Media Rodzina, Poznań 2011.
Miłość ojca
Dwa tytuły tej publikacji idealnie się uzupełniają. Co ciekawe, w polskim tłumaczeniu brzmią lepiej niż w wersji oryginalnej, zapewniając szokujące zderzenie dwóch światów. „Cudowny chłopiec. Mój uzależniony syn” to dramatyczna – ale wolna od tanich sentymentów – opowieść ojca o próbach wyrwania dziecka z nałogu. Do tej pory historie poświęcone narkomanii spychane były na margines literatury faktu, a z pewnością już przegrywały ze świadectwami osób nieuleczalnie chorych i ich bliskich. David Sheff rzuca wyzwanie temu trendowi (auto)biografizmu i prezentuje historię swojego syna, Nica, jako studium choroby i prywatny pamiętnik.
Nic uzależnił się od metamfetaminy. W krótkim czasie z wesołego, kreatywnego i uzdolnionego chłopaka stał się narkomanem, wrakiem człowieka, pozbawionym jakichkolwiek moralnych hamulców. David Sheff podjął niezwykle trudną walkę, próbując uratować swoje dziecko, które właśnie zyskało możliwość decydowania o własnym losie. „Cudowny chłopiec” prowadzi czytelników przez kolejne fazy choroby (bo autor traktuje uzależnienie jak chorobę) i pokazuje, jak zachowanie Nica wpłynęło na losy jego rodziny. Sheff cofa się do dzieciństwa syna, przedstawia jego oryginalne pomysły i zabawy, lecz cały czas, niemal obsesyjnie, szuka przyczyn sięgnięcia po narkotyki – i momentów, które mogły to zasygnalizować. Opowiada o traumie, jaką był dla chłopca rozwód rodziców i podział obowiązków wychowawczych, przechodzi do pierwszego kontaktu syna z narkotykami i własnego strachu o dziecko. Tak zaczyna się relacja, która wieloma odbiorcami zapewne wstrząśnie.
David Sheff pisze o Nicu na dwa sposoby: wychwala jego talenty, mnoży przykłady, które udowodnią wartościowość chłopaka, pokazuje go jako wrażliwego i niezwykle pomysłowego nastolatka, inteligentniejszego od reszty rówieśników. Każdy okres trzeźwości Nica, każda próba stworzenia nowego planu na życie daje Sheffowi nadzieję – i wyzwala pokłady optymizmu. Ale jest też drugi Nic, Nic pod wpływem narkotyku, niebezpieczny, agresywny i bezlitośnie raniący najbliższych. Nic, który kradnie osiem dolarów – wszystkie oszczędności małego braciszka – i Nic, który włamuje się do domu ojca. Nic, z którym Sheff ciągle walczy – o rozpoczęcie kuracji odwykowej. Happy end rozmywa się w kolejnych powrotach do nałogu: po kilku miesiącach, a czasem nawet latach życia w trzeźwości, Nic z powrotem sięga po metamfetaminę i koszmar – jego oraz jego bliskich – zaczyna się od początku.
Ale równie ważny temat stanowi w tej książce wizja rodziny narkomana. David Sheff prezentuje kolejne fazy przechodzenia przez straszną prawdę: od odrzucania myśli o uzależnieniu syna po wyniszczającą fizycznie, psychicznie i finansowo walkę o dziecko. Uczy się stanowczości i niedawania wiary obłudnym zapewnieniom syna, który zrobi wszystko, by móc dalej zażywać metamfetaminę. Bierze udział w spotkaniach grup wsparcia i odwiedza psychologów (świadkami dramatu są przecież także kilkulatki – dzieci Sheffa z drugiego małżeństwa), szuka wiadomości o narkotykach, programach leczenia i zmianach, jakie zachodzą w organizmie uzależnionego. Wiele razy dochodzi do punktu, w którym sądzi, że nie zniesie kolejnego ciosu. I za każdym razem podnosi się, by pomóc dziecku.
Książka napisana została prosto i w formie pamiętnika, który czyta się wręcz zachłannie – tak przepełniona jest emocjami. David Sheff wielokrotnie podkreśla, że narkomani, wbrew powszechnym opiniom, nie mogą uratować się przez proste odstawienie środków uzależniających, bo nie potrafią już podejmować racjonalnych decyzji. Tym samym chce zmienić powszechne postrzeganie narkomanii, a także dać świadectwo trudnej i wyniszczającej walki o życie i zdrowie. To nie tylko tom o uzależnieniu, ale i o sile prawdziwej ojcowskiej miłości.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
wtorek, 31 maja 2011
poniedziałek, 30 maja 2011
Don Marr: Światło zastane w praktyce
Galaktyka, Łódź 2011.
Na słońcu
Ci, którzy profesjonalnie zajmują się fotografią, są zwolennikami albo rozbudowanych i komplikowanych schematów oświetleniowych (stosowanych nie tylko w warunkach studyjnych), albo oświetlenia minimalistycznego, to jest maksymalnego ograniczania źródeł światła do oszczędnie stosowanych lamp błyskowych. Don Marr proponuje w tomie „Światło zastane w praktyce” trzecią, ekstremalną opcję – niemal całkowitą rezygnację ze sztucznych i specjalnie przygotowanych lamp. Według niego do robienia poprawnych (a często i bardzo interesujących) portretów czy fotografii przedmiotów idealnie sprawdzić się może naturalne światło dzienne – bez względu na stopień zachmurzenia. Cała trudność polega na umiejętnym wykorzystaniu zastanych poza studiem, w plenerze, warunków. Tego właśnie Don Marr w swojej publikacji uczy.
Zajmuje się autor obalaniem zdjęciowych mitów: każdy, kto kiedykolwiek interesował się fotografią, pamięta zapewne przestrogi o tym, że nie powinno się robić zdjęć przy pełnym nasłonecznieniu, czy – że należy unikać miejsc, w których słońce tworzy niejednolite plamy światła (na przykład gdy przesącza się przez korony drzew). Don Marr udowadnia, że takie warunki mogą stać się sprzymierzeńcem fotografa, wystarczy tylko trochę wprawy i dobre oko. Z jego pouczeń skorzystają i zawodowi fotografowie, kiedy nie będą mieli czasu na rozstawienie reflektorów – i amatorzy, którzy zwyczajnie nie mają wystarczającej ilości sprzętu do precyzyjnego malowania światłem. Autor podkreśla, że jego rozwiązania nie wymagają dużych nakładów finansowych – jedyne wydatki, jakie czekają jego uczniów, to koszty styropianowych „blend” oraz kawałka czarnego aksamitu pochłaniającego światło.
Don Marr wykazuje się niezwykłą kreatywnością w odnajdowaniu planów zdjęciowych w najbliższej przestrzeni. Raz ustawi swojego modela przy samym murze, który spełni rolę blendy, raz pod przejazdem na autostradzie. Wykorzystuje świetliki w dachach centrów handlowych i błyszczące blaty stolików w kawiarni. W wyjątkowych przypadkach tworzy plenerowe studio z kawałków styropianu. Bez reflektorów i lamp, bez wymyślnych schematów oświetlenia, bez możliwości przestawiania słońca da się zdziałać bardzo wiele, co Don Marr udowadnia. Ograniczenie źródeł światła nie oznacza przecież ograniczenia stylów portretów czy ciekawych efektów.
W publikacji tej autora interesują przede wszystkim klasyczne portrety, stosunkowo niewiele w niej efektownych zabaw ze światłem, dziwnego, gry cieni czy nieregularnego oświetlenia na twarzach modeli. Nic w tym dziwnego, skoro założeniem autora było przekonanie czytelników do wybierania światła zastanego jako alternatywy wobec sztucznego oświetlenia, nie unaocznianie możliwości kreatywnego fotografowania.
Don Marr pokazuje, jak obłaskawić słońce. Prawdopodobnie nie przekona do siebie tych, którzy lubią bawić się reflektorami i lampami – ale też przyczyni się do lepszego zrozumienia natury światła słonecznego, pokaże, jak znajdować tunele światła i naturalne zastawki. Reszta będzie już zależeć od odbiorców i ich gotowości do wypróbowywania nowych metod.
Na słońcu
Ci, którzy profesjonalnie zajmują się fotografią, są zwolennikami albo rozbudowanych i komplikowanych schematów oświetleniowych (stosowanych nie tylko w warunkach studyjnych), albo oświetlenia minimalistycznego, to jest maksymalnego ograniczania źródeł światła do oszczędnie stosowanych lamp błyskowych. Don Marr proponuje w tomie „Światło zastane w praktyce” trzecią, ekstremalną opcję – niemal całkowitą rezygnację ze sztucznych i specjalnie przygotowanych lamp. Według niego do robienia poprawnych (a często i bardzo interesujących) portretów czy fotografii przedmiotów idealnie sprawdzić się może naturalne światło dzienne – bez względu na stopień zachmurzenia. Cała trudność polega na umiejętnym wykorzystaniu zastanych poza studiem, w plenerze, warunków. Tego właśnie Don Marr w swojej publikacji uczy.
Zajmuje się autor obalaniem zdjęciowych mitów: każdy, kto kiedykolwiek interesował się fotografią, pamięta zapewne przestrogi o tym, że nie powinno się robić zdjęć przy pełnym nasłonecznieniu, czy – że należy unikać miejsc, w których słońce tworzy niejednolite plamy światła (na przykład gdy przesącza się przez korony drzew). Don Marr udowadnia, że takie warunki mogą stać się sprzymierzeńcem fotografa, wystarczy tylko trochę wprawy i dobre oko. Z jego pouczeń skorzystają i zawodowi fotografowie, kiedy nie będą mieli czasu na rozstawienie reflektorów – i amatorzy, którzy zwyczajnie nie mają wystarczającej ilości sprzętu do precyzyjnego malowania światłem. Autor podkreśla, że jego rozwiązania nie wymagają dużych nakładów finansowych – jedyne wydatki, jakie czekają jego uczniów, to koszty styropianowych „blend” oraz kawałka czarnego aksamitu pochłaniającego światło.
Don Marr wykazuje się niezwykłą kreatywnością w odnajdowaniu planów zdjęciowych w najbliższej przestrzeni. Raz ustawi swojego modela przy samym murze, który spełni rolę blendy, raz pod przejazdem na autostradzie. Wykorzystuje świetliki w dachach centrów handlowych i błyszczące blaty stolików w kawiarni. W wyjątkowych przypadkach tworzy plenerowe studio z kawałków styropianu. Bez reflektorów i lamp, bez wymyślnych schematów oświetlenia, bez możliwości przestawiania słońca da się zdziałać bardzo wiele, co Don Marr udowadnia. Ograniczenie źródeł światła nie oznacza przecież ograniczenia stylów portretów czy ciekawych efektów.
W publikacji tej autora interesują przede wszystkim klasyczne portrety, stosunkowo niewiele w niej efektownych zabaw ze światłem, dziwnego, gry cieni czy nieregularnego oświetlenia na twarzach modeli. Nic w tym dziwnego, skoro założeniem autora było przekonanie czytelników do wybierania światła zastanego jako alternatywy wobec sztucznego oświetlenia, nie unaocznianie możliwości kreatywnego fotografowania.
Don Marr pokazuje, jak obłaskawić słońce. Prawdopodobnie nie przekona do siebie tych, którzy lubią bawić się reflektorami i lampami – ale też przyczyni się do lepszego zrozumienia natury światła słonecznego, pokaże, jak znajdować tunele światła i naturalne zastawki. Reszta będzie już zależeć od odbiorców i ich gotowości do wypróbowywania nowych metod.
niedziela, 29 maja 2011
Ruta Sepetys: Szare śniegi Syberii
Nasza Księgarnia, Warszawa 2011.
Mrok historii
Do książek dla dzieci i młodzieży coraz odważniej wkraczają trudne tematy historyczne – we wstrząsających powieściach suche informacje z podręczników zamieniają się w tworzywo literackie i sprawiają, że młodzi ludzie mogą z większym zaangażowaniem poznawać mroczne strony przeszłości. Obok „Szarych śniegów Syberii” nie da się przejść obojętnie: to książka, która poruszy zarówno młodzież jak i dorosłych – jeśli ci ostatni zdecydują się na lekturę. Ruta Sepetys proponuje relację spod znaku literatury łagrowej, opowiedzianą z perspektywy nastolatki i przefiltrowaną przez lekko naiwną fabułę.
Lina ma piętnaście lat, kiedy w 1941 roku razem z matką i młodszym bratem zostaje wysłana na Syberię. Podczas wyczerpującej podróży w nieludzkich warunkach udaje jej się jeszcze przez moment zobaczyć z ojcem. Poznaje też pewnego chłopaka, który stanie się dla niej kimś ważnym. Od początku dziewczyna styka się z chorobami i śmiercią, a ponieważ przeżywa właśnie nastoletni bunt, musi dodatkowo się pilnować, by nie sprowadzić nieszczęścia na swoich najbliższych. Pobyt w kolejnych obozach pracy łączy się w historii z obrazami niezłomności i dumy: mama Liny udowadnia, że w każdych warunkach trzeba starać się zachować godność. Ruta Sepetys nie oszczędza odbiorcom scen śmierci (nawet – najbliższych), wycieńczenia czy upodlenia. Nie porusza jedynie tematu gwałtów i zdrady, a właściwie przedstawia je w szczątkowej formie: matka ukochanego Liny, by ocalić dziecko, musi oddawać się prześladowcom, zdrajców wśród zesłańców nie ma, przynajmniej – w pobliżu bohaterki. Za to chwile rozstań i śmierci przedstawia Sepetys tak, że trudno będzie odbiorcom powstrzymać łzy.
W „Szarych śniegach Syberii” opowieść jest – w porównaniu z literaturą faktu – mocno uproszczona i uporządkowana, co nie znaczy, że przewidywalna. Zwłaszcza że nie ma otoczki ochronnej dla bohaterów. Pewne złagodzenie ostrej fabuły przynosi talent głównej bohaterki: Lina potrafi pięknie rysować i zaobserwowane sceny utrwala w pospiesznych szkicach. Zatrzymuje historię, by opowiedzieć o tym, co działo się z ludźmi – ale sztuka staje się dla niej także azylem i nadzieją na spotkanie z ojcem. W narracji – to wytchnienie od ponurej i przerażającej rzeczywistości, co ważne, Ruta Sepetys doskonale radzi sobie z opisywaniem procesu tworzenia rysunków, działa na wyobraźnię i jest niezwykle przekonująca – plastyczne fragmenty mogą zachwycać.
Rytm opowieści nadaje długa podróż (trasa drogi została przedstawiona na pierwszych stronach książki) – ale równolegle autorka rozwija też pomniejsze wątki: przyspieszone dojrzewanie Jonasa (ten motyw zrealizowała wręcz mistrzowsko), relacje między Liną a jej kolegą z wagonu, profetyczne rozmowy dziecka ze zmarłą lalką, odsłanianie ludzkiej twarzy jednego z prześladowców. Sepetys kilku spraw nie wyjaśnia. Utrzymuje stałe cechy charaktery dorosłych postaci – mama Liny i Jonasa jest niezłomna i dzielna, a jeden z towarzyszy podróży – wiecznie niezadowolony, złośliwy i okrutny. Mimo to mama bohaterki opiekuje się nim troskliwie – do końca dla młodych odbiorców będzie przyczyna takiej postawy zagadką.
Autorka doprowadza do punktu, w którym nie ma już nadziei i szans na ocalenie – by za moment zaproponować jeszcze jeden cud. Opowieści o losach postaci nie kończy, jedynie w epilogu sygnalizuje zamknięcie pewnego wątku – paradoksalnie to zamknięcie staje się jednocześnie otwarciem na kolejne pytania. W posłowiu do polskiego wydania Jan Jerzy Milewski tłumaczy, że podobne losy spotykały i polskie dzieci.
„Szare śniegi Syberii” to książka wzruszająca i piękna, bardzo smutna, chociaż niepozbawiona akcentów optymistycznych. Przybliża młodym odbiorcom trudną historię. Powieść Ruty Sepetys czyta się szybko i dobrze – ale trzeba się liczyć z przeniesieniem na kilka godzin do okrutnej przeszłości.
Mrok historii
Do książek dla dzieci i młodzieży coraz odważniej wkraczają trudne tematy historyczne – we wstrząsających powieściach suche informacje z podręczników zamieniają się w tworzywo literackie i sprawiają, że młodzi ludzie mogą z większym zaangażowaniem poznawać mroczne strony przeszłości. Obok „Szarych śniegów Syberii” nie da się przejść obojętnie: to książka, która poruszy zarówno młodzież jak i dorosłych – jeśli ci ostatni zdecydują się na lekturę. Ruta Sepetys proponuje relację spod znaku literatury łagrowej, opowiedzianą z perspektywy nastolatki i przefiltrowaną przez lekko naiwną fabułę.
Lina ma piętnaście lat, kiedy w 1941 roku razem z matką i młodszym bratem zostaje wysłana na Syberię. Podczas wyczerpującej podróży w nieludzkich warunkach udaje jej się jeszcze przez moment zobaczyć z ojcem. Poznaje też pewnego chłopaka, który stanie się dla niej kimś ważnym. Od początku dziewczyna styka się z chorobami i śmiercią, a ponieważ przeżywa właśnie nastoletni bunt, musi dodatkowo się pilnować, by nie sprowadzić nieszczęścia na swoich najbliższych. Pobyt w kolejnych obozach pracy łączy się w historii z obrazami niezłomności i dumy: mama Liny udowadnia, że w każdych warunkach trzeba starać się zachować godność. Ruta Sepetys nie oszczędza odbiorcom scen śmierci (nawet – najbliższych), wycieńczenia czy upodlenia. Nie porusza jedynie tematu gwałtów i zdrady, a właściwie przedstawia je w szczątkowej formie: matka ukochanego Liny, by ocalić dziecko, musi oddawać się prześladowcom, zdrajców wśród zesłańców nie ma, przynajmniej – w pobliżu bohaterki. Za to chwile rozstań i śmierci przedstawia Sepetys tak, że trudno będzie odbiorcom powstrzymać łzy.
W „Szarych śniegach Syberii” opowieść jest – w porównaniu z literaturą faktu – mocno uproszczona i uporządkowana, co nie znaczy, że przewidywalna. Zwłaszcza że nie ma otoczki ochronnej dla bohaterów. Pewne złagodzenie ostrej fabuły przynosi talent głównej bohaterki: Lina potrafi pięknie rysować i zaobserwowane sceny utrwala w pospiesznych szkicach. Zatrzymuje historię, by opowiedzieć o tym, co działo się z ludźmi – ale sztuka staje się dla niej także azylem i nadzieją na spotkanie z ojcem. W narracji – to wytchnienie od ponurej i przerażającej rzeczywistości, co ważne, Ruta Sepetys doskonale radzi sobie z opisywaniem procesu tworzenia rysunków, działa na wyobraźnię i jest niezwykle przekonująca – plastyczne fragmenty mogą zachwycać.
Rytm opowieści nadaje długa podróż (trasa drogi została przedstawiona na pierwszych stronach książki) – ale równolegle autorka rozwija też pomniejsze wątki: przyspieszone dojrzewanie Jonasa (ten motyw zrealizowała wręcz mistrzowsko), relacje między Liną a jej kolegą z wagonu, profetyczne rozmowy dziecka ze zmarłą lalką, odsłanianie ludzkiej twarzy jednego z prześladowców. Sepetys kilku spraw nie wyjaśnia. Utrzymuje stałe cechy charaktery dorosłych postaci – mama Liny i Jonasa jest niezłomna i dzielna, a jeden z towarzyszy podróży – wiecznie niezadowolony, złośliwy i okrutny. Mimo to mama bohaterki opiekuje się nim troskliwie – do końca dla młodych odbiorców będzie przyczyna takiej postawy zagadką.
