwalnia tempo – na szczęście, bo dotąd Holly Webb niemal bez przerwy przyspieszała i sprowadzała na małą Lotkę coraz więcej trudnych spraw związanych i z przeszłością rodziny, i ze szkolną teraźniejszością. Kiedy dziewczynka zaaklimatyzowała się już w magicznym sklepie zoologicznym wujka Jacka, znalazła prawdziwą przyjaciółkę oraz… nauczycielkę czarów, kiedy uporała się ze szkolnymi kryzysami towarzyskimi, przyszła pora na rozwijanie tematu rodziców. Bo tata Lotki wrócił, ale pozbawiony pamięci. Trudno choćby myśleć o odbudowywaniu rodziny z kimś, kto nie poznaje najbliższych i nie pamięta krzywd, które im wyrządził. A mama Lotki planuje powrót z Francji – i ponowne wspólne zamieszkanie z dzieckiem. Tyle że Lotka nie wyobraża sobie już życia z dala od zaczarowanych zwierząt i nie chce się wyprowadzać.
Tomik „Horacy spełnia życzenia” będzie miał dla dzieci nie tylko wartość zapowiedzi zbliżających się konfrontacji i problemów, ale i jakość edukacyjną – bo sporo miejsca poświęca w nim autorka legendzie Feniksa. Horacy, bardzo mądra papuga, od ośmiu lat zachowuje swoją postać i nie przemienia się w żadnego innego ptaka. Jest już bardzo stary i bolą go skrzydła, chętnie skorzysta więc z możliwości przeobrażenia. Dzięki temu Lotka będzie mogła dowiedzieć się całkiem sporo o ptaku odradzającym się z popiołów, a także uczestniczyć w baśniowym i przepięknym wydarzeniu. Wprawdzie nowe wcielenie Horacego nie wzbudzi zachwytu małych podopiecznych wujka Jacka, ale sam fakt przemiany wiąże się z czymś jeszcze: dziewczynka może wypowiedzieć jedno życzenie, które zostanie przez ptaka spełnione. To rozwiązanie umożliwia autorce kolejną magiczną ingerencję w losy postaci, a do tego przyczynia się do złagodzenia zmartwień dziewczynki.
W tomie „Horacy spełnia życzenia” Holly Webb nie zapomina o humorze zwierzęcych bohaterów, chociaż odrobinę zmniejsza ich udział w akcji: przypomina o jaszczurkach, które sądzą, że są smokami, i o Fryderyku, myszy, która bardzo lubi się popisywać. Jamniczka Sonia jest już bohaterką, która niemal całkowicie przeszła na „ludzką” stronę, całą uwagę tym razem skupia na sobie Horacy. I nic dziwnego, bo Holly Webb wprowadziła już do książki całkiem sporo czworonożnych indywidualności i przypominanie o wszystkich za każdym razem znacznie zwiększałoby objętość tomiku.
A seria Animal Magic przygotowana została tak, by uczące się czytać maluchy chętnie po nią sięgały i nie zniechęcały się zbyt wysokim stopniem trudności. Wystarczy już, że autorka mnoży dość poważne problemy zaczerpnięte z rzeczywistości: emigrację zarobkową i jej wpływ na dzieci, temat rozbitych rodzin, tęsknoty czy kłopoty z agresywnymi szkolnymi koleżankami. Żeby całkiem nie przygnębiać dzieci – ale też żeby znaleźć miejsce wśród nadal modnych dzisiaj serii pop – wybiera również tematy lekkie i przyjemne: stąd wątek zwierząt i ich komicznych pomysłów.
Holly Webb serią o jedenastoletniej Lotce oswaja maluchy z zagadnieniami skomplikowanych emocji, nie proponuje wyłącznie cukierkowych fabuł. Niby prostą akcję silnie zanurza w rzeczywistych przeżyciach, do tego dodaje sporo modnej magii i odrobinę poczucia humoru – i tak wciąga dzieci w niezwykły świat Lotki oraz jej rodziny i nie tylko zwierzęcych przyjaciół. Jedenastoletnia dziewczynka dzielnie stawia czoła kolejnym wyzwaniom: nagrodą może być szansa na spełnienie jej najskrytszych marzeń.
Powrót taty
Piąty tom serii Animal Magic, „Horacy spełnia życzenia”, wyraźnie zwalnia tempo – na szczęście, bo dotąd Holly Webb niemal bez przerwy przyspieszała i sprowadzała na małą Lotkę coraz więcej trudnych spraw związanych i z przeszłością rodziny, i ze szkolną teraźniejszością. Kiedy dziewczynka zaaklimatyzowała się już w magicznym sklepie zoologicznym wujka Jacka, znalazła prawdziwą przyjaciółkę oraz… nauczycielkę czarów, kiedy uporała się ze szkolnymi kryzysami towarzyskimi, przyszła pora na rozwijanie tematu rodziców. Bo tata Lotki wrócił, ale pozbawiony pamięci. Trudno choćby myśleć o odbudowywaniu rodziny z kimś, kto nie poznaje najbliższych i nie pamięta krzywd, które im wyrządził. A mama Lotki planuje powrót z Francji – i ponowne wspólne zamieszkanie z dzieckiem. Tyle że Lotka nie wyobraża sobie już życia z dala od zaczarowanych zwierząt i nie chce się wyprowadzać.
