Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
O zabawie w stawie
Pomysł na „bloki rysunkowe” w miejsce tradycyjnych kolorowanek czy ćwiczeń wspomagających naukę pisania okazał się strzałem w dziesiątkę i Nasza Księgarnia może kontynuować udaną serię. Serię, zresztą, uzupełniającą inny cykl. Najpierw pojawiają się duże kartonowe tomy „Opowiem ci, mamo”, bogato ilustrowane (żeby dzieci mogły wykazać się umiejętnością opowiadania i spostrzegawczością), a potem „zeszyty ćwiczeń” – już bez wiodącej rymowanej bajki, za to z kursami rysowania, zadaniami dla dzieci i szeregiem ciekawostek.
W „Żabawnym bloku rysunkowym do smarowania, gryzmolenia i łamania głowy” pojawia się kolejny humorystyczny popis Katarzyny Bajerowicz (i nawiązanie do książki „Opowiem ci, mamo… co robią żaby”). Parzyste strony z każdej rozkładówki przywołują miniaturową ilustrację z wybranymi mieszkańcami stawów i mokradeł – na żabach się nie kończy, chociaż są one najsilniej reprezentowane. Poza żabami do „Żabawnego bloku rysunkowego” zawitają rozmaite owady czy małże i rośliny. Drobne, jednoakapitowe ciekawostki pozwalają lepiej poznać bohaterów bajki. Nieparzyste strony to szereg łamigłówek. Co pewien czas autorka pokazuje, jak – w kilku krokach – uzyskać komiksowy wizerunek zabawnej żaby czy innych wodnych stworzeń. Stopień trudności nie wydaje się duży, za to efekty – imponujące. Do tego dochodzą rzędy szlaczków (imitujących, oczywiście, żabie susy), gry w połącz kropki, kolorowanki, plątanki, porównywanki, a nawet żabie origami czy gra memory. Katarzyna Bajerowicz odwołuje się również do wyobraźni maluchów – kiedy każe zaprojektować żabi deseń lub wypełnić ogromny brzuch żaby smakołykami. Te zadania na kreatywność zapewnią najmłodszym sporo śmiechu, a do tego sprawią, że „Żabawny blok rysunkowy” stanie się publikacją niepowtarzalną. Zresztą po „Mrówkowym bloku” chyba nikt nie miał wątpliwości, że Nasza Księgarnia proponuje dzieciom serię wyjątkową.
Ta książka naprawdę pozostaje blokiem rysunkowym, mało tego – nadaje się do zabrania na wycieczkę, bo wzbogacona jest o bardzo grubą tekturę stanowiącą podkładkę. Kartki można wyrywać lub do woli kolorować w każdych warunkach, a zadania – ze względu na różnorodność poleceń – nie znudzą się odbiorcom. Dobrym rozwiązaniem okazał się klucz tematyczny – nadaje spójności tomikowi, a nie pozwala przewidzieć wszystkich pomysłów. Uśmiechnięte żaby zapraszają do działania – takiemu towarzystwu żadne dziecko nie będzie mogło się oprzeć. „Żabawny blok rysunkowy” dostarcza rozrywki na różnych poziomach – zapewnia małym odbiorcom atrakcyjne zabawy (usprawniając, przy okazji, ich zdolności manualne, co pomoże w ćwiczeniu pisania), ale też rozśmiesza za sprawą obecności sympatycznych płazów. To nie wszystko: z „Żabawnego bloku rysunkowego” można się też dowiedzieć, co robi „kum” – a odpowiedź wcale nie jest taka oczywista. Katarzyna Bajerowicz kusi i urzeka tym humorem, którym już się wsławiła na rynku książek dla dzieci. Przekonuje jako ilustratorka-przewodniczka, bo zachowuje się tak, jakby sama doskonale się bawiła przy tworzeniu. Nikt – nie tylko żaden maluch, ale i żaden rodzic – nie przejdzie obojętnie koło kolejnego „bloku rysunkowego”.
Katarzyna Bajerowicz potrafi uzasadnić konieczność podejmowania twórczych wysiłków. Wie, jak przekonać do plastycznej aktywności dzieci. Podsuwa ciekawe pomysły (co ma wspólnego kciuk z żabą?), kipi energią i entuzjazmem, a do tego wciąż rozśmiesza. Wśród mieszkanek stawu czuje się jak ryba w wodzie. „Żabawny blok rysunkowy” to dobra propozycja dla najmłodszych – zwraca na siebie uwagę i dostarcza dzieciom mnóstwa pomysłów na spędzenie wolnego czasu.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
sobota, 31 stycznia 2015
piątek, 30 stycznia 2015
Jojo Moyes: Ostatni list od kochanka
Świat Książki, Warszawa 2014.
Trop tajemnicy
Tomem „Zanim się pojawiłeś”, absolutnie niekonwencjonalnym podejściem do klasycznego tematu, Jojo Moyes mocno zaostrzyła apetyty fanek Leniwej Niedzieli. W „Ostatnim liście od kochanka” stara się wybierać bardziej tradycyjne rozwiązania, chociaż i tak w życie jednej ze swoich bohaterek wprowadza niemałą rewolucję. Tu akcja rozgrywa się na dwóch płaszczyznach, sporo miejsca poświęca autorka przeszłości i romansowi, jaki rozegrał się w latach 60. między damą z wyższych sfer a dość nieokrzesanym dziennikarzem – bawidamkiem. Jennifer przeżywa wypadek samochodowy – po wszystkim walczy z amnezją i nie potrafi odnaleźć się we własnym domu i u boku męża. Wpada jej w ręce adresowany do niej żarliwy list – ślad burzliwej namiętności sprzed przykrego wydarzenia. Jennifer chce odzyskać dawną siebie i poznać szczegóły tajemnicy, w którą – z oczywistych względów – nie może włączyć swoich bliskich. Nie ma nawet pojęcia, kim mógł być jej kochanek.
Jennifer chce odnaleźć siebie, tymczasem współcześnie dziennikarka Ellie angażuje się w skazany na niepowodzenie romans z żonatym mężczyzną. Mimo przestrój przyjaciół i ograniczeń, jakie nakłada na nią rola „tej trzeciej”, Ellie chce utwierdzić się w przekonaniu, że dokonała właściwego wyboru. Przypadkiem w archiwach redakcji trafia na list – trop pięknego lub tragicznego romansu. Ze względu na temat zadanego artykułu, jak i na własną sytuację, Ellie próbuje rozwiązać zagadkę i poznać losy oraz decyzje adresatki listu. Dwie kobiety pragną podążać za głosem serca, wbrew środowisku i opiniom bliskich – a czasem nawet wbrew samym sobie.
Tym razem Jojo Moyes wybiera motyw uniwersalny, ale i mocno baśniowy. Jej bohaterki szukają ulotnego szczęścia i są w stanie wiele poświęcić, by czuć się kochane. W przypadku wielu autorek to zagadnienie oznaczałoby zejście do poziomu romansu – ale Moyes nie zależy na samym szkicowaniu sercowych uniesień, stawia na intrygę, którą niespiesznie rozwija. Nawet gdy odbiorczynie zaczną się domyślać rozwiązania, autorka będzie odwlekać przyjemność wyjawienia prawdy.
„Ostatni list od kochanka” ma dobrze przygotowaną fabułę. Wielkie uczucia z powieści dla pań katalizują tu akcję, ale są też okazją do zaprezentowania charakterów postaci. A w portretach psychologicznych Moyes jest tu całkiem niezła. Nawet gdy bohaterki podejmują niepopularne decyzje, ich motywacje są w pełni zrozumiałe i usprawiedliwione. Nie ma tu dysonansów, nawet na zderzeniu fikcji z realnym życiem – i nawet mimo tego, że za tło Moyes wybiera świat sam w sobie (z definicji) pozbawiony poważnych trosk, zbudowany na iluzji szczęścia.
Autrka chce też przypomnieć o sztuce pisania listów, zwłaszcza – miłosnych. Niespodzianką dla odbiorców będzie zamieszczona w tomie seria cytatów. Listy wprowadzają do fabuły staroświeckość, ale i zapomnianą już sztukę pisania o uczuciach. Jojo Moyes pozwala na uwodzenie słowami, utrwalanie namiętności na piśmie, które kiedyś zapewni barwne wspomnienia. Sam motyw sztuki epistolarnej jako element romansu jest tak samo staroświecki, jak środowisko Jennifer. Moyes udowadnia, że nawet wyeksploatowany motyw zdrady można zaprezentować odkrywczo i bez uciekania się do specjalnych sztuczek. „Ostatni list od kochanka”, obyczajówka o romansowym posmaku, prowadzi do analizy życiowych wyborów, do oszacowania granic poświęcenia i do rozmyślań o wyboistej drodze do spełniania marzeń.
Trop tajemnicy
Tomem „Zanim się pojawiłeś”, absolutnie niekonwencjonalnym podejściem do klasycznego tematu, Jojo Moyes mocno zaostrzyła apetyty fanek Leniwej Niedzieli. W „Ostatnim liście od kochanka” stara się wybierać bardziej tradycyjne rozwiązania, chociaż i tak w życie jednej ze swoich bohaterek wprowadza niemałą rewolucję. Tu akcja rozgrywa się na dwóch płaszczyznach, sporo miejsca poświęca autorka przeszłości i romansowi, jaki rozegrał się w latach 60. między damą z wyższych sfer a dość nieokrzesanym dziennikarzem – bawidamkiem. Jennifer przeżywa wypadek samochodowy – po wszystkim walczy z amnezją i nie potrafi odnaleźć się we własnym domu i u boku męża. Wpada jej w ręce adresowany do niej żarliwy list – ślad burzliwej namiętności sprzed przykrego wydarzenia. Jennifer chce odzyskać dawną siebie i poznać szczegóły tajemnicy, w którą – z oczywistych względów – nie może włączyć swoich bliskich. Nie ma nawet pojęcia, kim mógł być jej kochanek.
Jennifer chce odnaleźć siebie, tymczasem współcześnie dziennikarka Ellie angażuje się w skazany na niepowodzenie romans z żonatym mężczyzną. Mimo przestrój przyjaciół i ograniczeń, jakie nakłada na nią rola „tej trzeciej”, Ellie chce utwierdzić się w przekonaniu, że dokonała właściwego wyboru. Przypadkiem w archiwach redakcji trafia na list – trop pięknego lub tragicznego romansu. Ze względu na temat zadanego artykułu, jak i na własną sytuację, Ellie próbuje rozwiązać zagadkę i poznać losy oraz decyzje adresatki listu. Dwie kobiety pragną podążać za głosem serca, wbrew środowisku i opiniom bliskich – a czasem nawet wbrew samym sobie.
Tym razem Jojo Moyes wybiera motyw uniwersalny, ale i mocno baśniowy. Jej bohaterki szukają ulotnego szczęścia i są w stanie wiele poświęcić, by czuć się kochane. W przypadku wielu autorek to zagadnienie oznaczałoby zejście do poziomu romansu – ale Moyes nie zależy na samym szkicowaniu sercowych uniesień, stawia na intrygę, którą niespiesznie rozwija. Nawet gdy odbiorczynie zaczną się domyślać rozwiązania, autorka będzie odwlekać przyjemność wyjawienia prawdy.
„Ostatni list od kochanka” ma dobrze przygotowaną fabułę. Wielkie uczucia z powieści dla pań katalizują tu akcję, ale są też okazją do zaprezentowania charakterów postaci. A w portretach psychologicznych Moyes jest tu całkiem niezła. Nawet gdy bohaterki podejmują niepopularne decyzje, ich motywacje są w pełni zrozumiałe i usprawiedliwione. Nie ma tu dysonansów, nawet na zderzeniu fikcji z realnym życiem – i nawet mimo tego, że za tło Moyes wybiera świat sam w sobie (z definicji) pozbawiony poważnych trosk, zbudowany na iluzji szczęścia.
Autrka chce też przypomnieć o sztuce pisania listów, zwłaszcza – miłosnych. Niespodzianką dla odbiorców będzie zamieszczona w tomie seria cytatów. Listy wprowadzają do fabuły staroświeckość, ale i zapomnianą już sztukę pisania o uczuciach. Jojo Moyes pozwala na uwodzenie słowami, utrwalanie namiętności na piśmie, które kiedyś zapewni barwne wspomnienia. Sam motyw sztuki epistolarnej jako element romansu jest tak samo staroświecki, jak środowisko Jennifer. Moyes udowadnia, że nawet wyeksploatowany motyw zdrady można zaprezentować odkrywczo i bez uciekania się do specjalnych sztuczek. „Ostatni list od kochanka”, obyczajówka o romansowym posmaku, prowadzi do analizy życiowych wyborów, do oszacowania granic poświęcenia i do rozmyślań o wyboistej drodze do spełniania marzeń.
czwartek, 29 stycznia 2015
Olga Rudnicka: Do trzech razy Natalie
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Nauczka
Z Nataliami Sucharskimi ciężko wytrzymać. Ciężko byłoby wytrzymać z jedną, a ich jest aż pięć. I znów wszystkie zjeżdżają się (z hukiem) do Mechlina, a to oznacza całe mnóstwo konfliktów, złośliwości i wojenek – najpierw wymierzanych w otoczenie, a później – w siebie nawzajem. Natalie bardzo przypominają harpie Chmielewskiej, z tą tylko różnicą, że są młodsze i wzbudzają zainteresowanie mężczyzn. Większość Natalii ma już swoich ukochanych, którymi zresztą systematycznie poniewiera. I tym razem damsko-męskie uszczypliwości przez pewien czas będą dominować w fabule. „Do trzech razy Natalie” to popis ironii i kąśliwości – a także inteligentna komedia kryminalna, która feministkom raczej się nie spodoba, ale wszystkich innych ubawi, miejscami do łez.
Natalie się nudzą. Zwłaszcza Nata, pisarka i autorka dwóch tomów dobrze przyjętych historii (o Nataliach) – mimo spotkań autorskich, popularności i licznych wyjazdów potrzebuje nowych wrażeń i inspiracji. Szuka pomysłu na kolejną powieść, ale motyw kryminalny musi jej podsunąć samo życie. Siostry próbują też ułożyć sobie relacje z ukochanymi. Trzech facetów stanie tu przed nie lada wyzwaniem – ujarzmienie Natalii graniczy z cudem. Zwłaszcza że kobiety beztrosko porzucają dom z trójką małych dzieci i wybierają się na nieoczekiwane wspólne wakacje. Nie muszą martwić się o pieniądze ani o los pociech pozostawionych z narzeczonymi – zwłaszcza że rezolutne dzieci dadzą twardym gliniarzom niezłą szkołę. W tle rozgrywa się natomiast cicha i zupełnie niepotrzebna tragedia. Ginie dziewczyna, która miała tylko paść ofiarą rabunku. Na trop tej historii wpadają młodsze Natalie, które natychmiast próbują przeprowadzić niekonwencjonalne śledztwo, zupełnie nieświadome zagrożeń. Działają jak typowi detektywi-amatorzy, popełniają masę błędów i są utrapieniem dla policji, ale mają dużo szczęścia.
Tym razem Olga Rudnicka rezygnuje z tajemnic. Scen przypadkowego śledzenia w kawiarni jest jak zdradzenie sztuczki iluzjonisty – czytelnicy już wiedzą, gdzie na końcu pojawi się poszukiwany przedmiot. Ale w intrydze nie liczy się ta świadomość, a zabawa płynąca ze śledzenia Natalii (a później też i przestępców). Kobiety są pozbawione skrupułów oraz sentymentów, nie liczą się z uczuciami innych, przyjemność sprawia im dręczenie partnerów oraz siebie nawzajem. W związku z tym scenki opierają się na śmiechu. Rudnicka dba też o to, żeby nie poniżać do końca ukochanych Natalii. Wprawdzie w starciu z małymi dziećmi silni mężczyźni nie mają żadnych szans, ale potrafią pokazać bohaterkom, kto tu rządzi. Prawdziwa męska przyjaźń przyszłych szwagrów funkcjonuje tu również jako czynnik komiczny – panowie jednoczą siły w obliczu żywiołów – kilkulatków i jednej teściowej – podsycając jeszcze dowcip.
Chociaż intryga kryminalna nadaje tu rytm, to warstwa obyczajowa sprawia, że lektura płynie bardzo szybko. Natalie w takim stężeniu są mało prawdopodobne – i dlatego Rudnicka może do woli wyostrzać ich charaktery, co z wielką satysfakcją czyni. Na temat związków oraz amatorskich śledztw spogląda tu z przymrużeniem oka i jest to umiejętność, której ta autorka powinna się mocno trzymać. Fakt, wyjściowy pomysł połączenia bohaterek personaliami i zamiłowaniem do drwin nieco utrudnia ich identyfikację, przynajmniej na początku – ale Rudnicka zgrabnie wplata w opowieść wiadomości z poprzednich książek. Nie musi uciekać się do podstępów – czytelnicy sami zechcą zapoznać się z wcześniejszymi przygodami Natalii (jeśli jeszcze tego nie zrobili).
Dość oczywista (dzięki czemu niewymuszona) intryga przyćmiona tu zostaje przez dominujące charaktery pięciu Natalii. Królują w tej powieści dowcip i żywiołowość, a odbiorcy bez trudu wychwytywać będą aluzje do tomów Joanny Chmielewskiej. „Do trzech razy Natalie” to odpowiedź na oczekiwania czytelników, twórcza zabawa konwencją i szansa na jeszcze jedno spotkanie z niezapomnianymi kreacjami. To bardziej komedia niż kryminał – z wprawną narracją i zestawem rozbijanych (lub przeciwnie, potwierdzanych) damsko-męskich stereotypów. U Natalii nie chodzi o prawdziwość postaci, a o czysty komizm bez emocjonalnych i życiowych rozterek. A to Rudnicka zapewnia.
Nauczka
Z Nataliami Sucharskimi ciężko wytrzymać. Ciężko byłoby wytrzymać z jedną, a ich jest aż pięć. I znów wszystkie zjeżdżają się (z hukiem) do Mechlina, a to oznacza całe mnóstwo konfliktów, złośliwości i wojenek – najpierw wymierzanych w otoczenie, a później – w siebie nawzajem. Natalie bardzo przypominają harpie Chmielewskiej, z tą tylko różnicą, że są młodsze i wzbudzają zainteresowanie mężczyzn. Większość Natalii ma już swoich ukochanych, którymi zresztą systematycznie poniewiera. I tym razem damsko-męskie uszczypliwości przez pewien czas będą dominować w fabule. „Do trzech razy Natalie” to popis ironii i kąśliwości – a także inteligentna komedia kryminalna, która feministkom raczej się nie spodoba, ale wszystkich innych ubawi, miejscami do łez.
Natalie się nudzą. Zwłaszcza Nata, pisarka i autorka dwóch tomów dobrze przyjętych historii (o Nataliach) – mimo spotkań autorskich, popularności i licznych wyjazdów potrzebuje nowych wrażeń i inspiracji. Szuka pomysłu na kolejną powieść, ale motyw kryminalny musi jej podsunąć samo życie. Siostry próbują też ułożyć sobie relacje z ukochanymi. Trzech facetów stanie tu przed nie lada wyzwaniem – ujarzmienie Natalii graniczy z cudem. Zwłaszcza że kobiety beztrosko porzucają dom z trójką małych dzieci i wybierają się na nieoczekiwane wspólne wakacje. Nie muszą martwić się o pieniądze ani o los pociech pozostawionych z narzeczonymi – zwłaszcza że rezolutne dzieci dadzą twardym gliniarzom niezłą szkołę. W tle rozgrywa się natomiast cicha i zupełnie niepotrzebna tragedia. Ginie dziewczyna, która miała tylko paść ofiarą rabunku. Na trop tej historii wpadają młodsze Natalie, które natychmiast próbują przeprowadzić niekonwencjonalne śledztwo, zupełnie nieświadome zagrożeń. Działają jak typowi detektywi-amatorzy, popełniają masę błędów i są utrapieniem dla policji, ale mają dużo szczęścia.
Tym razem Olga Rudnicka rezygnuje z tajemnic. Scen przypadkowego śledzenia w kawiarni jest jak zdradzenie sztuczki iluzjonisty – czytelnicy już wiedzą, gdzie na końcu pojawi się poszukiwany przedmiot. Ale w intrydze nie liczy się ta świadomość, a zabawa płynąca ze śledzenia Natalii (a później też i przestępców). Kobiety są pozbawione skrupułów oraz sentymentów, nie liczą się z uczuciami innych, przyjemność sprawia im dręczenie partnerów oraz siebie nawzajem. W związku z tym scenki opierają się na śmiechu. Rudnicka dba też o to, żeby nie poniżać do końca ukochanych Natalii. Wprawdzie w starciu z małymi dziećmi silni mężczyźni nie mają żadnych szans, ale potrafią pokazać bohaterkom, kto tu rządzi. Prawdziwa męska przyjaźń przyszłych szwagrów funkcjonuje tu również jako czynnik komiczny – panowie jednoczą siły w obliczu żywiołów – kilkulatków i jednej teściowej – podsycając jeszcze dowcip.
Chociaż intryga kryminalna nadaje tu rytm, to warstwa obyczajowa sprawia, że lektura płynie bardzo szybko. Natalie w takim stężeniu są mało prawdopodobne – i dlatego Rudnicka może do woli wyostrzać ich charaktery, co z wielką satysfakcją czyni. Na temat związków oraz amatorskich śledztw spogląda tu z przymrużeniem oka i jest to umiejętność, której ta autorka powinna się mocno trzymać. Fakt, wyjściowy pomysł połączenia bohaterek personaliami i zamiłowaniem do drwin nieco utrudnia ich identyfikację, przynajmniej na początku – ale Rudnicka zgrabnie wplata w opowieść wiadomości z poprzednich książek. Nie musi uciekać się do podstępów – czytelnicy sami zechcą zapoznać się z wcześniejszymi przygodami Natalii (jeśli jeszcze tego nie zrobili).
Dość oczywista (dzięki czemu niewymuszona) intryga przyćmiona tu zostaje przez dominujące charaktery pięciu Natalii. Królują w tej powieści dowcip i żywiołowość, a odbiorcy bez trudu wychwytywać będą aluzje do tomów Joanny Chmielewskiej. „Do trzech razy Natalie” to odpowiedź na oczekiwania czytelników, twórcza zabawa konwencją i szansa na jeszcze jedno spotkanie z niezapomnianymi kreacjami. To bardziej komedia niż kryminał – z wprawną narracją i zestawem rozbijanych (lub przeciwnie, potwierdzanych) damsko-męskich stereotypów. U Natalii nie chodzi o prawdziwość postaci, a o czysty komizm bez emocjonalnych i życiowych rozterek. A to Rudnicka zapewnia.
A MOJA CIOTKA
11 lutego 2015 ukaże się zbiorek opowiadań A MOJA CIOTKA
Książka „A moja ciotka" to niezwykle dowcipna propozycja dla starszych dzieci. Chyba każde dziecko chciałoby mieć taką ciotkę: zwariowaną, pomysłową, zawsze skorą do żartów i zabawy, przypominającą dorosłą Pippi Langstrumpf. Ciotka bywa marzycielką i multimilionerką, lata w kosmos, śpiewa z piratami i walczy na poduchy. Jedno jest pewne: taką ciotką można się chwalić.
Dzięki dużym literom i krótkim rozdziałom książka sprawdzi się świetnie jako pomoc w nauce czytania.
A MOJA CIOTKA - na stronie Wydawnictwa Muza SA
Książka „A moja ciotka" to niezwykle dowcipna propozycja dla starszych dzieci. Chyba każde dziecko chciałoby mieć taką ciotkę: zwariowaną, pomysłową, zawsze skorą do żartów i zabawy, przypominającą dorosłą Pippi Langstrumpf. Ciotka bywa marzycielką i multimilionerką, lata w kosmos, śpiewa z piratami i walczy na poduchy. Jedno jest pewne: taką ciotką można się chwalić.
Dzięki dużym literom i krótkim rozdziałom książka sprawdzi się świetnie jako pomoc w nauce czytania.
A MOJA CIOTKA - na stronie Wydawnictwa Muza SA
środa, 28 stycznia 2015
Dr Joel Fuhrman: Trzy kroki do zdrowia
Galaktyka, łódź 2014.
Dieta lecznicza
Założenia dra Joela Fuhrmana są dość proste: w celu zachowania (lub przywrócenia) zdrowia należy przejść na dietę nutritariańską, czyli jeść produkty o „wysokiej gęstości odżywczej” – jak najwięcej surowych warzyw i owoców przed posiłkami. To wyreguluje apetyt i pozwoli na stopniowe odstawianie niezdrowych przekąsek. Fuhrman uczy, jak poznawać prawdziwy głód (i odróżniać go od apetytu na śmieciowe przysmaki – rodzaje uzależnienia) i jak przejść na trzy posiłki dziennie, co, jego zdaniem, w zupełności wystarczy do prowadzenia zdrowego trybu życia. W całej diecie nie ma przymusów i radykalizmu – zmiany nadchodzą z czasem, a sam autor proponuje trójstopniowy sposób przechodzenia na jego dietę. Zastrzega dodatkowo, że nie jest to dieta wegetariańska ani wegańska, choć w to akurat trudno będzie odbiorcom uwierzyć. Autor przede wszystkim w formie koncentruje się na entuzjastycznym zachwalaniu swojego pomysłu (a od czasu do czasu i reklamowaniu swoich produktów) – i paradoksalnie to właśnie reklamowe natręctwo może być przyczyną zniechęcenia do proponowanej przez niego diety.
Joel Fuhrman od początku zwraca się bezpośrednio do czytelnika, który musi uwierzyć w zbawienny wpływ jego rozwiązania. Dieta nutritariańska to prosta droga do pozbycia się problemów zdrowotnych – cukrzycy, kłopotów z sercem czy uporczywych migren, choroby autoimmunologiczne cofają się pod jej wpływem i nawet gdy dla chorego nie ma ratunku, dieta zadziała. Tak radośnie przekonuje Fuhrman i przywołuje kilkanaście pochwalnych wypowiedzi osób w różnym wieku i z różnych części Stanów. Jednemu dieta pomogła na wrzody, innemu na płodność, na alergię czy astmę. Żeby nikt nie miał wątpliwości, rodzaj schorzenia pojawia się jako tytuł przed zwierzeniem. To sposób kojarzący się u nas z gazetowymi reklamami filipińskich uzdrowicieli lub produktami ze sprzedaży wysyłkowej – szybciej zniechęci niż przekona, zwłaszcza w zestawieniu z jednokierunkowością wysiłków autora. Ale jeśli pominąć czynniki perswazyjne, których tu zatrzęsienie, warto przyjrzeć się samej diecie i jej uzasadnieniom. „Trzy kroki do zdrowia” odarte z przesadnego marketingu zachęcają do wypróbowania diety i samych podstępów służących do przestawiania organizmu na warzywa i owoce. Fuhrman wie, że ludzie nie znoszą przymusu, zwłaszcza jeśli chodzi o takie przyjemności jak jedzenie. Pokazuje zatem, co zrobić, żeby organizm „sam” przekonał się do zdrowej diety i stopniowo odrzucał to, co zbędne. Oczywiście można czasem zjeść coś niezdrowego, ale powoli traci się na to ochotę.
W Trzech krokach do zdrowia” jest także rozbudowana część z przepisami. Najpierw Fuhran proponuje jadłospis na cztery tygodnie, rozpisany na trzy kroki – trzy kolejne poziomy wtajemniczenia. Rozwiewa wątpliwości, ba, zaznacza nawet, co zrobić w przypadku zwiększonego zapotrzebowania kalorycznego. Potrawy zaznaczone pogrubioną czcionką znajdują się wśród przepisów w dalszej części książki. Przy każdym przepisie autor podaje zawartość mikroelementów, jakby chciał zachować pozory naukowego podparcia swoich tez i wykorzystać jeszcze jedną możliwość przekonania nieprzekonanych.
„Trzy kroki do zdrowia” to kolejna publikacja ważna dla czytelników, którzy planują przejść na zdrową dietę lub wierzą w leczniczą wartość posiłków. Nacisk na przekonywanie do wyboru tej akurat drogi może trochę zniechęcić do autora, ale już wolny od perswazji zestaw przepisów dostarczy szeregu kulinarnych inspiracji.
Dieta lecznicza
Założenia dra Joela Fuhrmana są dość proste: w celu zachowania (lub przywrócenia) zdrowia należy przejść na dietę nutritariańską, czyli jeść produkty o „wysokiej gęstości odżywczej” – jak najwięcej surowych warzyw i owoców przed posiłkami. To wyreguluje apetyt i pozwoli na stopniowe odstawianie niezdrowych przekąsek. Fuhrman uczy, jak poznawać prawdziwy głód (i odróżniać go od apetytu na śmieciowe przysmaki – rodzaje uzależnienia) i jak przejść na trzy posiłki dziennie, co, jego zdaniem, w zupełności wystarczy do prowadzenia zdrowego trybu życia. W całej diecie nie ma przymusów i radykalizmu – zmiany nadchodzą z czasem, a sam autor proponuje trójstopniowy sposób przechodzenia na jego dietę. Zastrzega dodatkowo, że nie jest to dieta wegetariańska ani wegańska, choć w to akurat trudno będzie odbiorcom uwierzyć. Autor przede wszystkim w formie koncentruje się na entuzjastycznym zachwalaniu swojego pomysłu (a od czasu do czasu i reklamowaniu swoich produktów) – i paradoksalnie to właśnie reklamowe natręctwo może być przyczyną zniechęcenia do proponowanej przez niego diety.
