Wilga, Warszawa 2011.
Portrety z baśni
Wyobraźnię małych dziewczynek podsycają zawsze oryginalne opowieści o księżniczkach – marzenia o bogactwie, wyjątkowej urodzie, szczęściu z ukochanym to stały składnik bajkowych happy endów. Zwykle jednak księżniczki rywalizują o uwagę małych odbiorczyń z dynamicznymi fabułami. W olbrzymim tomie „Księżniczki z różnych stron świata” mamy do czynienia z zestawem egzotycznych portretów, uwolnionych od akcji, ale za to z zalążkami emocjonujących historii. Bohaterki nie zawsze mają szansę wieść bajkowe życie, nie zawsze dostaną to, czego pragną. Czasem muszą poświęcić wiele dla dobra kraju, innym razem podporządkowują się woli starszych. Niektóre zajmują się pożyteczną pracą, inne spędzają czas na rozrywkach. Każda jest wyjątkowa i egzystencja każdej mogłaby posłużyć za kanwę do rozbudowanej i fascynującej dziewczynki opowieści.
W króciutkich obrazkach poświęconych księżniczkom wyraźnie zaznaczany jest koloryt lokalny. Afrykańska księżniczka Nontle opiekuje się zwierzętami na sawannie, rosyjska Nadieżda nie rozstaje się z oswojonym niedźwiedziem, a cygańska Drina staje u progu wymarzonego, pełnego śpiewu, muzyki i wędrówki życia. Zdarzają się i bohaterki portretowane w nietypowych środowiskach: Moana nurkuje, szukając pereł na królewską szatę. Autorka opowiastek, Ewa Kleszcz, w każdym portrecie sygnalizuje odmienną kulturę i obyczajowość; z tekstów przebija egzotyka, która uprzyjemnia odbiór historii. Księżniczki stykają się ze zmartwieniami rozmaitego rodzaju: w książce znajdzie się kilka narracji uniwersalnych, dotyczących miłości, zazdrości, tęsknoty czy roztropności, w nich autorka przemyca wskazówki dla małych czytelniczek. Rozbudza wyobraźnię za sprawą charakterystyk i krótkich wzmianek o egzystencji przyszłych władczyń, nie prezentuje konkretnych wydarzeń, a emocje postaci – dopiero przy wyjaśnianiu odczuć portretowanych kobiet wspomina o świecie, w którym przyszło im żyć. Przy okazji też tłumaczy znaczenie imion kolejnych piękności, żeby jeszcze spotęgować estetyczne wrażenia. W końcu to lektura dla małych dam, które lubują się w opowieściach o tym, co pełne uroku i zachwycające. W statycznych obrazkach księżniczek chodzi przecież o uruchomienie pokładów wrażliwości kilkulatek.
Trzy- lub czteroakapitowe historie nie zajmują wiele miejsca (w dodatku duży druk ma pomóc dziewczynkom w nauce czytania), większą część każdych dwóch sąsiadujących ze sobą stron zajmuje olbrzymia ilustracja – wizerunek księżniczki w typowym dla niej otoczeniu. Bajkowe widoki łączą się tutaj z kolorami, od których trudno oderwać wzrok. Każda karta przynosi inną atmosferę (i inny zestaw barw). Księżniczki nie są do siebie podobne, co wyklucza monotonię także w warstwie graficznej. Małe odbiorczynie mogą zatem długo oglądać rysunki i dać się wciągnąć w prezentowane historie, wyobrażać sobie codzienność bohaterek i tworzyć do niej własne opowieści.
Historii w tomie jest czternaście, ale nawet spragnione większej ilości opowiadań czytelniczki będą się czuły usatysfakcjonowane – w skondensowanych relacjach znajdzie się w końcu zalążek smakowitych bajek. Tom jest atrakcyjny także ze względu na sposób wydania. Cieszyć może duży format – to zapowiedź lekturowych skarbów, dużych przeżyć i mnóstwa atrakcji – w książce tej wielkości zmieści się sporo – nie mówiąc już o tym, że publikacja, która rozmiarami przerasta większość dostępnych na rynku tytułów zamienia się też w gadżet. Historie wydrukowane są na grubym, sztywnym papierze, co znowu podnosi atrakcyjność książki, z której radość będą miały maluchy i trochę starsze dziewczynki. To pozycja dla tych kilkulatek, które lubią historie o księżniczkach, są wrażliwe i cenią sobie opowiastki o ludzkich emocjach, przedkładając te przeżycia nad przygodową fabułą.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
piątek, 30 września 2011
czwartek, 29 września 2011
Jakub i Wilhelm Grimm: O wilku i siedmiu koźlątkach
Media Rodzina, Poznań 2011.
Strach ujarzmiony
Nie od dzisiaj wiadomo, że baśnie braci Grimm pełne są scen przemocy i okrucieństwa, a o sensowności takiego tworzenia historii dla dzieci przekonywał chociażby Bettelheim. Jednak nawet najbardziej przerażające opowieści można oswoić: w serii „Mistrzowie Klasyki Dziecięcej” wydawnictwa Media Rodzina dobrze się to udało. Książka „O wilku i siedmiu koźlątkach” nie powinna za bardzo przerazić małych odbiorców, mimo ponurej momentami treści.
Mama koza przestrzega swoje pociechy przed groźnym wilkiem – sama musi wyjść do lasu po jedzenie. Do maluchów już wkrótce przybędzie wilk i rozpocznie się próba sił, a raczej sprawdzian sprytu. W tekście tłumaczka Eliza Pieciul-Karmińska zdecydowała się na rzeczowość i akcentowanie emocji, natomiast w scenach strasznych nie rozwodzi się nad wydarzeniami i nie podkreśla ich makabry, przechodzi na zwyczajne i beznamiętne opowiadanie.
Książka przystosowana jest do czytania dzieciom. Bez zarzutu od strony retorycznej (widać w figurach stylistycznych nastawienie na odbiorcę, założony jest czynny udział obu stron – czytającego i słuchacza), cieszy dopracowaniem w dialogach i w opisach. Sposób przedstawiania historii nie pozostawi dzieci obojętnymi, fabułę wspomoże spora ilość wykrzyknień, wątpliwości i nagłych spostrzeżeń. Sama w sobie emocjonująca akcja podsyci jeszcze zainteresowanie kilkulatków. Tłumaczka dobrze radzi sobie z oddawaniem uczuć bohaterów także w pojedynczych sformułowaniach, dzięki temu bajka żyje i przyciąga dzieci. Rodzice, którzy zdecydują się na czytanie swoim pociechom, nie będą mieli problemów z interpretacją opowieści: to książka przygotowana do głośnej lektury.
Zabiegani i zapracowani dorośli mogą skorzystać z dołączonej do tomu płyty: historię o koźlątkach i złym wilku czyta Jerzy Stuhr. To oznacza, że wśród amatorów płyty znajdą się nie tylko kilkulatki. Chociaż nagranie jest krótkie (trwa niecałe osiem minut), ucieszy odbiorców.
Seria wydawana jest bardzo starannie, ale o jakości tomu „O wilku i siedmiu koźlątkach” decyduje także strona graficzna. Ilustracje Ewy Poklewskiej-Koziełło zasługują na najwyższe pochwały. Łączą w sobie różne techniki wykonania (farbki, kredki, flamastry, wycinanki z papieru) i zajmują całe płaszczyzny sąsiadujących ze sobą kartek (to tekst wpisywany jest w wolną przestrzeń). Postacie tworzy Poklewska-Koziełło, zestawiając osiągnięcia komiksów, kolorowanek oraz prostych kreskówek – warto zwrócić uwagę na fakt, że dla przełamania monotonii kolorystycznej część konturów kreśli żywymi barwami, odchodząc od czerni. Odbiorcy mogą śledzić ruchy kredki czy pędzla: nie są to idealnie komputerowo wygładzone obrazki a rysunki z duszą, ładne, a przy tym udające infantylne. Ilustratorka rezygnuje z nadmiaru szczegółów na kartkach, wybiera duże kształty i puste przestrzenie, w które wprowadza bajkowych bohaterów. Chętnie operuje symbolem, zbliżeniami, zdradza wręcz momentami niemal filmową wyobraźnię. Przy tym w części rysunków pojawiają się motywy jakby niedokończone (szkice niewypełnione kolorem) – to celowy zabieg, który umożliwia rozbudowanie bajkowej atmosfery wokół całej historii. Żeby jeszcze ulepszyć grafiki, Ewa Poklewska-Koziełło bawi się światłem i cieniem (wilk skryty przed wzrokiem innych zostaje zredukowany do samej sylwetki) a także teksturami: wymyśla powtarzające się motywy na ubraniach bohaterów czy na meblach.
Baśń „O wilku i siedmiu koźlątkach” na wiele sposobów oddziałuje na małych czytelników. Ze strachem rywalizować będzie zachwyt, ze smutkiem radość – niezwykła opowiastka w pięknej oprawie nadaje się dla maluchów.
Strach ujarzmiony
Nie od dzisiaj wiadomo, że baśnie braci Grimm pełne są scen przemocy i okrucieństwa, a o sensowności takiego tworzenia historii dla dzieci przekonywał chociażby Bettelheim. Jednak nawet najbardziej przerażające opowieści można oswoić: w serii „Mistrzowie Klasyki Dziecięcej” wydawnictwa Media Rodzina dobrze się to udało. Książka „O wilku i siedmiu koźlątkach” nie powinna za bardzo przerazić małych odbiorców, mimo ponurej momentami treści.
Mama koza przestrzega swoje pociechy przed groźnym wilkiem – sama musi wyjść do lasu po jedzenie. Do maluchów już wkrótce przybędzie wilk i rozpocznie się próba sił, a raczej sprawdzian sprytu. W tekście tłumaczka Eliza Pieciul-Karmińska zdecydowała się na rzeczowość i akcentowanie emocji, natomiast w scenach strasznych nie rozwodzi się nad wydarzeniami i nie podkreśla ich makabry, przechodzi na zwyczajne i beznamiętne opowiadanie.
Książka przystosowana jest do czytania dzieciom. Bez zarzutu od strony retorycznej (widać w figurach stylistycznych nastawienie na odbiorcę, założony jest czynny udział obu stron – czytającego i słuchacza), cieszy dopracowaniem w dialogach i w opisach. Sposób przedstawiania historii nie pozostawi dzieci obojętnymi, fabułę wspomoże spora ilość wykrzyknień, wątpliwości i nagłych spostrzeżeń. Sama w sobie emocjonująca akcja podsyci jeszcze zainteresowanie kilkulatków. Tłumaczka dobrze radzi sobie z oddawaniem uczuć bohaterów także w pojedynczych sformułowaniach, dzięki temu bajka żyje i przyciąga dzieci. Rodzice, którzy zdecydują się na czytanie swoim pociechom, nie będą mieli problemów z interpretacją opowieści: to książka przygotowana do głośnej lektury.
Zabiegani i zapracowani dorośli mogą skorzystać z dołączonej do tomu płyty: historię o koźlątkach i złym wilku czyta Jerzy Stuhr. To oznacza, że wśród amatorów płyty znajdą się nie tylko kilkulatki. Chociaż nagranie jest krótkie (trwa niecałe osiem minut), ucieszy odbiorców.
Seria wydawana jest bardzo starannie, ale o jakości tomu „O wilku i siedmiu koźlątkach” decyduje także strona graficzna. Ilustracje Ewy Poklewskiej-Koziełło zasługują na najwyższe pochwały. Łączą w sobie różne techniki wykonania (farbki, kredki, flamastry, wycinanki z papieru) i zajmują całe płaszczyzny sąsiadujących ze sobą kartek (to tekst wpisywany jest w wolną przestrzeń). Postacie tworzy Poklewska-Koziełło, zestawiając osiągnięcia komiksów, kolorowanek oraz prostych kreskówek – warto zwrócić uwagę na fakt, że dla przełamania monotonii kolorystycznej część konturów kreśli żywymi barwami, odchodząc od czerni. Odbiorcy mogą śledzić ruchy kredki czy pędzla: nie są to idealnie komputerowo wygładzone obrazki a rysunki z duszą, ładne, a przy tym udające infantylne. Ilustratorka rezygnuje z nadmiaru szczegółów na kartkach, wybiera duże kształty i puste przestrzenie, w które wprowadza bajkowych bohaterów. Chętnie operuje symbolem, zbliżeniami, zdradza wręcz momentami niemal filmową wyobraźnię. Przy tym w części rysunków pojawiają się motywy jakby niedokończone (szkice niewypełnione kolorem) – to celowy zabieg, który umożliwia rozbudowanie bajkowej atmosfery wokół całej historii. Żeby jeszcze ulepszyć grafiki, Ewa Poklewska-Koziełło bawi się światłem i cieniem (wilk skryty przed wzrokiem innych zostaje zredukowany do samej sylwetki) a także teksturami: wymyśla powtarzające się motywy na ubraniach bohaterów czy na meblach.
Baśń „O wilku i siedmiu koźlątkach” na wiele sposobów oddziałuje na małych czytelników. Ze strachem rywalizować będzie zachwyt, ze smutkiem radość – niezwykła opowiastka w pięknej oprawie nadaje się dla maluchów.
środa, 28 września 2011
Sławomir Mrożek: Krótkie, ale całe historie
Noir sur Blanc, Warszawa 2011.
Absurd i rzeczywistość
Sławomira Mrożka nigdy dosyć: kto raz rozsmakował się w jego literackich pomysłach, ten już zawsze chętnie powracać będzie do znanych sobie historii, by odkrywać je na nowo dla własnej przyjemności. W Noir sur Blanc ukazuje się publikacja, która ucieszy zarówno miłośników twórczości tego pisarza, jak i przypadkowych odbiorców (o ile tacy jeszcze się znajdą). Tom „Krótkie, ale całe historie” to zestaw wybranych opowiadań, które, czytane po latach, ujawniają swoją ponadczasowość.
Obok utworów mniej znanych pojawiają się i te nieśmiertelne, które jeszcze do niedawna znajdowały się w kanonie lektur szkolnych – „Słoń” czy „Wesele w Atomicach” – dziś w dalszym ciągu celne i śmieszące zarówno przez zawartość absurdu, jak i kreatywność autora. Dawna satyra stopniowo przeradza się w humor, czysty dowcip nie traci na jakości: opowiadania Mrożka są błyskotliwe, pełne kąśliwej ironii i abstrakcyjnych pomysłów. To literackie popisy komizmu, ale i nieskrępowanej wyobraźni. Mrożek przenosi obserwacje codzienności na płaszczyznę fantastycznego świata, rządzącego się wprawdzie własnymi prawami, ale zaskakująco zbliżanego w szczegółach do peerelowskiej realiów. Opowiadania Mrożka stają się mrugnięciem okiem do czytelników – i wciąż obywają się bez wyjaśniającego kontekst komentarza. Dzieje się tak za sprawą kilku uruchamianych płaszczyzn. Te literackie drobiazgi (do „Krótkich, ale całych historii”, zgodnie z tytułem, trafiły niemal wyłącznie kilkustronicowe miniatury) pozwalają oceniać rzeczywistość, dawać upust wyobraźni, mogą też służyć jako dowód wyczucia żartu. Poziom absurdu jest w nich stale podnoszony, nie tylko przez rozwój wydarzeń, lecz również dzięki językowym zabawom. Mrożek sięga po pastisz i parodię, tworzy wyraziste narracje, czasem samoośmieszające się (jak w przypadku naśladowania języka oficjalnych wypowiedzi), czasem służące rozrywce bądź wyostrzeniu wybranego stylu. Autor korzysta z różnych form i gatunków (najbardziej wyraziste w tym zakresie są gawędy wuja), by obnażyć niebezpieczeństwo posługiwania się językowymi schematami.
W świecie na nowo przez Mrożka poukładanym nie ma rzeczy niemożliwych. Lwy jedzą marchewkę i ziemniaki, w szufladzie mieszkają maleńcy ludzie, którzy przeżywają własne dramaty i rozterki, telegraf z ludzi jest dowodem postępu, a na wąsach zakochanego gajowego można wieszać pranie. Torpedę da się znaleźć w kawie, a arcydzieła literatury powstają na kilogramy. Rura tworzy teorię rur, fabrykę rozpoczyna się budować od komina. Sporo tu kpiny z biurokracji: ministrowie tworzą ustawę o szkodliwości padania śniegu, a hierarchia wojskowa nieoczekiwanie sprawdza się w Związku Literatów. Nie brakuje też czarnego humoru, w wydaniu Mrożka bliższego komizmowi niż grotesce, ale zawsze odważnego i odkrywczego. Każde opowiadanie poza elementami absurdu zawiera silne odniesienia do zewnętrznego świata: czasem autor wyostrza cechy bohaterów tak, żeby własnymi postawami ośmieszali oni wady konkretnych grup społecznych, prowadzi fabułki logicznie choć w oderwaniu od racjonalnego myślenia. Zaskakująca naiwność przeplata się z nieubłaganą konsekwencją w kreowaniu pomysłowych historii – Mrożek sam bawi się pisaniem, a przy tym przemyca w tomie trafne obserwacje. Śmiechem maskuje krytykę i pozwala sobie na drwinę. Ukrywa ją jednak, przenosząc akcję do bezpiecznej wyobraźni, przedmiotem zainteresowania czyni wydarzenia nierealne, a przecież znajomo pobrzmiewające.
Chociaż tom „Krótkie, ale całe historie” przynosi znane już opowiadania, jego lektura to czysta przyjemność. Ale przecież do czytania Mrożka nikogo zachęcać nie trzeba.
Absurd i rzeczywistość
Sławomira Mrożka nigdy dosyć: kto raz rozsmakował się w jego literackich pomysłach, ten już zawsze chętnie powracać będzie do znanych sobie historii, by odkrywać je na nowo dla własnej przyjemności. W Noir sur Blanc ukazuje się publikacja, która ucieszy zarówno miłośników twórczości tego pisarza, jak i przypadkowych odbiorców (o ile tacy jeszcze się znajdą). Tom „Krótkie, ale całe historie” to zestaw wybranych opowiadań, które, czytane po latach, ujawniają swoją ponadczasowość.
Obok utworów mniej znanych pojawiają się i te nieśmiertelne, które jeszcze do niedawna znajdowały się w kanonie lektur szkolnych – „Słoń” czy „Wesele w Atomicach” – dziś w dalszym ciągu celne i śmieszące zarówno przez zawartość absurdu, jak i kreatywność autora. Dawna satyra stopniowo przeradza się w humor, czysty dowcip nie traci na jakości: opowiadania Mrożka są błyskotliwe, pełne kąśliwej ironii i abstrakcyjnych pomysłów. To literackie popisy komizmu, ale i nieskrępowanej wyobraźni. Mrożek przenosi obserwacje codzienności na płaszczyznę fantastycznego świata, rządzącego się wprawdzie własnymi prawami, ale zaskakująco zbliżanego w szczegółach do peerelowskiej realiów. Opowiadania Mrożka stają się mrugnięciem okiem do czytelników – i wciąż obywają się bez wyjaśniającego kontekst komentarza. Dzieje się tak za sprawą kilku uruchamianych płaszczyzn. Te literackie drobiazgi (do „Krótkich, ale całych historii”, zgodnie z tytułem, trafiły niemal wyłącznie kilkustronicowe miniatury) pozwalają oceniać rzeczywistość, dawać upust wyobraźni, mogą też służyć jako dowód wyczucia żartu. Poziom absurdu jest w nich stale podnoszony, nie tylko przez rozwój wydarzeń, lecz również dzięki językowym zabawom. Mrożek sięga po pastisz i parodię, tworzy wyraziste narracje, czasem samoośmieszające się (jak w przypadku naśladowania języka oficjalnych wypowiedzi), czasem służące rozrywce bądź wyostrzeniu wybranego stylu. Autor korzysta z różnych form i gatunków (najbardziej wyraziste w tym zakresie są gawędy wuja), by obnażyć niebezpieczeństwo posługiwania się językowymi schematami.
W świecie na nowo przez Mrożka poukładanym nie ma rzeczy niemożliwych. Lwy jedzą marchewkę i ziemniaki, w szufladzie mieszkają maleńcy ludzie, którzy przeżywają własne dramaty i rozterki, telegraf z ludzi jest dowodem postępu, a na wąsach zakochanego gajowego można wieszać pranie. Torpedę da się znaleźć w kawie, a arcydzieła literatury powstają na kilogramy. Rura tworzy teorię rur, fabrykę rozpoczyna się budować od komina. Sporo tu kpiny z biurokracji: ministrowie tworzą ustawę o szkodliwości padania śniegu, a hierarchia wojskowa nieoczekiwanie sprawdza się w Związku Literatów. Nie brakuje też czarnego humoru, w wydaniu Mrożka bliższego komizmowi niż grotesce, ale zawsze odważnego i odkrywczego. Każde opowiadanie poza elementami absurdu zawiera silne odniesienia do zewnętrznego świata: czasem autor wyostrza cechy bohaterów tak, żeby własnymi postawami ośmieszali oni wady konkretnych grup społecznych, prowadzi fabułki logicznie choć w oderwaniu od racjonalnego myślenia. Zaskakująca naiwność przeplata się z nieubłaganą konsekwencją w kreowaniu pomysłowych historii – Mrożek sam bawi się pisaniem, a przy tym przemyca w tomie trafne obserwacje. Śmiechem maskuje krytykę i pozwala sobie na drwinę. Ukrywa ją jednak, przenosząc akcję do bezpiecznej wyobraźni, przedmiotem zainteresowania czyni wydarzenia nierealne, a przecież znajomo pobrzmiewające.
Chociaż tom „Krótkie, ale całe historie” przynosi znane już opowiadania, jego lektura to czysta przyjemność. Ale przecież do czytania Mrożka nikogo zachęcać nie trzeba.
wtorek, 27 września 2011
Melvin Burgess: Pierwszy seks
Albatros, Warszawa 2011 (wyd. II)
Niewola pożądania
„Pierwszy seks” to publikacja reklamowana jako „kontrowersyjna powieść dla młodzieży”, ale kontrowersje budzić może nie tyle temat książki, co sposób jego realizacji: Melvin Burgess potrzebuje sporo czasu, żeby uwolnić się od pornograficznych obrazków i zacząć opisywać faktyczne problemy trzech szesnastolatków. Zanim do tego dojdzie, będzie czytelnikom prezentował raczej zwulgaryzowane i pozbawione sensu zestawy ujęć, w których młodzi bohaterowie wydają się niemal opętani jedną myślą – myślą o seksie. Drugim rzeczywiście kontrowersyjnym motywem okazuje się język historii – tłumacz, Grzegorz Kołodziejczyk, miał tu dość niewdzięczne zadanie: opowiedzieć o seksualnych doświadczeniach młodzieży jej stylem. Wykorzystał więc cały zestaw kolokwialnych metafor, ale i tak w końcu zabrakło mu przenośni i musiał zejść w rejony wulgaryzmów bądź określeń w rodzaju „ciupciania”. Nie mógł pozwolić sobie na lingwistyczne poszukiwania, by nie odejść zbytnio od prezentowanego w tomie świata – ale też u mniej refleksyjnie nastawionej części odbiorców wywoła w ten sposób wyłącznie rubaszny rechot. Mimo to książka cieszy się powodzeniem, na rynek wchodzi jej drugie wydanie.
Melvin Burgess wybiera zagadnienia rzadko spotykane w zwykłych powieściach dla młodzieży: nie ma tu piękna związku, wspólnie podejmowanych decyzji czy uczuć. Pojawia się tylko popęd płciowy, pozbawiony jakichkolwiek przemyśleń. To przez niego trzej bohaterowie pakują się w poważne kłopoty. Dino bardzo chciałby przespać się z Jackie, jego dziewczyną – ale Jackie unika kontaktu fizycznego, zapewniając jednocześnie, że lada dzień zgodzi się na seks. Dino w końcu na imprezie ląduje w łóżku z przypadkowo spotkaną nastolatką. Ben wpada w sidła zastawione przez nauczycielkę: romans najpierw bardzo mu się podoba, potem staje się pułapką, z której nie ma ucieczki. Joathon z kolei wybiera Debs, dziewczynę ze sporą nadwagą – i mimo że początkowo myśl o zbliżeniu z nią budzi w bohaterze wstręt, coraz bardziej jej pragnie. Tyle tylko, że podejrzewa u siebie „raka fiuta” i boi się, że zarazi nim partnerkę. Żaden z chłopaków nie ma szans na normalne uczucie i wzajemność w zdrowym związku. Żaden nie może znaleźć rozwiązania swoich problemów – stąd pierwsze niepowodzenia i spore stresy. W dodatku Dino odkrywa, że jego matka ma romans, a dziewczyna zastępująca Jackie postanawia się okrutnie zemścić. Nauczycielka Bena nie ma sobie równych w szantażu emocjonalnym, a Debs nie może się doczekać współżycia ze swoim chłopakiem.
Tyle że wszystkie te problemy pojawiają się dopiero w połowie opowieści, pierwsza część sprowadza nastolatków do obrazka chodzących bezmyślnych żądz. Rozmowy o seksie, myśli o seksie i wulgaryzowanie tego tematu – Burgess czasami trafia w sedno nastoletnich pragnień, ale dużo częściej sam próbuje je podsycać, a uporczywe i bezustanne powracanie do podstawowego zagadnienia traci na wartości w pozbawionej innych aspektów życia narracji. Dopiero gdy autor zaczyna dostrzegać w swoich postaciach coś więcej niż obsesyjną chęć uprawiania seksu, książka zyskuje na jakości.
Do końca natomiast nie może się podobać jej język. Kolokwialny i chwilami nawet prostacki. Burgess nie chce odejść od tego stylu, jakby uznał, że tylko w taki sposób zyska sobie przychylność nastolatków. W efekcie przerysowuje bohaterów i ich marzenia o seksie, zapominając o tym, że do jego książki zajrzeć mogą też odbiorcy myślący – i że nie wszyscy dotrwają do miejsca, w którym akcja przenosi się z płaszczyzny taniej erotyki do sfery emocjonalnego rozwoju.
Niewola pożądania
„Pierwszy seks” to publikacja reklamowana jako „kontrowersyjna powieść dla młodzieży”, ale kontrowersje budzić może nie tyle temat książki, co sposób jego realizacji: Melvin Burgess potrzebuje sporo czasu, żeby uwolnić się od pornograficznych obrazków i zacząć opisywać faktyczne problemy trzech szesnastolatków. Zanim do tego dojdzie, będzie czytelnikom prezentował raczej zwulgaryzowane i pozbawione sensu zestawy ujęć, w których młodzi bohaterowie wydają się niemal opętani jedną myślą – myślą o seksie. Drugim rzeczywiście kontrowersyjnym motywem okazuje się język historii – tłumacz, Grzegorz Kołodziejczyk, miał tu dość niewdzięczne zadanie: opowiedzieć o seksualnych doświadczeniach młodzieży jej stylem. Wykorzystał więc cały zestaw kolokwialnych metafor, ale i tak w końcu zabrakło mu przenośni i musiał zejść w rejony wulgaryzmów bądź określeń w rodzaju „ciupciania”. Nie mógł pozwolić sobie na lingwistyczne poszukiwania, by nie odejść zbytnio od prezentowanego w tomie świata – ale też u mniej refleksyjnie nastawionej części odbiorców wywoła w ten sposób wyłącznie rubaszny rechot. Mimo to książka cieszy się powodzeniem, na rynek wchodzi jej drugie wydanie.
Melvin Burgess wybiera zagadnienia rzadko spotykane w zwykłych powieściach dla młodzieży: nie ma tu piękna związku, wspólnie podejmowanych decyzji czy uczuć. Pojawia się tylko popęd płciowy, pozbawiony jakichkolwiek przemyśleń. To przez niego trzej bohaterowie pakują się w poważne kłopoty. Dino bardzo chciałby przespać się z Jackie, jego dziewczyną – ale Jackie unika kontaktu fizycznego, zapewniając jednocześnie, że lada dzień zgodzi się na seks. Dino w końcu na imprezie ląduje w łóżku z przypadkowo spotkaną nastolatką. Ben wpada w sidła zastawione przez nauczycielkę: romans najpierw bardzo mu się podoba, potem staje się pułapką, z której nie ma ucieczki. Joathon z kolei wybiera Debs, dziewczynę ze sporą nadwagą – i mimo że początkowo myśl o zbliżeniu z nią budzi w bohaterze wstręt, coraz bardziej jej pragnie. Tyle tylko, że podejrzewa u siebie „raka fiuta” i boi się, że zarazi nim partnerkę. Żaden z chłopaków nie ma szans na normalne uczucie i wzajemność w zdrowym związku. Żaden nie może znaleźć rozwiązania swoich problemów – stąd pierwsze niepowodzenia i spore stresy. W dodatku Dino odkrywa, że jego matka ma romans, a dziewczyna zastępująca Jackie postanawia się okrutnie zemścić. Nauczycielka Bena nie ma sobie równych w szantażu emocjonalnym, a Debs nie może się doczekać współżycia ze swoim chłopakiem.