Tomik „Horacy spełnia życzenia” będzie miał dla dzieci nie tylko wartość zapowiedzi zbliżających się konfrontacji i problemów, ale i jakość edukacyjną – bo sporo miejsca poświęca w nim autorka legendzie Feniksa. Horacy, bardzo mądra papuga, od ośmiu lat zachowuje swoją postać i nie przemienia się w żadnego innego ptaka. Jest już bardzo stary i bolą go skrzydła, chętnie skorzysta więc z możliwości przeobrażenia. Dzięki temu Lotka będzie mogła dowiedzieć się całkiem sporo o ptaku odradzającym się z popiołów, a także uczestniczyć w baśniowym i przepięknym wydarzeniu. Wprawdzie nowe wcielenie Horacego nie wzbudzi zachwytu małych podopiecznych wujka Jacka, ale sam fakt przemiany wiąże się z czymś jeszcze: dziewczynka może wypowiedzieć jedno życzenie, które zostanie przez ptaka spełnione. To rozwiązanie umożliwia autorce kolejną magiczną ingerencję w losy postaci, a do tego przyczynia się do złagodzenia zmartwień dziewczynki.
W tomie „Horacy spełnia życzenia” Holly Webb nie zapomina o humorze zwierzęcych bohaterów, chociaż odrobinę zmniejsza ich udział w akcji: przypomina o jaszczurkach, które sądzą, że są smokami, i o Fryderyku, myszy, która bardzo lubi się popisywać. Jamniczka Sonia jest już bohaterką, która niemal całkowicie przeszła na „ludzką” stronę, całą uwagę tym razem skupia na sobie Horacy. I nic dziwnego, bo Holly Webb wprowadziła już do książki całkiem sporo czworonożnych indywidualności i przypominanie o wszystkich za każdym razem znacznie zwiększałoby objętość tomiku.
A seria Animal Magic przygotowana została tak, by uczące się czytać maluchy chętnie po nią sięgały i nie zniechęcały się zbyt wysokim stopniem trudności. Wystarczy już, że autorka mnoży dość poważne problemy zaczerpnięte z rzeczywistości: emigrację zarobkową i jej wpływ na dzieci, temat rozbitych rodzin, tęsknoty czy kłopoty z agresywnymi szkolnymi koleżankami. Żeby całkiem nie przygnębiać dzieci – ale też żeby znaleźć miejsce wśród nadal modnych dzisiaj serii pop – wybiera również tematy lekkie i przyjemne: stąd wątek zwierząt i ich komicznych pomysłów.
Holly Webb serią o jedenastoletniej Lotce oswaja maluchy z zagadnieniami skomplikowanych emocji, nie proponuje wyłącznie cukierkowych fabuł. Niby prostą akcję silnie zanurza w rzeczywistych przeżyciach, do tego dodaje sporo modnej magii i odrobinę poczucia humoru – i tak wciąga dzieci w niezwykły świat Lotki oraz jej rodziny i nie tylko zwierzęcych przyjaciół. Jedenastoletnia dziewczynka dzielnie stawia czoła kolejnym wyzwaniom: nagrodą może być szansa na spełnienie jej najskrytszych marzeń.
czwartek, 14 listopada 2013
Ludwik Stomma: Stommowisko. O mojej rodzinie i o mnie
Iskry, Warszawa 2013.
Historia i życie
Zachęcony przez wydawcę do spisania wspomnień Ludwik Stomma stworzył książkę, którą można by było przedstawiać jako wzór literatury memuarowej atrakcyjnej nie tylko dla najbliższych autora i jego biografów. Tom „Stommowisko” cechuje się obecnością licznych anegdot zestawianych z życiorysowymi faktami, ale też gawędziarsko-eseistycznym wyczuciem autora. Nie wiadomo, czy bardziej na czytelników działa ton zwierzeń, pełen ciepłego humoru lub inteligentnej ironii, czy też prezentowane tematy i wybrane przez autora życiowe doświadczenia. Ludwik Stomma bowiem sprawdza się i w tym, i w tym. Dodatkowo „Stommowisko” zestawia prywatne doświadczenia z wielką historią, ukazując najgłośniejsze wydarzenia przez pryzmat codziennych zmartwień. Nie jest to perspektywa, która umniejsza znaczenie historycznych dat – ale odziera je z patosu i umożliwia inne niż podręcznikowe spojrzenie na dzieje. Ludwik Stomma jest dobrym obserwatorem, ale jeszcze lepszym opowiadaczem. Nie są mu obce tajniki fabularyzowania, więc fakty potrafi przedstawiać w sposób zawsze atrakcyjny dla odbiorców.
Cechą charakterystyczną „Stommowiska” jest bardzo gęsta narracja, która nie blokuje drogi dowcipowi. Stomma w swoich wspomnieniach stawia na konkret i brak skrótowości w opowiadaniu kolejnych drobnych historii. Jeśli już rozbudza apetyty czytelników, nie pozostawi ich z niedokończoną czy niedopowiedzianą opowieścią, jawi się jako autor rzetelny, ale nie nudny, skrupulatny, ale i pełen dystansu – co automatycznie przekłada się na przyjemną lekturę. Chociaż jest to opowieść prywatna, przewija się przez nią wiele głośnych nazwisk (i to z różnych dziedzin) – Stomma jednak nie chełpi się znajomościami, obce jest mu tworzenie katalogu sław. Portretuje za to swoich znajomych z gawędziarskim zacięciem. Jest niezrównany w prezentowaniu zabawnych wydarzeń, ba, nawet oklepane dowcipy potrafi umiejętnie sprzedać. U Stommy gęstość narracji wcale nie zaburza jej lekkości – tom dostarczy zatem inteligentnej rozrywki.