Joel Fuhrman od początku zwraca się bezpośrednio do czytelnika, który musi uwierzyć w zbawienny wpływ jego rozwiązania. Dieta nutritariańska to prosta droga do pozbycia się problemów zdrowotnych – cukrzycy, kłopotów z sercem czy uporczywych migren, choroby autoimmunologiczne cofają się pod jej wpływem i nawet gdy dla chorego nie ma ratunku, dieta zadziała. Tak radośnie przekonuje Fuhrman i przywołuje kilkanaście pochwalnych wypowiedzi osób w różnym wieku i z różnych części Stanów. Jednemu dieta pomogła na wrzody, innemu na płodność, na alergię czy astmę. Żeby nikt nie miał wątpliwości, rodzaj schorzenia pojawia się jako tytuł przed zwierzeniem. To sposób kojarzący się u nas z gazetowymi reklamami filipińskich uzdrowicieli lub produktami ze sprzedaży wysyłkowej – szybciej zniechęci niż przekona, zwłaszcza w zestawieniu z jednokierunkowością wysiłków autora. Ale jeśli pominąć czynniki perswazyjne, których tu zatrzęsienie, warto przyjrzeć się samej diecie i jej uzasadnieniom. „Trzy kroki do zdrowia” odarte z przesadnego marketingu zachęcają do wypróbowania diety i samych podstępów służących do przestawiania organizmu na warzywa i owoce. Fuhrman wie, że ludzie nie znoszą przymusu, zwłaszcza jeśli chodzi o takie przyjemności jak jedzenie. Pokazuje zatem, co zrobić, żeby organizm „sam” przekonał się do zdrowej diety i stopniowo odrzucał to, co zbędne. Oczywiście można czasem zjeść coś niezdrowego, ale powoli traci się na to ochotę.
W Trzech krokach do zdrowia” jest także rozbudowana część z przepisami. Najpierw Fuhran proponuje jadłospis na cztery tygodnie, rozpisany na trzy kroki – trzy kolejne poziomy wtajemniczenia. Rozwiewa wątpliwości, ba, zaznacza nawet, co zrobić w przypadku zwiększonego zapotrzebowania kalorycznego. Potrawy zaznaczone pogrubioną czcionką znajdują się wśród przepisów w dalszej części książki. Przy każdym przepisie autor podaje zawartość mikroelementów, jakby chciał zachować pozory naukowego podparcia swoich tez i wykorzystać jeszcze jedną możliwość przekonania nieprzekonanych.
„Trzy kroki do zdrowia” to kolejna publikacja ważna dla czytelników, którzy planują przejść na zdrową dietę lub wierzą w leczniczą wartość posiłków. Nacisk na przekonywanie do wyboru tej akurat drogi może trochę zniechęcić do autora, ale już wolny od perswazji zestaw przepisów dostarczy szeregu kulinarnych inspiracji.
wtorek, 27 stycznia 2015
Simone Moro: Zew lodu
Agora, Warszawa 2015.
Wspomnienia ze wspinaczki
Czy podczas wspinaczki na ośmiotysięcznik można napisać książkę o swoich alpinistycznych dokonaniach? Simone Moro udowadnia, że tak. Nie chce przy tym, wzorem wielu innych sportowców, korzystać z pomocy ghostów. Uważa, że powinien sam zmierzyć się z tematem i opracować najbardziej ekstremalne wspomnienia, doświadczenia, dla których wspólnym mianownikiem są słowa „prawie niemożliwe”. Tak powstaje „Zew lodu”, prywatna relacja z kilku wypraw, połączona z prezentacją życiowej filozofii i podejścia do sportu. Moro zamierza dotrzeć do zwyczajnych czytelników – nie zarzuca fachowymi terminami ani technicznymi szczegółami przygotowań. Dużo natomiast pisze o… polskiej szkole wspinaczkowej i o Polakach, spotkanych w drodze na szczyty.
„Zew lodu” jest bardziej pamiętnikiem niż literaturą sportową. Rezygnacja z doświadczonego autora (chociaż Moro wydał już jedną książkę) skutkuje dosyć nierównym tempem. Simone Moro przeżywa raz jeszcze swoje przygody, ale nie zawsze umie stopniować napięcie, zresztą wydaje się, że akurat tej gry z odbiorcami podejmować nie lubi. Odrzuca zatem tony sensacyjne, próbuje za to dać czytelnikom pojęcie o tym, co dzieje się podczas zimowego zdobywania najtrudniejszych gór. Relacjonuje dość skrótowo (więc i z konieczności ogólnikowo) kolejne podejścia. Bardzo często skupia się na sferze zewnętrznej, nie na relacjach w zespole. Opowiada o konsekwencjach decyzji podejmowanych podczas przygotowań, o warunkach pogodowych i o niespodziewanych utrudnieniach na wyprawach. Podkreśla znaczenie wymiany doświadczeń z innymi sportowcami. Wśród ciekawostek pojawi się między innymi rezygnacja z bezsmakowych dań liofilizowanych na rzecz… domowych zapasów – to zaledwie jedna ze wskazówek, jakiej autorowi udzielili polscy koledzy po fachu. Moro dość sumiennie odnotowuje kolejne etapy wypraw. Naprawdę interesująco pisze jednak o wydarzeniach najtrudniejszych: lawiny, wypadki, walka z pogodą i ograniczeniami organizmu nadają tomowi wyrazu. Zwłaszcza że Moro nie szuka tutaj sensacji – „Zew lodu” nie manipuluje emocjami odbiorców. Zdarza się autorowi posłużyć elementami nieobojętnymi w lekturze (smutek po stracie przyjaciół czy drugie urodziny synka świętowane za pośrednictwem Skype’a) – ale nie dominują one w opowieści.
Simone Moro stawia w tych zwierzeniach na szczerość i kieruje się instynktem w doborze tematów. Jest świadomy tego, że wielu anegdot już nie odtworzy. Dialogi pozbawione puentującej roli wstawia do tekstu dla ożywienia narracji. Zależy mu na przedstawieniu alpinizmu jako sztuki, bywa, że przypomina o oczywistościach (prawdziwym szczytem jest przeżycie). Nakreśla sytuację alpinistów w różnych krajach, problemy z tragarzami czy najtrudniejsze decyzje. Nie zamęcza swoimi poglądami, nie tłumaczy też do końca wyboru takiej życiowej drogi.
„Zew lodu” jest książką bardzo prywatną – dla wielu odbiorców to stanie się jej podstawowym atutem. Moro nie zaraża entuzjazmem ani miłością do gór, przedstawia swój sposób na życie, ale nie szuka naśladowców. W tej publikacji utrwala istotne dla siebie chwile, których jeszcze nie zatarł czas. Szkoda, że nie wprowadza jeszcze do narracji migawek z twórczej teraźniejszości: sam sposób radzenia sobie z pisaniem książki w warunkach ekstremalnych mógłby skutecznie zachęcić do lektury. Simone Moro jednak nie wierzy w doznania indywidualne, te, które nie dają się uogólnić. Dokonuje w swoich wspomnieniach wyboru, trochę wymuszonego przez czas i pamięć. Pozwala jednak poznać przeżycia alpinistów i pozostawia czytelnikom wnioski na temat życiowych dróg czy odważnych decyzji. Jest „Zew lodu” tomem, który nie próbuje być wielką sportową literaturą.
Wspomnienia ze wspinaczki
Czy podczas wspinaczki na ośmiotysięcznik można napisać książkę o swoich alpinistycznych dokonaniach? Simone Moro udowadnia, że tak. Nie chce przy tym, wzorem wielu innych sportowców, korzystać z pomocy ghostów. Uważa, że powinien sam zmierzyć się z tematem i opracować najbardziej ekstremalne wspomnienia, doświadczenia, dla których wspólnym mianownikiem są słowa „prawie niemożliwe”. Tak powstaje „Zew lodu”, prywatna relacja z kilku wypraw, połączona z prezentacją życiowej filozofii i podejścia do sportu. Moro zamierza dotrzeć do zwyczajnych czytelników – nie zarzuca fachowymi terminami ani technicznymi szczegółami przygotowań. Dużo natomiast pisze o… polskiej szkole wspinaczkowej i o Polakach, spotkanych w drodze na szczyty.
„Zew lodu” jest bardziej pamiętnikiem niż literaturą sportową. Rezygnacja z doświadczonego autora (chociaż Moro wydał już jedną książkę) skutkuje dosyć nierównym tempem. Simone Moro przeżywa raz jeszcze swoje przygody, ale nie zawsze umie stopniować napięcie, zresztą wydaje się, że akurat tej gry z odbiorcami podejmować nie lubi. Odrzuca zatem tony sensacyjne, próbuje za to dać czytelnikom pojęcie o tym, co dzieje się podczas zimowego zdobywania najtrudniejszych gór. Relacjonuje dość skrótowo (więc i z konieczności ogólnikowo) kolejne podejścia. Bardzo często skupia się na sferze zewnętrznej, nie na relacjach w zespole. Opowiada o konsekwencjach decyzji podejmowanych podczas przygotowań, o warunkach pogodowych i o niespodziewanych utrudnieniach na wyprawach. Podkreśla znaczenie wymiany doświadczeń z innymi sportowcami. Wśród ciekawostek pojawi się między innymi rezygnacja z bezsmakowych dań liofilizowanych na rzecz… domowych zapasów – to zaledwie jedna ze wskazówek, jakiej autorowi udzielili polscy koledzy po fachu. Moro dość sumiennie odnotowuje kolejne etapy wypraw. Naprawdę interesująco pisze jednak o wydarzeniach najtrudniejszych: lawiny, wypadki, walka z pogodą i ograniczeniami organizmu nadają tomowi wyrazu. Zwłaszcza że Moro nie szuka tutaj sensacji – „Zew lodu” nie manipuluje emocjami odbiorców. Zdarza się autorowi posłużyć elementami nieobojętnymi w lekturze (smutek po stracie przyjaciół czy drugie urodziny synka świętowane za pośrednictwem Skype’a) – ale nie dominują one w opowieści.
Simone Moro stawia w tych zwierzeniach na szczerość i kieruje się instynktem w doborze tematów. Jest świadomy tego, że wielu anegdot już nie odtworzy. Dialogi pozbawione puentującej roli wstawia do tekstu dla ożywienia narracji. Zależy mu na przedstawieniu alpinizmu jako sztuki, bywa, że przypomina o oczywistościach (prawdziwym szczytem jest przeżycie). Nakreśla sytuację alpinistów w różnych krajach, problemy z tragarzami czy najtrudniejsze decyzje. Nie zamęcza swoimi poglądami, nie tłumaczy też do końca wyboru takiej życiowej drogi.
„Zew lodu” jest książką bardzo prywatną – dla wielu odbiorców to stanie się jej podstawowym atutem. Moro nie zaraża entuzjazmem ani miłością do gór, przedstawia swój sposób na życie, ale nie szuka naśladowców. W tej publikacji utrwala istotne dla siebie chwile, których jeszcze nie zatarł czas. Szkoda, że nie wprowadza jeszcze do narracji migawek z twórczej teraźniejszości: sam sposób radzenia sobie z pisaniem książki w warunkach ekstremalnych mógłby skutecznie zachęcić do lektury. Simone Moro jednak nie wierzy w doznania indywidualne, te, które nie dają się uogólnić. Dokonuje w swoich wspomnieniach wyboru, trochę wymuszonego przez czas i pamięć. Pozwala jednak poznać przeżycia alpinistów i pozostawia czytelnikom wnioski na temat życiowych dróg czy odważnych decyzji. Jest „Zew lodu” tomem, który nie próbuje być wielką sportową literaturą.
poniedziałek, 26 stycznia 2015
Linda A. Reddy: Rozwijanie umiejętności społecznych dziecka. Interwencje przez zabawę
PWN, Warszawa 2014.
Scenariusze zabaw
Linda A. Reddy proponuje odbiorcom, w szczególności nauczycielom i pedagogom, specjalistyczną publikację podzieloną na dwie części. „Rozwijanie umiejętności społecznych dziecka” to połączenie teorii w postaci uporządkowanych odkryć badawczych i wniosków oraz praktyki – zestawu scenariuszy zabaw wraz z wpisanymi w nie obowiązkami i reakcjami prowadzącego. Praktyczna część książki może się przydać również rodzicom, pod warunkiem, że znajdą czas – najpierw na przestudiowanie drobiazgowych (a niekiedy bardzo oczywistych) wskazówek, a potem na zorganizowanie zabaw i towarzyszenie w nich najmłodszym pociechom.
Autorka tomu na początku referuje rolę zabawy grupowej w procesie nabywania umiejętności społecznych, wylicza grupy dzieci o „specjalnych potrzebach” i zachęca do tworzenia dla nich zespołów wyrównawczych, pokazuje też, jakie postawy powinien przyjmować opiekun grupy w stosunku do dzieci. Tu nie ma mowy o budowaniu autorytetu ani o karach za złe zachowanie – nawet odesłanie niesfornego malucha do kąta ma być odbierane przez niego jako nagroda. Reddy wyjaśnia nawet, jak wydawać polecenia (z uwzględnieniem… tembru głosu i zawartych w nim emocji) – wszystko to pięknie brzmi w teorii, ale raczej trudno sobie wyobrazić taki wyidealizowany model rozmowy w prawdziwym życiu, zwłaszcza że i reakcje dzieci nie będą mieścić się w prezentowanych schematach. Ale Linda A. Reddy nie występuje tu z pozycji badacza, jedynie przedstawia teorie i wyniki badań, próbuje dokonać ich syntezy, by udowodnić, że odpowiednio przygotowane zabawy pomagają w rozwoju kilkulatka. Także w samej tezie nie ma zatem odkrywczości: to w miarę bezpieczny motyw. Dyskurs naukowy pierwszej części kończy się razem z wnioskami. Następnym krokiem są zabawy służące dzieciom do rozwijania umiejętności społecznych.
Najpierw autorka przedstawia „klocki” – składniki późniejszych większych zabaw. Na tym etapie wylicza w punktach sekwencje takich zachowań jak przedstawiania się, włączania (lub nie) do rozmowy, aktywnego słuchania czy wyrażania uczuć. Każdy klocek składa się z jednoakapitowego teoretycznego podbudowania, szeregu wskazówek z uwzględnieniem intencji i reakcji na zachowania innych oraz podpowiedziami tematów ćwiczeń. Wreszcie większa część tomu składa się z rozbudowanych propozycji samych zabaw: z nakreśleniem umiejętności (dodatkowo na marginesie podana jest grupa tematyczna), umiejętnościami, które uczestnicy zabawy muszą już mieć, potrzebnymi materiałami i miejscem. Autorka opisuje zabawy oraz ich realizacje (sposób tłumaczenia dzieciom ich zadań). Wprowadza na koniec zestaw pytań do dyskusji nad daną zabawą.
Linda A. Reddy z pewnością ułatwia pracę pedagogom – oraz umożliwia zapanowanie nad dziećmi sprawiającymi problemy wychowawcze. Ale w ferworze naprawiania niedostatków w rozwoju maluchów zapomina o tym, że zabawa powinna dawać też najmłodszym przyjemność – w przeciwnym razie każda kolejna pozycja prowadzącego będzie łączyć się z coraz większą niechęcią ze strony grupy. „Rozwijanie umiejętności społecznych dziecka” to próba wydobycia esencji z tego, co zwykło się nazywać nauką przez zabawę. Ale wprowadzenie w życie takiej wersji zabaw raczej nie przekona dzieci do przełamywania lęków i pracy nad sobą – potrzeba jeszcze pedagogicznego doświadczenia i wyobraźni, wtedy książka rzeczywiście może okazać się wsparciem i podstawą do budowania własnych zajęciowych scenariuszy z uwzględnieniem wyników badań oraz zadowolenia najmłodszych.
Scenariusze zabaw
Linda A. Reddy proponuje odbiorcom, w szczególności nauczycielom i pedagogom, specjalistyczną publikację podzieloną na dwie części. „Rozwijanie umiejętności społecznych dziecka” to połączenie teorii w postaci uporządkowanych odkryć badawczych i wniosków oraz praktyki – zestawu scenariuszy zabaw wraz z wpisanymi w nie obowiązkami i reakcjami prowadzącego. Praktyczna część książki może się przydać również rodzicom, pod warunkiem, że znajdą czas – najpierw na przestudiowanie drobiazgowych (a niekiedy bardzo oczywistych) wskazówek, a potem na zorganizowanie zabaw i towarzyszenie w nich najmłodszym pociechom.
Autorka tomu na początku referuje rolę zabawy grupowej w procesie nabywania umiejętności społecznych, wylicza grupy dzieci o „specjalnych potrzebach” i zachęca do tworzenia dla nich zespołów wyrównawczych, pokazuje też, jakie postawy powinien przyjmować opiekun grupy w stosunku do dzieci. Tu nie ma mowy o budowaniu autorytetu ani o karach za złe zachowanie – nawet odesłanie niesfornego malucha do kąta ma być odbierane przez niego jako nagroda. Reddy wyjaśnia nawet, jak wydawać polecenia (z uwzględnieniem… tembru głosu i zawartych w nim emocji) – wszystko to pięknie brzmi w teorii, ale raczej trudno sobie wyobrazić taki wyidealizowany model rozmowy w prawdziwym życiu, zwłaszcza że i reakcje dzieci nie będą mieścić się w prezentowanych schematach. Ale Linda A. Reddy nie występuje tu z pozycji badacza, jedynie przedstawia teorie i wyniki badań, próbuje dokonać ich syntezy, by udowodnić, że odpowiednio przygotowane zabawy pomagają w rozwoju kilkulatka. Także w samej tezie nie ma zatem odkrywczości: to w miarę bezpieczny motyw. Dyskurs naukowy pierwszej części kończy się razem z wnioskami. Następnym krokiem są zabawy służące dzieciom do rozwijania umiejętności społecznych.
Najpierw autorka przedstawia „klocki” – składniki późniejszych większych zabaw. Na tym etapie wylicza w punktach sekwencje takich zachowań jak przedstawiania się, włączania (lub nie) do rozmowy, aktywnego słuchania czy wyrażania uczuć. Każdy klocek składa się z jednoakapitowego teoretycznego podbudowania, szeregu wskazówek z uwzględnieniem intencji i reakcji na zachowania innych oraz podpowiedziami tematów ćwiczeń. Wreszcie większa część tomu składa się z rozbudowanych propozycji samych zabaw: z nakreśleniem umiejętności (dodatkowo na marginesie podana jest grupa tematyczna), umiejętnościami, które uczestnicy zabawy muszą już mieć, potrzebnymi materiałami i miejscem. Autorka opisuje zabawy oraz ich realizacje (sposób tłumaczenia dzieciom ich zadań). Wprowadza na koniec zestaw pytań do dyskusji nad daną zabawą.
Linda A. Reddy z pewnością ułatwia pracę pedagogom – oraz umożliwia zapanowanie nad dziećmi sprawiającymi problemy wychowawcze. Ale w ferworze naprawiania niedostatków w rozwoju maluchów zapomina o tym, że zabawa powinna dawać też najmłodszym przyjemność – w przeciwnym razie każda kolejna pozycja prowadzącego będzie łączyć się z coraz większą niechęcią ze strony grupy. „Rozwijanie umiejętności społecznych dziecka” to próba wydobycia esencji z tego, co zwykło się nazywać nauką przez zabawę. Ale wprowadzenie w życie takiej wersji zabaw raczej nie przekona dzieci do przełamywania lęków i pracy nad sobą – potrzeba jeszcze pedagogicznego doświadczenia i wyobraźni, wtedy książka rzeczywiście może okazać się wsparciem i podstawą do budowania własnych zajęciowych scenariuszy z uwzględnieniem wyników badań oraz zadowolenia najmłodszych.
niedziela, 25 stycznia 2015
Bill Watterson: Calvin i Hobbes. Dni są po prostu za krótkie
Egmont, Warszawa 2014 (wyd. II).
Pluszmistrz i jego dzieciak
Calvin i Hobbes są niezawodni, jeśli chodzi o dostarczanie rozrywki. Irytujący nadaktywny sześciolatek i jego sarkastyczny przyjaciel, pluszowy tygrys, stanowią w świecie humoru prawdziwą potęgę i zapewniają dorosłym czytelnikom mnóstwo śmiechu. Komiksowe stripy nie starzeją się mimo upływu lat – ósmy tom serii (w znakomitym przekładzie) – doczekał się właśnie drugiego wydania. „Dni są po prostu za krótkie” to powrót do idylli dzieciństwa – oraz do dylematów, które dorosłym nie przyszłyby nawet do głowy. A wszystko podporządkowane komizmowi w najlepszym gatunku.
Rodzice Calvina codziennie stają przed wielkimi wyzwaniami. Ich nieprzeciętnie inteligentny syn zadaje im często trudne pytania, podważa ich autorytet i słucha przeważnie tylko Hobbesa (który już dawno awansował na członka rodziny). Calvin zresztą żyje we własnym świecie – w świecie wyobraźni. To dzięki niej pluszowy tygrys żyje i wdaje się w rozmaite dyskusje, domek na drzewie zamienia się w fortecę i siedzibę klubu PFUJ, a sam bohater przenosi się w czasie. Tekturowe pudełko może jako wehikuł czasu świetnie posłużyć, a życie gumy zyskuje całą filozoficzno-reklamową otoczkę. Calvin doskonale wie, że „dzieciństwo służy do obrzydzania dorosłości” – ale przecież musi uciekać się do rozmaitych sztuczek, skoro mama i tata nie pozwalają mu prowadzić samochodu, każą odrabiać lekcje i grzecznie zjadać kolejne zdrowe posiłki. Calvin lepi ze śniegu bardzo oryginalne bałwany (podwórka zimą wyglądałyby naprawdę interesująco, gdyby czytelnicy zainspirowani tymi pomysłami zaczęli wykazywać się podobną kreatywnością). Potrafi zamienić się w tyranozaura i szuka sposobu na potwory spod łóżka. Ma nawet listę słów, które wywołują reakcję rodziców.
Pojedyncze komiksowe paski (rzadziej całostronicowe historyjki) są przeważnie zamkniętym dowcipem, który udowadnia, że Bill Watterson idealnie obserwuje dzieciństwo. Jego Calvin wydaje się przesadzony, czasem sięga po wiedzę dorosłych – ale tylko po to, by zastosować do niej nieubłaganą dziecięcą logikę. Nagle okazuje się, że dorośli są bezradni wobec tak przenikliwego spojrzenia na świat. W postaci Hobbesa Calvin znajduje godnego siebie przeciwnika. Hobbes może być niesłuchanym głosem rozsądku, albo leniwym kotem. Może drwić sobie z nieuctwa Calvina i udowadniać mu luki w rozumowaniu lub stanowić partnera do zabaw czy bójek. Trudno nie uwielbiać Hobbesa – to jedno ze źródeł sukcesu Wattersona.
Błyskotliwy humor jest czynnikiem, który do przygód sześciolatka i pluszaka przyciąga czytelników. Watterson stosuje inteligentną satyrę i absurd, raz po raz zaskakując odbiorców przenikliwością spojrzenia i talentem do puentowania scenek. Lubi wariacje kolejnych tematów (komiksowe serie) i nie powtarza sprawdzonych rozwiązań. Śmiech jest dla niego najważniejszy, dlatego też musi zostać dopracowany w każdym szczególe. To oznacza, że czasem odbiorcy dostają nawet po kilka udanych żartów na stronie. Dowcip Wattersona nie zawiedzie.
Podobnie zresztą jak kreska. Calvin zyskuje spore grono odbiorców także dzięki sposobowi przedstawiania emocji i reakcji. Watterson wybiera dość prosty styl, ale to dlatego, że rezygnuje z elementów, które mogłyby zakłócić czystość przekazu. Doskonale dobiera miny i gesty bohaterów, potrafi oddać wszelkie niuanse ich doznań. Czasem nie potrzebuje słów, żeby zbudować komiczne napięcie i prowadzi przez sytuację samymi tylko obrazkami. „Dni są po prostu za krótkie” to ciepły humor i niepowtarzalne pomysły, a także galeria bardzo ciekawych i obdarzonych wyrazistymi charakterami postaci. Kto raz zetknie się z przygodami Calvina i Hobbesa, ten stanie się fanem dwójki przyjaciół.
Pluszmistrz i jego dzieciak
Calvin i Hobbes są niezawodni, jeśli chodzi o dostarczanie rozrywki. Irytujący nadaktywny sześciolatek i jego sarkastyczny przyjaciel, pluszowy tygrys, stanowią w świecie humoru prawdziwą potęgę i zapewniają dorosłym czytelnikom mnóstwo śmiechu. Komiksowe stripy nie starzeją się mimo upływu lat – ósmy tom serii (w znakomitym przekładzie) – doczekał się właśnie drugiego wydania. „Dni są po prostu za krótkie” to powrót do idylli dzieciństwa – oraz do dylematów, które dorosłym nie przyszłyby nawet do głowy. A wszystko podporządkowane komizmowi w najlepszym gatunku.
Rodzice Calvina codziennie stają przed wielkimi wyzwaniami. Ich nieprzeciętnie inteligentny syn zadaje im często trudne pytania, podważa ich autorytet i słucha przeważnie tylko Hobbesa (który już dawno awansował na członka rodziny). Calvin zresztą żyje we własnym świecie – w świecie wyobraźni. To dzięki niej pluszowy tygrys żyje i wdaje się w rozmaite dyskusje, domek na drzewie zamienia się w fortecę i siedzibę klubu PFUJ, a sam bohater przenosi się w czasie. Tekturowe pudełko może jako wehikuł czasu świetnie posłużyć, a życie gumy zyskuje całą filozoficzno-reklamową otoczkę. Calvin doskonale wie, że „dzieciństwo służy do obrzydzania dorosłości” – ale przecież musi uciekać się do rozmaitych sztuczek, skoro mama i tata nie pozwalają mu prowadzić samochodu, każą odrabiać lekcje i grzecznie zjadać kolejne zdrowe posiłki. Calvin lepi ze śniegu bardzo oryginalne bałwany (podwórka zimą wyglądałyby naprawdę interesująco, gdyby czytelnicy zainspirowani tymi pomysłami zaczęli wykazywać się podobną kreatywnością). Potrafi zamienić się w tyranozaura i szuka sposobu na potwory spod łóżka. Ma nawet listę słów, które wywołują reakcję rodziców.
Pojedyncze komiksowe paski (rzadziej całostronicowe historyjki) są przeważnie zamkniętym dowcipem, który udowadnia, że Bill Watterson idealnie obserwuje dzieciństwo. Jego Calvin wydaje się przesadzony, czasem sięga po wiedzę dorosłych – ale tylko po to, by zastosować do niej nieubłaganą dziecięcą logikę. Nagle okazuje się, że dorośli są bezradni wobec tak przenikliwego spojrzenia na świat. W postaci Hobbesa Calvin znajduje godnego siebie przeciwnika. Hobbes może być niesłuchanym głosem rozsądku, albo leniwym kotem. Może drwić sobie z nieuctwa Calvina i udowadniać mu luki w rozumowaniu lub stanowić partnera do zabaw czy bójek. Trudno nie uwielbiać Hobbesa – to jedno ze źródeł sukcesu Wattersona.
Błyskotliwy humor jest czynnikiem, który do przygód sześciolatka i pluszaka przyciąga czytelników. Watterson stosuje inteligentną satyrę i absurd, raz po raz zaskakując odbiorców przenikliwością spojrzenia i talentem do puentowania scenek. Lubi wariacje kolejnych tematów (komiksowe serie) i nie powtarza sprawdzonych rozwiązań. Śmiech jest dla niego najważniejszy, dlatego też musi zostać dopracowany w każdym szczególe. To oznacza, że czasem odbiorcy dostają nawet po kilka udanych żartów na stronie. Dowcip Wattersona nie zawiedzie.
Podobnie zresztą jak kreska. Calvin zyskuje spore grono odbiorców także dzięki sposobowi przedstawiania emocji i reakcji. Watterson wybiera dość prosty styl, ale to dlatego, że rezygnuje z elementów, które mogłyby zakłócić czystość przekazu. Doskonale dobiera miny i gesty bohaterów, potrafi oddać wszelkie niuanse ich doznań. Czasem nie potrzebuje słów, żeby zbudować komiczne napięcie i prowadzi przez sytuację samymi tylko obrazkami. „Dni są po prostu za krótkie” to ciepły humor i niepowtarzalne pomysły, a także galeria bardzo ciekawych i obdarzonych wyrazistymi charakterami postaci. Kto raz zetknie się z przygodami Calvina i Hobbesa, ten stanie się fanem dwójki przyjaciół.
sobota, 24 stycznia 2015
Caroline Leavitt: Gdzie jesteś, Jimmy?