Autorka doprowadza do punktu, w którym nie ma już nadziei i szans na ocalenie – by za moment zaproponować jeszcze jeden cud. Opowieści o losach postaci nie kończy, jedynie w epilogu sygnalizuje zamknięcie pewnego wątku – paradoksalnie to zamknięcie staje się jednocześnie otwarciem na kolejne pytania. W posłowiu do polskiego wydania Jan Jerzy Milewski tłumaczy, że podobne losy spotykały i polskie dzieci.
„Szare śniegi Syberii” to książka wzruszająca i piękna, bardzo smutna, chociaż niepozbawiona akcentów optymistycznych. Przybliża młodym odbiorcom trudną historię. Powieść Ruty Sepetys czyta się szybko i dobrze – ale trzeba się liczyć z przeniesieniem na kilka godzin do okrutnej przeszłości.
sobota, 28 maja 2011
Silvia Canevaro, Simona Ratto, Claudia Giudici:Poznajemy zwierzęta
Muza SA, Warszawa 2011.
Ciekawostki na cztery łapy
Czy wiecie, że jeśli zgubi się zebra, reszta stada szuka jej całymi dniami? Takich ciekawostek będzie w dużym tomie „Poznajemy zwierzęta” wiele więcej, a lektura książki sprawi, że dzieci będą mogły zabłysnąć w towarzystwie informacjami niebanalnymi. Publikacja pełna dużych zdjęć i strzępków wiadomości o różnych zwierzętach może się podobać, chociaż parę razy zawiodła w niej tłumaczka.
W książce tej przyjęty został system pytań i odpowiedzi (przy czym pytania czasem są tendencyjne i mogłyby być zastąpione inną formą wprowadzenia do jednoakapitowego tekstu). Lektura nie przebiega liniowo: na każdej stronie książki znajdują się zdjęcia, sylwetki zwierząt, metryczki gatunkowe zwane dowodami osobistymi i bardzo krótkie komentarze, porozrzucane wśród grafik i zróżnicowane wielkością czcionek. Nie ma ciągłego tekstu, przy którym odbiorcy mogliby się zatrzymać na dłużej – i w efekcie także nie ma przymusu, by tom czytać od deski do deski. Można otworzyć go w dowolnym miejscu i rozpocząć lekturę gdziekolwiek. W ten sposób młodzi odbiorcy nie będą odnosić wrażenia, że muszą przebrnąć przez ogromną dawkę tekstu i encyklopedycznych wiadomości, czytanie zamieni się raczej w zabawę.
Czasem w tomie pojawiają się hasła, które wydawać się będą zbyt trudne dla dzieci – a nie zostały nigdzie wytłumaczone – jednak nie jest to mankament książki. Zdarzają się za to dziwne pod względem stylistycznym sformułowania, będące zapewne wynikiem usztywnionego tłumaczenia (żyrafa „jest to jedyne zwierzę, gdzie wzrost mierzy się do czubka głowy”), lub wręcz pomyłki (nie sądzę, żeby przy którymś niedźwiedziu „niebezpieczeństwo zaatakowania najbardziej zagrażało kobiecie z dziećmi”, byłby to ewenement na skalę światową w tomach o zwierzętach). Więcej jest natomiast „zwykłych” niedoróbek, głównie powtórzeń czasowników.
W odróżnieniu od typowych publikacji tego rodzaju, tom „Poznajemy zwierzęta” pozbawiony został przejrzystego uporządkowania. Jedynym czynnikiem grupującym kolejne gatunki staje się środowisko, w którym dane zwierzę żyje – mamy zatem zwierzęta z sawanny, z gór, pustyń, lasów tropikalnych, Arktyki i Antarktydy, mórz i oceanów, rzek i jezior, lasów umiarkowanych – ale już w obrębie tych działów (ładnie zasugerowanych zdjęciami na marginesach) nie mogę znaleźć żadnego elementu szeregującego zwierzęta. W efekcie też obok ryb pojawiają się ptaki (jako przedstawiciele środowiska mórz i oceanów), a po rysiu – szynszyla (ale kolejność alfabetyczna też okazuje się zwodnicza). Jeśli czytać ten tom jako zbiór ciekawostek, takie rozwiązanie, mimo chaosu, wydaje się sensowne: wprowadza w końcu miłe urozmaicenie i uwalnia od rutyny. Gdyby autorom zależało na pełnym opracowaniu tematu, nie mogliby sobie na to ujęcie pozwolić. Dzięki przyjętej strategii dzieci nie będą się nudzić podczas przeglądania książki.
Publikacja „Poznajemy zwierzęta” czasem zaspokaja ciekawość, a czasem ją rozbudza, pozwala odkryć wiele tajemnic ze świata zwierząt i udowadnia, że warto zainteresować się tym tematem – bo przyniesie, poza interesującymi informacjami o czasem bardzo egzotycznych zwierzakach, także mnóstwo zabawy.
Ciekawostki na cztery łapy
Czy wiecie, że jeśli zgubi się zebra, reszta stada szuka jej całymi dniami? Takich ciekawostek będzie w dużym tomie „Poznajemy zwierzęta” wiele więcej, a lektura książki sprawi, że dzieci będą mogły zabłysnąć w towarzystwie informacjami niebanalnymi. Publikacja pełna dużych zdjęć i strzępków wiadomości o różnych zwierzętach może się podobać, chociaż parę razy zawiodła w niej tłumaczka.
W książce tej przyjęty został system pytań i odpowiedzi (przy czym pytania czasem są tendencyjne i mogłyby być zastąpione inną formą wprowadzenia do jednoakapitowego tekstu). Lektura nie przebiega liniowo: na każdej stronie książki znajdują się zdjęcia, sylwetki zwierząt, metryczki gatunkowe zwane dowodami osobistymi i bardzo krótkie komentarze, porozrzucane wśród grafik i zróżnicowane wielkością czcionek. Nie ma ciągłego tekstu, przy którym odbiorcy mogliby się zatrzymać na dłużej – i w efekcie także nie ma przymusu, by tom czytać od deski do deski. Można otworzyć go w dowolnym miejscu i rozpocząć lekturę gdziekolwiek. W ten sposób młodzi odbiorcy nie będą odnosić wrażenia, że muszą przebrnąć przez ogromną dawkę tekstu i encyklopedycznych wiadomości, czytanie zamieni się raczej w zabawę.
Czasem w tomie pojawiają się hasła, które wydawać się będą zbyt trudne dla dzieci – a nie zostały nigdzie wytłumaczone – jednak nie jest to mankament książki. Zdarzają się za to dziwne pod względem stylistycznym sformułowania, będące zapewne wynikiem usztywnionego tłumaczenia (żyrafa „jest to jedyne zwierzę, gdzie wzrost mierzy się do czubka głowy”), lub wręcz pomyłki (nie sądzę, żeby przy którymś niedźwiedziu „niebezpieczeństwo zaatakowania najbardziej zagrażało kobiecie z dziećmi”, byłby to ewenement na skalę światową w tomach o zwierzętach). Więcej jest natomiast „zwykłych” niedoróbek, głównie powtórzeń czasowników.
W odróżnieniu od typowych publikacji tego rodzaju, tom „Poznajemy zwierzęta” pozbawiony został przejrzystego uporządkowania. Jedynym czynnikiem grupującym kolejne gatunki staje się środowisko, w którym dane zwierzę żyje – mamy zatem zwierzęta z sawanny, z gór, pustyń, lasów tropikalnych, Arktyki i Antarktydy, mórz i oceanów, rzek i jezior, lasów umiarkowanych – ale już w obrębie tych działów (ładnie zasugerowanych zdjęciami na marginesach) nie mogę znaleźć żadnego elementu szeregującego zwierzęta. W efekcie też obok ryb pojawiają się ptaki (jako przedstawiciele środowiska mórz i oceanów), a po rysiu – szynszyla (ale kolejność alfabetyczna też okazuje się zwodnicza). Jeśli czytać ten tom jako zbiór ciekawostek, takie rozwiązanie, mimo chaosu, wydaje się sensowne: wprowadza w końcu miłe urozmaicenie i uwalnia od rutyny. Gdyby autorom zależało na pełnym opracowaniu tematu, nie mogliby sobie na to ujęcie pozwolić. Dzięki przyjętej strategii dzieci nie będą się nudzić podczas przeglądania książki.
Publikacja „Poznajemy zwierzęta” czasem zaspokaja ciekawość, a czasem ją rozbudza, pozwala odkryć wiele tajemnic ze świata zwierząt i udowadnia, że warto zainteresować się tym tematem – bo przyniesie, poza interesującymi informacjami o czasem bardzo egzotycznych zwierzakach, także mnóstwo zabawy.
piątek, 27 maja 2011
Genowefa Jakubowska-Fijałkowska: I wtedy minie twoja gorączka. Wybór wierszy z lat 1994-2009
Mikołów 2010.
Niepokorna
Tomiki Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej zachwycają mnie nieodmiennie precyzją myślową autorki, operowaniem skrótem i celnością skojarzeń, wulgarnością przekuwaną w prawdziwą poezję. Jakubowska-Fijałkowska bezlitośnie ogranicza objętość wersów, otwierając je zarazem na możliwość wielu interpretacji. Choć nie rezygnuje z naddatku emocji i wrażliwości, oddala się tak bardzo, jak to tylko możliwe, od stereotypów dotyczących poezji kobiecej. Zbliża się w swojej twórczości do Charlesa Bukowskiego, ale cechuje ją większa dyscyplina słowa. W efekcie proponuje czytelnikom poezję maksymalnie skondensowaną i operującą skrótem, zaskakującą i wolną od banału – chociaż przecież autorka porusza się w kręgu tematów wielkich i wielokrotnie opisywanych – bezustannie powraca tu miłość, śmierć, lęk i uzależnienie (od papierosów, alkoholu, destrukcyjnych związków i bliskości drugiego człowieka). Tomiki o tak ogromnym nasyceniu emocjonalnym czyta się z niegasnącą przyjemnością. Pozostaje pytanie, czy obszerniejszy wybór tekstów nie osłabi ich działania. W 2010 roku ukazał się tom „I wtedy minie twoja gorączka” – publikacja gromadząca utwory z różnych lat.
Dzięki tej książce odbiorcy będą mieli szansę prześledzić ewolucję wierszy Jakubowskiej-Fijałkowskiej, drobne, lecz znaczące modyfikacje tematów i poetyki. Wielbicielom tej autorki tom z pewnością przypadnie do gustu – chociaż lepiej dawkować sobie lekturę, by nie przeoczyć trafnych spostrzeżeń i pomysłowych rozwiązań. Mottem dla całego zbiorku mogłyby się stać słowa „z tego nie można / zrobić poezji”. Świat to miejsce nieprzyjazne, pełne toksycznych uczuć. Śmierć kojarzy się z miłością, papieros z brakiem możliwości ucieczki. Żebranie o wielkie uczucie towarzyszy zwyczajnemu życiu, pragnienie kłamstwa jest pogodzeniem się z trudnym losem. Jakubowska-Fijałkowska przekonuje, że „poezja boli / albo boli / i potem jest poezja”. Proste słowa nie muszą odzwierciedlać banału codzienności, równie dobrze nadają się do oddania skomplikowanej egzystencji. Z czasem pojawia się coraz więcej obrazków obyczajowych i świadomego odejścia od kiczu. Autorka celnie charakteryzuje otoczenie. Oszczędność słowa towarzyszy tu ciągłym zaskoczeniom, Jakubowska-Fijałkowska nie wybiera prostego szokowania czytelników, ale udowadnia im, jak wiele paradoksów skrywać się może w zwykłej egzystencji. Wreszcie autorka wprowadza silne akcenty związane ze śmiercią i chorobami, ale – być może dla równowagi – uzupełnia je obecnością kolorów i smaków. Rzeczywistość w ujęciu Jakubowskiej-Fijałkowskiej jest zawsze brutalna, chropowata, pozbawiona nadziei i okrutna – co nie znaczy, że nie piękna. Szorstki sposób prezentowania międzyludzkich relacji czyni te utwory wyjątkowymi, a zdolność autorki do dostrzegania absurdów owocuje oryginalnymi i pełnymi intrygujących uwag wierszami.
To poezja zrodzona z buntu i bazująca na trudnościach. Składa się z tęsknoty za tym, co nieosiągalne: za idealnym uczuciem i światem bez bólu czy cierpienia. Odrzucanie zbędnych słów i wniosków (zawieszanych tuż po puencie) nakazuje lekturę aktywną i zaangażowaną, a jednocześnie sprawia, że wszelkiego rodzaju omówienia, recenzje i komentarze okazują się zaledwie niezbyt istotnym wstępem do czytania. Szybki rytm tych utworów nie zakłóca ich bezpośredniości i nasycenia ironią. Ta liryka, przesycona gniewem i niezgodą na świat, ma ogromną moc. Nie ma przy niej sensu śledzenie recenzji i opracowań – wystarczy spotkanie z wierszami.
Niepokorna
Tomiki Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej zachwycają mnie nieodmiennie precyzją myślową autorki, operowaniem skrótem i celnością skojarzeń, wulgarnością przekuwaną w prawdziwą poezję. Jakubowska-Fijałkowska bezlitośnie ogranicza objętość wersów, otwierając je zarazem na możliwość wielu interpretacji. Choć nie rezygnuje z naddatku emocji i wrażliwości, oddala się tak bardzo, jak to tylko możliwe, od stereotypów dotyczących poezji kobiecej. Zbliża się w swojej twórczości do Charlesa Bukowskiego, ale cechuje ją większa dyscyplina słowa. W efekcie proponuje czytelnikom poezję maksymalnie skondensowaną i operującą skrótem, zaskakującą i wolną od banału – chociaż przecież autorka porusza się w kręgu tematów wielkich i wielokrotnie opisywanych – bezustannie powraca tu miłość, śmierć, lęk i uzależnienie (od papierosów, alkoholu, destrukcyjnych związków i bliskości drugiego człowieka). Tomiki o tak ogromnym nasyceniu emocjonalnym czyta się z niegasnącą przyjemnością. Pozostaje pytanie, czy obszerniejszy wybór tekstów nie osłabi ich działania. W 2010 roku ukazał się tom „I wtedy minie twoja gorączka” – publikacja gromadząca utwory z różnych lat.
Dzięki tej książce odbiorcy będą mieli szansę prześledzić ewolucję wierszy Jakubowskiej-Fijałkowskiej, drobne, lecz znaczące modyfikacje tematów i poetyki. Wielbicielom tej autorki tom z pewnością przypadnie do gustu – chociaż lepiej dawkować sobie lekturę, by nie przeoczyć trafnych spostrzeżeń i pomysłowych rozwiązań. Mottem dla całego zbiorku mogłyby się stać słowa „z tego nie można / zrobić poezji”. Świat to miejsce nieprzyjazne, pełne toksycznych uczuć. Śmierć kojarzy się z miłością, papieros z brakiem możliwości ucieczki. Żebranie o wielkie uczucie towarzyszy zwyczajnemu życiu, pragnienie kłamstwa jest pogodzeniem się z trudnym losem. Jakubowska-Fijałkowska przekonuje, że „poezja boli / albo boli / i potem jest poezja”. Proste słowa nie muszą odzwierciedlać banału codzienności, równie dobrze nadają się do oddania skomplikowanej egzystencji. Z czasem pojawia się coraz więcej obrazków obyczajowych i świadomego odejścia od kiczu. Autorka celnie charakteryzuje otoczenie. Oszczędność słowa towarzyszy tu ciągłym zaskoczeniom, Jakubowska-Fijałkowska nie wybiera prostego szokowania czytelników, ale udowadnia im, jak wiele paradoksów skrywać się może w zwykłej egzystencji. Wreszcie autorka wprowadza silne akcenty związane ze śmiercią i chorobami, ale – być może dla równowagi – uzupełnia je obecnością kolorów i smaków. Rzeczywistość w ujęciu Jakubowskiej-Fijałkowskiej jest zawsze brutalna, chropowata, pozbawiona nadziei i okrutna – co nie znaczy, że nie piękna. Szorstki sposób prezentowania międzyludzkich relacji czyni te utwory wyjątkowymi, a zdolność autorki do dostrzegania absurdów owocuje oryginalnymi i pełnymi intrygujących uwag wierszami.
To poezja zrodzona z buntu i bazująca na trudnościach. Składa się z tęsknoty za tym, co nieosiągalne: za idealnym uczuciem i światem bez bólu czy cierpienia. Odrzucanie zbędnych słów i wniosków (zawieszanych tuż po puencie) nakazuje lekturę aktywną i zaangażowaną, a jednocześnie sprawia, że wszelkiego rodzaju omówienia, recenzje i komentarze okazują się zaledwie niezbyt istotnym wstępem do czytania. Szybki rytm tych utworów nie zakłóca ich bezpośredniości i nasycenia ironią. Ta liryka, przesycona gniewem i niezgodą na świat, ma ogromną moc. Nie ma przy niej sensu śledzenie recenzji i opracowań – wystarczy spotkanie z wierszami.
czwartek, 26 maja 2011
Dominika Długosz: Barbarzyńcy w północnej Italii. Ostrogoci i Longobardowie
Trio, Warszawa 2011.
Życie miast
Tytuł sporego tomu Dominiki Długosz „Barbarzyńcy w północnej Italii” może być dla wielu czytelników mylący, bowiem zagadnieniem, którym zajmuje się autorka, staje się kwestia przemian infrastruktury miast pod wpływem najazdów Ostrogotów i Longobardów. Autorka spogląda na przeszłość okiem archeologa i trochę badacza kultury, raczej nie wykorzystuje narzędzi stosowanych przez historyków (ani historyków sztuki) – co oznacza, że faktów z przeszłości nie podaje w wątpliwość ani nie interpretuje, a przyjmuje za pewnik oraz dobry punkt odniesienia dla archeologicznych tłumaczeń. Tematem nadrzędnym okazuje się rozwój miast północnych Włoszech – a także innowacji, jakie pociągało za sobą przybycie na te ziemie plemion barbarzyńskich.
Dominika Długosz przedstawia na początek model miasta z punktu widzenia archeologa, zwraca uwagę na elementy istotne podczas analiz wykopalisk i na przesłanki, z których można wyciągać daleko idące wnioski – ale poza tym oczywistym otwarciem opowieści sięga też do… słowników i sprawdza, jak przemiany miast odzwierciedlały się w ewolucji terminologii. Lingwistyczne poszukiwania są sygnałem do interdyscyplinarnego podejścia. I rzeczywiście, chociaż Dominika Długosz odwołuje się cały czas do archeologii, nie boi się też nawiązywania do innych nauk. Czerpie z historii, dystansując się jednak od humanistycznych sporów, traktuje tę naukę jako podstawę, stałą, wobec której da się dopiero budować archeologiczne tezy. Odnosi się do obyczajowości – zachowań i postaw oraz kultury dawnych ludów, by znaleźć odpowiedź na pytania o stopień ich rozwoju, a w konsekwencji także o wpływ na sposób budowania domów czy dróg. Czasem sięga również do analiz dzieł sztuki (w malarstwie późniejszych epok próbuje odkryć potwierdzenie swoich tez). Nad tym wszystkim króluje empiria, nie ma mowy o próbach odtworzenia przeszłości poza znalezionymi szczątkami, wszystkie znaleziska są wykorzystywane jako dowody w rozwijanej opowieści.
