* * * * * * O tu-czytam
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.

Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.

Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.

Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com

środa, 5 kwietnia 2017

Irvine Welsh: Niezła jazda

Burda, Warszawa 2017.

Ryzyko przejścia

„Niezła jazda” reklamowana w blurbie jako najzabawniejsza powieść Irvine’a Welsha jest w rzeczywistości powieścią specyficzną – zabawną w ujęciu amerykańskim, pod warunkiem, że ktoś ceni sobie żarty typu put-down, niezliczone aluzje do seksu, przekleństwa i przekraczanie granic dobrego smaku. To, co śmieszy często w sit-comach lub filmach sensacyjnych – wpadanie w nieoczekiwaną przez odbiorców wulgarność – tutaj zamienia się w stałe tworzywo minifabuły. Chociaż „Niezła jazda” pod względem objętościowym jest całkiem spora, treściowo – raczej miałka. Pomysł na całość opiera się na kontrowersyjnej formie, która zresztą w tłumaczeniu musi stracić. Irvine Welsh chce być kolejnym Charlesem Bukowskim, połączonym z Philipem Rothem – ale nie rozwija literackości, poprzestaje na przesyceniu tomu przekleństwami i tanim seksem (zresztą – w różnych konfiguracjach, włączając w to nekrofilię). Od czasu do czasu próbuje ubogacić tekst, dodając do niego filozoficzne i proste westchnienia, jakby chciał pokazać, że bohaterów stać na metafizykę. Nie pasuje to do nich, zwłaszcza przy pogoni za rubasznością.

Bohaterami (i narratorami kolejnych rozdziałów) są tu ludzie z pozoru zwyczajni, na przykład taksówkarz, ale wkraczający w sferę półświatka: nie stronią od narkotyków (kokaina sypie się całymi workami, niemal na kilogramy), grywają w amatorskich pornosach i dyskutują o seksie, szukają partnerek (lub partnerów) w każdych okolicznościach, by sobie ulżyć. Ewentualnie przechwalają się własnymi możliwościami w tym zakresie i ostatnimi podbojami. Ta powieść to całkowity karnawał, wywlekanie na światło dzienne tego, co zwykle tabuizowane, wstydliwe lub niesmaczne. Faceci to wyłącznie erotomani, kobiety – tylko prostytutki. Owszem, czasem łączy ich coś na kształt rubasznej przyjaźni, przywiązania czy sympatii, ale dominują przelotne konflikty. Welsh chce też wykazać się zmysłem ironii (znów na poziomie amerykańskiego dowcipu put-down), obdarzając postacie znaczącymi (przeważnie po prostu dwuznacznymi, co się w przekładzie zaznacza) nazwiskami. Pojawia się tu nawet huragan o nazwie Jajwór (w przekładzie i kilku równorzędnych wariantach) – siła sprawcza dramatów. Nie jest to wysublimowany rodzaj humoru – wywoła raczej rechot (jeśli już, bo mimo masowości nie jest to typ, który łatwo odnajduje się w innych kulturach).

Podczas tego huraganu znika jedna z kobiet, mała Jinty. Znajomi nie mają od niej znaku życia, ale nie podejrzewają najgorszego: w ich świecie to całkiem normalne zjawisko. Poza tym ludzie z tej przestrzeni są wolni od typowych społecznych lęków (może tu kryje się rozrywkowość Welsha? Szansa na ucieczkę od rutyny?) – ich zmartwienia dotyczą raczej zaopatrzenia w prochy niż czegokolwiek innego. Jinty przewija się przez tła kolejnych wyznań, aż stanie się jasne, dlaczego nie odezwała się do nikogo. Ale nawet wtedy wpływać będzie na losy i decyzje innych. W tle przewija się też motyw niezrozumiałego kupowania (licytowania) drogich alkoholi czy silne leki ograniczające potencję najbardziej jurnego z bohaterów – określane jako graniczące z chemiczną kastracją. Dla bohaterów powieści z tego właśnie składa się normalność, nie można od nich oczekiwać więcej, ale i autor więcej nie chce.

Do odwróconych życiorysów dodaje autor odwrócony język. Tu nikt nie rozmawia zwyczajnie, w sposób powszechnie akceptowany, bez względu na to, czy to monologi wewnętrzne, dyskusje ze znajomymi lub obcymi, czy… wypowiedzi penisa (te przybierają odpowiedni kształt, co również ma być dla odbiorców czynnikiem humorystycznym. Tu pojawia się klasyczny już problem z przekładem: o ile jeszcze przekleństwa są dość uniwersalne, o tyle dołączanie do nich slangu czy kolokwializmów czasami wypada archaicznie (czy ktoś, kto wulgaryzmy traktuje jak przecinki, będzie mówić „ni chu chu”?) i sztucznie – nie wiadomo, na jakich zasadach to działa. O ile w kontrowersyjnej w swoich czasach prozie Bukowskiego miał znaczenie rytm, o tyle u Welsha całość sprawia wrażenie mocno przypadkowej, nawet szoku już nie wywoła, co najwyżej zniesmaczenie – ale też niekoniecznie. Większe jest prawdopodobieństwo, że autor znuży dość jednostajnym wykorzystywaniem (jednorodnym doborem) chwytów – to, co wywoła śmiech jako pojedyncze wykroczenie przeciwko konwencji, traci na wartości, gdy w tę konwencję się zamienia. Chociaż Welsh robi coś innego niż większość twórców, repertuar środków ma dość ograniczony i istnieje ryzyko, że nawet założona wywrotowość tekstu w pewnym momencie przestanie wystarczać. Jinty to zbyt mało, żeby utrzymać uwagę na przedzieraniu się przez szeregi bluzgów, nawet jeśli autor w tomie zamieści zakamuflowaną autorecenzję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz