* * * * * * O tu-czytam
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.

Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.

Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.

Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com

piątek, 31 stycznia 2025

Gareth Moore: Ściśle tajne łamigłówki szpiegowskie

Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.

Śledztwa

Żeby przekonać młodych odbiorców do wysiłku intelektualnego, trzeba czasami uciec się do fortelu. Książka „Ściśle tajne łamigłówki szpiegowskie” to popis pomysłowości i jednocześnie pokaz możliwości tkwiących w klasycznych łamigłówkach. Odbiorca ma się tu wcielić w szpiega lub agenta specjalnego o sporych umiejętnościach – i tropić przestępców, rozwiązywać zagadki i podążać za tymi, którzy mijają się z prawem. Technicznie nie ma tu niczego nieznanego i niewymyślonego: pełno tu labiryntów, porównywanek, cieni, albo testów na pamięć (trzeba przyjrzeć się obrazkowi, a później odpowiedzieć na pytania z następnej strony). Pojawiają się tu mapy – przechodzenie po planszy według podanego szyfru. Czasami zadania są bardzo trudne – kiedy trzeba wskazać portret przeciwnika z podanych kilku – poszczególne wersje różnią się od siebie nieznacznie i na pierwszy rzut oka w ogóle wyglądają identycznie.

Czarno-białe ilustracje sprawiają, że książka wypada bardziej młodzieżowo i poważnie – tego można po niej oczekiwać, bo tu żartów nie ma: niebezpieczni przestępcy, wyrafinowane gry i pułapki czyhają na każdym kroku. Trzeba nie lada wysiłku, żeby radzić sobie z takimi zadaniami. Każda strona to osobna łamigłówka, zbudowana na bazie znanych z dziecięcych tomików propozycji – ale przekształcona tak, by brzmiała odpowiednio do rangi zadania. Atmosfera, którą buduje tu Gareth Moore, jest bardzo ważna – pozwala bowiem na dopingowanie odbiorców do działania. Kto kupi konwencję, ten będzie rozwiązywać kolejne zagadki do skutku – a logicznych umysłowych zabaw nigdy dosyć.

Gareth Moore szuka przede wszystkim dobrych motywacji. Za każdym razem trzeba oczywiście albo zapobiec przestępstwu, albo przyczynić się do schwytania sprawcy, albo odzyskać skradziony przedmiot – przechytrzyć „złego” i stanąć w obronie dobra. Stąd pościgi i poszukiwania, akcje rodem z filmów sensacyjnych, przeniesione na świat łamigłówek. Da się ćwiczyć na tej publikacji logiczne myślenie i spostrzegawczość, można trenować uważność albo pamięć – wszystko to jest oczywiście potrzebne nie tylko podczas wypełniania szkolnych obowiązków. Gareth Moore zapewnia jednak przede wszystkim dobrą zabawę z odrobiną silnych emocji, adrenalina robi tu swoje: w końcu to od zaangażowania odbiorców zależy, czy misja się powiedzie. Nawet drobne akapitowe komentarze poprzedzające grafikę w zadaniu (i zawierające jego treść) stanowią rodzaj wprowadzenia do wielkiej przygody. Odbiorcy mogą się tutaj nauczyć, jak radzić sobie z rozmaitymi wyzwaniami – i spróbować swoich sił w wymyślaniu kolejnych intryg. Bez trudu dobudują sobie niedopowiedziane części historii, bo też i polecenia to wręcz wymuszają. „Ściśle tajne łamigłówki szpiegowskie” to zabawa w dobrym gatunku, bardziej ambitna niż dla kilkulatków – więc nadająca się dla odrobinę starszych dzieci. Wypełniona ciekawymi i nieszablonowmi treściami książka zapewni sporo rozrywki wszystkim tym, którzy chcieliby się wcielić w stróży porządku.

czwartek, 30 stycznia 2025

Muminek. Tatuś Muminka i wielka powódź

Harperkids, Warszawa 2025.

Fale

Muminki to przygody. Duże i małe (w wersji opowiadań przerabianych dla najmłodszych – przeważnie takie oswajane i mniej szarpiące nerwy, a przecież Tove Jansson doskonale wiedziała, co robi, dodając szczyptę grozy do historii). W tomiku z serii Muminek „Tatuś Muminka i wielka powódź” widać wyraźnie, jak dobrze robi lekturze trochę nieprzewidywalności i lęku. Przy okazji można przypomnieć sobie, że Muminki mają już osiemdziesiąt lat – co oznacza, że przyciągają do siebie całe pokolenia fanów.

Muminek potrzebuje opowieści przed snem. Cieszy się, że może leżeć bezpiecznie w łóżku, kiedy na zewnątrz szaleje kapryśna pogoda. To jednak okazja do przedstawienia historii o domu Muminków: o wyborze miejsca i przygodzie Tatusia Muminka, który dryfował na Symfonii Mórz wśród wzbudzonych fal i walczył o życie, kiedy wiatr szarpał wodą. To Tatuś Muminka musiał wpaść na pomysł, jak znaleźć żonę i małego synka, kiedy żywioł ich rozdzielił – i rzeczywiście udało mu się wprowadzić w życie rozwiązanie, które nie miało wad. Muminek – bezpieczny pod kołdrą – może wysłuchiwać owianych grozą relacji i przekonywać się, że jego zawsze poważny i spokojny Tatuś kiedyś dokonywał wielkich czynów. A skoro Tatusiowi udało się wygrać z żywiołem – i znaleźć bezpieczne schronienie dla całej rodziny – to przecież nie można bać się wichury. Przy okazji Muminek przypomina sobie, jak poznał Ryjka – pierwsze zwierzątko, które zawitało do gościnnych trolli i zostało z nimi na zawsze. Bo dom Muminków poza azylem dla samej Muminkowej rodziny, stał się natychmiast schronieniem dla wszystkich potrzebujących opieki, dachu nad głową albo towarzystwa. Nawet jeśli poza tym miejscem jest niebezpiecznie i źle, u Muminków można się schować. To coś, co dzieci i dorośli doceniają – ważny składnik opowieści, płynący obok fabuł i charakterów.

Tomik jest picture bookiem, na którym dzieci mogą samodzielnie ćwiczyć czytanie – nie ma tu zbyt wielkich bloków tekstu, a akcja wciąga na tyle, żeby chcieć się dowiedzieć, co będzie dalej. W związku z tym łatwo przyciągnąć uwagę najmłodszych i zapewnić ich zainteresowanie na dłużej. Przy okazji to świetna możliwość zareklamowania prawdziwej twórczości Tove Jansson – o ile najmłodszym przydadzą się historie uproszczone i przerobione na szybkie lektury przed snem, o tyle zainteresowani przygodami Muminków mają przecież do dyspozycji całe tomy wspaniałej literatury, która przetrwała próbę czasu i wciąż szlachetnieje. Twórczość Tove Jansson nie pasuje do dzisiejszych czasów – są tu składniki, które rynek obecnie próbuje wyeliminować, w źle pojętej trosce o dobro dzieci – warto jednak zaufać autorce, która stworzyła bohaterów tak nietuzinkowych i zabawnych, że do dzisiaj cieszą. Muminki to jakość sama w sobie, niezależnie od tego, czy zostaną przedstawione w komiksie, w kreskówce czy w picture booku – każde przeniesienie oryginalnych tematów na opowiastki dla najmłodszych wiąże się po prostu z budowaniem kolejnych grup fanów.

środa, 29 stycznia 2025

Jon Chad: Pierwiastki. Tajemnice cząstek budujących świat

Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.

Walka z chemią

„Pierwiastki. Tajemnice cząstek budujących świat” to kolejny naukomiks, jaki proponuje odbiorcom Jon Chad – żeby oswoić ich z układem okresowym i przygotować na lekcje chemii, zaspokoić ciekawość, a także uporządkować wiedzę. Bohaterką jest tu Mel, postać, która wie wiele o pierwiastkach i mogłaby nawet edukować w tym zakresie innych – ale nie wierzy w siebie. Przez problemy z samooceną wypada gorzej wtedy, kiedy trzeba udowodnić, że ma się wiedzę, na przykład na szkolnych sprawdzianach i testach. W nabraniu pewności siebie pomoże jej lekko bezkształtny znajomy, Wodór. Wodór to bohater ze snu – i w onirycznej przestrzeni zabiera Mel do świata pierwiastków. Jest tu podstępny i zły pierwiastkodziej, czarny charakter, który planuje zniszczyć resztki poczucia własnej wartości Mel, a przy okazji uzyskać panowanie nad światem. Usiłuje pokazać, że to on ma władzę i wiedzę – zwłaszcza na temat pierwiastków. Mapą w drodze staje się układ okresowy, tablica przygotowana przez Mendelejewa – dla Mel nie ma ona tajemnic, dla odbiorców nie będzie miała po lekturze.

A wszystko zaczyna się gmatwać, kiedy Mel wprowadza nowego przyjaciela w tajniki chemii. Postanawia podążać za grupami pierwiastków, przedstawiając ich cechy (same pierwiastki zresztą zyskują animizowane ujęcie – funkcjonują jako mniej lub bardziej groźne stwory, istoty z wyobraźni albo sennych koszmarów). Jon Chad wyjaśnia, o co chodzi z przyciąganiem i oddawaniem elektronów, jak tworzą się substancje chemiczne i czym charakteryzują się poszczególne pierwiastki (a także – czy łatwo znaleźć je w stanie czystym w przyrodzie). Opowiada o pracy Mendelejewa, przedstawia drogi do grupowania pierwiastków, tłumaczy, jak powstał układ okresowy i co ze sobą przyniósł, jak jego autor przewidział cechy charakterystyczne nieodkrytych jeszcze pierwiastków. Takie odsłanianie kulis może być dla czytelników atrakcyjne – zresztą sama forma naukomiksu już uprzyjemnia pracę – a trzeba będzie podjąć spory wysiłek, żeby przechodzić przez wszystkie naukowe wyjaśnienia, nawet jeśli zamienione są w formę gry z niebezpiecznym przeciwnikiem. Sporo tu informacji, sporo też ciekawostek, więc zainteresowani chemią poczują się usatysfakcjonowani lekturą. Wątki poboczne – jak samoocena Mel – nie przyciągają przesadnie uwagi.

Jon Chad wyjaśnia wszystko przystępnie i dodatkowo bawi się jeszcze dynamicznymi grafikami. Nie ma łatwego zadania, zwłaszcza kiedy musi prezentować pierwiastki o zbliżonych właściwościach – i jakoś je różnicować w obrazkach, ale nastawienie na szybkie tempo akcji (i wysoki stopień zagrożenia, chociaż pierwiastkodziej przede wszystkim grozi sprawdzianami) pozwala mu na unikanie rutyny. W tej fabule obok miejsca na przekazywanie wiadomości z dziedziny chemii jest jeszcze trochę akcentu kładzionego na tożsamość i trochę podkręcania adrenaliny przez bliskość zagrożenia – na pewno forma komiksu bardziej przypadnie do gustu młodym odbiorcom niż podręcznikowe regułki, łatwiej też będzie nauczyć się, jak właściwie odczytywać wiadomości zakodowane w samym układzie okresowym pierwiastków. Jon Chad chce obudzić zainteresowanie chemią i pomóc w szkolnych pracach – i osiąga sukces.

wtorek, 28 stycznia 2025

Sherri Duskey Rinker: Koparka i cyfry

Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.

Liczenie

Ta książeczka jest mała rozmiarem i kartonowa – wyróżnia się zatem w serii jako rodzaj gadżetu, a nie kolejna pełnowartościowa historia. To jednak pozory, „Koparka i cyfry” to tomik, który zawiera świetną opowiastkę – tyle tylko, że zamiast puenty w postaci gotowego gmachu pojawia się tu bardziej rozproszony cel – poznawanie kolejnych cyfr. Pracują tu tylko dwie bohaterki – koparka i wywrotka – ale muszą się bardzo uwijać, żeby zdążyć z pracą. Kopią tunele pod rury, wywożą zwały piasku i żwiru – nie mają ani chwili na odpoczynek. Obserwowanie, jak porozumiewają się ze sobą i jak funkcjonują we wspólnym zadaniu jest przyjemnością dla najmłodszych fanów ciężkiego sprzętu budowlanego. Ale prawdziwej rozrywki dostarcza sama rymowanka. Joanna Wajs doskonale sprawdza się tu w przekładach: jej teksty są lekkie, pozbawione błędów i trafiające w punkt. Nie trzeba wielu słów, żeby nakreślić sytuację, przedstawić kolejną cyfrę i jeszcze wszystko zgrabnie zrymować – ale trzeba do tego świadomości rymów i wyczucia rytmu. Tu tego nie zabraknie – „Koparka i cyfry” to naprawdę dobry przekład i warto to podkreślać.

Sherri Duskey Rinker i Ethan Long (tym razem) nie skupiają się na przedstawianiu nazw kolejnych maszyn albo na wskazywaniu, jak wyglądają kolejne etapy prac podczas budowy wybranego obiektu. To nie ma znaczenia – koparka i wywrotka są zajęte bez zwracania uwagi na szerszą perspektywę, skupiają się na tu i teraz. Działają, a nie interesują się choćby cyframi, których mają się uczyć odbiorcy. I dzięki takiemu podejściu znacznie lepiej będzie się dzieciom przyswajać liczebniki i sprawdzać na obrazkach, czy na pewno zgadzają się z rysunkiem. Tak ćwiczy się liczenie i oswaja z nazwami. Rymowanka łatwo wpada w ucho, więc nikogo nie zdziwi, jeśli maluchy nauczą się jej na pamięć – co również pomoże w nauce liczenia. Cyfry przedstawione są w formie liczebników w tekście (odpowiednio wyróżnione, żeby wpadały też w oko) i matematycznie – na marginesie, poza obrazkiem. Nie ma tu kombinowania z wtapianiem cyfr w ilustrację albo z eksponowaniem ich – każdy dojdzie do właściwego bohatera na rozkładówce bez trudu, a tymczasem może się zająć przygodami pojazdów z placu budowy – i mimochodem tylko przyswajać cyfry jako takie.

Książeczka jest przyjemnie ilustrowana – znani z serii bohaterowie są tu przedstawiani w ferworze zajęć i podczas wykonywania najciekawszych z perspektywy dzieci prac, nie dzieje się nic zaskakującego (bo trudno za takie uważać wykopywanie dołów i usypywanie górek z piasku) – ale brak ekscytacji w pojedynczych czynnościach nie oznacza braku ekscytacji w całej fabule, jest tu przecież mnóstwo akcji i to z gatunku tych, które przyciągają maluchy. Kto uwielbia przyglądać się codzienności na placu budowy, ten nie przejdzie obojętnie obok tej książki. „Koparka i cyfry” to nie tylko dyskretna pomoc w nauce liczenia – ale również ciekawa lektura dla najmłodszych.

poniedziałek, 27 stycznia 2025

Bluey. Jak narysować

Harperkids, Warszawa 2025.