Świat Książki, Warszawa 2014.
Ucieczka
Co pewien czas Leniwa Niedziela dostarcza powieści, które nie rozleniwiają, a nawet zmuszają do zastanowienia się nad losem bohaterów, nie przynoszą optymistycznych rozwiązań ani pogodnych fabuł, ale przykuwają czytelniczki warstwą psychologiczną. Caroline Leavitt lubuje się w takich mrocznych fabułach, co udowadnia po raz kolejny tomem „Gdzie jesteś, Jimmy?”. Tu bohaterowie już zawsze będą płacić za niedopatrzenie z przeszłości.
Dzieciństwo Lewisa nie należy do sielskich. Chłopca wychowuje matka, rozwiedziona Żydówka – co w Bostonie lat 50. wystarcza do społecznego ostracyzmu. Kobieta nie może liczyć na wsparcie sąsiadów, a jedynym, który darzy ją stałą sympatią, jest dwunastoletni Jimmy, najlepszy przyjaciel Lewisa. Pewnego dnia Jimmy znika bez śladu, a jego zaginięcie ma wielki wpływ na losy Lewisa i jego matki – oraz na psychikę siostry Jimmiego, Rose. Autorka towarzyszy postaciom aż do dorosłości i sprawdza, jak nieobecny Jimmy oddziałuje na podejmowane decyzje.
„Gdzie jesteś, Jimmy” to powieść o (nie)tolerancji. Na początku Leavitt stara się często podkreślać żydowskie korzenie Lewisa, żeby wskazać jedną z przyczyn odrzucenia. Jest natomiast ostrożna w portretowaniu Avy – atrakcyjna rozwódka zniechęca do siebie sąsiadów, ale nie potrafi też zbudować nowego trwałego związku. Ma na to wpływ również obecność dziecka, bardzo tęskniącego za ojcem. Leavitt zajmuje się ilustrowaniem losów Lewisa, ale prowadzi opowieść w kierunku zapożyczonym z Bildungsroman. Trójka dzieci, Lewis, Jimmy i Rose, ma swoje tajemnice i drobne lęki. Ta przyjaźń, tragiczna ze względu na zaginięcie Jimmiego, i tak wydaje się czytelnikom od początku skazana na porażkę. W tej powieści relacje międzyludzkie zastępowane są imitacją interpersonalnych kontaktów – nikt nie uzyska wsparcia od najbliższych, bo też nikt nie potrafi o to wsparcie poprosić. Bohaterowie funkcjonują samotnie, a pamięć o niewyjaśnionym zdarzeniu z przeszłości wciąż utrudnia im egzystencję.
Aż Caroline Leavitt wykonuje skok w czasie, odcina się od przeszłości i próbuje zapewnić postaciom w miarę normalną egzystencję. Kiedy to się nie udaje, musi zabrać się za rozwiązanie zagadki. W tym procesie trochę za dużo jest przypadku, jakby wszyscy w jednym momencie postanowili rozliczyć się ze wspomnieniami. Jedna decyzja wywołuje lawinę następnych, a z racji bliskiego finału odbiorczynie mogą przewidzieć, gdzie pojawi się rozwiązanie. W efekcie tajemnica odkrywa się sama i przed czasem, pozostaje tylko wrażenie zgrozy.
Bo na takiej właśnie atmosferze Leavitt swoją książkę opiera. Zależy jej przede wszystkim na dreszczu emocji, wyrzucie, że łatwo było uniknąć nieszczęścia, skoro rozwiązanie znajdowało się na wyciągnięcie ręki. W tej powieści mimo retrospekcji nikt nie cofnie czasu, a bez tego pogodzenie się z losem wydaje się niemożliwe. Leavitt obok wątku kryminalnego przez cały czas zajmuje się precyzowaniem charakterów. W tej dziedzinie osiąga całkiem sporo – nie musi więc podpierać się samym rozwojem wydarzeń. Autorka unika i łatwych wzruszeń, i pouczania czytelniczek. Wybiera trudny temat, który nie pasuje do konwencji czytadeł – tworzy powieść psychologiczną z szeregiem ważnych spostrzeżeń. Wybiera minorowe tony, żeby zwrócić uwagę na konsekwencje silnego przeżycia sprzed lat. „Gdzie jesteś, Jimmy” to publikacja, która pokazuje, jak kruche może być szczęście.
Ucieczka
Co pewien czas Leniwa Niedziela dostarcza powieści, które nie rozleniwiają, a nawet zmuszają do zastanowienia się nad losem bohaterów, nie przynoszą optymistycznych rozwiązań ani pogodnych fabuł, ale przykuwają czytelniczki warstwą psychologiczną. Caroline Leavitt lubuje się w takich mrocznych fabułach, co udowadnia po raz kolejny tomem „Gdzie jesteś, Jimmy?”. Tu bohaterowie już zawsze będą płacić za niedopatrzenie z przeszłości.
Dzieciństwo Lewisa nie należy do sielskich. Chłopca wychowuje matka, rozwiedziona Żydówka – co w Bostonie lat 50. wystarcza do społecznego ostracyzmu. Kobieta nie może liczyć na wsparcie sąsiadów, a jedynym, który darzy ją stałą sympatią, jest dwunastoletni Jimmy, najlepszy przyjaciel Lewisa. Pewnego dnia Jimmy znika bez śladu, a jego zaginięcie ma wielki wpływ na losy Lewisa i jego matki – oraz na psychikę siostry Jimmiego, Rose. Autorka towarzyszy postaciom aż do dorosłości i sprawdza, jak nieobecny Jimmy oddziałuje na podejmowane decyzje.
„Gdzie jesteś, Jimmy” to powieść o (nie)tolerancji. Na początku Leavitt stara się często podkreślać żydowskie korzenie Lewisa, żeby wskazać jedną z przyczyn odrzucenia. Jest natomiast ostrożna w portretowaniu Avy – atrakcyjna rozwódka zniechęca do siebie sąsiadów, ale nie potrafi też zbudować nowego trwałego związku. Ma na to wpływ również obecność dziecka, bardzo tęskniącego za ojcem. Leavitt zajmuje się ilustrowaniem losów Lewisa, ale prowadzi opowieść w kierunku zapożyczonym z Bildungsroman. Trójka dzieci, Lewis, Jimmy i Rose, ma swoje tajemnice i drobne lęki. Ta przyjaźń, tragiczna ze względu na zaginięcie Jimmiego, i tak wydaje się czytelnikom od początku skazana na porażkę. W tej powieści relacje międzyludzkie zastępowane są imitacją interpersonalnych kontaktów – nikt nie uzyska wsparcia od najbliższych, bo też nikt nie potrafi o to wsparcie poprosić. Bohaterowie funkcjonują samotnie, a pamięć o niewyjaśnionym zdarzeniu z przeszłości wciąż utrudnia im egzystencję.
Aż Caroline Leavitt wykonuje skok w czasie, odcina się od przeszłości i próbuje zapewnić postaciom w miarę normalną egzystencję. Kiedy to się nie udaje, musi zabrać się za rozwiązanie zagadki. W tym procesie trochę za dużo jest przypadku, jakby wszyscy w jednym momencie postanowili rozliczyć się ze wspomnieniami. Jedna decyzja wywołuje lawinę następnych, a z racji bliskiego finału odbiorczynie mogą przewidzieć, gdzie pojawi się rozwiązanie. W efekcie tajemnica odkrywa się sama i przed czasem, pozostaje tylko wrażenie zgrozy.
Bo na takiej właśnie atmosferze Leavitt swoją książkę opiera. Zależy jej przede wszystkim na dreszczu emocji, wyrzucie, że łatwo było uniknąć nieszczęścia, skoro rozwiązanie znajdowało się na wyciągnięcie ręki. W tej powieści mimo retrospekcji nikt nie cofnie czasu, a bez tego pogodzenie się z losem wydaje się niemożliwe. Leavitt obok wątku kryminalnego przez cały czas zajmuje się precyzowaniem charakterów. W tej dziedzinie osiąga całkiem sporo – nie musi więc podpierać się samym rozwojem wydarzeń. Autorka unika i łatwych wzruszeń, i pouczania czytelniczek. Wybiera trudny temat, który nie pasuje do konwencji czytadeł – tworzy powieść psychologiczną z szeregiem ważnych spostrzeżeń. Wybiera minorowe tony, żeby zwrócić uwagę na konsekwencje silnego przeżycia sprzed lat. „Gdzie jesteś, Jimmy” to publikacja, która pokazuje, jak kruche może być szczęście.
Ralf Butschkow: Mam przyjaciółkę lekarza weterynarii
Media Rodzina, Poznań 2014.
Pomoc
Zwierzęta nie lubią wizyt u weterynarza. Dzieciom trzeba więc wytłumaczyć, że to dla dobra ich czworonożnych pupili. W tym zadaniu pomocny może być kolejny tomik z serii Mądra Mysz – „Mam przyjaciółkę lekarza weterynarii”. Dzięki tej lekturze łatwiej będzie zapoznać dziecko z tematem, zwłaszcza że zaprezentowana tu sytuacja nie należy do zbyt przerażających. Tytus, pies Justynki, zranił się w łapkę. Na szczęście pani weterynarz urzęduje w sąsiedniej kamienicy i może szybko obejrzeć zwierzę. Bada psa dokładnie, a nawet robi mu prześwietlenie, żeby upewnić się, że poza drzazgą nic mu nie dolega. Planuje też zabieg: pod narkozą wyjmie drzazgę. Justynka może do tego czasu zostać w przychodni – dowie się dzięki temu na przykład, że królikom trzeba przycinać pazurki. Pani weterynarz zabiera też Justynkę do gospodarstwa rolnego oraz do małego miejskiego ZOO – wszędzie tam dogląda zwierząt i sprawdza, czy są zdrowe. Justynka może dowiedzieć się, jak wiele zadań ma jej sąsiadka. W tym czasie oczywiście Tytus wybudza się z narkozy i bohaterka wie, że nie boli go już łapka. Zawód weterynarza okazuje się nie tylko bardzo potrzebny, ale i ciekawy.
Ralf Butschkow – weteran serii – wie, co zrobić, żeby nie zniechęcać maluchów, a wzbudzać ich zainteresowanie. Przedstawia prostą sytuację, którą zna każdy właściciel czworonoga, niegroźną, żeby nie przestraszyć najmłodszych, ale wystarczająco rozbudowaną, by bohaterka mogła poznać spory wycinek codzienności w tym zawodzie. Madzia bada psa bardzo dokładnie – nawet jeśli nie jest to konieczne, autorowi pozwala zawrzeć w minimum treści całkiem spory przegląd prac weterynarza. Butschokow unika za to nieprzyjemnych aspektów zawodu – ale to w cyklu zachowanie typowe, tu wszystko ma być pozytywne, a nie odpychające.
„Mam przyjaciółkę lekarza weterynarii” to książeczka nieskomplikowana, ale bogata w wydarzenia. Do tego dochodzi czynnik, który gwarantuje skupienie dzieci, obecność zwierząt. Poza Tytusem jest jeszcze cała poczekalnia różnych stworzeń. Potem w gabinecie pojawia się królik. Butschkow prawdziwą niespodziankę zachowuje na później: bohaterka może potrzymać na rękach maleńkie owieczki, a chwilę potem obejrzeć na USG nienarodzonego jeszcze źrebaka (może to być wprowadzenie do rozmowy o tym, skąd się biorą dzieci). Butschkow sprawia, że praca lekarza weterynarii okazuje się atrakcyjna dla każdego malucha: w końcu ma się tu bardzo dużo do czynienia ze zwierzętami. Autor wykorzystuje też swoistą egzotykę zawodu, żeby uświadomić odbiorcom, kim mogą zostać w przyszłości.
Tomik obrazkowy zachęca dzieci do śledzenia prostej historyjki. Przede wszystkim dzięki dopowiadaniu do narracji kolejnych faktów: maluchy tylko z rysunku dowiedzą się, jacy pacjenci czekają przed gabinetem. Butschkow proponuje też zabawę dla spostrzegawczych: dzieci mają znaleźć przedstawione na końcu książeczki przedmioty. W ten sposób utrwalą również zdobyte wiadomości i będą traktować tomik jako źródło zabawy. „Mam przyjaciółkę lekarza weterynarii” to propozycja dla maluchów ciekawych dorosłych zawodów, pełna barwnych ilustracji i przygód – bo w oczach dziecka przygodą stać się może każde zajęcie dorosłych. Dodatkowo najmłodsi, którzy mają w domu zwierzęta, łatwo zrozumieją analogię między pójściem do pediatry a wizytą u weterynarza. Ralf Butschkow zachęca do przyglądania się takiej pracy.
Pomoc
Zwierzęta nie lubią wizyt u weterynarza. Dzieciom trzeba więc wytłumaczyć, że to dla dobra ich czworonożnych pupili. W tym zadaniu pomocny może być kolejny tomik z serii Mądra Mysz – „Mam przyjaciółkę lekarza weterynarii”. Dzięki tej lekturze łatwiej będzie zapoznać dziecko z tematem, zwłaszcza że zaprezentowana tu sytuacja nie należy do zbyt przerażających. Tytus, pies Justynki, zranił się w łapkę. Na szczęście pani weterynarz urzęduje w sąsiedniej kamienicy i może szybko obejrzeć zwierzę. Bada psa dokładnie, a nawet robi mu prześwietlenie, żeby upewnić się, że poza drzazgą nic mu nie dolega. Planuje też zabieg: pod narkozą wyjmie drzazgę. Justynka może do tego czasu zostać w przychodni – dowie się dzięki temu na przykład, że królikom trzeba przycinać pazurki. Pani weterynarz zabiera też Justynkę do gospodarstwa rolnego oraz do małego miejskiego ZOO – wszędzie tam dogląda zwierząt i sprawdza, czy są zdrowe. Justynka może dowiedzieć się, jak wiele zadań ma jej sąsiadka. W tym czasie oczywiście Tytus wybudza się z narkozy i bohaterka wie, że nie boli go już łapka. Zawód weterynarza okazuje się nie tylko bardzo potrzebny, ale i ciekawy.
Ralf Butschkow – weteran serii – wie, co zrobić, żeby nie zniechęcać maluchów, a wzbudzać ich zainteresowanie. Przedstawia prostą sytuację, którą zna każdy właściciel czworonoga, niegroźną, żeby nie przestraszyć najmłodszych, ale wystarczająco rozbudowaną, by bohaterka mogła poznać spory wycinek codzienności w tym zawodzie. Madzia bada psa bardzo dokładnie – nawet jeśli nie jest to konieczne, autorowi pozwala zawrzeć w minimum treści całkiem spory przegląd prac weterynarza. Butschokow unika za to nieprzyjemnych aspektów zawodu – ale to w cyklu zachowanie typowe, tu wszystko ma być pozytywne, a nie odpychające.
„Mam przyjaciółkę lekarza weterynarii” to książeczka nieskomplikowana, ale bogata w wydarzenia. Do tego dochodzi czynnik, który gwarantuje skupienie dzieci, obecność zwierząt. Poza Tytusem jest jeszcze cała poczekalnia różnych stworzeń. Potem w gabinecie pojawia się królik. Butschkow prawdziwą niespodziankę zachowuje na później: bohaterka może potrzymać na rękach maleńkie owieczki, a chwilę potem obejrzeć na USG nienarodzonego jeszcze źrebaka (może to być wprowadzenie do rozmowy o tym, skąd się biorą dzieci). Butschkow sprawia, że praca lekarza weterynarii okazuje się atrakcyjna dla każdego malucha: w końcu ma się tu bardzo dużo do czynienia ze zwierzętami. Autor wykorzystuje też swoistą egzotykę zawodu, żeby uświadomić odbiorcom, kim mogą zostać w przyszłości.
Tomik obrazkowy zachęca dzieci do śledzenia prostej historyjki. Przede wszystkim dzięki dopowiadaniu do narracji kolejnych faktów: maluchy tylko z rysunku dowiedzą się, jacy pacjenci czekają przed gabinetem. Butschkow proponuje też zabawę dla spostrzegawczych: dzieci mają znaleźć przedstawione na końcu książeczki przedmioty. W ten sposób utrwalą również zdobyte wiadomości i będą traktować tomik jako źródło zabawy. „Mam przyjaciółkę lekarza weterynarii” to propozycja dla maluchów ciekawych dorosłych zawodów, pełna barwnych ilustracji i przygód – bo w oczach dziecka przygodą stać się może każde zajęcie dorosłych. Dodatkowo najmłodsi, którzy mają w domu zwierzęta, łatwo zrozumieją analogię między pójściem do pediatry a wizytą u weterynarza. Ralf Butschkow zachęca do przyglądania się takiej pracy.
piątek, 23 stycznia 2015
Sharon Moalem: Dziedzictwo. Jak twoje geny wpływają na ciebie i jak ty wpływasz na swoje geny
Galaktyka, Łódź 2014.
Tajemnice ciała
To nie jest zwykła publikacja popularnonaukowa, o czym przekona się każdy, kto już przy lekturze pierwszych stron sięgnie po lusterko i zacznie się sobie uważnie przyglądać. Sharon Moalem proponuje każdemu z osobna postawienie diagnozy. Nie ma w tym szarlatanerii, a głęboka znajomość cech wyglądu składa się na swoisty szyfr zwykłym czytelnikom niedostępny, a autorowi znany doskonale. Tom „Dziedzictwo” bardzo zmienia „szkolny” sposób myślenia o genach. Moalem przekonuje, że geny reagują na zmiany w trybie życia czy w sposobie odżywiania się i same mogą się przekształcać, prowadząc albo do skomplikowanych schorzeń – albo cudownych ozdrowień.
Autor świetnie wie, jak zaintrygować odbiorców i zapewnić sobie ich wzmożoną uwagę przez cały tom. Zdradza kilka swoich sekretów, podpowiada, na jakie elementy wyglądu wpływ mają geny – i jakie zdrowotne powikłania mogą wynikać z wrodzonych cech. Przedstawia siebie jako człowieka zafascynowanego możliwościami obserwacji, odwołuje się nawet do prywatnych anegdot. Uda mu się zachęcić do prześledzenia własnych twarzy i palców – a przeczulonym na punkcie zdrowia podpowie, gdzie szukać źródła ewentualnych problemów. Sukces Moalema w tym zakresie polega na dostarczeniu czytelnikom kodu, wpuszczeniu ich do grona wtajemniczonych. Tym bardziej, że nie zajmuje się zwykłymi przypadłościami, na które pomoże wizyta w przychodni.
Jednak nie autodiagnozy są celem tomu. Sharon Moalem chce szerzyć wiedzę o dziedziczeniu – proponuje więc czytelnikom opowieść o tym, co geny potrafią zdziałać w organizmie. Koncentruje się na niezwykłych chorobowych przypadkach – jako lekarz na wezwanie przedstawia sytuacje zaskakujące i wyjątkowo groźne. Oswaja odbiorców z nowym ujęciem tematu genów – już nie jako przyczyn określonego koloru oczu, włosów czy skóry – ale jako czynnika umożliwiającego wykrywanie i leczenie chorób. Moalem jest dobrym autorem – wyjaśnienia naukowe przeplata scenkami z życia wziętymi, pisze o sobie i swojej żonie – oraz o konkretnych pacjentach. Takie podejście sprawia, że odbiorcom znacznie łatwiej będzie zapamiętywać podawane informacje i przyswajać treść kolejnych rozdziałów. Moalem zapewnia między innymi oryginalne podejście do zdrowotnego wpływu diet: udowadnia, że indywidualne cechy organizmu decydują o powodzeniu lub niepowodzeniu w zmianach nawyków żywieniowych, a niektóre zalecane jadłospisy mogą po prostu części ludzi poważnie zaszkodzić.
Między obalaniem mitów, prezentowaniem skomplikowanych chorób o podłożu genetycznym i zaspokajaniem diagnostycznej ciekawości czytelników Moalem może w „Dziedzictwie” prowadzić naukowe wywody o roli genów. Grunt pod teorię przygotował sobie atrakcyjną „praktyką” i może być pewien, że znajdzie uważnych odbiorców. Wie, jak opowiadać – sięga do żartów i do zrozumiałych dla każdego analogii, nie próbuje popisywać się wiedzą, a sprawić, by czytelnicy rzeczywiście czegoś się z lektury dowiedzieli. Staje się cierpliwym i charyzmatycznym wykładowcą, który potrafi dotrzeć z badaniami poza obszar zainteresowanych tematem. „Dziedzictwo” to jedna z bardziej atrakcyjnych książek popularnonaukowych na temat genów.
Sharon Moalem informuje też czytelników o możliwościach poznania własnego „dziedzictwa” i o konsekwencjach z tego faktu płynących. Wskazuje obszary, naktóre idea elastycznego dziedziczenia wpływa – i chce, by ludzie bardziej świadomie mogli podejmować decyzje dotyczące własnego zdrowia. Odwołuje się do tematu zagrożenia nowotworami – ale nie jest to jedyny, a na pewno i nie dominujący motyw książki. „Dziedzictwo. Jak twoje geny wpływają na ciebie i jak ty wpływasz na swoje geny” to książka odkrywająca tajemnice genetyki i znacznie poszerzająca wiedzę społeczną na ten temat. To również niemal literacka przygoda – tom czyta się znakomicie nie tylko ze względu na obszar zagadnień, ale i na sposób realizacji treści. Sharon Moalem sprawdził się jako popularyzator nauki.
Tajemnice ciała
To nie jest zwykła publikacja popularnonaukowa, o czym przekona się każdy, kto już przy lekturze pierwszych stron sięgnie po lusterko i zacznie się sobie uważnie przyglądać. Sharon Moalem proponuje każdemu z osobna postawienie diagnozy. Nie ma w tym szarlatanerii, a głęboka znajomość cech wyglądu składa się na swoisty szyfr zwykłym czytelnikom niedostępny, a autorowi znany doskonale. Tom „Dziedzictwo” bardzo zmienia „szkolny” sposób myślenia o genach. Moalem przekonuje, że geny reagują na zmiany w trybie życia czy w sposobie odżywiania się i same mogą się przekształcać, prowadząc albo do skomplikowanych schorzeń – albo cudownych ozdrowień.
Autor świetnie wie, jak zaintrygować odbiorców i zapewnić sobie ich wzmożoną uwagę przez cały tom. Zdradza kilka swoich sekretów, podpowiada, na jakie elementy wyglądu wpływ mają geny – i jakie zdrowotne powikłania mogą wynikać z wrodzonych cech. Przedstawia siebie jako człowieka zafascynowanego możliwościami obserwacji, odwołuje się nawet do prywatnych anegdot. Uda mu się zachęcić do prześledzenia własnych twarzy i palców – a przeczulonym na punkcie zdrowia podpowie, gdzie szukać źródła ewentualnych problemów. Sukces Moalema w tym zakresie polega na dostarczeniu czytelnikom kodu, wpuszczeniu ich do grona wtajemniczonych. Tym bardziej, że nie zajmuje się zwykłymi przypadłościami, na które pomoże wizyta w przychodni.
Jednak nie autodiagnozy są celem tomu. Sharon Moalem chce szerzyć wiedzę o dziedziczeniu – proponuje więc czytelnikom opowieść o tym, co geny potrafią zdziałać w organizmie. Koncentruje się na niezwykłych chorobowych przypadkach – jako lekarz na wezwanie przedstawia sytuacje zaskakujące i wyjątkowo groźne. Oswaja odbiorców z nowym ujęciem tematu genów – już nie jako przyczyn określonego koloru oczu, włosów czy skóry – ale jako czynnika umożliwiającego wykrywanie i leczenie chorób. Moalem jest dobrym autorem – wyjaśnienia naukowe przeplata scenkami z życia wziętymi, pisze o sobie i swojej żonie – oraz o konkretnych pacjentach. Takie podejście sprawia, że odbiorcom znacznie łatwiej będzie zapamiętywać podawane informacje i przyswajać treść kolejnych rozdziałów. Moalem zapewnia między innymi oryginalne podejście do zdrowotnego wpływu diet: udowadnia, że indywidualne cechy organizmu decydują o powodzeniu lub niepowodzeniu w zmianach nawyków żywieniowych, a niektóre zalecane jadłospisy mogą po prostu części ludzi poważnie zaszkodzić.
Między obalaniem mitów, prezentowaniem skomplikowanych chorób o podłożu genetycznym i zaspokajaniem diagnostycznej ciekawości czytelników Moalem może w „Dziedzictwie” prowadzić naukowe wywody o roli genów. Grunt pod teorię przygotował sobie atrakcyjną „praktyką” i może być pewien, że znajdzie uważnych odbiorców. Wie, jak opowiadać – sięga do żartów i do zrozumiałych dla każdego analogii, nie próbuje popisywać się wiedzą, a sprawić, by czytelnicy rzeczywiście czegoś się z lektury dowiedzieli. Staje się cierpliwym i charyzmatycznym wykładowcą, który potrafi dotrzeć z badaniami poza obszar zainteresowanych tematem. „Dziedzictwo” to jedna z bardziej atrakcyjnych książek popularnonaukowych na temat genów.
Sharon Moalem informuje też czytelników o możliwościach poznania własnego „dziedzictwa” i o konsekwencjach z tego faktu płynących. Wskazuje obszary, naktóre idea elastycznego dziedziczenia wpływa – i chce, by ludzie bardziej świadomie mogli podejmować decyzje dotyczące własnego zdrowia. Odwołuje się do tematu zagrożenia nowotworami – ale nie jest to jedyny, a na pewno i nie dominujący motyw książki. „Dziedzictwo. Jak twoje geny wpływają na ciebie i jak ty wpływasz na swoje geny” to książka odkrywająca tajemnice genetyki i znacznie poszerzająca wiedzę społeczną na ten temat. To również niemal literacka przygoda – tom czyta się znakomicie nie tylko ze względu na obszar zagadnień, ale i na sposób realizacji treści. Sharon Moalem sprawdził się jako popularyzator nauki.
czwartek, 22 stycznia 2015
Paul Ekman, Mary Ann Mason Ekman, Tom Ekman: Dlaczego dzieci kłamią
PWN, Warszawa 2014.
Porażki rodziców
Interesujący i ważny temat porusza Paul Ekman w publikacji „Dlaczego dzieci kłamią”, ale przydałoby się tu dokładne ustalenie definicji kłamstwa, czy wprowadzenie granicy (wieku?) od której kłamstwo przestaje być przez pociechy traktowane jak niewinna gra. Inaczej będzie się bezskutecznie krążyć wokół tematu i nie zmienią tego nawet opisywane kolejne eksperymenty psychologów. Paul Ekman chce połączyć w książce osobiste doświadczenia, obserwacje i wnioski z aktualnymi badaniami – ale nie ulega wątpliwości, że jego wizja szczerych rozmów między rodzicami i dziećmi różni się bardzo od realnych sytuacji. Z pomocą przychodzi autorowi przybrany syn – czytelnik i pierwszy (sensowny) krytyk, uświadamiający nieprzydatność części wskazówek. W ten sposób wychodzą na jaw rozbieżności między oczekiwaniami badacza i codziennością. Bo Paul Ekman chce być w obliczu kłamstwa bezwzględny. Nie rozróżnia półtonów, nie docenia dyplomacji. Dla niego istnieje tylko szczerość i prawda – cała reszta zalicza się do kłamstw i musi być napiętnowana. Jak natarczywy refren powraca w tomiku historia o imprezie, którą nastoletni syn urządził pod nieobecność rodziców i którą przed nimi zataił – jako dowód zawiedzionego zaufania.
Tom „Dlaczego dzieci kłamią” nie doszukuje się faktycznych przyczyn mijania się z prawdą, przemilczania pewnych faktów czy fantazjowania wśród najmłodszych. Chodzi raczej o pokazanie, że dzieci (od kilkulatków po nastolatki) to robią i nie przestaną, nawet jeśli rodzice dawać im będą dobry przykład. Kłamstwo dla Ekmana zawsze jest tym, co zasługuje na karę, ale i system kar jest bezskuteczny.
Autor przytacza szereg badań sprawdzających prawdomówność dzieci oraz ich zachowania w obliczu pokus. Śledzi sytuacje, w których kłamstwa pojawiają się najczęściej, nawiązuje do zachowań najmłodszych. Przywołuje doświadczenia, w których dzieci mają uruchamiać wyobraźnię i okłamywać innych. Uparcie nie dostrzega jednak podstawowych prawd, które z kolei w swoim rozdziale ładnie nakreśla Tom Ekman: różnic w pozycji. Autor powinien raczej podzielić kłamstwa na te wobec rówieśników (obliczone na wywołanie efektu) i na te wobec dorosłych (zwykle ze strachu przed konsekwencjami lub dla przetestowania granic). Dopiero w takim układzie można zajmować się analizowaniem kolejnych przypadków. Ekmanowi zagadnienie się wymyka, chociaż odwołuje się on do inspirujących badań. Jego żona, Mary Ann Mason Ekman, koncentruje się w swoich rozdziałach na prawniczych aspektach kłamstw dzieci.