Jednym są opinie o znanych znajomych oraz analizowanie wielkich wydarzeń wdzierających się w codzienne życie, drugim – autokreacja. W „Stommowisku” jest miejsce na prywatną egzystencję i obraz rodziny, czyli na to, od czego wielu autorów dzisiaj bardzo chętnie ucieka. Stomma nie zamierza przemilczać prywatnych spraw, otwarcie (ale bez naruszania granic dobrego smaku) opowiada o swoich związkach i przekonaniach. Odrobina autokreacji pojawia się również przy prezentowaniu ludzi ze świecznika: tutaj od czasu do czasu autor zdradza się – niby mimochodem, przy okazji charakterystyk – ze swoimi poglądami i ocenami, z których czytelnicy wysnują własne wnioski.
Nie ma w „Stommowisku” rozwlekłości ani przegadania, autor bezbłędnie opanowuje formę i dostarcza odbiorcom tekst sycący. Z każdą stroną czytelnicy otrzymują nowe ciekawostki i dokładnie przedstawiane wspomnienia. „Stommowisko” ma interesujący rytm, w rozkładzie akcentów kryje się udana próba zawładnięcia odbiorcami, ale i wyczucie narracyjne. Autor wie, co zrobić, żeby nie przesadzić, by jego własna biografia stała się przedmiotem pasjonującej lektury. Zaspokaja ciekawość odbiorców, a jednocześnie nie zniża się do poziomu plotki, nie interesuje go bylejakość i banał. Oddala się od schematów pamiętnikarskich i życiorysowych dzięki dokładnemu rozplanowaniu całości znajduje miejsce na wszystko, co chce opowiedzieć. Rządzi odbiorcami, bo na swoją egzystencję udało mu się spojrzeć z lekkiego oddalenia. Nieagresywny humor doprawia zwierzenia i przekonuje do „Stommowiska”.
Historia i życie
Zachęcony przez wydawcę do spisania wspomnień Ludwik Stomma stworzył książkę, którą można by było przedstawiać jako wzór literatury memuarowej atrakcyjnej nie tylko dla najbliższych autora i jego biografów. Tom „Stommowisko” cechuje się obecnością licznych anegdot zestawianych z życiorysowymi faktami, ale też gawędziarsko-eseistycznym wyczuciem autora. Nie wiadomo, czy bardziej na czytelników działa ton zwierzeń, pełen ciepłego humoru lub inteligentnej ironii, czy też prezentowane tematy i wybrane przez autora życiowe doświadczenia. Ludwik Stomma bowiem sprawdza się i w tym, i w tym. Dodatkowo „Stommowisko” zestawia prywatne doświadczenia z wielką historią, ukazując najgłośniejsze wydarzenia przez pryzmat codziennych zmartwień. Nie jest to perspektywa, która umniejsza znaczenie historycznych dat – ale odziera je z patosu i umożliwia inne niż podręcznikowe spojrzenie na dzieje. Ludwik Stomma jest dobrym obserwatorem, ale jeszcze lepszym opowiadaczem. Nie są mu obce tajniki fabularyzowania, więc fakty potrafi przedstawiać w sposób zawsze atrakcyjny dla odbiorców.
Cechą charakterystyczną „Stommowiska” jest bardzo gęsta narracja, która nie blokuje drogi dowcipowi. Stomma w swoich wspomnieniach stawia na konkret i brak skrótowości w opowiadaniu kolejnych drobnych historii. Jeśli już rozbudza apetyty czytelników, nie pozostawi ich z niedokończoną czy niedopowiedzianą opowieścią, jawi się jako autor rzetelny, ale nie nudny, skrupulatny, ale i pełen dystansu – co automatycznie przekłada się na przyjemną lekturę. Chociaż jest to opowieść prywatna, przewija się przez nią wiele głośnych nazwisk (i to z różnych dziedzin) – Stomma jednak nie chełpi się znajomościami, obce jest mu tworzenie katalogu sław. Portretuje za to swoich znajomych z gawędziarskim zacięciem. Jest niezrównany w prezentowaniu zabawnych wydarzeń, ba, nawet oklepane dowcipy potrafi umiejętnie sprzedać. U Stommy gęstość narracji wcale nie zaburza jej lekkości – tom dostarczy zatem inteligentnej rozrywki.
Jednym są opinie o znanych znajomych oraz analizowanie wielkich wydarzeń wdzierających się w codzienne życie, drugim – autokreacja. W „Stommowisku” jest miejsce na prywatną egzystencję i obraz rodziny, czyli na to, od czego wielu autorów dzisiaj bardzo chętnie ucieka. Stomma nie zamierza przemilczać prywatnych spraw, otwarcie (ale bez naruszania granic dobrego smaku) opowiada o swoich związkach i przekonaniach. Odrobina autokreacji pojawia się również przy prezentowaniu ludzi ze świecznika: tutaj od czasu do czasu autor zdradza się – niby mimochodem, przy okazji charakterystyk – ze swoimi poglądami i ocenami, z których czytelnicy wysnują własne wnioski.