Tyle że wszystkie te problemy pojawiają się dopiero w połowie opowieści, pierwsza część sprowadza nastolatków do obrazka chodzących bezmyślnych żądz. Rozmowy o seksie, myśli o seksie i wulgaryzowanie tego tematu – Burgess czasami trafia w sedno nastoletnich pragnień, ale dużo częściej sam próbuje je podsycać, a uporczywe i bezustanne powracanie do podstawowego zagadnienia traci na wartości w pozbawionej innych aspektów życia narracji. Dopiero gdy autor zaczyna dostrzegać w swoich postaciach coś więcej niż obsesyjną chęć uprawiania seksu, książka zyskuje na jakości.
Do końca natomiast nie może się podobać jej język. Kolokwialny i chwilami nawet prostacki. Burgess nie chce odejść od tego stylu, jakby uznał, że tylko w taki sposób zyska sobie przychylność nastolatków. W efekcie przerysowuje bohaterów i ich marzenia o seksie, zapominając o tym, że do jego książki zajrzeć mogą też odbiorcy myślący – i że nie wszyscy dotrwają do miejsca, w którym akcja przenosi się z płaszczyzny taniej erotyki do sfery emocjonalnego rozwoju.
poniedziałek, 26 września 2011
Joanna Miszczuk: Matki, żony, czarownice
Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.
Kobiety i miłość
Amatorki powieści obyczajowych o posmaku romansowo-historycznym tomem „Matki, żony, czarownice” Joanny Miszczuk będą bez wątpienia usatysfakcjonowane. Jest tu bowiem wszystko, czego od dobrej rozrywkowej lektury z tej dziedziny się oczekuje: misterne intrygi, tajemnice, damsko-męskie relacje, życiowe problemy, szczęścia i małe dramaty, a poza tym udana narracja i spokój w prowadzeniu fabuły. Joanna Miszczuk w stworzonym na potrzeby książki świecie czuje się wyśmienicie i ze strony na stronę coraz bardziej się rozkręca (aż w pewnym momencie można by jej zarzucić przesadę w zbyt odważnym wykorzystywaniu alternatywnych losów znanych postaci). Wybiera przy tym rekwizyt może trochę naiwny i kiczowaty – pierścień miłości i przebaczenia – który staje się łącznikiem historii kobiet, przedstawicielek niezwykłego rodu. Bo rzecz będzie o kobietach, które w życiu kierują się miłością i nie zawsze wychodzą na tym dobrze.
Bohaterką współczesną jest Asia. Asia ma za sobą kompletnie nieudane małżeństwo i związek, który zakończyła zdrada partnera. Matka Asi, Krystyna, niezaakceptowana w młodości przez rodzinę narzeczonego, wyszła za mąż z wyrachowania za oddanego jej wielbiciela. Wśród przodkiń Asi i Krystyny znajduje się między innymi kochanka Norwida czy kobieta spalona na stosie – oskarżona o czary kochanica inkwizytora. Joanna Miszczuk zagłębia się w przeszłość, by wydobywać z niej coraz bardziej malownicze historie. Wykorzystuje przy tym zdolność obserwacji (to zwłaszcza przy odwoływaniu się do aktualnej rzeczywistości), motywy baśniowe (kiedy do akcji wkracza los i naprawia to, czego nie udałoby się odbudowywać samym postaciom) i elementy historii najnowszej. Za to kiedy Miszczuk oddala się od teraźniejszości jeszcze bardziej, rezygnuje z realistycznych szczegółów (przynajmniej w warstwie narracji). Prawdopodobieństwo konstruuje z klisz i fragmentów ogólnie dostępnej wiedzy, nie wdaje się w zawiłe wyjaśnienia, które mogłyby zrujnować misternie układaną opowieść. W tomie „Matki, żony, czarownice” chodzi bowiem przede wszystkim o operowanie emocjami, na drugi plan wchodzi pogmatwana akcja.
Żeby nie zanudzić odbiorczyń, Joanna Miszczuk achronologizuje relację. Przeplata fragmentaryczne historie, pilnując jedynie dat i imion bohaterek w tytułach rozdziałów. O części faktów czytelniczki dowiadują się razem z postaciami, fascynacja przeszłością pozwala na ukazanie uniwersalnej siły miłości bez popadania w banały. Każda kobieta z rodu ma swoje skrzętnie skrywane tajemnice, do których dopuszczone zostaną jedynie zanurzone w lekturze panie. Miszczuk raz decyduje się na odejście od stereotypowych obrazów (bohaterka, która wyszła za homoseksualistę, a potem wdała się w romans z malarzem), raz te obrazy przywołuje (służąca u Niemca w czasach okupacji), ale nigdy nie pozostawia odbiorczyń obojętnymi na prezentowane historie.
Joanna Miszczuk ma dar opowiadania. Wpatrzona w najlepsze wzorce literatury rozrywkowej dla kobiet, tworzy książkę zgrabną i wciągającą, idealnie zrytmizowaną i, co nietypowe w powieściach tak mocno skupiających się na jednym uczuciu, silnie skondensowaną. Prowadzi, co ważne, własną narrację (raz tylko jej bohaterka za Joanną Chmielewską w scenie jakby przejętej od Marty Madery reaguje wzruszonym „zrobiłaś przyjęcie” na widok przekąski), nie daje się zwieść cudzym frazom, a dzięki postawieniu na fragmentaryczną i zwielokrotnioną opowieść, włącza do książki sporo zróżnicowanych fabułek. Z materiału na kilka jednowymiarowych czytadeł Miszczuk składa apetyczną książkę. „Matki, żony, czarownice” miejscami wydają się znajome czy proste do przewidzenia, ale przez większą część czasu pozwala cieszyć się ciekawą historią i relaksować przy sprawnie opowiedzianej całości. Na półce z literaturą rozrywkową tom „Matki, żony, czarownice” będzie z pewnością pozycją, do której chętnie się wraca.
Kobiety i miłość
Amatorki powieści obyczajowych o posmaku romansowo-historycznym tomem „Matki, żony, czarownice” Joanny Miszczuk będą bez wątpienia usatysfakcjonowane. Jest tu bowiem wszystko, czego od dobrej rozrywkowej lektury z tej dziedziny się oczekuje: misterne intrygi, tajemnice, damsko-męskie relacje, życiowe problemy, szczęścia i małe dramaty, a poza tym udana narracja i spokój w prowadzeniu fabuły. Joanna Miszczuk w stworzonym na potrzeby książki świecie czuje się wyśmienicie i ze strony na stronę coraz bardziej się rozkręca (aż w pewnym momencie można by jej zarzucić przesadę w zbyt odważnym wykorzystywaniu alternatywnych losów znanych postaci). Wybiera przy tym rekwizyt może trochę naiwny i kiczowaty – pierścień miłości i przebaczenia – który staje się łącznikiem historii kobiet, przedstawicielek niezwykłego rodu. Bo rzecz będzie o kobietach, które w życiu kierują się miłością i nie zawsze wychodzą na tym dobrze.
Bohaterką współczesną jest Asia. Asia ma za sobą kompletnie nieudane małżeństwo i związek, który zakończyła zdrada partnera. Matka Asi, Krystyna, niezaakceptowana w młodości przez rodzinę narzeczonego, wyszła za mąż z wyrachowania za oddanego jej wielbiciela. Wśród przodkiń Asi i Krystyny znajduje się między innymi kochanka Norwida czy kobieta spalona na stosie – oskarżona o czary kochanica inkwizytora. Joanna Miszczuk zagłębia się w przeszłość, by wydobywać z niej coraz bardziej malownicze historie. Wykorzystuje przy tym zdolność obserwacji (to zwłaszcza przy odwoływaniu się do aktualnej rzeczywistości), motywy baśniowe (kiedy do akcji wkracza los i naprawia to, czego nie udałoby się odbudowywać samym postaciom) i elementy historii najnowszej. Za to kiedy Miszczuk oddala się od teraźniejszości jeszcze bardziej, rezygnuje z realistycznych szczegółów (przynajmniej w warstwie narracji). Prawdopodobieństwo konstruuje z klisz i fragmentów ogólnie dostępnej wiedzy, nie wdaje się w zawiłe wyjaśnienia, które mogłyby zrujnować misternie układaną opowieść. W tomie „Matki, żony, czarownice” chodzi bowiem przede wszystkim o operowanie emocjami, na drugi plan wchodzi pogmatwana akcja.
Żeby nie zanudzić odbiorczyń, Joanna Miszczuk achronologizuje relację. Przeplata fragmentaryczne historie, pilnując jedynie dat i imion bohaterek w tytułach rozdziałów. O części faktów czytelniczki dowiadują się razem z postaciami, fascynacja przeszłością pozwala na ukazanie uniwersalnej siły miłości bez popadania w banały. Każda kobieta z rodu ma swoje skrzętnie skrywane tajemnice, do których dopuszczone zostaną jedynie zanurzone w lekturze panie. Miszczuk raz decyduje się na odejście od stereotypowych obrazów (bohaterka, która wyszła za homoseksualistę, a potem wdała się w romans z malarzem), raz te obrazy przywołuje (służąca u Niemca w czasach okupacji), ale nigdy nie pozostawia odbiorczyń obojętnymi na prezentowane historie.
Joanna Miszczuk ma dar opowiadania. Wpatrzona w najlepsze wzorce literatury rozrywkowej dla kobiet, tworzy książkę zgrabną i wciągającą, idealnie zrytmizowaną i, co nietypowe w powieściach tak mocno skupiających się na jednym uczuciu, silnie skondensowaną. Prowadzi, co ważne, własną narrację (raz tylko jej bohaterka za Joanną Chmielewską w scenie jakby przejętej od Marty Madery reaguje wzruszonym „zrobiłaś przyjęcie” na widok przekąski), nie daje się zwieść cudzym frazom, a dzięki postawieniu na fragmentaryczną i zwielokrotnioną opowieść, włącza do książki sporo zróżnicowanych fabułek. Z materiału na kilka jednowymiarowych czytadeł Miszczuk składa apetyczną książkę. „Matki, żony, czarownice” miejscami wydają się znajome czy proste do przewidzenia, ale przez większą część czasu pozwala cieszyć się ciekawą historią i relaksować przy sprawnie opowiedzianej całości. Na półce z literaturą rozrywkową tom „Matki, żony, czarownice” będzie z pewnością pozycją, do której chętnie się wraca.
niedziela, 25 września 2011
Charlie i Lola. Pobawmy się w sklep! Moja książka z naklejkami
Media Rodzina, Poznań 2011.
Zgodne rodzeństwo
Chociaż zwykle proste historyjki z kreskówek przeniesione do książeczek dla maluchów nie imponują, przygody Charliego i Loli cieszą niezmiennie, a rozbawić mogą nawet dorosłych. Tomiki można podzielić na dwie grupy – w części rozrywka wpisana jest w sam tekst, nasycony drobnymi żartami i zmianami akcji, w części natomiast składają się na nią historyjki trochę mniej rozbawiające, skupione wokół jednej puenty oraz naklejki, którymi trzeba uzupełnić ilustracje. „Pobawmy się w sklep!” to kolejna publikacja z drugiej grupy – prawdziwym magnesem dla maluchów będą tu nie tylko bajkowi bohaterowie, ale i naklejki (jak głosi napis na okładce – ponad sto). Nie wszystkie naklejki trzeba wykorzystać do ozdabiania zabaw Loli: autorzy przygotowali ich więcej po to, by dzieci mogły się cieszyć nie tylko historyjką.
Lola próbuje namówić brata, cierpliwego Charliego do zabawy w sklep. Tyle że Charlie nie może spełnić życzenia siostry, bo zaraz przyjdzie do niego na próbę zespołu kolega. Lola ma sporo pomysłów na wciągnięcie Charliego do zabawy, co czytelnikom powinno się spodobać. Zwłaszcza że puenta, jak zwykle, śmieszy. Obok właściwego nurtu historyjki pojawiają się równolegle na marginesach zadania dla dzieci. Maluchy mają uzupełniać półki w sklepie Loli artykułami wskazanymi z boku każdej strony – dopiero po wykonaniu tego zadania opowiastka wybrzmi tak, jak powinna. Przecież przygody Charliego i Loli to nie tylko przepełniony emocjami tekst (oparty przede wszystkim na dialogu), ale również obrazki – duże, wyraziste, uzupełniane kolażowymi motywami, które to motywy oddalają wrażenie infantylizmu historyjek. Przyjemnie ogląda się postacie naszkicowane kilkoma pospiesznie wykonanymi kreskami, ale staranie ozdobione wybranymi teksturami. Do tego dochodzą jeszcze dalszoplanowe elementy, sugerujące prawdziwość sklepu Loli: zdjęcia owoców czy klepek na podłodze. Także wśród naklejek mieszają się fotografie i przedmioty narysowane: wszystkie razem dobrze ze sobą współgrają.
Charlie i Lola to rodzeństwo, które nigdy się ze sobą na poważnie nie kłóci: starszy brat ma raczej ugodowy charakter, a poza tym nie chce sprawiać siostrze przykrości. Wykazuje się mądrością (tak pożądaną przez matki) i empatią (dość rzadko spotykaną u dzieci), bez większego trudu potrafi dojść do porozumienia z marudną zwykle Lolą. Lola z kolei poza starszym bratem nie widzi świata, ale kiedy odwiedzą ją przyjaciółki, daje Charliemu chwilę wytchnienia. Naprawdę nie wiadomo, w jaki sposób rodzeństwo wypracowało sobie taki stopień porozumienia, być może Lauren Child, autorka postaci, wymyśliła po prostu relację, która zawiera nutkę dydaktyzmu. Rodzice mogą spokojnie przygody Charliego i Loli podsuwać swoim pociechom: w bajkach z tej serii nie ma przemocy, agresji, kłótni czy zła, jest za to przyjaźń, życzliwość i mnóstwo przejawów ciepłego humoru. Dzieci nauczą się z tej historyjki, że warto współpracować z młodszym rodzeństwem. Otrzymają także sporą dawkę kreatywności i pomysłów na wspólne zabawy – nie licząc, rzecz jasna, rozrywki, jaką zapewnią naklejki w tomiku.
Zgodne rodzeństwo
Chociaż zwykle proste historyjki z kreskówek przeniesione do książeczek dla maluchów nie imponują, przygody Charliego i Loli cieszą niezmiennie, a rozbawić mogą nawet dorosłych. Tomiki można podzielić na dwie grupy – w części rozrywka wpisana jest w sam tekst, nasycony drobnymi żartami i zmianami akcji, w części natomiast składają się na nią historyjki trochę mniej rozbawiające, skupione wokół jednej puenty oraz naklejki, którymi trzeba uzupełnić ilustracje. „Pobawmy się w sklep!” to kolejna publikacja z drugiej grupy – prawdziwym magnesem dla maluchów będą tu nie tylko bajkowi bohaterowie, ale i naklejki (jak głosi napis na okładce – ponad sto). Nie wszystkie naklejki trzeba wykorzystać do ozdabiania zabaw Loli: autorzy przygotowali ich więcej po to, by dzieci mogły się cieszyć nie tylko historyjką.
Lola próbuje namówić brata, cierpliwego Charliego do zabawy w sklep. Tyle że Charlie nie może spełnić życzenia siostry, bo zaraz przyjdzie do niego na próbę zespołu kolega. Lola ma sporo pomysłów na wciągnięcie Charliego do zabawy, co czytelnikom powinno się spodobać. Zwłaszcza że puenta, jak zwykle, śmieszy. Obok właściwego nurtu historyjki pojawiają się równolegle na marginesach zadania dla dzieci. Maluchy mają uzupełniać półki w sklepie Loli artykułami wskazanymi z boku każdej strony – dopiero po wykonaniu tego zadania opowiastka wybrzmi tak, jak powinna. Przecież przygody Charliego i Loli to nie tylko przepełniony emocjami tekst (oparty przede wszystkim na dialogu), ale również obrazki – duże, wyraziste, uzupełniane kolażowymi motywami, które to motywy oddalają wrażenie infantylizmu historyjek. Przyjemnie ogląda się postacie naszkicowane kilkoma pospiesznie wykonanymi kreskami, ale staranie ozdobione wybranymi teksturami. Do tego dochodzą jeszcze dalszoplanowe elementy, sugerujące prawdziwość sklepu Loli: zdjęcia owoców czy klepek na podłodze. Także wśród naklejek mieszają się fotografie i przedmioty narysowane: wszystkie razem dobrze ze sobą współgrają.
Charlie i Lola to rodzeństwo, które nigdy się ze sobą na poważnie nie kłóci: starszy brat ma raczej ugodowy charakter, a poza tym nie chce sprawiać siostrze przykrości. Wykazuje się mądrością (tak pożądaną przez matki) i empatią (dość rzadko spotykaną u dzieci), bez większego trudu potrafi dojść do porozumienia z marudną zwykle Lolą. Lola z kolei poza starszym bratem nie widzi świata, ale kiedy odwiedzą ją przyjaciółki, daje Charliemu chwilę wytchnienia. Naprawdę nie wiadomo, w jaki sposób rodzeństwo wypracowało sobie taki stopień porozumienia, być może Lauren Child, autorka postaci, wymyśliła po prostu relację, która zawiera nutkę dydaktyzmu. Rodzice mogą spokojnie przygody Charliego i Loli podsuwać swoim pociechom: w bajkach z tej serii nie ma przemocy, agresji, kłótni czy zła, jest za to przyjaźń, życzliwość i mnóstwo przejawów ciepłego humoru. Dzieci nauczą się z tej historyjki, że warto współpracować z młodszym rodzeństwem. Otrzymają także sporą dawkę kreatywności i pomysłów na wspólne zabawy – nie licząc, rzecz jasna, rozrywki, jaką zapewnią naklejki w tomiku.
sobota, 24 września 2011
Magdalena Grzebałkowska: Ksiądz Paradoks. Biografia Jana Twardowskiego
Znak, Kraków 2011.
Biografia nieprzeciętna
Zaczyna się od śmierci. Groteskowej i przemienionej za sprawą gapiów w ponure widowisko. Ten motyw mógłby być zbyt przykry na zamknięcie obszernego tomu „Ksiądz Paradoks”, poza tym życie dopisało Magdalenie Grzebałkowskiej inną farsę na zakończenie opowieści. Obraz odchodzenia księdza Jana Twardowskiego wprowadza czytelników w historię skomplikowaną, fascynującą i nie zawsze przyjemną, pełen kontrastów tom napisany został z reportersko-kronikarskim zacięciem. Charakteryzuje się doskonale wypracowaną dramaturgią, stanowczą, konkretną narracją (która mimo że nie jest do końca przezroczysta, nie zatrzymuje na sobie uwagi czytających) oraz mnóstwem ciekawostek, anegdot i drobiazgów służących do odtworzenia kolorytu lokalnego. Autorka podąża śladami księdza Twardowskiego, próbuje dotrzeć do dokumentów i ludzi, którzy mogliby uzupełnić jej wiedzę. Studiuje pozostawione listy, ale i stare gazety, zagląda do archiwów i namawia na zwierzenia. Zebrany materiał kondensuje i tworzy z niego nie tyle biografię co barwną opowieść o fragmentach życia księdza od biedronek.
Kolejne punkty typowej biografii Magdalenie Grzebałkowskiej służą do pytania o niemożliwe do zarejestrowania emocje i uczucia. Autorka przedstawia młodego, pełnego zapału chłopca, piszącego ironiczne recenzje utworów rówieśników i – nieocenionego humorysty, skłonnego do żartowania. Księdza, który znalazł wspólny język z dziećmi, samotnego staruszka, oszukiwanego przez wydawców oraz fałszywych przyjaciół. Sama portretuje księdza Jana Twardowskiego z pewną (trudną do uchwycenia, bo dość rzadko między wierszami ujawnianą) czułością, nie proponuje książki pomnikowej i gloryfikującej jej bohatera, za to uzupełnia narrację o nutę sympatii. Stara się zachować obiektywne spojrzenie, ale od czasu do czasu pozwala sobie na odrobinę życzliwości. Dlatego, zwłaszcza w pierwszej fazie lektury, dziwić mogą wrzucane tu i ówdzie strzępki niepodpisanych wypowiedzi, zwykle napastliwe, kipiące od jadu (lub przynajmniej wyraźnej niechęci). Te skrawki nieujawnianych większych całostek wywołują nieprzyjemne wrażenie – dopiero z czasem okaże się, skąd się w tomie wzięły. Z pewnością zmieniają ton historii, ale mają też posmak sensacji – gorzkiej, ale niezbędnej w książce.
Grzebałkowska podąża za dokumentami, lubi cytować i przywoływać opinie innych, ale przy tym bardzo dobrze porządkuje swój wywód. W jej książce nie można się zgubić. Za to całkiem prawdopodobne jest zatracenie się w lekturze – napisanej lekko i z wyczuciem. Autorka wciąż posiłkuje się zarchiwizowanymi w różnych miejscach materiałami, w przypadku najbardziej kontrowersyjnych (bez teczki z IPN-u obyć się nie mogło…) zasięga porad specjalistów. Dociera do informacji, których przeciętny czytelnik sam by zdobyć nie mógł, a wielu tematów dostarczają jej luźne tropy, którymi zdecyduje się podążyć. Grzebałkowska nie bagatelizuje żadnego tematu, a jednocześnie nie pozwala opowieści rozrosnąć się ponad wyznaczone ramy. Staje się odkrywcą, a niekiedy po prostu archiwizatorem, imponuje jej przygotowanie do tematu i talent do unikania chaosu. Gdzieś na marginesie opowieści o księdzu Janie Twardowskim pojawia się ona sama – mozolnie poszukująca wiadomości, skrzętnie zbierająca nawet nieistotne wypowiedzi. Przy ogromnej ilości źródeł, do których dotarła, umie zaproponować książkę nieprzytłaczającą, prostą i skromną w opisie, a do tego rzeczową, zabawną i smutną jednocześnie.
Być może najwięcej reakcji wywoła finał tej opowieści, zestaw niesmacznych przepychanek i walk o prawa autorskie – bo faktycznie to, co stało się po śmierci księdza Twardowskiego, zasługuje na krytykę. Szkoda, że w tym zamieszaniu zabrakło miejsca na chwilę literackiej i filozoficznej refleksji nad tym, co ksiądz od biedronek pozostawił swoim wiernym odbiorcom. Bez względu na to, jaki styl przyjmą następni biografowie, książka Magdaleny Grzebałkowskiej zajmie ważne miejsce w literaturze faktu – a zajrzeć do niej mogą i specjaliści, i zwyczajni czytelnicy, dla których najważniejsza jest poezja.
Biografia nieprzeciętna
Zaczyna się od śmierci. Groteskowej i przemienionej za sprawą gapiów w ponure widowisko. Ten motyw mógłby być zbyt przykry na zamknięcie obszernego tomu „Ksiądz Paradoks”, poza tym życie dopisało Magdalenie Grzebałkowskiej inną farsę na zakończenie opowieści. Obraz odchodzenia księdza Jana Twardowskiego wprowadza czytelników w historię skomplikowaną, fascynującą i nie zawsze przyjemną, pełen kontrastów tom napisany został z reportersko-kronikarskim zacięciem. Charakteryzuje się doskonale wypracowaną dramaturgią, stanowczą, konkretną narracją (która mimo że nie jest do końca przezroczysta, nie zatrzymuje na sobie uwagi czytających) oraz mnóstwem ciekawostek, anegdot i drobiazgów służących do odtworzenia kolorytu lokalnego. Autorka podąża śladami księdza Twardowskiego, próbuje dotrzeć do dokumentów i ludzi, którzy mogliby uzupełnić jej wiedzę. Studiuje pozostawione listy, ale i stare gazety, zagląda do archiwów i namawia na zwierzenia. Zebrany materiał kondensuje i tworzy z niego nie tyle biografię co barwną opowieść o fragmentach życia księdza od biedronek.
Kolejne punkty typowej biografii Magdalenie Grzebałkowskiej służą do pytania o niemożliwe do zarejestrowania emocje i uczucia. Autorka przedstawia młodego, pełnego zapału chłopca, piszącego ironiczne recenzje utworów rówieśników i – nieocenionego humorysty, skłonnego do żartowania. Księdza, który znalazł wspólny język z dziećmi, samotnego staruszka, oszukiwanego przez wydawców oraz fałszywych przyjaciół. Sama portretuje księdza Jana Twardowskiego z pewną (trudną do uchwycenia, bo dość rzadko między wierszami ujawnianą) czułością, nie proponuje książki pomnikowej i gloryfikującej jej bohatera, za to uzupełnia narrację o nutę sympatii. Stara się zachować obiektywne spojrzenie, ale od czasu do czasu pozwala sobie na odrobinę życzliwości. Dlatego, zwłaszcza w pierwszej fazie lektury, dziwić mogą wrzucane tu i ówdzie strzępki niepodpisanych wypowiedzi, zwykle napastliwe, kipiące od jadu (lub przynajmniej wyraźnej niechęci). Te skrawki nieujawnianych większych całostek wywołują nieprzyjemne wrażenie – dopiero z czasem okaże się, skąd się w tomie wzięły. Z pewnością zmieniają ton historii, ale mają też posmak sensacji – gorzkiej, ale niezbędnej w książce.
Grzebałkowska podąża za dokumentami, lubi cytować i przywoływać opinie innych, ale przy tym bardzo dobrze porządkuje swój wywód. W jej książce nie można się zgubić. Za to całkiem prawdopodobne jest zatracenie się w lekturze – napisanej lekko i z wyczuciem. Autorka wciąż posiłkuje się zarchiwizowanymi w różnych miejscach materiałami, w przypadku najbardziej kontrowersyjnych (bez teczki z IPN-u obyć się nie mogło…) zasięga porad specjalistów. Dociera do informacji, których przeciętny czytelnik sam by zdobyć nie mógł, a wielu tematów dostarczają jej luźne tropy, którymi zdecyduje się podążyć. Grzebałkowska nie bagatelizuje żadnego tematu, a jednocześnie nie pozwala opowieści rozrosnąć się ponad wyznaczone ramy. Staje się odkrywcą, a niekiedy po prostu archiwizatorem, imponuje jej przygotowanie do tematu i talent do unikania chaosu. Gdzieś na marginesie opowieści o księdzu Janie Twardowskim pojawia się ona sama – mozolnie poszukująca wiadomości, skrzętnie zbierająca nawet nieistotne wypowiedzi. Przy ogromnej ilości źródeł, do których dotarła, umie zaproponować książkę nieprzytłaczającą, prostą i skromną w opisie, a do tego rzeczową, zabawną i smutną jednocześnie.
Być może najwięcej reakcji wywoła finał tej opowieści, zestaw niesmacznych przepychanek i walk o prawa autorskie – bo faktycznie to, co stało się po śmierci księdza Twardowskiego, zasługuje na krytykę. Szkoda, że w tym zamieszaniu zabrakło miejsca na chwilę literackiej i filozoficznej refleksji nad tym, co ksiądz od biedronek pozostawił swoim wiernym odbiorcom. Bez względu na to, jaki styl przyjmą następni biografowie, książka Magdaleny Grzebałkowskiej zajmie ważne miejsce w literaturze faktu – a zajrzeć do niej mogą i specjaliści, i zwyczajni czytelnicy, dla których najważniejsza jest poezja.
piątek, 23 września 2011
Ewa Karwan-Jastrzębska: Sobowtór
Nasza Księgarnia, Warszawa 2011.