Paul Ekman ze swoją idealizowaną wizją rzeczywistości wydaje się bardzo oderwany od życia: na liście tematów, które rodzic powinien wiedzieć o swoich dzieciach, umieszcza na przykład motyw życia seksualnego i alkoholu. Innym razem zaznacza, że lepiej zamiast kłamstwa odmówić rodzicom udzielenia odpowiedzi (co Tom natychmiast bezlitośnie punktuje: taka postawa dla dorosłego jest równoznaczna z przyznaniem się do winy). Niezależnie jednak od bardzo naiwnego podejścia autora, tom zawiera szereg intrygujących doświadczeń i testów – wraz z obszernym omówieniem wyników. Książka nie prowadzi do zbudowania trwałego porozumienia, nie jest też poradnikiem poświęconym budowaniu poprawnych relacji z dzieckiem. Autor nie daje łatwych wskazówek, raczej sam przyznaje się do bezradności wobec mijania się z prawdą wśród młodszego pokolenia. „Dlaczego dzieci kłamią” to próba popularyzatorskiego przyjrzenia się zjawisku z punktu widzenia uczonego (i ojca), ale Paul Ekman wyraźnie nie może znaleźć sposobu na zmianę akcentowanego w tytule stanu rzeczy – ani precyzyjnego wyjaśnienia.
Porażki rodziców
Interesujący i ważny temat porusza Paul Ekman w publikacji „Dlaczego dzieci kłamią”, ale przydałoby się tu dokładne ustalenie definicji kłamstwa, czy wprowadzenie granicy (wieku?) od której kłamstwo przestaje być przez pociechy traktowane jak niewinna gra. Inaczej będzie się bezskutecznie krążyć wokół tematu i nie zmienią tego nawet opisywane kolejne eksperymenty psychologów. Paul Ekman chce połączyć w książce osobiste doświadczenia, obserwacje i wnioski z aktualnymi badaniami – ale nie ulega wątpliwości, że jego wizja szczerych rozmów między rodzicami i dziećmi różni się bardzo od realnych sytuacji. Z pomocą przychodzi autorowi przybrany syn – czytelnik i pierwszy (sensowny) krytyk, uświadamiający nieprzydatność części wskazówek. W ten sposób wychodzą na jaw rozbieżności między oczekiwaniami badacza i codziennością. Bo Paul Ekman chce być w obliczu kłamstwa bezwzględny. Nie rozróżnia półtonów, nie docenia dyplomacji. Dla niego istnieje tylko szczerość i prawda – cała reszta zalicza się do kłamstw i musi być napiętnowana. Jak natarczywy refren powraca w tomiku historia o imprezie, którą nastoletni syn urządził pod nieobecność rodziców i którą przed nimi zataił – jako dowód zawiedzionego zaufania.
Tom „Dlaczego dzieci kłamią” nie doszukuje się faktycznych przyczyn mijania się z prawdą, przemilczania pewnych faktów czy fantazjowania wśród najmłodszych. Chodzi raczej o pokazanie, że dzieci (od kilkulatków po nastolatki) to robią i nie przestaną, nawet jeśli rodzice dawać im będą dobry przykład. Kłamstwo dla Ekmana zawsze jest tym, co zasługuje na karę, ale i system kar jest bezskuteczny.
Autor przytacza szereg badań sprawdzających prawdomówność dzieci oraz ich zachowania w obliczu pokus. Śledzi sytuacje, w których kłamstwa pojawiają się najczęściej, nawiązuje do zachowań najmłodszych. Przywołuje doświadczenia, w których dzieci mają uruchamiać wyobraźnię i okłamywać innych. Uparcie nie dostrzega jednak podstawowych prawd, które z kolei w swoim rozdziale ładnie nakreśla Tom Ekman: różnic w pozycji. Autor powinien raczej podzielić kłamstwa na te wobec rówieśników (obliczone na wywołanie efektu) i na te wobec dorosłych (zwykle ze strachu przed konsekwencjami lub dla przetestowania granic). Dopiero w takim układzie można zajmować się analizowaniem kolejnych przypadków. Ekmanowi zagadnienie się wymyka, chociaż odwołuje się on do inspirujących badań. Jego żona, Mary Ann Mason Ekman, koncentruje się w swoich rozdziałach na prawniczych aspektach kłamstw dzieci.
Paul Ekman ze swoją idealizowaną wizją rzeczywistości wydaje się bardzo oderwany od życia: na liście tematów, które rodzic powinien wiedzieć o swoich dzieciach, umieszcza na przykład motyw życia seksualnego i alkoholu. Innym razem zaznacza, że lepiej zamiast kłamstwa odmówić rodzicom udzielenia odpowiedzi (co Tom natychmiast bezlitośnie punktuje: taka postawa dla dorosłego jest równoznaczna z przyznaniem się do winy). Niezależnie jednak od bardzo naiwnego podejścia autora, tom zawiera szereg intrygujących doświadczeń i testów – wraz z obszernym omówieniem wyników. Książka nie prowadzi do zbudowania trwałego porozumienia, nie jest też poradnikiem poświęconym budowaniu poprawnych relacji z dzieckiem. Autor nie daje łatwych wskazówek, raczej sam przyznaje się do bezradności wobec mijania się z prawdą wśród młodszego pokolenia. „Dlaczego dzieci kłamią” to próba popularyzatorskiego przyjrzenia się zjawisku z punktu widzenia uczonego (i ojca), ale Paul Ekman wyraźnie nie może znaleźć sposobu na zmianę akcentowanego w tytule stanu rzeczy – ani precyzyjnego wyjaśnienia.
środa, 21 stycznia 2015
Blue Jeans: Nie uśmiechaj się, bo się zakocham
Jaguar, Warszawa 2014.
Przepis na związek
Autor ukrywający się pod pseudonimem Blue Jeans wie, jak pisać dla młodzieży o miłości. W dodatku nie tabuizuje ani sfery seksu, ani tematu homoseksualizmu. W drugiej części trylogii o Klubie Odrzuconych rozpatruje równolegle kilka mocnych tematów. I tak jak w „Cześć, Księżniczko” rozkłada akcję na zaledwie kilka dni – rozpisanych bardzo szczegółowo. Do swoich odbiorców trafi przede wszystkim rozmiarem różnorodnych emocji – ale i umiejętnie kształtowanymi międzyludzkimi relacjami. Bohaterom daje szansę sprawdzenia, czym jest wielka miłość i jak łatwo ją stracić. Na uczucie zasługują wszyscy, co nie znaczy, że Blue Jeans otworzy drogę do spełniania marzeń swoim postaciom. Wręcz przeciwnie, będzie utrudniać im życie, jak tylko może.
Eli, dziewczyna z problemami psychicznymi, przez którą niemal rozpadła się grupa, przebywa teraz pod obserwacją, a o pomoc prosi jednego z przyjaciół. Valeria, „księżniczka”, rozkwita w swoim związku. Jej chłopak jest dobry i czuły, romantyczny i pomysłowy. Ma jednak pewien sekret i wie, że jego ujawnienie doprowadziłoby do tragedii. Niemal od początku Blue Jeans sugeruje poważną zmianę w tej relacji, stale przygotowuje odbiorców na zburzenie sielanki, być może dlatego, żeby nie było zbyt cukierkowo. Do Ester odzywa się przyczyna jej problemów, trener siatkówki, wyrzucony z pracy za sypianie z podopiecznymi. Tymczasem Bruno wciąż nie może pogodzić się z tym, że dla Ester jest tylko przyjacielem. Obrazu grupy dopełnia Maria – to jej szczery gest zamykał poprzednią historię. Maria odkryła, że podobają jej się dziewczyny i nie wie, jak znaleźć swoją drugą połówkę. Jej emocje – poza przeżyciami Valerii – dostarczają najwięcej smaku całej powieści, a pewnie zaważą i na cyklu.
Do grupy Odtrąconych, między którymi więzi już bardzo osłabły, autor dodaje szereg postaci z zewnątrz. Ciekawe jest u niego podejście wyzwolonych rodziców: samotni czy w udanych związkach zawsze wspierają swoje pociechy w poszukiwaniu szczęścia, wydaje się też, że akceptują życie seksualne nastolatków. Kiedy trzeba, współpracują z partnerami swoich dzieci, nie dopuszczając do błędów płynących z porywczości czy zbyt emocjonalnej oceny sytuacji. Tacy rodzice, jakich Blue Jeans przedstawia, to prawdziwe marzenie nastolatków. Co ważne, autor w ten sposób może też zachęcić odbiorców do nawiązania porozumienia międzypokoleniowego. W tomie pojawiają się nowi bohaterowie, którzy niekoniecznie przyjmą do wiadomości zastane relacje interpersonalne i postarają się coś zmienić w tym układzie. Wszystko po to, by w odbiorcach i w Odrzuconych zasiać wątpliwości, by mnożyć kłopoty i pokazać, że w miłości nie ma zbyt wielu pewników. Autor uczy młodzież budowania dojrzałego związku i ostrzega przed nieprzemyślanymi decyzjami. Idealizuje miłość – zwłaszcza u Valerii i u Marii – ale nie po to, by karmić czytelników idyllicznymi wizjami, tylko by tym silniej wybrzmiały kolejne niepowodzenia. „Nie uśmiechaj się, bo się zakocham” ma wprawdzie „romantyczny” tytuł i pełną serduszek okładkę, ale temat uczuć został tu dosyć porządnie opracowany.
Blue Jeans nastawia się na powieściowe tu i teraz. Nie naciąga bohaterów na zwierzenia i nie zmusza do wspomnień. Przygląda się aktualnym i mocno burzliwym relacjom, a także temu, jak lawinowo pojawiają się konsekwencje jednej decyzji. Każdy z kilku dni jest dla niego pretekstem do odwiedzenia kolejnych osób z Klubu Odrzuconych, bywa, że wraca do postaci po niewielkim upływie czasu, zostawiając moment na konieczne działania. Wydaje się przez to bardzo mocno drobiazgowy, ale też sam umożliwia sobie bardzo dokładne analizowanie stanów bohaterów. Zachowuje się tak, jakby dawał czytelnikom dostęp do najskrytszych przeżyć wszystkich postaci, nawet jeśli w perspektywie czasu te przeżycia nie byłyby już warte uwagi. Blue Jeans, bez względu na wykreowane – mniej lub bardziej melodramatyczne – sytuacje zachowuje zawsze psychologiczne prawdopodobieństwo swoich bohaterów. Odbiorcy wiedzą, skąd wzięły się przyczyny podejmowanych wyborów, śledzą zmiany tymi wyborami zapoczątkowane i mogą przyjąć do wiadomości wywołane efekty. Dlatego tomowi „Nie uśmiechaj się, bo się zakocham” można wybaczyć idealizowanie młodzieńczej miłości i wiarę w przetrwanie nawet najdziwniejszych związków nastolatków. Ponadto, co też nie jest bez znaczenia, Blue Jeans potrafi subtelnie zachęcić do pożegnania się z nieudaną przeszłością i zamknięcia pewnych rozdziałów w życiu – a to lekcja, która przyda się młodym odbiorcom.
Przepis na związek
Autor ukrywający się pod pseudonimem Blue Jeans wie, jak pisać dla młodzieży o miłości. W dodatku nie tabuizuje ani sfery seksu, ani tematu homoseksualizmu. W drugiej części trylogii o Klubie Odrzuconych rozpatruje równolegle kilka mocnych tematów. I tak jak w „Cześć, Księżniczko” rozkłada akcję na zaledwie kilka dni – rozpisanych bardzo szczegółowo. Do swoich odbiorców trafi przede wszystkim rozmiarem różnorodnych emocji – ale i umiejętnie kształtowanymi międzyludzkimi relacjami. Bohaterom daje szansę sprawdzenia, czym jest wielka miłość i jak łatwo ją stracić. Na uczucie zasługują wszyscy, co nie znaczy, że Blue Jeans otworzy drogę do spełniania marzeń swoim postaciom. Wręcz przeciwnie, będzie utrudniać im życie, jak tylko może.
Eli, dziewczyna z problemami psychicznymi, przez którą niemal rozpadła się grupa, przebywa teraz pod obserwacją, a o pomoc prosi jednego z przyjaciół. Valeria, „księżniczka”, rozkwita w swoim związku. Jej chłopak jest dobry i czuły, romantyczny i pomysłowy. Ma jednak pewien sekret i wie, że jego ujawnienie doprowadziłoby do tragedii. Niemal od początku Blue Jeans sugeruje poważną zmianę w tej relacji, stale przygotowuje odbiorców na zburzenie sielanki, być może dlatego, żeby nie było zbyt cukierkowo. Do Ester odzywa się przyczyna jej problemów, trener siatkówki, wyrzucony z pracy za sypianie z podopiecznymi. Tymczasem Bruno wciąż nie może pogodzić się z tym, że dla Ester jest tylko przyjacielem. Obrazu grupy dopełnia Maria – to jej szczery gest zamykał poprzednią historię. Maria odkryła, że podobają jej się dziewczyny i nie wie, jak znaleźć swoją drugą połówkę. Jej emocje – poza przeżyciami Valerii – dostarczają najwięcej smaku całej powieści, a pewnie zaważą i na cyklu.
Do grupy Odtrąconych, między którymi więzi już bardzo osłabły, autor dodaje szereg postaci z zewnątrz. Ciekawe jest u niego podejście wyzwolonych rodziców: samotni czy w udanych związkach zawsze wspierają swoje pociechy w poszukiwaniu szczęścia, wydaje się też, że akceptują życie seksualne nastolatków. Kiedy trzeba, współpracują z partnerami swoich dzieci, nie dopuszczając do błędów płynących z porywczości czy zbyt emocjonalnej oceny sytuacji. Tacy rodzice, jakich Blue Jeans przedstawia, to prawdziwe marzenie nastolatków. Co ważne, autor w ten sposób może też zachęcić odbiorców do nawiązania porozumienia międzypokoleniowego. W tomie pojawiają się nowi bohaterowie, którzy niekoniecznie przyjmą do wiadomości zastane relacje interpersonalne i postarają się coś zmienić w tym układzie. Wszystko po to, by w odbiorcach i w Odrzuconych zasiać wątpliwości, by mnożyć kłopoty i pokazać, że w miłości nie ma zbyt wielu pewników. Autor uczy młodzież budowania dojrzałego związku i ostrzega przed nieprzemyślanymi decyzjami. Idealizuje miłość – zwłaszcza u Valerii i u Marii – ale nie po to, by karmić czytelników idyllicznymi wizjami, tylko by tym silniej wybrzmiały kolejne niepowodzenia. „Nie uśmiechaj się, bo się zakocham” ma wprawdzie „romantyczny” tytuł i pełną serduszek okładkę, ale temat uczuć został tu dosyć porządnie opracowany.
Blue Jeans nastawia się na powieściowe tu i teraz. Nie naciąga bohaterów na zwierzenia i nie zmusza do wspomnień. Przygląda się aktualnym i mocno burzliwym relacjom, a także temu, jak lawinowo pojawiają się konsekwencje jednej decyzji. Każdy z kilku dni jest dla niego pretekstem do odwiedzenia kolejnych osób z Klubu Odrzuconych, bywa, że wraca do postaci po niewielkim upływie czasu, zostawiając moment na konieczne działania. Wydaje się przez to bardzo mocno drobiazgowy, ale też sam umożliwia sobie bardzo dokładne analizowanie stanów bohaterów. Zachowuje się tak, jakby dawał czytelnikom dostęp do najskrytszych przeżyć wszystkich postaci, nawet jeśli w perspektywie czasu te przeżycia nie byłyby już warte uwagi. Blue Jeans, bez względu na wykreowane – mniej lub bardziej melodramatyczne – sytuacje zachowuje zawsze psychologiczne prawdopodobieństwo swoich bohaterów. Odbiorcy wiedzą, skąd wzięły się przyczyny podejmowanych wyborów, śledzą zmiany tymi wyborami zapoczątkowane i mogą przyjąć do wiadomości wywołane efekty. Dlatego tomowi „Nie uśmiechaj się, bo się zakocham” można wybaczyć idealizowanie młodzieńczej miłości i wiarę w przetrwanie nawet najdziwniejszych związków nastolatków. Ponadto, co też nie jest bez znaczenia, Blue Jeans potrafi subtelnie zachęcić do pożegnania się z nieudaną przeszłością i zamknięcia pewnych rozdziałów w życiu – a to lekcja, która przyda się młodym odbiorcom.
wtorek, 20 stycznia 2015
Gayle Forman: Wróć, jeśli pamiętasz
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Powrót
Najlepsze są historie o nieoczywistych zakończeniach i z dalekimi od schematów scenariuszami. Po przełomowym tomie „Zostań, jeśli kochasz”, Gayle Forman zdecydowała się wrócić do bezpiecznych tradycyjnych motywów. Widać po „Wróć, jeśli pamiętasz”, że nie czuje się pewnie w świecie show-biznesu, mimo wszystko wybiera potęgę i sławę. Swoich bohaterów wysyła na filmowe spotkanie.
Teraz już niespodzianek nie ma. Punktem odniesienia jest przeszłość Mii: co pewien czas autorka przypomina, co stało się w pierwszej powieści – ale i bez znajomości książki relacja między bohaterami okaże się jasna dość szybko. Po wybudzeniu się ze śpiączki Mia realizuje dawne założenia o studiach z dala od rodzinnych stron. Usiłuje odciąć się od złych wspomnień, za sobą pozostawia też Adama. Robi karierę jako utalentowana młoda wiolonczelistka. Z kolei Adam zyskuje status gwiazdy rocka i walczy z własnymi demonami. Popularność przynosi mu płyta stworzona jako wyraz bólu po enigmatycznym rozstaniu oraz… związek z celebrytką. Ale tych dwoje musi się jeszcze raz spotkać. I temu spotkaniu Gayle Forman podporządkowuje fabułę.
We „Wróć, jeśli pamiętasz” narrację prowadzi Adam, Mia wydaje się nieosiągalna (i właśnie teraz najlepiej wpasowuje się w charakterystykę, którą stworzyła dla niej autorka w pierwszym tomie). Adam nie potrafi pogodzić się z rozstaniem. Bożyszcze tłumów idealizuje swoją licealną miłość aż do przesady – tu Gayle Forman przechodzi aż do niebezpiecznego wyolbrzymienia. Z drugiej strony – gdyby nie wciąż żywe uczucia do byłej dziewczyny, nie miałaby sensu nowa historia – i odpowiedź na wcześniejsze pytania. Adam jawi się tu jako romantyk (mimo że nie zawsze panuje nad nerwami i chętnie korzysta z usług grouppies) i człowiek mocno pokrzywdzony (a mimo to nie chowający urazy). Mia umie ranić – jest zimna, bezwzględna i pozbawiona empatii. Autorka nie musi jednak usprawiedliwiać tej miłości – wyjaśnienia zawarła już w pierwszej historii.
„Zostań, jeśli kochasz” przynosiło niezwykłą scenerię i szereg wątpliwości. We „Wróć, jeśli pamiętasz” wszystko od początku jest pozbawione wahań czy rozterek. Forman przygotowuje grunt pod późniejsze wydarzenia i nie pozostawia czasu na pytania. Umożliwia bohaterom szczerą rozmowę – coś, czego zabrakło dawniej – i podjęcie nowych ważnych decyzji. Nikogo tu nie zmienia, chociaż zmieniło się wszystko wokół. Ponadto „Wróć, jeśli pamiętasz” zawężone jest prawie przez cały czas do dwóch osób. Takie kadrowanie upraszcza „filmowe” wybory – jak scena na moście. Forman szuka rozmachu, także w życiorysach obu postaci. Tyle że Adam – po odniesieniu sukcesu, o jakim niejeden nastolatek marzy – koncentruje się na sprawach innych niż wszędobylskie media i natrętni fani czy niesnaski w zespole. Autorka wykorzystuje ten temat do podkolorowania tła, a nie do wypełnienia egzystencji chłopaka.
„Wróć, jeśli pamiętasz” przypomina trochę powieść drogi, chociaż rozciąga tylko w relacji kilka ważnych dni. Podróż mentalna, jaką odbędzie dawna szkolna para, ma tu spore znaczenie. Na uwagę zasługuje i fakt, że Gayle Forman tak modną teraz w literaturze cielesną bliskość zastępuje przez duchowe zatracenie we wspólnej grze. Nie staje się przez to przesadnie pruderyjna, po prostu znajduje metafory, które może wykorzystać w tej opowieści. „Wróć, jeśli pamiętasz” stanowi domknięcie światowego bestsellera, a przy tym stylistyczne (i konstrukcyjne) odejście od niego. Ale Gayle Forman i tak trafi do odbiorców spragnionych hollywoodzkich scenariuszy czy idealizowanych uczuć z młodości. Doskonale wiedziała, że po nierozstrzygniętym finale śpiączki musi tych bohaterów jeszcze raz przywołać.
Powrót
Najlepsze są historie o nieoczywistych zakończeniach i z dalekimi od schematów scenariuszami. Po przełomowym tomie „Zostań, jeśli kochasz”, Gayle Forman zdecydowała się wrócić do bezpiecznych tradycyjnych motywów. Widać po „Wróć, jeśli pamiętasz”, że nie czuje się pewnie w świecie show-biznesu, mimo wszystko wybiera potęgę i sławę. Swoich bohaterów wysyła na filmowe spotkanie.
Teraz już niespodzianek nie ma. Punktem odniesienia jest przeszłość Mii: co pewien czas autorka przypomina, co stało się w pierwszej powieści – ale i bez znajomości książki relacja między bohaterami okaże się jasna dość szybko. Po wybudzeniu się ze śpiączki Mia realizuje dawne założenia o studiach z dala od rodzinnych stron. Usiłuje odciąć się od złych wspomnień, za sobą pozostawia też Adama. Robi karierę jako utalentowana młoda wiolonczelistka. Z kolei Adam zyskuje status gwiazdy rocka i walczy z własnymi demonami. Popularność przynosi mu płyta stworzona jako wyraz bólu po enigmatycznym rozstaniu oraz… związek z celebrytką. Ale tych dwoje musi się jeszcze raz spotkać. I temu spotkaniu Gayle Forman podporządkowuje fabułę.
We „Wróć, jeśli pamiętasz” narrację prowadzi Adam, Mia wydaje się nieosiągalna (i właśnie teraz najlepiej wpasowuje się w charakterystykę, którą stworzyła dla niej autorka w pierwszym tomie). Adam nie potrafi pogodzić się z rozstaniem. Bożyszcze tłumów idealizuje swoją licealną miłość aż do przesady – tu Gayle Forman przechodzi aż do niebezpiecznego wyolbrzymienia. Z drugiej strony – gdyby nie wciąż żywe uczucia do byłej dziewczyny, nie miałaby sensu nowa historia – i odpowiedź na wcześniejsze pytania. Adam jawi się tu jako romantyk (mimo że nie zawsze panuje nad nerwami i chętnie korzysta z usług grouppies) i człowiek mocno pokrzywdzony (a mimo to nie chowający urazy). Mia umie ranić – jest zimna, bezwzględna i pozbawiona empatii. Autorka nie musi jednak usprawiedliwiać tej miłości – wyjaśnienia zawarła już w pierwszej historii.
„Zostań, jeśli kochasz” przynosiło niezwykłą scenerię i szereg wątpliwości. We „Wróć, jeśli pamiętasz” wszystko od początku jest pozbawione wahań czy rozterek. Forman przygotowuje grunt pod późniejsze wydarzenia i nie pozostawia czasu na pytania. Umożliwia bohaterom szczerą rozmowę – coś, czego zabrakło dawniej – i podjęcie nowych ważnych decyzji. Nikogo tu nie zmienia, chociaż zmieniło się wszystko wokół. Ponadto „Wróć, jeśli pamiętasz” zawężone jest prawie przez cały czas do dwóch osób. Takie kadrowanie upraszcza „filmowe” wybory – jak scena na moście. Forman szuka rozmachu, także w życiorysach obu postaci. Tyle że Adam – po odniesieniu sukcesu, o jakim niejeden nastolatek marzy – koncentruje się na sprawach innych niż wszędobylskie media i natrętni fani czy niesnaski w zespole. Autorka wykorzystuje ten temat do podkolorowania tła, a nie do wypełnienia egzystencji chłopaka.
„Wróć, jeśli pamiętasz” przypomina trochę powieść drogi, chociaż rozciąga tylko w relacji kilka ważnych dni. Podróż mentalna, jaką odbędzie dawna szkolna para, ma tu spore znaczenie. Na uwagę zasługuje i fakt, że Gayle Forman tak modną teraz w literaturze cielesną bliskość zastępuje przez duchowe zatracenie we wspólnej grze. Nie staje się przez to przesadnie pruderyjna, po prostu znajduje metafory, które może wykorzystać w tej opowieści. „Wróć, jeśli pamiętasz” stanowi domknięcie światowego bestsellera, a przy tym stylistyczne (i konstrukcyjne) odejście od niego. Ale Gayle Forman i tak trafi do odbiorców spragnionych hollywoodzkich scenariuszy czy idealizowanych uczuć z młodości. Doskonale wiedziała, że po nierozstrzygniętym finale śpiączki musi tych bohaterów jeszcze raz przywołać.
poniedziałek, 19 stycznia 2015
E. T. A. Hoffmann: Tajemnicze dziecko
Media Rodzina, Poznań 2014.
Rzeczywistość kontra fantazja
O „Dziadku do orzechów” Hoffmanna słyszeli chyba wszyscy, także za sprawą przenoszenia tej opowieści do różnych rodzajów sztuk. Ale „Tajemnicze dziecko” to książka w Polsce niemal nieznana, a już na pewno nieobecna w kanonie lektur z literatury czwartej – a szkoda, bo to baśń rozbudzająca wyobraźnię, trochę satyryczna i bardzo nietypowa. „Tajemnicze dziecko” w nowym przekładzie (E. Pieciul-Karmińska) i w pięknym opracowaniu graficznym Aleksandry Kucharskiej-Cybuch pojawia się w wydawnictwie Media Rodzina i stanowi intrygującą odpowiedź na aktualne publikacje dla najmłodszych.
Feliks i Bogumiła, dzieci niezbyt zamożnego szlachcica, mieszkają w domu pod lasem i cieszą się ogromną swobodą. Nie pobierają żadnych „nauk”, ale wiedzą dużo o życiu. Fantazja zastępuje im nawet najpiękniejsze zabawki. Sielanka kończy się, gdy do ich ojca z wizytą przyjeżdża „łaskawy pan wujek” z grubą i rumianą żoną oraz dziwnym potomstwem. Okazuje się, że Feliks i Bogumiła są zupełnie nieokrzesani, nie potrafią się zachować w towarzystwie i powinni się uczyć, zamiast spędzać czas na zabawach. „Łaskawy pan wujek” przysyła im nauczyciela. Chwilę wcześniej dzieci spotykają w lesie „tajemnicze dziecko”, które pokazuje im piękno świata i sprawia, że nawet najbardziej wymyślne zabawki od wujka stają się bezwartościowe i nudne. Nowy nauczyciel zachowuje się bardzo dziwnie i bohaterowie nie wiedzą, komu mają wierzyć.
W „Tajemniczym dziecku” tradycyjne baśniowe motywy spotykają się z ostrą satyrą. Hoffmann sięga po temat konfliktu w świecie równoległym do ludzkiego i kilku jego przedstawicieli wysyła do Feliksa i Bogumiły, włączając dzieci w fantastyczną historię. Wrogowi nadaje cechy muchy, tak, by łatwiej było poznać się na jego charakterze. Do sfery satyry należy natomiast „łaskawy pan wujek” z rodziną. Ten hołduje fałszywym przekonaniom, odbiera dzieciom prawdziwą radość, dostarczając w zamian jej pozorów (w postaci niewiele wartych zabawek). Ale najbardziej „łaskawy pan wujek” traci w oczach czytelników, gdy prawdziwą wiedzę o świecie, zdobywaną z przyjemnością i mimochodem, zastąpić chce wyuczonymi bezmyślnymi i nieprzydatnymi regułkami. Ten fałsz bohaterowie demaskują, chociaż niewiele mogą zrobić jako dzieci.
„Tajemnicze dziecko” mimo nowego przekładu urzeka swoją archaicznością widoczną zwłaszcza w sferze obyczajów. Tutejsze dzieci są dziećmi baśniowymi, o czym przypominają ich niecodzienne przygody – ale też rozwiązania fabularne. Staroświeckość widać w języku, jakim postacie się porozumiewają, w manierach, a nawet w rodzajach rozrywek. Mali odbiorcy otrzymają zatem dzisiaj baśń podwajaną: fantastyczna będzie dla nich i strefa wyobraźni (domu tajemniczego dziecka), i sfera rzeczywistości Feliksa i Bogumiły.