Trzecia i czwarta część tomu – części „właściwe” – przynoszą charakterystykę Ostrogotów i Longobardów, ze szczególnym uwzględnieniem zwyczajów w budowaniu domów; autorka zatrzymuje się również nad charakterystycznymi dla tych plemion ozdobami, znajdowanymi w grobach, sprawdza konstrukcje budowli, a także wpływ religii na rozwój miast. Żeby zaprezentować rozwiązania architektoniczne, musi najpierw zbadać i dobrze zrozumieć mentalność mieszkańców – to z kolei krok prowadzący od beznamiętnego opisu miejsca do tętniącego życiem świata, który dawno temu przestał istnieć. Dominika Długosz może pokazać, że archeologia jest nauką pasjonującą i przynoszącą wciąż nowe zaskoczenia.
Publikacja ta napisana jest beznamiętnym, suchym, naukowym stylem. Autorka rzadko pozwala sobie na akcentowanie własnego zdania, nie chce wdawać się w gwałtowne polemiki. Manifestuje dystans do przedmiotu, albo próbuje uniknąć osobistego do owego przedmiotu stosunku przez używanie bezosobowych form czasowników i uogólnianie sądów – jednak książka dużo zyskuje w momentach przechodzenia do prezentacji ludzi, bez względu na to, czy są to postacie historyczne czy anonimowi mieszkańcy opisywanych miast. Na uwagę zasługuje też bardzo obszerna bibliografia.
Życie miast
Tytuł sporego tomu Dominiki Długosz „Barbarzyńcy w północnej Italii” może być dla wielu czytelników mylący, bowiem zagadnieniem, którym zajmuje się autorka, staje się kwestia przemian infrastruktury miast pod wpływem najazdów Ostrogotów i Longobardów. Autorka spogląda na przeszłość okiem archeologa i trochę badacza kultury, raczej nie wykorzystuje narzędzi stosowanych przez historyków (ani historyków sztuki) – co oznacza, że faktów z przeszłości nie podaje w wątpliwość ani nie interpretuje, a przyjmuje za pewnik oraz dobry punkt odniesienia dla archeologicznych tłumaczeń. Tematem nadrzędnym okazuje się rozwój miast północnych Włoszech – a także innowacji, jakie pociągało za sobą przybycie na te ziemie plemion barbarzyńskich.
Dominika Długosz przedstawia na początek model miasta z punktu widzenia archeologa, zwraca uwagę na elementy istotne podczas analiz wykopalisk i na przesłanki, z których można wyciągać daleko idące wnioski – ale poza tym oczywistym otwarciem opowieści sięga też do… słowników i sprawdza, jak przemiany miast odzwierciedlały się w ewolucji terminologii. Lingwistyczne poszukiwania są sygnałem do interdyscyplinarnego podejścia. I rzeczywiście, chociaż Dominika Długosz odwołuje się cały czas do archeologii, nie boi się też nawiązywania do innych nauk. Czerpie z historii, dystansując się jednak od humanistycznych sporów, traktuje tę naukę jako podstawę, stałą, wobec której da się dopiero budować archeologiczne tezy. Odnosi się do obyczajowości – zachowań i postaw oraz kultury dawnych ludów, by znaleźć odpowiedź na pytania o stopień ich rozwoju, a w konsekwencji także o wpływ na sposób budowania domów czy dróg. Czasem sięga również do analiz dzieł sztuki (w malarstwie późniejszych epok próbuje odkryć potwierdzenie swoich tez). Nad tym wszystkim króluje empiria, nie ma mowy o próbach odtworzenia przeszłości poza znalezionymi szczątkami, wszystkie znaleziska są wykorzystywane jako dowody w rozwijanej opowieści.
Trzecia i czwarta część tomu – części „właściwe” – przynoszą charakterystykę Ostrogotów i Longobardów, ze szczególnym uwzględnieniem zwyczajów w budowaniu domów; autorka zatrzymuje się również nad charakterystycznymi dla tych plemion ozdobami, znajdowanymi w grobach, sprawdza konstrukcje budowli, a także wpływ religii na rozwój miast. Żeby zaprezentować rozwiązania architektoniczne, musi najpierw zbadać i dobrze zrozumieć mentalność mieszkańców – to z kolei krok prowadzący od beznamiętnego opisu miejsca do tętniącego życiem świata, który dawno temu przestał istnieć. Dominika Długosz może pokazać, że archeologia jest nauką pasjonującą i przynoszącą wciąż nowe zaskoczenia.
Publikacja ta napisana jest beznamiętnym, suchym, naukowym stylem. Autorka rzadko pozwala sobie na akcentowanie własnego zdania, nie chce wdawać się w gwałtowne polemiki. Manifestuje dystans do przedmiotu, albo próbuje uniknąć osobistego do owego przedmiotu stosunku przez używanie bezosobowych form czasowników i uogólnianie sądów – jednak książka dużo zyskuje w momentach przechodzenia do prezentacji ludzi, bez względu na to, czy są to postacie historyczne czy anonimowi mieszkańcy opisywanych miast. Na uwagę zasługuje też bardzo obszerna bibliografia.
środa, 25 maja 2011
Nuria Amat: Kraina duszy
Kraina aforyzmu
Hiszpańska wojna domowa jest punktem wyjścia dla opowieści o zwykłych ludziach. Ten chwyt, od dawna znany w literaturze, u Nurii Amat nie zaskakuje – ale wielka historia, chociaż cały czas wpływa na losy jednostek i utrudnia dążenie do szczęścia, nie może do końca podporządkowywać sobie poszczególnych osób. Miłość w końcu zwycięży, lecz wcale nie stanie się przez to źródłem sielanki.
„Kraina duszy” to powieść, którą łatwo potraktować jak piękną baśń, tak silnie zakorzenioną w katalońskiej rzeczywistości i uniwersalnych prawdach o człowieku, że aż… nierzeczywistą. Tymczasem obok tła historycznego, które stanowi kanwę całej opowieści i ciągle powraca – nie w wywodach politycznych, a w subtelnych wzmiankach i modyfikacjach życiowych dróg bohaterów, istnieje też warstwa autobiograficzna. Nuria Amat posiłkowała się przy pisaniu tej książki doświadczeniami dziadków i rodziców, a nawet – jak przekonuje we wstępie tłumaczka – sportretowała w tomie samą siebie i swoje dzieciństwo. Obok sfery zakorzenionej mocno w realności funkcjonuje tu jednak na równych prawach płaszczyzna magiczna: książka, jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało, jest studium wielkiej miłości, owego baśniowego i żyli długo i szczęśliwie”. Rozpoczyna się w chwili intensywnego zakochania dwojga bohaterów, Neny i Baltusa i prowadzi przez ich ślub, macierzyństwo Neny aż po jej chorobę i odchodzenie. Nuria Amat przekonująco pokazuje, jak zmienia się z czasem kształt pierwotnych, naiwnych marzeń, idealizowanych młodością (nawet mimo cienia wojny) – przed jakimi wyzwaniami stanąć mogą małżonkowie i z jakimi problemami borykać się będą w samotności. Co ciekawe, miłość pozostaje do końca piękna i czysta, troski wewnątrz związku umacniają ją, kłopoty z zewnątrz nie mają do niej dostępu – bez względu na to, czy chodzi o wojnę, czy o irytujące szczęście kogoś z rodziny. Zdrady czy kłótnie nie istnieją, życie dostarcza za to szeregu innych zmartwień, dużo większego kalibru. Początkowe zakochanie i wzajemna fascynacja przeradzają się z czasem w trwałe i głębokie uczucie. Ale nie jest to ckliwa historyjka o tym, jak dobrze być razem – lecz wzruszający obraz oddania, zrozumienia i przyjaźni w związku.
W „Krainie duszy” uwagę zwraca narracja. Bohaterka jest postacią niezwykle poetyczną (ale nie popada w grafomanię) i uduchowioną, jakby w ten sposób próbowała się bronić przed okropieństwami świata. Jej postawa przekłada się na opisy: delikatne, podbarwione liryzmem i bardzo plastyczne. Ta książka zaskakuje jednak czymś innym: talentem autorki do formułowania celnych spostrzeżeń o aforystycznym kształcie. Niemal na każdej stronie znajdą się fragmenty, które co wrażliwsi czytelnicy będą chcieli zachować w pamięci. Literatura rządzi tu życiem – łatwość, z jaką Nuria Amat zamyka w celnych zdaniach istotę egzystencji i sztuki jest imponująca i sprawi, że w tej lekturze odbiorcy znajdą wiele ważnych dla siebie stwierdzeń.
Opowieść jest harmonijna i płynna, rytm jej dokładnie dopasowuje się do kolejnych wydarzeń, a obecność aforystycznych popisów nie rozbija tekstu, wręcz przeciwnie: cementuje go i zwiększa jego wartość. Wielopoziomowość wątków sprawi, że każdy z czytających będzie mógł wybierać dla siebie to, co wydaje mu się najważniejsze – i śledzić akcję pod kątem własnych zainteresowań. Autorka nie moralizuje i nie przekonuje do swoich racji – opowiada tylko piękną historię dwojga zwyczajnych ludzi.
Hiszpańska wojna domowa jest punktem wyjścia dla opowieści o zwykłych ludziach. Ten chwyt, od dawna znany w literaturze, u Nurii Amat nie zaskakuje – ale wielka historia, chociaż cały czas wpływa na losy jednostek i utrudnia dążenie do szczęścia, nie może do końca podporządkowywać sobie poszczególnych osób. Miłość w końcu zwycięży, lecz wcale nie stanie się przez to źródłem sielanki.
„Kraina duszy” to powieść, którą łatwo potraktować jak piękną baśń, tak silnie zakorzenioną w katalońskiej rzeczywistości i uniwersalnych prawdach o człowieku, że aż… nierzeczywistą. Tymczasem obok tła historycznego, które stanowi kanwę całej opowieści i ciągle powraca – nie w wywodach politycznych, a w subtelnych wzmiankach i modyfikacjach życiowych dróg bohaterów, istnieje też warstwa autobiograficzna. Nuria Amat posiłkowała się przy pisaniu tej książki doświadczeniami dziadków i rodziców, a nawet – jak przekonuje we wstępie tłumaczka – sportretowała w tomie samą siebie i swoje dzieciństwo. Obok sfery zakorzenionej mocno w realności funkcjonuje tu jednak na równych prawach płaszczyzna magiczna: książka, jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało, jest studium wielkiej miłości, owego baśniowego i żyli długo i szczęśliwie”. Rozpoczyna się w chwili intensywnego zakochania dwojga bohaterów, Neny i Baltusa i prowadzi przez ich ślub, macierzyństwo Neny aż po jej chorobę i odchodzenie. Nuria Amat przekonująco pokazuje, jak zmienia się z czasem kształt pierwotnych, naiwnych marzeń, idealizowanych młodością (nawet mimo cienia wojny) – przed jakimi wyzwaniami stanąć mogą małżonkowie i z jakimi problemami borykać się będą w samotności. Co ciekawe, miłość pozostaje do końca piękna i czysta, troski wewnątrz związku umacniają ją, kłopoty z zewnątrz nie mają do niej dostępu – bez względu na to, czy chodzi o wojnę, czy o irytujące szczęście kogoś z rodziny. Zdrady czy kłótnie nie istnieją, życie dostarcza za to szeregu innych zmartwień, dużo większego kalibru. Początkowe zakochanie i wzajemna fascynacja przeradzają się z czasem w trwałe i głębokie uczucie. Ale nie jest to ckliwa historyjka o tym, jak dobrze być razem – lecz wzruszający obraz oddania, zrozumienia i przyjaźni w związku.
W „Krainie duszy” uwagę zwraca narracja. Bohaterka jest postacią niezwykle poetyczną (ale nie popada w grafomanię) i uduchowioną, jakby w ten sposób próbowała się bronić przed okropieństwami świata. Jej postawa przekłada się na opisy: delikatne, podbarwione liryzmem i bardzo plastyczne. Ta książka zaskakuje jednak czymś innym: talentem autorki do formułowania celnych spostrzeżeń o aforystycznym kształcie. Niemal na każdej stronie znajdą się fragmenty, które co wrażliwsi czytelnicy będą chcieli zachować w pamięci. Literatura rządzi tu życiem – łatwość, z jaką Nuria Amat zamyka w celnych zdaniach istotę egzystencji i sztuki jest imponująca i sprawi, że w tej lekturze odbiorcy znajdą wiele ważnych dla siebie stwierdzeń.
Opowieść jest harmonijna i płynna, rytm jej dokładnie dopasowuje się do kolejnych wydarzeń, a obecność aforystycznych popisów nie rozbija tekstu, wręcz przeciwnie: cementuje go i zwiększa jego wartość. Wielopoziomowość wątków sprawi, że każdy z czytających będzie mógł wybierać dla siebie to, co wydaje mu się najważniejsze – i śledzić akcję pod kątem własnych zainteresowań. Autorka nie moralizuje i nie przekonuje do swoich racji – opowiada tylko piękną historię dwojga zwyczajnych ludzi.
wtorek, 24 maja 2011
Praca zbiorowa: Wbrew naturze
Amea, Liszki 2010.
Kres życia w obrazkach
Chociaż nieobecność starości w kulturze masowej została już dawno zauważona i opisana, nie robi się wiele, by ten stan rzeczy zmienić. Starość przegrywa, nie jest medialna, atrakcyjna dla konsumentów kultury, przynosi strach przed przemijaniem i zbyt mocno przypomina o zbliżającej się śmierci. Starość nie jest samowystarczalna, wymaga pomocy drugiego człowieka, poświęcenia, na jakie ciężko się czasem zdobyć. Smutny stereotyp starości nakazuje dostrzeganie tylko jej negatywnych stron.
Trochę mnie zaskoczyło, że antologia „Wbrew naturze”, zamiast próbować podjąć walkę z tym zjawiskiem, z jednostronnym oglądem tematu, raczej podsyca stereotyp i czerpie z niego pełnymi garściami. Książka, w której starość miała być tematem wiodącym, przynosi zbiór obrazków potwierdzających automatyczne skojarzenia z tym wątkiem. Być może dlatego, że autorzy to w większości młodzi ludzie, którym podeszły wiek jeszcze z niczym się nie kojarzy – i brak własnych doświadczeń zamaskować próbują zestawem truizmów? W efekcie podczas lektury będzie można podziwiać sprawność warsztatową twórców, czasem niebanalny koncept czy puentę, ale nie starość jako taką. Starość bowiem wybrzmi tu tak samo przygnębiająco jak w wyobraźni większości odbiorców. Ucieczka z kolein politycznej poprawności, nakazującej sprzeniewierzenie się krzywdzącym opiniom, zaowocować musiała wpadnięciem w drugą pułapkę, w potwierdzenie stereotypu.
U Aidy Amer pojawia się motyw sobowtóra wtrąconego w alternatywne środowisko. Natalia Bobrowska postawiła na znikanie, Agnieszka Drotkiewicz pokazuje starość przefiltrowaną przez punkt widzenia nieszczególnie oddanej opiekunki, co interesująco koresponduje z opowiadaniem Anny Janko. Włodzimierz Kowalewski wybrał filozoficzną refleksję nad kontrastem między starością i młodością, a Marcin Królik z dziadka uczynił obrońcę przed potworami dzieciństwa. Roman Lipczyński, autor fotografii i najkrótszego w tomie tekstu, odchodzi od rutyny i ostrożności w swoim buntowniczym, sprzecznym z poetyką starości, szkicu prezentuje pomysłową metaforę procesu starzenia się. Marta Mizuro za to zamiast starości wybrała równie stereotypowo zrealizowany temat – dziewczyńskiego dojrzewania. Grażyna Plebanek starość widzi jako tęsknotę za ukochaną osobą, Beata Rudzińska – jako zderzenie pokoleń w obrazach matki i córki. Zyta Rudzka kieruje się do antykwariatu, Hanna Samson pokazuje starość jako chorobę i śmierć matki. Tomasz Sobieraj sięga po nadzieję i lęki, Iza Sowa – po rutynę starego małżeństwa, które nie potrzebuje zdobyczy młodości. Joanna Stróżniak ładnie zagrała nierealistyczną przemianą w starą bohaterkę (i to drugi, obok Lipczyńskiego, komentarz, który mocno się w książce wyróżnia – i przekonuje). Michał Sufin postawił na wyrazistość bohaterki przeniesionej z PRL-u, a Izabela Szolc zdecydowała się na grę na emocjach. Do tego dochodzą jeszcze zdjęcia, zamykające każdy tekst – prace Lipczyńskiego, pełne symboli i czekające na interpretacje, przynajmniej czasem uwalniające się od stereotypów.
„Wbrew naturze” nie przyniesie wielkich zadziwień czy motywów, które do tej pory mogły umknąć odbiorców przy koheletowych rozważaniach. Wydaje się raczej zbiorem wypracowań (dobrych literacko, to fakt) na temat, niż rzeczywistym poszukiwaniem istoty zagadnienia. Starość, chociaż przybiera różne oblicza, nie zmienia się w kolejnych opowiadaniach, nawet jeśli zmieni się styl mówienia o niej. Nie wiem, czy to sukces czy porażka autorów.
Kres życia w obrazkach
Chociaż nieobecność starości w kulturze masowej została już dawno zauważona i opisana, nie robi się wiele, by ten stan rzeczy zmienić. Starość przegrywa, nie jest medialna, atrakcyjna dla konsumentów kultury, przynosi strach przed przemijaniem i zbyt mocno przypomina o zbliżającej się śmierci. Starość nie jest samowystarczalna, wymaga pomocy drugiego człowieka, poświęcenia, na jakie ciężko się czasem zdobyć. Smutny stereotyp starości nakazuje dostrzeganie tylko jej negatywnych stron.
Trochę mnie zaskoczyło, że antologia „Wbrew naturze”, zamiast próbować podjąć walkę z tym zjawiskiem, z jednostronnym oglądem tematu, raczej podsyca stereotyp i czerpie z niego pełnymi garściami. Książka, w której starość miała być tematem wiodącym, przynosi zbiór obrazków potwierdzających automatyczne skojarzenia z tym wątkiem. Być może dlatego, że autorzy to w większości młodzi ludzie, którym podeszły wiek jeszcze z niczym się nie kojarzy – i brak własnych doświadczeń zamaskować próbują zestawem truizmów? W efekcie podczas lektury będzie można podziwiać sprawność warsztatową twórców, czasem niebanalny koncept czy puentę, ale nie starość jako taką. Starość bowiem wybrzmi tu tak samo przygnębiająco jak w wyobraźni większości odbiorców. Ucieczka z kolein politycznej poprawności, nakazującej sprzeniewierzenie się krzywdzącym opiniom, zaowocować musiała wpadnięciem w drugą pułapkę, w potwierdzenie stereotypu.