Scenariusz dla dwojga
Pierwsze, co zwraca uwagę czytelniczek podczas lektury książki Ewy Karwan-Jastrzębskiej „Sobowtór”, to język: nie naturalny, właściwy zwykłym zwierzeniom przeciętnych nastolatek, a wzbogacany o setki dodatkowych, oceniających komentarzy, pełen przymiotników i przysłówków, które na początku tworzą niemal labirynt, utrudniający drogę do umysłu bohaterki, Zuzanny. Bo też i Zuzanna uważa siebie za indywidualistkę i oryginalną dziewczynę, która wybiera samotność bo nie identyfikuje się z nieciekawymi rówieśnicami. W związku z tym, że zniechęcają ją zachowania stadne, nie ma zamiaru wzdychać do nowego superprzystojniaka, który pojawił się właśnie w jej szkole (zapewne dlatego Michał zwraca uwagę właśnie na Zuzannę i stara się ją poderwać). Scenariusz znany od dawna, a w literaturze dla dziewczyn też często spotykany, Ewa Karwan-Jastrzębska ubarwia nietypową pasją Michała: chłopak uwielbia mangę a właściwie – jedną mangową bohaterkę, Asukę. Ze swojej poprzedniej dziewczyny uczynił wierną kopię Asuki – i stracił nią zainteresowanie, czemu przysłużyła się też chorobliwa zazdrość partnerki. W Zuzannie widzi dobry materiał na kolejną Asukę. Tymczasem Zuzanna wmawia sobie, że jest odporna na zaloty – nie zamierza dać się skrzywdzić któremukolwiek przedstawicielowi płci brzydkiej. Zamknięta w sobie, niechętna do zawierania nowych znajomości, aspołeczna wręcz, tworzy sobie z samotności pancerz ochronny. Bohaterka interesuje się jeżami – Karwan-Jastrzębska uruchomiła w pewnym momencie ową cechę osobowości i na długo o niej zapomniała, ale i tak fakt ten może posłużyć za celne określenie charakteru Zuzanny. I tak rozpoczyna się opowieść, która – chociaż za każdym razem realizuje podobny schemat – zawsze wciąga tak samo. Odbiorczynie będą „Sobowtórem” zachwycone.
Autorka zdecydowała się na przedstawienie zachowań postaci, ale nie radykalnych konsekwencji ich czynów. Magda szantażami zmusza Michała do powrotu i chociaż chłopak początkowo zmęczony jest zazdrością, z czasem coraz częściej o histerycznej nastolatce myśli. Sam bohater też nie uczy się, że mangowa Asuka jest gorsza niż jej realne kopie – w „Sobowtórze” młodzież raczej się nie zmienia, jakby autorce zależało na utrzymaniu prawdopodobnych charakterów. Emocjami nasyca za to także drugi plan: kłopoty z rodzicami zyskują tu nowy wymiar, pojawia się nauczyciel-szowinista oraz wyraziste przyjaciółki Zuzanny. Karwan-Jastrzębska buduje dalszy plan starannie, żeby nie musiała się tłumaczyć z wyboru kierunku, w jakim zmierza akcja – oraz z samego języka książki, kontrastu dla prostych poppowieści.
W „Sobowtórze” Zuzanna i Michał, chociaż połączeni nastoletnim zauroczeniem, prowadzą w zasadzie dwie różne historie – i każde z nich opowiada bardziej o sobie niż o partnerze w związku. Autorka przepuściła wątek miłosny przez dwie subiektywne relacje, związane z pożądaniem (on) i nadziejami (ona), ale uniknęła roztkliwiania się nad zaletami ukochanego/ukochanej: nastolatki prawie się w tych opowieściach nie zauważają, a jeśli już – to przez pryzmat własnego ja. Ciekawe to ujęcie, dość przekonująco zrealizowane, mimo że ryzykowne z punktu widzenia idealistycznie nastawionych odbiorczyń. I jeszcze wprowadzenie trzeciej narracji (i trzeciej czcionki) za połową tomu będzie elementem, który zaskakuje, jakby Karwan-Jastrzębska bała się wprowadzić trzecioosobowego narratora tak bardzo, że wolała złamać zasady konstrukcyjne powieści. Trzeci głos, wprowadzony bez uprzedzenia, zasugeruje jednak, że historia może się zaraz rozpocząć na nowo – niekoniecznie z podobnym zakończeniem. To otwiera młodym czytelniczkom możliwość snucia pięknych marzeń.
Scenariusz dla dwojga
Pierwsze, co zwraca uwagę czytelniczek podczas lektury książki Ewy Karwan-Jastrzębskiej „Sobowtór”, to język: nie naturalny, właściwy zwykłym zwierzeniom przeciętnych nastolatek, a wzbogacany o setki dodatkowych, oceniających komentarzy, pełen przymiotników i przysłówków, które na początku tworzą niemal labirynt, utrudniający drogę do umysłu bohaterki, Zuzanny. Bo też i Zuzanna uważa siebie za indywidualistkę i oryginalną dziewczynę, która wybiera samotność bo nie identyfikuje się z nieciekawymi rówieśnicami. W związku z tym, że zniechęcają ją zachowania stadne, nie ma zamiaru wzdychać do nowego superprzystojniaka, który pojawił się właśnie w jej szkole (zapewne dlatego Michał zwraca uwagę właśnie na Zuzannę i stara się ją poderwać). Scenariusz znany od dawna, a w literaturze dla dziewczyn też często spotykany, Ewa Karwan-Jastrzębska ubarwia nietypową pasją Michała: chłopak uwielbia mangę a właściwie – jedną mangową bohaterkę, Asukę. Ze swojej poprzedniej dziewczyny uczynił wierną kopię Asuki – i stracił nią zainteresowanie, czemu przysłużyła się też chorobliwa zazdrość partnerki. W Zuzannie widzi dobry materiał na kolejną Asukę. Tymczasem Zuzanna wmawia sobie, że jest odporna na zaloty – nie zamierza dać się skrzywdzić któremukolwiek przedstawicielowi płci brzydkiej. Zamknięta w sobie, niechętna do zawierania nowych znajomości, aspołeczna wręcz, tworzy sobie z samotności pancerz ochronny. Bohaterka interesuje się jeżami – Karwan-Jastrzębska uruchomiła w pewnym momencie ową cechę osobowości i na długo o niej zapomniała, ale i tak fakt ten może posłużyć za celne określenie charakteru Zuzanny. I tak rozpoczyna się opowieść, która – chociaż za każdym razem realizuje podobny schemat – zawsze wciąga tak samo. Odbiorczynie będą „Sobowtórem” zachwycone.
Autorka zdecydowała się na przedstawienie zachowań postaci, ale nie radykalnych konsekwencji ich czynów. Magda szantażami zmusza Michała do powrotu i chociaż chłopak początkowo zmęczony jest zazdrością, z czasem coraz częściej o histerycznej nastolatce myśli. Sam bohater też nie uczy się, że mangowa Asuka jest gorsza niż jej realne kopie – w „Sobowtórze” młodzież raczej się nie zmienia, jakby autorce zależało na utrzymaniu prawdopodobnych charakterów. Emocjami nasyca za to także drugi plan: kłopoty z rodzicami zyskują tu nowy wymiar, pojawia się nauczyciel-szowinista oraz wyraziste przyjaciółki Zuzanny. Karwan-Jastrzębska buduje dalszy plan starannie, żeby nie musiała się tłumaczyć z wyboru kierunku, w jakim zmierza akcja – oraz z samego języka książki, kontrastu dla prostych poppowieści.
W „Sobowtórze” Zuzanna i Michał, chociaż połączeni nastoletnim zauroczeniem, prowadzą w zasadzie dwie różne historie – i każde z nich opowiada bardziej o sobie niż o partnerze w związku. Autorka przepuściła wątek miłosny przez dwie subiektywne relacje, związane z pożądaniem (on) i nadziejami (ona), ale uniknęła roztkliwiania się nad zaletami ukochanego/ukochanej: nastolatki prawie się w tych opowieściach nie zauważają, a jeśli już – to przez pryzmat własnego ja. Ciekawe to ujęcie, dość przekonująco zrealizowane, mimo że ryzykowne z punktu widzenia idealistycznie nastawionych odbiorczyń. I jeszcze wprowadzenie trzeciej narracji (i trzeciej czcionki) za połową tomu będzie elementem, który zaskakuje, jakby Karwan-Jastrzębska bała się wprowadzić trzecioosobowego narratora tak bardzo, że wolała złamać zasady konstrukcyjne powieści. Trzeci głos, wprowadzony bez uprzedzenia, zasugeruje jednak, że historia może się zaraz rozpocząć na nowo – niekoniecznie z podobnym zakończeniem. To otwiera młodym czytelniczkom możliwość snucia pięknych marzeń.
czwartek, 22 września 2011
Cathy Hopkins: Moi kumple milionerzy
Media Rodzina, Poznań 2011.
Przepis na szczęście
Cathy Hopkins specjalizuje się w poppowieściach dla nastolatek, ale każda kolejna jej książka przedstawia trudy dojrzewania z innego punktu widzenia. Ta autorka zwykle prezentuje grupę młodzieży, w ramach tej grupy natomiast kreśli relacje przyjacielskie i sercowe tak, że bohaterowie zawsze są dla siebie wsparciem, nigdy za to konkurencją. Całe otoczenie zmienia się z każdą historią, dzięki czemu Cathy Hopkins jawi się jako autorka twórcza i niesztampowa, mimo prostych fabuł dla masowej publiczności.
W „Moich kumplach milionerach” Hopkins postanowiła odejść od pokazywania zwyczajnego życia zwyczajnych nastolatków, a właściwie – wybrała otoczenie, którego postaciom niejedna czytelniczka mogłaby zazdrościć. Czternastoletnia Jess, przeciętna dziewczyna, musi przeprowadzić się w miejsce, o którym nawet nie śniła: do apartamentowca, w którym pracę i mieszkanie dostał jej tata. Po śmierci matki Jess i jej brat, Charlie mieszkali z babcią – dopiero po dziewięciu miesiącach ojcu udało się sprowadzić dzieci do nowego lokum. Jess z początku jest zachwycona, że będzie mieszkać wśród celebrytów. Kiedy jednak okaże się, że nie wolno jej plotkować na temat miejsca i jego mieszkańców, korzystać z basenu dla luksusowych gości ani trzymać ukochanego kota, a snobistyczni sąsiedzi zaprezentują pogardę i wyniosłość, zatęskni za dawnymi czasami. Obok tych motywów Hopkins tradycyjnie porusza kwestie nastoletnich zauroczeń i przyjaźni głębszych niż serialowe znajomości, dość interesująco nakreśla też psychologiczny obraz swojej bohaterki. Jess zmaga się z tęsknotą za mamą i z wyrzutami sumienia, związanymi z pogrzebem. W książce pojawia się także idealna przyjaciółka, Pia, oraz córka milionerów, Alisha, która traktuje Jess ze złością, a chociaż ma wszystko, czego mogłaby zapragnąć, nie jest szczęśliwa. Cathy Hopkins wyraźnie pokazuje, co w życiu jest najważniejsze – a przy tym nakreśla sylwetki nastolatków przekonująco: wszyscy mają tu swoje problemy, których nie rozwiąże zbyt cukierkowe zakończenie (takiego nie trzeba się tu obawiać), ale nawet z najtrudniejszych sytuacji kiedyś znajdzie się wyjście.
Hopkins daleka jest od kreowania nastoletnich głupiutkich bohaterek, które interesują się wyłącznie modą i chłopakami, a poza tym nie dostrzegają świata. Dziewczyny są w „Moich kumplach milionerach” postaciami do zaakceptowania z całym zestawem wad i słabości, ale i z przekonującymi marzeniami czy wzruszającymi tęsknotami. Przeniesienie akcji w świat rodem z baśni wcale nie wpływa na uproszczenie fabuły czy zbagatelizowanie codziennych trosk, paradoksalnie przeprowadzka w nowe miejsce pozwala poznać Jess – przez moment niewyróżniającą się z tłumu nastolatkę – jako dziewczynę wrażliwą i bliską. Cathy Hopkins wie, jak zainteresować swoje czytelniczki. Proponuje historie, które zrodziłyby się także w myślach odbiorczyń. Schematom charakterystycznym w powieściach dla nastolatek nadaje nowe brzmienie, dzięki indywidualizowaniu postaci, ich dążeń i celów.
Poza tym powieść „Moi kumple milionerzy” napisana jest w sposób, któremu nie można zarzucić infantylizmu czy nadmiernych uproszczeń – a także podlizywania się czytelniczkom przez kolokwialny styl. Przezroczysta narracja (chociaż pierwszoosobowa) pozwala skupić się na treści i nie odwraca uwagi od tego, co w tomie najistotniejsze. Cathy Hopkins stara się pisać językiem uniwersalnym, a przy tym eksponować w książce humor sytuacyjny, właściwy sympatycznej także z zewnątrz grupce przyjaciół. Widać, że jest świadoma nie tylko ograniczeń poppowieści, ale również możliwości, jakie zapewnia ten gatunek; panuje nad pomysłami na akcję równie dobrze jak nad kreacjami postaci i rytmem opowiadania, a co za tym idzie – nie tworzy karykatury gatunku, a całkiem udaną poppowieść dla nastoletnich odbiorczyń.
Przepis na szczęście
Cathy Hopkins specjalizuje się w poppowieściach dla nastolatek, ale każda kolejna jej książka przedstawia trudy dojrzewania z innego punktu widzenia. Ta autorka zwykle prezentuje grupę młodzieży, w ramach tej grupy natomiast kreśli relacje przyjacielskie i sercowe tak, że bohaterowie zawsze są dla siebie wsparciem, nigdy za to konkurencją. Całe otoczenie zmienia się z każdą historią, dzięki czemu Cathy Hopkins jawi się jako autorka twórcza i niesztampowa, mimo prostych fabuł dla masowej publiczności.
W „Moich kumplach milionerach” Hopkins postanowiła odejść od pokazywania zwyczajnego życia zwyczajnych nastolatków, a właściwie – wybrała otoczenie, którego postaciom niejedna czytelniczka mogłaby zazdrościć. Czternastoletnia Jess, przeciętna dziewczyna, musi przeprowadzić się w miejsce, o którym nawet nie śniła: do apartamentowca, w którym pracę i mieszkanie dostał jej tata. Po śmierci matki Jess i jej brat, Charlie mieszkali z babcią – dopiero po dziewięciu miesiącach ojcu udało się sprowadzić dzieci do nowego lokum. Jess z początku jest zachwycona, że będzie mieszkać wśród celebrytów. Kiedy jednak okaże się, że nie wolno jej plotkować na temat miejsca i jego mieszkańców, korzystać z basenu dla luksusowych gości ani trzymać ukochanego kota, a snobistyczni sąsiedzi zaprezentują pogardę i wyniosłość, zatęskni za dawnymi czasami. Obok tych motywów Hopkins tradycyjnie porusza kwestie nastoletnich zauroczeń i przyjaźni głębszych niż serialowe znajomości, dość interesująco nakreśla też psychologiczny obraz swojej bohaterki. Jess zmaga się z tęsknotą za mamą i z wyrzutami sumienia, związanymi z pogrzebem. W książce pojawia się także idealna przyjaciółka, Pia, oraz córka milionerów, Alisha, która traktuje Jess ze złością, a chociaż ma wszystko, czego mogłaby zapragnąć, nie jest szczęśliwa. Cathy Hopkins wyraźnie pokazuje, co w życiu jest najważniejsze – a przy tym nakreśla sylwetki nastolatków przekonująco: wszyscy mają tu swoje problemy, których nie rozwiąże zbyt cukierkowe zakończenie (takiego nie trzeba się tu obawiać), ale nawet z najtrudniejszych sytuacji kiedyś znajdzie się wyjście.
Hopkins daleka jest od kreowania nastoletnich głupiutkich bohaterek, które interesują się wyłącznie modą i chłopakami, a poza tym nie dostrzegają świata. Dziewczyny są w „Moich kumplach milionerach” postaciami do zaakceptowania z całym zestawem wad i słabości, ale i z przekonującymi marzeniami czy wzruszającymi tęsknotami. Przeniesienie akcji w świat rodem z baśni wcale nie wpływa na uproszczenie fabuły czy zbagatelizowanie codziennych trosk, paradoksalnie przeprowadzka w nowe miejsce pozwala poznać Jess – przez moment niewyróżniającą się z tłumu nastolatkę – jako dziewczynę wrażliwą i bliską. Cathy Hopkins wie, jak zainteresować swoje czytelniczki. Proponuje historie, które zrodziłyby się także w myślach odbiorczyń. Schematom charakterystycznym w powieściach dla nastolatek nadaje nowe brzmienie, dzięki indywidualizowaniu postaci, ich dążeń i celów.
Poza tym powieść „Moi kumple milionerzy” napisana jest w sposób, któremu nie można zarzucić infantylizmu czy nadmiernych uproszczeń – a także podlizywania się czytelniczkom przez kolokwialny styl. Przezroczysta narracja (chociaż pierwszoosobowa) pozwala skupić się na treści i nie odwraca uwagi od tego, co w tomie najistotniejsze. Cathy Hopkins stara się pisać językiem uniwersalnym, a przy tym eksponować w książce humor sytuacyjny, właściwy sympatycznej także z zewnątrz grupce przyjaciół. Widać, że jest świadoma nie tylko ograniczeń poppowieści, ale również możliwości, jakie zapewnia ten gatunek; panuje nad pomysłami na akcję równie dobrze jak nad kreacjami postaci i rytmem opowiadania, a co za tym idzie – nie tworzy karykatury gatunku, a całkiem udaną poppowieść dla nastoletnich odbiorczyń.
środa, 21 września 2011
Mark Simon: Storyboard. Ruch w sztuce filmowej
Wydawnictwo Wojciech Marzec, Warszawa 2010.
Film w rysunkach
Przeciętny widz o storyboardach dowiaduje się zwykle przy okazji oglądania reportaży z planu filmowego: przebitki na rysunkowe wersje kolejnych ujęć zawsze przykuwają wzrok, budzą ciekawość i są atrakcyjne dla każdego. W przybliżeniu tego zjawiska pomóc może na przykład podręcznik „Storyboard. Ruch w sztuce filmowej” – książka kierowana do specjalistów i pisana pod kątem przydatności dla tych, którzy tworzeniem filmów zajmują się zawodowo – ale mimo tego także zwykli czytelnicy sporo ciekawostek tu dla siebie znajdą, bo tom Wydawnictwa Wojciech Marzec, podobnie jak i same storyboardy, jest pomysłowo opracowany i miejscami zaskakujący.
Książka porusza tematy związane z pracą storyboardzistów, ale nie dotyczy wyłącznie warsztatu: autor, Mark Simon, podpowiada także, w jaki sposób organizować sobie pracę i na co zwracać uwagę przy przyjmowaniu zleceń. Znajdą się tu zatem części interesujące dla wszystkich, ale i partie dla ściśle określonych grup odbiorców. Mark Simon, sam zajmujący się storyboardingiem, zdradza kulisy zawodu i porządkuje wiadomości na ten temat. Do absolutnych podstaw należy omówienie narzędzi pracy rysowników, kilka słów Simon poświęca perspektywie i podstawom rysunku (jednak po pełne omówienie tego motywu, podstawowego w końcu, odsyła czytelników do książek o rysowaniu i na kursy rysunku, słusznie stwierdzając, że storyboardzista powinien już umieć wykonywać i szybkie szkice, i szczegółowe ilustracje). Skupia się też Simon na porozumieniu storyboardzisty i reżysera, pokazuje ich zadania i wyjaśnia, w których elementach powinni współpracować. Sporo wskazówek dotyczy technicznych aspektów: uwzględniania „filmowości” na rysunkach – zaznaczania ruchu kamery, rodzajów ujęć. Pisze nawet o tym, w jaki sposób planować sceny, by jak najlepiej odwzorować uczucia bohaterów i nastroje opowieści. Od filmu przechodzi do ilustracji, zatrzymuje się na kolorowaniu rysunków. Co ważne, uwzględnia także Simon kwestię powielania (czy drukowania) storyboardów: zwraca uwagę na to, by przy korzystaniu z określonych rodzajów kopiarek nie stosować niektórych technik rysowania czy malowania. Nie zabraknie i sztuczek z szybszym rysowaniem i korzystaniem z wszelkiego rodzaju ułatwiaczy.
Poza tym w książce znajdują się wskazówki dotyczące zawodu. Simon uczy, jak tworzyć CV (różniące się bardzo od tego, co proponuje się przeważnie w szkołach). Pisze o tym, kto potrzebuje storyboardzistów, sugeruje ścieżki rozwoju, podejmuje też temat wynagrodzenia i praw autorskich. Tom zamykają obszerne wywiady ze specjalistami-storyboardzistami, z których to tekstów początkujący storyboardziści zapewne wyciągną ważne dla siebie wnioski. Oczywiście cała książka pełna jest przykładowych paneli.
Ale znalazło się tu parę błędów: w tłumaczeniu („bułka z masłem” jako wyraz… zachwytu), w korekcie („wymarz” zamiast „wymaż”) i w podpisie pod storyboardem: powtórzony zestaw paneli ma… różnych autorów, w dodatku pod jednym podpisany jest autor książki. Kilka rysunków niepotrzebnie się powtarza, jednak i tak „Storyboard” pozostaje źródłem ważnych informacji i ciekawostek, dotyczących mało popularnego zawodu. Kulisy powstawania storyboardów (a pośrednio i kulisy powstawania filmów) to temat atrakcyjny dla wielu odbiorców, a książka Marka Simona najpełniej ten temat prezentuje.
Film w rysunkach
Przeciętny widz o storyboardach dowiaduje się zwykle przy okazji oglądania reportaży z planu filmowego: przebitki na rysunkowe wersje kolejnych ujęć zawsze przykuwają wzrok, budzą ciekawość i są atrakcyjne dla każdego. W przybliżeniu tego zjawiska pomóc może na przykład podręcznik „Storyboard. Ruch w sztuce filmowej” – książka kierowana do specjalistów i pisana pod kątem przydatności dla tych, którzy tworzeniem filmów zajmują się zawodowo – ale mimo tego także zwykli czytelnicy sporo ciekawostek tu dla siebie znajdą, bo tom Wydawnictwa Wojciech Marzec, podobnie jak i same storyboardy, jest pomysłowo opracowany i miejscami zaskakujący.
Książka porusza tematy związane z pracą storyboardzistów, ale nie dotyczy wyłącznie warsztatu: autor, Mark Simon, podpowiada także, w jaki sposób organizować sobie pracę i na co zwracać uwagę przy przyjmowaniu zleceń. Znajdą się tu zatem części interesujące dla wszystkich, ale i partie dla ściśle określonych grup odbiorców. Mark Simon, sam zajmujący się storyboardingiem, zdradza kulisy zawodu i porządkuje wiadomości na ten temat. Do absolutnych podstaw należy omówienie narzędzi pracy rysowników, kilka słów Simon poświęca perspektywie i podstawom rysunku (jednak po pełne omówienie tego motywu, podstawowego w końcu, odsyła czytelników do książek o rysowaniu i na kursy rysunku, słusznie stwierdzając, że storyboardzista powinien już umieć wykonywać i szybkie szkice, i szczegółowe ilustracje). Skupia się też Simon na porozumieniu storyboardzisty i reżysera, pokazuje ich zadania i wyjaśnia, w których elementach powinni współpracować. Sporo wskazówek dotyczy technicznych aspektów: uwzględniania „filmowości” na rysunkach – zaznaczania ruchu kamery, rodzajów ujęć. Pisze nawet o tym, w jaki sposób planować sceny, by jak najlepiej odwzorować uczucia bohaterów i nastroje opowieści. Od filmu przechodzi do ilustracji, zatrzymuje się na kolorowaniu rysunków. Co ważne, uwzględnia także Simon kwestię powielania (czy drukowania) storyboardów: zwraca uwagę na to, by przy korzystaniu z określonych rodzajów kopiarek nie stosować niektórych technik rysowania czy malowania. Nie zabraknie i sztuczek z szybszym rysowaniem i korzystaniem z wszelkiego rodzaju ułatwiaczy.
Poza tym w książce znajdują się wskazówki dotyczące zawodu. Simon uczy, jak tworzyć CV (różniące się bardzo od tego, co proponuje się przeważnie w szkołach). Pisze o tym, kto potrzebuje storyboardzistów, sugeruje ścieżki rozwoju, podejmuje też temat wynagrodzenia i praw autorskich. Tom zamykają obszerne wywiady ze specjalistami-storyboardzistami, z których to tekstów początkujący storyboardziści zapewne wyciągną ważne dla siebie wnioski. Oczywiście cała książka pełna jest przykładowych paneli.
Ale znalazło się tu parę błędów: w tłumaczeniu („bułka z masłem” jako wyraz… zachwytu), w korekcie („wymarz” zamiast „wymaż”) i w podpisie pod storyboardem: powtórzony zestaw paneli ma… różnych autorów, w dodatku pod jednym podpisany jest autor książki. Kilka rysunków niepotrzebnie się powtarza, jednak i tak „Storyboard” pozostaje źródłem ważnych informacji i ciekawostek, dotyczących mało popularnego zawodu. Kulisy powstawania storyboardów (a pośrednio i kulisy powstawania filmów) to temat atrakcyjny dla wielu odbiorców, a książka Marka Simona najpełniej ten temat prezentuje.
wtorek, 20 września 2011
Spotkanie autorskie w MBP w Jaworznie (Filia Osiedle Stałe):
http://filiaosiedlestale.blogspot.com/2011/09/izabela-mikrut-spotkanie-autorskie.html
http://filiaosiedlestale.blogspot.com/2011/09/izabela-mikrut-spotkanie-autorskie.html
poniedziałek, 19 września 2011
Wendy Webb: Duchy przeszłości
WNK, Warszawa 2011.
Tajemnica z przeszłości
Kluczem do osiągnięcia literackiego sukcesu jest często umiejętność zapanowania nad emocjami czytelników. Tu nie wystarczą odwołania do ogranych już w filmach i powieściach motywów potrzeba dobrego pomysłu i uwiarygodnienia książkowego świata bez względu na obecność istot z zaświatów. Tę sztukę Wendy Webb opanowała na tyle dobrze, że „Duchy przeszłości” można czytać z niekłamaną przyjemnością mimo wątków już stypizowanych i fabuły zaczerpniętej miejscami z komedii romantycznej.
Hallie, która dorastała w przeświadczeniu, że jej matka zginęła dawno temu w pożarze, pewnego dnia dostaje list od rodzicielki. Przekazany przez notariusza razem z wiadomością o śmierci kobiety. Bohaterka nie może dowiedzieć się prawdy o przeszłości od ojca, bo ten cierpi na alzheimera i wkrótce także odchodzi. Hallie musi pojechać na wyspę, do domu matki i tam spróbować rozszyfrować tajemnicę. Robi to nie tylko dla siebie: chce ocalić dobre imię ukochanego taty, którego mieszkańcy wyspy oskarżają o zamordowanie przed trzydziestu laty małej dziewczynki.
Autorka zadbała o lekko mroczną, pełną niepokoju atmosferę, wybierając dość typowe miejsce akcji: wysyła młodą kobietę na wyspę, na którą nie dotarła cywilizacja. Nie ma zasięgu dla telefonów komórkowych, nie można też poruszać się samochodami. W opuszczonym domu dzieją się dziwne i niewytłumaczalne rzeczy – tylko o niewielką część niespodzianek podejrzewać można niezwykłą gosposię. Hallie wyraźnie czuje obecność kogoś jeszcze. Stopniowo poznaje historię swojego rodu i dowiaduje się, co wydarzyło się naprawdę trzydzieści lat wcześniej. W tle z kolei rozgrywa się romans, najzupełniej klasyczny, kreślony według znanych schematów, właściwych familijnym opowieściom.
Cała książka jest zresztą budowana z elementów, które nie należy do nowych i oryginalnych: to wszystko już gdzieś kiedyś było, a jednak Wendy Webb potrafi przedstawić akcję tak, że tom trzyma w napięciu i nawet przy zachowaniu dystansu do lektury wciąga, choćby za sprawą udanej narracji i uporządkowania treści. Tradycyjny jest ten motyw prezentowania fragmentów przeszłości, postać czarownicy-zielarki, wizja chroniących przed duchami zwierząt (swoją drogą myślałam, że ten wątek rozszerzy autorka jeszcze na powieściową współczesność, ale aż tak przewidywalna się nie okazała). Schematy znane z opowieści paranormalnych łączą się tutaj z określonymi sposobami prowadzenia historii – Wendy Webb starannie odrobiła lekcje w szkole pisania. Nie można zarzucić jej niedokładności czy braku konsekwencji, dzięki temu czytelnicy dobrze będą czuć się w zaproponowanym im świecie. Autorka bardzo stara się, by nie przesadzić w tworzeniu zasad, jakimi kierują się istoty nadprzyrodzone, wie dobrze, jak delikatną materią operuje. Co najważniejsze: potrafi przekonać odbiorców do własnego pomysłu na akcję i w paru miejscach dreszcz emocji „Duchami przeszłości” wywoła.