Niebieskie zwierzaki

Świat Bluey raczej nie kojarzy się z ambitnymi rysunkami – proste kształty bohaterów kreskówki wydają się wręcz banalne. Jednak kiedy dochodzi do kursu rysowania, wszystko się zmienia. „Bluey. Jak narysować” to poradnik kierowany do najmłodszych – poradnik, który może uzmysłowić odbiorcom, jak bardzo trzeba się wysilić, żeby stworzyć sylwetkę ulubionej bohaterki albo postaci z jej otoczenia. Niemal wszystkie psy – Blue, jej siostra, rodzice, babcia… - budowane są na planie prostokąta. Jednak po prostokącie następuje jeszcze co najmniej osiem kroków do zrealizowania zanim będzie można przystąpić do kolorowania gotowego dzieła, czyli nadawania bohaterowi wyglądu znanego z telewizyjnej bajki. Będzie tu sporo wymazywania niepotrzebnych linii, a stopień trudności jest naprawdę spory – do tego stopnia, że pojawiają się w kolejnych kształtach (krokach z podpowiedzi) wręcz osobno zaznaczane nowe dodatki. Cierpliwe maluchy poradzą sobie z tym wyzwaniem, zresztą fani Blue i jej towarzyszy nie mogą przepuścić takiej okazji: zaczną trenować, aż osiągną mistrzostwo. Pierwszych prób zresztą nikt nie będzie widział, bo nie robi się ich bezpośrednio w książce – nie ma miejsca na to, żeby rysować Blue w tomiku, trzeba sięgnąć po blok rysunkowy albo luźne kartki. Żeby jednak nie zniechęcić dzieci do samodzielnego rysowania, klamrę kompozycyjną zapewniają tu dwa miejsca na własną inwencję. Najpierw trzeba przedstawić siebie (w dowolny sposób i bez wskazówek), a na koniec – dołożyć jakąś postać, której nie ma w kreskówce. I to już będzie prawdziwe wyzwanie, które pokaże, jak bardzo dzieci potrafią się zaangażować w wymyślanie światów i jak ciekawe miewają pomysły.

Każdy kolejny krok do rysunku opatrzony jest komentarzem słownym, zatem chociaż Bluey to cykl trafiający przede wszystkim do małych dzieci, przyda się pomoc rodziców w odszyfrowywaniu podpowiedzi. Co ciekawe, można tu rysować nie tylko stojących bohaterów, ale także ich ruch – więc dzięki takiemu treningowi być może dzieciom łatwiej będzie planować własne rysunki. W gotowej wersji bohaterowie z Bluey pozbawieni są konturów w umaszczeniu – jednak odbiorcy będą w stanie dokładnie odwzorować desenie z ich sierści, za to na pewno nauczą się, jak wymazywać niepotrzebne linie. „Bluey. Jak narysować” to wyjście naprzeciw oczekiwaniom małych rysowników – wprowadzenie do tajników kreskówki i pokazanie odbiorcom, że samodzielnie mogą tworzyć przygody Blue i jej przyjaciół. To zabawa w rysowanie, a jednocześnie ćwiczenie spostrzegawczości czy sprawności manualnej, to lekcja przed nauką pisania, wreszcie – to możliwość spotkania ulubionych postaci z bajek w wersji pozatelewizyjnej. Blue nadaje się do tego, żeby trenować umiejętności rysowania, ale żeby osiągnąć perfekcję w przenoszeniu na papier bohaterki z kreskówki, trzeba będzie sporo poćwiczyć.

niedziela, 26 stycznia 2025

Nora Roberts: Zabójczy spisek

Świat Książki, Warszawa 2025. (wznowienie)

Cięcie

„Zabójczy spisek” powraca na rynek. To powieść dla wszystkich tych, którzy kochają sensację w wersji delikatnie futurystycznej – i lubią mięsiste narracje. Nora Roberts proponuje czytelnikom serię o porucznik Eve Dallas, ale kolejne tomy w tym cyklu funkcjonują jako samodzielne historie. Jeśli komuś spodoba się kreacja bohaterów – może bez trudu znaleźć sobie inne opowieści z nimi. A nie ma wątpliwości, że Eve Dallas i jej mąż, Roarke, potrafią przyciągnąć do siebie odbiorców. Ona jest bezwzględna i niebezpieczna, jej mózg pracuje bez zarzutu, do tego jest też bardzo seksowna. On doskonale odczytuje jej nastroje i potrafi zapewnić azyl w świecie, w którym roi się od niebezpiecznych przestępców. Oboje mają się ku sobie – to małżeństwo, któremu wystarczy spojrzenie, żeby wylądować w łóżku albo zaplanować sobie ognisty wieczór i ze względu na te plany odrzucać wszelkie nieoczekiwane akcje z pracy. Wątki osobiste w tym wypadku schodzą w „Zabójczym spisku” na drugi plan, chociaż Nora Roberts wie, jak dzięki nim poszerzać grono czytelników. O wiele bardziej tym razem liczą się sprawy śledcze – i to w podwójnym wymiarze.

Z jednej strony jest bowiem morderca. Nieuchwytny, niebezpieczny i… utalentowany. Najprawdopodobniej wywodzi się z lekarskiego środowiska, a przynajmniej szkolił się u chirurgów – wycina on swoim ofiarom narządy. Precyzyjna robota budzi podziw fachowców – co nie zmienia faktu, że giną zwłaszcza bezdomni i ludzie, o których nikt by się nie upomniał. Z drugiej strony jest tu podwładna Eve Dallas, kobieta, która za wszelką cenę chce ją zniszczyć i pisze kolejne skargi, które mają zszargać reputację bohaterki. I ona sporo miesza w intrydze. Pikanterii całości dodaje przeniesienie akcji w niedaleką już przyszłość – to lata 50. XXI wieku, sporo elementów z dzisiejszej rzeczywistości wciąż funkcjonuje, ale autorka dodaje parę motywów, które jeszcze do niedawna mogły być uznawane za wytwór wyobraźni futurysty. Są tu androidy – roboty, które wyglądają i zachowują się jak ludzie, chociaż nieco się od nich różnią w detalach, są komputery, którym wydaje się głosowo polecenia (tu akurat rzeczywistość dogania akcję), są wreszcie medyczne eksperymenty, które dają nadzieję na długie życie bez cierpienia. I, jak to zwykle bywa w sytuacjach, w których nie ma ograniczeń – to etyka i pieniądze zmieniają świat. Narządy do nielegalnych operacji trzeba jakoś pozyskiwać, przynajmniej jeśli chce się dalej testować rozwiązania medyczne, które zrewolucjonizują naukę. Tymczasem silne emocje i ukrywane frustracje również nie zapewniają stabilności. W tym wszystkim opoką może być ktoś bliski i świadomy komplikacji w codzienności.

„Zabójczy spisek” to powieść wielowątkowa – nie tylko główne śledztwo przyciąga czytelników, równie mocno liczą się perypetie życiowe Eve Dallas, a już jej idealne relacje z mężem (również człowiekiem po przejściach) to dodatek na dosmaczenie fabuły. Nora Roberts wie, jak zapewnić sobie uznanie odbiorców, tworzy sycącą powieść rozrywkową bazującą na sensacji i odrobinie romansu – niby wykorzystuje typowe dla thrillerów motywy, a jednak nadaje im inny wymiar.

sobota, 25 stycznia 2025

Sabine Bohlmann: Jak wygląda opos

Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.

Wyobraźnia

Takie historie są idealne dla Emilii Dziubak – i pozwalają dzieciom uruchamiać wyobraźnię. „Jak wygląda opos” to zabawna historyjka wymyślona przez Sabine Bohlmann i zamieniona w przepiękny picture book. Ilustracje pełnią tu bardzo ważną funkcję, bowiem dopowiadają wszystko to, co wyobrażają sobie kolejni bohaterowie. Fabuła bazuje na wyliczance i jest dosyć prosta – ale cudowny pomysł na całość sprawia, że książką zachwycą się dorośli na równi ze swoimi pociechami. Oto bowiem do myszki ma przybyć w odwiedziny opos. Mysz cieszy się na jego przyjęcie, tyle tylko, że… nie bardzo wie, kogo się spodziewać. I faktycznie – w literaturze czwartej rozmaite zwierzęta są portretowane, ale oposy wyjątkowo rzadko. Nic więc dziwnego, że bohaterka nie ma pojęcia, kogo wypatrywać. Opos to opos – nie opisuje, jak wygląda, nie wymienia znaków charakterystycznych – więc trzeba będzie sobie jakoś poradzić. Myszka zwraca się z prośbą o pomoc do kolejnych przyjaciół z lasu. Zadaje im jedno i to samo pytanie: jak wygląda opos. Każdy dziwi się, że bohaterka tego nie wie – a później przedstawia własną wizję stworzenia (którego też nie zna). I tak opos może być – w zależności od tego, kto prezentuje jego portret – małym robaczkiem, ptakiem z pięknymi kolorowymi piórami, albo wielkim wodnym stworzeniem, które przypomina zarośla. W efekcie, kiedy przychodzi prawdziwy opos, nikt go nie poznaje. Ale i sam opos ma coś do powiedzenia na temat wyglądu myszki, którą chciał odwiedzić… Jest to historyjka prosta i urzekająca swoją zabawnością. Pokazuje, do czego może doprowadzić zastępowanie braku wiedzy fantazją – ale jest też gloryfikowaniem wyobraźni. W końcu konfabulowanie na temat oposa nie czyni nikomu nic złego, za to zaludnia książkę istotami baśniowymi i wspaniałymi, uczy dzieci, jak tworzyć – jak proponować kolejne dziwne stwory, które nadadzą się do opowiedzenia historii lub namalowania jej. Dwie autorki akcentują znaczenie wyobraźni, ale też dają świetną lekcję jej sensu. To dzięki fantazjom pojawiają się w książce – realne tak samo jak bohaterowie – wytwory nieistniejące w rzeczywistości. Każdy z nich to droga do pełnowartościowej bajki. To trochę jak „Na szczęście mleko” Neila Gaimana: prosty motyw, który nie ma w sobie nic fantazyjnego, bajkowego czy ciekawego, zostaje bramą do świata wielkich przygód. Osobnym tematem staje się też humor – każdy może sobie szybciej niż myszka sprawdzić, na kogo bohaterowie czekają – a później porównywać pomysły kolejnych zwierząt z rzeczywistością (to samo stanie się też przy drugiej i następnych lekturach, bo wiadomo, że na jednym czytaniu i oglądaniu tej publikacji się nie skończy).

Emilia Dziubak sprawia, że ożywają istoty z fantazji, zamieniają zwyczajne oczekiwanie w zestaw potencjalnych przygód. To dzięki tej ilustratorce świetny pomysł nabiera jeszcze blasku – to grafiki przenoszą czytelników do bajki i to grafiki przypominają, jak potężną siłą jest umiejętność wyobrażania sobie różnych rzeczy. Dzieci zauważą, że własny umysł może zapewnić im lepsze doświadczenia i przygody niż telewizja czy komputer. Warto dać sobie taką szansę i nie zatrzymywać się na tym, co mierzalne i możliwe do zaobserwowania.

piątek, 24 stycznia 2025

Paulina Nawrocka-Olejniczak: Kluski. Teoria i praktyka

Marginesy, Warszawa 2025.

Nieładne

Kluski nie są fotogeniczne. Paulina Nawrocka-Olejniczak przekonuje się o tym niemal za każdym razem, kiedy chce zaprezentować danie w swojej monografii. Kluski są pyszne, sycące, mają wiele wersji – ale na talerzu ciekawie wyglądać mogą jedynie dzięki dodatkom. To nic: monografii „Kluski. Teoria i praktyka” nie czyta się przecież dla fotografii, a dla przepisów – i to przepisów dokładnie sprawdzonych. Bo Paulina Nawrocka-Olejniczak w ramach studiów przygotowywała pracę o kluskach – podeszła do tematu poważnie, przeszukała stare polskie książki kucharskie, sprawdziła, jak wyglądały przepisy na kluski w dawnych wiekach, przetestowała je, a częściowo też unowocześniła. Tom „Kluski” to papierowa wersja opowieści autorki (która dała się poznać dzięki podkastowi) i ukłon w stronę dawnych publikacji kulinarnych.

Autorka tłumaczy pochodzenie klusek i charakterystyczne nazewnictwo, przygląda się kluskom z różnych stron kraju (a czasami także przepisom z zagranicy), pokazuje kluski w różnych wariacjach (niekiedy kieruje się tym, czy dana potrawa została zarejestrowana jako dziedzictwo kulinarne i zaznacza, że w innym razie nie sięgnęłaby po taki akurat przepis, bo nie jest warty wysiłku). Są tu kluski na słono i na słodko, kładzione, leniwe, knedle, kopytka, pyzy i całe mnóstwo innych. Nie ma pierogów (raz bodaj pojawia się przepis, który z pierogami ma więcej wspólnego niż z kluskami). Są – co ucieszy zwolenników modnych dzisiaj diet – kluski w wersji wege i te jarskie, są kluski, w których mąkę pszenną zastępuje się innym składnikiem, żeby można było bez obaw podawać je nawet uczulonym na gluten. Są kluski bardzo klasyczne – nawet jeśli trudno dzisiaj odtworzyć ich wygląd (autorka długo męczy się ze stworzeniem szarych klusek, aż dowiaduje się, że to kwestia innych odmian ziemniaków wybieranych dzisiaj przez konsumentów). Mnóstwo tu porad dotyczących klusek jako takich i sposobów ich przygotowania, pojawiają się nawet wskazówki dotyczące odmian ziemniaków – albo temperatury wody. Wiele razy to efekt prób i błędów, Paulina Nawrocka-Olejniczak podaje po prostu informacje, które sama sobie wypracowała podczas działań w kuchni – nie chce, żeby ktoś zniechęcił się, powielając jej kłopoty. Doradza, ale przede wszystkim reklamuje kluski jako posiłek może niepozorny z wyglądu, jednak z pewnością wart uwagi. Podpowiada, jak je przygotować, żeby nie tylko syciły, ale i zapewniały pełnowartościowe danie – a dla tych, którzy nie lubią monotonii, ma w zanadrzu sporo urozmaiceń podstawowych przepisów.

Poza kolejnymi krokami do wykonania autorka proponuje jeszcze własne komentarze i uwagi – przemyca w książce wiadomości, które zdobyła podczas szukania klusek w historii polskiej kuchni albo w regionalnych potrawach, dzieli się wskazówkami, zachęca do próbowania – mocno angażuje się w temat klusek, co sprawia, że jej książka automatycznie staje się ciekawsza jako lektura. Nie trzeba koniecznie przepadać za kluskami – warto jednak przekonać się, ile mają do zaoferowania i na jak wiele sposobów można je przygotować. Wprawdzie samych komentarzy na temat klusek nie ma tak wiele, jak można by się spodziewać, ale autorka robi, co tylko w jej mocy, żeby zainspirować czytelników – i żeby przepisy nie były tylko banalnymi sposobami na przygotowania dań.

czwartek, 23 stycznia 2025

Bing. Mój dzień z Bingiem. Zabawy i zadania z naklejkami

Harperkids, Warszawa 2025.