U Aidy Amer pojawia się motyw sobowtóra wtrąconego w alternatywne środowisko. Natalia Bobrowska postawiła na znikanie, Agnieszka Drotkiewicz pokazuje starość przefiltrowaną przez punkt widzenia nieszczególnie oddanej opiekunki, co interesująco koresponduje z opowiadaniem Anny Janko. Włodzimierz Kowalewski wybrał filozoficzną refleksję nad kontrastem między starością i młodością, a Marcin Królik z dziadka uczynił obrońcę przed potworami dzieciństwa. Roman Lipczyński, autor fotografii i najkrótszego w tomie tekstu, odchodzi od rutyny i ostrożności w swoim buntowniczym, sprzecznym z poetyką starości, szkicu prezentuje pomysłową metaforę procesu starzenia się. Marta Mizuro za to zamiast starości wybrała równie stereotypowo zrealizowany temat – dziewczyńskiego dojrzewania. Grażyna Plebanek starość widzi jako tęsknotę za ukochaną osobą, Beata Rudzińska – jako zderzenie pokoleń w obrazach matki i córki. Zyta Rudzka kieruje się do antykwariatu, Hanna Samson pokazuje starość jako chorobę i śmierć matki. Tomasz Sobieraj sięga po nadzieję i lęki, Iza Sowa – po rutynę starego małżeństwa, które nie potrzebuje zdobyczy młodości. Joanna Stróżniak ładnie zagrała nierealistyczną przemianą w starą bohaterkę (i to drugi, obok Lipczyńskiego, komentarz, który mocno się w książce wyróżnia – i przekonuje). Michał Sufin postawił na wyrazistość bohaterki przeniesionej z PRL-u, a Izabela Szolc zdecydowała się na grę na emocjach. Do tego dochodzą jeszcze zdjęcia, zamykające każdy tekst – prace Lipczyńskiego, pełne symboli i czekające na interpretacje, przynajmniej czasem uwalniające się od stereotypów.
„Wbrew naturze” nie przyniesie wielkich zadziwień czy motywów, które do tej pory mogły umknąć odbiorców przy koheletowych rozważaniach. Wydaje się raczej zbiorem wypracowań (dobrych literacko, to fakt) na temat, niż rzeczywistym poszukiwaniem istoty zagadnienia. Starość, chociaż przybiera różne oblicza, nie zmienia się w kolejnych opowiadaniach, nawet jeśli zmieni się styl mówienia o niej. Nie wiem, czy to sukces czy porażka autorów.
poniedziałek, 23 maja 2011
Teatr Bez Sceny: Oskar i Ruth
tekst, reżyseria, scenografia: Ingmar Villqist
muzyka: Olo Walicki
światło: Sergiusz Brożek
występują: Andrzej Dopierała, Anna Kadulska
Oniryczne przygody
Czego pragnie współczesny widz, kiedy przychodzi do teatru? Epatowania nagością, poetyki skandalu albo szokowania odrzuceniem wszelkich elementów scenografii czy oświetlenia? Wydaje się, że te rozwiązania, mimo ich niesłabnącej popularności, zdążyły się już widowni przejeść. Jest jednak coś, co na aktualności nie traci i nieodmiennie cieszy się uznaniem coraz bardziej wymagającej publiki: to absurd, który zapewnia sztukom nieprzewidywalność, abstrakcyjny humor (odmienny od modnej medialnej kabaretowej papki, inteligentny i wymagający refleksu) oraz świeżość historii, których odkrywanie nie kończy się na jednokrotnym prześledzeniu akcji. Jeśli do tego dojdzie brawurowa gra aktorska i pomysłowa realizacja – jest szansa na odniesienie sukcesu.
I tego sukcesu życzę Annie Kadulskiej i Andrzejowi Dopierale. Teatr Bez Sceny po latach powrócił do spektaklu „Oskar i Ruth”, by na nowo zaprezentować publiczności opowieść daleką od banału, przepełnioną śmiechem i refleksją, opowieść momentami czerpiącą sporo z groteski i teatru nonsensu, gdzieś zahaczającą o bajkę i tragedię. Jednym słowem – opowieść wielowymiarową.
Jest ich dwoje – Oskar i Ruth. Niby zwykłe małżeństwo, którego nic nie uchroni przed rutyną i szeregiem pretensji. On – już poddający się marazmowi codzienności, zrezygnowany, a może po prostu spokojny i ona – spragniona wrażeń i przygód, tęskniąca za coraz to nowymi technikami flirtu, z pożądaniem podsycanym perwersją. Oskar i Ruth. Zgodna para, która błyskawicznie przejść może od zachwytu do awantury. Oskar i Ruth balansują na krawędzi normalności: raz po raz skręcają w stronę świata zrodzonego z nieprawdy bądź zakorzenionego w ich umysłach. Prym w tym wiedzie, zwłaszcza na początku, Ruth, która chwilami sprawia nawet wrażenie obłąkanej, owładniętej destrukcyjną żądzą przeżywania wielkich dramatów. Prowokuje Oskara do niebezpiecznych ról, wcielanych w życie – zamienia związek w grę pozorów – nie mniej prawdziwą niż zwyczajna egzystencja, co zresztą wyczuwalne jest w podskórnym nurcie opowieści. W końcu i Oskar da się ponieść fantazji i zajrzy w wyimaginowaną przeszłość, by w niemal dadaistycznej podróży odkrywać mniej znane światy. Spór, który wychodzi od purenonsensownych cewników wuja, zgubionych rzekomo na promie, prowadzi między innymi do obrażonej kochanki w ciąży mnogiej czy na okręt podwodny, biorący udział w walce. Surrealizm scen wzmaga wciąż akcentowana teatralizacja: gdy można już uwierzyć w prezentowaną na scenie nierzeczywistość, aktorzy wybijają widzów z rytmu: a to rozwiązaniami międzygatunkowymi (motyw z operetki i dziecięcej piosenki), a to nieprzystającym do sytuacji gestem bądź zachowaniem, niespodziewanym i śmiesznym, a to banalnym rekwizytem, który nawiązuje do wymowy sceny, ale przenosi odbiorców z powrotem do realności (sztorm, sugerowany przez dwa spryskiwacze). Oskar i Ruth przechodzą przez cały szereg powiązanych ze sobą (rzecz dziwna, ale nadająca spójności spektaklowi) obrazów, co pewien czas przypominając sobie o własnej tożsamości. Finałowa piosenka, będąca jednocześnie skrótowym przeglądem teatralnej podróży z powrotem kieruje widzów do poetyki bajki, pewnej beztroskiej naiwności, która doskonale tłumaczy stosowane tu absurdalne chwyty.
Ingmar Villqist nie zapomniał o ukłonie w stronę mniej wymagających widzów – wprowadził do swojej sztuki także śmiech rubaszny, przekraczający granicę dobrego smaku, ale potrzebny dla obniżenia patetycznej atmosfery. Żywiołowe reakcje publiczności przy piosence o bąku puszczanym przez Oskara czy scenie bezmyślnego drapania się po tyłku wymownie świadczą o wulgaryzacji odbioru. Na szczęście autor i reżyser nie poprzestał na najprostszych sposobach wyzwalania rechotu – co więcej – usensownił płytki zabieg dzięki zasygnalizowaniu nim różnych płaszczyzn spektaklu. Kultura wysoka spotyka się w „Oskarze i Ruth” z kolokwialnością, mieszają się style i sensy, w poszukiwaniu znaczenia błądzą odbiorcy, którzy zdecydują się podjąć grę z twórcą. Uchwycenie istoty przedstawienia – poza naddatkiem nonsensu i intertekstualnych odniesień – może się okazać niemożliwe. Villqist dostarczy za to sporo radości tym, którzy lubią niefabularyzowane historie z posmakiem absurdu.
Anna Kadulska i Andrzej Dopierała – para, która nie da o sobie zapomnieć. Przez pierwsze minuty spektaklu byłam pewna, że Kadulska zdominuje sztukę. W kolejne role – damy, kochanki, rozkapryszonej żony czy małej dziewczynki wchodziła z łatwością i tak pięknie, że widzowie nie mieli szansy uchwycić momentu metamorfozy. W każdym z wcieleń była przekonująca – chociaż każde z nich rysowała grubą kreską (nie: za grubą, co dawało w efekcie postacie wyraziste, ale nie karykaturalne czy samoośmieszające się). Swobodę aktorską dawało się u niej wyczuć nawet w zmianach tembru głosu – Kadulska ani na sekundę nie pozwoliła sobie na prywatność, ona była Ruth, w dodatku Ruth doskonale zorientowaną w zagmatwanym świecie, w którym przeszłość rzutuje na teraźniejszość. Z początku Andrzej Dopierała był tylko tłem dla ekspansywnej aktorki – jego mrukliwy, wycofany i cichy Oskar, stereotyp męża-pantoflarza stopniowo jednak zaczyna ewoluować – bohater spotyka się w szaleństwie ze swoją partnerką. Miło było oglądać Dopierałę, który może rozwinąć skrzydła jako aktor komiczny – a przecież na tym jego zadanie się nie kończyło. Oboje – i Kadulska, i Dopierała, mogli w tym spektaklu ukazać aktorski kunszt nie przeszkadzając sobie wzajemnie, ale – świetnie się uzupełniając, a nawet – nakręcając. Miało się czasami wrażenie, że gdy jedno zatraca się w odkrytej właśnie kreacji, drugie z zazdrości równa do niego – wymarzona sytuacja nie tylko dla artystów, ale i dla widzów, którym dane było uczestniczyć w tak zharmonizowanej opowieści.
Oniryczne dzieje Oskara i Ruth rozgrywają się w lekko surrealistycznej scenerii: czerwona wykładzina i las z symetrycznie rozstawionych na scenie paprotek, do tego dwa krzesła i rekwizyty, które nie rzucają się w oczy, dopóki nie zostaną użyte. Wszystko zyskuje jednak nowy wymiar za sprawą reżyserii świateł. Sergiusz Brożek porządkuje przestrzeń spektaklu trójkolorowym oświetleniem (czwarty kolor dochodzi przed finałem i wzmaga wrażenie nierzeczywistości). Przechodzi od „naturalnych” scen z jasnym światłem, przez kontrastowe zestawienia błękitu i czerwieni w piosenkach, aż do budowania całych miejsc, do których Oskar i Ruth przenoszą się w wyobraźni. Oczywiście nie byłby sobą, gdyby nie zaakcentował roli oświetleniowca w drobiazgach: wąskie ostre smugi światła raz wydobywają z mroku dłonie stenotypistki, raz podkreślają absurd scenografii. Brożek może dobrze się bawić przy sugerowaniu odbiorcom podwodnego okrętu: skąpany w niebieskim świetle Andrzej Dopierała ma szansę faktycznie przedzierzgnąć się w dowódcę jednostki bojowej. A alarm na pokładzie ucieszy wszystkich tych, którzy na subtelne kwestie związane z oświetleniem zwracają w teatrze uwagę. „Dobra zabawa” reżysera światła oraz realizatora światła i dźwięku w tym spektaklu jest tu określeniem umownym, bardziej pasującym do rezultatów działalności w kabinie reżyserskiej niż do samego procesu realizowania przedstawienia. Sergiusz Brożek ma bowiem sporo pracy niemal koronkowej – musi trafiać w punkt ze zmianami światła i uruchamianiem ścieżek dźwiękowych, bo efekty te nie uzupełniają opowieści, ale współtworzą ją i momentami katalizują. I chociaż forma przedstawienia usprawiedliwiałaby ewentualne błędy, realizator zadania rzemieślnika przekształca w działanie artysty (nie pierwszy zresztą raz). Światło oddala chaos i wprowadza do spektaklu wartość poznawczą.
„Oskar i Ruth” to przedstawienie dynamiczne i pełne niespodzianek, dowcipne, ale i niestroniące od goryczy. Warto je zobaczyć.
muzyka: Olo Walicki
światło: Sergiusz Brożek
występują: Andrzej Dopierała, Anna Kadulska
Oniryczne przygody
Czego pragnie współczesny widz, kiedy przychodzi do teatru? Epatowania nagością, poetyki skandalu albo szokowania odrzuceniem wszelkich elementów scenografii czy oświetlenia? Wydaje się, że te rozwiązania, mimo ich niesłabnącej popularności, zdążyły się już widowni przejeść. Jest jednak coś, co na aktualności nie traci i nieodmiennie cieszy się uznaniem coraz bardziej wymagającej publiki: to absurd, który zapewnia sztukom nieprzewidywalność, abstrakcyjny humor (odmienny od modnej medialnej kabaretowej papki, inteligentny i wymagający refleksu) oraz świeżość historii, których odkrywanie nie kończy się na jednokrotnym prześledzeniu akcji. Jeśli do tego dojdzie brawurowa gra aktorska i pomysłowa realizacja – jest szansa na odniesienie sukcesu.
I tego sukcesu życzę Annie Kadulskiej i Andrzejowi Dopierale. Teatr Bez Sceny po latach powrócił do spektaklu „Oskar i Ruth”, by na nowo zaprezentować publiczności opowieść daleką od banału, przepełnioną śmiechem i refleksją, opowieść momentami czerpiącą sporo z groteski i teatru nonsensu, gdzieś zahaczającą o bajkę i tragedię. Jednym słowem – opowieść wielowymiarową.
Jest ich dwoje – Oskar i Ruth. Niby zwykłe małżeństwo, którego nic nie uchroni przed rutyną i szeregiem pretensji. On – już poddający się marazmowi codzienności, zrezygnowany, a może po prostu spokojny i ona – spragniona wrażeń i przygód, tęskniąca za coraz to nowymi technikami flirtu, z pożądaniem podsycanym perwersją. Oskar i Ruth. Zgodna para, która błyskawicznie przejść może od zachwytu do awantury. Oskar i Ruth balansują na krawędzi normalności: raz po raz skręcają w stronę świata zrodzonego z nieprawdy bądź zakorzenionego w ich umysłach. Prym w tym wiedzie, zwłaszcza na początku, Ruth, która chwilami sprawia nawet wrażenie obłąkanej, owładniętej destrukcyjną żądzą przeżywania wielkich dramatów. Prowokuje Oskara do niebezpiecznych ról, wcielanych w życie – zamienia związek w grę pozorów – nie mniej prawdziwą niż zwyczajna egzystencja, co zresztą wyczuwalne jest w podskórnym nurcie opowieści. W końcu i Oskar da się ponieść fantazji i zajrzy w wyimaginowaną przeszłość, by w niemal dadaistycznej podróży odkrywać mniej znane światy. Spór, który wychodzi od purenonsensownych cewników wuja, zgubionych rzekomo na promie, prowadzi między innymi do obrażonej kochanki w ciąży mnogiej czy na okręt podwodny, biorący udział w walce. Surrealizm scen wzmaga wciąż akcentowana teatralizacja: gdy można już uwierzyć w prezentowaną na scenie nierzeczywistość, aktorzy wybijają widzów z rytmu: a to rozwiązaniami międzygatunkowymi (motyw z operetki i dziecięcej piosenki), a to nieprzystającym do sytuacji gestem bądź zachowaniem, niespodziewanym i śmiesznym, a to banalnym rekwizytem, który nawiązuje do wymowy sceny, ale przenosi odbiorców z powrotem do realności (sztorm, sugerowany przez dwa spryskiwacze). Oskar i Ruth przechodzą przez cały szereg powiązanych ze sobą (rzecz dziwna, ale nadająca spójności spektaklowi) obrazów, co pewien czas przypominając sobie o własnej tożsamości. Finałowa piosenka, będąca jednocześnie skrótowym przeglądem teatralnej podróży z powrotem kieruje widzów do poetyki bajki, pewnej beztroskiej naiwności, która doskonale tłumaczy stosowane tu absurdalne chwyty.
Ingmar Villqist nie zapomniał o ukłonie w stronę mniej wymagających widzów – wprowadził do swojej sztuki także śmiech rubaszny, przekraczający granicę dobrego smaku, ale potrzebny dla obniżenia patetycznej atmosfery. Żywiołowe reakcje publiczności przy piosence o bąku puszczanym przez Oskara czy scenie bezmyślnego drapania się po tyłku wymownie świadczą o wulgaryzacji odbioru. Na szczęście autor i reżyser nie poprzestał na najprostszych sposobach wyzwalania rechotu – co więcej – usensownił płytki zabieg dzięki zasygnalizowaniu nim różnych płaszczyzn spektaklu. Kultura wysoka spotyka się w „Oskarze i Ruth” z kolokwialnością, mieszają się style i sensy, w poszukiwaniu znaczenia błądzą odbiorcy, którzy zdecydują się podjąć grę z twórcą. Uchwycenie istoty przedstawienia – poza naddatkiem nonsensu i intertekstualnych odniesień – może się okazać niemożliwe. Villqist dostarczy za to sporo radości tym, którzy lubią niefabularyzowane historie z posmakiem absurdu.
Anna Kadulska i Andrzej Dopierała – para, która nie da o sobie zapomnieć. Przez pierwsze minuty spektaklu byłam pewna, że Kadulska zdominuje sztukę. W kolejne role – damy, kochanki, rozkapryszonej żony czy małej dziewczynki wchodziła z łatwością i tak pięknie, że widzowie nie mieli szansy uchwycić momentu metamorfozy. W każdym z wcieleń była przekonująca – chociaż każde z nich rysowała grubą kreską (nie: za grubą, co dawało w efekcie postacie wyraziste, ale nie karykaturalne czy samoośmieszające się). Swobodę aktorską dawało się u niej wyczuć nawet w zmianach tembru głosu – Kadulska ani na sekundę nie pozwoliła sobie na prywatność, ona była Ruth, w dodatku Ruth doskonale zorientowaną w zagmatwanym świecie, w którym przeszłość rzutuje na teraźniejszość. Z początku Andrzej Dopierała był tylko tłem dla ekspansywnej aktorki – jego mrukliwy, wycofany i cichy Oskar, stereotyp męża-pantoflarza stopniowo jednak zaczyna ewoluować – bohater spotyka się w szaleństwie ze swoją partnerką. Miło było oglądać Dopierałę, który może rozwinąć skrzydła jako aktor komiczny – a przecież na tym jego zadanie się nie kończyło. Oboje – i Kadulska, i Dopierała, mogli w tym spektaklu ukazać aktorski kunszt nie przeszkadzając sobie wzajemnie, ale – świetnie się uzupełniając, a nawet – nakręcając. Miało się czasami wrażenie, że gdy jedno zatraca się w odkrytej właśnie kreacji, drugie z zazdrości równa do niego – wymarzona sytuacja nie tylko dla artystów, ale i dla widzów, którym dane było uczestniczyć w tak zharmonizowanej opowieści.
Oniryczne dzieje Oskara i Ruth rozgrywają się w lekko surrealistycznej scenerii: czerwona wykładzina i las z symetrycznie rozstawionych na scenie paprotek, do tego dwa krzesła i rekwizyty, które nie rzucają się w oczy, dopóki nie zostaną użyte. Wszystko zyskuje jednak nowy wymiar za sprawą reżyserii świateł. Sergiusz Brożek porządkuje przestrzeń spektaklu trójkolorowym oświetleniem (czwarty kolor dochodzi przed finałem i wzmaga wrażenie nierzeczywistości). Przechodzi od „naturalnych” scen z jasnym światłem, przez kontrastowe zestawienia błękitu i czerwieni w piosenkach, aż do budowania całych miejsc, do których Oskar i Ruth przenoszą się w wyobraźni. Oczywiście nie byłby sobą, gdyby nie zaakcentował roli oświetleniowca w drobiazgach: wąskie ostre smugi światła raz wydobywają z mroku dłonie stenotypistki, raz podkreślają absurd scenografii. Brożek może dobrze się bawić przy sugerowaniu odbiorcom podwodnego okrętu: skąpany w niebieskim świetle Andrzej Dopierała ma szansę faktycznie przedzierzgnąć się w dowódcę jednostki bojowej. A alarm na pokładzie ucieszy wszystkich tych, którzy na subtelne kwestie związane z oświetleniem zwracają w teatrze uwagę. „Dobra zabawa” reżysera światła oraz realizatora światła i dźwięku w tym spektaklu jest tu określeniem umownym, bardziej pasującym do rezultatów działalności w kabinie reżyserskiej niż do samego procesu realizowania przedstawienia. Sergiusz Brożek ma bowiem sporo pracy niemal koronkowej – musi trafiać w punkt ze zmianami światła i uruchamianiem ścieżek dźwiękowych, bo efekty te nie uzupełniają opowieści, ale współtworzą ją i momentami katalizują. I chociaż forma przedstawienia usprawiedliwiałaby ewentualne błędy, realizator zadania rzemieślnika przekształca w działanie artysty (nie pierwszy zresztą raz). Światło oddala chaos i wprowadza do spektaklu wartość poznawczą.