Nie ma w „Stommowisku” rozwlekłości ani przegadania, autor bezbłędnie opanowuje formę i dostarcza odbiorcom tekst sycący. Z każdą stroną czytelnicy otrzymują nowe ciekawostki i dokładnie przedstawiane wspomnienia. „Stommowisko” ma interesujący rytm, w rozkładzie akcentów kryje się udana próba zawładnięcia odbiorcami, ale i wyczucie narracyjne. Autor wie, co zrobić, żeby nie przesadzić, by jego własna biografia stała się przedmiotem pasjonującej lektury. Zaspokaja ciekawość odbiorców, a jednocześnie nie zniża się do poziomu plotki, nie interesuje go bylejakość i banał. Oddala się od schematów pamiętnikarskich i życiorysowych dzięki dokładnemu rozplanowaniu całości znajduje miejsce na wszystko, co chce opowiedzieć. Rządzi odbiorcami, bo na swoją egzystencję udało mu się spojrzeć z lekkiego oddalenia. Nieagresywny humor doprawia zwierzenia i przekonuje do „Stommowiska”.
środa, 13 listopada 2013
Nele Neuhaus: Głębokie rany
Media Rodzina, Poznań 2013.
Śledztwo i charaktery
Nele Neuhaus to kolejna autorka, która do masowej wyobraźni wprowadza parę dających się lubić śledczych, Olivera von Bodensteina i Pię Kirchhoff. Tym dwojgu przydziela najtrudniejsze zadania, narażając na przykrości i na niebezpieczeństwa, a przy tym budując do nich solidne zaufanie odbiorców. I dobroduszny Oliver, i odważna Pia nie są postaciami papierowymi, powieść kryminalną chce się czytać ze względu na tę dwójkę – zwłaszcza że praca przy szukaniu morderców zahacza też o życie prywatne bohaterów i uświadamia odbiorcom naturalność w ich kreacjach i charakterach. Ocieplanie wizerunku niezłomnych śledczych nie jest oczywiście w historii gatunku niczym nowym ani odkrywczym, ale Neuhaus, nie wdając się w szczegóły, potrafi błyskawicznie przedstawić postacie i w kilku słowach nakreślić ich problemy ze wszystkimi konsekwencjami. To nie tylko pogłębia wrażenie spostrzegawczości autorki, ale też umożliwia zasygnalizowanie czynnika obyczajowego w kryminale. Nie poruszają się tu odbiorcy po koleinach śledztw, a zyskują szansę zajrzenia do prywatnego życia tych, którzy na prywatne życie właściwie nie powinni mieć czasu.
W „Głębokich ranach” para bohaterów musi rozwiązać sprawę powiązaną z odległą już przeszłością. Ofiarą mordercy pada milioner, Żyd, który przeżył Auschwitz. Szybko wychodzi na jaw, że starannie podtrzymywana tożsamość była fikcją, a mężczyzna próbował w ten sposób zamaskować swoje rzeczywiste wojenne role. Nie ma jednak czasu na rozwiązywanie zagadki, bo giną kolejni ludzie – staruszkowie znający pierwszą ofiarę oraz ci, którzy coś mogliby powiedzieć. Morderca na miejscach zbrodni pozostawia wypisane krwią ofiar cyfry. Śledczy muszą pospieszyć się z wyciąganiem wniosków, by powstrzymać tajemniczego kata.
Nele Neuhaus przenikliwie kreśli portrety psychologiczne bohaterów. Pozwala postaciom doświadczać rozmaitych, często skrajnych uczuć i wrażeń, co uzyskuje dzięki częstym zmianom przestrzeni i rozmówców. „Głębokie rany” to nie szablonowy kryminalik, w którym detektyw siada za biurkiem i woła do siebie kolejnych podejrzanych. Tu pytania padają niemal mimochodem – i trzeba się sporo namęczyć, żeby dotrzeć do kolejnych osób, które mogłyby przyczynić się do rozwoju śledztwa. Nie jest to zadanie łatwe, bo i przesłuchiwani mają bogate osobowości, niekoniecznie chcą współpracować lub nie zdają sobie sprawy z tego, co jest ważne. Neuhaus świetnie prowadzi intrygę, potrafi wzbudzić zaciekawienie odbiorców, a do tego znajduje sobie rzeczywistą podbudowę silnych emocji. Historia nie brzmi tu podręcznikowo ani naiwnie, bo autorka nie ma skłonności do uproszczeń. To zresztą cechuje całą jej książkę, zamieniając prostą rozrywkę w gęstą powieść.
Narracja w „Głębokich ranach” zbliża się do pomysłów rodem z filmów sensacyjnych: po krótkiej scence pchającej do przodu akcję autorka przeskakuje do następnej grupy bohaterów i innego tematu. Ten system pozwala silniej wybrzmiewać puentom i odkryciom, pasuje też do dynamicznego śledztwa i polifonicznej historii. Co ważne, nie umniejsza stopnia skomplikowania fabuły, chociaż jest również często wybierany przez twórców kryminałów „kieszonkowych” i szybkich. Neuhaus poza rozrywką płynącą z intrygi zajmuje się też starannym sposobem prezentowania wydarzeń i bohaterów – dlatego proponuje coś więcej niż tylko kryminał o wartości rozrywkowej: udowadnia odbiorcom, jaką przyjemność zapewnić może wycyzelowana opowieść.