Warto jeszcze wspomnieć o ilustracjach Aleksandry Kucharskiej-Cybuch. Te rysunki z realistycznie oddanymi sylwetkami dzieci cieszą ze względu na stałą obecność postaci rodem z baśni. Pojawiają się tu zupełnie dziwne stwory (bocian z ludzką twarzą czy sowa większa od człowieka), ale i tajemnicze miejsca – zarośla, przez które przebija się słońce, zamknięte drzwi kryjące zagadkę. Ilustratorka wprowadza odbiorców do przestrzeni wyimaginowanej i uporządkowanej według zupełnie nowych reguł, nie podporządkowuje się w pełni tekstowi, ale prowadzi swoją własną rysunkową opowieść. Realizm na rysunkach – mimo onirycznych postaci i sytuacji – pozwala jej przejść od bajki do krainy prawdziwych baśni.
Rzeczywistość kontra fantazja
O „Dziadku do orzechów” Hoffmanna słyszeli chyba wszyscy, także za sprawą przenoszenia tej opowieści do różnych rodzajów sztuk. Ale „Tajemnicze dziecko” to książka w Polsce niemal nieznana, a już na pewno nieobecna w kanonie lektur z literatury czwartej – a szkoda, bo to baśń rozbudzająca wyobraźnię, trochę satyryczna i bardzo nietypowa. „Tajemnicze dziecko” w nowym przekładzie (E. Pieciul-Karmińska) i w pięknym opracowaniu graficznym Aleksandry Kucharskiej-Cybuch pojawia się w wydawnictwie Media Rodzina i stanowi intrygującą odpowiedź na aktualne publikacje dla najmłodszych.
Feliks i Bogumiła, dzieci niezbyt zamożnego szlachcica, mieszkają w domu pod lasem i cieszą się ogromną swobodą. Nie pobierają żadnych „nauk”, ale wiedzą dużo o życiu. Fantazja zastępuje im nawet najpiękniejsze zabawki. Sielanka kończy się, gdy do ich ojca z wizytą przyjeżdża „łaskawy pan wujek” z grubą i rumianą żoną oraz dziwnym potomstwem. Okazuje się, że Feliks i Bogumiła są zupełnie nieokrzesani, nie potrafią się zachować w towarzystwie i powinni się uczyć, zamiast spędzać czas na zabawach. „Łaskawy pan wujek” przysyła im nauczyciela. Chwilę wcześniej dzieci spotykają w lesie „tajemnicze dziecko”, które pokazuje im piękno świata i sprawia, że nawet najbardziej wymyślne zabawki od wujka stają się bezwartościowe i nudne. Nowy nauczyciel zachowuje się bardzo dziwnie i bohaterowie nie wiedzą, komu mają wierzyć.
W „Tajemniczym dziecku” tradycyjne baśniowe motywy spotykają się z ostrą satyrą. Hoffmann sięga po temat konfliktu w świecie równoległym do ludzkiego i kilku jego przedstawicieli wysyła do Feliksa i Bogumiły, włączając dzieci w fantastyczną historię. Wrogowi nadaje cechy muchy, tak, by łatwiej było poznać się na jego charakterze. Do sfery satyry należy natomiast „łaskawy pan wujek” z rodziną. Ten hołduje fałszywym przekonaniom, odbiera dzieciom prawdziwą radość, dostarczając w zamian jej pozorów (w postaci niewiele wartych zabawek). Ale najbardziej „łaskawy pan wujek” traci w oczach czytelników, gdy prawdziwą wiedzę o świecie, zdobywaną z przyjemnością i mimochodem, zastąpić chce wyuczonymi bezmyślnymi i nieprzydatnymi regułkami. Ten fałsz bohaterowie demaskują, chociaż niewiele mogą zrobić jako dzieci.
„Tajemnicze dziecko” mimo nowego przekładu urzeka swoją archaicznością widoczną zwłaszcza w sferze obyczajów. Tutejsze dzieci są dziećmi baśniowymi, o czym przypominają ich niecodzienne przygody – ale też rozwiązania fabularne. Staroświeckość widać w języku, jakim postacie się porozumiewają, w manierach, a nawet w rodzajach rozrywek. Mali odbiorcy otrzymają zatem dzisiaj baśń podwajaną: fantastyczna będzie dla nich i strefa wyobraźni (domu tajemniczego dziecka), i sfera rzeczywistości Feliksa i Bogumiły.
Warto jeszcze wspomnieć o ilustracjach Aleksandry Kucharskiej-Cybuch. Te rysunki z realistycznie oddanymi sylwetkami dzieci cieszą ze względu na stałą obecność postaci rodem z baśni. Pojawiają się tu zupełnie dziwne stwory (bocian z ludzką twarzą czy sowa większa od człowieka), ale i tajemnicze miejsca – zarośla, przez które przebija się słońce, zamknięte drzwi kryjące zagadkę. Ilustratorka wprowadza odbiorców do przestrzeni wyimaginowanej i uporządkowanej według zupełnie nowych reguł, nie podporządkowuje się w pełni tekstowi, ale prowadzi swoją własną rysunkową opowieść. Realizm na rysunkach – mimo onirycznych postaci i sytuacji – pozwala jej przejść od bajki do krainy prawdziwych baśni.
niedziela, 18 stycznia 2015
Konstanty Ildefons Gałczyński: Portret muzy. Wiersze zebrane. Tom II
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Poeta uśmiechu
Już początek zapowiadanej wielotomowej edycji dzieł zebranych Gałczyńskiego uzależnia. Ponaddziewięćsetstronicowy tom „Portret muzy. Wiersze zebrane. Tom II” tylko boleśnie zaostrza apetyt. Przypomina utwory znane od dziecka, poznawane w młodości, przywołuje te kompletnie nieznane i te, w których wyraźne są do dzisiaj echa poetyki socrealizmu czy politycznych deklaracji. Politycznego Gałczyńskiego zresztą ponownie prezentuje we wstępie Jerzy Stefan Ossowski. Ale dla ogromnej większości odbiorców tematy agitacyjne będą dzisiaj kompletnie nieważne: wykruszyła się już warstwa agitacyjna, pozostała estetyka. Nawet przy bardzo zaangażowanych wierszach dziś ciekawsze wydają się rozwiązania formalne, poszukiwania w obrębie rymów lub rytmów. Owszem, jeśli ktoś bardzo chce znielubić Gałczyńskiego za teksty „systemowe”, wertowaniem tego tomu ułatwi sobie zadanie. Ale wtedy będzie musiał przymknąć oko na prawdziwą poezję.
Jednak momentami wydaje się, że w „Portrecie muzy” Gałczyński równoważy rolę liryka i satyryka. Przypomina niezwykła księga odbiorcom utwory „klimatyczne” (zwłaszcza bożonarodzeniowe – nikt tak dobrze jak Gałczyński nie oddawał atmosfery tych świąt), nocne zapatrzenia w gwiazdy czy mocno intelektualne i intertekstualne poematy rozpisane na części. Przypomina utwory inspirowane muzyką – układane w kształty oczywiste dla poety: nie formalne wprawki, a całe, dobrze przemyślane kompozycje. Ale obok tych wierszy pojawia się zupełnie niespodziewanie Gałczyński-satyryk, wynalazca Bęc-Walskiego i Chryzostoma Bulwiecia, Gałczyński, który bezlitośnie drwi z zacofania i jest okrutny wobec bezmyślności. Takie oblicze pokazywał już zresztą odbiorcom od początku. W „Portrecie muzy” do głosu dochodzi jeszcze jeden temat, którego nie można zignorować, znacznie silniejszy niż wiersze zaangażowane, ale też przez badaczy zwykle odsuwany na dalszy plan jako niezasługujący na rozbudowane analizy: to absurd. Gałczyński w sferę absurdu ucieka od ponuractwa i narzekania, od przygnębienia i nadmiernego patosu. Z wielkim upodobaniem przekłuwa balony pyszałkowatości i poczucia misji poety – zaskakuje czytelników raz po raz błahymi tematami, infantylnością przemieszaną z dorosłym zaangażowaniem. Pomaga odkrywać uroki czystego humoru i budzić beztroski śmiech. Tekstów „wesołych” jest w „Portrecie muzy” bardzo dużo – a uruchamiają one różne rodzaje komizmu.
„Męczy mnie – primo: hyperretoryka, / secundo: metaforologiczna kombinatoryka / i tzw. smaczki – po trzecie” – zwierza się poeta w „Hymnie do Apollina”. Zgodnie ze swoim pisarskim credo, poszukuje rozbudowanych lirycznych obrazów i często imponuje poetyckimi frazami. Jego wiersze nie są dyktowane przez rygor formy, widać w nich swobodę nieskrępowanej wyobraźni i lingwistyczną fantazję, a do tego niemal dziecięcą radość tworzenia. W dodatku część utworów zaczyna w takim zestawie wchodzić ze sobą w dialogi. Lekturę można skończyć na samych lirykach opatrzonych datami – można też sięgnąć do niesygnalizowanych przypisów z informacjami o pierwodruku (rzadziej też o zmianach w obrębie strof). Niezależnie od sposobu czytania pewne okazuje się jedno: Konstanty Ildefons Gałczyński zupełnie się nie starzeje. Czytany dzisiaj dostarcza mnóstwa przyjemności, zapewnia oryginalny sposób patrzenia na świat i funkcjonuje jako liryczny przewodnik po rzeczywistości i krainach onirycznych. Lekturę tego tomu kończy się dopiero wtedy, gdy w uszach zaczynają pobrzmiewać kolejne dźwięczne frazy i sformułowania. Gałczyński w dalszym ciągu trafiać będzie do odbiorców – tym bardziej cieszy fakt przygotowywania kompletu jego dzieł w pięknej edycji. Od takich książek nie chce się odrywać.
img src="http://www.proszynski.pl/grafika/cache/w55/GalczynskiPortretMuzy.jpg">
Poeta uśmiechu
Już początek zapowiadanej wielotomowej edycji dzieł zebranych Gałczyńskiego uzależnia. Ponaddziewięćsetstronicowy tom „Portret muzy. Wiersze zebrane. Tom II” tylko boleśnie zaostrza apetyt. Przypomina utwory znane od dziecka, poznawane w młodości, przywołuje te kompletnie nieznane i te, w których wyraźne są do dzisiaj echa poetyki socrealizmu czy politycznych deklaracji. Politycznego Gałczyńskiego zresztą ponownie prezentuje we wstępie Jerzy Stefan Ossowski. Ale dla ogromnej większości odbiorców tematy agitacyjne będą dzisiaj kompletnie nieważne: wykruszyła się już warstwa agitacyjna, pozostała estetyka. Nawet przy bardzo zaangażowanych wierszach dziś ciekawsze wydają się rozwiązania formalne, poszukiwania w obrębie rymów lub rytmów. Owszem, jeśli ktoś bardzo chce znielubić Gałczyńskiego za teksty „systemowe”, wertowaniem tego tomu ułatwi sobie zadanie. Ale wtedy będzie musiał przymknąć oko na prawdziwą poezję.
Jednak momentami wydaje się, że w „Portrecie muzy” Gałczyński równoważy rolę liryka i satyryka. Przypomina niezwykła księga odbiorcom utwory „klimatyczne” (zwłaszcza bożonarodzeniowe – nikt tak dobrze jak Gałczyński nie oddawał atmosfery tych świąt), nocne zapatrzenia w gwiazdy czy mocno intelektualne i intertekstualne poematy rozpisane na części. Przypomina utwory inspirowane muzyką – układane w kształty oczywiste dla poety: nie formalne wprawki, a całe, dobrze przemyślane kompozycje. Ale obok tych wierszy pojawia się zupełnie niespodziewanie Gałczyński-satyryk, wynalazca Bęc-Walskiego i Chryzostoma Bulwiecia, Gałczyński, który bezlitośnie drwi z zacofania i jest okrutny wobec bezmyślności. Takie oblicze pokazywał już zresztą odbiorcom od początku. W „Portrecie muzy” do głosu dochodzi jeszcze jeden temat, którego nie można zignorować, znacznie silniejszy niż wiersze zaangażowane, ale też przez badaczy zwykle odsuwany na dalszy plan jako niezasługujący na rozbudowane analizy: to absurd. Gałczyński w sferę absurdu ucieka od ponuractwa i narzekania, od przygnębienia i nadmiernego patosu. Z wielkim upodobaniem przekłuwa balony pyszałkowatości i poczucia misji poety – zaskakuje czytelników raz po raz błahymi tematami, infantylnością przemieszaną z dorosłym zaangażowaniem. Pomaga odkrywać uroki czystego humoru i budzić beztroski śmiech. Tekstów „wesołych” jest w „Portrecie muzy” bardzo dużo – a uruchamiają one różne rodzaje komizmu.
„Męczy mnie – primo: hyperretoryka, / secundo: metaforologiczna kombinatoryka / i tzw. smaczki – po trzecie” – zwierza się poeta w „Hymnie do Apollina”. Zgodnie ze swoim pisarskim credo, poszukuje rozbudowanych lirycznych obrazów i często imponuje poetyckimi frazami. Jego wiersze nie są dyktowane przez rygor formy, widać w nich swobodę nieskrępowanej wyobraźni i lingwistyczną fantazję, a do tego niemal dziecięcą radość tworzenia. W dodatku część utworów zaczyna w takim zestawie wchodzić ze sobą w dialogi. Lekturę można skończyć na samych lirykach opatrzonych datami – można też sięgnąć do niesygnalizowanych przypisów z informacjami o pierwodruku (rzadziej też o zmianach w obrębie strof). Niezależnie od sposobu czytania pewne okazuje się jedno: Konstanty Ildefons Gałczyński zupełnie się nie starzeje. Czytany dzisiaj dostarcza mnóstwa przyjemności, zapewnia oryginalny sposób patrzenia na świat i funkcjonuje jako liryczny przewodnik po rzeczywistości i krainach onirycznych. Lekturę tego tomu kończy się dopiero wtedy, gdy w uszach zaczynają pobrzmiewać kolejne dźwięczne frazy i sformułowania. Gałczyński w dalszym ciągu trafiać będzie do odbiorców – tym bardziej cieszy fakt przygotowywania kompletu jego dzieł w pięknej edycji. Od takich książek nie chce się odrywać.
img src="http://www.proszynski.pl/grafika/cache/w55/GalczynskiPortretMuzy.jpg">
sobota, 17 stycznia 2015
Victoria Alexander: Komedia świąteczna
Olé, Warszawa 2014.
Teatr
„Komedia świąteczna” jest próbą zadrwienia sobie z czasów, konwencji oraz formy powieściowej. To historyjka rodem z oświeceniowych teatrów, opracowana na tyle, by dała się zamknąć w prozie bez podziału na głosy. Podczas lektury najsilniejsze jest wrażenie teatralizacji, pełnej sztuczności bohaterów, sytuacji i fabuły. Nawet czytelnik – podglądacz – od tej sztuczności nie jest wolny, wkracza bowiem do świata, w którym może być tylko widzem. A przecież nie dla niego rozgrywa się ten cały spektakl, i nawet nie dla przyjemności snucia historii – bo wydaje się, że Victoria Alexander chce relację jak najszybciej skończyć. Obce jest jej rozsmakowywanie się w licznych intrygach, obce – przejścia między różnymi emocjami postaci. Bohaterowie wyznaczeni do grania szopki ledwo utrzymują się w swoich rolach, a ci, którzy powinni być naturalni – usztywniają się za sprawą wszechobecnych intryg.
W angielskiej posiadłości trwają przygotowania do świąt Bożego Narodzenia. Przygotowania dziwne i już na wstępie zaburzające tradycję. Oto lady Camilla zamierza ostatecznie zdobyć serce pewnego księcia z Europy Środkowej – aby zrobić wrażenie na wybranku, chce mu podarować święta jak z tomów Dickensa: ciepłe, rodzinne i niezapomniane. Rodziny – poza zgryźliwą siostrą bliźniaczką – na szczęście nie ma w pobliżu: temperamenty i przyzwyczajenia bliskich mogłyby skutecznie odstraszyć księcia. Camilla wynajmuje więc grupę aktorów, by wcielili się w rodzinę oraz służących na czas świąt. Dalsze wypadki łatwo przewidzieć po pierwsze do domu niespodziewanie zjeżdżają się prawdziwi członkowie arystokratycznej rodziny. Po drugie – Camillę odwiedza Gray, który dawno temu wyznał kobiecie miłość w przeddzień jej ślubu i… zniknął z horyzontu. Dawne uczucie teraz odżywa, zwłaszcza że książę skrywa pewną tajemnicę. „Komedia świąteczna” toczy się w jedynym możliwym kierunku ze wszystkimi obowiązkowymi przystankami po drodze.
Chodzi tu tylko o teatr, w dodatku o teatr „klasyczny”, z emocjami obcymi dzisiejszej publiczności. Zamiast żywych bohaterów są tu więc marionetki o przewidywalnych zachowaniach (sztuczność podkreślana jest również przez ich społeczne statusy, całkowite oderwanie od zwyczajnego życia), relacje między nimi są pozbawione namiętności (chociaż rzecz polega właśnie na wielkich uczuciach, które pokonają nawet próbę czasu). Przez oddalenie bohaterów trudno się z nimi identyfikować i przeżywać ich doświadczenia. Liczy się tu wyłącznie komizm schematów i burzonych schematów. Nie ma miejsca na komplikowanie charakterów czy ukazywanie ich rozwoju, w kilka dni zmienia się sytuacja bohaterów, ale nie oni sami.
Teatralność widać również w samej formie. Mamy tu do czynienia z przeniesieniem do powieści tekstu scenicznego, bez specjalnych obróbek. Oznacza to, że niemal cały ciężar akcji i intryg opiera się na niekończących się szczegółowych rozmowach. Postacie pojawiają się przed oczami widza, by przedyskutować temat, wymienić opinie, a przy okazji jeszcze napomknąć o przeszłości – informują się wzajemnie o tym, o czym same doskonale wiedzą, a wszystko po to, by wiedzę uzyskał też nieświadomy jeszcze widz. W fabule nie ma miejsca na komplikowanie przeszłości i modyfikowanie konwencji: bohaterki, które dawniej wyszły za mąż dla pieniędzy, nie pożałowały swoich decyzji, a teraz mogą zostać wynagrodzone za rozsądek. Nie znajdzie się tu wielkich rozpaczy ani sentymentów. Wszystko skupia się wokół intrygi z zastąpieniem prawdziwej rodziny aktorami – tak samo niepozbawionymi wad. „Komedię świąteczną” w efekcie czyta się nie jak powieść a jak dramat, tyle że z bardziej rozbudowanymi i wygodniejszymi w płynnej lekturze didaskaliami. Ta książka polega na przedstawieniu – bez specjalnej literackiej obudowy – konsekwencji szalonego pomysłu. Większych emocji nie wzbudza, chociaż miejscami wywoła lekki uśmiech. Ucieka jednak od dzisiaj modnych rozwiązań z powieści obyczajowych, dostarcza innego rodzaju rozrywki i odskoczni od „zwyczajnych” czytadeł.
Teatr
„Komedia świąteczna” jest próbą zadrwienia sobie z czasów, konwencji oraz formy powieściowej. To historyjka rodem z oświeceniowych teatrów, opracowana na tyle, by dała się zamknąć w prozie bez podziału na głosy. Podczas lektury najsilniejsze jest wrażenie teatralizacji, pełnej sztuczności bohaterów, sytuacji i fabuły. Nawet czytelnik – podglądacz – od tej sztuczności nie jest wolny, wkracza bowiem do świata, w którym może być tylko widzem. A przecież nie dla niego rozgrywa się ten cały spektakl, i nawet nie dla przyjemności snucia historii – bo wydaje się, że Victoria Alexander chce relację jak najszybciej skończyć. Obce jest jej rozsmakowywanie się w licznych intrygach, obce – przejścia między różnymi emocjami postaci. Bohaterowie wyznaczeni do grania szopki ledwo utrzymują się w swoich rolach, a ci, którzy powinni być naturalni – usztywniają się za sprawą wszechobecnych intryg.
W angielskiej posiadłości trwają przygotowania do świąt Bożego Narodzenia. Przygotowania dziwne i już na wstępie zaburzające tradycję. Oto lady Camilla zamierza ostatecznie zdobyć serce pewnego księcia z Europy Środkowej – aby zrobić wrażenie na wybranku, chce mu podarować święta jak z tomów Dickensa: ciepłe, rodzinne i niezapomniane. Rodziny – poza zgryźliwą siostrą bliźniaczką – na szczęście nie ma w pobliżu: temperamenty i przyzwyczajenia bliskich mogłyby skutecznie odstraszyć księcia. Camilla wynajmuje więc grupę aktorów, by wcielili się w rodzinę oraz służących na czas świąt. Dalsze wypadki łatwo przewidzieć po pierwsze do domu niespodziewanie zjeżdżają się prawdziwi członkowie arystokratycznej rodziny. Po drugie – Camillę odwiedza Gray, który dawno temu wyznał kobiecie miłość w przeddzień jej ślubu i… zniknął z horyzontu. Dawne uczucie teraz odżywa, zwłaszcza że książę skrywa pewną tajemnicę. „Komedia świąteczna” toczy się w jedynym możliwym kierunku ze wszystkimi obowiązkowymi przystankami po drodze.
Chodzi tu tylko o teatr, w dodatku o teatr „klasyczny”, z emocjami obcymi dzisiejszej publiczności. Zamiast żywych bohaterów są tu więc marionetki o przewidywalnych zachowaniach (sztuczność podkreślana jest również przez ich społeczne statusy, całkowite oderwanie od zwyczajnego życia), relacje między nimi są pozbawione namiętności (chociaż rzecz polega właśnie na wielkich uczuciach, które pokonają nawet próbę czasu). Przez oddalenie bohaterów trudno się z nimi identyfikować i przeżywać ich doświadczenia. Liczy się tu wyłącznie komizm schematów i burzonych schematów. Nie ma miejsca na komplikowanie charakterów czy ukazywanie ich rozwoju, w kilka dni zmienia się sytuacja bohaterów, ale nie oni sami.
Teatralność widać również w samej formie. Mamy tu do czynienia z przeniesieniem do powieści tekstu scenicznego, bez specjalnych obróbek. Oznacza to, że niemal cały ciężar akcji i intryg opiera się na niekończących się szczegółowych rozmowach. Postacie pojawiają się przed oczami widza, by przedyskutować temat, wymienić opinie, a przy okazji jeszcze napomknąć o przeszłości – informują się wzajemnie o tym, o czym same doskonale wiedzą, a wszystko po to, by wiedzę uzyskał też nieświadomy jeszcze widz. W fabule nie ma miejsca na komplikowanie przeszłości i modyfikowanie konwencji: bohaterki, które dawniej wyszły za mąż dla pieniędzy, nie pożałowały swoich decyzji, a teraz mogą zostać wynagrodzone za rozsądek. Nie znajdzie się tu wielkich rozpaczy ani sentymentów. Wszystko skupia się wokół intrygi z zastąpieniem prawdziwej rodziny aktorami – tak samo niepozbawionymi wad. „Komedię świąteczną” w efekcie czyta się nie jak powieść a jak dramat, tyle że z bardziej rozbudowanymi i wygodniejszymi w płynnej lekturze didaskaliami. Ta książka polega na przedstawieniu – bez specjalnej literackiej obudowy – konsekwencji szalonego pomysłu. Większych emocji nie wzbudza, chociaż miejscami wywoła lekki uśmiech. Ucieka jednak od dzisiaj modnych rozwiązań z powieści obyczajowych, dostarcza innego rodzaju rozrywki i odskoczni od „zwyczajnych” czytadeł.
Bill Rodgers, Matthew Shepatin: Maratończyk. Moja 42-kilometrowa droga od anonimowego biegacza do szczytów sławy
Galaktyka, Łódź 2014.
Wyzwanie
Ci, którzy dzisiaj odnoszą sukcesy w biegach na długich dystansach, znaleźli sposób na dotarcie do fanów: publikują sportowe autobiografie o własnych potyczkach i pomysłach na wygraną. Książki te trafiają do zainteresowanych bieganiem – w końcu zdobywcy pierwszych miejsc w maratonach, rekordziści i wybitni sportowcy w toku zwierzeń zdradzają rozmaite sztuczki – dietetyczne lub treningowe – a część z ich wskazówek można od razu wcielić w życie. Bill Rodgers wygrywał maratony kilka dekad temu – w „Maratończyku” daje się poznać zwłaszcza młodszym pokoleniom, dla których biegacze stają się wzorami do naśladowania. „Maratończyk” to książka, która mogła się ukazać dzięki modzie na bieganie: nawet uprawiający tylko codzienny jogging zrozumieją przyjemność biegania, którą Rodgers się dzieli. Dla starszych odbiorców będzie to powrót do przeszłości i zetknięcie się ze światem sportu nieskażonym jeszcze komercją i kontraktami reklamowymi.
Jest tu pokazany, w odcinkach, życiowy bieg Rodgersa. Migawki z trasy, tak charakterystyczne w biegowej serii Galaktyki, wiążą się z próbą przedstawienia czytelnikom rozmaitych utrudnień. Nie ma dla sportowców punktów z wodą ani ochrony przed nieprzewidywalnymi kibicami, a sam bohater pierwszą siatkową koszulkę wygodną do biegania znajduje w śmieciach. Nie ma jeszcze umów sponsorskich, a samymi maratonami media niespecjalnie się interesują. Nagrodą za wygranie 42-kilometrowego wyścigu może być toster lub miska gulaszu. Rodgers wcale nie narzeka na tę sytuację. Odkrywa coś, co połączy go z odbiorcami: radość biegania. Na swojej drodze spotyka ludzi kochających ten sport. Stopniowo przekona się do regularnych treningów i zrozumie, że powinien wybrać tę właśnie drogę. Jak wielu maratończyków, Rodgers także podkreśla swój wrodzony talent – zauważa, że bez trudu przychodzi mu to, nad czym męczą się rywale z tras. Powoli kształtuje w sobie głód zwycięstwa.
Jeden bieg jest dla autorów punktem odniesienia, stałą w biografii. Konstrukcja tomu, za którą odpowiada ghost – Matthew Shepatin – może na początku męczyć za sprawą mocno nierównego rytmu. Bohater prezentuje kolejne fragmenty życiowego biegu i co chwilę przenosi się o kilka lat wstecz, do różnych punktów własnej egzystencji – z reguły takich, które zaprzeczają karierze sportowca. Rodgers nie chce jawić się jako ideał maratończyka – łatwo ulega pokusom, daje się ponosić emocjom i szuka zajęcia, które zapewniłoby mu byt. W podróżach w przeszłość pokazuje, jak łatwo mógł roztrwonić swój talent i nie osiągnąć w sporcie niczego. Cała opowieść zawiera też obowiązkowe elementy zwierzeń biegaczy : tematy zdrowotne czy kwestie formy i odpowiedniego przygotowania do zawodów. Rodgers chce wszystkich przekonać do piękna maratonów, wiele razy przywołuje uczucie szczęścia i wrażenie wolności podczas biegu. Jego autobiografia jest bardziej ogólnikowa niż dzisiejsze podobne propozycje, jest też uboższa w anegdoty. Pamięć wyostrza niektóre zjawiska, inne spycha na margines. Bill Rodgers przy tym nie chce tworzyć swojego pełnego autoportretu, życie rodzinne odsuwa, podobnie jak wspomnienia z dzieciństwa.
„Maratończyk” ma mniejsze tempo niż opowieści dzisiejszych rekordzistów, ale na półce z literaturą sportową stanowić będzie ważną pozycję jako punkt odniesienia dla aktualnych relacji. Rodgers dodatkowo podsyca zainteresowanie bieganiem i dzieli się z odbiorcami fascynacją, która zaowocowała karierą w długo niedocenianej dyscyplinie sportowej.
Wyzwanie
Ci, którzy dzisiaj odnoszą sukcesy w biegach na długich dystansach, znaleźli sposób na dotarcie do fanów: publikują sportowe autobiografie o własnych potyczkach i pomysłach na wygraną. Książki te trafiają do zainteresowanych bieganiem – w końcu zdobywcy pierwszych miejsc w maratonach, rekordziści i wybitni sportowcy w toku zwierzeń zdradzają rozmaite sztuczki – dietetyczne lub treningowe – a część z ich wskazówek można od razu wcielić w życie. Bill Rodgers wygrywał maratony kilka dekad temu – w „Maratończyku” daje się poznać zwłaszcza młodszym pokoleniom, dla których biegacze stają się wzorami do naśladowania. „Maratończyk” to książka, która mogła się ukazać dzięki modzie na bieganie: nawet uprawiający tylko codzienny jogging zrozumieją przyjemność biegania, którą Rodgers się dzieli. Dla starszych odbiorców będzie to powrót do przeszłości i zetknięcie się ze światem sportu nieskażonym jeszcze komercją i kontraktami reklamowymi.