Uzupełnianie

Przede wszystkim ten niepozorny zeszyt ćwiczeń dla najmłodszych przynosi nie tylko rozrywkę, ale i sporo tematów – znacznie więcej niż w standardowej historyjce o przygodach Binga. Będzie zatem o czym rozmawiać i nad czym się zastanawiać w kontekście rozkładu dnia. Bo „Mój dzień z Bingiem” to tomik, który pomaga ustalać z dziećmi zasady i porządki – żeby łatwiej było przekonać kilkulatki do wykonywania prostych czynności. Skoro maluchy chcą naśladować bohaterów kreskówek, mogą brać dobry przykład z Binga. Żeby jednak brać przykład z Binga, trzeba będzie mu pomóc. Każda rozkładówka to osobne zadanie i osobny temat działań charakterystycznych dla zwyczajności. Bing musi się rano ubrać, zjeść śniadanie, może pomagać w zakupach (trzeba odnaleźć rzeczy z listy) i pozdrawiać spacerowiczów. Jest oczywiście miejsce na przyjemności – zabawę czy spotkania z przyjaciółmi. Za każdym razem Bing ma zrobić coś, do czego przydadzą się dzieci – odbiorcy muszą znaleźć odpowiednie naklejki i uzupełnić nimi rozkładówki tak, żeby Bing faktycznie mógł realizować swoje zadania. Zestaw naklejek to wabik na najmłodszych odbiorców tomiku – obiecuje sporo zabawy, zwłaszcza że istnieje tu duża dowolność w dobieraniu naklejek i wypełnianiu nimi miejsc na stronach. To oznacza, że dzieci będą współtwórcami warstwy graficznej książki. Mogą wykazać się kreatywnością również w tych zadaniach, w których poproszone zostaną o rysowanie i malowanie – dzięki temu jeszcze bardziej zaangażują się w świat Binga.

Kreskówkowy bohater pokazuje, jak należy zacząć dzień i co robić w określonych okolicznościach – nie ma tu miejsca na długie morały ani na wyjaśnienia, wystarczy realizować krótkie polecenia i nie grymasić przy tym (albo dać upust kreatywności, na przykład przy doborze ubrań dla bohatera). Każde dziecko może poczuć się odpowiedzialne za realizację harmonogramu dnia, a to ułatwi potem rodzicom wdrażanie zwykłych obowiązków. Bing pokazuje, co trzeba zrobić, żeby uniknąć stresów czy kłótni: jest życzliwy, sympatyczny i cieszy się ze zwyczajnych działań, nie wymaga niemożliwego – i jako taki może sugerować maluchom, jak miło spędzić dzień. Oczywiście najważniejsza będzie tu zabawa naklejkami, polecenia zostały skonstruowane tak, żeby zostawiać odbiorcom jak największą swobodę w wykorzystywaniu atrakcyjnego dodatku. Jest tu zatem wszystko, czego trzeba najmłodszym do zabawy: ulubiony bohater, „historie” z życia wzięte, naklejki i możliwość uruchamiania wyobraźni przy uzupełnianiu kolejnych stron. Taki tomik nie znudzi się najmłodszym zbyt łatwo – bo każda rozkładówka to inny temat i inny rodzaj zadania: nie zawsze trzeba zastawiać potrawami stół, czasami należy zaludnić ulice miasteczka – nigdy nie wiadomo, co przyniesie kolejne polecenie. Dzięki temu Bing na długo zatrzyma przy sobie maluchy i pokaże im, jak atrakcyjne może być wykonywanie codziennych zadań.

środa, 22 stycznia 2025

Magdalena Kordel: Szepty jesieni. Przystań Śpiących Wiatrów

W.A.B., Warszawa 2024.

Ucieczka

Ledwo dwie starsze siostry ułożyły sobie życie (nie bez wsparcia rodzeństwa), już najmłodsza wplątuje się w akcję rodem z filmu sensacyjnego i potrzebuje wsparcia, chociaż bardzo dużo zależy też od jej zimnej krwi i bystrego umysłu. Julka to kobieta, która wie, czego chce – jednak zdarza jej się wpadać w tarapaty, kiedy podąża za marzeniami. To ona zarabia na życie, stawiając tarota: interesuje się tym, co nieuchwytne, tajemnicze i zakorzenione w myśleniu magicznym. A ponieważ ezoteryka to jej sposób na życie, Julka trafia w końcu na Podlasie, do chaty prawdziwej zielarki, Ołeny. Tam przekonuje się między innymi, że kobiety, które dawniej posądzane byłyby o czary, teraz radzą sobie świetnie, wykorzystując nie tylko wiedzę poprzednich pokoleń, ale i zdobycze współczesnej medycyny. Julka fascynuje się magią, ale wiedzy nie odrzuca, interesują ją i stare przepisy, i metody działania w określonych sytuacjach – karty traktuje za to bardziej od strony psychologicznej niż duchowej. Racjonalna strona jej osobowości na wszelki wypadek przeważa, żeby nie zniechęcić czytelniczek, które niekoniecznie mogą kibicować bohaterce w poznawaniu tajemnic ezoteryki. Zresztą asekuruje się Magdalena Kordel – nawet Stella, najstarsza z sióstr, nie popiera grzebania w duchowości, chociaż to ona właśnie rozmawia ze swoim domem (czy też raczej z tajemniczymi, zamieszkującymi go istotami z zaświatów) i przeżywa tu raz po raz przygody, których nie da się wytłumaczyć na drodze rozumowej. Julka jednak wpada w kłopoty znacznie bardziej namacalne niż konszachty z duchami. Z grupą znajomych wybiera się na Podlasie, żeby wziąć udział w warsztatach ezoterycznych – konsekwencją tego wydarzenia jest nabranie nieufności do podobnych spotkań (łatwo o naciągaczy, którzy potrafią zbudować otoczkę elitarności, za to nie są w stanie przekazać żadnych umiejętności kursantom), ale też relacja z niejakim Bodziem. Aktualnie Bodzio ściga Julkę i przesiaduje pod jej domem – na zmianę z dresiarzem-zabijaką. Kobieta jest uwięziona we własnym mieszkaniu, kończą jej się zapasy jedzenia i nie ufa nikomu. Ale właśnie dlatego jest w stanie obmyślić plan ratunku i wymknąć się swojemu prześladowcy – także po to, żeby móc wyjaśnić innym, przed czym właśnie uciekła. Może i według niektórych z czarami nie ma żartów, ale w tym wypadku żartów nie ma z ludźmi zdecydowanymi na wszystko. Magdalena Kordel tworzy Przystań Śpiących Wiatrów jako serię, która pokrzepia i daje nadzieję na rozwiązywanie wszystkich problemów, łączy tu Polyannę, Jeżycjadę i Anię z Zielonego Wzgórza, dodając jeszcze parę evergreenowych czytadeł. Zapewnia czytelniczkom azyl, ucieczkę od zmartwień i obietnicę, że wszystko się ułoży, trzeba tylko cierpliwości i czasem wsparcia ukochanych osób. Tu ratunek nadejść może z każdej strony, czasami trzeba mu trochę pomóc – ale to niewielka cena za spełnianie marzeń. Co ciekawe, trochę autorka oddala od samego dworku – przenosi akcję w inne miejsca po to, żeby móc wracać do Przystani po nadzieję i pomoc. Odsłania kolejne zagadki z przeszłości – w zasadzie pozwala odbiorczyniom na rozstanie się z serią, ale ponieważ udało jej się trafić w styl i klimat bardzo potrzebny i pożądany przez czytelniczki – te raczej nie pozwolą na zamknięcie opowieści na trzech książkach.

wtorek, 21 stycznia 2025

Dzień dobry, ptaszku

Harperkids, Warszawa 2025.

Obserwacje

W Pierwszych bajeczkach nie chodzi o intrygujące fabuły – tekstu jest niewiele, tylko tyle, żeby zainteresować dzieci oglądaniem obrazków i zabawą. Kartonowe malutkie picture booki pozwalają rozwijać sprawność manualną i bawić się lekturami, które automatycznie przechodzą od standardowych czytanek do zabawek. Książki-gadżety pomagają dzieciom oswoić się z nową formą rozrywki, a przy okazji zaskakują je rozwiązaniami technicznymi. W grubych stronach mieszczą się bowiem ruchome elementy, które wręcz zmuszają dzieci do wysiłku – uczestniczenia w tworzeniu bajki. „Dzień dobry, ptaszku” to publikacja drobna i przyjemna, skoncentrowana na tym, co dzieje się w przyrodzie. Ptasia mama (z nieokreślonego gatunku, jedynie po obrazku można próbować zgadywać, co to za ptak i szukać podobnych w swoim otoczeniu) najpierw pracuje przy budowie gniazda – uwija się, żeby dokładać drobne gałązki. Później składa jaja (w całym tomiku pominięta została kwestia ptasiego taty, najprawdopodobniej dlatego, żeby nie zarzucać dzieci dodatkowymi wątkami, albo żeby zwrócić uwagę na więź malucha z mamą – ale nie warto dorabiać do tego osobnej ideologii, nie o braki w tomiku chodzi). Kiedy pisklęta się wyklują, mama opiekuje się nimi. Wszystko zostało zamknięte w kilku stronach, podstawowe informacje podawane są w drobnych tekstach (pierwsze zdanie, przykuwające uwagę, jest wprowadzone większymi literami, później pojawiają się już mniej ważne informacje – można je pominąć albo uzupełniać samodzielnie, kiedy czyta się dziecku). Dla najmłodszych i tak najbardziej liczyć się będzie zabawa. Na okładce i raz w środku dzieci mogą przyspieszyć wykluwanie się ptaków – przesunięcie odpowiedniego elementu sprawia, że ptaszki wyglądają spod skorupek, co wypada dość zabawnie i bardzo ucieszy dzieci. Do tego można sprawić, że ptasia mama będzie budować gniazdo – albo pomóc małemu bohaterowi w pierwszym locie. Nie ma tu wielkich zmian w obrazkach, raczej wprowadzanie ruchu niż dodawanie lub zmienianie treści występuje – nie trzeba zresztą wielkich wydarzeń, wystarczy skoncentrowanie się dziecka na typowych dla przyrody zjawisk. Rodzice będą mogli tę książeczkę wykorzystywać, żeby opowiadać pociechom o tym, co dzieje się w naturze, jak ptaki przychodzą na świat i jak dbają o nie ptasie mamy. Sympatyczna książeczka wymusza aktywność odbiorców – wprawdzie dałoby się zignorować przesuwne elementy i części stron – ale to najlepsza część zabawy, rozbudzanie ciekawości i działanie mnemotechniczne. Dzięki tego typu rozrywce łatwiej będzie dzieciom zapamiętać kolejność wydarzeń. Realność historyjki sprawia, że chętniej będą rozglądać się podczas spacerów i budować własne narracje. Tomik nie jest przesadnie rozbudowywany w warstwie graficznej – proste komputerowe kształty to coś, co nie przytłoczy dzieci i nie odwróci ich uwagi od pracy związanej z ruchomymi elementami. Sprawdzona rozrywka zyskuje tu kolejną udaną realizację.

poniedziałek, 20 stycznia 2025

Olga Rudnicka: Płacz i płać

Prószyński i S-ka, Warszawa 2024.

Ofiary

Świetna jest Olga Rudnicka i w charakterach, i w intrygach, a to połączenie, które wystarczy do stworzenia rozrywkowego kryminału. I w „Płacz i płać” autorka po raz kolejny udowadnia, że nie dla niej schematy oraz bezpieczne scenki. Tu bohaterka ma budzić złość, ale nie zyskuje przeciwwagi w postaci pozytywnego rywala, trzeba ją zaakceptować i polubić ze wszystkimi wadami, zwłaszcza że Jagoda pewne zalety ma. Jest świetna w pracy – wie, jak działa firma i czego trzeba, żeby odnieść sukces na rynku. Inna rzecz, że własną karierę prowadzi po trupach – i to sprawia, że jej własny zespół sprzeniewierza się przeciwko niej. Jagoda w pracy za plecami jest nazywana Suczą – ale nie ma o tym pojęcia, zresztą nawet gdyby miała, to by się tym nie przejęła. Jako Sucz przejmuje się wyłącznie wynikami. A te ma wyjątkowo dobre. Tylko że skoro nie liczy się z ludźmi, ci postanawiają pozbyć się toksycznej zwierzchniczki. I opracowują plan, w wyniku którego skończą ze swoim problemem raz na zawsze.

„Płacz i płać” rozpoczyna się jednak sceną, do której Jagoda zupełnie nie pasuje: bohaterka, której nagle zawalił się świat, ląduje na garnuszku u mamy – a tu zachowuje się jak typowy menel. Olga Rudnicka obrazowo portretuje upadek kobiety, która przeważnie dbała o własny wizerunek – tyle że im dalej w lekturze, tym bardziej niewiarygodny staje się jej początek. Bo przecież Jagoda nigdy nie pozwoliłaby sobie na tego typu słabości – nawet gdyby przeżywała aktualnie szok związany z zachowaniem pracowników. Jagoda wyleciała z hukiem z pracy – ale z rodzinnego domu chce się jej pozbyć jej własna matka. I tak bohaterka ląduje u starej ciotki. Starej – i złośliwej, jak ona sama. Przedstawicielki różnych pokoleń są sobie bardzo bliskie, między innymi przez cięty język i brak sentymentów. Ale to ciotka uświadamia Jagodzie ważną prawdę: trzeba być uprzejmym dla ludzi. Zapewnia jej mieszkanie (co prawda w miejscu, które dalekie jest od warszawskich luksusów), zapewnia pracę (tu szybko wyjdzie na jaw, jak dobra jest Jagoda we wszystkim, za co się weźmie) i wsparcie lokalnej społeczności (a że w tym celu trzeba trochę nakłamać na temat rozwoju intelektualnego… cel uświęca środki). Jagoda zaczyna wszystko w nowym miejscu i z czystą kartą – równolegle toczy się śledztwo w sprawie spisku za jej plecami. A czytelnicy otrzymują jeszcze podgląd wydarzeń, które doprowadziły do takiego rozwoju wypadków.

Olga Rudnicka żongluje tu czasami, stawia na krótkie i wyraziste scenki, które wiele mówią o relacjach w pracy i o motywacjach postaci, bezbłędnie przeskakuje między rzeczywistościami i przeszłością oraz teraźniejszością, a do tego jest w stanie jeszcze ciągle żartować. Ostry, kąśliwy humor bardzo pasuje do sylwetek, które zaprezentowała – tu nie ma miejsca na życzliwość i litość, nawet bliskie sobie bohaterki potrafią sobie porządnie dogryzać i właśnie wtedy czują się najbardziej rozumiane. „Płacz i płać” to kryminał wymykający się schematom, momentami może nawet niewygodny, pokazujący trudne prawdy o ludziach niekoniecznie sympatycznych, za to realizujących własne zamierzenia bez oglądania się na innych. I to dobrze się tutaj sprawdza.

niedziela, 19 stycznia 2025

Siddhartha Mukherjee: Pieśń komórek. Nowa epoka medycyny

Czarne, Wołowiec 2024.