„Oskar i Ruth” to przedstawienie dynamiczne i pełne niespodzianek, dowcipne, ale i niestroniące od goryczy. Warto je zobaczyć.
niedziela, 22 maja 2011
Agnieszka Błotnicka: Koniec wiosny w Lanckoronie
WNK, Warszawa 2011.
Gruba
Po lekturze „Końca wiosny w Lanckoronie” mam mieszane uczucia. Z jednej strony Agnieszka Błotnicka proponuje ładny kawałek prozy, z drugiej – daje książkę o niczym, z nijaką fabułką i rozwlekłymi opisami, które nie prowadzą do żadnych ciekawych scen. Nie jest to literatura szarpiąca emocje – choć momentami niewątpliwie będzie działać na zmysły. Cała książka przeminie jednak w oczekiwaniu na coś, co się nie wydarzy.
W powieściach dla młodzieży Błotnicka stawia na zestaw atrakcyjnych przygód, nabija książki interesującymi zajściami i zapewnia odbiorcom mięsistą narrację. W babskiej powieści „Koniec wiosny w Lanckoronie” funduje czytelniczkom dawkę rozważań, dynamizowaną jedynie przez retrospekcje i pozbawioną możliwości rozwoju. Bohaterką jest tutaj Magda, kobieta z nadwagą, która właśnie przeżywa rozpad swojego związku. Magda uwielbia dobrą kuchnię i potrafi długo rozpływać się nad zaletami spożywanego właśnie bądź wymarzonego posiłku w sposób, którego mogliby jej pozazdrościć krytycy kulinarni. Jednak po utracie ukochanego postanawia rozpocząć dietę. Bierze urlop i jedzie przed siebie (by trafić do Lanckorony). W malutkim pensjonacie przekonuje gospodynię do przyrządzania dietetycznych posiłków - i zaraz podczas pierwszego spaceru skręca nogę w kostce. Na tym polega powieściowa teraźniejszość. Przeszłość również nie kusi, choć autorka stara się wzbudzić w odbiorczyniach zainteresowanie, urywając wspomnienia tuż przed puentą. A dotyczy owa przeszłość spotkania dwóch par i dziwnego konkursu na najlepszą anegdotkę. Konkursu nikt nie wygrywa, a anegdotki niekoniecznie wprawią w zachwyt czytelniczki. Gorzej, że nieuchwytne relacje między postaciami mają zastąpić fabułę.
Błotnicka postawiła w tej powieści na rozwlekłość. Kilkadziesiąt stron zabiera bohaterce jazda samochodem na miejsce przeznaczenia – i rozważania (w odcinkach) dotyczące dziwnego weekendu z nietypowym konkursem. Zapowiedź jakiejkolwiek akcji umiera w zarodku z chwilą skręcenia kostki. Zestawy ćwiczeń na odchudzanie i tęsknoty za dawnymi posiłkami mieszają się z pełnymi samoakceptacji wyznaniami; w ogóle Magda nie wydaje się spójną postacią. Raz uwielbia swoje ciało i czuje się seksowna, raz wyśmiewa się z niedoskonałości, zdradzając silnie zakompleksioną osobowość. Raz jest przerażona „wiejskością” jednego z miejscowych, raz próbuje z nim flirtować – zupełnie jakby autorka rozedrganiem wewnętrznym Magdy próbowała wynagrodzić odbiorczyniom brak rzeczywistej akcji. Mam też wrażenie, że Błotnicka źle czuje się w partiach, które nie są monologami wewnętrznymi kobiety: najgorzej wypada w czterech anegdotach, które mają być oratorskimi popisami, a brzmią jak szkolne rozprawki, sztucznie i blado. Tymczasem w Magdowych wyznaniach znajdzie się miejsce i na dowcip, i na błyskotliwość.
Za bardzo jest ta powieść rozwodniona, za dużo obiecuje i za mało obietnic może realizować. Udowadnia w niej Błotnicka, że potrafi ładnie pisać o jedzeniu i zmysłowych rozkoszach – ale na samym opisie przecież lekturowa przygoda się nie kończy. Zabrakło tu żywszych uczuć, pogłębienia tego, co zostało jedynie ledwo zarysowane, uwolnienia bohaterów. „Koniec wiosny w Lanckoronie” to pozycja dobra dla zabicia czasu, ale apetytu na czytanie nie zaspokoi. Pootwiera sporo wątków, które przydałoby się kończyć mocniejszymi akcentami – na co nie pozwala zbyt delikatna narracja. Być może Agnieszka Błotnicka nastawiła się za bardzo na tworzenie w konwencji literatury kobiecej – przez to niechcący wyolbrzymiła niektóre cechy takiej powieści, a straciła z oczu inne.
Gruba
Po lekturze „Końca wiosny w Lanckoronie” mam mieszane uczucia. Z jednej strony Agnieszka Błotnicka proponuje ładny kawałek prozy, z drugiej – daje książkę o niczym, z nijaką fabułką i rozwlekłymi opisami, które nie prowadzą do żadnych ciekawych scen. Nie jest to literatura szarpiąca emocje – choć momentami niewątpliwie będzie działać na zmysły. Cała książka przeminie jednak w oczekiwaniu na coś, co się nie wydarzy.
W powieściach dla młodzieży Błotnicka stawia na zestaw atrakcyjnych przygód, nabija książki interesującymi zajściami i zapewnia odbiorcom mięsistą narrację. W babskiej powieści „Koniec wiosny w Lanckoronie” funduje czytelniczkom dawkę rozważań, dynamizowaną jedynie przez retrospekcje i pozbawioną możliwości rozwoju. Bohaterką jest tutaj Magda, kobieta z nadwagą, która właśnie przeżywa rozpad swojego związku. Magda uwielbia dobrą kuchnię i potrafi długo rozpływać się nad zaletami spożywanego właśnie bądź wymarzonego posiłku w sposób, którego mogliby jej pozazdrościć krytycy kulinarni. Jednak po utracie ukochanego postanawia rozpocząć dietę. Bierze urlop i jedzie przed siebie (by trafić do Lanckorony). W malutkim pensjonacie przekonuje gospodynię do przyrządzania dietetycznych posiłków - i zaraz podczas pierwszego spaceru skręca nogę w kostce. Na tym polega powieściowa teraźniejszość. Przeszłość również nie kusi, choć autorka stara się wzbudzić w odbiorczyniach zainteresowanie, urywając wspomnienia tuż przed puentą. A dotyczy owa przeszłość spotkania dwóch par i dziwnego konkursu na najlepszą anegdotkę. Konkursu nikt nie wygrywa, a anegdotki niekoniecznie wprawią w zachwyt czytelniczki. Gorzej, że nieuchwytne relacje między postaciami mają zastąpić fabułę.
Błotnicka postawiła w tej powieści na rozwlekłość. Kilkadziesiąt stron zabiera bohaterce jazda samochodem na miejsce przeznaczenia – i rozważania (w odcinkach) dotyczące dziwnego weekendu z nietypowym konkursem. Zapowiedź jakiejkolwiek akcji umiera w zarodku z chwilą skręcenia kostki. Zestawy ćwiczeń na odchudzanie i tęsknoty za dawnymi posiłkami mieszają się z pełnymi samoakceptacji wyznaniami; w ogóle Magda nie wydaje się spójną postacią. Raz uwielbia swoje ciało i czuje się seksowna, raz wyśmiewa się z niedoskonałości, zdradzając silnie zakompleksioną osobowość. Raz jest przerażona „wiejskością” jednego z miejscowych, raz próbuje z nim flirtować – zupełnie jakby autorka rozedrganiem wewnętrznym Magdy próbowała wynagrodzić odbiorczyniom brak rzeczywistej akcji. Mam też wrażenie, że Błotnicka źle czuje się w partiach, które nie są monologami wewnętrznymi kobiety: najgorzej wypada w czterech anegdotach, które mają być oratorskimi popisami, a brzmią jak szkolne rozprawki, sztucznie i blado. Tymczasem w Magdowych wyznaniach znajdzie się miejsce i na dowcip, i na błyskotliwość.
Za bardzo jest ta powieść rozwodniona, za dużo obiecuje i za mało obietnic może realizować. Udowadnia w niej Błotnicka, że potrafi ładnie pisać o jedzeniu i zmysłowych rozkoszach – ale na samym opisie przecież lekturowa przygoda się nie kończy. Zabrakło tu żywszych uczuć, pogłębienia tego, co zostało jedynie ledwo zarysowane, uwolnienia bohaterów. „Koniec wiosny w Lanckoronie” to pozycja dobra dla zabicia czasu, ale apetytu na czytanie nie zaspokoi. Pootwiera sporo wątków, które przydałoby się kończyć mocniejszymi akcentami – na co nie pozwala zbyt delikatna narracja. Być może Agnieszka Błotnicka nastawiła się za bardzo na tworzenie w konwencji literatury kobiecej – przez to niechcący wyolbrzymiła niektóre cechy takiej powieści, a straciła z oczu inne.
sobota, 21 maja 2011
Philip Roth: Fakty. Autobiografia powieściopisarza
Czytelnik, Warszawa 2011.
Powieść życia
Philip Roth słynie z prozy bezkompromisowej, drażniącej i ostrej, przełamuje schematy i porusza się najchętniej w obrębie dwóch wielkich tematów: w motywie bycia Żydem i w zagadnieniu seksu. Ale w „Faktach” chce zaproponować czytelnikom kilka migawek ze swojego życia, tematów, które niejeden raz się w jego tomach przewijały. Obiecujący podtytuł „Autobiografia powieściopisarza” wprowadza odbiorców do świata podporządkowanego pisarskiej manierze Rotha, pofragmentowanego i usystematyzowanego – w odróżnieniu od zwykłej egzystencji. Philip Roth wielokrotnie udowadniał, że doświadczenia i przeżycia autora mogą zostać przekute w literackie tworzywo. W „Autobiografii” proponuje kilka kluczy lekturowych, nakazujących weryfikację kolejnych powieści. Wierni czytelnicy Rotha znajdą tu naprawdę wiele odniesień do zatrzymanych w fikcji pomysłów. Odbiór tego tomu będzie przebiegał zatem dwupoziomowo: po pierwsze – jako zestaw reinterpretacji wcześniejszych dzieł. Po drugie – jako przegląd podpowiedzi fabularnych. Dodatkową przyjemność stanowi śledzenie wyrazistej prozy, a także mała gra z konwencjami, jaką w autorecenzji interesującej pod względem genologicznym funduje swoim wielbicielom Roth.
Autor zdecydował się na opisanie kilku punktów ze swojego życia: prezentuje czas dzieciństwa, wrażenia z college’u, związek z kobietą, która usiłowała wykreować własną biografię przez destrukcyjne czyny, ostre reakcje środowiska żydowskiego na prowokacyjne wątki w prozie Rotha, wreszcie – otwarcie się na przedstawianie tematyki seksu. Po zakończeniu właściwej części tomu pojawia się natomiast coś, co ucieszy fanów twórczości Rotha: list od Nathana Zuckermana. Sygnał do tego, by jeszcze raz zastanowić się nad kompozycją całego tomu i nad szczerością samego pisarza. Roth krytykuje samego siebie, wytyka błędy i przemilczenia, nakazuje powtórną lekturę i weryfikowanie tez, jakie ta przynosi. Autobiografia, zamiast konwencjonalnego utworu, przeradza się w kolejną powieść, tyle że polifoniczność zamienia się tu w mnogość tematów.
Motywy, które w tomie Roth rozwija, nie mogą nikogo zaskoczyć – ale przyznać trzeba, że mimo to potrafi autor pokusić się o celne puenty czy punkty, które wywołają zdumienie czytelników. Usypia czujność odbiorców w miarę spokojnym, logicznym i przejrzystym tekstem, w którym wspomnienia z domu rodzinnego przeplatają się z silnymi doznaniami – po to, by za chwilę zaproponować oryginalne spojrzenie na wątki banalizowane. Nie da się chyba czytać tej książki bez zakodowanych w pamięci fraz i elementów fabuły z poprzednich tomów: każdy akapit uruchamia odpowiednie skojarzenia, „Autobiografia powieściopisarza” przesuwa się w stronę przewodnika po twórczości Rotha.
Philip Roth patrzy na swoje życie jak na zestaw gotowych do wykorzystania scenariuszy – i nie ma zamiaru odtwarzać jego pierwotnej formy, widać, że powrót do chaosu i nieprzewidywalności w ogóle go nie kusi. Jednym z największych atutów „Faktów” okazuje się nieustająca gra z czytelnikami i wizja samego twórcy. Rothowi nie można wierzyć do końca – chociaż wiele tu jego prawdziwych wspomnień. Największym kłamstwem i zarazem źródłem lekturowej przyjemności będzie zatem forma całej historii. To na styku treści i formy kryje się najwięcej pułapek dla odbiorców. Przy Rothu nie sposób się nudzić – kto ma ochotę na apetyczną i ciekawą opowieść, daleką od zwyczajności i rutyny, po „Fakty” powinien sięgnąć.
Powieść życia
Philip Roth słynie z prozy bezkompromisowej, drażniącej i ostrej, przełamuje schematy i porusza się najchętniej w obrębie dwóch wielkich tematów: w motywie bycia Żydem i w zagadnieniu seksu. Ale w „Faktach” chce zaproponować czytelnikom kilka migawek ze swojego życia, tematów, które niejeden raz się w jego tomach przewijały. Obiecujący podtytuł „Autobiografia powieściopisarza” wprowadza odbiorców do świata podporządkowanego pisarskiej manierze Rotha, pofragmentowanego i usystematyzowanego – w odróżnieniu od zwykłej egzystencji. Philip Roth wielokrotnie udowadniał, że doświadczenia i przeżycia autora mogą zostać przekute w literackie tworzywo. W „Autobiografii” proponuje kilka kluczy lekturowych, nakazujących weryfikację kolejnych powieści. Wierni czytelnicy Rotha znajdą tu naprawdę wiele odniesień do zatrzymanych w fikcji pomysłów. Odbiór tego tomu będzie przebiegał zatem dwupoziomowo: po pierwsze – jako zestaw reinterpretacji wcześniejszych dzieł. Po drugie – jako przegląd podpowiedzi fabularnych. Dodatkową przyjemność stanowi śledzenie wyrazistej prozy, a także mała gra z konwencjami, jaką w autorecenzji interesującej pod względem genologicznym funduje swoim wielbicielom Roth.
Autor zdecydował się na opisanie kilku punktów ze swojego życia: prezentuje czas dzieciństwa, wrażenia z college’u, związek z kobietą, która usiłowała wykreować własną biografię przez destrukcyjne czyny, ostre reakcje środowiska żydowskiego na prowokacyjne wątki w prozie Rotha, wreszcie – otwarcie się na przedstawianie tematyki seksu. Po zakończeniu właściwej części tomu pojawia się natomiast coś, co ucieszy fanów twórczości Rotha: list od Nathana Zuckermana. Sygnał do tego, by jeszcze raz zastanowić się nad kompozycją całego tomu i nad szczerością samego pisarza. Roth krytykuje samego siebie, wytyka błędy i przemilczenia, nakazuje powtórną lekturę i weryfikowanie tez, jakie ta przynosi. Autobiografia, zamiast konwencjonalnego utworu, przeradza się w kolejną powieść, tyle że polifoniczność zamienia się tu w mnogość tematów.
Motywy, które w tomie Roth rozwija, nie mogą nikogo zaskoczyć – ale przyznać trzeba, że mimo to potrafi autor pokusić się o celne puenty czy punkty, które wywołają zdumienie czytelników. Usypia czujność odbiorców w miarę spokojnym, logicznym i przejrzystym tekstem, w którym wspomnienia z domu rodzinnego przeplatają się z silnymi doznaniami – po to, by za chwilę zaproponować oryginalne spojrzenie na wątki banalizowane. Nie da się chyba czytać tej książki bez zakodowanych w pamięci fraz i elementów fabuły z poprzednich tomów: każdy akapit uruchamia odpowiednie skojarzenia, „Autobiografia powieściopisarza” przesuwa się w stronę przewodnika po twórczości Rotha.
Philip Roth patrzy na swoje życie jak na zestaw gotowych do wykorzystania scenariuszy – i nie ma zamiaru odtwarzać jego pierwotnej formy, widać, że powrót do chaosu i nieprzewidywalności w ogóle go nie kusi. Jednym z największych atutów „Faktów” okazuje się nieustająca gra z czytelnikami i wizja samego twórcy. Rothowi nie można wierzyć do końca – chociaż wiele tu jego prawdziwych wspomnień. Największym kłamstwem i zarazem źródłem lekturowej przyjemności będzie zatem forma całej historii. To na styku treści i formy kryje się najwięcej pułapek dla odbiorców. Przy Rothu nie sposób się nudzić – kto ma ochotę na apetyczną i ciekawą opowieść, daleką od zwyczajności i rutyny, po „Fakty” powinien sięgnąć.
piątek, 20 maja 2011
Martin Widmark, Helena Willis: Tajemnica meczu
Zakamarki, Poznań 2011.
Emocje w piłce
Raz na rok mieszkańcy miasteczka Valleby rozgrywają ze swoimi sąsiadami z Sandby mecz piłki nożnej. Pięcioosobowe drużyny stają naprzeciwko siebie i walczą o srebrny puchar. Kibicują im mieszkańcy obu miasteczek – wszyscy gromadzą się w jednym miejscu – któż by przypuszczał, że ktoś dopuści się zuchwałej kradzieży prawie na ich oczach? A jednak drogocenny przedmiot w pewnym momencie znika. Dobrze, że na miejscu są dzielni młodzi detektywi, Lasse i Maja – a także sam komisarz policji (który reprezentuje Valleby jako bramkarz). Na domiar złego Valleby przegrywa w meczu aż sześcioma bramkami i wszystko wskazuje na to, że Sandby po raz kolejny udowodni swoją wyższość. Ale Sandby nie ma tak dobrych śledczych jak Valleby: Lasse, Maja i komisarz natychmiast przystępują do akcji.
Widmark stara się, by przestępstwo nie było zbyt oczywiste i łatwe do wykrycia: poza graczami i kibicami (żaden z nich nie wyniósł pucharu) są tu jeszcze sprzedawca kiełbasek, trener, który zajmuje się przygotowywaniem boiska czy pani, której sąsiedztwo boiska bardzo przeszkadza. Podczas meczu dzieją się dziwne rzeczy: ktoś spuszcza powietrze z opon rowerów oraz z piłki, co też trzeba będzie wyjaśnić. Co ciekawe, w „Tajemnicy meczu” nie od początku wiadomo, czego ma dotyczyć śledztwo. Najpierw Widmark dość długo zajmuje się omawianiem meczu (relacjonuje go tak, by wywołać uśmiech na twarzach małych odbiorców) i prezentowaniem scenek teoretycznie mniej istotnych (rozmowa z przeciwną meczom panią czy ze sprzedawcą kiełbasek) – samo poszukiwanie pucharu oraz sprawcy jego zniknięcia, chociaż zepchnięte dość daleko w fabule, wolne jest od oczywistości. Owszem, wiadomo, w którym momencie ginie cenny przedmiot (co zresztą podkreśla potem celnym spostrzeżeniem Lasse), ale wręcz niemożliwe jest przedwczesne wykrycie złodzieja – Widmark prowadzi w rozmaitych kierunkach mylące tropy i kilka razy, gdy już wydawałoby się, że wiadomo, kto ukradł puchar, wychodzą na jaw nowe przesłanki, a sam mecz schodzi na dalszy plan.