Jest tu pokazany, w odcinkach, życiowy bieg Rodgersa. Migawki z trasy, tak charakterystyczne w biegowej serii Galaktyki, wiążą się z próbą przedstawienia czytelnikom rozmaitych utrudnień. Nie ma dla sportowców punktów z wodą ani ochrony przed nieprzewidywalnymi kibicami, a sam bohater pierwszą siatkową koszulkę wygodną do biegania znajduje w śmieciach. Nie ma jeszcze umów sponsorskich, a samymi maratonami media niespecjalnie się interesują. Nagrodą za wygranie 42-kilometrowego wyścigu może być toster lub miska gulaszu. Rodgers wcale nie narzeka na tę sytuację. Odkrywa coś, co połączy go z odbiorcami: radość biegania. Na swojej drodze spotyka ludzi kochających ten sport. Stopniowo przekona się do regularnych treningów i zrozumie, że powinien wybrać tę właśnie drogę. Jak wielu maratończyków, Rodgers także podkreśla swój wrodzony talent – zauważa, że bez trudu przychodzi mu to, nad czym męczą się rywale z tras. Powoli kształtuje w sobie głód zwycięstwa.
Jeden bieg jest dla autorów punktem odniesienia, stałą w biografii. Konstrukcja tomu, za którą odpowiada ghost – Matthew Shepatin – może na początku męczyć za sprawą mocno nierównego rytmu. Bohater prezentuje kolejne fragmenty życiowego biegu i co chwilę przenosi się o kilka lat wstecz, do różnych punktów własnej egzystencji – z reguły takich, które zaprzeczają karierze sportowca. Rodgers nie chce jawić się jako ideał maratończyka – łatwo ulega pokusom, daje się ponosić emocjom i szuka zajęcia, które zapewniłoby mu byt. W podróżach w przeszłość pokazuje, jak łatwo mógł roztrwonić swój talent i nie osiągnąć w sporcie niczego. Cała opowieść zawiera też obowiązkowe elementy zwierzeń biegaczy : tematy zdrowotne czy kwestie formy i odpowiedniego przygotowania do zawodów. Rodgers chce wszystkich przekonać do piękna maratonów, wiele razy przywołuje uczucie szczęścia i wrażenie wolności podczas biegu. Jego autobiografia jest bardziej ogólnikowa niż dzisiejsze podobne propozycje, jest też uboższa w anegdoty. Pamięć wyostrza niektóre zjawiska, inne spycha na margines. Bill Rodgers przy tym nie chce tworzyć swojego pełnego autoportretu, życie rodzinne odsuwa, podobnie jak wspomnienia z dzieciństwa.
„Maratończyk” ma mniejsze tempo niż opowieści dzisiejszych rekordzistów, ale na półce z literaturą sportową stanowić będzie ważną pozycję jako punkt odniesienia dla aktualnych relacji. Rodgers dodatkowo podsyca zainteresowanie bieganiem i dzieli się z odbiorcami fascynacją, która zaowocowała karierą w długo niedocenianej dyscyplinie sportowej.
piątek, 16 stycznia 2015
Adam Jaromir, Gabriela Cichowska: Ostatnie przedstawienie panny Esterki
Media Rodzina, Poznań 2014.
Ucieczka w teatr
„Ostatnie przedstawienie panny Esterki” to kolejny powrót do tematyki drugiej wojny światowej w literaturze czwartej. To także dwie odrębne relacje o powszechnie znanym zakończeniu. Picture book Adama Jaromira z grafikami Gabrieli Cichowskiej przypomni sylwetkę Janusza Korczaka i jeszcze raz kieruje uwagę odbiorców na dom sierot. Ta publikacja, przygotowana ściśle w duchu Iwony Chmielewskiej (choć z bardziej rozbudowaną treścią) mówi o grozie wojny bez odniesień do brutalnych walk, tylko przez odwołania do ciężkiego losu osieroconych podczas wojny dzieci.
W domu sierot znajduje się już dwieście maluchów. Doktor Korczak codziennie walczy o finansowe wsparcie dla swoich wychowanków. Wie, że dzieci żyją w ubóstwie, ale i tak nie potrafi przejść obojętnie koło następnego znalezionego na ulicy kilkulatka. Dzieci dla doktora Korczaka są jak książki – często ich smutne losy opiekun poznaje z pamiętników. Martwi się, że jego podopieczni nie znają spokojnego życia ani prostych radości: niektórzy nawet nigdy nie byli w lesie, w końcu nie wolno im wychodzić poza bramę sierocińca. Korczak skupia się na próbie ratowania osieroconych dzieci. W tej książce przedstawia im ciekawe historie i zachęca do myślenia. Nocami zamartwia się, jak utrzymać dom. Codzienność dzieci – prezentowana przez małą Genię – wygląda inaczej. Maluchy mają swoje dziwactwa, w różny sposób zastępują sobie normalność (Genia ma w pudełku papierową rodzinę), czasem muszą wykryć małoletniego złodzieja ostatnich pamiątek, czasem snują opowieści. Ale panna Esterka wie, że brakuje im celu. Przygotowuje dla dzieci prawdziwą niespodziankę: przedstawienie teatralne o dalekich Indiach. Dzięki teatrowi maluchy mogą przenieść się choćby tylko na moment do lepszego świata, zapomnieć o wojnie i o chorobach. Panna Esterka – jedna z cichych bohaterek domu sierot – poświęca nawet swoją najlepszą sukienkę na kostium. Bo przedstawienie to poważna sprawa.
Wiadomo, jak skończy się historia dzieci z domu sierot, zresztą w narracji próżno by szukać niepasującego tu optymizmu. Ale ponurą codzienność i minorowe tony indyjska opowieść na chwilę przełamuje. Dzieci odzyskują marzenia i odrywają się od zwykłego smutku. Wyrwane z apatii wracają na moment do dzieciństwa. Panna Esterka wie, że dach nad głową i regularne posiłki to nie wszystko – daje maluchom więcej, niż mogłyby oczekiwać.
Narracje rozróżniane są krojem czcionki. Tekst łamany jest niemal jak wiersze, zajmuje wąskie kolumny (w przypadku doktora Korczaka w grę wchodzą prawdziwe zapiski z pamiętników) i charakteryzuje się lekko zarysowaną rezygnacją. Korczak odnosi się do poważnych problemów domu i łączności ze światem zewnętrznym, Genia – do relacji między mieszkańcami. Resztę dopowiadają wymowne grafiki wzorowane na tych z „Pamiętnika Blumki”. Dzieci mają tu smutne i poważne twarze, wszyscy – brzydkie proste ubrania. Przygnębiające i zgaszone scenki zmienia dopiero możliwość mentalnej podróży do Indii – kolaże stosowane przez Cichowską nabierają wtedy życia. Pojawiają się też w tomie ciekawe edytorsko rozwiązania, jak dom, do którego można zajrzeć. Pojawiają się zniszczone zdjęcia i kartki z kalendarza – bezwzględnie odliczające dni do końca. „Ostatnie przedstawienie panny Esterki” pokazuje, jak można mówić o wojnie w picture booku. Adam Jaromir i Gabriela Cichowska stworzyli książkę wykraczającą poza standardowe ramy literatury czwartej, udowadniając, że wstrząsającą opowieść można zamknąć w krótkim tekście i serii odpowiednio dostosowanych ilustracji. Ta historia ma przypominać o losach dzieci, którymi zaopiekował się Janusz Korczak – i funkcjonować jako przestroga. Ma też przypomnieć anonimową niemal bohaterkę. Równocześnie stanowi również graficzny popis – silnie działać będzie na wyobraźnię odbiorców. Ten picture book jest przeznaczony nie tylko dla dzieci.
Ucieczka w teatr
„Ostatnie przedstawienie panny Esterki” to kolejny powrót do tematyki drugiej wojny światowej w literaturze czwartej. To także dwie odrębne relacje o powszechnie znanym zakończeniu. Picture book Adama Jaromira z grafikami Gabrieli Cichowskiej przypomni sylwetkę Janusza Korczaka i jeszcze raz kieruje uwagę odbiorców na dom sierot. Ta publikacja, przygotowana ściśle w duchu Iwony Chmielewskiej (choć z bardziej rozbudowaną treścią) mówi o grozie wojny bez odniesień do brutalnych walk, tylko przez odwołania do ciężkiego losu osieroconych podczas wojny dzieci.
W domu sierot znajduje się już dwieście maluchów. Doktor Korczak codziennie walczy o finansowe wsparcie dla swoich wychowanków. Wie, że dzieci żyją w ubóstwie, ale i tak nie potrafi przejść obojętnie koło następnego znalezionego na ulicy kilkulatka. Dzieci dla doktora Korczaka są jak książki – często ich smutne losy opiekun poznaje z pamiętników. Martwi się, że jego podopieczni nie znają spokojnego życia ani prostych radości: niektórzy nawet nigdy nie byli w lesie, w końcu nie wolno im wychodzić poza bramę sierocińca. Korczak skupia się na próbie ratowania osieroconych dzieci. W tej książce przedstawia im ciekawe historie i zachęca do myślenia. Nocami zamartwia się, jak utrzymać dom. Codzienność dzieci – prezentowana przez małą Genię – wygląda inaczej. Maluchy mają swoje dziwactwa, w różny sposób zastępują sobie normalność (Genia ma w pudełku papierową rodzinę), czasem muszą wykryć małoletniego złodzieja ostatnich pamiątek, czasem snują opowieści. Ale panna Esterka wie, że brakuje im celu. Przygotowuje dla dzieci prawdziwą niespodziankę: przedstawienie teatralne o dalekich Indiach. Dzięki teatrowi maluchy mogą przenieść się choćby tylko na moment do lepszego świata, zapomnieć o wojnie i o chorobach. Panna Esterka – jedna z cichych bohaterek domu sierot – poświęca nawet swoją najlepszą sukienkę na kostium. Bo przedstawienie to poważna sprawa.
Wiadomo, jak skończy się historia dzieci z domu sierot, zresztą w narracji próżno by szukać niepasującego tu optymizmu. Ale ponurą codzienność i minorowe tony indyjska opowieść na chwilę przełamuje. Dzieci odzyskują marzenia i odrywają się od zwykłego smutku. Wyrwane z apatii wracają na moment do dzieciństwa. Panna Esterka wie, że dach nad głową i regularne posiłki to nie wszystko – daje maluchom więcej, niż mogłyby oczekiwać.
Narracje rozróżniane są krojem czcionki. Tekst łamany jest niemal jak wiersze, zajmuje wąskie kolumny (w przypadku doktora Korczaka w grę wchodzą prawdziwe zapiski z pamiętników) i charakteryzuje się lekko zarysowaną rezygnacją. Korczak odnosi się do poważnych problemów domu i łączności ze światem zewnętrznym, Genia – do relacji między mieszkańcami. Resztę dopowiadają wymowne grafiki wzorowane na tych z „Pamiętnika Blumki”. Dzieci mają tu smutne i poważne twarze, wszyscy – brzydkie proste ubrania. Przygnębiające i zgaszone scenki zmienia dopiero możliwość mentalnej podróży do Indii – kolaże stosowane przez Cichowską nabierają wtedy życia. Pojawiają się też w tomie ciekawe edytorsko rozwiązania, jak dom, do którego można zajrzeć. Pojawiają się zniszczone zdjęcia i kartki z kalendarza – bezwzględnie odliczające dni do końca. „Ostatnie przedstawienie panny Esterki” pokazuje, jak można mówić o wojnie w picture booku. Adam Jaromir i Gabriela Cichowska stworzyli książkę wykraczającą poza standardowe ramy literatury czwartej, udowadniając, że wstrząsającą opowieść można zamknąć w krótkim tekście i serii odpowiednio dostosowanych ilustracji. Ta historia ma przypominać o losach dzieci, którymi zaopiekował się Janusz Korczak – i funkcjonować jako przestroga. Ma też przypomnieć anonimową niemal bohaterkę. Równocześnie stanowi również graficzny popis – silnie działać będzie na wyobraźnię odbiorców. Ten picture book jest przeznaczony nie tylko dla dzieci.
czwartek, 15 stycznia 2015
Marian Buchowski: Buty Ikara. Biografia Edwarda Stachury
Iskry, Warszawa 2014.
Spotkanie z poezją
Raz to faktycznie biografia Edwarda Stachury, raz – opowieść o jego twórczości (i o recepcji tej twórczości). Co pewien czas zresztą Marian Buchowski przerzuca się po prostu na ludzi z orbity Steda, żeby nie musieć powtarzać tego, co już znane i powszechnie uświadamiane – a może po prostu żeby wybić się z przekonania, że „wszystko jest poezja” i odmitologizować trochę sylwetkę Stachury. „Buty Ikara” to publikacja (kolejna, którą Stachurze Buchowski poświęca) niejednorodna i niewygodna, kształtowana z uwagi na bieżące narracyjne potrzeby, niby porządkująca, ale wprowadzająca też chaos wielogłosowości i wielogatunkowości do samych badań.
Na początku życiorys Edwarda Stachury rozpina tu autor między kolejnymi literackimi dokonaniami. W chronologicznie ułożonych rozdziałach zajmuje się tym, co najbardziej pobudzało krytyków literackich. Żeby nie ulec pokusie samodzielnego oceniania, Buchowski niemal całkowicie oddaje głos recenzentom, którzy na bieżąco komentowali wydawane utwory i próbowali trafić z analizami. W takich momentach Edward Stachura prawie całkiem chowa się za omówieniami, istnieje tylko na tyle, na ile zdolny jest pobudzić do dyskusji teoretyków (a czasem też kolegów po piórze, chociaż w tym wypadku literatura przegrywa z obyczajowością). Buchowski w pisaniu wykorzystuje sposób, który pojawia się zwykle w dziennikarskich poppublikacjach biograficznych: układa całe zestawienia cytatów, by za ich pomocą uświadomić odbiorcom rolę artysty w ówczesnym życiu literackim. Kwestie społeczno-polityczne autor rozpatruje we wstępie – jeśli potem do nich powraca, to tylko na zasadzie pojedynczych odniesień, literatura staje się ważniejsza.
I do tego schematu od czasu do czasu Marian Buchowski ostrożnie wprowadza bliskich poety. W połowie książki nową serią zdjęć sygnalizuje zmianę tematu: odtąd więcej miejsca poświęcać będzie życiu prywatnemu Stachury. Na początek – jego miłościom i wybrankom. Później – między innymi stosunkowi do spotkań autorskich czy tematowi alkoholu. I tutaj zmienia się także sam autor tomu. Jeśli w pierwszej części próbował mniej lub bardziej skutecznie ukrywać się za wypowiedziami krytyków, teraz zamienia się w reportażystę. Sięga po różne sposoby zbierania wiadomości do tomu, jeździ na spotkania z ludźmi, którzy mogliby rzucić nowe światło na dane, a co w tym najważniejsze – zdaje dość szczegółową relację ze swoich poszukiwań, w tym z tych zakończonych niepowodzeniem. To powolne rozstawanie się z bohaterem tomu – coraz więcej Stachury jest w strzępkach wspomnień, w przedmiotach czy dedykacjach z tomików. Buchowski zresztą odwołuje się również do zapisków Steda (a prawie każdy rozdział kończy wyliczeniowy wycinek z jego codziennych notatek). Do tego dodać trzeba i kwestie „muzyczne” – wizerunku śpiewającego poety tu nie zabraknie – i motyw recepcji, swoistej mody na Stachurę: Buchowski przybliża czytelnikom dostępne imprezy czy strony internetowe, a wśród licznych prac magisterskich wskazuje te warte uwagi.
Sam autor „Butów Ikara” nie chce być w książce przezroczysty. Niekiedy pozwala sobie na rozmaite uszczypliwości, popisuje się poczuciem humoru lub osobistymi doświadczeniami w procesie gromadzenia materiałów. Robi wszystko, żeby „Buty Ikara” nie stały się konwencjonalną biografią utrzymaną w monotonnym rytmie.
Spotkanie z poezją
Raz to faktycznie biografia Edwarda Stachury, raz – opowieść o jego twórczości (i o recepcji tej twórczości). Co pewien czas zresztą Marian Buchowski przerzuca się po prostu na ludzi z orbity Steda, żeby nie musieć powtarzać tego, co już znane i powszechnie uświadamiane – a może po prostu żeby wybić się z przekonania, że „wszystko jest poezja” i odmitologizować trochę sylwetkę Stachury. „Buty Ikara” to publikacja (kolejna, którą Stachurze Buchowski poświęca) niejednorodna i niewygodna, kształtowana z uwagi na bieżące narracyjne potrzeby, niby porządkująca, ale wprowadzająca też chaos wielogłosowości i wielogatunkowości do samych badań.
Na początku życiorys Edwarda Stachury rozpina tu autor między kolejnymi literackimi dokonaniami. W chronologicznie ułożonych rozdziałach zajmuje się tym, co najbardziej pobudzało krytyków literackich. Żeby nie ulec pokusie samodzielnego oceniania, Buchowski niemal całkowicie oddaje głos recenzentom, którzy na bieżąco komentowali wydawane utwory i próbowali trafić z analizami. W takich momentach Edward Stachura prawie całkiem chowa się za omówieniami, istnieje tylko na tyle, na ile zdolny jest pobudzić do dyskusji teoretyków (a czasem też kolegów po piórze, chociaż w tym wypadku literatura przegrywa z obyczajowością). Buchowski w pisaniu wykorzystuje sposób, który pojawia się zwykle w dziennikarskich poppublikacjach biograficznych: układa całe zestawienia cytatów, by za ich pomocą uświadomić odbiorcom rolę artysty w ówczesnym życiu literackim. Kwestie społeczno-polityczne autor rozpatruje we wstępie – jeśli potem do nich powraca, to tylko na zasadzie pojedynczych odniesień, literatura staje się ważniejsza.
I do tego schematu od czasu do czasu Marian Buchowski ostrożnie wprowadza bliskich poety. W połowie książki nową serią zdjęć sygnalizuje zmianę tematu: odtąd więcej miejsca poświęcać będzie życiu prywatnemu Stachury. Na początek – jego miłościom i wybrankom. Później – między innymi stosunkowi do spotkań autorskich czy tematowi alkoholu. I tutaj zmienia się także sam autor tomu. Jeśli w pierwszej części próbował mniej lub bardziej skutecznie ukrywać się za wypowiedziami krytyków, teraz zamienia się w reportażystę. Sięga po różne sposoby zbierania wiadomości do tomu, jeździ na spotkania z ludźmi, którzy mogliby rzucić nowe światło na dane, a co w tym najważniejsze – zdaje dość szczegółową relację ze swoich poszukiwań, w tym z tych zakończonych niepowodzeniem. To powolne rozstawanie się z bohaterem tomu – coraz więcej Stachury jest w strzępkach wspomnień, w przedmiotach czy dedykacjach z tomików. Buchowski zresztą odwołuje się również do zapisków Steda (a prawie każdy rozdział kończy wyliczeniowy wycinek z jego codziennych notatek). Do tego dodać trzeba i kwestie „muzyczne” – wizerunku śpiewającego poety tu nie zabraknie – i motyw recepcji, swoistej mody na Stachurę: Buchowski przybliża czytelnikom dostępne imprezy czy strony internetowe, a wśród licznych prac magisterskich wskazuje te warte uwagi.
Sam autor „Butów Ikara” nie chce być w książce przezroczysty. Niekiedy pozwala sobie na rozmaite uszczypliwości, popisuje się poczuciem humoru lub osobistymi doświadczeniami w procesie gromadzenia materiałów. Robi wszystko, żeby „Buty Ikara” nie stały się konwencjonalną biografią utrzymaną w monotonnym rytmie.
środa, 14 stycznia 2015
Manfred Spitzer: Dopamina i sernik
PWN, Warszawa 2014.
Zagadki umysłu
Manfred Spitzer w kilkunastu krótkich artykułach opartych z reguły na wynikach badań (lub będących po prostu analizami tych wyników) omawia fascynującą pracę ludzkiego mózgu w obliczu rozmaitych pokus. „Dopamina i sernik” to publikacja gromadząca naukowe ciekawostki – ale uwaga – momentami dyskurs utrudnia lekturę zwykłym odbiorcom, bo zamiast prezentować zauważalne mechanizmy zachowania, autor przedziera się przez gąszcz pojęć z dziedziny biologii czy chemii. Kiedy natomiast odnosi się do doświadczeń na grupach ochotników, długo rozpisuje się nad wynikami badań. „Dopamina i sernik”, mimo chwytliwego tytułu, nie przypomina więc popularyzatorskiego zbioru ciekawostek (co nie dl wszystkich będzie wadą).
Spitzer odnosi się do tematów głośnych i często dyskutowanych, a związanych z dzisiejszym konsumpcyjnym trybem życia. Zastanawia się nad tym, czy jedzenie może być traktowane jako nałóg (i jaki wpływ na zakupowe wybory ma głód – niski poziom cukru we krwi). Przestrzega przed reklamami, które zaszczepiają w najmłodszych niezdrowe nawyki żywieniowe i pyta, jak cukier wpływa na postrzeganie przyszłości. Obok tematów jedzeniowych zajmuje się kwestią nowych mediów – a zwłaszcza wpływem gier na dzieci, związkiem między posiadaniem konsoli a słabymi ocenami w szkole czy sensownością informatyki w programach nauczania. Ciekawy jest rozdział poświęcony „generacji Google”, czyli zmianom społecznym (na przykład w procesie wyszukiwania informacji) powstałym pod wpływem internetu. Odnosi się też autor do mniej popularnych i tym samym mniej dyskutowanych motywów – na przykład do psychiki świeżo upieczonego ojca, do dziecięcych zabaw paluszkowych czy do oceniania charakteru człowieka na podstawie jego gospodarki hormonalnej. Spitzer stara się wybierać zagadnienia z różnych przestrzeni, czasem żeby zaspokoić ciekawość odbiorców lub rozwiać powszechne opinie, czasem – żeby podrzucić nowy temat do refleksji.
W „Dopaminie i serniku” narracja nie jest podporządkowana wygodzie czytelników, a samym badaniom. Autor wprowadza tu krótkie artykuły, nie obudowuje ich dodatkowo ciekawą warstwą stylistyczną, koncentruje się raczej na przytaczaniu rodzaju eksperymentów i omawianiu ich rezultatów. Czasami wręcz budzi pytania o sensowność takich wywodów – brakuje momentami przełożenia doświadczenia na zwyczajne życie, więc i powiązania nauki z codziennością. Spitzer bardzo uważnie analizuje wyniki, wprowadza rozmaite wykresy – brakuje mu wyobraźni, żeby przełożyć efekty badań na skojarzenia prostsze dla przeciętnego odbiorcy. Taka postawa nie prowadzi do dalszych poszukiwań, książkę traktuje się więc jako mniej uniwersalną (i automatycznie – mniej popularyzującą naukę). Do każdego artykułu dołączona jest bibliografia (nie uzupełniana o polskie tytuły).
Manfred Spitzer pisze zwięźle i odnosi się do tematów, które mogą zainteresować dzisiejszego czytelnika. Zachęca do uważnego śledzenia wpływu nowości na człowieka; obala panujące do niedawna mity i przekonania (na przykład o pozytywnym wpływie komputerów na rozwój dziecka). Na pytania nurtujące wielu czytelników próbuje znaleźć naukowe odpowiedzi – w tym celu odnosi się do już przeprowadzonych badań i przybliża je szerszej publiczności. „Dopamina i sernik” to książka dla tych ciekawych świata odbiorców, którzy oczekują rzeczowych wyjaśnień, ale i lubią sami wyciągać wnioski na podstawie dostarczanych danych. Wprawdzie Spitzer wszystko omawia, ale ogrom „rycin” – ilustracji – daje też szansę przeprowadzania samodzielnych analiz. Uwaga: czasami trudno jest odróżnić dwa odcienie czarnych kropek, a czasami rycina budzi wątpliwości, jak w przypadku tej z liczeniem na palcach. „Dopamina i sernik” to jednak książka przeznaczona dla odbiorców, którym nie wystarczają proste publikacje utrzymane w rytmie pytanie – odpowiedź i spłycające poszczególne zagadnienia.
Zagadki umysłu
Manfred Spitzer w kilkunastu krótkich artykułach opartych z reguły na wynikach badań (lub będących po prostu analizami tych wyników) omawia fascynującą pracę ludzkiego mózgu w obliczu rozmaitych pokus. „Dopamina i sernik” to publikacja gromadząca naukowe ciekawostki – ale uwaga – momentami dyskurs utrudnia lekturę zwykłym odbiorcom, bo zamiast prezentować zauważalne mechanizmy zachowania, autor przedziera się przez gąszcz pojęć z dziedziny biologii czy chemii. Kiedy natomiast odnosi się do doświadczeń na grupach ochotników, długo rozpisuje się nad wynikami badań. „Dopamina i sernik”, mimo chwytliwego tytułu, nie przypomina więc popularyzatorskiego zbioru ciekawostek (co nie dl wszystkich będzie wadą).
Spitzer odnosi się do tematów głośnych i często dyskutowanych, a związanych z dzisiejszym konsumpcyjnym trybem życia. Zastanawia się nad tym, czy jedzenie może być traktowane jako nałóg (i jaki wpływ na zakupowe wybory ma głód – niski poziom cukru we krwi). Przestrzega przed reklamami, które zaszczepiają w najmłodszych niezdrowe nawyki żywieniowe i pyta, jak cukier wpływa na postrzeganie przyszłości. Obok tematów jedzeniowych zajmuje się kwestią nowych mediów – a zwłaszcza wpływem gier na dzieci, związkiem między posiadaniem konsoli a słabymi ocenami w szkole czy sensownością informatyki w programach nauczania. Ciekawy jest rozdział poświęcony „generacji Google”, czyli zmianom społecznym (na przykład w procesie wyszukiwania informacji) powstałym pod wpływem internetu. Odnosi się też autor do mniej popularnych i tym samym mniej dyskutowanych motywów – na przykład do psychiki świeżo upieczonego ojca, do dziecięcych zabaw paluszkowych czy do oceniania charakteru człowieka na podstawie jego gospodarki hormonalnej. Spitzer stara się wybierać zagadnienia z różnych przestrzeni, czasem żeby zaspokoić ciekawość odbiorców lub rozwiać powszechne opinie, czasem – żeby podrzucić nowy temat do refleksji.
W „Dopaminie i serniku” narracja nie jest podporządkowana wygodzie czytelników, a samym badaniom. Autor wprowadza tu krótkie artykuły, nie obudowuje ich dodatkowo ciekawą warstwą stylistyczną, koncentruje się raczej na przytaczaniu rodzaju eksperymentów i omawianiu ich rezultatów. Czasami wręcz budzi pytania o sensowność takich wywodów – brakuje momentami przełożenia doświadczenia na zwyczajne życie, więc i powiązania nauki z codziennością. Spitzer bardzo uważnie analizuje wyniki, wprowadza rozmaite wykresy – brakuje mu wyobraźni, żeby przełożyć efekty badań na skojarzenia prostsze dla przeciętnego odbiorcy. Taka postawa nie prowadzi do dalszych poszukiwań, książkę traktuje się więc jako mniej uniwersalną (i automatycznie – mniej popularyzującą naukę). Do każdego artykułu dołączona jest bibliografia (nie uzupełniana o polskie tytuły).
Manfred Spitzer pisze zwięźle i odnosi się do tematów, które mogą zainteresować dzisiejszego czytelnika. Zachęca do uważnego śledzenia wpływu nowości na człowieka; obala panujące do niedawna mity i przekonania (na przykład o pozytywnym wpływie komputerów na rozwój dziecka). Na pytania nurtujące wielu czytelników próbuje znaleźć naukowe odpowiedzi – w tym celu odnosi się do już przeprowadzonych badań i przybliża je szerszej publiczności. „Dopamina i sernik” to książka dla tych ciekawych świata odbiorców, którzy oczekują rzeczowych wyjaśnień, ale i lubią sami wyciągać wnioski na podstawie dostarczanych danych. Wprawdzie Spitzer wszystko omawia, ale ogrom „rycin” – ilustracji – daje też szansę przeprowadzania samodzielnych analiz. Uwaga: czasami trudno jest odróżnić dwa odcienie czarnych kropek, a czasami rycina budzi wątpliwości, jak w przypadku tej z liczeniem na palcach. „Dopamina i sernik” to jednak książka przeznaczona dla odbiorców, którym nie wystarczają proste publikacje utrzymane w rytmie pytanie – odpowiedź i spłycające poszczególne zagadnienia.
wtorek, 13 stycznia 2015
Góry. Wolność i przygoda. Od trekkingu do alpinizmu. Wydanie rozszerzone i zaktualizowane
Galaktyka, Łódź 2014.
Tajniki wspinaczki
Ta publikacja liczy prawie sześćset stron i każdy, kto myśli o wspinaczce, powinien nauczyć się jej treści na pamięć. „Góry. Wolność i przygoda” to najlepszy z dostępnych na rynku podręcznik, stale aktualizowany i uzupełniany przez szerokie grono specjalistów. Znajdą się w nim odpowiedzi na wszystkie pytania wspinających się, nie tylko szereg wskazówek i przestróg, ale i szczegóły dotyczące technik wspinaczkowych, sprzętu, węzłów czy zachowania w zespołach. Tom jest rzeczowy i kierowany do tych, którzy poważnie podchodzą do tematu zdobywania szczytów.