Życie najmniejsze

Każdy, kto chciałby się dowiedzieć czegoś o podstawach szukania leków na nowotwory (ale nie tylko), a także o samym ciele człowieka, musi potraktować ten potężny tom jako lekturę obowiązkową. Siddhartha Mukherjee jest lekarzem, zajmuje się pacjentami onkologicznymi, ale interesuje się też popularyzowaniem wiedzy i pozwala czytelnikom zajrzeć w głąb tajników biologii – oraz historii i ewolucji nauki. „Pieśń komórek. Nowa epoka medycyny” to publikacja atrakcyjna z różnych powodów dla naprawdę sporej grupy czytelników. Nie znaczy to, że jest banalnym reportażem czy zestawem ciekawostek: to książka dla tych odbiorców, którzy lubią rozumieć – i chcą dowiedzieć się czegoś o postępach w medycynie. Co ważne, autor o odkryciach i pomysłach pisze, przyjmując szeroką perspektywę. Interesują go nie tylko komórki jako takie – i nie tylko ich znaczenie dla różnych narządów w ciele człowieka (czy w konsekwencji dla ogólnego zdrowia pacjenta), ale też cały zestaw olśnieni uczonych. Sięga do domowej roboty mikroskopów, pierwszych urządzeń pozwalających na obserwowanie świata komórek – i do opisywania eksperymentów, które pozwalały na pogłębienie stanu wiedzy (a czasami na zmiany w przyjętych metodach leczenia). Kluczowe jest nie tylko obserwowanie charakterystycznych zjawisk – ale również ich wnikliwa analiza. Wiedza na temat komórek ciągle się poszerza i pozwala na wprowadzanie coraz odważniejszych – ale i skuteczniejszych – terapii. Dzięki temu można wykorzystywać komórki macierzyste do leczenia, dokonywać przeszczepu szpiku albo leczyć cukrzycę. Wiele rozmaitych schorzeń dawniej niebezpiecznych nagle okazuje się nie tak bardzo groźnych – w dodatku świadomość tego, co mogą komórki, prowadzi jeszcze do wdrażania terapii genowej – coraz bardziej wnikają uczeni w głąb organizmu i coraz więcej sekretów poznają.

A autor tego tomu dzieli się z czytelnikami wiedzą w wersji spopularyzowanej – nie męczy hermetycznym językiem, ale jest bardzo szczegółowy. Żeby jeszcze bardziej przyciągnąć odbiorców do lektury, stawia na przemycanie od czasu do czasu dalszoplanowych informacji ze swojego prywatnego życia: wspomina o relacji z ojcem i o chorobie, o sytuacji w czasie pandemii i o Indiach. Do tego dołożyć należy jego zachwyt nad zdobyczami medycyny i nad dziełami badaczy – staje się przez to najlepszym przewodnikiem po świecie komórek. Obserwowanie komórek prowadzi z jednej strony do poznawania coraz drobniejszych składników ludzkiego ciała – a z drugiej jest wstępem do zastanowienia się nad działaniem różnych organów. Nie jest to zatem książka poświęcona tylko i wyłącznie komórkom – prowadzi czytelników do ważnych rozwiązań z medycyny i biologii, ale ujmuje również aspekty historyczne czy naukowe (zwłaszcza osiągnięcia uczonych starających się rozwiązywać problemy płynące z obecności chorób w codziennej egzystencji). Jest to obszerny tom o przejrzystej konstrukcji, napisany tak, żeby wciągał nawet kompletnych laików w temacie. Przypadnie do gustu także tym, którzy zastanawiają się nad dzisiejszymi metodami leczenia i próbami znalezienia remedium na choroby cywilizacyjne. Autor jest w stanie wprowadzić czytelników do świata, do którego w normalnych warunkach nie mieliby wstępu – udziela wartościowych informacji, ale wie też, w jaki sposób je oprawić, żeby przykuwały uwagę i nie pozwalały na odłożenie książki. To publikacja dla zmęczonych opowieściami reportażowymi o medycynie z przeszłości.

sobota, 18 stycznia 2025

Lucy Maud Montgomery: Rilla ze Złotych Iskier

Marginesy, Warszawa 2025.

Cień wojny

Na początku bohaterowie serii o Anne – znanej jako Ani z Zielonego Wzgórza (i tego raczej żadne tłumaczenia nie zmienią) są dość zirytowani, że gazety poświęcają miejsce na informowanie o zamachu na jakiegoś arcyksięcia na drugim końcu świata, zamiast zająć się plotkami interesującymi lokalną społeczność. Szybko jednak przekonują się, że rzeczywistość może ich dopaść w każdej chwili. Chłopcy z wielu rodzin postanawiają zaciągnąć się do wojska – ziszcza się dawna wizja Waltera, jednego z synów Anne. Tyle że tu nie ma mowy o romantycznych porywach: wszyscy są świadomi zagrożenia, widmo przygody nie ma większego znaczenia przy moralnych wyborach. Matki muszą udzielać zgód na wyjazd synów na wojnę – zostają na miejscu i razem z córkami znajdują sobie zajęcia, żeby nie oszaleć ze zmartwienia.

Tymczasem Rilla kończy piętnaście lat i zamierza cieszyć się młodością. Nie chce iść na studia, uważa, że jej rodzeństwo już zdobyło wykształcenie i ona może zająć się uciechami życia. Martwi się liczbą ewentualnych adoratorów, zastanawia się, czy ktoś poprosi ją do tańca na pierwszym balu. Rilla jest płocha i próżna, ale najmłodsze dziecko Anne może przecież bujać w obłokach i popełniać błędy młodości. Przynajmniej do czasu. Bo oto Rilla staje się nieoczekiwanie wojenną matką – zajmuje się osieroconym maluchem i próbuje wychować dziecko, przeżywając kolejne dramaty związane z chorobami czy brakiem uczuć macierzyńskich. Nikt nie pomaga jej w opiece nad chłopcem – dorośli uznają, że to jej zmartwienie (skoro dokonała konkretnego wyboru), a sama Rilla jest bardzo dumna i nie chce rezygnować ze zobowiązania. Drga też coś w jej życiu uczuciowym – ale równie ważne są perypetie braci i przyjaciół, którzy trafili na front. Wiele się tu dzieje i nawet jeśli Lucy Maud Montgomery znajduje miejsce na przemycanie plotek z codzienności mieszkańców, o wiele ważniejsze staje się politykowanie. Podczas spotkań towarzyskich oraz nabożeństw trzeba się liczyć z tym, że rozmowa zejdzie na wieści z frontu i poprowadzi do rozważań o powinnościach młodych ludzi, o poświęceniu i bohaterstwie. Rilla pisze listy (jak wszyscy bohaterowie w całej serii), albo odczytuje wiadomości od Waltera, prowadzi też dziennikowe zapiski, dzięki którym wiadomo, co przeżywa i z czym się mierzy. Nie zabraknie w książce także zwyczajności – rozmaitych relacji międzyludzkich, kłótni i nadziei na wspólną przyszłość. Bardzo oddala autorka od Anne – teraz liczy się pokolenie jej córki oraz… zestaw wspomnień nawiązujących do wydarzeń z poprzednich tomów. Charakteryzuje się ta książka dynamiką, której poprzednie części nie mogły mieć – a to za sprawą tematyki wojennej, narzucającej wręcz tempo i zestaw silnych emocji. Często motywy wojenne były w książkach z literatury czwartej ukrywane – tutaj wychodzą na pierwszy plan. Prawdopodobnie dlatego, że autorka przyzwyczaiła się do myśli, że odbiorcy dorastają razem z nią i nie trzeba ich chronić przed tym, co najgorsze. Przygody Rilli odróżniają się mocno od poprzednich części serii – ale dzięki temu dzisiaj mogą funkcjonować jako jedna z ciekawszych powieści w tym cyklu.

piątek, 17 stycznia 2025

Lucy Score: Tylko nie ty

Gorzka Czekolada, Media Rodzina, Poznań 2024.

Powrót

Remi to kobieta, która bez przerwy wpada w tarapaty. Wszędzie jej pełno i dla najbliższych zawsze była utrapieniem bardziej niż radością, przynajmniej tak o sobie sądzi. W dorosłości jednak Remi radzi sobie całkiem dobrze – jako Alessandra Ballard maluje, wykorzystując swoje zdolności do synestezji. Zarabia tak, że może bez trudu spełniać swoje marzenia. Ale idealne życie Remi kończy się w jednej chwili – kiedy ta naraża się pewnemu mężczyźnie. Żarty się kończą, Remi musi wrócić na wyspę, na której się wychowała. Tylko tu może czuć się bezpieczna. Tylko tu jest Brick – sąsiad, który zawsze był obiektem westchnień Remi, przynajmniej dopóki nie ożenił się z jej najlepszą przyjaciółką. Brick zawsze przychodził z pomocą krnąbrnej sąsiadce, teraz nie będzie inaczej.

Lucy Score najczęściej tworzy powieści romansowe w oparciu o strukturę kryminalną lub sensacyjną. Tym razem nie rezygnuje z tego, co się sprawdza. Trudne wydarzenia podsycają namiętność, a tej nie brakuje – kiedy dawni niedoszli kochankowie mogą do siebie wrócić, każda okazja do podgrzania atmosfery wydaje się dobra. A najlepsza jest ta, która pozwala sobie uświadomić, jak ważna jest druga osoba. Na razie zatem Brick stara się nie stracić głowy dla Remi – a Remi trzyma go na dystans. Jednak mężczyzna dostrzega drobne sygnały zwiastujące kłopoty i postanawia dowiedzieć się, co działo się z Remi, kiedy zniknęła z wyspy – dlaczego teraz się boi, nie może malować i przybywa do domu ze złamaną ręką, udając, że wszystko jest w porządku. Remi z kolei żywi w sobie urazę za dawne krzywdy, nie zamierza wybaczać Brickowi – ale i tak szuka jego towarzystwa. Nie ma wątpliwości, że ci dwoje są dla siebie stworzeni i z nikim innym nie będzie im tak dobrze, jak ze sobą. Tu Lucy Score wątpliwości nie pozostawia. Bo i tak liczy się dla niej coś innego.

Ważnym składnikiem historii romansowych Lucy Score są sceny seksu – i tym razem jest ich bardzo dużo – ale też trudno się dziwić, przy gorącokrwistych bohaterach pozbawionych rozrywek na odciętej od świata wyspie zimą. Tyle że sceny seksu w tym wypadku służą autorce do odczarowania mitu Greya i jemu podobnych. Ważnym tematem łóżkowym staje się tu (nienazwany) spanking: Remi uwielbia dostawać klapsy (a tak się szczęśliwie składa, że Bricka podnieca ich wymierzanie) – to dla postaci znakomita gra wstępna, ale dla samej autorki coś więcej. W pozornie beztroskim rozrywkowym erotyku „Tylko nie ty” pojawia się motyw przemocy domowej (na drugim planie). Remi obserwuje, co dzieje się z kobietą, która nie potrafi sprzeciwić się mężowi-tyranowi i to rodzi w niej wątpliwości na temat własnych seksualnych upodobań. Autorka chce dokładnie podkreślić różnicę między zabawami erotycznymi akceptowanymi przez obie strony a znęcaniem się. Owszem, dałoby się to wyłożyć przy mniejszej liczbie zbliżeń, ale najwyraźniej Lucy Score chce podkreślić, że klapsy w łóżku to nie przypadek czy jednorazowa fantazja, a droga do spełnienia dla Remi i Bricka – i że nie można ich pomylić z przemocą domową i działalnością damskich bokserów.

Co ważne, nawet jeśli scen łóżkowych jest w tej książce mnóstwo, to nie one są motorem pisarskich działań Lucy Score: ta autorka bardzo precyzyjnie odmalowuje codzienność bohaterów, zajmuje się ich otoczeniem i charakterami, szuka wielu spraw wokół Remi i Bricka: portretuje na przykład siostrę Remi przechodzącą małżeński kryzys czy despotyczną matkę – komendantkę policji na wyspie. Jest tu mnóstwo ciekawych wątków, które przysłonięte zostają coraz bardziej ognistym związkiem Remi i Bricka.

czwartek, 16 stycznia 2025

Anna Malinowska: Sosnowiec. Nic śląskiego

Czarne, Wołowiec 2024.

Z zagranicy

Anna Malinowska wykorzystuje stereotypy dotyczące Sosnowca, żeby stworzyć reportażowy i wielowymiarowy tom „Sosnowiec. Nic śląskiego” i rzucić nowe światło na miasto, które funkcjonuje przede wszystkim jako źródło (niewyszukanych) żartów. Sosnowiec to motyw przewodni żartów w Katowicach (chociaż ze źródeł wzajemnych animozji niewielu dzisiaj zdaje sobie sprawę), poza tym: wizyta papieża, Kiepura, peerelowska polityka pokutująca do obecnych czasów i śmierć małej Madzi. Sosnowiec to miejsce, które wymyka się schematom tylko po to, żeby wpadać w kolejne. I w tomie Anny Malinowskiej nic się nie zmienia: nie ma tu przedstawienia miejsca świetnego do życia i do mieszkania, nie ma rozwiązań nowatorskich w skali kraju, pomysłów, które można by zaczerpnąć, żeby uprzyjemnić codzienną egzystencję. Sosnowiec wypada blado – i zainteresowanie nim podtrzymywane może być tylko przez jednostkowe wydarzenia o potencjale medialnego rozgłosu – rozpaczliwie brakuje w tym zestawieniu zwyczajności, obrazu rutyny. Nawet jeśli Sosnowiec własnej nie tworzy – bo znów pod tym względem oceniany jest w opozycji wobec Katowic – to przecież nie znaczy, że może być oceniany wyłącznie z perspektywy Śląska. Autorka stara się w swoich reportażach scharakteryzować źródło konfliktów na linii Śląsk – Zagłębie, zanurza się w przeszłość i informuje o dalekiej historii, dzisiaj już dla większości czytelników nieznanej lub nieinteresującej – a przecież to właśnie w niej można dopatrywać się początków potyczek. Sosnowiec jako miasto próbuje wykorzystywać medialny rozgłos choćby przez tworzenie specjalnych paszportów (w odpowiedzi na dowcipy o zagranicy), co znowu jednych rozbawi, innych wręcz przeciwnie – tyle że własną tożsamość gubi w braku spójnej koncepcji wizerunkowej. Anna Malinowska też nie dąży do budowania mitologii Sosnowca, wyciąga na światło dzienne sprawy, przez które miasto dotarło do świadomości szerokich grup odbiorców, co prowadzi do smutnego w gruncie rzeczy wniosku: gdyby nie podsycany wciąż niby-konflikt z Katowicami, o Sosnowcu nie byłoby powodu słuchać.