Śledztwo i charaktery
Nele Neuhaus to kolejna autorka, która do masowej wyobraźni wprowadza parę dających się lubić śledczych, Olivera von Bodensteina i Pię Kirchhoff. Tym dwojgu przydziela najtrudniejsze zadania, narażając na przykrości i na niebezpieczeństwa, a przy tym budując do nich solidne zaufanie odbiorców. I dobroduszny Oliver, i odważna Pia nie są postaciami papierowymi, powieść kryminalną chce się czytać ze względu na tę dwójkę – zwłaszcza że praca przy szukaniu morderców zahacza też o życie prywatne bohaterów i uświadamia odbiorcom naturalność w ich kreacjach i charakterach. Ocieplanie wizerunku niezłomnych śledczych nie jest oczywiście w historii gatunku niczym nowym ani odkrywczym, ale Neuhaus, nie wdając się w szczegóły, potrafi błyskawicznie przedstawić postacie i w kilku słowach nakreślić ich problemy ze wszystkimi konsekwencjami. To nie tylko pogłębia wrażenie spostrzegawczości autorki, ale też umożliwia zasygnalizowanie czynnika obyczajowego w kryminale. Nie poruszają się tu odbiorcy po koleinach śledztw, a zyskują szansę zajrzenia do prywatnego życia tych, którzy na prywatne życie właściwie nie powinni mieć czasu.
W „Głębokich ranach” para bohaterów musi rozwiązać sprawę powiązaną z odległą już przeszłością. Ofiarą mordercy pada milioner, Żyd, który przeżył Auschwitz. Szybko wychodzi na jaw, że starannie podtrzymywana tożsamość była fikcją, a mężczyzna próbował w ten sposób zamaskować swoje rzeczywiste wojenne role. Nie ma jednak czasu na rozwiązywanie zagadki, bo giną kolejni ludzie – staruszkowie znający pierwszą ofiarę oraz ci, którzy coś mogliby powiedzieć. Morderca na miejscach zbrodni pozostawia wypisane krwią ofiar cyfry. Śledczy muszą pospieszyć się z wyciąganiem wniosków, by powstrzymać tajemniczego kata.
Nele Neuhaus przenikliwie kreśli portrety psychologiczne bohaterów. Pozwala postaciom doświadczać rozmaitych, często skrajnych uczuć i wrażeń, co uzyskuje dzięki częstym zmianom przestrzeni i rozmówców. „Głębokie rany” to nie szablonowy kryminalik, w którym detektyw siada za biurkiem i woła do siebie kolejnych podejrzanych. Tu pytania padają niemal mimochodem – i trzeba się sporo namęczyć, żeby dotrzeć do kolejnych osób, które mogłyby przyczynić się do rozwoju śledztwa. Nie jest to zadanie łatwe, bo i przesłuchiwani mają bogate osobowości, niekoniecznie chcą współpracować lub nie zdają sobie sprawy z tego, co jest ważne. Neuhaus świetnie prowadzi intrygę, potrafi wzbudzić zaciekawienie odbiorców, a do tego znajduje sobie rzeczywistą podbudowę silnych emocji. Historia nie brzmi tu podręcznikowo ani naiwnie, bo autorka nie ma skłonności do uproszczeń. To zresztą cechuje całą jej książkę, zamieniając prostą rozrywkę w gęstą powieść.
Narracja w „Głębokich ranach” zbliża się do pomysłów rodem z filmów sensacyjnych: po krótkiej scence pchającej do przodu akcję autorka przeskakuje do następnej grupy bohaterów i innego tematu. Ten system pozwala silniej wybrzmiewać puentom i odkryciom, pasuje też do dynamicznego śledztwa i polifonicznej historii. Co ważne, nie umniejsza stopnia skomplikowania fabuły, chociaż jest również często wybierany przez twórców kryminałów „kieszonkowych” i szybkich. Neuhaus poza rozrywką płynącą z intrygi zajmuje się też starannym sposobem prezentowania wydarzeń i bohaterów – dlatego proponuje coś więcej niż tylko kryminał o wartości rozrywkowej: udowadnia odbiorcom, jaką przyjemność zapewnić może wycyzelowana opowieść.
wtorek, 12 listopada 2013
Anna Karpińska: To wszystko przez ciebie
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Matka, córka i sekret
W swojej trzeciej powieści Anna Karpińska wybiera nowy temat, z uwagą przygląda się relacjom między matką i jej dorastającą córką. Klara ma siedemnaście lat (na początku trochę mylące jest to, że bohaterka mówi o niej per „mała”, co potem zamienia się w „młodą”). Julia urodziła ją, gdy była szesnastolatką zafascynowaną wiele starszym mężczyzną. Rodzice Julii postanowili zaopiekować się Klarą i utrzymywać ją w przekonaniu, że jest ich dzieckiem, dopóki dziewczyna nie skończy osiemnastu lat. Na krótko przed czasem ujawnienia prawdy giną jednak w wypadku samochodowym i Julia zostaje z Klarą sama. Musi zmierzyć się nie tylko ze spadkiem po rodzicach, ale i ze zbuntowaną nastolatką, która nie zna faktów. Zresztą Julia też odkrywa tajemnice z przeszłości.