Książkę otwiera przegląd potrzebnego w górach wyposażenia. Autorzy nie pozostawiają żadnych wątpliwości: omawiają zalety i wady rodzajów plecaków, bielizny czy ubrań, pomagają skompletować niezbędny sprzęt na podstawie dostępnego dziś w sklepach asortymentu, przypominają też o wyborze odpowiedniego jedzenia. Proponują całoroczny trening wzmacniający mięśnie i uczą podstaw orientacji w terenie. Co pewien czas przypominają o swoistej etykiecie gór (na przykład o zachowaniu porządku). Sam temat wspinaczki rozłożony został na kilka działów: pojawiają się rodzaje węzłów czy techniki zakładania karabinków – baza do późniejszych wypraw. Szczegółowo omówione zostały zasady wspinaczki w skale oraz wspinaczki zimowej i alpejskiej (tu z zaakcentowanymi różnicami między poruszaniem się po śniegu, po lodowcach, po lodospadach czy w wysokich górach). Niezbędne są również zasady bezpieczeństwa: autorzy tomu piszą o pierwszej pomocy (ale bez rysunkowych schematów dotyczących podstaw absolutnych – za to z wygodnymi tabelami – ściągami), o bezpieczeństwie grupy czy o ułatwianiu zadania ratownikom. Często podkreślają, że samo posiadanie telefonu komórkowego może dawać złudne poczucie bezpieczeństwa – i w związku z tym warto przyswoić sobie szereg prostych i przydatnych uwag, by w trudnej sytuacji móc zapanować nad paniką. Ostatnia część tomu dotyczy samej natury: powstawania gór (przydaje się ta wiedza w ocenie otoczenia), obserwowania śniegu oraz przewidywania pogody na podstawie chmur (tu uwaga – przydałyby się wyraźniejsze zdjęcia i bardziej dokładne opisy, chociaż zainteresowani tematem i tak dotrą do rozbudowanych wiadomości bez trudu). W dodatkach pojawiają się tabele pomocne w szacowaniu skali trudności trasy czy wpływu zjawisk atmosferycznych na odczuwanie zimna.
Tekst zwięzły (ale niepozbawiony atrakcyjnych tonów) zawiera sporo zwrotów do odbiorcy. Autorzy odwołują się do ogólnych autorytetów, sygnalizują trafność wyborów przez podziały wśród fachowców (część wybiera taką metodę, część woli taką), zwracają też uwagę na decyzje i zachowania, które nie podlegają dyskusji: na marginesie uczenia wspinaczki wprowadzają też swoistą etykietę. W całościowy sposób wprowadzają czytelników w świat tego sportu ekstremalnego, nie stronią nawet od podawania pobocznych nazw sprzętów – choćby „jebadełek”. Do tekstu dodawane są instrukcje rysunkowe – czytelne schematy pokazują zasady asekuracji, prawidłowe i nieprawidłowe możliwości stosowania sprzętu, a także rodzaje dostępnego wyposażenia – autorzy nie pomijają żadnego elementu ekwipunku i rozwijają wszelkie wątpliwości. Dostarczają wiadomości niemal na każdy górski temat (łącznie z zachowaniem wobec dużych drapieżników) – i naprawdę trudno wyobrazić sobie ruszanie w trasy bez dokładnej znajomości treści wszystkich rozdziałów. Ten podręcznik to niemal studia nad wspinaczką – dla już zdecydowanych na uprawianie tego sporu i szukających pełnego przewodnika. Ósme wydanie „Gór” uwzględnia aktualnie dostępne wyposażenie, ale przypomina też o dawnych standardach, daje więc również przegląd zmian. Chociaż zatem część tej książki kiedyś się zestarzeje, porady tu zawarte długo będą służyły zainteresowanym.
Tajniki wspinaczki
Ta publikacja liczy prawie sześćset stron i każdy, kto myśli o wspinaczce, powinien nauczyć się jej treści na pamięć. „Góry. Wolność i przygoda” to najlepszy z dostępnych na rynku podręcznik, stale aktualizowany i uzupełniany przez szerokie grono specjalistów. Znajdą się w nim odpowiedzi na wszystkie pytania wspinających się, nie tylko szereg wskazówek i przestróg, ale i szczegóły dotyczące technik wspinaczkowych, sprzętu, węzłów czy zachowania w zespołach. Tom jest rzeczowy i kierowany do tych, którzy poważnie podchodzą do tematu zdobywania szczytów.
Książkę otwiera przegląd potrzebnego w górach wyposażenia. Autorzy nie pozostawiają żadnych wątpliwości: omawiają zalety i wady rodzajów plecaków, bielizny czy ubrań, pomagają skompletować niezbędny sprzęt na podstawie dostępnego dziś w sklepach asortymentu, przypominają też o wyborze odpowiedniego jedzenia. Proponują całoroczny trening wzmacniający mięśnie i uczą podstaw orientacji w terenie. Co pewien czas przypominają o swoistej etykiecie gór (na przykład o zachowaniu porządku). Sam temat wspinaczki rozłożony został na kilka działów: pojawiają się rodzaje węzłów czy techniki zakładania karabinków – baza do późniejszych wypraw. Szczegółowo omówione zostały zasady wspinaczki w skale oraz wspinaczki zimowej i alpejskiej (tu z zaakcentowanymi różnicami między poruszaniem się po śniegu, po lodowcach, po lodospadach czy w wysokich górach). Niezbędne są również zasady bezpieczeństwa: autorzy tomu piszą o pierwszej pomocy (ale bez rysunkowych schematów dotyczących podstaw absolutnych – za to z wygodnymi tabelami – ściągami), o bezpieczeństwie grupy czy o ułatwianiu zadania ratownikom. Często podkreślają, że samo posiadanie telefonu komórkowego może dawać złudne poczucie bezpieczeństwa – i w związku z tym warto przyswoić sobie szereg prostych i przydatnych uwag, by w trudnej sytuacji móc zapanować nad paniką. Ostatnia część tomu dotyczy samej natury: powstawania gór (przydaje się ta wiedza w ocenie otoczenia), obserwowania śniegu oraz przewidywania pogody na podstawie chmur (tu uwaga – przydałyby się wyraźniejsze zdjęcia i bardziej dokładne opisy, chociaż zainteresowani tematem i tak dotrą do rozbudowanych wiadomości bez trudu). W dodatkach pojawiają się tabele pomocne w szacowaniu skali trudności trasy czy wpływu zjawisk atmosferycznych na odczuwanie zimna.
Tekst zwięzły (ale niepozbawiony atrakcyjnych tonów) zawiera sporo zwrotów do odbiorcy. Autorzy odwołują się do ogólnych autorytetów, sygnalizują trafność wyborów przez podziały wśród fachowców (część wybiera taką metodę, część woli taką), zwracają też uwagę na decyzje i zachowania, które nie podlegają dyskusji: na marginesie uczenia wspinaczki wprowadzają też swoistą etykietę. W całościowy sposób wprowadzają czytelników w świat tego sportu ekstremalnego, nie stronią nawet od podawania pobocznych nazw sprzętów – choćby „jebadełek”. Do tekstu dodawane są instrukcje rysunkowe – czytelne schematy pokazują zasady asekuracji, prawidłowe i nieprawidłowe możliwości stosowania sprzętu, a także rodzaje dostępnego wyposażenia – autorzy nie pomijają żadnego elementu ekwipunku i rozwijają wszelkie wątpliwości. Dostarczają wiadomości niemal na każdy górski temat (łącznie z zachowaniem wobec dużych drapieżników) – i naprawdę trudno wyobrazić sobie ruszanie w trasy bez dokładnej znajomości treści wszystkich rozdziałów. Ten podręcznik to niemal studia nad wspinaczką – dla już zdecydowanych na uprawianie tego sporu i szukających pełnego przewodnika. Ósme wydanie „Gór” uwzględnia aktualnie dostępne wyposażenie, ale przypomina też o dawnych standardach, daje więc również przegląd zmian. Chociaż zatem część tej książki kiedyś się zestarzeje, porady tu zawarte długo będą służyły zainteresowanym.
poniedziałek, 12 stycznia 2015
Aleksy Tołstoj: Złoty kluczyk, czyli niezwykłe przygody pajacyka Buratino
Zysk i S-ka, Poznań 2014.
Teatr życia
Buratino jest pajacykiem wystruganym z drewna, a jego podobieństwo do Pinokia okazuje się nieprzypadkowe: Aleksy Tołstoj przyznaje się do takiej inspiracji – ale swojego bohatera prowadzi zupełnie inaczej niż Collodi. Tyle że stary kataryniarz, przybrany ojciec Buratina, nazwany tu został Papa Carlo, być może w hołdzie dla wyobraźni pisarza. Drewniany pajacyk wyrusza w świat – przeżywa rozmaite przygody, spotyka przyjaciół i wrogów, mierzy się z zagrożeniami i z tematami trudnymi – po prostu żyje.
Dzisiaj Buratino to bohater mocno archaiczny, dla dzieci wciąż atrakcyjny przede wszystkim ze względu na dynamikę akcji i egzotykę fabuły. Świat, w którym Buratino funkcjonuje, pozostał w przeszłości i trochę przypomina baśń. To świat wielkiej biedy: Papa Carlo musi sprzedać swoje ubranie, żeby Buratino mógł się uczyć, to świat płciowych stereotypów: pojawia się tu nieznośna dziewczynka, która uczy pajacyka dobrych manier i zadziera nosa tak bardzo, jak tylko dziewczynki z dobrych domów potrafiły. To świat magicznych zwierząt, ożywionych lalek i wielkiej tajemnicy sygnalizowanej przez złoty kluczyk. Buratino wchodzi w posiadanie cennego przedmiotu, ale jeszcze nie wie, jak skończy się jego przygoda. Nie brakuje tu i satyrycznych motywów: Buratino trafia na przykład do Kraju Matołków. Do zestawu mniej lub bardziej spodziewanych atrakcji dochodzi jeszcze temat teatru: w końcu w książce ożywają lalki, a najważniejszym antagonistą bohatera jest zły Karabasz Barabasz – właściciel lalkowego teatrzyku. Najbardziej ekstremalne doświadczenia pajacyka Buratino i jego przyjaciół złożyć się mogą na specjalne przedstawienie. Koncepcja teatru w bajce jest próbą urealnienia opowieści, ale też specyficznym rodzajem wyjaśnienia intertekstualiów. Buratino dla dzisiejszych maluchów funkcjonuje w dziwnej rzeczywistości – jest tu bieda, śmierć, głupota i złość – tematy w zasadzie tabuizowane przez współczesnych autorów. Ale są też wartości pozytywne – o uniwersalnym wydźwięku – a adrenalina nie przysłania wszystkiego.
Wyrazistości „Złotemu kluczykowi” nadaje tekst. Aleksy Tołstoj proponuje dzieciom naprawdę udaną literaturę – a do tego dochodzi jeszcze przecież mistrzowski przekład Juliana Tuwima. Dzieci zetkną się tu z językowym dowcipem, całym szeregiem obrazowych sformułowań i swoistym rytmem opowiadanej baśni. Narracja jest bardzo emocjonalna, potęguje jeszcze wymowę kolejnych przygód. W publikacji wiele jest zdań złożonych, bogatych w rzadko stosowane już imiesłowy. Dzięki tej lekturze najmłodsi rozbudują swoje słownictwo i docenią jakość fraz – starannych mimo bajkowego charakteru. Buratino zamienia się w przewodnika po tworzeniu literatury – to uboczna korzyść z książki, ale nie da się jej dzisiaj przecenić.
Beata Horyńska zilustrowała tę opowieść, zamieniając tomik w baśniowy skarb. Lubuje się w klimatycznych, nastrojowych grafikach, w których podkreśla rolę światła. Wywołuje z wyobraźni baśniowe stworzenia, a nawet dobrze znane zwierzęta obdarza wyrazistymi charakterami. Przypomina ilustracje klasyków – znakomicie wpasowuje się w rytm „Złotego kluczyka”. Tu każda z postaci daje się zapamiętać z innych względów, a rozmaitość emocji na kolejnych obrazkach sprawia, że dzieci będą ciekawe dalszego ciągu historii. Dobrze sprawdza się też motyw kratkowanych kartek. „Złoty kluczyk” to klasyka przypominana w pięknym wydaniu.
Teatr życia
Buratino jest pajacykiem wystruganym z drewna, a jego podobieństwo do Pinokia okazuje się nieprzypadkowe: Aleksy Tołstoj przyznaje się do takiej inspiracji – ale swojego bohatera prowadzi zupełnie inaczej niż Collodi. Tyle że stary kataryniarz, przybrany ojciec Buratina, nazwany tu został Papa Carlo, być może w hołdzie dla wyobraźni pisarza. Drewniany pajacyk wyrusza w świat – przeżywa rozmaite przygody, spotyka przyjaciół i wrogów, mierzy się z zagrożeniami i z tematami trudnymi – po prostu żyje.
Dzisiaj Buratino to bohater mocno archaiczny, dla dzieci wciąż atrakcyjny przede wszystkim ze względu na dynamikę akcji i egzotykę fabuły. Świat, w którym Buratino funkcjonuje, pozostał w przeszłości i trochę przypomina baśń. To świat wielkiej biedy: Papa Carlo musi sprzedać swoje ubranie, żeby Buratino mógł się uczyć, to świat płciowych stereotypów: pojawia się tu nieznośna dziewczynka, która uczy pajacyka dobrych manier i zadziera nosa tak bardzo, jak tylko dziewczynki z dobrych domów potrafiły. To świat magicznych zwierząt, ożywionych lalek i wielkiej tajemnicy sygnalizowanej przez złoty kluczyk. Buratino wchodzi w posiadanie cennego przedmiotu, ale jeszcze nie wie, jak skończy się jego przygoda. Nie brakuje tu i satyrycznych motywów: Buratino trafia na przykład do Kraju Matołków. Do zestawu mniej lub bardziej spodziewanych atrakcji dochodzi jeszcze temat teatru: w końcu w książce ożywają lalki, a najważniejszym antagonistą bohatera jest zły Karabasz Barabasz – właściciel lalkowego teatrzyku. Najbardziej ekstremalne doświadczenia pajacyka Buratino i jego przyjaciół złożyć się mogą na specjalne przedstawienie. Koncepcja teatru w bajce jest próbą urealnienia opowieści, ale też specyficznym rodzajem wyjaśnienia intertekstualiów. Buratino dla dzisiejszych maluchów funkcjonuje w dziwnej rzeczywistości – jest tu bieda, śmierć, głupota i złość – tematy w zasadzie tabuizowane przez współczesnych autorów. Ale są też wartości pozytywne – o uniwersalnym wydźwięku – a adrenalina nie przysłania wszystkiego.
Wyrazistości „Złotemu kluczykowi” nadaje tekst. Aleksy Tołstoj proponuje dzieciom naprawdę udaną literaturę – a do tego dochodzi jeszcze przecież mistrzowski przekład Juliana Tuwima. Dzieci zetkną się tu z językowym dowcipem, całym szeregiem obrazowych sformułowań i swoistym rytmem opowiadanej baśni. Narracja jest bardzo emocjonalna, potęguje jeszcze wymowę kolejnych przygód. W publikacji wiele jest zdań złożonych, bogatych w rzadko stosowane już imiesłowy. Dzięki tej lekturze najmłodsi rozbudują swoje słownictwo i docenią jakość fraz – starannych mimo bajkowego charakteru. Buratino zamienia się w przewodnika po tworzeniu literatury – to uboczna korzyść z książki, ale nie da się jej dzisiaj przecenić.
Beata Horyńska zilustrowała tę opowieść, zamieniając tomik w baśniowy skarb. Lubuje się w klimatycznych, nastrojowych grafikach, w których podkreśla rolę światła. Wywołuje z wyobraźni baśniowe stworzenia, a nawet dobrze znane zwierzęta obdarza wyrazistymi charakterami. Przypomina ilustracje klasyków – znakomicie wpasowuje się w rytm „Złotego kluczyka”. Tu każda z postaci daje się zapamiętać z innych względów, a rozmaitość emocji na kolejnych obrazkach sprawia, że dzieci będą ciekawe dalszego ciągu historii. Dobrze sprawdza się też motyw kratkowanych kartek. „Złoty kluczyk” to klasyka przypominana w pięknym wydaniu.
niedziela, 11 stycznia 2015
Agnieszka Kręglicka, Marcin Kręglicki: Przyjęcia u Kręglickich
Świat Książki, Warszawa 2014.
Organizacja imprez
Książek z przepisami kulinarnymi jest dzisiaj na rynku zatrzęsienie. Problem zaczyna się jednak, kiedy chcemy – z jakiejkolwiek okazji – wydać eleganckie przyjęcie dla grona znajomych. Mnożą się wtedy pytania, na które żaden poradnik nie przynosi odpowiedzi: ile jedzenia przygotować, jaki alkohol wybrać, jak dobrać menu do okoliczności, wreszcie – jak pogodzić obowiązki gospodarzy z pracą nad potrawami. Nic dziwnego, że coraz więcej osób decyduje się na organizowanie uroczystości w zewnętrznych lokalach lub – na zamawianie cateringu. Tom „Przyjęcia u Kręglickich” ma rozwiać wszelkie wątpliwości i pozwolić zabłysnąć na organizowanym przez siebie przyjęciu.
Rodzeństwo restauratorów proponuje tu własne rozwiązania, łącznie z menu. Albumowa pozycja dzieli się na dwie części, przyjęcia przy stole i przyjęcia bufetowe. W obrębie tych części pojawiają się rozdziały tematyczne, wyodrębniane ze względu na okazję: w pierwszej kolejności to kolacje imieninowe, śniadanie wielkanocne czy Wigilia, a obok nich spotkania mniej formalne – letnia kolacja w ogrodzie czy popołudniowa herbatka. Druga część tomu przynosi bardziej spontaniczne imprezy i spotkania – pikniki, grillowanie, babskie wieczory czy przyjęcia składkowe lub ogniska. Na tym nie kończy się porządkowanie treści. Autorzy każdy temat opracowują w kilkuakapitowych wywodach połączonych z subtelną „reklamą” własnych jadłospisowych propozycji. Następnie przechodzą do szeregu mniej lub bardziej wykwintnych przepisów (lubią wykorzystywać obcojęzyczne nazwy dań, które nadają potrawom ekskluzywnego charakteru, sięgają też po wyszukane składniki – na przykład kozi ser lub przegrzebki – obok dań bardzo prostych, z sezonowych produktów). Nie wszystkie przepisy opatrzone są zdjęciami gotowego dania, ale też nie wszystkie tego potrzebują. Po szeregu podpowiedzi – składających się na cały przyjęciowy zestaw – Kręgliccy odnoszą się jeszcze do najczęstszych wątpliwości odbiorców. Na specjalnych szarych rozkładówkach zamieszczają porady i uwagi ułatwiające przygotowania. To tu dzielą się doświadczeniem, pisząc, jaką ilość jedzenia na osobę należy zaplanować, jak poradzić sobie z przeciągającymi się imprezami, żeby nie zabrakło na nich potraw, w co zaopatrzyć barek, jak nakryć do stołu, jak wykorzystać nadmiar jedzenia pozostałego po przyjęciu, jak zorganizować sobie czas, a także – jak wytrzymać obciążenie finansowe. Bez wątpienia ta książka stanie się przewodnikiem dla tych, którzy cenią sobie spotkania towarzyskie przy stole i chcieliby zaimponować gościom – zwłaszcza surowo oceniającym starania.
Dwa rodzaje zdjęć pojawiają się w tym albumie. Jeden to prezentacja odpowiednio przygotowanych potraw – zachęta do wypróbowania przepisu i do uzyskania efektownego sposobu podania. Skoro Agnieszka i Marcin Kręgliccy wielką wagę przywiązują do wywołanego efektu, zwracają też uwagę na pozakulinarne detale i artystyczny sznyt. Drugi rodzaj zdjęć stanowią fotografie z „przyjęć”, a raczej spotkań towarzyskich i to spotkań bardzo kameralnych. Tu przydałoby się dołączyć nieco zdjęć „grupowych”, zwłaszcza że w książce mowa jest o organizowaniu większych imprez – albo zrezygnować z ilustrowania tych przyjęć, na przekór tytułowi. Nie sprawdzają się one bowiem, podobnie jak zmultiplikowanie autorów na okładce. Ale „Przyjęcia u Kręglickich” mimo tego zdjęciowego mankamentu przydadzą się czytelnikom, którzy lubią zapraszać gości na posiłki z rozmaitych okazji. Cały tom może też dostarczyć inspiracji kulinarnych, chociaż niezbyt nadaje się do codziennych poszukiwań smaków.
Organizacja imprez
Książek z przepisami kulinarnymi jest dzisiaj na rynku zatrzęsienie. Problem zaczyna się jednak, kiedy chcemy – z jakiejkolwiek okazji – wydać eleganckie przyjęcie dla grona znajomych. Mnożą się wtedy pytania, na które żaden poradnik nie przynosi odpowiedzi: ile jedzenia przygotować, jaki alkohol wybrać, jak dobrać menu do okoliczności, wreszcie – jak pogodzić obowiązki gospodarzy z pracą nad potrawami. Nic dziwnego, że coraz więcej osób decyduje się na organizowanie uroczystości w zewnętrznych lokalach lub – na zamawianie cateringu. Tom „Przyjęcia u Kręglickich” ma rozwiać wszelkie wątpliwości i pozwolić zabłysnąć na organizowanym przez siebie przyjęciu.
Rodzeństwo restauratorów proponuje tu własne rozwiązania, łącznie z menu. Albumowa pozycja dzieli się na dwie części, przyjęcia przy stole i przyjęcia bufetowe. W obrębie tych części pojawiają się rozdziały tematyczne, wyodrębniane ze względu na okazję: w pierwszej kolejności to kolacje imieninowe, śniadanie wielkanocne czy Wigilia, a obok nich spotkania mniej formalne – letnia kolacja w ogrodzie czy popołudniowa herbatka. Druga część tomu przynosi bardziej spontaniczne imprezy i spotkania – pikniki, grillowanie, babskie wieczory czy przyjęcia składkowe lub ogniska. Na tym nie kończy się porządkowanie treści. Autorzy każdy temat opracowują w kilkuakapitowych wywodach połączonych z subtelną „reklamą” własnych jadłospisowych propozycji. Następnie przechodzą do szeregu mniej lub bardziej wykwintnych przepisów (lubią wykorzystywać obcojęzyczne nazwy dań, które nadają potrawom ekskluzywnego charakteru, sięgają też po wyszukane składniki – na przykład kozi ser lub przegrzebki – obok dań bardzo prostych, z sezonowych produktów). Nie wszystkie przepisy opatrzone są zdjęciami gotowego dania, ale też nie wszystkie tego potrzebują. Po szeregu podpowiedzi – składających się na cały przyjęciowy zestaw – Kręgliccy odnoszą się jeszcze do najczęstszych wątpliwości odbiorców. Na specjalnych szarych rozkładówkach zamieszczają porady i uwagi ułatwiające przygotowania. To tu dzielą się doświadczeniem, pisząc, jaką ilość jedzenia na osobę należy zaplanować, jak poradzić sobie z przeciągającymi się imprezami, żeby nie zabrakło na nich potraw, w co zaopatrzyć barek, jak nakryć do stołu, jak wykorzystać nadmiar jedzenia pozostałego po przyjęciu, jak zorganizować sobie czas, a także – jak wytrzymać obciążenie finansowe. Bez wątpienia ta książka stanie się przewodnikiem dla tych, którzy cenią sobie spotkania towarzyskie przy stole i chcieliby zaimponować gościom – zwłaszcza surowo oceniającym starania.
Dwa rodzaje zdjęć pojawiają się w tym albumie. Jeden to prezentacja odpowiednio przygotowanych potraw – zachęta do wypróbowania przepisu i do uzyskania efektownego sposobu podania. Skoro Agnieszka i Marcin Kręgliccy wielką wagę przywiązują do wywołanego efektu, zwracają też uwagę na pozakulinarne detale i artystyczny sznyt. Drugi rodzaj zdjęć stanowią fotografie z „przyjęć”, a raczej spotkań towarzyskich i to spotkań bardzo kameralnych. Tu przydałoby się dołączyć nieco zdjęć „grupowych”, zwłaszcza że w książce mowa jest o organizowaniu większych imprez – albo zrezygnować z ilustrowania tych przyjęć, na przekór tytułowi. Nie sprawdzają się one bowiem, podobnie jak zmultiplikowanie autorów na okładce. Ale „Przyjęcia u Kręglickich” mimo tego zdjęciowego mankamentu przydadzą się czytelnikom, którzy lubią zapraszać gości na posiłki z rozmaitych okazji. Cały tom może też dostarczyć inspiracji kulinarnych, chociaż niezbyt nadaje się do codziennych poszukiwań smaków.
Liane Schneider: Zuzia dostaje kieszonkowe
Media Rodzina, Poznań 2014.
Pierwsze oszczędności
Dzięki kieszonkowemu dzieci mogą poznawać wartość pieniądza, a i nauczyć się, że kupno kolejnej „wymarzonej” zabawki nie przychodzi łatwo. Zresztą od zabawki zaczyna się ta historia: Zuzia ogląda u Julii plastikowego kucyka ze skrytką. Skrytka zawiera skarby: przyjaciółka chowa w niej kieszonkowe. Zuzia pragnie mieć taką samą zabawkę, a do tego wydaje jej się, że powinna dostawać kieszonkowe jak Julia. I tak rodzice zaczynają ją wprowadzać w „dorosły” świat. Liane Schneider ma tu do przedstawienia i objaśnienia kilka kwestii – od definicji kieszonkowego i idei oszczędzania przez porównywanie nominałów – aż po założenie książeczki oszczędnościowej i wyprawę do bankomatu, z którego, wbrew przypuszczeniom dzieci, nie można brać pieniędzy w nieskończoność. Po drodze jest jeszcze miejsce na rozpoznawanie prawdziwych banknotów. To naprawdę dużo, jeśli weźmie się pod uwagę, że do niedawna to zabawa w sklep była okazją do oswajania maluchów z wartością pieniądza.
„Zuzia dostaje kieszonkowe” to kolejny tomik z cyklu Mądra Mysz, który pozwala objaśniać najmłodszym bliskie otoczenie. Ta książeczka dostosowana została do polskiego rynku: przede wszystkim pojawiają się w niej zdjęcia monet – awersów i rewersów groszy i złotówek. Dzięki temu każde, nawet najmłodsze dziecko, bez ryzyka połknięcia przyjrzy się pieniądzom z bliska. Także w inne ilustracje wpisane zostały polskie banknoty: kiedy Zuzia bawi się z mamą w sklep czy kiedy ogląda pieniądze z portfela taty, odbiorca może zauważyć charakterystyczne kolory i motywy. W ten sposób opowiastka stanie się jeszcze bardziej „prawdziwa”, a dzieci chętniej będą przyswajać informacje z tomiku.
Zuzia ma określony cel: zbiera pieniądze na upragnioną zabawkę. Liane Schneider nie walczy tutaj z mechanizmami wywołującymi zachcianki dzieci, pozwala swojej bohaterce zgromadzić oszczędności potrzebne do kupna kucyka ze skrytką – tu nawet interwencja rodziców nie może odwieść od pierwszego zamiaru. Zuzia, jak każdy kilkulatek, potrzebuje doraźnej i konkretnej nagrody, do oszczędzania nie przekona jej wizja posiadania własnego konta w banku, ale już poczucie dorosłości przy płaceniu swoimi pieniędzmi – owszem. Bohaterka nie wydaje pieniędzy na słodycze i drobne przyjemności, Liane Schneider uczy zatem, na czym polega oszczędzanie. Dziewczynce, przynajmniej na razie, jest tym łatwiej, że wszyscy członkowie rodziny dość chętnie karmią jej świnkę-skarbonkę. Tomik prezentuje zatem nie tylko ideę kieszonkowego, ale też serię tematów, które warto poruszyć w rozmowie z maluchem.
Annette Steinhauer przedstawia Zuzię jako dziewczynkę o potarganych włosach, zwykle uśmiechniętą, w dodatku w otoczeniu ciekawych zabawek. Warstwa graficzna tomiku staje się zatem przykrywką dla warstwy edukacyjnej. Na obrazkach uwaga bohaterki skupia się na monetach (znajdowanych na spacerze, podliczanych w domu, oglądanych w zbiorach dziadka czy przekazywanych z rąk do rąk podczas zabawy), żeby jeszcze bardziej podsycić zainteresowanie dzieci tematem. Liane Schneider utrzymuje całość w entuzjastycznym tonie: Zuzia ma sporo powodów do radości. Poczucie dobrej zabawy może też przekonać dzieci do „dorosłego” oszczędzania na wymarzoną zabawkę, a na pewno będzie pomocne w wyjaśnianiu, dlaczego ta czynność jest ważna i zasługuje na pochwały. Dzieci razem z Zuzią przestudiują wygląd monet i banknotów, zainteresują się tematem pieniędzy i płynącego z niego poczucia dorosłości, zaakceptują też proponowane przez rodziców rozwiązania. Ta książeczka podporządkowana jest nauce.