Jest w tym sporo gorzkiej prawdy i świadomości, że nie wystarczy upiększanie okolicy (bo nawet nie wszystkie renowacyjne prace zyskają dobre uzasadnienie: czasami, żeby docenić wprowadzoną w rzeczywistość wizję, trzeba znaleźć się dalej od wyremontowanego miejsca), nie wystarczy też przypominanie o sławnych mieszkańcach czy o medialnych wydarzeniach – Sosnowiec sam dla siebie okazuje się nijaki. A Annie Malinowskiej udaje się przy tym wciągać czytelników w rytm opowieści i reportaży, oprowadzać ich po miejscach, które raczej nie zapadną w pamięć – i utrzymywać uwagę. To duża sztuka – trzeba jednak pamiętać, że autorka po prostu nie ma z czego budować pomnika dla Sosnowca, może jedynie wyciągać z minionych lat i dekad fakty, które pokażą, że coś się tu czasami działo. Sosnowiec widziany trochę z zewnątrz (a jednak z bliska) nie uwodzi: jako taki nie może nawet budzić głębszych uczuć. I właśnie takiego obrazka tu zabrakło: Sosnowca jako czynnika wyzwalającego silne emocje z dala od utartych szlaków w starciach z Katowicami.

środa, 15 stycznia 2025

Marta Kisiel: Zawsze coś

Mięta, Warszawa 2024.

Stypa

Spotkania rodzinne to dość częsty motyw wykorzystywany przez twórców powieści kryminalnych o posmaku obyczajowym – lub komedii kryminalnych. I Marta Kisiel nie jest tu odosobniona, też z pretekstu – zbliżającego się Bożego Narodzenia – wychodzi do kryminalnej historii z uwielbianą przez czytelników Tereską Trawną. Tereska po raz trzeci powraca, jak zwykle z właściwą sobie energią i komizmem – i będzie cieszyć nie tylko przeciwników rodzinnych zlotów. Uziemiona w starym domu razem z synem, Maciejką oraz dawno niewidzianymi krewnymi wie, że święta będą tym razem inne niż wszystkie. Śmierć babuni wszystko komplikuje: ale to tylko wstęp do dalszych niezaplanowanych atrakcji. W domu pojawiają się przedstawiciele kilku pokoleń: Tereska ma okazję odnowić kontakt z kuzynami, których dawno nie widziała, młodzież zajmuje się sobą. Wśród domowników i przybyłych toczy się przedziwna gra – nie wiadomo o jaką stawkę. Bohaterowie najwyraźniej rywalizują ze sobą, dzieje się coś, czego Tereska nie rozumie i czego bez dostępu do kasztanków zrozumieć nie może. Tymczasem jednak zablokowała sobie nie tylko dostęp do kasztanków, ale i do odzieży. Kontuzja uniemożliwia jej prowadzenie samochodu i wyrwanie się z miejsca przerażającego. Trzeba będzie zatem znosić nie tylko krewnych z ich mocnymi charakterami, ale też wszelkiego rodzaju tradycje, z których generalne porządki to tylko preludium do późniejszych wyzwań. Święta mają swoje prawa, podobnie jak żałoba. Ale wszystko zaczyna się zmieniać z chwilą, gdy w domu wydarza się seria nieszczęśliwych wypadków. Tego nawet przedświąteczna gorączka nie wytłumaczy. A przecież trzeba podjąć jakieś działania, żeby nie przerzedzić rodzinnej społeczności jeszcze przed nadejściem Wigilii.

Tereska Trawna nieoczekiwanie wpada w wir wydarzeń, których śmierć babuni (zamiast planowanych urodzin) nie zapowiadała. Nie zamierza angażować się w sprawy rodzinne, na spadek nikt nie ma co liczyć, a do tego zachowania niektórych pozostawiają wiele do życzenia – cóż z tego, skoro chwilowo niemobilna bohaterka liznęła już trochę specyfiki śledztw. Z tego nie da się tak łatwo wydostać: Tereska słynie z niekonwencjonalnego działania, a tym razem wyobraźnia i fantazja potrzebna do realizacji szalonych pomysłów mogą się bardzo przydać. Bohaterka próbuje zatem zrozumieć, co dziwnego dzieje się w domu, a przy okazji rozgryźć zagadkę nierównego podziału dóbr między pociechy. Niby nic: w końcu nikt z domowników nie umiera z przyczyn innych niż naturalne, nikt nie doznaje trwałego uszczerbku na zdrowiu, co najwyżej na honorze. A jednak zagadki się mnożą, pojawia się coraz więcej niewiadomych w ramach jednej tylko rodziny. Ale najbardziej przekonuje do lektury komizm charakterów. Tutaj bez przerwy dzieje się coś zabawnego, jeśli nie w ramach samej akcji to w wypowiedziach i relacjach między bohaterami. Marta Kisiel decyduje się na stworzenie galerii postaci zabawnych już w samym założeniu, a następnie wysyła ich na konfrontację. To komediowy samograj, tu nie da się nudzić ani przez chwilę. I chociaż w tle mają być święta, świąteczna atmosfera to ostatnie, na czym autorce zależy (jedynie przy podsycaniu konfliktów między postaciami przydaje się zestaw schematów do przełamywania). Dzieje się tutaj dużo i szybko, pełno jest niespodzianek i dowcipów doskonałej jakości. Autorka nie boi się śmiechu i wie, jak go wywoływać bez wpadania w śmieszność. Kto tęsknił za Tereską Trawną, teraz może się dobrze bawić. A przy okazji autorka powie parę ważnych (choć gorzkich) prawd o rodzinnych spotkaniach i przyzwyczajeniach. Można się w tej książce przeglądać, a można po prostu śmiać się do łez przy kolejnych stronach.

wtorek, 14 stycznia 2025

Megumi Iwasa: Pozdrowienia od nieśmiałego rekina

Dwie Siostry, Warszawa 2024.

Sposób na przyjaciół

Morze Wielorybie pełne jest rozmaitych stworzeń, ale Megumi Iwasa przeważnie ogranicza ich liczbę tak, żeby nie rozbudować zanadto fabuł kolejnych przyjemnych minipowieści dla najmłodszych (nie tylko dla tych, którzy dopiero uczą się czytać i potrzebują na czymś poćwiczyć) oraz ich rodziców (którzy podczas lektury będą bawić się równie dobrze jak ich pociechy). Tym razem zwraca uwagę na żółwia Żółwisława i na rekina Renia (Rekinisława). Powracają też bohaterowie znani z poprzednich części cyklu, przynajmniej na tyle, na ile jest to konieczne dla opowiedzenia kolejnej ciekawej historii. Renio Ząbek wzbudza strach swoim wyglądem. Każdy najchętniej przed nim ucieka (i nie ma szans dowiedzieć się, że rekin na nikogo nie poluje), a przynajmniej okazuje lęk. To frustruje bohatera – który sam ma poważny problem. Jest nieśmiały, skryty i nie potrafi nawiązywać nowych znajomości. Przez odruchowe reakcje potencjalnych i niedoszłych kolegów Renio blokuje się i nie wie, jak zacząć rozmowę. Na domiar złego trochę się zacina – ze stresu – i nie jest w stanie wytłumaczyć własnego zachowania (ani oddalić zagrożenia). W towarzystwo pomaga mu wejść bardzo sympatyczny żółw – ten bez kompleksów oddaje się nowym atrakcjom, testuje kolejne wyzwania i wikła się w rozmaite przygody, a to, co ma już oswojone, najchętniej przekazywałby innym. To żółw jest pierwszym gościem nowej gospody – kiedy pewna wydra szuka towarzystwa i nie chce dłużej czuć się samotna, przybywa do niej, a później reklamuje jej usługi hotelarskie.

Tyle że Renio Ząbek nie jest w stanie samodzielnie nawiązywać relacji z innymi. I tu z pomocą przychodzi zapomniana dzisiaj sztuka pisania listów, którą Megumi Iwasa konsekwentnie w całej serii promuje. Jej bohaterowie piszą namiętnie – do tego stopnia, że część z nich musi zająć się dostarczaniem korespondencji zawodowo. Zwykle wymieniają drobne uprzejmości albo piszą coś o sobie, informują o planowanych ważnych wydarzeniach i zapraszają się na różne uroczystości. Budują w ten sposób więzi – i zyskują nowych przyjaciół. To znakomite rozwiązanie dla tych, którzy – jak Renio – nie mogą sobie poradzić z osobistym kontaktem. Pisanie listów nie wymaga zbyt wiele czasu, pozwala na powiedzenie ważnych rzeczy i poprawienie komuś humoru. Jest też przyjemne dla samych piszących, o czym bohaterowie samodzielnie się przekonują. Do tego wprowadza element dowcipu do historii. Droga, jaką przemierza list, bywa równie ważna jak treść – jest więc całkiem sporo składników, na które warto zwrócić uwagę. Dzieci przekonają się, że nie wszyscy są przebojowi i śmiali w nawiązywaniu przyjaźni – i że nie warto sądzić innych po pozorach. Do tego szybko nauczą się, że pomoc kogoś zaufanego bywa niezbędna, żeby poradzić sobie z rozmaitymi problemami. To opowieść lekka i ciekawa, zabawna i praktyczna. Jest tu urocza naiwność, która zamienia w bajkę nawet elementy przeniesione z prawdziwego świata, jest tu wyrozumiałość wobec kompleksów i rzekomych wad. Dzięki temu odbiorcy będą mogli wyciągnąć dla siebie cenne lekcje z tej przygody.

poniedziałek, 13 stycznia 2025

Anna Maziuk: Niedźwiedź szuka domu

Czarne, Wołowiec 2024.

Tropy

Anna Maziuk szuka przygód. A właściwie – szuka niedźwiedzi, przygody zalicza przy okazji, chociaż nie zawsze może uczestniczyć we wszystkich wyprawach prowadzonych przez fachowe ekipy. Wtedy jednak zadowala się wysłuchiwaniem mrożących krew w żyłach relacji. Do tego zbiera informacje o tym, jak traktowane są niedźwiedzie brunatne nie tylko w Polsce – bo przecież zwierzęta nie przestrzegają granic państw. I tak powstaje tom „Niedźwiedź szuka domu”, wielowymiarowy reportaż o tym, jak traktowane są dzisiaj dzikie zwierzęta, zwłaszcza te, które w poszukiwaniu łatwego pożywienia zapuszczają się na ludzkie trasy.

Edukowanie społeczeństwa nic nie daje: ciągle zdarzają się niefrasobliwi turyści, którzy dla dobrego selfika podzielą się z „misiem” kanapką, którzy nie zabezpieczają koszy na śmieci albo wręcz porzucają worki na szlakach turystycznych (lub w ich pobliżu), nieświadomi tego, że jeśli przyzwyczają niedźwiedzia do takiego posiłku, ten wróci – i skończy się to dla niego tragicznie. Z jednej strony jest więc koszmar z pouczaniem i karaniem tych, którzy mniej lub bardziej nieświadomie zwabiają niedźwiedzie w pobliże siedzib ludzkich. Z drugiej strony – cierpienie i śmierć niewinnych zwierząt – bo wiadomo, że jeśli niedźwiedź przyzwyczai się do ludzi i nauczy się (a potem przekaże to swoim młodym), że przy nich można się najeść – będą się powtarzały kolejne wypadki i zagrożenia. I o tym Anna Maziuk pisze. Ale wyjaśnia czytelnikom też, jaki los spotykał te zwierzęta w zamknięciu, jak zapewnić dzikim zwierzętom za kratami dobre warunki życia, jakie są programy ochrony niedźwiedzi i jak wygląda współpraca międzynarodowa w tej kwestii. Szuka kolejnych tematów – czasami bierze pod lupę sensacyjne medialne doniesienia (w których niekoniecznie to niedźwiedzie są oprawcami!) i przedstawia bieg wydarzeń już w oderwaniu od towarzyszących mu emocji. Czasami koncentruje się na bliskich spotkaniach z niedźwiedziami – wysłuchuje ludzi, którzy przeżyli atak niedźwiedzia. Opowiada, jak się zachować i czego nie robić podczas nieplanowanego kontaktu, zastanawia się też nad tym, jak ratować niedźwiedzie przed ludzkim towarzystwem – które faktycznie stanowi zagrożenie na różnych poziomach. Towarzyszy tym, którzy tępią kłusownictwo i zdradza sekrety pracy przyrodników. W tym wszystkim ani na moment nie przestaje odbiorców fascynować: jest tu stale bliskie niebezpieczeństwo, ale i piękno olbrzymich zwierząt, jest zestawianie ich emocji z ludzkimi reakcjami, jest też próba odchodzenia od stereotypów: zwłaszcza nazywanie niedźwiedzi „misiami” niesie ze sobą ryzyko bagatelizowania problemu. Dlatego u Anny Maziuk niedźwiedzie to ursusy albo brunatni – ale wiele z nich i tak ma swoje, nadane przez ludzi, imiona, dzięki czemu stają się dla czytelników ważne niemal automatycznie.

Jest to opowieść pełna skrajności i silnych uczuć, pouczająca i szczera, a przy tym wypełniona adrenaliną. Autorka jest w stanie zmienić sposób myślenia o wielkich drapieżnikach, a do tego zwraca uwagę na problemy generowane przez dzisiejszych turystów (rzadziej też miejscowych) dotyczące niedźwiedzi i stosunku do nich. Tę książkę powinien przeczytać każdy, dla kogo dzika przyroda jest ważna.

niedziela, 12 stycznia 2025

Beth Reekles: Faking it

Poradnia K, Warszawa 2024.

Bez związków

Sophie jest przed trzydziestką, ale już wie o sobie jedno: nie nadaje się do bycia w związku. Na razie jednak – na skutek presji otoczenia – mocno angażuje się w poszukiwania drugiej połówki. Daje szansę rozmaitym mężczyznom z aplikacji randkowych, tkwi w relacjach, które od początku jej się nie podobają, albo przeżywa non stop męki rozstania i zaczynania od nowa. Tymczasem wszystkie jej szczęśliwie sparowane przyjaciółki (i członkowie rodziny) zarzucają ją zaproszeniami na kolejne uroczystości: wieczory panieńskie, „bociankowe”, wszelkiego rodzaju imprezy, w których przyjście z osobą towarzyszącą jest co najmniej dobrze widziane. Zresztą Sophie dostrzega zatroskane spojrzenia bliskich, chce zapewnić im to, o czym marzą – i pojawiać się z idealnie dopasowanym partnerem. A skoro o idealnie dopasowanego trudno – wystarczy jakikolwiek, byle tylko umiał udawać. Tak trafia na Harry’ego. Harry jest w trakcie przygnębiającego rozwodu i może wcielić się w partnera Sophie na rodzinne spotkanie. Doskonale gra zakochanego, flirtującego, uroczego mężczyznę – uwodzi Sophie na oczach jej przyjaciół i realizuje marzenie o idealnym partnerze. Wydaje się nawet momentami, że wcale nie musi tak dużo grać, w końcu i on potrzebuje bratniej duszy i pocieszenia po nieudanym małżeństwie.