Martin Widmark pozwala małym detektywom, Lassemu i Mai, na rozszyfrowywanie kolejnych dorosłych zagadek, z którymi nie radzi sobie na przykład sam komisarz policji – ten ostatni zresztą zdążył już poznać dedukcyjne talenty dzieci i chętnie z nimi współpracuje. Lasse i Maja przekładają na rozwiązywane sprawy zwykłe codzienne obserwacje: Lasse pokazuje na przykład, jak łatwo można odwrócić czyjąś uwagę i zrobić coś tak, by obserwator nic nie zauważył. Dzięki temu dzieci domyślają się, w którym momencie zginął puchar. Cała reszta to już wynik logicznego myślenia i dokładnego sprawdzania kolejnych przesłanek. Tym razem Lasse, Maja i komisarz muszą połączyć siły, żeby poradzić sobie z wyjątkowo trudnym zadaniem.
„Tajemnica meczu” to jedna z tych książek, które mają przygotować młodych odbiorców do samodzielnego czytania. Sprzyja temu po pierwsze duży druk, po drugie prosta narracja (czas teraźniejszy, nierozbudowane zdania), po trzecie wciągająca fabuła, która nie pozwala na odłożenie książki: dzieciom na pewno spodoba się namiastka dorosłej lektury, kryminał przystosowany do ich wieku. „Tajemnica meczu” to jeden z wielu tomów z serii – ale każda książka przynosi osobną historię, w dodatku można je czytać w dowolnej kolejności.
Historie o Lassem i Mai łączą w sobie prostotę opisu z logicznymi łamigłówkami, zagadkami, które trzeba rozwiązać, by zrozumieć, co naprawdę się wydarzyło. Dają namiastkę powieści detektywistycznej i zapewniają maluchom dreszcz emocji.
Emocje w piłce
Raz na rok mieszkańcy miasteczka Valleby rozgrywają ze swoimi sąsiadami z Sandby mecz piłki nożnej. Pięcioosobowe drużyny stają naprzeciwko siebie i walczą o srebrny puchar. Kibicują im mieszkańcy obu miasteczek – wszyscy gromadzą się w jednym miejscu – któż by przypuszczał, że ktoś dopuści się zuchwałej kradzieży prawie na ich oczach? A jednak drogocenny przedmiot w pewnym momencie znika. Dobrze, że na miejscu są dzielni młodzi detektywi, Lasse i Maja – a także sam komisarz policji (który reprezentuje Valleby jako bramkarz). Na domiar złego Valleby przegrywa w meczu aż sześcioma bramkami i wszystko wskazuje na to, że Sandby po raz kolejny udowodni swoją wyższość. Ale Sandby nie ma tak dobrych śledczych jak Valleby: Lasse, Maja i komisarz natychmiast przystępują do akcji.
Widmark stara się, by przestępstwo nie było zbyt oczywiste i łatwe do wykrycia: poza graczami i kibicami (żaden z nich nie wyniósł pucharu) są tu jeszcze sprzedawca kiełbasek, trener, który zajmuje się przygotowywaniem boiska czy pani, której sąsiedztwo boiska bardzo przeszkadza. Podczas meczu dzieją się dziwne rzeczy: ktoś spuszcza powietrze z opon rowerów oraz z piłki, co też trzeba będzie wyjaśnić. Co ciekawe, w „Tajemnicy meczu” nie od początku wiadomo, czego ma dotyczyć śledztwo. Najpierw Widmark dość długo zajmuje się omawianiem meczu (relacjonuje go tak, by wywołać uśmiech na twarzach małych odbiorców) i prezentowaniem scenek teoretycznie mniej istotnych (rozmowa z przeciwną meczom panią czy ze sprzedawcą kiełbasek) – samo poszukiwanie pucharu oraz sprawcy jego zniknięcia, chociaż zepchnięte dość daleko w fabule, wolne jest od oczywistości. Owszem, wiadomo, w którym momencie ginie cenny przedmiot (co zresztą podkreśla potem celnym spostrzeżeniem Lasse), ale wręcz niemożliwe jest przedwczesne wykrycie złodzieja – Widmark prowadzi w rozmaitych kierunkach mylące tropy i kilka razy, gdy już wydawałoby się, że wiadomo, kto ukradł puchar, wychodzą na jaw nowe przesłanki, a sam mecz schodzi na dalszy plan.
Martin Widmark pozwala małym detektywom, Lassemu i Mai, na rozszyfrowywanie kolejnych dorosłych zagadek, z którymi nie radzi sobie na przykład sam komisarz policji – ten ostatni zresztą zdążył już poznać dedukcyjne talenty dzieci i chętnie z nimi współpracuje. Lasse i Maja przekładają na rozwiązywane sprawy zwykłe codzienne obserwacje: Lasse pokazuje na przykład, jak łatwo można odwrócić czyjąś uwagę i zrobić coś tak, by obserwator nic nie zauważył. Dzięki temu dzieci domyślają się, w którym momencie zginął puchar. Cała reszta to już wynik logicznego myślenia i dokładnego sprawdzania kolejnych przesłanek. Tym razem Lasse, Maja i komisarz muszą połączyć siły, żeby poradzić sobie z wyjątkowo trudnym zadaniem.
„Tajemnica meczu” to jedna z tych książek, które mają przygotować młodych odbiorców do samodzielnego czytania. Sprzyja temu po pierwsze duży druk, po drugie prosta narracja (czas teraźniejszy, nierozbudowane zdania), po trzecie wciągająca fabuła, która nie pozwala na odłożenie książki: dzieciom na pewno spodoba się namiastka dorosłej lektury, kryminał przystosowany do ich wieku. „Tajemnica meczu” to jeden z wielu tomów z serii – ale każda książka przynosi osobną historię, w dodatku można je czytać w dowolnej kolejności.
Historie o Lassem i Mai łączą w sobie prostotę opisu z logicznymi łamigłówkami, zagadkami, które trzeba rozwiązać, by zrozumieć, co naprawdę się wydarzyło. Dają namiastkę powieści detektywistycznej i zapewniają maluchom dreszcz emocji.
czwartek, 19 maja 2011
Piotr Szarota: Anatomia randki
Muza SA, Warszawa 2011.
Prawa flirtu
Pytanie, czy możliwe jest przeanalizowanie zjawiska tak trudnego do uchwycenia, jakim jest randka, podczas lektury książki Piotra Szaroty musi zejść na dalszy plan. Autor bowiem w „Anatomii randki” zajmuje się szybkim przeglądem skodyfikowanych międzyludzkich relacji, swoje poszukiwania rozciągając w czasie (randka od początku XX wieku) i przestrzeni: poza polskimi, francuskimi i amerykańskimi zwyczajami krótko przedstawia też randkowe schematy w krajach bardziej egzotycznych: Nigerii, Japonii czy Indiach, wybierając dla czytelników oryginalne ciekawostki.
„Anatomia randki” przynosi zestaw anegdot i wiadomości z dawnych poradników dla zakochanych. Szarota obserwuje, jak na rozwój randek wpływały rewolucje obyczajowe – i jakie warunki musieli spełniać zakochani względem siebie i swoich rodziców, by ich związek został zaakceptowany. Początkowo autor posiłkuje się dawnymi publikacjami, które zawierały regulacje norm i zachowań młodych ludzi, z czasem przechodzi do nośnych dzisiaj zagadnień, między innymi zajmuje się wątkiem randkowania na emeryturze oraz przeniesieniem flirtu do sfery internetu. Próbuje wyznaczyć cechy charakterystyczne spotkań, nie odwołując się do tanich sensacji, ale zaspokajając ciekawość odbiorców. Opisuje intymne relacje z delikatnością i wyczuciem, nie traci przy tym humoru, a że skupia się przede wszystkim na tym, co może być w randkach intrygujące i ważne dla skłonnego do podglądactwa współczesnego czytelnika, jego książka jawi się jako atrakcyjna lektura.
Piotr Szarota miałby zapewne problem z podaniem jednego stałego scenariusza nowoczesnej randki, dlatego też w czasach powojennych jego uwagę przykuwają nowe medialne motywy – między innymi poglądy feministyczne, wizerunek kobiet, które wiążą się z dużo młodszymi mężczyznami, a także randki homoseksualistów – w tym ostatnim przypadku czerpie Szarota wiadomości z portali internetowych; na bazie zwierzeń anonimowych użytkowników konstruuje opowieść o nietradycyjnych spotkaniach. Zresztą w całej książce prywatne wynurzenia różnych ludzi zajmują sporo miejsca – autorowi nie zależy bowiem na teoretyzowaniu na temat randki, woli wyraźne punkty odniesienia i uogólnienia tworzone na ich podstawie od czasu do czasu.
Szarota twierdzi, że „nie ma nic przyjemniejszego niż pisanie o rzeczach niepoważnych” – udowadnia to swoją niewielką objętościowo publikacją, która rozbudza apetyty na ciekawostki z innych, pozornie mało istotnych dziedzin ludzkiego życia. Proponuje swoim czytelnikom opowieść barwną i wolną od banału, zapewnia socjologiczny portret społeczeństwa. W badaniach nad randką odwołuje się do sfery obyczajowej i socjologii. Młodszym odbiorcom pokazuje rozterki i dylematy dawnej młodzieży (odwołuje się przy tym do listów do redakcji „Filipinki” i do suchych, pedagogicznych odpowiedzi dorosłych). Szarota sięga też do popkulturowych produkcji – filmów, książek i artykułów prasowych, które pozwalają mu na uchwycenie pozornie nieuchwytnego zjawiska. I chociaż system randkowania uległ takim przemianom, że dziś już w zasadzie niemożliwe jest wyznaczenie kodeksu zachowań i postaw (a w przyszłości, według wieszczeń nie tylko pesymistów, zwyczaj randkowania stopniowo zaniknie), Szarota radzi sobie z tematem, przedstawiając dawniej nieobecne w powszechnej świadomości formy.
Wydana w popularnonaukowej serii „Spectrum” publikacja spodoba się kolekcjonerom ciekawostek i tym, którzy szukają lekkiej lektury o ewolucji damsko-męskich relacji.
Prawa flirtu
Pytanie, czy możliwe jest przeanalizowanie zjawiska tak trudnego do uchwycenia, jakim jest randka, podczas lektury książki Piotra Szaroty musi zejść na dalszy plan. Autor bowiem w „Anatomii randki” zajmuje się szybkim przeglądem skodyfikowanych międzyludzkich relacji, swoje poszukiwania rozciągając w czasie (randka od początku XX wieku) i przestrzeni: poza polskimi, francuskimi i amerykańskimi zwyczajami krótko przedstawia też randkowe schematy w krajach bardziej egzotycznych: Nigerii, Japonii czy Indiach, wybierając dla czytelników oryginalne ciekawostki.
„Anatomia randki” przynosi zestaw anegdot i wiadomości z dawnych poradników dla zakochanych. Szarota obserwuje, jak na rozwój randek wpływały rewolucje obyczajowe – i jakie warunki musieli spełniać zakochani względem siebie i swoich rodziców, by ich związek został zaakceptowany. Początkowo autor posiłkuje się dawnymi publikacjami, które zawierały regulacje norm i zachowań młodych ludzi, z czasem przechodzi do nośnych dzisiaj zagadnień, między innymi zajmuje się wątkiem randkowania na emeryturze oraz przeniesieniem flirtu do sfery internetu. Próbuje wyznaczyć cechy charakterystyczne spotkań, nie odwołując się do tanich sensacji, ale zaspokajając ciekawość odbiorców. Opisuje intymne relacje z delikatnością i wyczuciem, nie traci przy tym humoru, a że skupia się przede wszystkim na tym, co może być w randkach intrygujące i ważne dla skłonnego do podglądactwa współczesnego czytelnika, jego książka jawi się jako atrakcyjna lektura.
Piotr Szarota miałby zapewne problem z podaniem jednego stałego scenariusza nowoczesnej randki, dlatego też w czasach powojennych jego uwagę przykuwają nowe medialne motywy – między innymi poglądy feministyczne, wizerunek kobiet, które wiążą się z dużo młodszymi mężczyznami, a także randki homoseksualistów – w tym ostatnim przypadku czerpie Szarota wiadomości z portali internetowych; na bazie zwierzeń anonimowych użytkowników konstruuje opowieść o nietradycyjnych spotkaniach. Zresztą w całej książce prywatne wynurzenia różnych ludzi zajmują sporo miejsca – autorowi nie zależy bowiem na teoretyzowaniu na temat randki, woli wyraźne punkty odniesienia i uogólnienia tworzone na ich podstawie od czasu do czasu.
Szarota twierdzi, że „nie ma nic przyjemniejszego niż pisanie o rzeczach niepoważnych” – udowadnia to swoją niewielką objętościowo publikacją, która rozbudza apetyty na ciekawostki z innych, pozornie mało istotnych dziedzin ludzkiego życia. Proponuje swoim czytelnikom opowieść barwną i wolną od banału, zapewnia socjologiczny portret społeczeństwa. W badaniach nad randką odwołuje się do sfery obyczajowej i socjologii. Młodszym odbiorcom pokazuje rozterki i dylematy dawnej młodzieży (odwołuje się przy tym do listów do redakcji „Filipinki” i do suchych, pedagogicznych odpowiedzi dorosłych). Szarota sięga też do popkulturowych produkcji – filmów, książek i artykułów prasowych, które pozwalają mu na uchwycenie pozornie nieuchwytnego zjawiska. I chociaż system randkowania uległ takim przemianom, że dziś już w zasadzie niemożliwe jest wyznaczenie kodeksu zachowań i postaw (a w przyszłości, według wieszczeń nie tylko pesymistów, zwyczaj randkowania stopniowo zaniknie), Szarota radzi sobie z tematem, przedstawiając dawniej nieobecne w powszechnej świadomości formy.
Wydana w popularnonaukowej serii „Spectrum” publikacja spodoba się kolekcjonerom ciekawostek i tym, którzy szukają lekkiej lektury o ewolucji damsko-męskich relacji.
środa, 18 maja 2011
Alice Kuipers: Najgorsza rzecz, jaką zrobiła
WNK, Warszawa 2011.
Dramat nastolatki
Alice Kuipers dała się polskim czytelnikom poznać jako autorka ciekawej nie tylko pod względem genologicznym powieści „Życie na drzwiach lodówki” – teraz powraca nieco obszerniejszą pod względem tekstowym historią „Najgorsza rzecz, jaką zrobiła”. Książka ukazała się w serii „Zbliżenia”, poruszającej trudne tematy, często związane z chorobami i śmiercią – i chociaż Alice Kuipers trafiła do „dorosłego” cyklu Naszej Księgarni, może być także polecana młodzieży – utrzymana jest bowiem w konwencji dziennika nastolatki. Nie będzie to jednak relacja z dojrzewania, a opowieść o przeżywaniu żałoby i godzeniu się z losem.
Sophie po tragedii (była świadkiem śmierci starszej o rok siostry i nie mogła jej pomóc) zamknęła się w sobie. Wciąż cierpi i nie pozwala sobie pomóc – nie chce rozmawiać z psychologiem (choć na prośbę lekarki prowadzi zapiski), odtrąca też własną matkę, odsuwa się od przyjaciółek i ucieka myślami w przeszłość, do czasów – nie zawsze beztroskich – spędzanych z Emily. W jej dzienniku obrazki z teraźniejszości przeplatają się z retrospekcjami, a autorka odsłania prawdę o minionych wydarzeniach bardzo powoli, skupiając się przede wszystkim na tym, jak czuje się i zachowuje Sophie. A jej postawa pełna jest nieukierunkowanej agresji: dziewczyna oskarża matkę (o to, że ta kochała bardziej swoją starszą córkę) i przestaje się dogadywać z przyjaciółkami. Obwinia się za to, że nie uratowała Emily – i wraca pamięcią do zwykłych siostrzanych konfliktów, które tylko pogłębiają jej poczucie winy. Kuipers prezentuje nastolatkę, która nie umie zapanować nad ranieniem najbliższych, a jednocześnie tęskni za normalną rozmową z matką.
Wspomnienie o Emily towarzyszy Sophie wszędzie, bez względu na to, czy chodzi o wybranie stroju na imprezę, czy problem z niewiernym chłopakiem przyjaciółki. Emily jest obecna w każdym smutku matki i zmusza Sophie do bagatelizowania trosk przyjaciółek. Bohaterka czuje się coraz gorzej, ale stopniowo otwiera się pod wpływem codziennych notatek i zaczyna wracać do normalności. Cała książka „Najgorsza rzecz, jaką zrobiła” opowiada właśnie o odzyskiwaniu wewnętrznego spokoju, o okaleczonej psychice młodej dziewczyny, o tęsknocie i utraconej nadziei. Alice Kuipers skoncentrowała się na psychologicznych aspektach dramatu. Autorka prezentuje konsekwencje istotnego dla tysięcy ludzi wydarzenia w perspektywie jednostki, niebezpośrednio pokrzywdzonej i w swojej powieści stara się zilustrować zagubienie oraz bezradność bohaterki.
Sophie nie chce uzewnętrzniać swojego dramatu, spycha go do podświadomości i nie potrafi rozpamiętywać – w ten sposób usiłuje poradzić sobie z traumą. Tyle tylko że przyjęta przez nią postawa ma negatywne dla zdrowia i psychiki skutki – w ujęciu Sophie wyparta z myśli przeszłość powraca jako koszmar utrudniający codzienną egzystencję. Inne nastolatki mają „zwyczajne” problemy ogromnej wagi: chorują na bulimię, przeżywają zdrady chłopaków – to dla Sophie nie ma znaczenia, dopóki dziewczyna nie uwolni się od swojej tragedii. Dopiero wtedy będzie mogła właściwie przepracować cały proces żałoby i odzyska pełnię sił.
Kuipers o tak delikatnych sprawach pisze lekko i rzeczowo. Stawia na realistyczne obrazy i odtwarzanie zachowań co pewien czas uzupełnianych o odczucia, do których przyznaje się bohaterka. Nie wyciąga wniosków, pozwala czytelnikom na samodzielne odkrywanie prawdy o postaci. Prosty język (autorka musi przecież imitować styl nastolatki) nie przysłania tragizmu historii a uwypukla go.
Dramat nastolatki
Alice Kuipers dała się polskim czytelnikom poznać jako autorka ciekawej nie tylko pod względem genologicznym powieści „Życie na drzwiach lodówki” – teraz powraca nieco obszerniejszą pod względem tekstowym historią „Najgorsza rzecz, jaką zrobiła”. Książka ukazała się w serii „Zbliżenia”, poruszającej trudne tematy, często związane z chorobami i śmiercią – i chociaż Alice Kuipers trafiła do „dorosłego” cyklu Naszej Księgarni, może być także polecana młodzieży – utrzymana jest bowiem w konwencji dziennika nastolatki. Nie będzie to jednak relacja z dojrzewania, a opowieść o przeżywaniu żałoby i godzeniu się z losem.