„To wszystko przez ciebie” mieści się w konwencjach powieści obyczajowych z zacięciem psychologicznym, ale Anna Karpińska nie chce specjalnie zagłębiać się w przemyślenia postaci. Zmusza Julię do bardzo intensywnego działania: bohaterka musi w miesiąc uporządkować sprzedany przez rodziców dom (na marginesie spostrzega, jak przyjemna może być egzystencja poza Warszawą), wyznać prawdę swojej córce, ułożyć swoje życie uczuciowe i pogodzić się z tym, co stało się w bliższej i dalszej przeszłości. Otoczenie nie ułatwia jej żadnego z zadań – wszyscy mają swoje problemy i w dodatku potrzebna jest im pomoc Julii.
Karpińska zaryzykowała, stawiając na chwiejną i nienaturalną rodzinną relację – i to zaryzykowała sporo, skoro na tym wątku opiera się cała historia. Do problemu Julii oraz jej córki (przekonanej, że opiekę nad nią przejęła siostra) nie dorasta żadne inne zmartwienie w tomie: ani kłopoty sercowe, wpadki i burzliwe rozstania, ani rozmaite obrazy małżeństw, ani nawet wizja kobiety przedsiębiorczej, która dzięki swojemu talentowi i determinacji będzie umiała odnaleźć się na rynku z własną firmą. Relacje między Julią i Klarą przyćmiewają wszystko, co poza tym składa się na historię. Ale też Karpińskiej nie zależy na tym, żeby skomplikować przesadnie podstawowy temat pobocznymi wątkami. Owszem, tworzy dobre tło dla istnienia matki i córki – ale nie widzi powodu, żeby wątki z niego przebijały się do najważniejszego nurtu opowieści. „To wszystko przez ciebie” ma fabułę opartą na błędach popełnianych przez kolejnych bohaterów. Jedna zła decyzja i życie w kłamstwie odbija się na następnych pokoleniach i powraca czasami w niespodziewanych okolicznościach. Annie Karpińskiej chodzi między innymi o rozbudzenie ciekawości czytelniczek, o to, jak potoczą się losy bohaterek i jakie rozwiązania najtrudniejszych sytuacji się pojawią – dopiero w dalszej kolejności próbuje wzruszać (ale bez przesady). Emocjonalną huśtawkę proponuje Karpińska jedynie swoim bohaterkom, dla odbiorczyń ma raczej spokój. One wiedzą wszystko, nie znają jedynie konsekwencji trudnych decyzji. Na tym motywie opiera się fabuła.
Anna Karpińska dała się już poznać jako wprawna narratorka. Tu formę przekazujących informację listów zastąpiła smsami (chociaż nie wykorzystuje w nich charakterystycznej poetyki skrótu, wprowadza imiona adresatów i podpisy, co jest jedynie informacją dla odbiorczyń). Akcja wydaje się tu być wolniejsza, mimo bardzo wielu momentów przełomowych dla bohaterów – ale pomysły i sposób ich przekazywania pasują do dobrej powieści obyczajowej. Karpińska nie proponuje rewolucji w czytadłach, dostarcza za to rozrywki – na razie nie spuszcza z tonu. Warto przyglądać się jej kolejnym książkom. „To wszystko przez ciebie” odrzuca klasykę tematyczną, przedstawia ludzkie losy z mniej oczywistej perspektywy. A pytania, które będą się nasuwać podczas lektury, poza czytelniczą ciekawością oznaczać będą i trafność decyzji pisarskich Anny Karpińskiej.
Matka, córka i sekret
W swojej trzeciej powieści Anna Karpińska wybiera nowy temat, z uwagą przygląda się relacjom między matką i jej dorastającą córką. Klara ma siedemnaście lat (na początku trochę mylące jest to, że bohaterka mówi o niej per „mała”, co potem zamienia się w „młodą”). Julia urodziła ją, gdy była szesnastolatką zafascynowaną wiele starszym mężczyzną. Rodzice Julii postanowili zaopiekować się Klarą i utrzymywać ją w przekonaniu, że jest ich dzieckiem, dopóki dziewczyna nie skończy osiemnastu lat. Na krótko przed czasem ujawnienia prawdy giną jednak w wypadku samochodowym i Julia zostaje z Klarą sama. Musi zmierzyć się nie tylko ze spadkiem po rodzicach, ale i ze zbuntowaną nastolatką, która nie zna faktów. Zresztą Julia też odkrywa tajemnice z przeszłości.
„To wszystko przez ciebie” mieści się w konwencjach powieści obyczajowych z zacięciem psychologicznym, ale Anna Karpińska nie chce specjalnie zagłębiać się w przemyślenia postaci. Zmusza Julię do bardzo intensywnego działania: bohaterka musi w miesiąc uporządkować sprzedany przez rodziców dom (na marginesie spostrzega, jak przyjemna może być egzystencja poza Warszawą), wyznać prawdę swojej córce, ułożyć swoje życie uczuciowe i pogodzić się z tym, co stało się w bliższej i dalszej przeszłości. Otoczenie nie ułatwia jej żadnego z zadań – wszyscy mają swoje problemy i w dodatku potrzebna jest im pomoc Julii.