Na początku w „Faking it” wszystko toczy się standardowym trybem, zgodnie ze scenariuszami powieści romansowych – ona i on są okaleczeni po dotychczasowych związkach (mniej lub bardziej nieudanych, dłuższych lub tych efemerycznych), spotykają się i nie chcą się angażować. Ona przelewa swoje frustracje na zabawne felietony (które pisze anonimowo, więc przyjaciółki podsyłają je jej jako świetną lekturę). On spełnia pokładane w nim nadzieje – odpowiada na potrzebę, nie szukając niczego więcej. Doskonale się dogadują – to już nie jest gra przed rodziną i przyjaciółmi, to rzeczywiście bardzo udane partnerstwo, nawet jeśli w jej mniemaniu mnóstwo ich dzieli. Tylko że Sophie w pewnym momencie życia postanawia przemyśleć swoją sytuację. Uczy się bycia samą – już nie wstydzi się zamawiania stolika dla jednej osoby w restauracji, przekonuje się, że wcale nie musi być z kimś, żeby znać swoją wartość. I to zmienia bardzo wiele.

Beth Reekles zapewnia czytelniczkom to, co chciałyby znaleźć w powieści rozrywkowej. Udaje jej się stworzyć wizję prawdziwego, najlepszego związku, który wywodzi się z przypadku i nie zmusza do prezentowania swoich najlepszych stron partnerowi. Sophie i Harry czują się ze sobą swobodnie, nie dopasowują się do siebie i miło spędzają czas. I dlatego, że Reekles jest tak przekonująca w budowaniu tego sielskiego obrazka – po serii niepowodzeń i mimo trwających wciąż randkowych wpadek – że znacznie trudniej będzie uwierzyć w zaproponowany przez nią finał. „Faking it” to książka, która tylko do pewnego momentu rozwija się w sposób zgodny z oczekiwaniami, wiele wydarzy się tu rzeczy, które w rzeczywistości nie miałyby racji bytu. Autorka próbuje odczarować mit szczęścia wyłącznie w związku – i przekonuje czytelniczki, że nie wolno wywierać presji na singlach: to stąd bierze się najwięcej komplikacji sercowych i podążania za cudzymi marzeniami. Mówi Beth Reekles ważne rzeczy dla czytelniczek, zwłaszcza tych, które nie potrafią się pogodzić z funkcjonowaniem bez partnera. Całej reszcie serwuje zabawną i ciekawą powieść rozrywkową.

sobota, 11 stycznia 2025

Monika Milewska: I rak ryba. Stworzenia polityczne PRL-u

Czarne, Wołowiec 2024.

Zwierzęta w służbie

Monika Milewska w tomie „I rak ryba. Stworzenia polityczne PRL-u” tworzy swoistą potrójną monografię istot zapomnianych dzisiaj – a kiedyś bardzo charakterystycznych i wykorzystywanych przez propagandę. Jej reportażowo-archiwizacyjna książka ma troje bohaterów: stonkę ziemniaczaną, żubronia i kryla. I o ile młodszemu pokoleniu te nazwy wiele nie powiedzą, w starszych mogą uruchomić całe zestawy wspomnień, niekoniecznie okraszonych sentymentami. Wszystko za sprawą otoczki medialnej i politycznej, jaka towarzyszyła tym stworzeniom. Troje bohaterów to trzy niezależnie od siebie części książki. Monika Milewska niektóre wyznania i wspomnienia zdobywa dzięki kwerendom przeprowadzanym przez studentów, nie traktuje jednak wypowiedzi starszych dzisiaj ludzi jako wyroczni czy przewodnika – sama zdobywa potrzebne wiadomości i przeprowadza odbiorców przez cały szereg komplikacji związanych z nietrafionymi pomysłami przedstawicieli władz.

Stonka ziemniaczana to straszak. Owad, który niszczy uprawy (najważniejsze dla polskiej kuchni czasów PRL-u), owad, który staje się symbolem zgniłego Zachodu – „żuk z Kolorado”. Stonka symbolizuje wszystko, co najgorsze w Amerykanach, zresztą to oni chcą zniszczyć gospodarkę kraju i dokonują nalotów, podczas których zrzucają owady w polskie pola i kartofliska. Żeby poradzić sobie z problemem, należy do likwidowania ognisk stonki wysyłać wszystkich – w ramach czynu społecznego zbierać te owady mogą przecież nawet dzieci, więc szkolne wycieczki dostają pod opiekę kolejne zagony i próbują poradzić sobie ze szkodnikiem. Publikowane są specjalne poradniki o tym, jak traktować stonkę i jaki sprzęt jest niezbędny do jej zbierania; złapane owady należy bezwzględnie uśmiercać (żeby nie zostać posądzonym o sabotaż) i dostarczać do wskazanych punktów. Stonka to zło w najczystszej postaci – i jednocześnie straszak. Przynajmniej takie można odnieść wrażenie, gdy sięga się do dokumentów z dawnych lat. Bo sami ludzie mówią co innego – przeważnie rozmówcy studentów Moniki Milewskiej bagatelizowali problem, nie przyznawali się do gorliwego zbierania owadów, co więcej – dzielą się dzisiaj wspomnieniami o tym, jak przechytrzyć system, co robić zamiast wypatrywania małych żuków.

Kolejne dwa zwierzęta również mają związek z tym, co na stołach Polaków, chociaż w zupełnie innym wymiarze. Żubroń to połączenie bydła domowego i dzikiego żubra – tak uzyskana krzyżówka miała dawać smaczne mięso i bogate w składniki odżywcze mleko (ale biada temu, kto próbowałby wydoić zwierzę pochodzące od żubra), miała przydać się też ze względu na wytrzymałą skórę, a nawet jako materiał do polowań (gdyby myśliwi nie oprotestowali strzelania do bydła). Uzyskanie żubronia wiązało się z komplikacjami inseminacyjnymi, ale też z zaskakującymi czasem badaczy zachowaniami zwierząt, które niekoniecznie zamierzały kopulować z przedstawicielami innego gatunku. Żubroń to zatem pełna wysiłku opowieść o tym, jak uzyskać gatunek, który w ostateczności przepadł w mrokach dziejów, bo nie spełniał pokładanych w nim nadziei. Z kolei kryl miał być remedium na braki w dostawach mięsa – reklamowany na różne sposoby, według respondentów psuł smak mięsa, zamiast odrobiny luksusu przynosił rozczarowanie. I tu autorka tropi cały mechanizm propagandy, który prowadził do wszczepienia kryla do świadomości społeczeństwa. Działania te dzisiaj wydają się zabawne, więc tom poza odgrzebaniem z przeszłości ciekawostek okołoprzyrodniczych przyniesie też trochę rozrywki. „I rak ryba” to książka, która pokazuje ciemną stronę propagandy PRL-u.

piątek, 10 stycznia 2025

Alasdair Beckett-King: Morderstwo w muzeum

Kropka, Warszawa 2024.

Wąsy

Ta mała dziewczynka znakomicie się bawi. Nikt nie musi się lękać o jej bezpieczeństwo, nawet jeśli w pobliżu grasuje tajemniczy morderca strzelający zatrutymi strzałkami. Bonnie Montgomery jest przecież zwykle z dziadkiem: nie tylko towarzyszem do spędzania czasu, ale i współpracownikiem. Bo kiedy trzeba, Bonnie wkłada za duży płaszcz i przykleja sobie sztuczne wąsy, a wtedy jest poważnym i szanowanym zagranicznym detektywem, który przedstawia się jako Montgomery Bonbon i czasami udaje, że nie do końca rozumie związki frazeologiczne (co ma swoją dobrą stronę: obcokrajowcowi wszyscy chętnie tłumaczą znaczenia, dziecku nikt nie miałby ochoty). Montgomery Bonbon to detektyw bystry i czujny, nawet jeśli miejscowa policja za nim nie przepada, to korzysta z jego usług – bo przecież nikogo lepszego w pobliżu nie ma. Kiedy zamienia się w Bonbona, Bonnie zwraca się do dziadka per „Banks”, chociaż przy rodzinie mówi zwykle „dziadku”. Dziadek też wie, że Bonnie to Bonnie, dopóki nie ma na twarzy sztucznego zarostu. I tak w miłej atmosferze ta para rozwiązuje skomplikowane zagadki kryminalne.

„Morderstwo w muzeum” to książka, która jest wzorowana na historiach z Sherlockiem Holmesem, widać zresztą wyraźne inspiracje nie tylko w kreacjach postaci, ale i w samej konstrukcji powieści – liczy się tutaj najpierw brawurowe śledztwo (bywa, że ocierające się o absurd, zwłaszcza kiedy trzeba odwiedzać podejrzanych i zdobywać wiadomości rozmaitymi kanałami, a do tego stale udawać kogoś innego), a później – wyjaśnienie zagadki morderstwa, z obowiązkową obecnością wszystkich podejrzanych, których alibi można wtedy po kolei podważać lub potwierdzać. Bonnie uwielbia teatralność swojego zawodu, nic dziwnego: kiedy jest Bonbonem, nikt nie widzi w niej dziecka – wszyscy traktują ją jak dorosłego i w pełni profesjonalnego detektywa. Alasdair Beckett-King nie musi tego wyjaśniać, tak po prostu jest i wystarczy to dziecięcym czytelnikom. Bonnie w przebraniu ma posłuch, poważanie i szacunek wszystkich, nawet wrogów.

Ale też zadania, których się podejmuje, nie należą do infantylnych. Na początek Bonnie staje się świadkiem morderstwa w muzeum – zestaw osobliwości przyciąga dziadka z zupełnie innych powodów niż Bonnie, jednak kiedy w muzealnej sali gaśnie światło, ginie jeden eksponat i pewien człowiek – to nie da się nad tym przejść do porządku dziennego. Bonnie prowadzi długie i żmudne śledztwo, nie może zostawić tej sprawy, w końcu to zadanie w sam raz dla ambitnego detektywa. Przebieranki to z kolei ukłon w stronę najmłodszych odbiorców, tych, których intryga nie do końca zachęci ze względu na swoje wewnętrzne pogmatwanie – śmiech jest tu wabikiem na dzieci. Sporo tematów pojawia się tylko po to, żeby wyśmiać konwencję, wprowadzić ironiczne spojrzenie na gatunek (kryminał) i żeby nadać lekkości brawurowej historii. Bonnie bierze udział w czymś niezwyczajnym i kiedy tylko chce – może stać się postacią z własnej wyobraźni. Ta wolność będzie najbardziej kusić odbiorców, nawet bardziej niż rozwiązanie zagadki dotyczącej morderstwa w muzeum. To powieść klasyczna w duchu, a jednocześnie bardzo nowoczesna przez śmiech.

czwartek, 9 stycznia 2025

Boguś Janiszewski, Nikola Kucharska: Kurzol. Kto ukradł pamięć?

Agora, Warszawa 2024.

Przyjemność bez końca

Kurzol to jest bohater bardzo sympatyczny. Wyzwala cieplejsze uczucia między innymi ze względu na swoje zagubienie w świecie i na komiczne błędy, jakie popełnia w związkach frazeologicznych. Kurzol przyjaźni się z Antkiem i razem z nim podróżuje po organizmach – Boguś Janiszewski i Nikola Kucharska proponują rodzimą wersję serialu „Było sobie życie”: również ożywiają, antropomorfizują bohaterów spotykanych w ciele i tłumaczą wiadomości ze szkolnych podręczników w sposób, który przypadnie do gustu czytelnikom. Jest to powieść (obiecująca seria), która momentami przechodzi z narracji tradycyjnej w obrazkowo-komiksową, żeby łatwiej było odbiorcom zapamiętywać informacje. „Kto ukradł pamięć” to jednak ukryta opowieść o uzależnieniu od przyjemności. Magiczna klepka przenosi bohaterów – do Antka i Kurzola przypadkiem dołącza starsza siostra Antka, Agata – do wnętrza ciała. Tam sympatyczne Dopaminy próbują zająć się przybyszami najlepiej jak potrafią. Fundują im zestaw przyjemności. Wszystko po to, żeby odwrócić uwagę od problemów w ciele (tym razem to ciało Agaty, co bohaterka ze zdumieniem odkrywa, po kotkach…). Neurony przestają pracować, Glutaminiany też nie radzą sobie ze swoimi obowiązkami, nagle wszystko staje na głowie i panuje chaos. Jak się okazuje – winna jest dopamina. Dopamina stale poszukująca przyjemności, blokująca wszelkie działania tak, żeby organizm mógł się skupić tylko i wyłącznie na tym. Boguś Janiszewski nie uprzedza, że wytłumaczy, jak rodzą się uzależnienia – robi to zupełnie na marginesie nowej przygody Kurzola. Wnioski na temat podobnych doświadczeń muszą wysnuć sami czytelnicy – i zrobią to, odpowiednio pokierowani.

Trzeba przeprowadzić śledztwo w organizmie. Kurzol wszystkiego się boi, Antek nie za bardzo wie, co zrobić, a Agata jest we własnym ciele z przypadku – tym bardziej nie może robić za przewodnika. Jednak połączenie sił daje wiele, przede wszystkim zwiększa odwagę. Ta się przyda, bo śledztwo to nie jedyne zajęcie bohaterów – trzeba będzie też przechytrzyć wroga. Można wpaść w pułapkę, a nawet zostać uwięzionym: niebezpieczeństwa okazują się rzeczywiste i namacalne. Dopamina nie należy do łagodnych, gdy się zirytuje, to znaczy – gdy nie może realizować swoich planów podboju świata (gospodarza). I tak z pozoru przyjemne zajęcie – oglądanie filmików z kotkami w internecie – może zamienić się w wielkie zagrożenie, a to ze względu na zmiany w układzie przyjemności. Wydaje się, że to przesada – jednak Kurzol, Antek i Agata przekonują się, że nie należy lekceważyć przestróg. Odbiorcy dowiedzą się, jak kończy się bodźcowanie wyłącznie przyjemnymi doznaniami – sami dostosują sobie tę sytuację do własnych lubianych czynności. Jest w tym tomie sporo adrenaliny i jest sporo humoru. I to przyciągnie czytelników – otrzymają bowiem wielką dawkę przyjemności (i nie będą nawet skupiać się na tym, że obok tej przyjemności zyskują i potężną dawkę wiedzy). Warto zaprzyjaźnić się z tymi bohaterami i przeżywać ich przygody – część wyjaśnień zostanie w pamięci i pozwoli na lepsze zrozumienie ciała człowieka. To dobre przygotowanie do szkolnych zadań – i zaspokajanie ciekawości. Ale forma odwraca uwagę od aspektów edukacyjnych, za to kusi szerokie grono czytelników.

środa, 8 stycznia 2025

Anna Mietelska: Hotel Grandspejszyn. Sekret hrabiego Berlingtona

Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.