Właściwie Wendy Webb napisała książkę, która spodoba się także młodzieży – wprawdzie czynnikiem oddzielającym tę powieść od literatury czwartej jest brak ochrony dla dziecięcych bohaterów, ale konwencja baśniowa, optymizm w prezentowaniu losów Hallie, wreszcie korzystanie z ogranych wątków – to wszystko sprawia, że „Duchy przeszłości” nie przerażają i nie męczą, ale dostarczają rozrywki. Jest tu urocza naiwność, która płynie prosto ze staroświeckości i zaufania dawnym fabułom, jest i tęsknota za opowieściami zakorzenionymi w wierzeniach czy legendach. Zupełnie jakby autorce zależało nie na wyzwoleniu jednego rodzaju uczuć, a na uruchomieniu całych ciągów skojarzeń i na dotarciu do czytelniczek spragnionych groźnych historii, historii, które muszą skończyć się dobrze. Mrożące krew w żyłach zjawiska są tu porządkowane przez spokojny i rzeczowy sposób prowadzenia narracji, a taka mieszanka umożliwia otwarcie furtki do innego świata.
Tajemnica z przeszłości
Kluczem do osiągnięcia literackiego sukcesu jest często umiejętność zapanowania nad emocjami czytelników. Tu nie wystarczą odwołania do ogranych już w filmach i powieściach motywów potrzeba dobrego pomysłu i uwiarygodnienia książkowego świata bez względu na obecność istot z zaświatów. Tę sztukę Wendy Webb opanowała na tyle dobrze, że „Duchy przeszłości” można czytać z niekłamaną przyjemnością mimo wątków już stypizowanych i fabuły zaczerpniętej miejscami z komedii romantycznej.
Hallie, która dorastała w przeświadczeniu, że jej matka zginęła dawno temu w pożarze, pewnego dnia dostaje list od rodzicielki. Przekazany przez notariusza razem z wiadomością o śmierci kobiety. Bohaterka nie może dowiedzieć się prawdy o przeszłości od ojca, bo ten cierpi na alzheimera i wkrótce także odchodzi. Hallie musi pojechać na wyspę, do domu matki i tam spróbować rozszyfrować tajemnicę. Robi to nie tylko dla siebie: chce ocalić dobre imię ukochanego taty, którego mieszkańcy wyspy oskarżają o zamordowanie przed trzydziestu laty małej dziewczynki.
Autorka zadbała o lekko mroczną, pełną niepokoju atmosferę, wybierając dość typowe miejsce akcji: wysyła młodą kobietę na wyspę, na którą nie dotarła cywilizacja. Nie ma zasięgu dla telefonów komórkowych, nie można też poruszać się samochodami. W opuszczonym domu dzieją się dziwne i niewytłumaczalne rzeczy – tylko o niewielką część niespodzianek podejrzewać można niezwykłą gosposię. Hallie wyraźnie czuje obecność kogoś jeszcze. Stopniowo poznaje historię swojego rodu i dowiaduje się, co wydarzyło się naprawdę trzydzieści lat wcześniej. W tle z kolei rozgrywa się romans, najzupełniej klasyczny, kreślony według znanych schematów, właściwych familijnym opowieściom.
Cała książka jest zresztą budowana z elementów, które nie należy do nowych i oryginalnych: to wszystko już gdzieś kiedyś było, a jednak Wendy Webb potrafi przedstawić akcję tak, że tom trzyma w napięciu i nawet przy zachowaniu dystansu do lektury wciąga, choćby za sprawą udanej narracji i uporządkowania treści. Tradycyjny jest ten motyw prezentowania fragmentów przeszłości, postać czarownicy-zielarki, wizja chroniących przed duchami zwierząt (swoją drogą myślałam, że ten wątek rozszerzy autorka jeszcze na powieściową współczesność, ale aż tak przewidywalna się nie okazała). Schematy znane z opowieści paranormalnych łączą się tutaj z określonymi sposobami prowadzenia historii – Wendy Webb starannie odrobiła lekcje w szkole pisania. Nie można zarzucić jej niedokładności czy braku konsekwencji, dzięki temu czytelnicy dobrze będą czuć się w zaproponowanym im świecie. Autorka bardzo stara się, by nie przesadzić w tworzeniu zasad, jakimi kierują się istoty nadprzyrodzone, wie dobrze, jak delikatną materią operuje. Co najważniejsze: potrafi przekonać odbiorców do własnego pomysłu na akcję i w paru miejscach dreszcz emocji „Duchami przeszłości” wywoła.
Właściwie Wendy Webb napisała książkę, która spodoba się także młodzieży – wprawdzie czynnikiem oddzielającym tę powieść od literatury czwartej jest brak ochrony dla dziecięcych bohaterów, ale konwencja baśniowa, optymizm w prezentowaniu losów Hallie, wreszcie korzystanie z ogranych wątków – to wszystko sprawia, że „Duchy przeszłości” nie przerażają i nie męczą, ale dostarczają rozrywki. Jest tu urocza naiwność, która płynie prosto ze staroświeckości i zaufania dawnym fabułom, jest i tęsknota za opowieściami zakorzenionymi w wierzeniach czy legendach. Zupełnie jakby autorce zależało nie na wyzwoleniu jednego rodzaju uczuć, a na uruchomieniu całych ciągów skojarzeń i na dotarciu do czytelniczek spragnionych groźnych historii, historii, które muszą skończyć się dobrze. Mrożące krew w żyłach zjawiska są tu porządkowane przez spokojny i rzeczowy sposób prowadzenia narracji, a taka mieszanka umożliwia otwarcie furtki do innego świata.
niedziela, 18 września 2011
Eliza Piotrowska: Tupcio Chrupcio. Przedszkolak na medal
Wilga, Warszawa 2011.
Zabawy na co dzień
Trzeba przyznać, że mama Tupcia Chrupcia ma naprawdę dobre pomysły i potrafi sprawić, by mały bohater sam podejmował właściwe decyzje. Bo Tupcio tym razem głuchy jest na argumenty i polecenia rodziców. Nie chce iść do przedszkola, zwłaszcza odkąd miś Tedi powiedział mu, że tam nie będzie fajnie. W pierwszy dzień myszka buntuje się i tak długo męczy mamę, aż ta zatrzymuje Tupcia w domu. Bohater ma nadzieję na rozmaite ciekawe zabawy, tymczasem mama najpierw strasznie długo sprząta (co oczywiście nie budzi entuzjazmu myszki), potem wychodzi z Tupciem na zakupy i ciągle rozmawia ze swoimi znajomymi. Tupcio zwyczajnie się nudzi, a ponieważ jest w pobliżu przedszkola, zagląda przez okno i widzi… wszystkie dzieci pochłonięte znakomitą zabawą. Postanawia więc nazajutrz nie zostawać w domu, tylko przyłączyć się do wesołej gromadki.
Nie od dzisiaj wiadomo, że Eliza Piotrowska doskonale obserwuje maluchy i potrafi nadać dziecięcemu bohaterowi cechy kilkulatka. Tym razem dokonała jednak czegoś więcej: bez uciekania się do autorytetu dorosłych wytłumaczyła małym odbiorcom, że nie warto tracić szansy na dobrą zabawę i miłe towarzystwo, przekonała dzieci, że chodzenie do przedszkola to nic strasznego, wręcz przeciwnie: wiąże się z samymi przyjemnościami. Nie da się w tym tomie wyczuć nuty fałszu, autorka prowadzi historię przekonująco i ciekawie jednocześnie. Tupcio boi się nieznanego i uzyskuje możliwość sprawdzenia, co robi się w przedszkolu, bez ryzyka związanego z uczestnictwem w całym przedsięwzięciu. Jako obserwator niewidziany z wewnątrz może wyrobić sobie opinię na temat rozrywek dla maluchów i skonfrontować je z rutyną i nudą codziennych dorosłych zajęć. Tupcio ma to szczęście, że mama pozostawia mu wybór (maluch nie wie, że wybór jest tylko złudzeniem): likwiduje tym samym podstawową przyczynę oporu. Mały bohater nie musi w dodatku wierzyć rodzicom w kwestii atrakcyjności przedszkola, przekonuje się na własnej skórze, że tym razem miś Tedi nie ma racji, bo zabawa z rówieśnikami jest o niebo lepsza niż siedzenie w domu.
Rzecz jasna morał opowiastki jest bardzo wyrazisty (żeby nie powiedzieć: tendencyjny), ale przecież nie ma w tomiku dla kilkulatków miejsca na jakiekolwiek wątpliwości: kontrast między zajęta mamą a gotowymi do wspólnych szaleństw dziećmi nie pozostawia możliwości wahania się. Tupcio zyskuje pewność, że warto chodzić do przedszkola.
I kiedy na drugi dzień pojawia się wśród rozradowanych jego obecnością kolegów, już ze spokojem weźmie udział we wszystkim, co zaproponuje pani przedszkolanka. Podczas zabawy na świeżym powietrzu zmęczy się tak bardzo, że zachce mu się spać, więc nawet wizja przedszkolnego leżakowania nie będzie dla niego przykra, a rodzice zyskają podstawę do wyjaśniania swoim pociechom panujących w przedszkolu zasad.
Tym razem wydawnictwo nie proponuje pomocniczych pytań dla rodziców: irracjonalny lęk dzieci przed przedszkolem należy zwyczajnie załagodzić, wciągając kilkulatki w ciekawą dla nich lekturę, ozdobioną jeszcze przekonującymi rysunkami, na których wszyscy świetnie się bawią. Tupcio Chrupcio nieświadomie okazuje się dla małych odbiorców przewodnikiem po nieznanym świecie – i dobrze, że bierze na siebie konieczność sprawdzenia rodzicielskich zapewnień. Dzięki niemu kilkulatki będą mogły spokojnie i bez strachu iść do przedszkola.
Zabawy na co dzień
Trzeba przyznać, że mama Tupcia Chrupcia ma naprawdę dobre pomysły i potrafi sprawić, by mały bohater sam podejmował właściwe decyzje. Bo Tupcio tym razem głuchy jest na argumenty i polecenia rodziców. Nie chce iść do przedszkola, zwłaszcza odkąd miś Tedi powiedział mu, że tam nie będzie fajnie. W pierwszy dzień myszka buntuje się i tak długo męczy mamę, aż ta zatrzymuje Tupcia w domu. Bohater ma nadzieję na rozmaite ciekawe zabawy, tymczasem mama najpierw strasznie długo sprząta (co oczywiście nie budzi entuzjazmu myszki), potem wychodzi z Tupciem na zakupy i ciągle rozmawia ze swoimi znajomymi. Tupcio zwyczajnie się nudzi, a ponieważ jest w pobliżu przedszkola, zagląda przez okno i widzi… wszystkie dzieci pochłonięte znakomitą zabawą. Postanawia więc nazajutrz nie zostawać w domu, tylko przyłączyć się do wesołej gromadki.
Nie od dzisiaj wiadomo, że Eliza Piotrowska doskonale obserwuje maluchy i potrafi nadać dziecięcemu bohaterowi cechy kilkulatka. Tym razem dokonała jednak czegoś więcej: bez uciekania się do autorytetu dorosłych wytłumaczyła małym odbiorcom, że nie warto tracić szansy na dobrą zabawę i miłe towarzystwo, przekonała dzieci, że chodzenie do przedszkola to nic strasznego, wręcz przeciwnie: wiąże się z samymi przyjemnościami. Nie da się w tym tomie wyczuć nuty fałszu, autorka prowadzi historię przekonująco i ciekawie jednocześnie. Tupcio boi się nieznanego i uzyskuje możliwość sprawdzenia, co robi się w przedszkolu, bez ryzyka związanego z uczestnictwem w całym przedsięwzięciu. Jako obserwator niewidziany z wewnątrz może wyrobić sobie opinię na temat rozrywek dla maluchów i skonfrontować je z rutyną i nudą codziennych dorosłych zajęć. Tupcio ma to szczęście, że mama pozostawia mu wybór (maluch nie wie, że wybór jest tylko złudzeniem): likwiduje tym samym podstawową przyczynę oporu. Mały bohater nie musi w dodatku wierzyć rodzicom w kwestii atrakcyjności przedszkola, przekonuje się na własnej skórze, że tym razem miś Tedi nie ma racji, bo zabawa z rówieśnikami jest o niebo lepsza niż siedzenie w domu.
Rzecz jasna morał opowiastki jest bardzo wyrazisty (żeby nie powiedzieć: tendencyjny), ale przecież nie ma w tomiku dla kilkulatków miejsca na jakiekolwiek wątpliwości: kontrast między zajęta mamą a gotowymi do wspólnych szaleństw dziećmi nie pozostawia możliwości wahania się. Tupcio zyskuje pewność, że warto chodzić do przedszkola.
I kiedy na drugi dzień pojawia się wśród rozradowanych jego obecnością kolegów, już ze spokojem weźmie udział we wszystkim, co zaproponuje pani przedszkolanka. Podczas zabawy na świeżym powietrzu zmęczy się tak bardzo, że zachce mu się spać, więc nawet wizja przedszkolnego leżakowania nie będzie dla niego przykra, a rodzice zyskają podstawę do wyjaśniania swoim pociechom panujących w przedszkolu zasad.
Tym razem wydawnictwo nie proponuje pomocniczych pytań dla rodziców: irracjonalny lęk dzieci przed przedszkolem należy zwyczajnie załagodzić, wciągając kilkulatki w ciekawą dla nich lekturę, ozdobioną jeszcze przekonującymi rysunkami, na których wszyscy świetnie się bawią. Tupcio Chrupcio nieświadomie okazuje się dla małych odbiorców przewodnikiem po nieznanym świecie – i dobrze, że bierze na siebie konieczność sprawdzenia rodzicielskich zapewnień. Dzięki niemu kilkulatki będą mogły spokojnie i bez strachu iść do przedszkola.
sobota, 17 września 2011
Łukasz Modelski: Dziewczyny wojenne. Prawdziwe historie
Znak, Kraków 2011.
Kartki ze wspomnień
Indywidualne, subiektywne wspomnienia z czasów drugiej wojny światowej do tej pory cieszą się popularnością czytelników. W prywatnych relacjach wielka historia ukazuje swoje najciekawsze oblicze: obok tonów patetycznych i romantyczno-martyrologicznych pojawiają się przecież także marzenia i doświadczenia zwykłych ludzi, nawet jeśli nie spektakularne to przecież niepowtarzalne i warte utrwalenia. W końcu każdy człowiek nosi w sobie materiał na książkę. Ale tom Łukasza Modelskiego przynosi coś jeszcze: wizję anonimowych dotąd bohaterek, które na różne sposoby radziły sobie z wojenną rzeczywistością. Publikacja „Dziewczyny wojenne. Prawdziwe historie” przynosi jedenaście zwierzeń kobiet, które w chwili wybuchu wojny wkraczały dopiero w dorosłe życie. Koneserom wspomnień już sam ten fakt wystarczy za zachętę do przeczytania sporej książki. Modelskiemu realizacja pomysłu udała się doskonale – od „Dziewczyn wojennych” trudno się oderwać.
Jedenaście kobiet opowiada o swoich losach. Wśród bohaterek znajduje się między innymi świeżo upieczona mężatka, którą jeszcze przed nocą poślubną zgarnia gestapo, nastolatka, która trafiła do oddziału wykonującego wyroki śmierci, pilot szybowca, zamieszkała w Polsce Rosjanka, krawcowa czy studentka matematyki. Niektóre dziewczyny mają już narzeczonych i myślą o ślubie, inne zastanawiają się nad wyborem zawodu, jeszcze inne realizują swoje pasje i korzystają z przywilejów młodości. Kiedy zastaje je wojna, większość szybko rozpoczyna działania w konspiracji (choć zdarzają się i takie, dla których nie ma tam zajęcia). Uczą się nowych zasad egzystencji, chronią swoich bliskich lub ratują obcych, przechodzą przyspieszony kurs dojrzewania. Niektóre odkrywają w sobie cechy, które nie wyszłyby na jaw gdyby nie czas próby: mogą z zimną krwią zastrzelić wroga lub pozwolić komuś bliskiemu umrzeć dla jego dobra. Przeżywają najdziwniejsze sytuacje: wesoły kilkunastodniowy kocioł i zesłanie w głąb Rosji, opatrują rany i uczą żydowskie dzieci chodzenia po ulicach, odgrywają teatr dla Niemców i Rosjan, by ocalić ukrywanych żołnierzy lub zapisują się jako ochotniczki do oddziału żywych torped. A poza tym – zakochują się i chcą być szczęśliwe. To uchwycenie postaw pełnych determinacji, odwagi i sprytu połączonych z normalnymi pragnieniami zwykłych kobiet bardzo się Modelskiemu udało. Jego bohaterki nie są idealne i nie próbują się w opowieściach wybielać – ale też autor pozwala im na subtelne nakreślanie spraw prywatnych, nie wywleka na światło dzienne tego, co zbyt intymne. Pikantnych szczegółów, tak przez dzisiejsze media poszukiwanych, w „Dziewczynach wojennych” nie będzie – wystarczająco dużo zróżnicowanych emocji zapewniają już same opowieści.
Jedenaście portretów i jedenaście różnych charakterów: w książce Modelski oddaje głos paniom. Narracje zdradzają odmienne temperamenty i indywidualne kodeksy wartości w skondensowanych całostkach mieści się ogrom ludzkich uczuć, nadziei i przeżyć. Relacje bohaterek nie przypominają oglądania albumu ze zdjęciami, pełne są ekspresji, przypominanych i na nowo ożywianych emocji, kipią od drobnych, istotnych dla bohaterek, zakodowanych w umysłach scenek. Nie ma się przy czytaniu wrażenia, że to spisane po latach przemyślenia – Modelski proponuje niemal reportażowe ujęcia akcji, dynamizuje teksty za sprawą krótkich i konkretnych zdań, nie pozwala na nudę czy przegadanie, a komentarze postaci przecina od czasu do czasu rzeczowymi informacjami o egzystencji bohaterów. Każdorazowo też dopowiada, co stało się z opisywanymi w poszczególnych historiach postaciami, by do końca zaspokoić ciekawość czytelników.
Te relacje są barwne i żywe, wolne od schematów i w każdym względzie zaskakujące, bo trudne do przewidzenia. Z wielu godzin wywiadów autor wybrał to, co najlepsze, konstruując książkę, którą czyta się z zafascynowaniem – ze względu na doznania jej bohaterek. „Dziewczyny wojenne” nie mają szans znudzić czytelników: ciekawość rośnie z każdą kartką, a historia odsłania tu swoją mniej znaną stronę.
Kartki ze wspomnień
Indywidualne, subiektywne wspomnienia z czasów drugiej wojny światowej do tej pory cieszą się popularnością czytelników. W prywatnych relacjach wielka historia ukazuje swoje najciekawsze oblicze: obok tonów patetycznych i romantyczno-martyrologicznych pojawiają się przecież także marzenia i doświadczenia zwykłych ludzi, nawet jeśli nie spektakularne to przecież niepowtarzalne i warte utrwalenia. W końcu każdy człowiek nosi w sobie materiał na książkę. Ale tom Łukasza Modelskiego przynosi coś jeszcze: wizję anonimowych dotąd bohaterek, które na różne sposoby radziły sobie z wojenną rzeczywistością. Publikacja „Dziewczyny wojenne. Prawdziwe historie” przynosi jedenaście zwierzeń kobiet, które w chwili wybuchu wojny wkraczały dopiero w dorosłe życie. Koneserom wspomnień już sam ten fakt wystarczy za zachętę do przeczytania sporej książki. Modelskiemu realizacja pomysłu udała się doskonale – od „Dziewczyn wojennych” trudno się oderwać.
Jedenaście kobiet opowiada o swoich losach. Wśród bohaterek znajduje się między innymi świeżo upieczona mężatka, którą jeszcze przed nocą poślubną zgarnia gestapo, nastolatka, która trafiła do oddziału wykonującego wyroki śmierci, pilot szybowca, zamieszkała w Polsce Rosjanka, krawcowa czy studentka matematyki. Niektóre dziewczyny mają już narzeczonych i myślą o ślubie, inne zastanawiają się nad wyborem zawodu, jeszcze inne realizują swoje pasje i korzystają z przywilejów młodości. Kiedy zastaje je wojna, większość szybko rozpoczyna działania w konspiracji (choć zdarzają się i takie, dla których nie ma tam zajęcia). Uczą się nowych zasad egzystencji, chronią swoich bliskich lub ratują obcych, przechodzą przyspieszony kurs dojrzewania. Niektóre odkrywają w sobie cechy, które nie wyszłyby na jaw gdyby nie czas próby: mogą z zimną krwią zastrzelić wroga lub pozwolić komuś bliskiemu umrzeć dla jego dobra. Przeżywają najdziwniejsze sytuacje: wesoły kilkunastodniowy kocioł i zesłanie w głąb Rosji, opatrują rany i uczą żydowskie dzieci chodzenia po ulicach, odgrywają teatr dla Niemców i Rosjan, by ocalić ukrywanych żołnierzy lub zapisują się jako ochotniczki do oddziału żywych torped. A poza tym – zakochują się i chcą być szczęśliwe. To uchwycenie postaw pełnych determinacji, odwagi i sprytu połączonych z normalnymi pragnieniami zwykłych kobiet bardzo się Modelskiemu udało. Jego bohaterki nie są idealne i nie próbują się w opowieściach wybielać – ale też autor pozwala im na subtelne nakreślanie spraw prywatnych, nie wywleka na światło dzienne tego, co zbyt intymne. Pikantnych szczegółów, tak przez dzisiejsze media poszukiwanych, w „Dziewczynach wojennych” nie będzie – wystarczająco dużo zróżnicowanych emocji zapewniają już same opowieści.
Jedenaście portretów i jedenaście różnych charakterów: w książce Modelski oddaje głos paniom. Narracje zdradzają odmienne temperamenty i indywidualne kodeksy wartości w skondensowanych całostkach mieści się ogrom ludzkich uczuć, nadziei i przeżyć. Relacje bohaterek nie przypominają oglądania albumu ze zdjęciami, pełne są ekspresji, przypominanych i na nowo ożywianych emocji, kipią od drobnych, istotnych dla bohaterek, zakodowanych w umysłach scenek. Nie ma się przy czytaniu wrażenia, że to spisane po latach przemyślenia – Modelski proponuje niemal reportażowe ujęcia akcji, dynamizuje teksty za sprawą krótkich i konkretnych zdań, nie pozwala na nudę czy przegadanie, a komentarze postaci przecina od czasu do czasu rzeczowymi informacjami o egzystencji bohaterów. Każdorazowo też dopowiada, co stało się z opisywanymi w poszczególnych historiach postaciami, by do końca zaspokoić ciekawość czytelników.
Te relacje są barwne i żywe, wolne od schematów i w każdym względzie zaskakujące, bo trudne do przewidzenia. Z wielu godzin wywiadów autor wybrał to, co najlepsze, konstruując książkę, którą czyta się z zafascynowaniem – ze względu na doznania jej bohaterek. „Dziewczyny wojenne” nie mają szans znudzić czytelników: ciekawość rośnie z każdą kartką, a historia odsłania tu swoją mniej znaną stronę.
piątek, 16 września 2011
Dorota Suwalska: Ratunku, marzenia!
Nasza Księgarnia, Warszawa 2011.
Historia na żywo
Kiedy dorośli próbują zrealizować swoje marzenia, niespecjalnie liczą się ze zdaniem pociech. Dzieci mają mocno ograniczone możliwości decydowania o własnym losie, ale też dzięki temu zyskują szansę przeżycia niespodziewanych a ekscytujących przygód. Cały problem współczesnych pisarzy polega na tym, by jak najbardziej przekonująco połączyć realizm z sensacyjnością i zaproponować alternatywę dla świata gier komputerowych. Dorocie Suwalskiej udało się zestawienie klasycznych motywów i znanej odbiorcom rzeczywistości w tomie „Ratunku, marzenia!”.
Mirek, mały bohater-narrator prowadzi dziennik i opisuje w nim swoje przeżycia – a także najbliższe otoczenie. Z perspektywy rozsądnego dziecka ocenia nastoletni bunt starszej siostry, Julii, która z upodobaniem kwestionuje wszystkie decyzje rodziców. Kilka uwag poświęca młodszej siostrze, Helence, ale najbardziej interesują go poczynania rodziców, którzy poszukują wymarzonego domu na wsi. Wprawdzie już mieszkają w podwarszawskiej Sosnówce, ale nie przeszkadza im to w sprawdzaniu kolejnych zapomnianych budynków. Wreszcie trafiają do domu w Książkach. Ale takim rozwojem akcji autorka nie zaintryguje na długo małych odbiorców. Wprowadza zatem motyw skarbu, zarażając czytelników zainteresowaniem dla historii, ale kieruje uwagę też na potrzeby najmłodszych członków rodziny, co powinno się dzieciom spodobać. Opowieść, która zaczyna się raczej statycznie – z punktu widzenia kilkulatka przyzwyczajonego do fantastycznych bajek – w końcu rozwija się w nieprzewidywalną i ciekawą relację, istotną na kilku płaszczyznach.
Każdy w tej książce ma swoje marzenia (chociaż Mirek musi je sobie dopiero uświadomić). Najsilniej – poza dorosłymi – forsują swoje pomysły dziewczyny. Julia chce zajmować się filmem, uważnie studiuje tom „Jak napisać scenariusz filmowy” i dla wytrenowania spojrzenia fotografuje interesujące ją motywy. Każdy rozdział rozpoczyna się cytatem z analizowanego poradnika i malutkim komentarzem bohaterki, na szczęście Suwalska nie pozwala się prowadzić temu wątkowi i chociaż wylicza niezbędne elementy udanej fabuły wstępami nie zdradza akcji. Inna rzecz, że czasem różnice między notatkami i pomysłami w rozdziałach uwypuklają kontrast między teorią i praktyką.
Dorota Suwalska hołduje zasadom, wedle których dla dzieci trzeba pisać trudniej niż by się wydawało, nieco powyżej ich możliwości odbioru, bo tylko w ten sposób maluchy zyskują szansę na rozwój. Utrudnienia przejawiają się przede wszystkim w narracji – nie ma tu beztroski i naiwności, dziecko, które prowadzi opowieść to myśliciel raczej, zamknięty w sobie, co owocuje rozbudowanymi monologami wewnętrznymi i sporą ilością odwołań do dorosłych komentarzy. Mirek czasami tłumaczy sens powiedzeń dorosłych i frazeologizmów, co pozwala młodym odbiorcom zorientować się lepiej w niezrozumiałych sformułowaniach. Z kolei przez fascynację bohaterów dawnymi dziejami prześwieca odrobina dydaktyzmu. Widać, że autorka próbuje przemycić trochę informacji o Warmii. Raz wrzuca kilka typowych encyklopedycznych danych, ale o wiele lepiej wypada historia na żywo, możliwość spotkania z ludźmi, którzy byli świadkami dawnych wydarzeń i mogą uzupełnić wiedzę dzieci. Tu Suwalska rzeczywiście ma szansę przyciągnąć odbiorców do wspólnego z bohaterami przeżywania przeszłości.
Chociaż pojawia się w serii „Dla fanów Mikołajka”, to nie humor (ani możliwość trafienia także do dorosłych odbiorców) jest nadrzędną zasadą organizującą narrację. Autorka skupia się za to na wykreowaniu wiarygodnej rzeczywistości, w której znajdzie się miejsce i dla sympatycznych bohaterów i – na przygodę. Stopniowo oswaja czytelników ze stworzonym światem i łagodnie wprowadza ich w historię.
Historia na żywo
Kiedy dorośli próbują zrealizować swoje marzenia, niespecjalnie liczą się ze zdaniem pociech. Dzieci mają mocno ograniczone możliwości decydowania o własnym losie, ale też dzięki temu zyskują szansę przeżycia niespodziewanych a ekscytujących przygód. Cały problem współczesnych pisarzy polega na tym, by jak najbardziej przekonująco połączyć realizm z sensacyjnością i zaproponować alternatywę dla świata gier komputerowych. Dorocie Suwalskiej udało się zestawienie klasycznych motywów i znanej odbiorcom rzeczywistości w tomie „Ratunku, marzenia!”.