Sophie po tragedii (była świadkiem śmierci starszej o rok siostry i nie mogła jej pomóc) zamknęła się w sobie. Wciąż cierpi i nie pozwala sobie pomóc – nie chce rozmawiać z psychologiem (choć na prośbę lekarki prowadzi zapiski), odtrąca też własną matkę, odsuwa się od przyjaciółek i ucieka myślami w przeszłość, do czasów – nie zawsze beztroskich – spędzanych z Emily. W jej dzienniku obrazki z teraźniejszości przeplatają się z retrospekcjami, a autorka odsłania prawdę o minionych wydarzeniach bardzo powoli, skupiając się przede wszystkim na tym, jak czuje się i zachowuje Sophie. A jej postawa pełna jest nieukierunkowanej agresji: dziewczyna oskarża matkę (o to, że ta kochała bardziej swoją starszą córkę) i przestaje się dogadywać z przyjaciółkami. Obwinia się za to, że nie uratowała Emily – i wraca pamięcią do zwykłych siostrzanych konfliktów, które tylko pogłębiają jej poczucie winy. Kuipers prezentuje nastolatkę, która nie umie zapanować nad ranieniem najbliższych, a jednocześnie tęskni za normalną rozmową z matką.
Wspomnienie o Emily towarzyszy Sophie wszędzie, bez względu na to, czy chodzi o wybranie stroju na imprezę, czy problem z niewiernym chłopakiem przyjaciółki. Emily jest obecna w każdym smutku matki i zmusza Sophie do bagatelizowania trosk przyjaciółek. Bohaterka czuje się coraz gorzej, ale stopniowo otwiera się pod wpływem codziennych notatek i zaczyna wracać do normalności. Cała książka „Najgorsza rzecz, jaką zrobiła” opowiada właśnie o odzyskiwaniu wewnętrznego spokoju, o okaleczonej psychice młodej dziewczyny, o tęsknocie i utraconej nadziei. Alice Kuipers skoncentrowała się na psychologicznych aspektach dramatu. Autorka prezentuje konsekwencje istotnego dla tysięcy ludzi wydarzenia w perspektywie jednostki, niebezpośrednio pokrzywdzonej i w swojej powieści stara się zilustrować zagubienie oraz bezradność bohaterki.
Sophie nie chce uzewnętrzniać swojego dramatu, spycha go do podświadomości i nie potrafi rozpamiętywać – w ten sposób usiłuje poradzić sobie z traumą. Tyle tylko że przyjęta przez nią postawa ma negatywne dla zdrowia i psychiki skutki – w ujęciu Sophie wyparta z myśli przeszłość powraca jako koszmar utrudniający codzienną egzystencję. Inne nastolatki mają „zwyczajne” problemy ogromnej wagi: chorują na bulimię, przeżywają zdrady chłopaków – to dla Sophie nie ma znaczenia, dopóki dziewczyna nie uwolni się od swojej tragedii. Dopiero wtedy będzie mogła właściwie przepracować cały proces żałoby i odzyska pełnię sił.
Kuipers o tak delikatnych sprawach pisze lekko i rzeczowo. Stawia na realistyczne obrazy i odtwarzanie zachowań co pewien czas uzupełnianych o odczucia, do których przyznaje się bohaterka. Nie wyciąga wniosków, pozwala czytelnikom na samodzielne odkrywanie prawdy o postaci. Prosty język (autorka musi przecież imitować styl nastolatki) nie przysłania tragizmu historii a uwypukla go.
wtorek, 17 maja 2011
Phil Malpas, Clive Minnitt: Szukając zdjęcia. Warsztaty fotografii plenerowej
Galaktyka, Łódź 2011.
Rozmowy o kadrze
„Fotografia wymaga raczej widzenia, dostrzegania rzeczy, a nie prostego patrzenia na nie” – tłumaczą autorzy poradnika do fotografii kreatywnej, Phil Malpas i Clive Minnitt. Ich wspólna publikacja, „Szukając zdjęcia. Warsztaty fotografii plenerowej” znacznie różni się od obecnych już na rynku pozycji tego typu – nie tylko sposobem uchwycenia tematu, ale i pomysłem na kompozycję książki. Dla Malpasa i Minnitta bowiem siłą inspiracji może być rozmowa z drugim człowiekiem, otwarcie się na podpowiedzi, porady, oceny i uwagi innych przynieść ma sporo dobrego. Zgodnie z tą dewizą autorzy ułożyli swój tom. Czytelnicy natrafią w nim na krótkie rozdziały o dość dużym stopniu uogólnienia wskazówek (ci, którym trzeba w punktach przedstawić plan działania, mogą zatem być rozczarowani), ozdobione dużymi zdjęciami.
Każda para zdjęć zyskuje swój odrębny opis, w którym znajdzie się prezentacja sytuacji oraz inspiracji do powstania fotografii, techniczny opis sprzętu oraz najciekawszy i oryginalny motyw: króciutka, dosłownie dwuzdaniowa „dyskusja” obu twórców na temat konkretnego kadru. Tu pojawia się miejsce na wyrażanie wątpliwości, niezadowolenia lub dumy przez autora zdjęcia – jego subiektywne odczucia zostają natychmiast skonfrontowane z opinią przyjaciela, który czasem staje w obronie fotografii, innym razem podsuwa lepsze rozwiązania czy sposoby ominięcia problemu.
Chociaż objętościowo minidyskusje autorów nie zajmują zbyt wiele miejsca, są bardzo ważną częścią książki. W nich kryją się porady dotyczące patrzenia na kadr i budowania jego wewnętrznego napięcia, uwagi, które można wykorzystać przy własnej pracy i tematy warte przemyślenia. Nie trzeba się z opiniami dyskutantów zgadzać, można przecież wyrobić sobie własne stanowisko i wprowadzać w życie płynące z niego wnioski. Takiej właśnie kreatywnej postawie wobec gotowych i zaplanowanych kadrów służy lektura tomu „Szukając zdjęcia”.
Phil Malpas oraz Clive Minnitt dalecy są od tego, by budować zestaw zakazów i nakazów do bezwzględnego przestrzegania. Zdają sobie sprawę z tego, że piękno zależy od patrzącego człowieka – i próbują jedynie podsunąć myśl, jak patrzeć, by uzyskać olśniewające efekty. Niektórym czytelnikom może jednak brakować stanowczości i harmonii w poradniku. Z książki „Szukając zdjęcia” trzeba się nauczyć korzystać, tylko uważna lektura i wyłuskanie porad ze wszystkich tekstów, rozmów i fragmentów zapisywanych na marginesach przyniesie widoczne rezultaty. Kto zechce sprawdzić w praktyce podpowiedzi tego autorskiego duetu, będzie musiał nauczyć się kreatywnego spojrzenia.
Każdy sposób, żeby przełamać twórczy impas, jest dobry i każdy jest godny polecenia. Ale Malpas i Minnitt proponują książkę nie tylko dla tych odbiorców, którzy mają problemy przezwyciężeniem twórczej niemocy: ich tom przecież jest także udaną prezentacją możliwości, jakie daje fotografia krajobrazowa. Nie trzeba odwiedzać miejsc, w które twórcy się udawali: wystarczy spróbować zrealizować podobny temat, i tak rezultat powinien być zadowalający. Stąd natomiast już prosta droga do twórczej radości.
Rozmowy o kadrze
„Fotografia wymaga raczej widzenia, dostrzegania rzeczy, a nie prostego patrzenia na nie” – tłumaczą autorzy poradnika do fotografii kreatywnej, Phil Malpas i Clive Minnitt. Ich wspólna publikacja, „Szukając zdjęcia. Warsztaty fotografii plenerowej” znacznie różni się od obecnych już na rynku pozycji tego typu – nie tylko sposobem uchwycenia tematu, ale i pomysłem na kompozycję książki. Dla Malpasa i Minnitta bowiem siłą inspiracji może być rozmowa z drugim człowiekiem, otwarcie się na podpowiedzi, porady, oceny i uwagi innych przynieść ma sporo dobrego. Zgodnie z tą dewizą autorzy ułożyli swój tom. Czytelnicy natrafią w nim na krótkie rozdziały o dość dużym stopniu uogólnienia wskazówek (ci, którym trzeba w punktach przedstawić plan działania, mogą zatem być rozczarowani), ozdobione dużymi zdjęciami.
Każda para zdjęć zyskuje swój odrębny opis, w którym znajdzie się prezentacja sytuacji oraz inspiracji do powstania fotografii, techniczny opis sprzętu oraz najciekawszy i oryginalny motyw: króciutka, dosłownie dwuzdaniowa „dyskusja” obu twórców na temat konkretnego kadru. Tu pojawia się miejsce na wyrażanie wątpliwości, niezadowolenia lub dumy przez autora zdjęcia – jego subiektywne odczucia zostają natychmiast skonfrontowane z opinią przyjaciela, który czasem staje w obronie fotografii, innym razem podsuwa lepsze rozwiązania czy sposoby ominięcia problemu.
Chociaż objętościowo minidyskusje autorów nie zajmują zbyt wiele miejsca, są bardzo ważną częścią książki. W nich kryją się porady dotyczące patrzenia na kadr i budowania jego wewnętrznego napięcia, uwagi, które można wykorzystać przy własnej pracy i tematy warte przemyślenia. Nie trzeba się z opiniami dyskutantów zgadzać, można przecież wyrobić sobie własne stanowisko i wprowadzać w życie płynące z niego wnioski. Takiej właśnie kreatywnej postawie wobec gotowych i zaplanowanych kadrów służy lektura tomu „Szukając zdjęcia”.
Phil Malpas oraz Clive Minnitt dalecy są od tego, by budować zestaw zakazów i nakazów do bezwzględnego przestrzegania. Zdają sobie sprawę z tego, że piękno zależy od patrzącego człowieka – i próbują jedynie podsunąć myśl, jak patrzeć, by uzyskać olśniewające efekty. Niektórym czytelnikom może jednak brakować stanowczości i harmonii w poradniku. Z książki „Szukając zdjęcia” trzeba się nauczyć korzystać, tylko uważna lektura i wyłuskanie porad ze wszystkich tekstów, rozmów i fragmentów zapisywanych na marginesach przyniesie widoczne rezultaty. Kto zechce sprawdzić w praktyce podpowiedzi tego autorskiego duetu, będzie musiał nauczyć się kreatywnego spojrzenia.
Każdy sposób, żeby przełamać twórczy impas, jest dobry i każdy jest godny polecenia. Ale Malpas i Minnitt proponują książkę nie tylko dla tych odbiorców, którzy mają problemy przezwyciężeniem twórczej niemocy: ich tom przecież jest także udaną prezentacją możliwości, jakie daje fotografia krajobrazowa. Nie trzeba odwiedzać miejsc, w które twórcy się udawali: wystarczy spróbować zrealizować podobny temat, i tak rezultat powinien być zadowalający. Stąd natomiast już prosta droga do twórczej radości.
poniedziałek, 16 maja 2011
Marcin Tatarczuk: Kaidan. Japońskie opowieści niesamowite epoki Edo
Trio, Warszawa 2011.
Tradycja strachu
Lubimy się bać. To zjawisko znane jest jednak nie tylko w kulturze masowej, która sięga po horrory i opowieści grozy, ale też w podaniach i legendach wielu narodów. Marcin Tatarczuk sprawdza, w jaki sposób straszne historie funkcjonowały w siedemnasto- i osiemnastowiecznej Japonii. Książka „Kaidan – japońskie opowieści niesamowite epoki Edo” wydana w serii „Oblicza Japonii” jest próbą przybliżenia polskiemu czytelnikowi charakterystycznych dla Dalekiego Wschodu motywów, wywodzących się z wierzeń ludowych, a powiązanych z rozmaitymi duchami i potworami. Książka ta – podobnie zresztą jak cały cykl – zasługuje na uwagę: przybliża kulturę i obyczaje Japonii, porządkuje wiadomości i przynosi sporą porcję ciekawostek.
Marcin Tatarczuk opisuje czas, w którym budzące grozę istoty z innego świata przechodzić zaczęły z ludowych przekazów do twórczości literackiej. Rozpoczyna jednak od absolutnych podstaw, tłumaczy genezę japońskich nazw, znaczenie terminów i przedstawia klasyfikacje potworów, ale nie poprzestaje na tym: stara się także ukazać mentalność ludzi, którzy wierzyli w niesamowite historie, rozpowszechniali je i wzbogacali o kolejne wątki. To wszystko umożliwi czytelnikom zorientowanie się w temacie i pozwoli na zrozumienie obcej, a mimo to atrakcyjnej, kultury. Można zarzucić autorowi, że ów wstęp – tworzony zgodnie z wymogami prac naukowych – jest zbyt schematyczny, utrzymany w suchym i rzeczowym stylu – ale po pierwsze to publikacja akademicka, a po drugie – przyjęty sposób prowadzenia opowieści zapobiega chaosowi i pozwala usystematyzować wiedzę. Zresztą emocji dostarczy ciąg dalszy książki, który stanowi omówienie najważniejszych i najbardziej typowych historii.
Na pierwszy rozdział składają się cztery opowieści o duchach. Do streszczenia każdej z nich autor dodaje rozbudowany system przypisów, pomagających lepiej pojąć obyczaje Japończyków. Zaprezentowanie opowieści zestawia z kolejnymi realizacjami danego motywu, zatrzymuje się też – i to jedna z ciekawszych partii książki – nad powiązaniami literackich tworów z wydarzeniami autentycznymi, leżącymi u podstaw przekutych potem na opowiadania legend. Chociaż dzisiaj polskiego czytelnika japońskie opowieści niesamowite będą śmieszyć a nie przerażać, obraz obyczajowości i kultury Japonii okresu Edo należy do interesujących. Autor pozwala nawet zorientować się, jak japońscy artyści wyobrażali sobie duchy – by dać jak najpełniejszy ogląd tematu.
W drugim rozdziale panoszą się potwory – i ta galeria postaci stanowić będzie źródło ciekawostek nieocenionych. Obok znanych i u nas zjaw, wzbogaconych o nietypowe cechy (wodnik z pyskiem tygrysa lub małpy, czający się między innymi w toaletach), pojawiają się stwory egzotyczne, niekojarzone u nas z lękiem (wielka, miękka kula bez ust, uszu i nosa), złośliwe (łysa morska głowa) i sympatyczne (jenot). Przegląd tych istot z pewnością zapewni odbiorcom przyjemną lekturę.
Dla tych, którym będzie jeszcze mało wrażeń, przeznaczony został dodatek: zestaw przykładowych historii, które stanowią jednocześnie zapis uniwersalnych ludzkich lęków, jak i fantastycznych produktów wyobraźni. Chociaż większość postaci nie wywoła lęku ani nawet dreszczu emocji, warto zajrzeć do książki Tatarczuka choćby po to, by przekonać się, co przerażało ludzi dawniej i w jaki sposób uzewnętrzniały się ich największe strachy. Zestaw rysunków i fotografii (współczesnych) przyniesie natomiast wizerunki współczesnych japońskich potworów. Czy na pewno nie ma się czego bać?
Tradycja strachu
Lubimy się bać. To zjawisko znane jest jednak nie tylko w kulturze masowej, która sięga po horrory i opowieści grozy, ale też w podaniach i legendach wielu narodów. Marcin Tatarczuk sprawdza, w jaki sposób straszne historie funkcjonowały w siedemnasto- i osiemnastowiecznej Japonii. Książka „Kaidan – japońskie opowieści niesamowite epoki Edo” wydana w serii „Oblicza Japonii” jest próbą przybliżenia polskiemu czytelnikowi charakterystycznych dla Dalekiego Wschodu motywów, wywodzących się z wierzeń ludowych, a powiązanych z rozmaitymi duchami i potworami. Książka ta – podobnie zresztą jak cały cykl – zasługuje na uwagę: przybliża kulturę i obyczaje Japonii, porządkuje wiadomości i przynosi sporą porcję ciekawostek.
Marcin Tatarczuk opisuje czas, w którym budzące grozę istoty z innego świata przechodzić zaczęły z ludowych przekazów do twórczości literackiej. Rozpoczyna jednak od absolutnych podstaw, tłumaczy genezę japońskich nazw, znaczenie terminów i przedstawia klasyfikacje potworów, ale nie poprzestaje na tym: stara się także ukazać mentalność ludzi, którzy wierzyli w niesamowite historie, rozpowszechniali je i wzbogacali o kolejne wątki. To wszystko umożliwi czytelnikom zorientowanie się w temacie i pozwoli na zrozumienie obcej, a mimo to atrakcyjnej, kultury. Można zarzucić autorowi, że ów wstęp – tworzony zgodnie z wymogami prac naukowych – jest zbyt schematyczny, utrzymany w suchym i rzeczowym stylu – ale po pierwsze to publikacja akademicka, a po drugie – przyjęty sposób prowadzenia opowieści zapobiega chaosowi i pozwala usystematyzować wiedzę. Zresztą emocji dostarczy ciąg dalszy książki, który stanowi omówienie najważniejszych i najbardziej typowych historii.
Na pierwszy rozdział składają się cztery opowieści o duchach. Do streszczenia każdej z nich autor dodaje rozbudowany system przypisów, pomagających lepiej pojąć obyczaje Japończyków. Zaprezentowanie opowieści zestawia z kolejnymi realizacjami danego motywu, zatrzymuje się też – i to jedna z ciekawszych partii książki – nad powiązaniami literackich tworów z wydarzeniami autentycznymi, leżącymi u podstaw przekutych potem na opowiadania legend. Chociaż dzisiaj polskiego czytelnika japońskie opowieści niesamowite będą śmieszyć a nie przerażać, obraz obyczajowości i kultury Japonii okresu Edo należy do interesujących. Autor pozwala nawet zorientować się, jak japońscy artyści wyobrażali sobie duchy – by dać jak najpełniejszy ogląd tematu.
W drugim rozdziale panoszą się potwory – i ta galeria postaci stanowić będzie źródło ciekawostek nieocenionych. Obok znanych i u nas zjaw, wzbogaconych o nietypowe cechy (wodnik z pyskiem tygrysa lub małpy, czający się między innymi w toaletach), pojawiają się stwory egzotyczne, niekojarzone u nas z lękiem (wielka, miękka kula bez ust, uszu i nosa), złośliwe (łysa morska głowa) i sympatyczne (jenot). Przegląd tych istot z pewnością zapewni odbiorcom przyjemną lekturę.
Dla tych, którym będzie jeszcze mało wrażeń, przeznaczony został dodatek: zestaw przykładowych historii, które stanowią jednocześnie zapis uniwersalnych ludzkich lęków, jak i fantastycznych produktów wyobraźni. Chociaż większość postaci nie wywoła lęku ani nawet dreszczu emocji, warto zajrzeć do książki Tatarczuka choćby po to, by przekonać się, co przerażało ludzi dawniej i w jaki sposób uzewnętrzniały się ich największe strachy. Zestaw rysunków i fotografii (współczesnych) przyniesie natomiast wizerunki współczesnych japońskich potworów. Czy na pewno nie ma się czego bać?
niedziela, 15 maja 2011
Elsa Beskow: Słoneczne jajo
Zakamarki, Poznań 2010.
Złoty owoc
Cała historia zaczęła się od tego, że mały Lasse zgubił w lesie pomarańczę. Ale my o tym nie mamy pojęcia, obserwujemy tylko skutki tego zwyczajnego przecież i niezbyt ciekawego wydarzenia. A skutki przy jednoczesnej zmianie perspektywy i po doprawieniu wyobraźnią mogą być naprawdę fascynujące.