Karpińska zaryzykowała, stawiając na chwiejną i nienaturalną rodzinną relację – i to zaryzykowała sporo, skoro na tym wątku opiera się cała historia. Do problemu Julii oraz jej córki (przekonanej, że opiekę nad nią przejęła siostra) nie dorasta żadne inne zmartwienie w tomie: ani kłopoty sercowe, wpadki i burzliwe rozstania, ani rozmaite obrazy małżeństw, ani nawet wizja kobiety przedsiębiorczej, która dzięki swojemu talentowi i determinacji będzie umiała odnaleźć się na rynku z własną firmą. Relacje między Julią i Klarą przyćmiewają wszystko, co poza tym składa się na historię. Ale też Karpińskiej nie zależy na tym, żeby skomplikować przesadnie podstawowy temat pobocznymi wątkami. Owszem, tworzy dobre tło dla istnienia matki i córki – ale nie widzi powodu, żeby wątki z niego przebijały się do najważniejszego nurtu opowieści. „To wszystko przez ciebie” ma fabułę opartą na błędach popełnianych przez kolejnych bohaterów. Jedna zła decyzja i życie w kłamstwie odbija się na następnych pokoleniach i powraca czasami w niespodziewanych okolicznościach. Annie Karpińskiej chodzi między innymi o rozbudzenie ciekawości czytelniczek, o to, jak potoczą się losy bohaterek i jakie rozwiązania najtrudniejszych sytuacji się pojawią – dopiero w dalszej kolejności próbuje wzruszać (ale bez przesady). Emocjonalną huśtawkę proponuje Karpińska jedynie swoim bohaterkom, dla odbiorczyń ma raczej spokój. One wiedzą wszystko, nie znają jedynie konsekwencji trudnych decyzji. Na tym motywie opiera się fabuła.
Anna Karpińska dała się już poznać jako wprawna narratorka. Tu formę przekazujących informację listów zastąpiła smsami (chociaż nie wykorzystuje w nich charakterystycznej poetyki skrótu, wprowadza imiona adresatów i podpisy, co jest jedynie informacją dla odbiorczyń). Akcja wydaje się tu być wolniejsza, mimo bardzo wielu momentów przełomowych dla bohaterów – ale pomysły i sposób ich przekazywania pasują do dobrej powieści obyczajowej. Karpińska nie proponuje rewolucji w czytadłach, dostarcza za to rozrywki – na razie nie spuszcza z tonu. Warto przyglądać się jej kolejnym książkom. „To wszystko przez ciebie” odrzuca klasykę tematyczną, przedstawia ludzkie losy z mniej oczywistej perspektywy. A pytania, które będą się nasuwać podczas lektury, poza czytelniczą ciekawością oznaczać będą i trafność decyzji pisarskich Anny Karpińskiej.
Ewa Rajter: Trzy dziewczyny, trzy randki, trzy łóżka
Wielka Litera, Warszawa, Merlin.
Seks bez przerwy
Seks dobrze się sprzedaje. Na rynku wydawniczym mnożą się powieści, w których to, co dawniej tylko dyskretnie sugerowane, wybija się na pierwszy plan, nie zostawiając czytelniczkom pola popisu dla wyobraźni. „Trzy dziewczyny, trzy randki, trzy łóżka” – to tom, który wpisuje się w ten nurt, a Ewa Rajter całą fabułę układa tylko po to, by móc opisywać sceny seksu. W dodatku niespecjalnie różniące się od siebie – ot, jego nabrzmiewająca męskość i kolejne uderzenia. Autorka różnicuje pod względem charakteru i temperamentu bohaterki, ale w scenach łóżkowych zmienia tylko miejsca, całą resztę za każdym razem opisując podobnie i nawet używając podobnych sformułowań. Na seks postaci się tu nie czeka: wiadomo, że zdarzy się szybko i będzie się powtarzać co parę nocy z różnymi mężczyznami. Na marginesie: bohaterki nie uważają się za kobiety rozwiązłe, sugerują za to, że skoro mężczyznom wybacza się erotyczne podboje, one mają prawo do tego, żeby się zabawiać. Seks to dla nich zabawa bez konsekwencji.
Zasada jest prosta: Zuzanna, Marta i Anka umawiają się z kolejnymi facetami, ale nigdy nie więcej niż trzy razy. Po trzech randkach (co jest równoznaczne z trzema upojnymi nocami) mogłyby się niebezpiecznie przywiązać do partnerów (albo, co gorsza, partnerzy do nich). Po trzeciej randce mogą się za to wymieniać zdobyczami i szukać dalej następnych wrażeń. Mężczyźni traktowani są bardzo instrumentalnie, a kobiety nie wierzą w miłość, lub panicznie boją się zaangażowania. Nie wiadomo, czy Ewa Rajter chce pokazać triumf ciekawości, czy alternatywę wobec monogamii – wiadomo za to, że chodzi jej o to, by do krótkiej powieści upchnąć jak najwięcej rozbieranych scen. Żeby to zrobić, tworzy dość dokładne charakterystyki trzech przyjaciółek i na tym właściwie kończy operacje na fabule. Wykorzystuje jeszcze tylko jedną intrygę – ale niestety bardzo przewidywalną i od pierwszego słowa czytelniczki będą wiedziały, na czym polega problem i jak się rozwiąże. Tym, które sięgną po „Trzy dziewczyny” dla warstwy erotycznej, nie powinno to przeszkadzać.
Tylko że autorka i w sferze seksu niespecjalnie imponuje narracją. Po pierwsze – ogranicza ją terminologia: Rajter nie zamierza być wulgarna, szuka ostrożnych określeń i stara się przypodobać wszystkim, więc rezygnuje z powieściowej kamasutry na rzecz jednego schematu. Zdarza jej się od czasu do czasu rzucić kilka okrągłych zdań na temat postaw bohaterów, ale brzmi to jak próby umoralniania (lub wplatania do narracji psychologicznych mądrości, które nie sprawdzają się w tym kontekście).