Mirek, mały bohater-narrator prowadzi dziennik i opisuje w nim swoje przeżycia – a także najbliższe otoczenie. Z perspektywy rozsądnego dziecka ocenia nastoletni bunt starszej siostry, Julii, która z upodobaniem kwestionuje wszystkie decyzje rodziców. Kilka uwag poświęca młodszej siostrze, Helence, ale najbardziej interesują go poczynania rodziców, którzy poszukują wymarzonego domu na wsi. Wprawdzie już mieszkają w podwarszawskiej Sosnówce, ale nie przeszkadza im to w sprawdzaniu kolejnych zapomnianych budynków. Wreszcie trafiają do domu w Książkach. Ale takim rozwojem akcji autorka nie zaintryguje na długo małych odbiorców. Wprowadza zatem motyw skarbu, zarażając czytelników zainteresowaniem dla historii, ale kieruje uwagę też na potrzeby najmłodszych członków rodziny, co powinno się dzieciom spodobać. Opowieść, która zaczyna się raczej statycznie – z punktu widzenia kilkulatka przyzwyczajonego do fantastycznych bajek – w końcu rozwija się w nieprzewidywalną i ciekawą relację, istotną na kilku płaszczyznach.
Każdy w tej książce ma swoje marzenia (chociaż Mirek musi je sobie dopiero uświadomić). Najsilniej – poza dorosłymi – forsują swoje pomysły dziewczyny. Julia chce zajmować się filmem, uważnie studiuje tom „Jak napisać scenariusz filmowy” i dla wytrenowania spojrzenia fotografuje interesujące ją motywy. Każdy rozdział rozpoczyna się cytatem z analizowanego poradnika i malutkim komentarzem bohaterki, na szczęście Suwalska nie pozwala się prowadzić temu wątkowi i chociaż wylicza niezbędne elementy udanej fabuły wstępami nie zdradza akcji. Inna rzecz, że czasem różnice między notatkami i pomysłami w rozdziałach uwypuklają kontrast między teorią i praktyką.
Dorota Suwalska hołduje zasadom, wedle których dla dzieci trzeba pisać trudniej niż by się wydawało, nieco powyżej ich możliwości odbioru, bo tylko w ten sposób maluchy zyskują szansę na rozwój. Utrudnienia przejawiają się przede wszystkim w narracji – nie ma tu beztroski i naiwności, dziecko, które prowadzi opowieść to myśliciel raczej, zamknięty w sobie, co owocuje rozbudowanymi monologami wewnętrznymi i sporą ilością odwołań do dorosłych komentarzy. Mirek czasami tłumaczy sens powiedzeń dorosłych i frazeologizmów, co pozwala młodym odbiorcom zorientować się lepiej w niezrozumiałych sformułowaniach. Z kolei przez fascynację bohaterów dawnymi dziejami prześwieca odrobina dydaktyzmu. Widać, że autorka próbuje przemycić trochę informacji o Warmii. Raz wrzuca kilka typowych encyklopedycznych danych, ale o wiele lepiej wypada historia na żywo, możliwość spotkania z ludźmi, którzy byli świadkami dawnych wydarzeń i mogą uzupełnić wiedzę dzieci. Tu Suwalska rzeczywiście ma szansę przyciągnąć odbiorców do wspólnego z bohaterami przeżywania przeszłości.
Chociaż pojawia się w serii „Dla fanów Mikołajka”, to nie humor (ani możliwość trafienia także do dorosłych odbiorców) jest nadrzędną zasadą organizującą narrację. Autorka skupia się za to na wykreowaniu wiarygodnej rzeczywistości, w której znajdzie się miejsce i dla sympatycznych bohaterów i – na przygodę. Stopniowo oswaja czytelników ze stworzonym światem i łagodnie wprowadza ich w historię.
czwartek, 15 września 2011
Eliza Piotrowska: Tupcio Chrupcio. Ja się nie boję!
Wilga, Warszawa 2011.
Strach ma wielkie oczy
Każde dziecko czegoś się boi. Przyczyną strachu jest zwykle bujna wyobraźnia, niewiedza na temat tego, co można zastać w nowym miejscu czy niespodziewane i nowe zdarzenie. Maluchy, choćby udawały, że są dzielne i nieustraszone, w wyjaśnieniu wielu spraw potrzebują pomocy rodziców. Przyda się też mądra lektura w stylu „Ja się nie boję” z serii o Tupciu Chrupciu. Eliza Piotrowska doskonale wyłapała przyczyny zmartwień kilkulatków i rozprawiła się z nimi na kolejnych stronach kolorowego tomu. Tupcio Chrupcio nigdy dotąd nie miał aż tak wielu źródeł stresu naraz, autorka wystawia małą myszkę na ciężkie próby nie bez celu – pokazuje bowiem dzieciom, że nie zawsze jest się czego bać, często strachu można uniknąć.
Mała przerażona myszka na okładce zasłania się łapką, trzymając kurczowo pluszowego misia Tediego (Tedi też ma niewyraźną minę). Jest noc, a w ciemności czają się potwory – nie widać ich, ale wszędzie rozbłyskują ich oczy. Nocne lęki to zaledwie punkt wyjścia dla spraw trudniejszych – starszych kolegów, którzy znęcają się nad maluchem, głębokiej wody na basenie, groźnych piorunów podczas burzy czy wreszcie tego, że mama nagle znika z oczu. Tupcio jest tylko małą myszką, literackim uosobieniem kilkuletnich odbiorców. Sam nie może poradzić sobie z własnymi obawami, szuka zatem pomocy u rodziców, a z czasem staje się pocieszycielem malutkiej siostrzyczki. Każde wydarzenie, przyprawiające bohatera o gęsią skórkę, rodzice tłumaczą cierpliwie i nie bagatelizują problemów dziecka. Szkoda jedynie, że Eliza Piotrowska nie pokusiła się o bardziej wyrazistą radę w przypadku złośliwych starszych kolegów. Ale Tupcio szybko przekonuje się, że wiele rzeczy wygląda na mniej straszne, gdy tylko pomyśli się logicznie.
Bajka z serii edukacyjnej staje się równocześnie historyjką terapeutyczną, która na pewno pomoże maluchom w oswajaniu codzienności. Mały bohater doświadcza tego, co czuje większość jego rówieśników, kilkuletnich odbiorców – dzieci będą się zatem solidaryzować z Tupciem i mocno przeżywać jego przygody. Piotrowska postawiła na historię jednowymiarową i podporządkowaną przesłaniu: mnoży sytuacje straszne dla dziecka, by pokazać odbiorcom, że można zapanować nad emocjami i wykluczyć te negatywne albo przynajmniej je zminimalizować. Dorośli także mogą wspomóc autorkę, rozmawiając z pociechą po lekturze: wśród sugerowanych przez wydawnictwo Wilga pytań pomocniczych znajdują się takie, które dotyczą treści książeczki, ale i takie, które odnoszą się bezpośrednio do przeżyć kilkulatka. Wspólne czytanie staje się wówczas pretekstem do zwierzeń i nieocenioną pomocą w odkrywaniu lęków malucha.
Groźne z punktu widzenia bohatera sytuacje nie przerażą odbiorców, bo w warstwie graficznej funkcjonują jako zwyczajne motywy. Rysunki nie przerażają (choćby dotyczyły najmniej przyjemnych wytworów wyobraźni), a pozwalają jeszcze lepiej zrozumieć, że Tupcio naprawdę nie musi się bać. Jak zwykle, utrzymane są w ciepłym klimacie, pełne żywych (ale nie kontrastujących ze sobą) kolorów świetnie przybliżają przygody bohatera.
Strach ma wielkie oczy
Każde dziecko czegoś się boi. Przyczyną strachu jest zwykle bujna wyobraźnia, niewiedza na temat tego, co można zastać w nowym miejscu czy niespodziewane i nowe zdarzenie. Maluchy, choćby udawały, że są dzielne i nieustraszone, w wyjaśnieniu wielu spraw potrzebują pomocy rodziców. Przyda się też mądra lektura w stylu „Ja się nie boję” z serii o Tupciu Chrupciu. Eliza Piotrowska doskonale wyłapała przyczyny zmartwień kilkulatków i rozprawiła się z nimi na kolejnych stronach kolorowego tomu. Tupcio Chrupcio nigdy dotąd nie miał aż tak wielu źródeł stresu naraz, autorka wystawia małą myszkę na ciężkie próby nie bez celu – pokazuje bowiem dzieciom, że nie zawsze jest się czego bać, często strachu można uniknąć.
Mała przerażona myszka na okładce zasłania się łapką, trzymając kurczowo pluszowego misia Tediego (Tedi też ma niewyraźną minę). Jest noc, a w ciemności czają się potwory – nie widać ich, ale wszędzie rozbłyskują ich oczy. Nocne lęki to zaledwie punkt wyjścia dla spraw trudniejszych – starszych kolegów, którzy znęcają się nad maluchem, głębokiej wody na basenie, groźnych piorunów podczas burzy czy wreszcie tego, że mama nagle znika z oczu. Tupcio jest tylko małą myszką, literackim uosobieniem kilkuletnich odbiorców. Sam nie może poradzić sobie z własnymi obawami, szuka zatem pomocy u rodziców, a z czasem staje się pocieszycielem malutkiej siostrzyczki. Każde wydarzenie, przyprawiające bohatera o gęsią skórkę, rodzice tłumaczą cierpliwie i nie bagatelizują problemów dziecka. Szkoda jedynie, że Eliza Piotrowska nie pokusiła się o bardziej wyrazistą radę w przypadku złośliwych starszych kolegów. Ale Tupcio szybko przekonuje się, że wiele rzeczy wygląda na mniej straszne, gdy tylko pomyśli się logicznie.
Bajka z serii edukacyjnej staje się równocześnie historyjką terapeutyczną, która na pewno pomoże maluchom w oswajaniu codzienności. Mały bohater doświadcza tego, co czuje większość jego rówieśników, kilkuletnich odbiorców – dzieci będą się zatem solidaryzować z Tupciem i mocno przeżywać jego przygody. Piotrowska postawiła na historię jednowymiarową i podporządkowaną przesłaniu: mnoży sytuacje straszne dla dziecka, by pokazać odbiorcom, że można zapanować nad emocjami i wykluczyć te negatywne albo przynajmniej je zminimalizować. Dorośli także mogą wspomóc autorkę, rozmawiając z pociechą po lekturze: wśród sugerowanych przez wydawnictwo Wilga pytań pomocniczych znajdują się takie, które dotyczą treści książeczki, ale i takie, które odnoszą się bezpośrednio do przeżyć kilkulatka. Wspólne czytanie staje się wówczas pretekstem do zwierzeń i nieocenioną pomocą w odkrywaniu lęków malucha.
Groźne z punktu widzenia bohatera sytuacje nie przerażą odbiorców, bo w warstwie graficznej funkcjonują jako zwyczajne motywy. Rysunki nie przerażają (choćby dotyczyły najmniej przyjemnych wytworów wyobraźni), a pozwalają jeszcze lepiej zrozumieć, że Tupcio naprawdę nie musi się bać. Jak zwykle, utrzymane są w ciepłym klimacie, pełne żywych (ale nie kontrastujących ze sobą) kolorów świetnie przybliżają przygody bohatera.
środa, 14 września 2011
Robin U. Russin, William Missouri Downs: Jak napisać scenariusz filmowy
Wydawnictwo Wojciech Marzec, Warszawa 2011 (wydanie VI)
Sztuka pisania sztuk
Niewiele jest poradników, które czyta się z wypiekami na twarzy; mało która pozycja jest w stanie wzbudzać takie emocje jak tom „Jak napisać scenariusz filmowy”, którego już szóste wydanie pojawiło się na rynku za sprawą Wydawnictwa Wojciech Marzec. Ta czterystustronicowa książka powinna być biblią dla scenarzystów (bez względu na stopień ich zaawansowania i doświadczenie w zawodzie), przydaje się wszystkim tworzącym, bo poza tym, że porządkuje zasady konstruowania opowieści, uczy spojrzenia na fabułę, bohaterów czy dramaturgię, to jeszcze przedstawia od strony technicznej rzecz najtrudniejszą – skracanie gotowego tekstu. Autorzy, Robin U. Russin oraz William Missouri Downs, nie odnieśli wprawdzie oszałamiającego sukcesu, ale po pierwsze, jak piszą we wstępie, zarabiają scenariuszami na życie, po drugie, potrafią przekazywać wiedzę rzetelnie, nie pomijając nawet tych drobiazgów, które w innych poradnikach zostały zepchnięte na margines. Dziś popularnością cieszą się kierowane do masowego odbiorcy publikacje utrzymane w retoryce sukcesu, proponujące gotowe schematy lub zbyt ogólnikowe wskazówki, z których nic dobrego wyniknąć nie może. W tomie „Jak napisać scenariusz filmowy” nie ma obietnic fortuny łatwej do zdobycia ani szablonów pisania. Jest za to mowa o żmudnej, często zniechęcającej i bardzo ciężkiej pracy: tworzenie scenariuszy (i potem sprzedawanie ich w USA, choć dla nas to bardziej ciekawostka) wiąże się z wyrzeczeniami, cierpliwością i uporem. Po lekturze można nawet odczuć ulgę, jeśli nie ma się zamiaru wybierać tego zawodu. Dla zdecydowanych natomiast to dzieło nieocenione, kompletne i arcyciekawe.
Russin i Downs tłumaczą, jak należy formatować scenariusz (przy okazji wyjaśniając, jakie błędy zdradzają debiutantów). Nie pozwalają nawet na odrobinę swobody, określają wielkość marginesów i odległość konkretnych elementów tekstu od siebie. Ale przecież to mimo wszystko mniej istotne niż rozdziały, które następują potem. Autorzy omawiają zasady budowania filmowego świata, prawdopodobieństwa bohaterów, sprawdzania szczegółów i czerpania wiedzy na temat tworzonej rzeczywistości. Wgryzają się w każdy temat bardzo głęboko. Nie przedstawiają recepty na scenariusz idealny za to rozpracowują każdy element filmowej opowieści. Podpowiadają jak (i dlaczego) zaimponować recenzentowi. Podsuwają też rozwiązania, które pozwolą ulepszyć tekst, zwiększyć jego dynamikę i uczynić całość bardziej intrygującą. Poza uwagami do pracy twórczej czy kreatywności potencjalnych odbiorców znajdą się w tej książce i ułatwiacze codziennych zadań – choćby tablica z fiszkami, porządkująca fabułę. Co składa się na poszczególne gatunki, czym różni się dialog filmowy od realistycznego, jak tropić i eliminować wypełniacze tekstu… Czterysta stron zagęszczonych wskazówek, z których każda trafia w sedno. Nie ma tu czystej teorii, autorzy posiłkują się przykładami z prac studentów, ale też i fragmentami filmów, by dobrze zilustrować wywody. Choć książka zakorzeniona jest w realiach amerykańskiego rynku, rdzeń jej pozostaje uniwersalny.
Ta książka składa się z olśnień i porad nie do przecenienia, z przebłysków genialności i z informacji, bez których przy pisaniu obejść się nie można – ale pierwsze, co przychodzi na myśl przy ocenianiu „Jak napisać scenariusz filmowy” to rzetelność i systematyczność w analizowaniu kolejnych elementów dzieła. Nie ma tu miejsca na chaos i nieprzemyślane uwagi, tom jest skondensowany do granic możliwości i dopracowany w każdym szczególe (mimo że korekta przepuściła między innymi trochę wyrazów bez znaków diakrytycznych – nie zwraca się na to uwagi, tak absorbuje treść). Aktorzy znaleźli nawet miejsce na zaproponowanie alternatywy dla scenarzystów: przypominają o serialach telewizyjnych (i precyzyjnie wyliczają różnice między odcinkami serialu i filmami pełnometrażowymi) oraz o sztukach teatralnych.
Do ostatniej strony nie można się od tej książki oderwać: nawet kiedy rzecz dotyczy wiadomości z realiów amerykańskich, przyjemnie śledzi się konkretne podpowiedzi i sygnały przezorności autorów, cieszy wnoszony do lektury spokój i ład. A w dodatku zwyczajnie dobrze się tę pozycję czyta.
Sztuka pisania sztuk
Niewiele jest poradników, które czyta się z wypiekami na twarzy; mało która pozycja jest w stanie wzbudzać takie emocje jak tom „Jak napisać scenariusz filmowy”, którego już szóste wydanie pojawiło się na rynku za sprawą Wydawnictwa Wojciech Marzec. Ta czterystustronicowa książka powinna być biblią dla scenarzystów (bez względu na stopień ich zaawansowania i doświadczenie w zawodzie), przydaje się wszystkim tworzącym, bo poza tym, że porządkuje zasady konstruowania opowieści, uczy spojrzenia na fabułę, bohaterów czy dramaturgię, to jeszcze przedstawia od strony technicznej rzecz najtrudniejszą – skracanie gotowego tekstu. Autorzy, Robin U. Russin oraz William Missouri Downs, nie odnieśli wprawdzie oszałamiającego sukcesu, ale po pierwsze, jak piszą we wstępie, zarabiają scenariuszami na życie, po drugie, potrafią przekazywać wiedzę rzetelnie, nie pomijając nawet tych drobiazgów, które w innych poradnikach zostały zepchnięte na margines. Dziś popularnością cieszą się kierowane do masowego odbiorcy publikacje utrzymane w retoryce sukcesu, proponujące gotowe schematy lub zbyt ogólnikowe wskazówki, z których nic dobrego wyniknąć nie może. W tomie „Jak napisać scenariusz filmowy” nie ma obietnic fortuny łatwej do zdobycia ani szablonów pisania. Jest za to mowa o żmudnej, często zniechęcającej i bardzo ciężkiej pracy: tworzenie scenariuszy (i potem sprzedawanie ich w USA, choć dla nas to bardziej ciekawostka) wiąże się z wyrzeczeniami, cierpliwością i uporem. Po lekturze można nawet odczuć ulgę, jeśli nie ma się zamiaru wybierać tego zawodu. Dla zdecydowanych natomiast to dzieło nieocenione, kompletne i arcyciekawe.
Russin i Downs tłumaczą, jak należy formatować scenariusz (przy okazji wyjaśniając, jakie błędy zdradzają debiutantów). Nie pozwalają nawet na odrobinę swobody, określają wielkość marginesów i odległość konkretnych elementów tekstu od siebie. Ale przecież to mimo wszystko mniej istotne niż rozdziały, które następują potem. Autorzy omawiają zasady budowania filmowego świata, prawdopodobieństwa bohaterów, sprawdzania szczegółów i czerpania wiedzy na temat tworzonej rzeczywistości. Wgryzają się w każdy temat bardzo głęboko. Nie przedstawiają recepty na scenariusz idealny za to rozpracowują każdy element filmowej opowieści. Podpowiadają jak (i dlaczego) zaimponować recenzentowi. Podsuwają też rozwiązania, które pozwolą ulepszyć tekst, zwiększyć jego dynamikę i uczynić całość bardziej intrygującą. Poza uwagami do pracy twórczej czy kreatywności potencjalnych odbiorców znajdą się w tej książce i ułatwiacze codziennych zadań – choćby tablica z fiszkami, porządkująca fabułę. Co składa się na poszczególne gatunki, czym różni się dialog filmowy od realistycznego, jak tropić i eliminować wypełniacze tekstu… Czterysta stron zagęszczonych wskazówek, z których każda trafia w sedno. Nie ma tu czystej teorii, autorzy posiłkują się przykładami z prac studentów, ale też i fragmentami filmów, by dobrze zilustrować wywody. Choć książka zakorzeniona jest w realiach amerykańskiego rynku, rdzeń jej pozostaje uniwersalny.
Ta książka składa się z olśnień i porad nie do przecenienia, z przebłysków genialności i z informacji, bez których przy pisaniu obejść się nie można – ale pierwsze, co przychodzi na myśl przy ocenianiu „Jak napisać scenariusz filmowy” to rzetelność i systematyczność w analizowaniu kolejnych elementów dzieła. Nie ma tu miejsca na chaos i nieprzemyślane uwagi, tom jest skondensowany do granic możliwości i dopracowany w każdym szczególe (mimo że korekta przepuściła między innymi trochę wyrazów bez znaków diakrytycznych – nie zwraca się na to uwagi, tak absorbuje treść). Aktorzy znaleźli nawet miejsce na zaproponowanie alternatywy dla scenarzystów: przypominają o serialach telewizyjnych (i precyzyjnie wyliczają różnice między odcinkami serialu i filmami pełnometrażowymi) oraz o sztukach teatralnych.
Do ostatniej strony nie można się od tej książki oderwać: nawet kiedy rzecz dotyczy wiadomości z realiów amerykańskich, przyjemnie śledzi się konkretne podpowiedzi i sygnały przezorności autorów, cieszy wnoszony do lektury spokój i ład. A w dodatku zwyczajnie dobrze się tę pozycję czyta.
wtorek, 13 września 2011
Romuald Pawlak: Związek do remontu
WNK, Warszawa 2011.
Tekst do remontu
Romuald Pawlak przyznaje w okładkowej notce, że coraz częściej ma ochotę opowiadać o dorosłych z małomiasteczkowej Polski. I opowiada, tyle że jego druga powieść, „Związek do remontu”, jest dokładną kopią pierwszej – zwyczajne, przeciętne małżeństwo przeżywa drobny kryzys. Zamiast psa w domu jest kot. Ale ani zwierzę, ani jego właściciele nie wyróżniają się niczym szczególnym, w obu książkach brakuje po pierwsze ożywienia, po drugie – przekonania, po trzecie – czegoś ponad najnormalniejszy w świecie zestaw słów. Romuald Pawlak niezbyt potrafi zaangażować czytelników w prezentowany temat – być może dlatego, że nie do końca chce określić, do jakiej grupy odbiorców jego książka ma tak naprawdę trafić, próbuje pisać dla wszystkich.
W „Związku do remontu” Iśka, która do tej pory nie chciała mieć dzieci, nagle zaczyna marzyć o potomku. Godzinami obserwuje maluchy, przychodzące do biblioteki i próbuje do zmiany decyzji przekonać męża, Rafała. Angażuje w to lekarzy i przyjaciółki, bo w dydaktycznej miejscami opowieści Pawlaka kobieta jest lojalna i nie okłamie męża, odstawiając potajemnie pigułki. Rafał tymczasem toczy wojnę podjazdową z sąsiadami, którzy chcieliby pod oknami wybudować plac zabaw. Przerażony wizją wrzeszczących w piaskownicy bachorów udaje się po pomoc nawet do lokalnej mafii. Ale i to, wydarzenie o posmaku czy raczej potencjale kryminalnym, nie wlewa życia w bezbarwną narrację.
Autor zmienia wątki, wplata dalszoplanowe relacje między mało istotnymi postaciami (czasem nawet nie wiadomo do końca, po co te wątki się pojawiają…), krąży od miejsc pracy Iśki i Rafała do ich domu, stamtąd na nieszczęsne podwórko, próbuje wprowadzać element tajemniczości czy grozy w spotkaniach z Bractwem, ale nigdy nie decyduje się na radykalne zmiany i posunięcia. Cechy szczególne małżeństwa (i kota) nie przekładają się na charaktery, postacie wypadają jak papierowe. Jeśli nawet przeżywają silniejsze emocje, to absolutnie nie ma szans, by te emocje udzieliły się czytającym. Romuald Pawlak pisze z obojętnością, bez względu na to, że czasem bohaterowie doświadczają ekstremalnych w swoim światku przeżyć – i tą obojętnością zaraża odbiorców. Mam wrażenie, że chce jak najbardziej uprawdopodobnić Iśkę i Rafała, przybliżając ich do zwykłych ludzi – do tego stopnia próbuje, że pozbawia bohaterów sensu istnienia. Jakby bał się silniejszych, wyrazistych pomysłów, które mogłyby naruszyć konstrukcję powieści. Na domiar złego Pawlak nie indywidualizuje ani języka małżeństwa, ani… żadnej z trzech narracji. Decyduje się na prowadzenie historii z trzech punktów widzenia, raz w centrum zainteresowania stawia Iśkę, raz wypowiada się jako Rafał a raz obserwuje całość z zewnątrz obiektywny komentator. Tylko że te partie powinny się od siebie chociaż trochę różnić – dla nadania tempa lekturze. Pawlak wyraźnie stawia na brak uczuć w opisach – ale to nie nadaje głębi powieści. Wiarygodność Iśki zaburza też przyjęty przez bohaterkę, męski sposób myślenia. Kobieta zachowuje się dokładnie tak, jakby tego oczekiwał jej małżonek: chociaż czasami marudzi, zawsze będzie posłuszna, do znudzenia. Druga z kobiet odmalowywanych w powieści, koleżanka z pracy Rafała, Kaśka – to także uosobienie męskich marzeń, tyle że z innej dziedziny. Kaśka flirtuje i pozwala bezkarnie podziwiać swoje wdzięki, sprawiając tym przyjemność nie tylko Rafałowi.
Sporo pojawia się w tej książce rozdziałów pozbawionych puent, rozmów cez celu, nieistotnych w kontekście całości – powinny one wprowadzać czytelników w powieściowy świat, ale przez brak przesłań wybijają z rytmu: to tak, jakby bohaterowie Pawlaka pozostawieni sami sobie nie byli w stanie zaradzić słabnącej dramaturgii tomu.
Być może Romuald Pawlak nie chce zostać zaszufladkowany jako autor obyczajowych romansowych, humorystycznych, kryminalnych czy sensacyjnych powieści – jednym słowem książek wyrazistych. Jego tom to doskonała propozycja dla zmęczonych schematami literackimi wielbicieli powtórzeń rzeczywistości. Raczej spodoba się miłośnikom telenowel niż apetycznych czytadeł. A przecież jest w tej powieści spory potencjał… niewykorzystany, Pawlaka stać na zdecydowanie więcej, a dorosłych czytelników nie powinno się lekceważyć. „Związek do remontu” przydałoby się… wyremontować.
Tekst do remontu
Romuald Pawlak przyznaje w okładkowej notce, że coraz częściej ma ochotę opowiadać o dorosłych z małomiasteczkowej Polski. I opowiada, tyle że jego druga powieść, „Związek do remontu”, jest dokładną kopią pierwszej – zwyczajne, przeciętne małżeństwo przeżywa drobny kryzys. Zamiast psa w domu jest kot. Ale ani zwierzę, ani jego właściciele nie wyróżniają się niczym szczególnym, w obu książkach brakuje po pierwsze ożywienia, po drugie – przekonania, po trzecie – czegoś ponad najnormalniejszy w świecie zestaw słów. Romuald Pawlak niezbyt potrafi zaangażować czytelników w prezentowany temat – być może dlatego, że nie do końca chce określić, do jakiej grupy odbiorców jego książka ma tak naprawdę trafić, próbuje pisać dla wszystkich.
W „Związku do remontu” Iśka, która do tej pory nie chciała mieć dzieci, nagle zaczyna marzyć o potomku. Godzinami obserwuje maluchy, przychodzące do biblioteki i próbuje do zmiany decyzji przekonać męża, Rafała. Angażuje w to lekarzy i przyjaciółki, bo w dydaktycznej miejscami opowieści Pawlaka kobieta jest lojalna i nie okłamie męża, odstawiając potajemnie pigułki. Rafał tymczasem toczy wojnę podjazdową z sąsiadami, którzy chcieliby pod oknami wybudować plac zabaw. Przerażony wizją wrzeszczących w piaskownicy bachorów udaje się po pomoc nawet do lokalnej mafii. Ale i to, wydarzenie o posmaku czy raczej potencjale kryminalnym, nie wlewa życia w bezbarwną narrację.