Jesień

Do Hotelu Grandspejszyn docierają kolejni goście, tym razem – być może – gnani jesienią. Hrabina Eleonora Berlington, niezwykle dystyngowana ciotka jednego z gości i wnuczka dawnego właściciela posiadłości postanawia sprawdzić, co w Hotelu Grandspejszyn spodobało się jej siostrzeńcowi. O ile jednak Edward nie sprawiał problemów, gdy przybył z wizytą, o tyle hrabina Eleonora jest źródłem kłopotów: bez przerwy wytyka kolejne niedociągnięcia w prowadzeniu hotelu. Najlepiej zna się na wszystkim, ale sprostać jej wymaganiom nie jest wcale łatwo. Wszystkie małe zwierzątka, które do tej pory stanowiły zgraną ekipę obsługującą gości hotelowych, starają się z całych sił – jednak Eleonora wciąż ma zastrzeżenia. Kolejnym gościem, który zamierza przyjechać w odwiedziny, jest jej siostrzeniec, Edward. I właśnie z przyjazdem Edwarda zaczynają się dziać dziwne rzeczy – giną drobne przedmioty, a Ziemia zachowuje się tak, jakby chciała pozbyć się śmieci. To oczywiście nie są zjawiska, które dałoby się łatwo wytłumaczyć, dlatego trzeba będzie przeprowadzić solidne śledztwo. Edward zna pewną tajemnicę, która może zmienić postrzeganie rzeczywistości przez bohaterów. Ale temat zaśmiecenia środowiska jest wciąż palący i na niego trzeba będzie znaleźć konkretne rozwiązanie – inaczej gwałtowne zjawiska pogodowe (i nie tylko) będą stale zaburzać spokój mieszkańców.

Anna Mietelska pisze kojącą opowieść w duchu klasyki, stawiając na elegancję i grzeczność postaci w połączeniu z małymi tajemnicami składającymi się na intrygę. Nie dzieje się tu zbyt dużo, ale to, co się przydarza prowadzącym hotel stworzeniom, wystarcza, żeby przyciągnąć dzieci do poznawania ich świata. „Sekret hrabiego Berlingtona” to powieść wypełniona wyrozumiałością i cierpliwością – a także dyskretnym humorem, który przejawia się tu przede wszystkim w spolszczaniu anglojęzycznych (albo im podobnych) nazw własnych. Dla Anny Mietelskiej ta przestrzeń staje się azylem – jest też alternatywą wobec coraz bardziej przesycanych sensacyjnymi tonami lektur obecnych na rynku. Tutaj chaos musi być kontrolowany, a zagrożenia – nawet te niewyjaśnione – umiarkowane, żeby nie przestraszyć przesadnie małych odbiorców. Wszyscy dobrze się ze sobą dogadują (co mogą docenić zresztą dopiero po przybyciu marud w rodzaju hrabiny Eleonory – kontrast z taką osobą uświadamia bohaterom, jak sielankowe prowadzą życie na co dzień, kiedy nikt nie wymusza na nich określonych zachowań i reakcji). Panuje tu familiarna atmosfera, wszyscy dobrze się ze sobą czują i znajdą miejsce także dla przybysza z zewnątrz – pod warunkiem jednak, że ów przybysz nie będzie próbował zmienić rozkładu sił w ekipie.

Jest to lektura kojąca i wyciszająca, dobra na czytanie przed snem. Wpisuje się trochę w dorosłą modę na pensjonaty na odludziu – trochę tu filozofii z „Kubusia Puchatka”, trochę Beatrix Potter, mieszanka różnych inspiracji, które razem zapewniają opowieść inną niż wiele. Cykl o Hotelu Grandspejszyn to bardziej ambitna lektura dla dzieci, a jednocześnie wprowadzenie do świata wyobraźni.

wtorek, 7 stycznia 2025

Mirosława Łomnicka: Domowe biblioteki. Reportaże o prywatnych księgozbiorach

Biblioteka Słów, Warszawa 2024.

Na półkach

Takich pozycji bibliofilom zawsze jest za mało. Mirosława Łomnicka rozmawia z ludźmi, którzy zdecydowali się zaprosić ją do swoich domowych bibliotek i pokazać półki z książkami. Przez dwa lata przygotowywała reportaże dla magazynu literackiego – a teraz efekt tych działań ukazuje się w wersji książkowej i z pewnością będzie to publikacja, która na wiele półek trafi. Książki o książkach mają swój urok i każdy mól książkowy świetnie o tym wie. „Domowe biblioteki” to spotkania i rozmowy o gromadzeniu książek i o traktowaniu ich – jedni od rodziców uczą się, jak przewracać kartki, żeby nie zniszczyć żadnego tomu, inni robią notatki na marginesach, bo nie mogą znieść emocji płynących z lektury. Jedni układają książki tematycznie, inni dzielą je ze względu na wartość emocjonalną i skazują na banicję autorów mniej lubianych. Jedni traktują książki jak przedmioty kolekcjonerskie, inni próbują odtworzyć biblioteki przodków i poszukują po całym świecie konkretnych tytułów. Niektórzy związali się z wydawnictwami albo zajmują się promocją książek, inni sami zostali wydawcami, żeby móc kontynuować pasję. Mirosława Łomnicka zadaje w gruncie rzeczy podobne pytania kolejnym rozmówcom – zachowuje się jak typowy maniak czytania, sprawdza, co znajduje się w biblioteczkach i jakie znaczenie ma dla interlokutorów. Szuka inspiracji i podpowiedzi. W związku z tym czasami rozmawia o lekturach z dzieciństwa, innym razem – o encyklopediach i ich znaczeniu dla kogoś. Pozwala podglądać półki biblioteczek – i to największa frajda dla czytelników, którzy cenią sobie lektury. Pokazuje, że czytelnictwo ma się świetnie, a na pewno dla wielu ludzi jest wciąż sposobem na życie i na relaks. To nie tylko opowieści o konkretnych tytułach – z różnych powodów istotnych dla kolejnych bohaterów reportaży – ale i o samym czytaniu. To spotkanie ludzi połączonych wspólnym hobby, ale też sposób na przypominanie o pewnym środowisku.

W zasadzie nie wiadomo, jakim kluczem doboru rozmówców kierowała się autorka: przedstawia bohaterów z różnych pokoleń, o różnych doświadczeniach życiowych i z różnymi pomysłami na związanie życia z książkami – jest to zatem rodzaj ciekawostki bardziej niż tworzenie sieci bibliofilskich kontaktów. Można znaleźć tu znane nazwiska, ale nie to będzie kryterium sięgania po tomy – najważniejsze jest znaczenie książki w świecie bohaterów, stawianie na czytelnictwo jako wyróżnik. Mirosława Łomnicka sprawdza, kto tworzył sobie listy dzieł do przeczytania, a kto zapoznaje się z nowościami, kto pozbywa się przeczytanych książek, a kto nie potrafi się z nimi rozstać. W każdym z tekstów dotyka elementu znanego wszystkim miłośnikom książek – i rozwija go w cały reportaż o literaturze. Jest ten tom gwarancją spotkania ludzi interesujących i zakochanych w lekturach – a to bardzo dużo. Można liczyć na to, że odbiorcy pozazdroszczą bohaterom reportaży Łomnickiej i sami zaczną uważnie kształtować swoje biblioteczki – tak, żeby wypracować modę na czytanie. Ta książka zatrzymuje w codziennym zabieganiu, daje szansę na chwilę oddechu, a przy okazji pozwala skontrolować stan księgozbiorów innych – i to jej wielki atut.

poniedziałek, 6 stycznia 2025

Dorota Masłowska: Magiczna rana

Karakter, Kraków 2024.

Uszy

Kiedyś Dorota Masłowska fascynowała umiejętnością podsłuchiwania rzeczywistości. Najlepiej wychodziło jej tworzenie prozy ze zlepków kolokwializmów, przefiltrowanych przez zmysł poetycki, uzupełnionych jeszcze celowymi i komicznymi choć powszechnymi błędami językowymi. a do tego za każdym razem – pokazywanie bohaterów wykluczonych z mainstreamu, przegranych już na starcie, miałkich i pozbawionych prawa do wynoszenia na piedestał. I to się nie zmieniło. Na każdą książkę tej autorki trzeba trochę poczekać – ale otrzymuje się potem prozę skondensowaną i zrytmizowaną, zachwycającą melodyjnością, bez względu na wybrany akurat styl. Dorota Masłowska imponuje – w dalszym ciągu ma coś do powiedzenia na rynku literackim. „Magiczna rana” to zestaw opowiadań (które można jednak potraktować jak powieść, za sprawą spajającego wszystko języka i postaci dopasowanych do siebie nawzajem). W „Magicznej ranie” znów bohaterowie wywodzą się raczej z nizin (a przynajmniej ze świata przeciętniaków), ale wtrąceni zostali w świat modnych zjawisk. Nie są stworzeni do wielkich rzeczy, nie mogą dokonać niczego, bo ich wyobraźnia nie sięga dalej poza przetrwanie. Tu właściwym bohaterem staje się język, narracja, sposób prezentowania postaci i pełne ich zrozumienie. Dorota Masłowska jest życzliwym obserwatorem, nie wyśmiewa się z ludzi, których portretuje – nawet kiedy świadomie eksponuje ich słabe strony. Wie, co zrobić, żeby ich doświadczenia (albo raczej – brak doświadczeń czy też głębszego duchowego przeżycia tychże) wyzwoliły zainteresowanie odbiorców. Z jednej strony Masłowska proponuje egzotykę, z drugiej – zataczającą coraz szersze kręgi bylejakość. Nikt z grona czytelników nie będzie się utożsamiać z bohaterami – a przecież są oni prezentowani wyjątkowo celnie i wcale nie stanowią mniejszości w społeczeństwie. Dorota Masłowska pochyla się nad tymi, którzy mogą marzyć – ale nie na dużą skalę. Rejestruje ich wyczyny i przemyślenia, bo wbrew stereotypom – monologi wewnętrzne się u nich pojawiają i nie należą do infantylnych. Każdy do czegoś dąży, każdy musi pokonywać trudności i mierzyć się z wyzwaniami, jakich wcześniej się nie spodziewał. Rozdarcie między możliwościami i oczekiwaniami w zasadzie tu nie istnieje – bo nikt nie wykracza ponad swój świat. Na tym zresztą polega największy dramat bohaterów z „Magicznej rany” – ludzie nie osiągają rzeczy wielkich, bo w ogóle nie podejrzewają, że mogliby się na nie porywać. Nie rezygnują przy tym jednak z autodefinicji, z budowania siebie z zastanych elementów rzeczywistości. Dorota Masłowska, co ciekawe, nie przerysowuje w tej prozie wydarzeń ani charakterów – szkicuje bohaterów bardzo delikatnie, nie tworzy paszkwili, a obrazki rodzajowe. Przekonująco i pomysłowo, oryginalnie i barwnie – tu nie da się nudzić przy lekturze, można się tylko zachwycać. „Magiczna rana” to książka, która urzeka trafnością, jest wyniesieniem miałkości egzystencji do rangi wielkiej sztuki. Tu nie czas na rozważania o sensie istnienia albo roli kultury – liczy się wyłącznie instynkt przetrwania, realizowanie celów codziennych bez wizji odległej przyszłości. Dorota Masłowska pokazuje przekonanym o własnej wartości, że niekoniecznie mają podstawy do samozadowolenia – przynajmniej nie w większym stopniu niż ludzie z nizin społecznych.

niedziela, 5 stycznia 2025

Magda Skubisz: Wicze znamię. Saga rodu Tyszkowskich

Media Rodzina, Poznań 2024.

Pościg

On z żalu za nią chciałby podpalić świat, ona wciąż mu się wymyka. Ale „Wilcze znamię” mimo przygnębiających na kilku stronach obrazów miasta ogarniętego epidemią, jest jak na razie najlepszą częścią cyklu Saga rodu Tyszkowskich. Katja, zielarka, która aktualnie przebywa na dworze Tyszkowskich i wyleczyła samodzielnie połowę wsi z cholery (a sama odzyskała zdrowie dzięki poświęceniu Antoniego), podkochuje się nieszczęśliwie w synu Wiktorii Tyszkowskiej, Seppie. Sepp jednak przeżywa żałobę po swojej żonie i dziecku, nie spieszy się do nawiązywania innych kontaktów – chociaż Antoni z ukrycia widzi co innego. Zazdrosny o brata i o względy, jakimi darzy go Katja, ucieka się do kolejnych forteli, żeby przekonać do siebie dziewczynę, a przynajmniej – pozbawić ją czci.

Chociaż Antoni Tyszkowski to obiekt nieustających żartów autorki – utracjusz i hulaka niestroniący od rozmaitych uciech – daje się lubić za sprawą dobrego serca. Ten bohater, nawet jeśli oceniany bywa przez pryzmat swoich wybryków, spieszy z pomocą, kiedy jego wsparcie może być potrzebne. Do tego – i to nie bez znaczenia dla czytelniczek – coraz bardziej zakochuje się w zielarce. W „Wilczym znamieniu” jednak więcej bohaterów wybija się na pierwszy plan: Katja traci na znaczeniu, znika z oczu czytelników, kiedy Wiktoria odsyła ją z dworu. I wtedy stery przejmują dwie małe młynarzówny. Wielu autorkom powieści obyczajowych trudno jest przedstawiać w dorosłych historiach dziecięce sylwetki, jednak Magda Skubisz radzi sobie z tym zadaniem wyśmienicie. Przede wszystkim nie infantylizuje postaci, pozwala im mieć wyraziste charaktery i uczy je zaradności oraz samodzielności. Wyposaża też w poczucie humoru. I tu pojawia się najważniejszy element „Wilczego znamienia” – śmiech. Tej książki nie da się czytać bez wybuchów radości, zwłaszcza kiedy odkryje się smaczki przygotowywane na marginesie wielkiej przygody. Dzieci, którym Katja matkuje, mają już ukształtowane osobowości – dorosły może z nimi przegrać pojedynek na logikę.

We dworze mnóstwo jest intryg i knowań, tu królują pozory – bez względu na zestaw emocji. Z daleka od posiadłości Tyszkowskich wszystko się zmienia – ale zasadę autorka zachowuje: tam, gdzie zanika ubóstwo, likwiduje się też kodeks moralny (bo przecież Katja trafia do innego możnego, od którego wiele zależy). Z kolei etyka liczy się przede wszystkim dla głównej bohaterki cyklu. Magda Skubisz ma pomysły na burzliwe rozwijanie opowieści – potrafi wciągnąć czytelników w tę historię i sterować ich uczuciami, sprawia, że kibicują Antoniemu i Katji (chociaż oznacza to wiele razy rozbieżne cele). Snuje relację śmiało, ale zwraca uwagę na detale, które będą na długo przyciągać do książki. „Wilcze znamię” to literacki popis, który może przekonać do całej serii – i który wykorzystuje to, co na dzisiejszym rynku wydawniczym w ramach literatury rozrywkowej cenione. Chociaż Magda Skubisz proponuje już czwartą część cyklu, ani na chwilę nie traci uwagi odbiorców – mało tego, jest w stanie sprawić, żeby niecierpliwie czekali na kolejną część. Wyraziste charaktery, mocne wydarzenia i komizm – to atuty „Wilczego znamienia”, książki, która przyniesie sporo rozrywki i trochę refleksji.

sobota, 4 stycznia 2025

Krystyna Mirek: Zapach bzów. Saga dworska

Zwierciadło, Warszawa 2022.