Pierwsze oszczędności
Dzięki kieszonkowemu dzieci mogą poznawać wartość pieniądza, a i nauczyć się, że kupno kolejnej „wymarzonej” zabawki nie przychodzi łatwo. Zresztą od zabawki zaczyna się ta historia: Zuzia ogląda u Julii plastikowego kucyka ze skrytką. Skrytka zawiera skarby: przyjaciółka chowa w niej kieszonkowe. Zuzia pragnie mieć taką samą zabawkę, a do tego wydaje jej się, że powinna dostawać kieszonkowe jak Julia. I tak rodzice zaczynają ją wprowadzać w „dorosły” świat. Liane Schneider ma tu do przedstawienia i objaśnienia kilka kwestii – od definicji kieszonkowego i idei oszczędzania przez porównywanie nominałów – aż po założenie książeczki oszczędnościowej i wyprawę do bankomatu, z którego, wbrew przypuszczeniom dzieci, nie można brać pieniędzy w nieskończoność. Po drodze jest jeszcze miejsce na rozpoznawanie prawdziwych banknotów. To naprawdę dużo, jeśli weźmie się pod uwagę, że do niedawna to zabawa w sklep była okazją do oswajania maluchów z wartością pieniądza.
„Zuzia dostaje kieszonkowe” to kolejny tomik z cyklu Mądra Mysz, który pozwala objaśniać najmłodszym bliskie otoczenie. Ta książeczka dostosowana została do polskiego rynku: przede wszystkim pojawiają się w niej zdjęcia monet – awersów i rewersów groszy i złotówek. Dzięki temu każde, nawet najmłodsze dziecko, bez ryzyka połknięcia przyjrzy się pieniądzom z bliska. Także w inne ilustracje wpisane zostały polskie banknoty: kiedy Zuzia bawi się z mamą w sklep czy kiedy ogląda pieniądze z portfela taty, odbiorca może zauważyć charakterystyczne kolory i motywy. W ten sposób opowiastka stanie się jeszcze bardziej „prawdziwa”, a dzieci chętniej będą przyswajać informacje z tomiku.
Zuzia ma określony cel: zbiera pieniądze na upragnioną zabawkę. Liane Schneider nie walczy tutaj z mechanizmami wywołującymi zachcianki dzieci, pozwala swojej bohaterce zgromadzić oszczędności potrzebne do kupna kucyka ze skrytką – tu nawet interwencja rodziców nie może odwieść od pierwszego zamiaru. Zuzia, jak każdy kilkulatek, potrzebuje doraźnej i konkretnej nagrody, do oszczędzania nie przekona jej wizja posiadania własnego konta w banku, ale już poczucie dorosłości przy płaceniu swoimi pieniędzmi – owszem. Bohaterka nie wydaje pieniędzy na słodycze i drobne przyjemności, Liane Schneider uczy zatem, na czym polega oszczędzanie. Dziewczynce, przynajmniej na razie, jest tym łatwiej, że wszyscy członkowie rodziny dość chętnie karmią jej świnkę-skarbonkę. Tomik prezentuje zatem nie tylko ideę kieszonkowego, ale też serię tematów, które warto poruszyć w rozmowie z maluchem.
Annette Steinhauer przedstawia Zuzię jako dziewczynkę o potarganych włosach, zwykle uśmiechniętą, w dodatku w otoczeniu ciekawych zabawek. Warstwa graficzna tomiku staje się zatem przykrywką dla warstwy edukacyjnej. Na obrazkach uwaga bohaterki skupia się na monetach (znajdowanych na spacerze, podliczanych w domu, oglądanych w zbiorach dziadka czy przekazywanych z rąk do rąk podczas zabawy), żeby jeszcze bardziej podsycić zainteresowanie dzieci tematem. Liane Schneider utrzymuje całość w entuzjastycznym tonie: Zuzia ma sporo powodów do radości. Poczucie dobrej zabawy może też przekonać dzieci do „dorosłego” oszczędzania na wymarzoną zabawkę, a na pewno będzie pomocne w wyjaśnianiu, dlaczego ta czynność jest ważna i zasługuje na pochwały. Dzieci razem z Zuzią przestudiują wygląd monet i banknotów, zainteresują się tematem pieniędzy i płynącego z niego poczucia dorosłości, zaakceptują też proponowane przez rodziców rozwiązania. Ta książeczka podporządkowana jest nauce.
sobota, 10 stycznia 2015
Iza Klementowska: Minuty. Reportaże o starości
PWN, Warszawa 2014.
Przemijanie
W jednych plemionach najważniejsi i darzeni szacunkiem, w innych zgodnie z tradycją uśmiercani lub porzucani. Kiedy śledzi się miejsce starców w różnych kulturach, temat zmienia się od fascynującego po przerażający. Iza Klementowska w tomie „Minuty. Reportaże o starości” pokazuje, że starość w społeczeństwach cywilizowanych” może być również piękna lub straszna. I w momencie, w którym kultura popularna wyklucza obecność osób w podeszłym wieku, gloryfikuje młodość i witalność, autorka proponuje przegląd obrazków z dzisiejszego podejścia do osób starszych. Tom „Minuty” sprawia wrażenie, jakby był obliczony na wywoływanie wzruszeń lub szokowanie.
Najczęściej bohaterowie reportaży cierpią na samotność. Z różnych względów nie mogą się porozumieć z dziećmi i wnukami – czasem decyduje zadawniony konflikt lub upór, innym razem zapracowanie młodych i wieczny brak czasu na upragnione odwiedziny. Starsi ludzie trafiają – z własnej woli – do domów spokojnej starości, gdzie muszą nauczyć się żyć według nowych zasad. W Polsce – dodatkowo akceptować współlokatorów w jednym pokoju (każdy nowy pensjonariusz natychmiast zapisuje się na listę oczekujących na pokój jednoosobowy). Rodzina, wbrew wcześniejszym zapewnieniom, wpada w odwiedziny coraz rzadziej – pozostają więc przyjaźnie (ale i niesnaski) z innymi o podobnym losie. Rzadko bo rzadko, ale zdarza się, że ktoś dzięki towarzystwu i ofercie domu opieki nie chce już wracać do rodziny. Odrębnym tematem są staruszkowie przeprowadzani dla wspólnej wygody do domów dzieci. I oni czują się źle – odsunięci od codziennych zadań, skazani na samotność wśród najbliższych, nie potrafią pogodzić się z sytuacją. Klementowska nawiązuje i do bardziej tabuizowanych motywów – eutanazji lub… miłości. Są staruszkowie, którzy rezygnują ze wszystkich przyjemności, są i tacy, którzy próbują czynnie spędzać czas. Autorka zapewnia też porównanie między emeryturą w Polsce, Anglii i Hiszpanii. Nie trzeba chyba tłumaczyć, że los Polaków jest w takim zestawieniu nie do pozazdroszczenia.
Autorka lubuje się w scenariuszach, które mają silnie działać na czytelników: w młodych wzbudzać poczucie winy (utrudnia to trochę tendencyjność opowieści), starszych zmuszać do aktywności i kształtowania własnego losu. Klementowska w „Minutach” zawiera zawoalowaną krytykę postępowania wobec osób starszych, z ich perspektywy próbuje spoglądać na rzeczywistość i wychodzi jej raczej dość stereotypowy obrazek. Żeby zróżnicować choćby dynamikę poszczególnych opowieści, Klementowska sięga po różne formy (nie wszystkie się sprawdzają: listy do córki są boleśnie w stylu opowiadań z kolorowych magazynów, w pierwszym tekście razi przeskakiwanie między podmiotami bez zaznaczania ich). Każdy człowiek to osobna historia, a w „Minutach” spotykają się tylko te najjaskrawsze. W efekcie dopiero zamykający tom wywiad daje szansę na pogodzenie się ze starością i oswojenie myśli o przemijaniu. „Minuty” mogą zadziałać na wrażliwych odbiorców cechujących się jeszcze idealizmem – ci nie będą zwracać uwagi na perswazje ukryte w tomie.
Iza Klementowska w swojej książce dzieli społeczeństwo na dwie grupy: staruszków, którym należy się zrozumienie – i całą resztę, zwykle niechętną porozumieniu i zasypywaniu międzypokoleniowej przepaści. „Swoi” są zwykle gorsi od „obcych”, a już na pewno mniej cierpliwi i mniej wyrozumiali w stosunku do starszych osób z rodziny. Drugiej strony medalu można bezskutecznie szukać. A żeby stworzyć mniej oczywisty zestaw reportaży, wystarczyłoby pokazać wersje obu stron.
Przemijanie
W jednych plemionach najważniejsi i darzeni szacunkiem, w innych zgodnie z tradycją uśmiercani lub porzucani. Kiedy śledzi się miejsce starców w różnych kulturach, temat zmienia się od fascynującego po przerażający. Iza Klementowska w tomie „Minuty. Reportaże o starości” pokazuje, że starość w społeczeństwach cywilizowanych” może być również piękna lub straszna. I w momencie, w którym kultura popularna wyklucza obecność osób w podeszłym wieku, gloryfikuje młodość i witalność, autorka proponuje przegląd obrazków z dzisiejszego podejścia do osób starszych. Tom „Minuty” sprawia wrażenie, jakby był obliczony na wywoływanie wzruszeń lub szokowanie.
Najczęściej bohaterowie reportaży cierpią na samotność. Z różnych względów nie mogą się porozumieć z dziećmi i wnukami – czasem decyduje zadawniony konflikt lub upór, innym razem zapracowanie młodych i wieczny brak czasu na upragnione odwiedziny. Starsi ludzie trafiają – z własnej woli – do domów spokojnej starości, gdzie muszą nauczyć się żyć według nowych zasad. W Polsce – dodatkowo akceptować współlokatorów w jednym pokoju (każdy nowy pensjonariusz natychmiast zapisuje się na listę oczekujących na pokój jednoosobowy). Rodzina, wbrew wcześniejszym zapewnieniom, wpada w odwiedziny coraz rzadziej – pozostają więc przyjaźnie (ale i niesnaski) z innymi o podobnym losie. Rzadko bo rzadko, ale zdarza się, że ktoś dzięki towarzystwu i ofercie domu opieki nie chce już wracać do rodziny. Odrębnym tematem są staruszkowie przeprowadzani dla wspólnej wygody do domów dzieci. I oni czują się źle – odsunięci od codziennych zadań, skazani na samotność wśród najbliższych, nie potrafią pogodzić się z sytuacją. Klementowska nawiązuje i do bardziej tabuizowanych motywów – eutanazji lub… miłości. Są staruszkowie, którzy rezygnują ze wszystkich przyjemności, są i tacy, którzy próbują czynnie spędzać czas. Autorka zapewnia też porównanie między emeryturą w Polsce, Anglii i Hiszpanii. Nie trzeba chyba tłumaczyć, że los Polaków jest w takim zestawieniu nie do pozazdroszczenia.
Autorka lubuje się w scenariuszach, które mają silnie działać na czytelników: w młodych wzbudzać poczucie winy (utrudnia to trochę tendencyjność opowieści), starszych zmuszać do aktywności i kształtowania własnego losu. Klementowska w „Minutach” zawiera zawoalowaną krytykę postępowania wobec osób starszych, z ich perspektywy próbuje spoglądać na rzeczywistość i wychodzi jej raczej dość stereotypowy obrazek. Żeby zróżnicować choćby dynamikę poszczególnych opowieści, Klementowska sięga po różne formy (nie wszystkie się sprawdzają: listy do córki są boleśnie w stylu opowiadań z kolorowych magazynów, w pierwszym tekście razi przeskakiwanie między podmiotami bez zaznaczania ich). Każdy człowiek to osobna historia, a w „Minutach” spotykają się tylko te najjaskrawsze. W efekcie dopiero zamykający tom wywiad daje szansę na pogodzenie się ze starością i oswojenie myśli o przemijaniu. „Minuty” mogą zadziałać na wrażliwych odbiorców cechujących się jeszcze idealizmem – ci nie będą zwracać uwagi na perswazje ukryte w tomie.
Iza Klementowska w swojej książce dzieli społeczeństwo na dwie grupy: staruszków, którym należy się zrozumienie – i całą resztę, zwykle niechętną porozumieniu i zasypywaniu międzypokoleniowej przepaści. „Swoi” są zwykle gorsi od „obcych”, a już na pewno mniej cierpliwi i mniej wyrozumiali w stosunku do starszych osób z rodziny. Drugiej strony medalu można bezskutecznie szukać. A żeby stworzyć mniej oczywisty zestaw reportaży, wystarczyłoby pokazać wersje obu stron.
piątek, 9 stycznia 2015
Witold Czuksanow: Ogród dla początkujących
Zysk i S-ka, Poznań 2014.
Rośliny
Z dobrym przewodnikiem wszystko wydaje się banalne. Dla tych, którzy chcieliby się zająć pielęgnowaniem ogrodu, prostymi pracami ogrodniczymi na działce, a nawet upiększaniem balkonu czy tarasu, Witold Czuksanow będzie przewodnikiem wręcz wymarzonym. To autor, który nie tylko nauczy podstaw – ale i zachęci do tego hobby w ciekawym tekście. Tom „Ogród dla początkujących” jest dobrze skomponowanym poradnikiem, któremu autor nadał indywidualny rys za sprawą poczucia humoru. Z tą książką nie ma się żadnych wymówek: trzeba przystąpić do pracy, która szybko przyniesie sporo radości (a i zawiść sąsiadów).
Czuksanow w „Ogrodzie dla początkujących” nie kształci architektów zieleni. Kieruje się do zwykłych odbiorców połączonych wspólną pasją. Rozwiewa mity dotyczące pielęgnacji roślin, podpowiada, jak radzić sobie z pasożytami i szkodnikami, ale przede wszystkim usuwa wszelkie wątpliwości. Odnosi się do podstawowych zmartwień i pytań („dlaczego u sąsiada rośnie, a u mnie nie”), pozbywa się problemów („na ścianę domu albo ohydny mur sąsiada”), uczy, jak rozpoznawać rodzaje gleby, jak sadzić rośliny i je pielęgnować, prezentuje zasady ogrodowych kompozycji i przypomina, by dobierać rośliny o różnych porach kwitnienia, by dłużej cieszyć się przebywaniem w pięknym ogrodzie. Jeśli do tego dodać materialną zachętę dbania o otoczenie domu wiadomo już, że lektura poradnika stanie się przyjemnością – i to często przyjemnością praktyczną.
Czuksanow stawia tu na doświadczenia własne (bardzo bogate) oraz na poczucie humoru. W swobodnej narracji często, chętnie i umiejętnie posługuje się żartami – taki ton zapewni mu większą przychylność odbiorców, a i zwiększone zainteresowanie. Pomaga i fakt, że z większością opisywanych zagadnień autor miał do czynienia i teraz może doradzać, bogatszy o wypróbowane metody. Funkcjonuje tu jako autorytet, ale i przyjaciel, życzliwy sąsiad, który zawsze przyjdzie z pomocą. Czuksanow nie traci czasu na teoretyczne rozważania: interesuje go to wszystko, co dzieje się w polskich ogródkach. Specjalnie przygotowuje nawet swoisty kalendarz ogrodnika, by wskazywać, kiedy należy się zająć określonymi pracami. Nie żartuje tylko w skrótowcach – tabelkach z cechami kwiatów (szczegółowymi jak na skrótowe) czy w spisach zajęć. W odróżnieniu od autorów zachodnich poradników, Czuksanow nie zaczyna od gromadzenia przydatnych narzędzi – przedstawia tylko kilka i radzi, by zestaw uzupełniać w miarę potrzeb (i nie kierować się ceną).
Poza tym, że przyjemnie napisany i rzeczowy, „Ogród dla początkujących” jest też bogato ilustrowany. Nic dziwnego – to najlepszy bodziec do pracy w ogródku, każdy amator sadzenia i pielęgnowania roślin zechce mieć w swoich zbiorach podobne imponujące okazy. Bogaty materiał zdjęciowy umożliwia też trafienie do niezaawansowanych, rzeczywiście początkujących „ogrodników”: na ilustracjach znajdą oni także potrzebne informacje. Albumowy charakter tomu sprawia, że łatwiej zaplanować wybór roślin do ogrodu.
Wśród wielu poradników dla ogrodników-amatorów „Ogród dla początkujących” wyróżnia się także objętością – nie jest to przypadkowa kioskowa i pobieżnie napisana publikacja, a starannie przygotowane kompendium wiedzy o ogrodnictwie na początku wprowadzania w życie takiego hobby. Czuksanow zaraża entuzjazmem, chce trafić do czytelników mających podobne zainteresowania, ale jest też w stanie być inspiracją dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą, jak spędzać wolny czas.
Rośliny
Z dobrym przewodnikiem wszystko wydaje się banalne. Dla tych, którzy chcieliby się zająć pielęgnowaniem ogrodu, prostymi pracami ogrodniczymi na działce, a nawet upiększaniem balkonu czy tarasu, Witold Czuksanow będzie przewodnikiem wręcz wymarzonym. To autor, który nie tylko nauczy podstaw – ale i zachęci do tego hobby w ciekawym tekście. Tom „Ogród dla początkujących” jest dobrze skomponowanym poradnikiem, któremu autor nadał indywidualny rys za sprawą poczucia humoru. Z tą książką nie ma się żadnych wymówek: trzeba przystąpić do pracy, która szybko przyniesie sporo radości (a i zawiść sąsiadów).
Czuksanow w „Ogrodzie dla początkujących” nie kształci architektów zieleni. Kieruje się do zwykłych odbiorców połączonych wspólną pasją. Rozwiewa mity dotyczące pielęgnacji roślin, podpowiada, jak radzić sobie z pasożytami i szkodnikami, ale przede wszystkim usuwa wszelkie wątpliwości. Odnosi się do podstawowych zmartwień i pytań („dlaczego u sąsiada rośnie, a u mnie nie”), pozbywa się problemów („na ścianę domu albo ohydny mur sąsiada”), uczy, jak rozpoznawać rodzaje gleby, jak sadzić rośliny i je pielęgnować, prezentuje zasady ogrodowych kompozycji i przypomina, by dobierać rośliny o różnych porach kwitnienia, by dłużej cieszyć się przebywaniem w pięknym ogrodzie. Jeśli do tego dodać materialną zachętę dbania o otoczenie domu wiadomo już, że lektura poradnika stanie się przyjemnością – i to często przyjemnością praktyczną.
Czuksanow stawia tu na doświadczenia własne (bardzo bogate) oraz na poczucie humoru. W swobodnej narracji często, chętnie i umiejętnie posługuje się żartami – taki ton zapewni mu większą przychylność odbiorców, a i zwiększone zainteresowanie. Pomaga i fakt, że z większością opisywanych zagadnień autor miał do czynienia i teraz może doradzać, bogatszy o wypróbowane metody. Funkcjonuje tu jako autorytet, ale i przyjaciel, życzliwy sąsiad, który zawsze przyjdzie z pomocą. Czuksanow nie traci czasu na teoretyczne rozważania: interesuje go to wszystko, co dzieje się w polskich ogródkach. Specjalnie przygotowuje nawet swoisty kalendarz ogrodnika, by wskazywać, kiedy należy się zająć określonymi pracami. Nie żartuje tylko w skrótowcach – tabelkach z cechami kwiatów (szczegółowymi jak na skrótowe) czy w spisach zajęć. W odróżnieniu od autorów zachodnich poradników, Czuksanow nie zaczyna od gromadzenia przydatnych narzędzi – przedstawia tylko kilka i radzi, by zestaw uzupełniać w miarę potrzeb (i nie kierować się ceną).
Poza tym, że przyjemnie napisany i rzeczowy, „Ogród dla początkujących” jest też bogato ilustrowany. Nic dziwnego – to najlepszy bodziec do pracy w ogródku, każdy amator sadzenia i pielęgnowania roślin zechce mieć w swoich zbiorach podobne imponujące okazy. Bogaty materiał zdjęciowy umożliwia też trafienie do niezaawansowanych, rzeczywiście początkujących „ogrodników”: na ilustracjach znajdą oni także potrzebne informacje. Albumowy charakter tomu sprawia, że łatwiej zaplanować wybór roślin do ogrodu.
Wśród wielu poradników dla ogrodników-amatorów „Ogród dla początkujących” wyróżnia się także objętością – nie jest to przypadkowa kioskowa i pobieżnie napisana publikacja, a starannie przygotowane kompendium wiedzy o ogrodnictwie na początku wprowadzania w życie takiego hobby. Czuksanow zaraża entuzjazmem, chce trafić do czytelników mających podobne zainteresowania, ale jest też w stanie być inspiracją dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą, jak spędzać wolny czas.
czwartek, 8 stycznia 2015
Paul Pitchford: Odżywianie dla zdrowia. Tradycje wschodnie i nowoczesna wiedza o żywieniu
Galaktyka, Łódź 2014.
Zdrowie i jedzenie
To publikacja dla najbardziej wytrwałych, ale też dla najbardziej zdeterminowanych, żeby wprowadzić do codziennego jadłospisu zmiany. I nie chodzi tu o prostą chęć zrzucenia kilku kilogramów – teraz już kwestia odpowiedniego żywienia okazuje się sprawą zdrowia. Sporo chorób cywilizacyjnych, których boją się społeczeństwa, wywodzi się z niewłaściwej diety – listę otwiera cukrzyca, ale znajdują się na niej również choroby nowotworowe, udary mózgu czy choroby serca – o banalnych grypach i przeziębieniach nie wspominając. Paul Pitchford chce przeprowadzić czytelników przez tajniki leczniczego odżywiania, w połączeniu z tradycjami wschodnimi (celowo unika tu wzmianki o duchowości, żeby nie odstraszyć wyznawców różnych religii – a jednak i do tematu wiary będzie, w kontekście prawidłowego odżywiania, powracać, interesuje go bowiem odżywianie zintegrowane).
Potężny tom „Odżywianie dla zdrowia” doczekał się już kilku wydań i uzupełnień, a także porad dotyczących korzystania z książki. Wydawałoby się to zbędne, a jednak autor posługuje się tu terminami nawiązującymi do leczniczych tradycji Wschodu, obcymi w naszym kręgu kulturowym. Nie brakuje tu zwrotów w stylu „objawy zimna” czy „gorąco późnego lata” – trzeba będzie więc uważnie śledzić kolejne rozdziały i podążać za wskazówkami autora. W przeciwnym razie dowiemy się co najwyżej, że niedobór wybranego składnika – elementu diety – spowoduje w organizmie „niedobór gorąca”. A wyjaśnienia trzeba będzie szukać kilkaset stron dalej. To z pewnością nie jest publikacja dla przypadkowych odbiorców czy fanów gazetowych poradników. Należy za to do bardzo szczegółowych omówień wartości (nie tylko zdrowotnych) różnych rodzajów posiłków. Sam spis treści w tej księdze rozciąga się na wiele stron. Autor robi, co może, żeby ułatwić korzystanie z porad – wprowadza wiele tabelek, wyliczeń i notatek, służy radą i wskazówkami, a nieprzekonanych odsyła do tradycyjnych wschodnich metod leczenia, łączących jedzenie z duchowością. Wszystko opiera się natomiast na – niby banalnym, a często dziś lekceważonym – stanie równowagi w organizmie. Raczej trudno byłoby korzystać z tomu wybiórczo – mało kto rozpozna u siebie niedobory Yin i krwi serca” – z drugiej strony jednak nie brakuje w tomie konkretnych porad na leczenie konkretnych schorzeń.
Autor zatrzymuje się nad różnymi rodzajami postów i diet, jadłospisami dla dzieci i kobiet w ciąży. Podaje serię prościutkich przepisów na potrawy mało skomplikowane a bogate w składniki odżywcze. Przekonuje do przejścia na wegetarianizm, ale nie bagatelizuje też potrzeb tych, którzy jedzą mięso i nie chcą z niego zrezygnować. Stara się uchwycić temat kompleksowo – a do tego dodaje jeszcze elementy rozwoju duchowego, który ma być po prostu pracą nad sobą i wyzwoleniem się ze szkodliwych przyzwyczajeń.
To nie jest książka dla czytelników, którzy czekają na błyskawiczne i kategoryczne porady. Pitchford zmusza do zastanowienia się nad trybem życia, do wsłuchania się w potrzeby własnego organizmu i do samodzielnego komponowania idealnej diety. Nie obiecuje cudów, ale też nie zaszkodzi tym, którzy zastosują się do jego rad. Daje solidne podstawy do tego, by poznać zasady zdrowego odżywiania się i wprowadzić je w życie. Specjalistyczny ton wywodów pomoże w przekonywaniu sceptyków – ale największą korzyść z tomu „Odżywianie dla zdrowia” odniosą czytelnicy pragnący zmian i uciekający od wysokoprzetworzonej żywności. „Odżywianie dla zdrowia” to przewodnik, z którego trzeba się najpierw nauczyć korzystać – ale efekty mogą być warte wysiłku.
Zdrowie i jedzenie
To publikacja dla najbardziej wytrwałych, ale też dla najbardziej zdeterminowanych, żeby wprowadzić do codziennego jadłospisu zmiany. I nie chodzi tu o prostą chęć zrzucenia kilku kilogramów – teraz już kwestia odpowiedniego żywienia okazuje się sprawą zdrowia. Sporo chorób cywilizacyjnych, których boją się społeczeństwa, wywodzi się z niewłaściwej diety – listę otwiera cukrzyca, ale znajdują się na niej również choroby nowotworowe, udary mózgu czy choroby serca – o banalnych grypach i przeziębieniach nie wspominając. Paul Pitchford chce przeprowadzić czytelników przez tajniki leczniczego odżywiania, w połączeniu z tradycjami wschodnimi (celowo unika tu wzmianki o duchowości, żeby nie odstraszyć wyznawców różnych religii – a jednak i do tematu wiary będzie, w kontekście prawidłowego odżywiania, powracać, interesuje go bowiem odżywianie zintegrowane).
Potężny tom „Odżywianie dla zdrowia” doczekał się już kilku wydań i uzupełnień, a także porad dotyczących korzystania z książki. Wydawałoby się to zbędne, a jednak autor posługuje się tu terminami nawiązującymi do leczniczych tradycji Wschodu, obcymi w naszym kręgu kulturowym. Nie brakuje tu zwrotów w stylu „objawy zimna” czy „gorąco późnego lata” – trzeba będzie więc uważnie śledzić kolejne rozdziały i podążać za wskazówkami autora. W przeciwnym razie dowiemy się co najwyżej, że niedobór wybranego składnika – elementu diety – spowoduje w organizmie „niedobór gorąca”. A wyjaśnienia trzeba będzie szukać kilkaset stron dalej. To z pewnością nie jest publikacja dla przypadkowych odbiorców czy fanów gazetowych poradników. Należy za to do bardzo szczegółowych omówień wartości (nie tylko zdrowotnych) różnych rodzajów posiłków. Sam spis treści w tej księdze rozciąga się na wiele stron. Autor robi, co może, żeby ułatwić korzystanie z porad – wprowadza wiele tabelek, wyliczeń i notatek, służy radą i wskazówkami, a nieprzekonanych odsyła do tradycyjnych wschodnich metod leczenia, łączących jedzenie z duchowością. Wszystko opiera się natomiast na – niby banalnym, a często dziś lekceważonym – stanie równowagi w organizmie. Raczej trudno byłoby korzystać z tomu wybiórczo – mało kto rozpozna u siebie niedobory Yin i krwi serca” – z drugiej strony jednak nie brakuje w tomie konkretnych porad na leczenie konkretnych schorzeń.
Autor zatrzymuje się nad różnymi rodzajami postów i diet, jadłospisami dla dzieci i kobiet w ciąży. Podaje serię prościutkich przepisów na potrawy mało skomplikowane a bogate w składniki odżywcze. Przekonuje do przejścia na wegetarianizm, ale nie bagatelizuje też potrzeb tych, którzy jedzą mięso i nie chcą z niego zrezygnować. Stara się uchwycić temat kompleksowo – a do tego dodaje jeszcze elementy rozwoju duchowego, który ma być po prostu pracą nad sobą i wyzwoleniem się ze szkodliwych przyzwyczajeń.
To nie jest książka dla czytelników, którzy czekają na błyskawiczne i kategoryczne porady. Pitchford zmusza do zastanowienia się nad trybem życia, do wsłuchania się w potrzeby własnego organizmu i do samodzielnego komponowania idealnej diety. Nie obiecuje cudów, ale też nie zaszkodzi tym, którzy zastosują się do jego rad. Daje solidne podstawy do tego, by poznać zasady zdrowego odżywiania się i wprowadzić je w życie. Specjalistyczny ton wywodów pomoże w przekonywaniu sceptyków – ale największą korzyść z tomu „Odżywianie dla zdrowia” odniosą czytelnicy pragnący zmian i uciekający od wysokoprzetworzonej żywności. „Odżywianie dla zdrowia” to przewodnik, z którego trzeba się najpierw nauczyć korzystać – ale efekty mogą być warte wysiłku.
Subskrybuj:
Posty (Atom)