Autor zmienia wątki, wplata dalszoplanowe relacje między mało istotnymi postaciami (czasem nawet nie wiadomo do końca, po co te wątki się pojawiają…), krąży od miejsc pracy Iśki i Rafała do ich domu, stamtąd na nieszczęsne podwórko, próbuje wprowadzać element tajemniczości czy grozy w spotkaniach z Bractwem, ale nigdy nie decyduje się na radykalne zmiany i posunięcia. Cechy szczególne małżeństwa (i kota) nie przekładają się na charaktery, postacie wypadają jak papierowe. Jeśli nawet przeżywają silniejsze emocje, to absolutnie nie ma szans, by te emocje udzieliły się czytającym. Romuald Pawlak pisze z obojętnością, bez względu na to, że czasem bohaterowie doświadczają ekstremalnych w swoim światku przeżyć – i tą obojętnością zaraża odbiorców. Mam wrażenie, że chce jak najbardziej uprawdopodobnić Iśkę i Rafała, przybliżając ich do zwykłych ludzi – do tego stopnia próbuje, że pozbawia bohaterów sensu istnienia. Jakby bał się silniejszych, wyrazistych pomysłów, które mogłyby naruszyć konstrukcję powieści. Na domiar złego Pawlak nie indywidualizuje ani języka małżeństwa, ani… żadnej z trzech narracji. Decyduje się na prowadzenie historii z trzech punktów widzenia, raz w centrum zainteresowania stawia Iśkę, raz wypowiada się jako Rafał a raz obserwuje całość z zewnątrz obiektywny komentator. Tylko że te partie powinny się od siebie chociaż trochę różnić – dla nadania tempa lekturze. Pawlak wyraźnie stawia na brak uczuć w opisach – ale to nie nadaje głębi powieści. Wiarygodność Iśki zaburza też przyjęty przez bohaterkę, męski sposób myślenia. Kobieta zachowuje się dokładnie tak, jakby tego oczekiwał jej małżonek: chociaż czasami marudzi, zawsze będzie posłuszna, do znudzenia. Druga z kobiet odmalowywanych w powieści, koleżanka z pracy Rafała, Kaśka – to także uosobienie męskich marzeń, tyle że z innej dziedziny. Kaśka flirtuje i pozwala bezkarnie podziwiać swoje wdzięki, sprawiając tym przyjemność nie tylko Rafałowi.
Sporo pojawia się w tej książce rozdziałów pozbawionych puent, rozmów cez celu, nieistotnych w kontekście całości – powinny one wprowadzać czytelników w powieściowy świat, ale przez brak przesłań wybijają z rytmu: to tak, jakby bohaterowie Pawlaka pozostawieni sami sobie nie byli w stanie zaradzić słabnącej dramaturgii tomu.
Być może Romuald Pawlak nie chce zostać zaszufladkowany jako autor obyczajowych romansowych, humorystycznych, kryminalnych czy sensacyjnych powieści – jednym słowem książek wyrazistych. Jego tom to doskonała propozycja dla zmęczonych schematami literackimi wielbicieli powtórzeń rzeczywistości. Raczej spodoba się miłośnikom telenowel niż apetycznych czytadeł. A przecież jest w tej powieści spory potencjał… niewykorzystany, Pawlaka stać na zdecydowanie więcej, a dorosłych czytelników nie powinno się lekceważyć. „Związek do remontu” przydałoby się… wyremontować.
poniedziałek, 12 września 2011
Janosch: Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny
Znak, Kraków 2011.
Dowcip Śląska
Niewielu wydawców potrafi – tak jak Jerzy Illg – łączyć prywatne przyjaźnie i znajomości z decyzjami o publikowaniu konkretnych tekstów. Atmosfera krakowskiego Znaku sprzyja kojarzeniu dat książkowych premier z wydarzeniami istotnymi dla autorów, co z jednej strony jest sprytnym zabiegiem marketingowym, z drugiej nosi znamiona sympatycznego prezentu, miłego gestu bliskich. Przy okazji pozwala łatwiej wytłumaczyć, dlaczego wydawca z Małopolski sięgnął po tekst, który odbiorców znajduje przede wszystkim na Śląsku: w roku osiemdziesiątych urodzin Janoscha ukazuje się pierwsze pełne wydanie „Cholonka”, książki, która najpierw długo zalegała w księgarskich magazynach, potem stała się towarem deficytowym i pożądanym przez śląskich czytelników, do czego bardzo mocno przyczyniła się sceniczna adaptacja. Teatr Korez przedstawił historię rodzin Świętków i Cholonków w 2004 roku – od tamtej pory spektakl przyciąga widzów nie tylko z całego regionu i grany jest przy nadkompletach publiczności. Wielu odbiorców dopiero po obejrzeniu korezowego „Cholonka” zainteresowało się książką, która okazała się niemal niedostępna.
Jerzy Illg na szczęście nie zwraca uwagi na fakt, że „Cholonek” interesował dotąd niemal wyłącznie mieszkańców Śląska i proponuje czytelnikom tom przełamujący dotychczas przedstawiany w literaturze stereotypowy obraz regionu. Bo „Cholonka” da się czytać na dwa sposoby: jako opowieść o prostych Ślązakach żyjących w I połowie XX wieku i stawiających czoła wielkiej historii, albo szerzej – jako wyostrzony zestaw ludzkich słabostek i podłości. Zmęczeni schematami nie znajdą tu natomiast ani wizji czarnego Śląska, ani podbarwionych dydaktyzmem wielkich tematów – etosu pracy czy roli mężczyzny i kobiety, jednym słowem tego, co tak upodobali sobie twórcy.
Pora zatem trzymać się nad treścią tomu. Janosch odmalowuje w nim rodzinę Świętków: na pierwszy plan wysuwa się Świętkowa, matka trzech córek. Świętkowa to uosobienie życiowego sprytu, jaki cechuje ludzi prostych. „Kobieta, której nie brakowało rozumu” – pisze o niej z wyczuwalną ironią Janosch. Zaradna i chytra Świętkowa potrafiła maskować swoje prawdziwe intencje i znajdować logiczne uzasadnienia na pokaz dla kolejnych decyzji, niczym Dulska w wersji ludowej dbała o opinię przed Bogiem i ludźmi. Jej poglądy, stojące nieraz w sprzeczności z czynami, ujawniały się w drobnych komentarzach do prezentowanych wydarzeń, a aforystyczne podsumowania (co się ma, to się ma; z niczego nie ma nic) dobrze puentowały wiele anegdot. Świętkowa była handlarką, jej mąż „miał posadę w magistracie”, to jest był czyścicielem ulic. Świętkowie wraz z córkami mieszkali w Porębie, ubogiej dzielnicy Zabrza. Janosch portretuje mikrokosmos Świętków przez filtr z plotek i złośliwych uwag na temat sąsiadów. Przez długi czas życie bohaterów toczy się w tle opowieści złożonej z mniej lub bardziej komicznych wypadków, jakie zdarzyły się w najbliższym otoczeniu zawsze doskonale poinformowanej Świętkowej, do losów Świętków i Cholonków (średnia córka, Michcia, wyszła za mąż za jednego z nich) powraca autor tylko przy okazji wielkiego święta: ślubu, pogrzebu czy świniobicia - albo przy prezentowaniu prób oswajania biedy. Kiedy wkracza autor w orbitę zainteresowań rodzin, koncentruje się na prezentowaniu wzajemnych relacji, sympatii i antypatii. Sporo miejsca zajmuje sfera prymitywnej obyczajowości, ale naprawdę minorowe tony pobrzmiewają dopiero przy motywie hitleryzmu. Decyzje, które pod wpływem kolegów podejmuje Stanik Cholonek, zaważą na losach jego i jego najbliższych. Druga wojna światowa i wkroczenie Armii Czerwonej zniszczą do reszty i tak wątpliwej jakości egzystencję bohaterów. Z czasem ujawnią się podłości, jakich dopuszczają się względem siebie ludzie, moralność ulegnie rozchwianiu, a ludzie będą musieli przyzwyczaić się do życia w zakłamaniu.
W „Cholonku” nie ma idyllicznej atmosfery: trzeba kombinować, żeby wyjść na swoje, bohaterowie są rubaszni, grubiańscy, czasem okrutni dla siebie nawzajem – ale tylko gdy spojrzy się na nich przez standardy politycznej poprawności. Bo Świętkowie urządzili się jakoś w tym prymitywnym mikroświatku, gdzie przejawem wysokiej kultury osobistej jest niesmarkanie w obrus i posiadanie czystego kołnierza. Tu działania ludzi sprowadzają się do zaspokajania biologicznych potrzeb, a za całą rozrywkę służy bezustanne obmawianie innych. Ośmieszani ciągle bohaterowie są jednak przez Janoscha prezentowani z dającą się wyczuć szorstką sympatią – i mimo szeregu niedoskonałości, z których się składają, dają się lubić.
Janosch sportretował środowisko, w którym się wychował. Ślązacy odnajdą w tej książce sporo znanych sobie postaw i poglądów, dla czytelników z zewnątrz natomiast „Cholonek” będzie się jawić jako powieść bez mała egzotyczna. Wartością, która zjednoczy oba kręgi odbiorców stanie się śmiech. Autor wyzbył się sentymentów w stosunku do postaci, co pozwoliło mu na szkicowanie bohaterów grubą kreską. Rubaszny humor przejawia się w drobnych plotkarskich scenkach i w postawie Świętkowej. Rodzi się na zderzeniu pobożności i praktyczności płynącej z prostego rozumowania (dawniej, gdy ktoś miał biegunkę, wystarczyło, żeby usiadł na świętym obrazku), przy sprzecznościach między myślą i czynem. Komizm sytuacyjny potrafi Janosch zamknąć w zgrabnej opowiastce i podsumować celnie słowami książkowych postaci – a opowiastkami, jedną po drugiej, nasyca całe rozdziały, by przybliżyć czytelnikom życie małych ludzi. Nie stroni też od czarnego humoru, tyle że nie kieruje się w nim w stronę absurdu a najbardziej życiowych przypadków. Dowcip niski nie zamienia się nigdy w wulgarny. Wystarczy chyba powiedzieć, że od potoku historyjek i anegdot trudno się oderwać, a żarty Janoscha rozbawią każdego.
Fanów Korezowego „Cholonka” ucieszy zapewne fakt, że tom opracowany jest graficznie przez Ewę Satalecką – pojawią się w nim zatem tak dobrze znane widzom makatki. W książce widniej tylko kilkadziesiąt gwarowych określeń – w zrozumieniu intencji postaci pomoże przy nich zamieszczony na końcu słowniczek. Jednak odbiorcy spoza Śląska nie muszą się bać: „Cholonek” nie jest dziełem hermetycznym, nie będzie podczas lektury wymagać wzmożonego wysiłku.
Premiera książki 29 września 2011.
Dowcip Śląska
Niewielu wydawców potrafi – tak jak Jerzy Illg – łączyć prywatne przyjaźnie i znajomości z decyzjami o publikowaniu konkretnych tekstów. Atmosfera krakowskiego Znaku sprzyja kojarzeniu dat książkowych premier z wydarzeniami istotnymi dla autorów, co z jednej strony jest sprytnym zabiegiem marketingowym, z drugiej nosi znamiona sympatycznego prezentu, miłego gestu bliskich. Przy okazji pozwala łatwiej wytłumaczyć, dlaczego wydawca z Małopolski sięgnął po tekst, który odbiorców znajduje przede wszystkim na Śląsku: w roku osiemdziesiątych urodzin Janoscha ukazuje się pierwsze pełne wydanie „Cholonka”, książki, która najpierw długo zalegała w księgarskich magazynach, potem stała się towarem deficytowym i pożądanym przez śląskich czytelników, do czego bardzo mocno przyczyniła się sceniczna adaptacja. Teatr Korez przedstawił historię rodzin Świętków i Cholonków w 2004 roku – od tamtej pory spektakl przyciąga widzów nie tylko z całego regionu i grany jest przy nadkompletach publiczności. Wielu odbiorców dopiero po obejrzeniu korezowego „Cholonka” zainteresowało się książką, która okazała się niemal niedostępna.
Jerzy Illg na szczęście nie zwraca uwagi na fakt, że „Cholonek” interesował dotąd niemal wyłącznie mieszkańców Śląska i proponuje czytelnikom tom przełamujący dotychczas przedstawiany w literaturze stereotypowy obraz regionu. Bo „Cholonka” da się czytać na dwa sposoby: jako opowieść o prostych Ślązakach żyjących w I połowie XX wieku i stawiających czoła wielkiej historii, albo szerzej – jako wyostrzony zestaw ludzkich słabostek i podłości. Zmęczeni schematami nie znajdą tu natomiast ani wizji czarnego Śląska, ani podbarwionych dydaktyzmem wielkich tematów – etosu pracy czy roli mężczyzny i kobiety, jednym słowem tego, co tak upodobali sobie twórcy.
Pora zatem trzymać się nad treścią tomu. Janosch odmalowuje w nim rodzinę Świętków: na pierwszy plan wysuwa się Świętkowa, matka trzech córek. Świętkowa to uosobienie życiowego sprytu, jaki cechuje ludzi prostych. „Kobieta, której nie brakowało rozumu” – pisze o niej z wyczuwalną ironią Janosch. Zaradna i chytra Świętkowa potrafiła maskować swoje prawdziwe intencje i znajdować logiczne uzasadnienia na pokaz dla kolejnych decyzji, niczym Dulska w wersji ludowej dbała o opinię przed Bogiem i ludźmi. Jej poglądy, stojące nieraz w sprzeczności z czynami, ujawniały się w drobnych komentarzach do prezentowanych wydarzeń, a aforystyczne podsumowania (co się ma, to się ma; z niczego nie ma nic) dobrze puentowały wiele anegdot. Świętkowa była handlarką, jej mąż „miał posadę w magistracie”, to jest był czyścicielem ulic. Świętkowie wraz z córkami mieszkali w Porębie, ubogiej dzielnicy Zabrza. Janosch portretuje mikrokosmos Świętków przez filtr z plotek i złośliwych uwag na temat sąsiadów. Przez długi czas życie bohaterów toczy się w tle opowieści złożonej z mniej lub bardziej komicznych wypadków, jakie zdarzyły się w najbliższym otoczeniu zawsze doskonale poinformowanej Świętkowej, do losów Świętków i Cholonków (średnia córka, Michcia, wyszła za mąż za jednego z nich) powraca autor tylko przy okazji wielkiego święta: ślubu, pogrzebu czy świniobicia - albo przy prezentowaniu prób oswajania biedy. Kiedy wkracza autor w orbitę zainteresowań rodzin, koncentruje się na prezentowaniu wzajemnych relacji, sympatii i antypatii. Sporo miejsca zajmuje sfera prymitywnej obyczajowości, ale naprawdę minorowe tony pobrzmiewają dopiero przy motywie hitleryzmu. Decyzje, które pod wpływem kolegów podejmuje Stanik Cholonek, zaważą na losach jego i jego najbliższych. Druga wojna światowa i wkroczenie Armii Czerwonej zniszczą do reszty i tak wątpliwej jakości egzystencję bohaterów. Z czasem ujawnią się podłości, jakich dopuszczają się względem siebie ludzie, moralność ulegnie rozchwianiu, a ludzie będą musieli przyzwyczaić się do życia w zakłamaniu.
W „Cholonku” nie ma idyllicznej atmosfery: trzeba kombinować, żeby wyjść na swoje, bohaterowie są rubaszni, grubiańscy, czasem okrutni dla siebie nawzajem – ale tylko gdy spojrzy się na nich przez standardy politycznej poprawności. Bo Świętkowie urządzili się jakoś w tym prymitywnym mikroświatku, gdzie przejawem wysokiej kultury osobistej jest niesmarkanie w obrus i posiadanie czystego kołnierza. Tu działania ludzi sprowadzają się do zaspokajania biologicznych potrzeb, a za całą rozrywkę służy bezustanne obmawianie innych. Ośmieszani ciągle bohaterowie są jednak przez Janoscha prezentowani z dającą się wyczuć szorstką sympatią – i mimo szeregu niedoskonałości, z których się składają, dają się lubić.
Janosch sportretował środowisko, w którym się wychował. Ślązacy odnajdą w tej książce sporo znanych sobie postaw i poglądów, dla czytelników z zewnątrz natomiast „Cholonek” będzie się jawić jako powieść bez mała egzotyczna. Wartością, która zjednoczy oba kręgi odbiorców stanie się śmiech. Autor wyzbył się sentymentów w stosunku do postaci, co pozwoliło mu na szkicowanie bohaterów grubą kreską. Rubaszny humor przejawia się w drobnych plotkarskich scenkach i w postawie Świętkowej. Rodzi się na zderzeniu pobożności i praktyczności płynącej z prostego rozumowania (dawniej, gdy ktoś miał biegunkę, wystarczyło, żeby usiadł na świętym obrazku), przy sprzecznościach między myślą i czynem. Komizm sytuacyjny potrafi Janosch zamknąć w zgrabnej opowiastce i podsumować celnie słowami książkowych postaci – a opowiastkami, jedną po drugiej, nasyca całe rozdziały, by przybliżyć czytelnikom życie małych ludzi. Nie stroni też od czarnego humoru, tyle że nie kieruje się w nim w stronę absurdu a najbardziej życiowych przypadków. Dowcip niski nie zamienia się nigdy w wulgarny. Wystarczy chyba powiedzieć, że od potoku historyjek i anegdot trudno się oderwać, a żarty Janoscha rozbawią każdego.
Fanów Korezowego „Cholonka” ucieszy zapewne fakt, że tom opracowany jest graficznie przez Ewę Satalecką – pojawią się w nim zatem tak dobrze znane widzom makatki. W książce widniej tylko kilkadziesiąt gwarowych określeń – w zrozumieniu intencji postaci pomoże przy nich zamieszczony na końcu słowniczek. Jednak odbiorcy spoza Śląska nie muszą się bać: „Cholonek” nie jest dziełem hermetycznym, nie będzie podczas lektury wymagać wzmożonego wysiłku.
Premiera książki 29 września 2011.
niedziela, 11 września 2011
Luis Sepúlveda: Lampa Aladyna i inne opowiadania na przekór niepamięci
Noir sur Blanc, Warszawa 2011.
Magia słowa
Jeśli opowiadania są sprawdzianem warsztatu pisarzy, testem na umiejętność stworzenia w niewielkiej formie zupełnie nowych światów, które w dodatku mogą silnie zapaść w pamięć czytelnikom, to Luis Sepúlveda, chilijski autor, osiągnął w nich mistrzostwo. Tom „Lampa Aladyna i inne opowiadania na przekór niepamięci” to zbiór historii rozmaitych, zarówno w formie jak i treści różniących się od siebie, a przy tym sugestywnych i wolnych od tekstowego kalkowania pomysłów. Zawarte tu opowiadania są bardzo krótkie, a jednak pisarz potrafi już od pierwszych słów zamknąć czytelników w nakreślanej przez siebie (a dla polskich odbiorców także egzotycznej) rzeczywistości i zaangażować ich w śledzenie losów bohaterów, bądź też – bo i takie partie się zdarzają – w kontemplowaniu samego opisu.
Udowadnia to autor już „Upartym płomykiem szczęścia”, tekstem, który otwiera tom. Weteran i jego wierny pies wpisani zostali w przestrzeń, jaką autor potrafił nakreślić kilkoma zamaszystymi gestami. Klimatowi surowej opowieści akompaniuje język – tak samo szorstki i bezwzględny, wolny od sentymentów jak i bohater – człowiek biedny, doświadczony przez życie, a przy tym i pomysłowy, jak zdradza puenta. Ale kolejne opowiadanie, „Kawiarnia Miramar” przenosi odbiorców w rejony śródziemnomorskie, do nowoczesności podbarwionej jeszcze przez delikatnie archaiczny spirytualizm. W „Hotelu Z” Sepúlveda próbuje normalności zapisanej we wspomnieniach i uwolnionej od silnych emocji po to, by w „Biesiadzie z umarłymi poetami” opowiedzieć prostą a wzruszającą anegdotę. Tak zbudowany jest cały tom: każde opowiadanie przynosi nową wartość, dociera do innych pokładów wrażliwości i wywołuje inne reakcje czytających. Autor próbuje swoich sił w historiach miłosnych o szczęśliwych lub nieszczęśliwych zakończeniach, szuka inspiracji w twardym kryminale, testuje fabuły i gatunki, sięga po elementy polityki i obyczajowości.
Tematycznym metamorfozom towarzyszą przemiany gatunkowe: Sepúlveda cały czas stara się zaskakiwać formami, nie wychodząc poza granice, jakie wyznacza opowiadanie. Raz okazuje się prześmiewcą, raz reportażystą, raz rozpolitykowanym tekściarzem, raz autorem historii fantasy, raz karmi odbiorców nienachalną refleksją bądź dynamiczną sensacyjnością. Zmienia także bezustannie scenerię dla swoich opowiadań – nie tyle w poszukiwaniu najlepszych środków wyrazu, co bardziej dla artystycznego popisu, który może dobrze zamaskować właściwe przesłanie: chęć ocalenia realistycznych tematów przed niepamięcią. Sepúlveda wypowiada wojnę czasowi, unieśmiertelnia swoje postacie, ich dylematy i troski, te wydumane i te bliskie codziennego życia. Ocala dzięki temu właśnie, że nie tworzy prozy użytkowej o zabarwieniu agitacyjnym, a kieruje się w stronę estetycznych zabaw, eksperymentów z tworzeniem. Ten autor potrafi udowodnić, jak plastyczny jest język, jak opowieść może podążać za akcją, kształtować ją i być kształtowaną jednocześnie – to cenna lekcja, którą z tomu „Lampa Aladyna” można także wynieść.
Magia słowa
Jeśli opowiadania są sprawdzianem warsztatu pisarzy, testem na umiejętność stworzenia w niewielkiej formie zupełnie nowych światów, które w dodatku mogą silnie zapaść w pamięć czytelnikom, to Luis Sepúlveda, chilijski autor, osiągnął w nich mistrzostwo. Tom „Lampa Aladyna i inne opowiadania na przekór niepamięci” to zbiór historii rozmaitych, zarówno w formie jak i treści różniących się od siebie, a przy tym sugestywnych i wolnych od tekstowego kalkowania pomysłów. Zawarte tu opowiadania są bardzo krótkie, a jednak pisarz potrafi już od pierwszych słów zamknąć czytelników w nakreślanej przez siebie (a dla polskich odbiorców także egzotycznej) rzeczywistości i zaangażować ich w śledzenie losów bohaterów, bądź też – bo i takie partie się zdarzają – w kontemplowaniu samego opisu.
Udowadnia to autor już „Upartym płomykiem szczęścia”, tekstem, który otwiera tom. Weteran i jego wierny pies wpisani zostali w przestrzeń, jaką autor potrafił nakreślić kilkoma zamaszystymi gestami. Klimatowi surowej opowieści akompaniuje język – tak samo szorstki i bezwzględny, wolny od sentymentów jak i bohater – człowiek biedny, doświadczony przez życie, a przy tym i pomysłowy, jak zdradza puenta. Ale kolejne opowiadanie, „Kawiarnia Miramar” przenosi odbiorców w rejony śródziemnomorskie, do nowoczesności podbarwionej jeszcze przez delikatnie archaiczny spirytualizm. W „Hotelu Z” Sepúlveda próbuje normalności zapisanej we wspomnieniach i uwolnionej od silnych emocji po to, by w „Biesiadzie z umarłymi poetami” opowiedzieć prostą a wzruszającą anegdotę. Tak zbudowany jest cały tom: każde opowiadanie przynosi nową wartość, dociera do innych pokładów wrażliwości i wywołuje inne reakcje czytających. Autor próbuje swoich sił w historiach miłosnych o szczęśliwych lub nieszczęśliwych zakończeniach, szuka inspiracji w twardym kryminale, testuje fabuły i gatunki, sięga po elementy polityki i obyczajowości.
Tematycznym metamorfozom towarzyszą przemiany gatunkowe: Sepúlveda cały czas stara się zaskakiwać formami, nie wychodząc poza granice, jakie wyznacza opowiadanie. Raz okazuje się prześmiewcą, raz reportażystą, raz rozpolitykowanym tekściarzem, raz autorem historii fantasy, raz karmi odbiorców nienachalną refleksją bądź dynamiczną sensacyjnością. Zmienia także bezustannie scenerię dla swoich opowiadań – nie tyle w poszukiwaniu najlepszych środków wyrazu, co bardziej dla artystycznego popisu, który może dobrze zamaskować właściwe przesłanie: chęć ocalenia realistycznych tematów przed niepamięcią. Sepúlveda wypowiada wojnę czasowi, unieśmiertelnia swoje postacie, ich dylematy i troski, te wydumane i te bliskie codziennego życia. Ocala dzięki temu właśnie, że nie tworzy prozy użytkowej o zabarwieniu agitacyjnym, a kieruje się w stronę estetycznych zabaw, eksperymentów z tworzeniem. Ten autor potrafi udowodnić, jak plastyczny jest język, jak opowieść może podążać za akcją, kształtować ją i być kształtowaną jednocześnie – to cenna lekcja, którą z tomu „Lampa Aladyna” można także wynieść.
sobota, 10 września 2011
Lewis Carroll: Alicja w Krainie Czarów (opowiedziana przez Bogumiłę Kaniewską)
Wilga, Warszawa 2011.
Zabawa w czytanie
„Alicja w Krainie Czarów” należy do klasyki literatury czwartej (i szerzej – także literatury pięknej, w końcu pozostaje również w sferze zainteresowań dorosłych), a na rynku roi się od jej rozmaitych wydań i tłumaczeń. Nieodzowna w biblioteczce każdego dziecka pozycja stała się wreszcie punktem wyjścia dla… wydawniczych zabaw. W wersji Wilgi „Alicja w Krainie Czarów” opowiedziana przez Bogumiłę Kaniewską sprowadza się do kilku zaledwie motywów z klasycznej opowieści. Alicja wpada do norki w pogoni za Białym Królikiem, zjada ciasteczko, które zmienia jej wzrost, bierze udział w Wyścigu Elit. Spotyka Pana Gąsienicę, Księżną i Kucharkę, która nadużywa pieprzu. Znajduje Kota z Chesire, bierze udział w podwieczorku u Szalonego Kapelusznika, zagląda na krokieta do Królowej Kier, trafia na proces, aż w końcu budzi się z przedziwnego snu. Wszystkie przygody sprowadzone zostały do bardzo krótkich obrazków (ale nie są pozbawione żartów, tak cennych w zwykłej wersji „Alicji”), autorka skrótów stawia na akcję, nie na opisy sytuacji – tak, by zaprezentować doświadczenia małej bohaterki w pigułce i zaintrygować dzieci światem wyobraźni.
Tyle że w „Alicji” proponowanej maluchom przez Wilgę chodzi o coś innego niż rozkoszowanie się oniryczną narracją. Hasło na okładce głosi „otwórz mnie, a odkryjesz same niespodziewanki”. I rzeczywiście, można spędzić wiele czasu na zabawie z tą książką. Zasady wyjaśnia mały, wklejony w środek „Białego Królika przewodnik po Krainie Czarów”. Na kolejnych kartach znaleźć można małe drzwiczki i medaliony, które da się otworzyć (i które czasem nawet otworzyć trzeba). Pojawi się Alicja, którą można wydłużać lub skracać, zmieniający rozmiary bohaterki grzyb, Kot z Chesire zamieniający się w słynny uśmiech bez kota, czy filiżanka z zasadami podwieczorku. W pewnym momencie na oglądających wyskoczy cała talia kart wraz z trójwymiarową Alicją. Ale rozrywka nie kończy się z ostatnią stroną. Komentarz dodany do opowieści podpowiada czytelnikom, że na kartach tomu ukryta jest jeszcze jedna zagadka: podpowiedź, jak dostać się do Krainy Czarów. W tym celu należy znaleźć dwanaście ukrytych na kolejnych stronach kluczy i spisać z nich litery. Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że to proste zadanie. Klucze są maleńkie i na ogromnych kartkach zwyczajnie giną, zwłaszcza że strona graficzna jest tu imponująca i odwraca uwagę od przedmiotu poszukiwań, podobnie jak niespodziewanki, wywołujące często pytanie: jak to zostało zrobione? To nie zwykłe ćwiczenie na spostrzegawczość, ale prawdziwe wyzwanie – i to nawet dla dorosłych.
Książka wydana jest prześlicznie: twarda (a miękka w dotyku) okładka zapowiada prawdziwy skarb. Wrażenie robią także ilustracje, które wykonał Zdenko Bašić. Na każdej stronie pojawiają się zapierające dech w piersiach grafiki, pełne olśniewających szczegółów, czasem wykorzystujące rozwiązania kolażowe. Obrazki działają na wyobraźnię i nie pozwalają oderwać wzroku od kolorowych kart. To dzięki tym ilustracjom dzieci będą przygody Alicji chłonąć.
Tom nie zastąpi lektury pełnej wersji książki, za to na pewno zainteresuje maluchy możliwościami, jakie daje literatura. Unaocznianie przygód Alicji wyzwala ciekawość i świetnie zastępuje gry komputerowe czy filmy – z taką wersją „Alicji” książka staje się znowu konkurencyjna wobec mediów, nawet dla dzieci, które nie znają świata bez komputerów czy wideo.