Tułaczka

Krystyna Mirek zdaje się przestrzegać przed pochopnymi marzeniami. „Zapach bzów”, pierwszy tom sagi dworskiej, rozpoczyna bowiem od poważnego dramatu. Młodszy z dziedziców, Dominik Podhorski, w dniu ślubu swojego brata, zostaje wysłany na poszukiwanie konia, który w nocy uciekł ze stajni. Mężczyzna jest już dorosły, jednak nie może przeboleć, że matka traktuje go niesprawiedliwie, wydaje mu się, że jest najbardziej poszkodowanym w rodzinie – zwłaszcza że brat żenić się ma z jego wielką miłością. Ale Dominik nie wie jeszcze, że decyzja rodzicielki uratowała mu życie, bo zdrajca, który pojawił się we dworze, sprowadza na cały ród nieszczęście. Zaginiony dziedzic może i nie będzie mu spędzał snu z powiek, ale przydałoby się i jego dopaść i zabić – żeby nie mógł już walczyć o swoje i nie próbował pomścić rodziny. Dominik musi uciekać. Ma ze sobą Józka, najwierniejszego z parobków i przyjaciela od najmłodszych lat. Józek pochodzi wprawdzie z innej klasy społecznej, ale ma wiele sprytu, a we dworze bywał na tyle często, żeby wiedzieć co nieco o jego zwyczajach. Teraz to Józek zachowuje zimną krew i zarządza ucieczkę, pilnuje też bez przerwy Dominika. Musi wypełnić ostatnią wolę swojego pana.

To jeden wątek, który w „Zapachu bzów” rozwija autorka. Drugi dotyczy Julianny i jej przeznaczenia. Młoda dziewczyna powinna jak najszybciej i jak najlepiej wyjść za mąż – przede wszystkim po to, żeby ocalić majątek rodziców. Ojciec nie potrafi gospodarować pieniędzmi i zadłuża się bez przerwy, a weksle u Żyda osiągają już monstrualne kwoty. Ratunkiem może być małżeństwo – jedyne dziecko uratuje posiadłość. Tyle tylko, że Julianna nie nadaje się do roli potulnej żony przypadkowego człowieka. Próbuje nawet podporządkować się woli rodziców, ale już od dawna wie, że jej przeznaczeniem jest leczenie ludzi. Chciałaby pójść w ślady babki, usuniętej na margines społeczeństwa, ale specyficznie przez nie chronionej zielarki. Julianna od najmłodszych lat przygotowuje się do służenia ludziom i pomagania im w chorobach – od babki uczy się o mocy ziół i wie, jak stosować przyrządzane przez siebie specyfiki. Zdaje sobie sprawę z tego, że wyzwolonej żony nie będzie chciał żaden z mężczyzn w okolicy – a przecież nie może zrezygnować z powołania.

Krystyna Mirek prowadzi te wątki równolegle i przedstawia losy bohaterów tak, żeby wciągnąć odbiorców w ich rzeczywistość. Stosuje drobne podstępy w relacjach międzyludzkich, tak, żeby łatwiej było określać, kto jest kim i kto do czego naprawdę dąży – to ważne w kontekście ucieczki i ukrywania prawdziwych intencji. Autorka dobrze czuje się w dziewiętnastowiecznych klimatach, pozwala też rozgościć się tutaj odbiorcom – dba o ich emocje i mimo szarpiących nerwy wydarzeń nie przytłacza przedstawianymi sprawami. „Zapach bzów” to początek serii i kolejny azyl w wykonaniu Krystyny Mirek – powieść obyczajowa dobrze napisana, wciągająca i rozbudzająca apetyty na dalszy ciąg. Krystyna Mirek zresztą już nieraz udowodniła, że dobrze czuje się w sagowych opowieściach z dawnych lat – i tym razem nie zawiedzie.

piątek, 3 stycznia 2025

Agnieszka Jankowiak-Maik, Boguś Janiszewski: Skąd się wzięła Polska?

Agora, Warszawa 2024.

Odpowiednie pytania

Boguś Janiszewski stara się dotrzeć do młodych odbiorców, zamieniając się w warstwie narracyjnej w młodziaka – ten pomysł wykorzystuje do edukowania czytelników, a po sukcesie tomu o narkotykach bierze się za eksperymentowanie z formą w zakresie lekcji historii. Wspomaga go Agnieszka Jankowiak-Maik, znana jako Babka od histy oraz Max Skorwider, autor ilustracji (które w tej publikacji odgrywają ważną rolę). „Skąd się wzięła Polska” to próba przetłumaczenia na język młodzieżowy początków historii państwa – czasów Mieszka I i przy okazji przewartościowanie związane z nieobecnością pań w dziejach. Autorzy próbują koncentrować się na okolicznościach powstania Polski, na całym kontekście i na sprawach, które zwykle w podręcznikach się nie pojawiają. Zadają pytania o to, czego potrzeba do stworzenia kraju i z jakimi komplikacjami borykać się musieli ci, którzy chcieli rządzić innymi. Stawiają siebie w roli naiwnych obserwatorów, którzy mogą zadać każde pytanie – nawet sprowadzające historię do absurdu. Bo tu króluje zabawa. Przeważnie w stylu z marginesów szkolnych zeszytów: Max Skorwider celuje w gryzmołowatych postaciach, które niekoniecznie mogą posłużyć za wzór grzeczności i dobrego wychowania – wie, że takim przełamywaniem charakterów może zyskać uznanie wśród młodszych czytelników.

Bohaterowie snują się więc po przeszłości jako obserwatorzy, towarzyszy im Babka od histy we własnej osobie – i to ona właśnie pilnuje, żeby uwagą tym razem obdzielać także płeć piękną (w niektórych przypadkach – przede wszystkim). Autorzy sięgają do wydarzeń i do związków, pokazują, jaki wpływ na tworzenie się struktur państwowości mogły mieć sojusze, a jaki – religia. Uświadamiają odbiorcom wpływy i zależności, ale stawiają bardziej na opowieść (narrację inspirowaną kolejnymi pytaniami) niż na wyliczanie faktów. Jednocześnie starają się nie fabularyzować przesadnie całości, tu liczy się przeskakiwanie od tematu do tematu wyzwalane przez kolejne wątpliwości postaci z książki.

Chodzi o to, żeby podważać, dyskutować, czepiać się albo wtykać nos w cudze sprawy, być wścibskim i niepokornym – tak kreuje się tu bohaterów, którzy podróżują w czasie i którzy mogą być dzięki temu świadkami przeobrażeń prowadzących do powstania Polski. Taka strategia ma umożliwić łatwiejsze zapadanie informacji w pamięć, ma zachęcić do zgłębiania historii i do patrzenia na przeszłość krytycznie, ale i w formie rozrywkowej. Popularyzowanie wiedzy w ten sposób oczywiście ma swoje wady, ale jeśli ktoś odczuwa alergię na samą myśl o zajrzeniu do podręcznika, może przekona się do tego rodzaju narracji bardziej. Zabawa wiąże się tu i z umiejętnością logicznego myślenia – w odkrywaniu powiązań i zwyczajów – i z budowaniem charakterystyk krnąbrnych postaci niekoniecznie zainteresowanych lekcjami. Historia w takim ujęciu po prostu musi rozśmieszać – a to najlepszy czynnik mnemotechniczny. Można potraktować tom „Skąd się wzięła Polska” jako pomoc w nauce, jako sposób na odkrywanie nowej pasji i jako źródło zabawy – każdy wyciągnie z tej lektury coś innego.

czwartek, 2 stycznia 2025

Theresa Breslin: Sekrety starych zamczysk. Ilustrowany skarbiec szkockich legend

Kropka, Warszawa 2024.

Legendy ożywiane

Wydawnictwo Kropka przyzwyczaiło już czytelników do tego, że książki dobiera nie tylko pod kątem wartościowych treści, ale i tematów dla wielu grup odbiorców. Chociaż „Sekrety starych zamczysk. Ilustrowany skarbiec szkockich legend” to publikacja spod szyldu literatury czwartej, nada się jako prezent dla wszystkich, bez względu na wiek, fanów opowieści o smokach, rycerzach i potworach – dla wszystkich, którzy kochają baśnie w różnych ich wymiarach. Wielka księga kojarzy się raczej z pięknym albumem, a przytaczane tu legendy opracowane zostały tak, żeby przybliżać przekazy miejscowych i uświadamiać odbiorcom, jak wielki potencjał fabularny tkwi w pomysłach sprzed wieków. Istoty, które na kartach tego tomu ożywają, sprawdzą się i w dzisiejszych opowieściach bez większego trudu – to popis wyobraźniowy i jednocześnie narracyjny – dzięki czemu poszerza się krąg potencjalnych czytelników.

„Sekrety starych zamczysk” to dokładnie to, co obiecuje tytuł: są tu konkretne miejsca, w które można się wybrać – adresy stworów z fantazji i przypadków ze sfery nieprawdopodobnej. Są tu bohaterowie, którzy muszą walczyć ze złem i z własnymi słabościami, a do tego wykazywać się przenikliwością i odwagą, kreatywnością i sprytem w pokonywaniu trudności. I to jest jak w każdej baśni. Jednak zakotwiczenie tych historii, wskazanie ich miejsca, przestrzeni – ze zmieniającymi się przecież krajobrazami – to sposób na wyzwolenie ciekawości odbiorców. Liczy się tu prawdziwość opowieści, ale też charakter, koloryt lokalny bardzo tu akcentowany i wyczuwalny w każdej historii. Co ważne – rzadko są tu legendy znane powszechnie, a nawet jeśli funkcjonują w takim obiegu, to nie aż tak bardzo szczegółowo. Detale nie przytłaczają, za to budują klimat opowieści, bardzo w tym wypadku istotny: Theresa Breslin świadoma jest brzmienia swoich opowieści – relacjonuje je z wprawą. Nie bez znaczenia jest też warstwa graficzna: ilustracje podsycają wrażenie, jakie wywoła lektura, spodobają się i młodszym, i starszym czytelnikom – także tym, którzy wyrośli już z książek z obrazkami. „Sekrety starych zamczysk” przypominają odbiorcom, na czym polega radość przeżywania przygód nieprawdopodobnych, za to wypełnionych emocjami. W dodatku to książka sycąca – dzięki objętości i zawartości bardzo zróżnicowanych relacji przynosi czytelnikom mnóstwo wrażeń i zaskoczeń, ale też zaspokaja potrzebę wysłuchiwania starych opowieści. Jest przemyślana w każdym calu i nie chodzi tylko o tłumaczenie czy dobór tematów (i postaci, wśród których wyróżniany w blurbie Czerwony Kapturek rzeczywiście nikomu nie będzie znany), ale o połączenie strony treściowej z grafiką i jakością wydania. Taka publikacja jest znakomitym prezentem dla wszystkich miłośników legend i przekazów ludowych – tu nie ma znaczenia ani moda na gatunki, ani odległość geograficzna czy kulturowa – esencja baśni sprawia, że każdy znajdzie tu coś dla siebie i zanurzy się w scenerii zamczysk Szkocji. Takie wydanie powinno się doczekać kontynuacji i pozwalać odbiorcom na odkrywanie na nowo przesłań z różnych stron świata.

środa, 1 stycznia 2025

Kristy Hamilton: Dzikie pomysły natury. Jak przyroda inspiruje świat nauki

bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.

Kopiowanie

Kiedy inżynierowie nie wiedzą, jak rozwiązać problem, przyroda może przyjść im z pomocą. Wystarczy sprawdzić, jak radzą sobie z danym zagadnieniem rozmaite stworzenia – nawet te najmniejsze – i nie lekceważyć wskazówek dostarczanych przez organizmy żywe. Najczęściej kryją się w nich odpowiedzi na skomplikowane nawet pytania, a naśladowanie natury wychodzi ludziom na dobre. To naśladowanie objawia się nieoczekiwanymi często powiązaniami – i tak niesporczaki uczą świat medycyny, jak przechowywać szczepionki, oczy homarów pozwalają oglądać inne galaktyki dzięki konstrukcji teleskopów. Sekwoje pokazują, jak łapać wodę z mgieł (i tworzyć odpowiednie, czyli najbardziej wydajne, narzędzia), mrówki działają jako inteligencja rozproszona, co przydaje się przy budowie komputerów. Osoby, które mają problem z krążeniem, mogą odczuć ulgę dzięki temu, czego badaczy nauczyły żyrafy, a omułki pozwalają tworzyć klej. I tak dalej, każdy rozdział tej książki to nowa i osobna przygoda – i to przygoda w wielkim stylu. Kristy Hamilton doskonale wie, jak pisać o odkryciach naukowych i przenosić je na ciekawostki zrozumiałe nawet przez przeciętnego czytelnika. Nie trzeba być wybitnym umysłem, żeby czerpać radość z tych opowieści – ale odbiorcy poszukujący ambitnych lektur będą usatysfakcjonowani tymi odkryciami.

Autorka podróżuje i poznaje ludzi, którzy są w stanie przedstawić w przystępny sposób (co oznacza także wielki entuzjazm) efekty swoich prac, dzielą się pasją i wprowadzają w tajniki własnych światów. Podaje odpowiednie wyjaśnienia, unikając skomplikowanych fraz i zniechęcających odbiorcę terminów – tu wszystko jest zrozumiałe i ciekawe, zwłaszcza dzięki odległym czasami skojarzeniom. Za częścią wynalazków i odkryć stoi przypadek – ludzka historia, która zapoczątkowała odpowiednie badania albo przyczyniła się do konkretnych poszukiwań. I właśnie ten pierwiastek – obecność ludzi, którzy zwyczajnie próbowali rozwiązać swoje (lub bliskich) codzienne problemy bywa największym magnesem w książce. „Dzikie pomysły natury” to publikacja przygotowana z pomysłem. Ponieważ tematy zmieniają się diametralnie w każdym rozdziale, przynosi odbiorcom naprawdę dużo ciekawostek, anegdot i informacji, do których ci w inny sposób mogliby po prostu nie dotrzeć. Czyta się tę książkę znakomicie, bo Kristy Hamilton popisuje się gawędziarskimi umiejętnościami i wyczuciem potrzeb czytelników. Zaspokaja ciekawość i prowadzi przez anegdotyczne meandry nauki, cieszy wyczuleniem na to, co nietypowe, oryginalne lub dziwne – dzięki temu „Dzikie pomysły natury” przyciągają niebanalnością skojarzeń. Im bardziej odległe od siebie punkty inspiracji i efektów, tym lepiej z perspektywy odbiorców – trzeba bowiem przejść dłuższą drogę, żeby w ogóle dostrzec potencjał na rozwiązanie problemu. A w tej książce podobnych dalekich tras jest mnóstwo. Przy okazji rozmówcy autorki wskazują często kwestie, które wymagają ingerencji człowieka lub obszary, w jakich niezbędne są zmiany – to również wyczula czytelników na konieczność dbania o planetę i środowisko.

Jest to tom obszerny – i bardzo dobrze, bo każdy kolejny rozdział coraz bardziej zaostrza apetyt na dalszy ciąg. Czytelnicy mogą się tu zamienić niemal w poszukiwaczy skarbów w świecie przyrody, mogą koncentrować się na powiązaniach między naturą i nauką – i przekonywać się, jak wiele inspiracji da się czerpać ze świata zwierząt i roślin.