Kiedyś przymykanie przez narratorów oczu na to, co działo się za drzwiami sypialni, budziło wzmożone zainteresowanie odbiorczyń i nadzieję na to, że kiedyś uda się podejrzeć erotyczne doświadczenia postaci. Teraz, gdy autorzy koncentrują się na seksie, część czytelniczek zacznie tęsknić za porządną fabułą. Okazuje się bowiem, że poświęcanie uwagi scenom seksu wiąże się z zarzuceniem pracy nad kształtem samej historii. Erotyka w powieściach rozrywkowych wyraźnie kłóci się z literackością i fabularnymi rozgałęzieniami. Mało tego: przestaje dostarczać rozrywki i jednokierunkowość wysiłków bohaterów (i autorów) oddala lekturową przyjemność. I tak to, co pozornie miało być naprawieniem powieściowych niedoskonałości, wyrażone wprost staje się mordercze dla akcji i czytelniczych przeżyć. Chyba że ktoś lubi wyłącznie rozerotyzowanie i nie potrzebuje do tego żadnych dodatków.
Seks bez przerwy
Seks dobrze się sprzedaje. Na rynku wydawniczym mnożą się powieści, w których to, co dawniej tylko dyskretnie sugerowane, wybija się na pierwszy plan, nie zostawiając czytelniczkom pola popisu dla wyobraźni. „Trzy dziewczyny, trzy randki, trzy łóżka” – to tom, który wpisuje się w ten nurt, a Ewa Rajter całą fabułę układa tylko po to, by móc opisywać sceny seksu. W dodatku niespecjalnie różniące się od siebie – ot, jego nabrzmiewająca męskość i kolejne uderzenia. Autorka różnicuje pod względem charakteru i temperamentu bohaterki, ale w scenach łóżkowych zmienia tylko miejsca, całą resztę za każdym razem opisując podobnie i nawet używając podobnych sformułowań. Na seks postaci się tu nie czeka: wiadomo, że zdarzy się szybko i będzie się powtarzać co parę nocy z różnymi mężczyznami. Na marginesie: bohaterki nie uważają się za kobiety rozwiązłe, sugerują za to, że skoro mężczyznom wybacza się erotyczne podboje, one mają prawo do tego, żeby się zabawiać. Seks to dla nich zabawa bez konsekwencji.
Zasada jest prosta: Zuzanna, Marta i Anka umawiają się z kolejnymi facetami, ale nigdy nie więcej niż trzy razy. Po trzech randkach (co jest równoznaczne z trzema upojnymi nocami) mogłyby się niebezpiecznie przywiązać do partnerów (albo, co gorsza, partnerzy do nich). Po trzeciej randce mogą się za to wymieniać zdobyczami i szukać dalej następnych wrażeń. Mężczyźni traktowani są bardzo instrumentalnie, a kobiety nie wierzą w miłość, lub panicznie boją się zaangażowania. Nie wiadomo, czy Ewa Rajter chce pokazać triumf ciekawości, czy alternatywę wobec monogamii – wiadomo za to, że chodzi jej o to, by do krótkiej powieści upchnąć jak najwięcej rozbieranych scen. Żeby to zrobić, tworzy dość dokładne charakterystyki trzech przyjaciółek i na tym właściwie kończy operacje na fabule. Wykorzystuje jeszcze tylko jedną intrygę – ale niestety bardzo przewidywalną i od pierwszego słowa czytelniczki będą wiedziały, na czym polega problem i jak się rozwiąże. Tym, które sięgną po „Trzy dziewczyny” dla warstwy erotycznej, nie powinno to przeszkadzać.
Tylko że autorka i w sferze seksu niespecjalnie imponuje narracją. Po pierwsze – ogranicza ją terminologia: Rajter nie zamierza być wulgarna, szuka ostrożnych określeń i stara się przypodobać wszystkim, więc rezygnuje z powieściowej kamasutry na rzecz jednego schematu. Zdarza jej się od czasu do czasu rzucić kilka okrągłych zdań na temat postaw bohaterów, ale brzmi to jak próby umoralniania (lub wplatania do narracji psychologicznych mądrości, które nie sprawdzają się w tym kontekście).
Kiedyś przymykanie przez narratorów oczu na to, co działo się za drzwiami sypialni, budziło wzmożone zainteresowanie odbiorczyń i nadzieję na to, że kiedyś uda się podejrzeć erotyczne doświadczenia postaci. Teraz, gdy autorzy koncentrują się na seksie, część czytelniczek zacznie tęsknić za porządną fabułą. Okazuje się bowiem, że poświęcanie uwagi scenom seksu wiąże się z zarzuceniem pracy nad kształtem samej historii. Erotyka w powieściach rozrywkowych wyraźnie kłóci się z literackością i fabularnymi rozgałęzieniami. Mało tego: przestaje dostarczać rozrywki i jednokierunkowość wysiłków bohaterów (i autorów) oddala lekturową przyjemność. I tak to, co pozornie miało być naprawieniem powieściowych niedoskonałości, wyrażone wprost staje się mordercze dla akcji i czytelniczych przeżyć. Chyba że ktoś lubi wyłącznie rozerotyzowanie i nie potrzebuje do tego żadnych dodatków.
Subskrybuj:
Posty (Atom)