Zabawa w czytanie
„Alicja w Krainie Czarów” należy do klasyki literatury czwartej (i szerzej – także literatury pięknej, w końcu pozostaje również w sferze zainteresowań dorosłych), a na rynku roi się od jej rozmaitych wydań i tłumaczeń. Nieodzowna w biblioteczce każdego dziecka pozycja stała się wreszcie punktem wyjścia dla… wydawniczych zabaw. W wersji Wilgi „Alicja w Krainie Czarów” opowiedziana przez Bogumiłę Kaniewską sprowadza się do kilku zaledwie motywów z klasycznej opowieści. Alicja wpada do norki w pogoni za Białym Królikiem, zjada ciasteczko, które zmienia jej wzrost, bierze udział w Wyścigu Elit. Spotyka Pana Gąsienicę, Księżną i Kucharkę, która nadużywa pieprzu. Znajduje Kota z Chesire, bierze udział w podwieczorku u Szalonego Kapelusznika, zagląda na krokieta do Królowej Kier, trafia na proces, aż w końcu budzi się z przedziwnego snu. Wszystkie przygody sprowadzone zostały do bardzo krótkich obrazków (ale nie są pozbawione żartów, tak cennych w zwykłej wersji „Alicji”), autorka skrótów stawia na akcję, nie na opisy sytuacji – tak, by zaprezentować doświadczenia małej bohaterki w pigułce i zaintrygować dzieci światem wyobraźni.
Tyle że w „Alicji” proponowanej maluchom przez Wilgę chodzi o coś innego niż rozkoszowanie się oniryczną narracją. Hasło na okładce głosi „otwórz mnie, a odkryjesz same niespodziewanki”. I rzeczywiście, można spędzić wiele czasu na zabawie z tą książką. Zasady wyjaśnia mały, wklejony w środek „Białego Królika przewodnik po Krainie Czarów”. Na kolejnych kartach znaleźć można małe drzwiczki i medaliony, które da się otworzyć (i które czasem nawet otworzyć trzeba). Pojawi się Alicja, którą można wydłużać lub skracać, zmieniający rozmiary bohaterki grzyb, Kot z Chesire zamieniający się w słynny uśmiech bez kota, czy filiżanka z zasadami podwieczorku. W pewnym momencie na oglądających wyskoczy cała talia kart wraz z trójwymiarową Alicją. Ale rozrywka nie kończy się z ostatnią stroną. Komentarz dodany do opowieści podpowiada czytelnikom, że na kartach tomu ukryta jest jeszcze jedna zagadka: podpowiedź, jak dostać się do Krainy Czarów. W tym celu należy znaleźć dwanaście ukrytych na kolejnych stronach kluczy i spisać z nich litery. Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że to proste zadanie. Klucze są maleńkie i na ogromnych kartkach zwyczajnie giną, zwłaszcza że strona graficzna jest tu imponująca i odwraca uwagę od przedmiotu poszukiwań, podobnie jak niespodziewanki, wywołujące często pytanie: jak to zostało zrobione? To nie zwykłe ćwiczenie na spostrzegawczość, ale prawdziwe wyzwanie – i to nawet dla dorosłych.
Książka wydana jest prześlicznie: twarda (a miękka w dotyku) okładka zapowiada prawdziwy skarb. Wrażenie robią także ilustracje, które wykonał Zdenko Bašić. Na każdej stronie pojawiają się zapierające dech w piersiach grafiki, pełne olśniewających szczegółów, czasem wykorzystujące rozwiązania kolażowe. Obrazki działają na wyobraźnię i nie pozwalają oderwać wzroku od kolorowych kart. To dzięki tym ilustracjom dzieci będą przygody Alicji chłonąć.
Tom nie zastąpi lektury pełnej wersji książki, za to na pewno zainteresuje maluchy możliwościami, jakie daje literatura. Unaocznianie przygód Alicji wyzwala ciekawość i świetnie zastępuje gry komputerowe czy filmy – z taką wersją „Alicji” książka staje się znowu konkurencyjna wobec mediów, nawet dla dzieci, które nie znają świata bez komputerów czy wideo.
piątek, 9 września 2011
Chris Manby: Oszaleć z miłości
WNK, Warszawa 2011.
Romans z wyższych sfer
Większości odbiorczyń, wielbicielek ciepłych powieści obyczajowych czy komedii romantycznych realizujących opowieść o ziszczonym śnie Kopciuszka wyższe sfery jawią się jako środowiska wolne od problemów. Chris Manby skorzystała z możliwości, jakie daje pisarska wyobraźnia i swoją bohaterkę uczyniła bogatą celebrytką. Wyposażając ją w sumy, o jakich czytelniczkom nawet się nie śniło, poskąpiła kobiecie jednak rozumu, by zaprezentować zabawną choć mało wiarygodną historię.
Birdie to dziedziczka fortuny Sederburgów – jej dziadek, jedyny żyjący krewny, buduje coraz to nowe pola golfowe, nie zważając na ochronę środowiska. Niezbyt przejmuje się kapryśną i nierozsądną wnuczką. Birdie robi, na co tylko ma ochotę i nie zastanawia się nad sobą. Właśnie zadurzyła się w przystojnym aktorze w młodzieżowego serialu, Deanie. Próbuje zwrócić na siebie jego uwagę – z pomocą przychodzi jej agent Deana, który zmusza podopiecznego do randkowania z bogatą dziedziczką. Tymczasem Nate, przywódca grupy ekologów, zastanawia się, jak wpłynąć na dziadka Birdie, by ten zaprzestał swojej niszczycielskiej dla środowiska działalności. Wszystko stanowi dowcipny obrazek z życia wyższych sfer, do momentu, w którym Birdie postanawia upozorować porwanie siebie…
Przez długi czas Chris Manby uprawia satyrę obyczajową typu amerykańskiego. Obdarza Birdie nieprzeciętną głupotą: pomysłów, na jakie wpada kobieta, nie zrealizowałaby nawet żadna przeciętna nastolatka. Lecz nie w oskarżeniu celebrytów o bezmyślność tkwi sens: Manby uprawia bowiem satyrę na świat plotkarskich mediów. Informacje, wrzucane przez Birdie na portal społecznościowy, podchwytują plotkarskie agencje – i rozdmuchują do niewyobrażalnych rozmiarów. Autorka pokazuje rzeczywistą siłę i władzę tego typu serwisów – oraz ich wpływ na decyzje gwiazd. Dean nie może zrobić kroku bez akceptacji agenta i jego porad. Musi spotkać się z dziewczyną, która przysporzy mu popularności, musi zamówić deser, by zamknąć usta wścibskim dziennikarzom. Birdie korzysta z usług stylistki, która ubiera ją w coraz dziwniejsze kreacje i inkasuje za to niebotyczne sumy. Bohaterka ma też oddaną pracownicę-przyjaciółkę Clemency, która kiedyś była facetem i teraz może służyć radą z damskiego i męskiego punktu widzenia.
Klimat tomu zmienia się w momencie porwania. Chociaż Birdie dalej pozostaje głupią i kapryśną celebrytką, z którą nikt nie może wytrzymać, Manby wprowadza do książki dość groźne przygody i przyspieszony z konieczności romans. Zamienia opowieść z bezlitosnej satyry na komedię romantyczną, nie zmienia natomiast wpisanego w narrację optymizmu mimo wszystko – dzięki temu wielbicielki dobrych rozwiązań nie będą musiały drżeć ze strachu o bohaterkę. Birdie nie potrafi sama o siebie zadbać, lecz zawsze znajdzie się ktoś, kto wyciągnie ją z opresji.
Przy tak wyrazistych motywach blednie wielopłaszczyznowość książki. Chris Manby nie proponuje banalnej fabułki – wzbogaca ją o kwestie ekologii oraz… więzi rodzinnych. Birdie, która długo nie wzbudzała sympatii i nie mogła przekonać do siebie czytelniczek, nagle okazuje się nieszczęśliwą, bo pozbawioną miłości bliskich, osobą. Ma pieniądze, ale dziadek jej nienawidzi. Nie może kupić sobie tego, co w życiu najważniejsze. Manby w tej historii porusza kilka istotnych zagadnień – jej książka plasuje się w nurcie literatury rozrywkowej, ale nie jest płaska i pozbawiona wartościowych przesłań. Może co najwyżej czerpie ze zbyt uproszczonych schematów – ale jako czytadło – sprawdza się.
Romans z wyższych sfer
Większości odbiorczyń, wielbicielek ciepłych powieści obyczajowych czy komedii romantycznych realizujących opowieść o ziszczonym śnie Kopciuszka wyższe sfery jawią się jako środowiska wolne od problemów. Chris Manby skorzystała z możliwości, jakie daje pisarska wyobraźnia i swoją bohaterkę uczyniła bogatą celebrytką. Wyposażając ją w sumy, o jakich czytelniczkom nawet się nie śniło, poskąpiła kobiecie jednak rozumu, by zaprezentować zabawną choć mało wiarygodną historię.
Birdie to dziedziczka fortuny Sederburgów – jej dziadek, jedyny żyjący krewny, buduje coraz to nowe pola golfowe, nie zważając na ochronę środowiska. Niezbyt przejmuje się kapryśną i nierozsądną wnuczką. Birdie robi, na co tylko ma ochotę i nie zastanawia się nad sobą. Właśnie zadurzyła się w przystojnym aktorze w młodzieżowego serialu, Deanie. Próbuje zwrócić na siebie jego uwagę – z pomocą przychodzi jej agent Deana, który zmusza podopiecznego do randkowania z bogatą dziedziczką. Tymczasem Nate, przywódca grupy ekologów, zastanawia się, jak wpłynąć na dziadka Birdie, by ten zaprzestał swojej niszczycielskiej dla środowiska działalności. Wszystko stanowi dowcipny obrazek z życia wyższych sfer, do momentu, w którym Birdie postanawia upozorować porwanie siebie…
Przez długi czas Chris Manby uprawia satyrę obyczajową typu amerykańskiego. Obdarza Birdie nieprzeciętną głupotą: pomysłów, na jakie wpada kobieta, nie zrealizowałaby nawet żadna przeciętna nastolatka. Lecz nie w oskarżeniu celebrytów o bezmyślność tkwi sens: Manby uprawia bowiem satyrę na świat plotkarskich mediów. Informacje, wrzucane przez Birdie na portal społecznościowy, podchwytują plotkarskie agencje – i rozdmuchują do niewyobrażalnych rozmiarów. Autorka pokazuje rzeczywistą siłę i władzę tego typu serwisów – oraz ich wpływ na decyzje gwiazd. Dean nie może zrobić kroku bez akceptacji agenta i jego porad. Musi spotkać się z dziewczyną, która przysporzy mu popularności, musi zamówić deser, by zamknąć usta wścibskim dziennikarzom. Birdie korzysta z usług stylistki, która ubiera ją w coraz dziwniejsze kreacje i inkasuje za to niebotyczne sumy. Bohaterka ma też oddaną pracownicę-przyjaciółkę Clemency, która kiedyś była facetem i teraz może służyć radą z damskiego i męskiego punktu widzenia.
Klimat tomu zmienia się w momencie porwania. Chociaż Birdie dalej pozostaje głupią i kapryśną celebrytką, z którą nikt nie może wytrzymać, Manby wprowadza do książki dość groźne przygody i przyspieszony z konieczności romans. Zamienia opowieść z bezlitosnej satyry na komedię romantyczną, nie zmienia natomiast wpisanego w narrację optymizmu mimo wszystko – dzięki temu wielbicielki dobrych rozwiązań nie będą musiały drżeć ze strachu o bohaterkę. Birdie nie potrafi sama o siebie zadbać, lecz zawsze znajdzie się ktoś, kto wyciągnie ją z opresji.
Przy tak wyrazistych motywach blednie wielopłaszczyznowość książki. Chris Manby nie proponuje banalnej fabułki – wzbogaca ją o kwestie ekologii oraz… więzi rodzinnych. Birdie, która długo nie wzbudzała sympatii i nie mogła przekonać do siebie czytelniczek, nagle okazuje się nieszczęśliwą, bo pozbawioną miłości bliskich, osobą. Ma pieniądze, ale dziadek jej nienawidzi. Nie może kupić sobie tego, co w życiu najważniejsze. Manby w tej historii porusza kilka istotnych zagadnień – jej książka plasuje się w nurcie literatury rozrywkowej, ale nie jest płaska i pozbawiona wartościowych przesłań. Może co najwyżej czerpie ze zbyt uproszczonych schematów – ale jako czytadło – sprawdza się.
czwartek, 8 września 2011
Scott Tudge: Domowy fitness. Zapomnij o siłowni
Muza SA, Warszawa 2011.
Jak ćwiczyć
Żeby mieć zgrabną sylwetkę, dobrą kondycję i, co za tym idzie, lepsze samopoczucie, wcale nie trzeba faszerować się reklamowanymi „cudownymi” środkami farmakologicznymi. Nie trzeba też wydawać fortuny na karnety na siłownię czy do klubów fitness. Przy odrobinie systematyczności można popracować nad własnym ciałem w domu, w dodatku samodzielnie wyznaczając sobie kolejne zadania i kontrolując postępy. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić? Niby tak, ale teraz leniwi stracą ostatnią wymówkę, jaką może być brak kompetencji i nieumiejętność przygotowywania programów ćwiczeń – z książką „Domowy fitness. Zapomnij o siłowni” rzeczywiście można przybliżyć się do wizji idealnej sylwetki bez konieczności wychodzenia z domu i płacenia specjalistom. Scott Tudge, trener i instruktor fitness, proponuje w książce czterdzieści osiem niezbyt trudnych ćwiczeń, które pomogą kilku grupom odbiorców oraz aż sto dwadzieścia programów treningowych: czytelnikom nie pozostaje już nic poza regularnym wysiłkiem fizycznym. Tom pozwoli poprawić ogólną sprawność fizyczną, wytrenować mięśnie, przeciwdziałać skutkom siedzącego trybu życia, schudnąć lub bić własne rekordy – widać zatem, że zakres czytelników jest szeroki i wiele osób może rzeczywiście skorzystać z tej publikacji.
Zwłaszcza że Tudge rzeczowo podchodzi do tematu i nie ma dla niego spraw oczywistych, niewartych uwagi. Poza celami, jakie mogą sobie wyznaczać odbiorcy, skrótowo omawia dodatkowe – poza prezentowanymi w książce – formy aktywności fizycznej czy zasady rozgrzewki. Podpowiada, jak sprawdzić swoją kondycję i jak opracować plan treningowy. Następnie przystępuje do omawiania kolejnych ćwiczeń: skrótowe, ale cenne wskazówki są zawsze ilustrowane zdjęciami. Malutkie sylwetki w rogu kartki wskazują, które mięśnie dane ćwiczenie rozwija (to tak, by odbiorcy nie musieli wysilać pamięci i posługiwać się skomplikowanymi nazwami, tylko od razu trafiali na interesujące ich zadania), do tego dochodzi spis potrzebnych „pomocy”, a na pocieszenie także informacja, jaką maszynę z siłowni można w warunkach domowych tanim kosztem zastąpić. Niektóre ćwiczenia mają – poza wersją standardową – podpowiedzi jak zwiększyć lub zmniejszyć stopień trudności, inne wzbogacone zostały również o przestrogi: co można wykonać źle i jak się wystrzegać błędów – to niezwykle istotne w chwili, gdy decydujemy się na samodzielną pracę. Opisy i zdjęcia nie pozostawiają wątpliwości, jak ćwiczyć, by osiągnąć maksymalne korzyści – warto je przestudiować nawet jeśli wydaje nam się, że wiemy, jak poprawnie wykonywać na przykład pompki.
Opisy ćwiczeń znajdują się na górnych częściach kartek. Dolne, odcięte części, to zapisy kolejnych programów z zestawami ćwiczeń, czasem ich wykonania, ilością serii i powtórzeń a nawet zamiennikami. Dzięki temu nie trzeba za każdym razem tracić z oczu programu, by odnaleźć w książce opis ćwiczenia. Całość połączona została jak kołonotatnik, co także ułatwia korzystanie z tomu podczas ćwiczeń.
„Domowy fitness” to z pewnością jedna z ciekawszych i bardziej praktycznych publikacji, poświęconych fizycznemu rozwojowi. Fakt, nie zastąpi odbiorców w wykonywaniu kolejnych ćwiczeń, ale zdejmuje z nich konieczność zniechęcającego myślenia, planowania i szukania odpowiednich wskazówek.
Jak ćwiczyć
Żeby mieć zgrabną sylwetkę, dobrą kondycję i, co za tym idzie, lepsze samopoczucie, wcale nie trzeba faszerować się reklamowanymi „cudownymi” środkami farmakologicznymi. Nie trzeba też wydawać fortuny na karnety na siłownię czy do klubów fitness. Przy odrobinie systematyczności można popracować nad własnym ciałem w domu, w dodatku samodzielnie wyznaczając sobie kolejne zadania i kontrolując postępy. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić? Niby tak, ale teraz leniwi stracą ostatnią wymówkę, jaką może być brak kompetencji i nieumiejętność przygotowywania programów ćwiczeń – z książką „Domowy fitness. Zapomnij o siłowni” rzeczywiście można przybliżyć się do wizji idealnej sylwetki bez konieczności wychodzenia z domu i płacenia specjalistom. Scott Tudge, trener i instruktor fitness, proponuje w książce czterdzieści osiem niezbyt trudnych ćwiczeń, które pomogą kilku grupom odbiorców oraz aż sto dwadzieścia programów treningowych: czytelnikom nie pozostaje już nic poza regularnym wysiłkiem fizycznym. Tom pozwoli poprawić ogólną sprawność fizyczną, wytrenować mięśnie, przeciwdziałać skutkom siedzącego trybu życia, schudnąć lub bić własne rekordy – widać zatem, że zakres czytelników jest szeroki i wiele osób może rzeczywiście skorzystać z tej publikacji.
Zwłaszcza że Tudge rzeczowo podchodzi do tematu i nie ma dla niego spraw oczywistych, niewartych uwagi. Poza celami, jakie mogą sobie wyznaczać odbiorcy, skrótowo omawia dodatkowe – poza prezentowanymi w książce – formy aktywności fizycznej czy zasady rozgrzewki. Podpowiada, jak sprawdzić swoją kondycję i jak opracować plan treningowy. Następnie przystępuje do omawiania kolejnych ćwiczeń: skrótowe, ale cenne wskazówki są zawsze ilustrowane zdjęciami. Malutkie sylwetki w rogu kartki wskazują, które mięśnie dane ćwiczenie rozwija (to tak, by odbiorcy nie musieli wysilać pamięci i posługiwać się skomplikowanymi nazwami, tylko od razu trafiali na interesujące ich zadania), do tego dochodzi spis potrzebnych „pomocy”, a na pocieszenie także informacja, jaką maszynę z siłowni można w warunkach domowych tanim kosztem zastąpić. Niektóre ćwiczenia mają – poza wersją standardową – podpowiedzi jak zwiększyć lub zmniejszyć stopień trudności, inne wzbogacone zostały również o przestrogi: co można wykonać źle i jak się wystrzegać błędów – to niezwykle istotne w chwili, gdy decydujemy się na samodzielną pracę. Opisy i zdjęcia nie pozostawiają wątpliwości, jak ćwiczyć, by osiągnąć maksymalne korzyści – warto je przestudiować nawet jeśli wydaje nam się, że wiemy, jak poprawnie wykonywać na przykład pompki.
Opisy ćwiczeń znajdują się na górnych częściach kartek. Dolne, odcięte części, to zapisy kolejnych programów z zestawami ćwiczeń, czasem ich wykonania, ilością serii i powtórzeń a nawet zamiennikami. Dzięki temu nie trzeba za każdym razem tracić z oczu programu, by odnaleźć w książce opis ćwiczenia. Całość połączona została jak kołonotatnik, co także ułatwia korzystanie z tomu podczas ćwiczeń.
„Domowy fitness” to z pewnością jedna z ciekawszych i bardziej praktycznych publikacji, poświęconych fizycznemu rozwojowi. Fakt, nie zastąpi odbiorców w wykonywaniu kolejnych ćwiczeń, ale zdejmuje z nich konieczność zniechęcającego myślenia, planowania i szukania odpowiednich wskazówek.
środa, 7 września 2011
Dmitrij Strelnikoff: Fajnie być samcem!
Iskry, Warszawa 2011.
Fajnie i już
Jeśli ktoś miałby jeszcze jakieś wątpliwości dotyczące tego, czy fajnie jest być samcem, powinien czym prędzej przewertować książkę Dmitrija Strelnikoffa i nie tylko znaleźć dowody na lepszość męskiego rodzaju, ale też ubawić się setnie przy lekturze, zaplanowanej jako źródło czystej rozrywki i popularnonaukowych anegdot przy okazji. Damsko-męskie stereotypy stanowią dla autora punkt wyjścia do komicznych wykładów i scenek z życia niestereotypowego samca, który własną płeć postrzega jako najlepszą i najdoskonalszą, co za wszelką cenę stara się ukazać w dowcipnym i szybkim tekście.
A wszystko zaczyna się od aktu męskiej ponadgatunkowej solidarności: Ewa, kobieta zmęczona i zirytowana zachowaniem kota Włodzimierza, który uwielbia znaczyć moczem swoje terytorium, planuje wykastrować pupila. Nie zgadza się na to bohater, zwany dalej po prostu Wykładowcą. Proponuje, że zajmie się Włodzimierzem, na co Ewa chętnie przystaje. Tak w życiu Wykładowcy zaczynają się zmiany, których on sam by się nie spodziewał, zwłaszcza gdy zapędzi się zbyt daleko w zapewnianiu Włodzimierzowi prawdziwego raju. Sytuację utrudnia pojawienie się w domu Wykładowcy Fiodora Dostojewskiego (który ceni wszystko, co samcze aż do przesady). Absurd wzmaga się z chwilą, gdy Włodzimierz ujawnia swoje nonsensowne, ale przecież nieocenione talenty. Świat męski staje na głowie i dopiero samica… ale o tym sza.
Wykładowca oczywiście prowadzi wykłady. Na temat tego, że fajnie jest być samcem. Szuka analogii (lub po prostu ciekawostek) w świecie zwierząt, zasypując swoich studentów danymi ze zmaskulinizowanej rzeczywistości. Wśród frapujących tematów znajdują się kwestie zdobywania samic dzięki prezentom, wątki z rozmów, alkohol, sztuka, strój, bycie ojcem doskonałym, ale także zagadnienie penisa, seksu i miłości homoerotycznej. Co najważniejsze: w większości wypadków, nawet najbardziej kojarzonych ze zdobyczami cywilizacji, Strelnikoff szuka niebanalnych przykładów ze świata przyrody – i bez trudu je znajduje. Zamiast tendencyjnych dowodów na słuszność głoszonych prze niego tez, przedstawia zatem serie miniopowiastek, które bez trudu zafascynują czytelników. Nie porusza się autor w dobrze znanych i do znudzenia powtarzanych schematach, a zyskuje odświeżające spojrzenie na kwestie, wydawałoby się, do znudzenia obgadane.
„Fajnie być samcem” to rzecz jasna popis humoru, wtopionego nie tylko w kreację głównego bohatera oraz sytuacje, które stają się jego udziałem, ale i w samą narrację, godną sprawnego satyryka. Bodaj dwa razy posiłkuje się Strelnikoff dowcipami obiegowymi, które akurat dobrze pasują jako puenty do rozdziałów – przeważnie jednak zdradza swój zmysł humorysty, dostrzega i potrafi umiejętnie sprzedać absurdy codzienności, a do tego jeszcze próbuje wykazać się znajomością różnych kultur (co nie jest trudne dzięki jego podróżniczej pasji). Pisze książkę dynamiczną i rozwijającą się błyskawicznie (w tym kontekście materia wykładów – czasem zbiór złotych myśli, cytatów czy faktów zoologicznych powinna działać spowalniająco na lekturę), a przy tym bawiącą również absurdem w dobrym gatunku. W końcu nie każdy bohater hoduje pantofelki i zabiera do psychoanalityka niechcianego współlokatora. Ale Wykładowca jest jedyny w swoim rodzaju.
Strelnikoff dokonał tego, co wydawało się z góry skazane na niepowodzenie: poruszył temat bycia mężczyzną z przymrużeniem oka i bez powtarzania niepotrzebnych banałów. I w końcu udowadnia, że naprawdę „Fajnie być samcem”.
Fajnie i już
Jeśli ktoś miałby jeszcze jakieś wątpliwości dotyczące tego, czy fajnie jest być samcem, powinien czym prędzej przewertować książkę Dmitrija Strelnikoffa i nie tylko znaleźć dowody na lepszość męskiego rodzaju, ale też ubawić się setnie przy lekturze, zaplanowanej jako źródło czystej rozrywki i popularnonaukowych anegdot przy okazji. Damsko-męskie stereotypy stanowią dla autora punkt wyjścia do komicznych wykładów i scenek z życia niestereotypowego samca, który własną płeć postrzega jako najlepszą i najdoskonalszą, co za wszelką cenę stara się ukazać w dowcipnym i szybkim tekście.
A wszystko zaczyna się od aktu męskiej ponadgatunkowej solidarności: Ewa, kobieta zmęczona i zirytowana zachowaniem kota Włodzimierza, który uwielbia znaczyć moczem swoje terytorium, planuje wykastrować pupila. Nie zgadza się na to bohater, zwany dalej po prostu Wykładowcą. Proponuje, że zajmie się Włodzimierzem, na co Ewa chętnie przystaje. Tak w życiu Wykładowcy zaczynają się zmiany, których on sam by się nie spodziewał, zwłaszcza gdy zapędzi się zbyt daleko w zapewnianiu Włodzimierzowi prawdziwego raju. Sytuację utrudnia pojawienie się w domu Wykładowcy Fiodora Dostojewskiego (który ceni wszystko, co samcze aż do przesady). Absurd wzmaga się z chwilą, gdy Włodzimierz ujawnia swoje nonsensowne, ale przecież nieocenione talenty. Świat męski staje na głowie i dopiero samica… ale o tym sza.
Wykładowca oczywiście prowadzi wykłady. Na temat tego, że fajnie jest być samcem. Szuka analogii (lub po prostu ciekawostek) w świecie zwierząt, zasypując swoich studentów danymi ze zmaskulinizowanej rzeczywistości. Wśród frapujących tematów znajdują się kwestie zdobywania samic dzięki prezentom, wątki z rozmów, alkohol, sztuka, strój, bycie ojcem doskonałym, ale także zagadnienie penisa, seksu i miłości homoerotycznej. Co najważniejsze: w większości wypadków, nawet najbardziej kojarzonych ze zdobyczami cywilizacji, Strelnikoff szuka niebanalnych przykładów ze świata przyrody – i bez trudu je znajduje. Zamiast tendencyjnych dowodów na słuszność głoszonych prze niego tez, przedstawia zatem serie miniopowiastek, które bez trudu zafascynują czytelników. Nie porusza się autor w dobrze znanych i do znudzenia powtarzanych schematach, a zyskuje odświeżające spojrzenie na kwestie, wydawałoby się, do znudzenia obgadane.
„Fajnie być samcem” to rzecz jasna popis humoru, wtopionego nie tylko w kreację głównego bohatera oraz sytuacje, które stają się jego udziałem, ale i w samą narrację, godną sprawnego satyryka. Bodaj dwa razy posiłkuje się Strelnikoff dowcipami obiegowymi, które akurat dobrze pasują jako puenty do rozdziałów – przeważnie jednak zdradza swój zmysł humorysty, dostrzega i potrafi umiejętnie sprzedać absurdy codzienności, a do tego jeszcze próbuje wykazać się znajomością różnych kultur (co nie jest trudne dzięki jego podróżniczej pasji). Pisze książkę dynamiczną i rozwijającą się błyskawicznie (w tym kontekście materia wykładów – czasem zbiór złotych myśli, cytatów czy faktów zoologicznych powinna działać spowalniająco na lekturę), a przy tym bawiącą również absurdem w dobrym gatunku. W końcu nie każdy bohater hoduje pantofelki i zabiera do psychoanalityka niechcianego współlokatora. Ale Wykładowca jest jedyny w swoim rodzaju.
Strelnikoff dokonał tego, co wydawało się z góry skazane na niepowodzenie: poruszył temat bycia mężczyzną z przymrużeniem oka i bez powtarzania niepotrzebnych banałów. I w końcu udowadnia, że naprawdę „Fajnie być samcem”.
wtorek, 6 września 2011
Teatr Dzieci Zagłębia im. Jana Dormana (Będzin): W Dolinie Muminków
Tekst: Tove Jansson
Przekład: Irena Szuch-Wyszomirska
Adaptacja: Michał Wyszomirski
Reżyseria: Stanisław Ochmański
Czary
Wśród budzących sympatię dzieci i dorosłych bajkowych bohaterów Muminki niewątpliwie zajmują jedno z ważniejszych miejsc. Miłe i przyjazne stworki, żyjące w harmonii i zgodzie w odciętej od świata dolinie, przynoszą uśmiech i spokój. Nic dziwnego, że na ostatni spektakl w ramach tegorocznego Letniego Ogrodu Teatralnego maluchy przybyły tłumnie, by razem z rodzicami śledzić przygody ulubionych bohaterów.
W Dolinie Muminków wszystko toczyłoby się zwyczajnym trybem, gdyby nie fakt, że pewien czarodziej zgubił swój kapelusz, a może cylinder. Kapelusz ma magiczne właściwości i może na przykład przemienić Muminka w naprawdę groźnie wyglądającą istotę – ale może też dostarczyć sporo radości: na chmurkach, wyprodukowanych przez zaczarowany przedmiot, da się fruwać, odpowiednio sterując ogonkami. W Dolinie Muminków lato spędza Włóczykij, który staje się w przedstawieniu narratorem opowieści. Zawitają tu Topik i Topcia oraz, rzecz jasna, groźna Buka. Muminek, panna Migotka i Ryjek będą bawić się wesoło pod okiem Mamusi Muminka i Tatusia Muminka, a wszyscy razem spróbują oddać czarownikowi jego magiczny cylinder. Zwłaszcza że na Tatusia Muminka i tak on nie pasuje.
Pomysłowa i dość skomplikowana scenografia pozwalała w spektaklu przenosić odbiorców do Doliny Muminków oraz do domu Muminka, sugerować sceny rozgrywające się dalej oraz sygnalizować pory roku. To ostatnie to drobiazg, który jednak robi wrażenie: kołdry i pierzyny porozrzucane na dachach i łąkach znienacka zamieniają się w czapy śniegu, które topnieją i stopniowo znikają z nadejściem wiosny. Na łąkach zakwitają kwiaty (sprytnie rozmieszczane w kieszonkach zastawek), a jesienią zastępują je przyklejane do „trawy” liście. Miło obserwuje się, jak aktorzy od niechcenia i przy okazji wykonywania piosenek zmieniają dekoracje przez kilka małych, ale dobrze przemyślanych gestów. Zaskakuje zdalnie sterowany stolik, który może zawieźć do Włóczykija talerz pełen naleśników. Dzieci oczarował za to z pewnością dom Muminka: twórcy spektaklu, wierni Tove Jansson, pozostawili go w takim kształcie, w jakim funkcjonuje w wersji książkowej i dobranocce. Ale domek w Teatrze Dzieci Zagłębia miał nie tylko otwierane drzwi i okna (w których czasem pokazywali się bohaterowie). Rozszczepienie przedniej ściany przenosiło odbiorców prosto do wnętrza domu, ukazując wielkie łóżko lub komodę. To robiło wrażenie na małych widzach, lecz i dorośli nie pozostawali obojętnie na uroki scenografii, która pozwalała zapomnieć o umowności teatralnego przedstawienia.
Urozmaicenie opowieści stanowiły zmiany perspektywy. To umożliwiło rozciągnięcie sceny w przestrzeni. Poza zwykłymi lalkami, prezentującymi bohaterów, aktorzy mieli przygotowane jeszcze ich warianty: Muminka, Migotkę i Ryjka w wersji na chmurkach (ponieważ nie były to rysunki a wypukłe sylwetki postaci, wiele dzieci uwierzyło w przeniesienie się bohaterów na zaczarowane obłoki) i wycięte z kartonu małe figurki na patykach – te pozwoliły na przedstawianie drogi do Doliny Muminków: kiedy bohaterowie „szli” po odległych pagórkach, wyglądali, jakby byli rzeczywiście bardzo daleko. Te proste przecież zabiegi uwiarygodniały historię i pozwalały zapomnieć o ograniczeniu przestrzeni scenicznej. Dzieci mogły oglądać kilka błyskawicznie zmienianych planów i dzięki temu uwierzyć w istnienie Doliny Muminków (a nie tylko jej fragmentu).
Same lalki animowane były przez aktorów Teatru Dzieci Zagłębia tak, że łatwo było zapomnieć o istnieniu tych ostatnich (zresztą, w zielonych strojach i cylindrach nie rzucali się zbytnio w oczy, zdominowani przez postacie). Niekwestionowanym królem sceny okazał się Ryjek, którego mikrogesty i postawy dopracowane w każdym szczególe budziły radość dzieci. Aktor prowadzący Ryjka wydawał się być zrośnięty ze swoją lalką, idealnie przedstawiał charakter postaci (a ten, jak wiadomo, otwiera drogę do komizmu). Na pochwałę zasługują wszyscy aktorzy – ani na chwilę nie pozwolili widzom wyrwać się z rytmu opowieści. Doszło nawet do tego, że gdy na scenę wkroczyła Buka i zapaliła oczy-latarki, kilkoro maluchów zaczęło płakać (i płacz pojawiał się zawsze na wejście tej przerażającej bohaterki). Było się czego wystraszyć: ogromna, większa niż człowiek, szara Buka z dziwnym grymasem na twarzy i mrocznym pogłosem… Twórcy nie rozczarowali.
W spektaklu pojawiło się kilka piosenek, ładnie wkomponowanych w historię – ale uwagę zwracała przede wszystkim warstwa plastyczna bajki, obecność zachwycających dzieci rekwizytów (drogie kamienie, które świeciły się, przesypywane między palcami), otwierany „prawdziwy” domek… Wiele radości przyniósł Teatr Dzieci Zagłębia widzom – zgodnie z obietnicą: tym młodszym i tym trochę starszym.
Przekład: Irena Szuch-Wyszomirska
Adaptacja: Michał Wyszomirski
Reżyseria: Stanisław Ochmański
Czary
Wśród budzących sympatię dzieci i dorosłych bajkowych bohaterów Muminki niewątpliwie zajmują jedno z ważniejszych miejsc. Miłe i przyjazne stworki, żyjące w harmonii i zgodzie w odciętej od świata dolinie, przynoszą uśmiech i spokój. Nic dziwnego, że na ostatni spektakl w ramach tegorocznego Letniego Ogrodu Teatralnego maluchy przybyły tłumnie, by razem z rodzicami śledzić przygody ulubionych bohaterów.
W Dolinie Muminków wszystko toczyłoby się zwyczajnym trybem, gdyby nie fakt, że pewien czarodziej zgubił swój kapelusz, a może cylinder. Kapelusz ma magiczne właściwości i może na przykład przemienić Muminka w naprawdę groźnie wyglądającą istotę – ale może też dostarczyć sporo radości: na chmurkach, wyprodukowanych przez zaczarowany przedmiot, da się fruwać, odpowiednio sterując ogonkami. W Dolinie Muminków lato spędza Włóczykij, który staje się w przedstawieniu narratorem opowieści. Zawitają tu Topik i Topcia oraz, rzecz jasna, groźna Buka. Muminek, panna Migotka i Ryjek będą bawić się wesoło pod okiem Mamusi Muminka i Tatusia Muminka, a wszyscy razem spróbują oddać czarownikowi jego magiczny cylinder. Zwłaszcza że na Tatusia Muminka i tak on nie pasuje.
Pomysłowa i dość skomplikowana scenografia pozwalała w spektaklu przenosić odbiorców do Doliny Muminków oraz do domu Muminka, sugerować sceny rozgrywające się dalej oraz sygnalizować pory roku. To ostatnie to drobiazg, który jednak robi wrażenie: kołdry i pierzyny porozrzucane na dachach i łąkach znienacka zamieniają się w czapy śniegu, które topnieją i stopniowo znikają z nadejściem wiosny. Na łąkach zakwitają kwiaty (sprytnie rozmieszczane w kieszonkach zastawek), a jesienią zastępują je przyklejane do „trawy” liście. Miło obserwuje się, jak aktorzy od niechcenia i przy okazji wykonywania piosenek zmieniają dekoracje przez kilka małych, ale dobrze przemyślanych gestów. Zaskakuje zdalnie sterowany stolik, który może zawieźć do Włóczykija talerz pełen naleśników. Dzieci oczarował za to z pewnością dom Muminka: twórcy spektaklu, wierni Tove Jansson, pozostawili go w takim kształcie, w jakim funkcjonuje w wersji książkowej i dobranocce. Ale domek w Teatrze Dzieci Zagłębia miał nie tylko otwierane drzwi i okna (w których czasem pokazywali się bohaterowie). Rozszczepienie przedniej ściany przenosiło odbiorców prosto do wnętrza domu, ukazując wielkie łóżko lub komodę. To robiło wrażenie na małych widzach, lecz i dorośli nie pozostawali obojętnie na uroki scenografii, która pozwalała zapomnieć o umowności teatralnego przedstawienia.
Urozmaicenie opowieści stanowiły zmiany perspektywy. To umożliwiło rozciągnięcie sceny w przestrzeni. Poza zwykłymi lalkami, prezentującymi bohaterów, aktorzy mieli przygotowane jeszcze ich warianty: Muminka, Migotkę i Ryjka w wersji na chmurkach (ponieważ nie były to rysunki a wypukłe sylwetki postaci, wiele dzieci uwierzyło w przeniesienie się bohaterów na zaczarowane obłoki) i wycięte z kartonu małe figurki na patykach – te pozwoliły na przedstawianie drogi do Doliny Muminków: kiedy bohaterowie „szli” po odległych pagórkach, wyglądali, jakby byli rzeczywiście bardzo daleko. Te proste przecież zabiegi uwiarygodniały historię i pozwalały zapomnieć o ograniczeniu przestrzeni scenicznej. Dzieci mogły oglądać kilka błyskawicznie zmienianych planów i dzięki temu uwierzyć w istnienie Doliny Muminków (a nie tylko jej fragmentu).
Same lalki animowane były przez aktorów Teatru Dzieci Zagłębia tak, że łatwo było zapomnieć o istnieniu tych ostatnich (zresztą, w zielonych strojach i cylindrach nie rzucali się zbytnio w oczy, zdominowani przez postacie). Niekwestionowanym królem sceny okazał się Ryjek, którego mikrogesty i postawy dopracowane w każdym szczególe budziły radość dzieci. Aktor prowadzący Ryjka wydawał się być zrośnięty ze swoją lalką, idealnie przedstawiał charakter postaci (a ten, jak wiadomo, otwiera drogę do komizmu). Na pochwałę zasługują wszyscy aktorzy – ani na chwilę nie pozwolili widzom wyrwać się z rytmu opowieści. Doszło nawet do tego, że gdy na scenę wkroczyła Buka i zapaliła oczy-latarki, kilkoro maluchów zaczęło płakać (i płacz pojawiał się zawsze na wejście tej przerażającej bohaterki). Było się czego wystraszyć: ogromna, większa niż człowiek, szara Buka z dziwnym grymasem na twarzy i mrocznym pogłosem… Twórcy nie rozczarowali.
W spektaklu pojawiło się kilka piosenek, ładnie wkomponowanych w historię – ale uwagę zwracała przede wszystkim warstwa plastyczna bajki, obecność zachwycających dzieci rekwizytów (drogie kamienie, które świeciły się, przesypywane między palcami), otwierany „prawdziwy” domek… Wiele radości przyniósł Teatr Dzieci Zagłębia widzom – zgodnie z obietnicą: tym młodszym i tym trochę starszym.
poniedziałek, 5 września 2011
Frédérique Deghelt: Babunia
Świat Książki, Warszawa 2011.
Rehabilitacja
Ta książka nosi w sobie dwie historie, jest wolnym od sentymentu wyzwaniem rzuconym kulturze masowej: i to zarówno jeśli chodzi o traktowanie osób starszych, jak i o miłość do literatury. Kiedy wydawałoby się, że już nic nie zaskoczy odbiorców, a całość zmierzać będzie w kierunku baśni i zaburzy realność do końca, pojawia się epilog, a w nim druga – tym razem bardzo krótka – narracja, która nakazuje przeczytać całość jeszcze raz. I jeszcze raz, bo „Babunią” wcale nie tak łatwo się znudzić. Ta książka ma w sobie coś magnetycznego i nieważne, czy jest to tęsknota za światem idealnym, czy motyw czytania, który wszystkich miłośników dobrej lektury zjednoczy. Frédérique Deghelt dokonuje swoją powieścią nietypowego dzisiaj rozliczenia: każe zastanowić się nad życiem, przemijaniem, miłością i literaturą bez tkliwości i kiczu. Odrzuca banał, a potrafi wzruszyć. W narracji, której nie waham się nazwać piękną, przenosi czytelników do rzeczywistości istniejącej na wyciągnięcie ręki, a tak często odrzucanej.
Kiedy trzydziestoletnia Jade dowiaduje się że jej ukochana Babunia zasłabła, a ciotki – trzy córki, niczym trzy wiedźmy z „Hamleta” – postanowiły oddać ją do domu starców, umieralni dla niepoznaki nazwanej domem opieki, planuje porwanie. Zabiera babcię do swojego domu w Paryżu i zaczyna dzielić z nią życie. Owszem, ma własne problemy: rozpada się jej pięcioletni związek, w pociągu spotyka pewnego przystojnego Hindusa, a żaden wydawca nie chce opublikować pierwszej powieści kobiety. Mimo to nie waha się przed krokiem, na który żadna z ciotek nie umiałaby się zdecydować. Babunia zamieszkuje u Jade i chociaż na początku stara się nie być ciężarem, szybko przyzwyczaja się do nowego życia i odzyskuje wolność, na którą nie miałaby szans w umieralni. Dzieli się z wnuczką sekretami (a ta ze zdumieniem odkrywa, że nie miała pojęcia o prawdziwej Jeanne, nie: Babuni). Okazuje się, że obie kobiety, choć dzieli je pół wieku, są sobie bardzo potrzebne i wpłyną na siebie wzajemnie.
Deghelt swoją powieścią trafiła w sedno. Rzuca oskarżenie społeczeństwu, które tabuizuje starość. Pokazuje bezduszność i wygodnictwo tych, którzy bliskich oddają do domu starców zamiast zaopiekować się nimi i odwdzięczyć za miłość, wzbogacając przy okazji własne życie. Babunia, wbrew powszechnym opiniom, nie jest ciężarem dla Jade, a przynosi jej nieocenioną pomoc jako czytelniczka i krytyk powieści. To nie stara osoba, skazana na bezmyślną wegetację, a kobieta, która może jeszcze znaleźć miłość. Ale w tym odkrywaniu charakteru i tajemnic życia Babuni nie ma lamentu ani nachalnego dydaktyzmu: autorka przechodzi momentami w baśń, wszystko dobrze się skończyło, nie ma powodu do narzekania, Babunia może cieszyć się życiem.
Sielanka trwa i obejmuje także literaturę. Babunia jest czytelnikiem idealnym, rozumie każde słowo, przezywa i zastanawia się nad lekturami. Doświadcza tego, co zostało odebrane społeczeństwu konsumpcyjnemu, a za czym tęskni wielu odbiorców. Autotematyczne refleksje stanowią mocny punkt książki, podobnie zresztą jak refleksje o starości, przefiltrowane przez umysł starszej bohaterki. Deghelt wykazuje się tu niebywałą delikatnością i celnością spostrzeżeń: apogeum historia osiąga w chwili, gdy babcia i wnuczka wybierają się wspólnie na zakupy do sklepu z bielizną.
Książka pozwala rozsmakować się w każdym słowie (choć na początku lekko rozchwiały się kwestie podmiotu i zaimków w kolejnych zdaniach): tu nie liczy się fabuła, a sposób jej prezentowania, autorka umożliwia czytelnikom zachwycanie się nie tylko formą, ale i treścią.
A potem przychodzi epilog.
Rehabilitacja
Ta książka nosi w sobie dwie historie, jest wolnym od sentymentu wyzwaniem rzuconym kulturze masowej: i to zarówno jeśli chodzi o traktowanie osób starszych, jak i o miłość do literatury. Kiedy wydawałoby się, że już nic nie zaskoczy odbiorców, a całość zmierzać będzie w kierunku baśni i zaburzy realność do końca, pojawia się epilog, a w nim druga – tym razem bardzo krótka – narracja, która nakazuje przeczytać całość jeszcze raz. I jeszcze raz, bo „Babunią” wcale nie tak łatwo się znudzić. Ta książka ma w sobie coś magnetycznego i nieważne, czy jest to tęsknota za światem idealnym, czy motyw czytania, który wszystkich miłośników dobrej lektury zjednoczy. Frédérique Deghelt dokonuje swoją powieścią nietypowego dzisiaj rozliczenia: każe zastanowić się nad życiem, przemijaniem, miłością i literaturą bez tkliwości i kiczu. Odrzuca banał, a potrafi wzruszyć. W narracji, której nie waham się nazwać piękną, przenosi czytelników do rzeczywistości istniejącej na wyciągnięcie ręki, a tak często odrzucanej.
Kiedy trzydziestoletnia Jade dowiaduje się że jej ukochana Babunia zasłabła, a ciotki – trzy córki, niczym trzy wiedźmy z „Hamleta” – postanowiły oddać ją do domu starców, umieralni dla niepoznaki nazwanej domem opieki, planuje porwanie. Zabiera babcię do swojego domu w Paryżu i zaczyna dzielić z nią życie. Owszem, ma własne problemy: rozpada się jej pięcioletni związek, w pociągu spotyka pewnego przystojnego Hindusa, a żaden wydawca nie chce opublikować pierwszej powieści kobiety. Mimo to nie waha się przed krokiem, na który żadna z ciotek nie umiałaby się zdecydować. Babunia zamieszkuje u Jade i chociaż na początku stara się nie być ciężarem, szybko przyzwyczaja się do nowego życia i odzyskuje wolność, na którą nie miałaby szans w umieralni. Dzieli się z wnuczką sekretami (a ta ze zdumieniem odkrywa, że nie miała pojęcia o prawdziwej Jeanne, nie: Babuni). Okazuje się, że obie kobiety, choć dzieli je pół wieku, są sobie bardzo potrzebne i wpłyną na siebie wzajemnie.
Deghelt swoją powieścią trafiła w sedno. Rzuca oskarżenie społeczeństwu, które tabuizuje starość. Pokazuje bezduszność i wygodnictwo tych, którzy bliskich oddają do domu starców zamiast zaopiekować się nimi i odwdzięczyć za miłość, wzbogacając przy okazji własne życie. Babunia, wbrew powszechnym opiniom, nie jest ciężarem dla Jade, a przynosi jej nieocenioną pomoc jako czytelniczka i krytyk powieści. To nie stara osoba, skazana na bezmyślną wegetację, a kobieta, która może jeszcze znaleźć miłość. Ale w tym odkrywaniu charakteru i tajemnic życia Babuni nie ma lamentu ani nachalnego dydaktyzmu: autorka przechodzi momentami w baśń, wszystko dobrze się skończyło, nie ma powodu do narzekania, Babunia może cieszyć się życiem.
Sielanka trwa i obejmuje także literaturę. Babunia jest czytelnikiem idealnym, rozumie każde słowo, przezywa i zastanawia się nad lekturami. Doświadcza tego, co zostało odebrane społeczeństwu konsumpcyjnemu, a za czym tęskni wielu odbiorców. Autotematyczne refleksje stanowią mocny punkt książki, podobnie zresztą jak refleksje o starości, przefiltrowane przez umysł starszej bohaterki. Deghelt wykazuje się tu niebywałą delikatnością i celnością spostrzeżeń: apogeum historia osiąga w chwili, gdy babcia i wnuczka wybierają się wspólnie na zakupy do sklepu z bielizną.
Książka pozwala rozsmakować się w każdym słowie (choć na początku lekko rozchwiały się kwestie podmiotu i zaimków w kolejnych zdaniach): tu nie liczy się fabuła, a sposób jej prezentowania, autorka umożliwia czytelnikom zachwycanie się nie tylko formą, ale i treścią.
A potem przychodzi epilog.
niedziela, 4 września 2011
Magdalena Zych: Siedem szklanek
Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.
Historia jednej znajomości
A zaczyna się zupełnie zwyczajnie, tak zwyczajnie i stereotypowo, że można by się od książki od razu oderwać i nie tęsknić za nią – tyle że ciekawość nie pozwala, każdy chce się dowiedzieć, jak też autorka wybrnie z banału, w który sama i na własne życzenie się wpakowała w poszukiwaniu skandalu, tandetnej sensacji a może tylko medialnego tematu. I tak po chwili zaskoczenia czytelnicy dają się wciągnąć w powieść, która realizuje zagadnienia queer z całą naturalnością i spokojem dotąd zarezerwowanym wyłącznie dla damsko-męskich historii. Oto bowiem na imprezie Kuba dostrzega dziewczynę, o której mógłby marzyć. Szybko okazuje się, że owa piękność to Emil, gospodarz imprezy, gej i artysta. Na tę wiadomość Kuba reaguje złością, niepewny, jak powinien traktować nowego kolegę. Tymczasem niespeszony Emil zaczyna Kubę uwodzić i nic sobie nie robi z konwenansów czy znajomych. Zresztą Emil chętnie spotyka się z rozmaitymi przedstawicielami obu płci i nie jest zbyt stały w uczuciach. Rozflirtowany i niezaangażowany na poważnie w żaden związek, przyzwyczaił wszystkich do swojego beztroskiego sposobu bycia. Kuba nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jak szybko zacznie mu na Emilu zależeć.
W „Siedmiu szklankach” Magdalena Zych prezentuje historię związku Kuby i Emila, ale to, co istotne, rezygnuje z typowej dotąd w powieściach z wątkiem queer wulgarności. W jej ujęciu miłość Kuby do Emila nie należy do uczuć, które dałoby się wyśmiać czy wyszydzić: to, co przeżywa bohater, udzielać się będzie czytelnikom, którzy w homoerotycznej relacji nie dostrzegą nic nienaturalnego. Autorka nie unika tematu seksu, ale znacznie bardziej interesuje ją emocjonalna strona związku: woli skupiać się na skomplikowanych psychologicznych problemach niż na sprawach łóżkowych – to także pomaga jej unikać wulgarności i unormalnić życie Kuby i Emila. Odrzuca stereotypy na temat homoseksualistów, Emil w pewnym momencie mówi, że nie potrzebuje parad równości: kiedy zechce przejść się w sukience po mieście, po prostu to zrobi.
Emil to bohater o niezaprzeczalnym uroku osobistym – i literacki sukces Magdaleny Zych. Cienka linia oddziela podziw wobec tej postaci od irytacji. Autorce udało się do Emila przekonać przedstawicieli książkowego świata i samych odbiorców, co bardzo pomaga w uwiarygodnieniu akcji. Emil, który nic sobie nie robi z moralności, obyczajów czy opinii ludzi, jest czystą wolnością; może realizować swoje pragnienia i budzić wyłącznie sympatię. Nie ma tu miejsca na wrogość wobec homoseksualizmu, przecież Emil nie wiadomo jakim sposobem wywalczył sobie prawo do bycia sobą – może to najbardziej atrakcyjna jego cecha?
Cała opowieść utrzymana jest w rytmie migawek, jakby scen z życia widzianego jako jedna wielka impreza. Pomagają w tym cytaty z piosenek, ale i kolejne rozrywkowe eskapady bohaterów: podczas suto zakrapianych towarzyskich spotkań rozgrywają się czasem sceny, które zachwiać mogą każdym związkiem. Ale Magdalena Zych sprytnie wplata też do książki kryptocytaty – Jeremi Przybora, o dziwo, bardzo dobrze pasuje do wykreowanego świata. Należą się autorce brawa za odważne literackie skojarzenia i umiejętność włączania ich do książki bez zgrzytów.
O „Siedmiu szklankach” można by długo pisać w samych superlatywach. To tom, który zwraca na siebie uwagę. Autorka zatrzymała się nie nad budzącym kontrowersje związkiem ciał, ale nad subtelniejszym i trudniejszym do uchwycenia związkiem dusz. Z tej próby wyszła zwycięsko, a „Siedem szklanek” deklasuje wszelkie pisane dla wywołania skandalu gejowskie historie. Nie ma znaczenia płeć kochanków, liczy się samo piękne i trudne uczucie, opisane z werwą i pomysłem.
Historia jednej znajomości
A zaczyna się zupełnie zwyczajnie, tak zwyczajnie i stereotypowo, że można by się od książki od razu oderwać i nie tęsknić za nią – tyle że ciekawość nie pozwala, każdy chce się dowiedzieć, jak też autorka wybrnie z banału, w który sama i na własne życzenie się wpakowała w poszukiwaniu skandalu, tandetnej sensacji a może tylko medialnego tematu. I tak po chwili zaskoczenia czytelnicy dają się wciągnąć w powieść, która realizuje zagadnienia queer z całą naturalnością i spokojem dotąd zarezerwowanym wyłącznie dla damsko-męskich historii. Oto bowiem na imprezie Kuba dostrzega dziewczynę, o której mógłby marzyć. Szybko okazuje się, że owa piękność to Emil, gospodarz imprezy, gej i artysta. Na tę wiadomość Kuba reaguje złością, niepewny, jak powinien traktować nowego kolegę. Tymczasem niespeszony Emil zaczyna Kubę uwodzić i nic sobie nie robi z konwenansów czy znajomych. Zresztą Emil chętnie spotyka się z rozmaitymi przedstawicielami obu płci i nie jest zbyt stały w uczuciach. Rozflirtowany i niezaangażowany na poważnie w żaden związek, przyzwyczaił wszystkich do swojego beztroskiego sposobu bycia. Kuba nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jak szybko zacznie mu na Emilu zależeć.
W „Siedmiu szklankach” Magdalena Zych prezentuje historię związku Kuby i Emila, ale to, co istotne, rezygnuje z typowej dotąd w powieściach z wątkiem queer wulgarności. W jej ujęciu miłość Kuby do Emila nie należy do uczuć, które dałoby się wyśmiać czy wyszydzić: to, co przeżywa bohater, udzielać się będzie czytelnikom, którzy w homoerotycznej relacji nie dostrzegą nic nienaturalnego. Autorka nie unika tematu seksu, ale znacznie bardziej interesuje ją emocjonalna strona związku: woli skupiać się na skomplikowanych psychologicznych problemach niż na sprawach łóżkowych – to także pomaga jej unikać wulgarności i unormalnić życie Kuby i Emila. Odrzuca stereotypy na temat homoseksualistów, Emil w pewnym momencie mówi, że nie potrzebuje parad równości: kiedy zechce przejść się w sukience po mieście, po prostu to zrobi.
Emil to bohater o niezaprzeczalnym uroku osobistym – i literacki sukces Magdaleny Zych. Cienka linia oddziela podziw wobec tej postaci od irytacji. Autorce udało się do Emila przekonać przedstawicieli książkowego świata i samych odbiorców, co bardzo pomaga w uwiarygodnieniu akcji. Emil, który nic sobie nie robi z moralności, obyczajów czy opinii ludzi, jest czystą wolnością; może realizować swoje pragnienia i budzić wyłącznie sympatię. Nie ma tu miejsca na wrogość wobec homoseksualizmu, przecież Emil nie wiadomo jakim sposobem wywalczył sobie prawo do bycia sobą – może to najbardziej atrakcyjna jego cecha?
Cała opowieść utrzymana jest w rytmie migawek, jakby scen z życia widzianego jako jedna wielka impreza. Pomagają w tym cytaty z piosenek, ale i kolejne rozrywkowe eskapady bohaterów: podczas suto zakrapianych towarzyskich spotkań rozgrywają się czasem sceny, które zachwiać mogą każdym związkiem. Ale Magdalena Zych sprytnie wplata też do książki kryptocytaty – Jeremi Przybora, o dziwo, bardzo dobrze pasuje do wykreowanego świata. Należą się autorce brawa za odważne literackie skojarzenia i umiejętność włączania ich do książki bez zgrzytów.
O „Siedmiu szklankach” można by długo pisać w samych superlatywach. To tom, który zwraca na siebie uwagę. Autorka zatrzymała się nie nad budzącym kontrowersje związkiem ciał, ale nad subtelniejszym i trudniejszym do uchwycenia związkiem dusz. Z tej próby wyszła zwycięsko, a „Siedem szklanek” deklasuje wszelkie pisane dla wywołania skandalu gejowskie historie. Nie ma znaczenia płeć kochanków, liczy się samo piękne i trudne uczucie, opisane z werwą i pomysłem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)