Oto bowiem leżącą w lesie pomarańczę znajduje córka elfów, dziewczynka dobra i uczynna, chętna do niesienia pomocy. Córka elfów zawsze, kiedy ptakom wypadnie z gniazda jajko, wspina się na drzewa i oddaje zgubę przyjaciołom. Nic więc dziwnego, że olbrzymia pomarańcza w pięknym kolorze kojarzy się bohaterce z jajkiem – tyle że zniesionym przez słońce. Dopiero interwencja przyjaciół, którzy rozpoznają w pomarańczy słoneczny owoc, zdejmuje z ramion dziewczynki spory ciężar: córka elfów martwiła się bowiem, jak zwrócić jajo właścicielowi. Ale w nagrodę za troskliwość przeżyje wspaniałą przygodę…
Elsa Beskow zabiera czytelników do maleńkiego świata ukrytego w lesie. Świat ten kieruje się własnymi prawami i pełen jest baśniowych istot – żyją tu między innymi psotne skrzaty, a leśną restaurację prowadzą razem Smutna Żaba i Wesoła Żaba (notabene, ogłoszenie w restauracji może budzić radość: „Uwaga. Gościom nie wolno zjadać się nawzajem” – to dobry sposób na utrzymanie porządku). W ten spokojny i niemal sielski krajobraz przedmiot należący do innej rzeczywistości wprowadza trochę zamieszania, chociaż dla małych odbiorców od początku będzie jasne, czym on naprawdę jest. Elsa Beskow natomiast konsekwentnie zachowuje pozory tajemnicy – z przyjemnością nakazuje mieszkańcom lasu naiwność w ocenianiu zjawiska. W ten sposób może stworzyć atmosferę baśniową właściwie bez większego wysiłku. Postacie żyją w krainie beztroskiej, całymi dniami mogą bawić się i tańczyć. A wszystko to dzieje się w zwyczajnym lesie, do którego każdy ma wstęp – zatem baśń istnieje niemal na wyciągnięcie ręki.
O realizmie Elsa Beskow przypomina na dwa sposoby. Po pierwsze za sprawą porzuconej w lesie pomarańczy, która mimo metaforycznych określeń funkcjonuje jako łącznik ze zwyczajnością. Po drugie natomiast przez duże ilustracje, które na pierwszy rzut oka sprawiają wrażenie nieco ciemnych i niezbyt bajkowych, ale przy bliższym obejrzeniu mogą zachwycać. Autorka, która zajęła się również stroną graficzną, prezentuje bowiem wycinek lasu z całą naturalnością, na jaką ją stać. Realistyczne ilustracje nie pozostawiają żadnych wątpliwości co do miejsca i bohaterów akcji – to bardzo starannie odwzorowane elementy leśnego krajobrazu. I do tak przygotowanego tła dochodzą jeszcze baśniowe postacie: skrzat czy córka elfów. Tym samym Elsa Beskow może zasugerować prawdziwość wykreowanej przez siebie historii: nie tylko uwiarygodnia wydarzenia i ich bohaterów, ale jeszcze próbuje umiejscowić baśniowy świat bardzo blisko świata odbiorców. Takie przesunięcie baśni do prawdziwego życia ubarwia lekturę i przynosi obietnicę pięknych przygód, o czym mali czytelnicy będą mogli bez trudu się przekonać.
„Słoneczne jajo” to jedna z tych prostych, niewymuszonych opowieści, które urzekają odbiorców jednocześnie naiwnością i wewnętrznym liryzmem. Czerpie ze świata wyobraźni i ubarwia codzienność.
Złoty owoc
Cała historia zaczęła się od tego, że mały Lasse zgubił w lesie pomarańczę. Ale my o tym nie mamy pojęcia, obserwujemy tylko skutki tego zwyczajnego przecież i niezbyt ciekawego wydarzenia. A skutki przy jednoczesnej zmianie perspektywy i po doprawieniu wyobraźnią mogą być naprawdę fascynujące.
Oto bowiem leżącą w lesie pomarańczę znajduje córka elfów, dziewczynka dobra i uczynna, chętna do niesienia pomocy. Córka elfów zawsze, kiedy ptakom wypadnie z gniazda jajko, wspina się na drzewa i oddaje zgubę przyjaciołom. Nic więc dziwnego, że olbrzymia pomarańcza w pięknym kolorze kojarzy się bohaterce z jajkiem – tyle że zniesionym przez słońce. Dopiero interwencja przyjaciół, którzy rozpoznają w pomarańczy słoneczny owoc, zdejmuje z ramion dziewczynki spory ciężar: córka elfów martwiła się bowiem, jak zwrócić jajo właścicielowi. Ale w nagrodę za troskliwość przeżyje wspaniałą przygodę…
Elsa Beskow zabiera czytelników do maleńkiego świata ukrytego w lesie. Świat ten kieruje się własnymi prawami i pełen jest baśniowych istot – żyją tu między innymi psotne skrzaty, a leśną restaurację prowadzą razem Smutna Żaba i Wesoła Żaba (notabene, ogłoszenie w restauracji może budzić radość: „Uwaga. Gościom nie wolno zjadać się nawzajem” – to dobry sposób na utrzymanie porządku). W ten spokojny i niemal sielski krajobraz przedmiot należący do innej rzeczywistości wprowadza trochę zamieszania, chociaż dla małych odbiorców od początku będzie jasne, czym on naprawdę jest. Elsa Beskow natomiast konsekwentnie zachowuje pozory tajemnicy – z przyjemnością nakazuje mieszkańcom lasu naiwność w ocenianiu zjawiska. W ten sposób może stworzyć atmosferę baśniową właściwie bez większego wysiłku. Postacie żyją w krainie beztroskiej, całymi dniami mogą bawić się i tańczyć. A wszystko to dzieje się w zwyczajnym lesie, do którego każdy ma wstęp – zatem baśń istnieje niemal na wyciągnięcie ręki.
O realizmie Elsa Beskow przypomina na dwa sposoby. Po pierwsze za sprawą porzuconej w lesie pomarańczy, która mimo metaforycznych określeń funkcjonuje jako łącznik ze zwyczajnością. Po drugie natomiast przez duże ilustracje, które na pierwszy rzut oka sprawiają wrażenie nieco ciemnych i niezbyt bajkowych, ale przy bliższym obejrzeniu mogą zachwycać. Autorka, która zajęła się również stroną graficzną, prezentuje bowiem wycinek lasu z całą naturalnością, na jaką ją stać. Realistyczne ilustracje nie pozostawiają żadnych wątpliwości co do miejsca i bohaterów akcji – to bardzo starannie odwzorowane elementy leśnego krajobrazu. I do tak przygotowanego tła dochodzą jeszcze baśniowe postacie: skrzat czy córka elfów. Tym samym Elsa Beskow może zasugerować prawdziwość wykreowanej przez siebie historii: nie tylko uwiarygodnia wydarzenia i ich bohaterów, ale jeszcze próbuje umiejscowić baśniowy świat bardzo blisko świata odbiorców. Takie przesunięcie baśni do prawdziwego życia ubarwia lekturę i przynosi obietnicę pięknych przygód, o czym mali czytelnicy będą mogli bez trudu się przekonać.
„Słoneczne jajo” to jedna z tych prostych, niewymuszonych opowieści, które urzekają odbiorców jednocześnie naiwnością i wewnętrznym liryzmem. Czerpie ze świata wyobraźni i ubarwia codzienność.
sobota, 14 maja 2011
Izabela Szolc: Naga
AMEA, Liszki 2010.
Kobiecość nieujarzmiona
Nie zamierzam czytać literatury teoriami genderowymi, tworzenie i rozdmuchiwanie znaczenia literackich więzień wydaje mi się pozbawione sensu. Jeśli pierwsze zdanie na okładce „Nagiej” Izabeli Szolc głosi, że „Naga to literacka esencja kobiecości” mam ochotę wstawić między dwa ostatnie słowa dopowiedzenie, którego tu zabrakło: „stereotypu”. Stereotypu kobiecości. Chyba że przyjmiemy, że kobiecość sprowadza się do waginy i uzewnętrzniania dwóch silnych uczuć – miłości i nienawiści. Jeżeli tak, to współczuję. Podobne postrzeganie świata musi być bardzo nudne.
„Naga” to zbió® opowiadań o stereotypowej, boleśnie stypizowanej kobiecości. Jednej z bohaterek życie rozpada się z przyjściem wiadomości, że jej mąż ma dziecko z inną kobietą (nie dopuścił się zdrady, to dziecko z wcześniejszego związku), kolejna walczy o miłość ukochanej z… górami – pasja za każdym razem wygrywa z trudnym uczuciem. Inna kobieta zanurza się w retrospekcjach, by od nienawiści do matki przejść do przekonania o miłości do rodzicielki. Któraś z pań jest w ciąży, pewna dziewczyna nosi traumę po tym, jak została zgwałcona – ale próbuje przezwyciężyć wspomnienia dla dobra jej związku. Maria Skłodowska cierpi po śmierci męża, a następna z szeregu bezimiennych bohaterek chce mieć dziecko, by w ten samolubny sposób zagłuszyć własną samotność. Wszystko obraca się wokół macierzyństwa i/lub seksu – świat kobiet zawęża się do pożądania i pragnienia posiadania dziecka. Obrazki to nie dość, że jednostronne, to jeszcze nie zawsze przekonujące.
Mam wrażenie, że Izabela Szolc na siłę próbuje zrozumieć swoje bohaterki i wtłoczyć je w ramy genderowych schematów, a przez to wpada w pułapkę nieoryginalności. Chce ratować fabułki opowiadań, wprowadzając do nich elementy lekko egzotyczne (wspinaczka górska) – ale w tych momentach gubi się w prawdopodobieństwie. Jeśli przekona jako noblistka w ludzkim (nie: kobiecym) studium cierpienia, to kompletnie zawiedzie w motywie transseksualizmu. Kiedy proponuje ciekawą poetykę w opowiadaniu o oszukanej kobiecie, nie jest wiarygodna w historii molestowanej przez ojca Alicji. Cała „Naga” staje się huśtawką, zestawem opowieści raz czerpiących z bogatej wyobraźni, raz – z banału. Być może to moje uprzedzenia do teorii gender dyktują taką ocenę – ale te drugie historie wydają się zbyt wymuszone, by dobrze sprawdziły się w tomiku. Zupełnie jakby rozrastająca się bez kontroli Kobiecość przygłuszała fabułę, pomysł na kreację postaci, realizm. Ta autodestrukcyjność części opowiadań rzuca się w oczy – mimo że przecież czytelnikom nie wmawia się, że mają do czynienia z czymś innym niż feministyczne wywody.
Izabela Szolc szuka różnych środków wyrazu, stara się ową groźną Kobiecość oglądać z różnych stron – stąd rozmaitość bohaterek: matki i córki, kochanki, żony, wdowy, święte i nieczyste. Tylko że wszystkie ich historie sprowadzają się do jednej, Kobiecość w charakterze koszmaru wypełza z kolejnych akapitów i niszczy wszystko, co znajdzie się na jej drodze. Jak tu po takim tomie uwierzyć w sens płciowych podziałów w literaturze? Kobiecość nie musi chyba być manifestowana przez podpaski (zawsze grube) i włosy łonowe?
Nie wierzę Szolc. I cieszę się, że nie muszę.
Kobiecość nieujarzmiona
Nie zamierzam czytać literatury teoriami genderowymi, tworzenie i rozdmuchiwanie znaczenia literackich więzień wydaje mi się pozbawione sensu. Jeśli pierwsze zdanie na okładce „Nagiej” Izabeli Szolc głosi, że „Naga to literacka esencja kobiecości” mam ochotę wstawić między dwa ostatnie słowa dopowiedzenie, którego tu zabrakło: „stereotypu”. Stereotypu kobiecości. Chyba że przyjmiemy, że kobiecość sprowadza się do waginy i uzewnętrzniania dwóch silnych uczuć – miłości i nienawiści. Jeżeli tak, to współczuję. Podobne postrzeganie świata musi być bardzo nudne.
„Naga” to zbió® opowiadań o stereotypowej, boleśnie stypizowanej kobiecości. Jednej z bohaterek życie rozpada się z przyjściem wiadomości, że jej mąż ma dziecko z inną kobietą (nie dopuścił się zdrady, to dziecko z wcześniejszego związku), kolejna walczy o miłość ukochanej z… górami – pasja za każdym razem wygrywa z trudnym uczuciem. Inna kobieta zanurza się w retrospekcjach, by od nienawiści do matki przejść do przekonania o miłości do rodzicielki. Któraś z pań jest w ciąży, pewna dziewczyna nosi traumę po tym, jak została zgwałcona – ale próbuje przezwyciężyć wspomnienia dla dobra jej związku. Maria Skłodowska cierpi po śmierci męża, a następna z szeregu bezimiennych bohaterek chce mieć dziecko, by w ten samolubny sposób zagłuszyć własną samotność. Wszystko obraca się wokół macierzyństwa i/lub seksu – świat kobiet zawęża się do pożądania i pragnienia posiadania dziecka. Obrazki to nie dość, że jednostronne, to jeszcze nie zawsze przekonujące.
Mam wrażenie, że Izabela Szolc na siłę próbuje zrozumieć swoje bohaterki i wtłoczyć je w ramy genderowych schematów, a przez to wpada w pułapkę nieoryginalności. Chce ratować fabułki opowiadań, wprowadzając do nich elementy lekko egzotyczne (wspinaczka górska) – ale w tych momentach gubi się w prawdopodobieństwie. Jeśli przekona jako noblistka w ludzkim (nie: kobiecym) studium cierpienia, to kompletnie zawiedzie w motywie transseksualizmu. Kiedy proponuje ciekawą poetykę w opowiadaniu o oszukanej kobiecie, nie jest wiarygodna w historii molestowanej przez ojca Alicji. Cała „Naga” staje się huśtawką, zestawem opowieści raz czerpiących z bogatej wyobraźni, raz – z banału. Być może to moje uprzedzenia do teorii gender dyktują taką ocenę – ale te drugie historie wydają się zbyt wymuszone, by dobrze sprawdziły się w tomiku. Zupełnie jakby rozrastająca się bez kontroli Kobiecość przygłuszała fabułę, pomysł na kreację postaci, realizm. Ta autodestrukcyjność części opowiadań rzuca się w oczy – mimo że przecież czytelnikom nie wmawia się, że mają do czynienia z czymś innym niż feministyczne wywody.
Izabela Szolc szuka różnych środków wyrazu, stara się ową groźną Kobiecość oglądać z różnych stron – stąd rozmaitość bohaterek: matki i córki, kochanki, żony, wdowy, święte i nieczyste. Tylko że wszystkie ich historie sprowadzają się do jednej, Kobiecość w charakterze koszmaru wypełza z kolejnych akapitów i niszczy wszystko, co znajdzie się na jej drodze. Jak tu po takim tomie uwierzyć w sens płciowych podziałów w literaturze? Kobiecość nie musi chyba być manifestowana przez podpaski (zawsze grube) i włosy łonowe?
Nie wierzę Szolc. I cieszę się, że nie muszę.
piątek, 13 maja 2011
Karolina Święcicka: Lalki
WNK, Warszawa 2011.
Obłąkanie
Są książki, które wywierają na czytelnikach ogromne wrażenie jeszcze długo po zakończeniu lektury. Do takich niewątpliwie należy tom „Lalki” Karoliny Święcickiej, połączenie powieści obyczajowej i thrillera psychologicznego, czerpiący ze stereotypowego obrazu młodej matki i… niebezpiecznych praktyk magicznych. Odwołania do mrocznych zakamarków ludzkiej duszy, szaleństwo, trudne do wytłumaczenia na drodze logicznego rozumowania postawy – to wszystko sprawia, że „Lalki” czyta się z dreszczem emocji, a momentami i lękiem. Duża w tym zasługa nie tylko tematu, ale i sposobu prowadzenia opowieści: autorka zdecydowała się na trzy narracje: w jednej bohaterką jest Monika, świeżo upieczona mama, która wybiera życie kury domowej. W drugiej – nieznana na początku postać, decydująca się na odważne eksperymenty ze środkami odurzającymi. Trzecią stanowi zalążek pracy naukowej o znaczeniu lalek w różnych kulturach: to rozprawa przygotowywana przez drugą postać.
Monika zdecydowała się rzucić karierę i poświęcić się całkowicie rodzinie. Początkowo nie może się nacieszyć czasem spędzanym z córeczką, Kinią. Potem zauważa, że dla ludzi stała się niewidzialna, a jej mąż wykręca się od obowiązków domowych, przekonany, że zajmowanie się domem nie pochłania zbyt wiele czasu. W pierwszych rozdziałach Święcicka aż przesładza obrazek zadowolonej matki – po to, by później móc zaprezentować rosnącą frustrację kobiety. Element niepokoju wprowadza motyw lalek. Ale dopiero kiedy Monika spotka sąsiadkę, która kolekcjonuje lalki i twierdzi, że ma czworo dzieci, stanie się naprawdę strasznie…
Karolina Święcicka najpierw rozbudza wyobraźnię odbiorców, roztaczając przed nimi wizje lalek i praktyk voodoo, by potem uruchomić kwestię obłąkanej na tym punkcie postaci i następnie wprowadzić zagadnienie w życie głównej bohaterki. Ponieważ autorka opiera się na trudnych do uchwycenia i jednoznacznej interpretacji zjawiskach, książka pełna będzie tajemnic i niespodzianek, nieraz mrożących krew w żyłach. Lalki staną się u niej symbolem obłąkania i grozy: to zabawki ze świata dorosłych, świata, który nagle traci logiczną konstrukcję na rzecz niedookreślonych wierzeń. Święcicka dobrze zarysowuje proces wkraczania zabobonów i czarów do zwykłego życia bohaterki, mimo że czasem pozwala owym tajemniczym siłom przejąć władzę nad postacią – i nad racjonalizmem w fabule.
W „Lalkach” autorka stara się różnicować style pisania i mówienia – inaczej będą zatem brzmieć sceny z macierzyńskimi doświadczeniami Moniki, inaczej obrazy eksperymentów ze środkami odurzającymi innej bohaterki, jeszcze inaczej (co oczywiste) – naukowe badania, które z czasem przerodzą się w esej prywatny. Ale Święcicka popełnia stale jeden błąd: zapomina o definiowaniu podmiotów. Kiedy przerzuca się w opisie z dziecka na matkę, nie zaznacza tego w tekście. Jasne, kontekst pozwoli opanować narracyjne roztargnienie i problemów w lekturze przez to nie będzie – ale mimo wszystko przydałoby się bardziej na ten aspekt zwracać uwagę.
Dwie płaszczyzny będą w tej powieści kusić odbiorców. Pierwsza, ukierunkowana raczej na kobiety, to wizja idyllicznego spędzania czasu z dzieckiem (i niebezpieczeństw, płynących z przyjęcia takiego trybu życia). Druga – uniwersalna – nastawiona na dostarczenie silnych emocji, mająca posmak kryminalny i nadająca rytm fabule. „Lalki” ukazały się w serii „Babie lato”, przeznaczonej przede wszystkim dla kobiet – ale Święcicka przełamuje schematy lekturowe i do swojej powieści przyciągnie również mężczyzn. „Lalki” to książka intrygująca i niepokojąca, nie daje o sobie zapomnieć i trzyma w napięciu.
Obłąkanie
Są książki, które wywierają na czytelnikach ogromne wrażenie jeszcze długo po zakończeniu lektury. Do takich niewątpliwie należy tom „Lalki” Karoliny Święcickiej, połączenie powieści obyczajowej i thrillera psychologicznego, czerpiący ze stereotypowego obrazu młodej matki i… niebezpiecznych praktyk magicznych. Odwołania do mrocznych zakamarków ludzkiej duszy, szaleństwo, trudne do wytłumaczenia na drodze logicznego rozumowania postawy – to wszystko sprawia, że „Lalki” czyta się z dreszczem emocji, a momentami i lękiem. Duża w tym zasługa nie tylko tematu, ale i sposobu prowadzenia opowieści: autorka zdecydowała się na trzy narracje: w jednej bohaterką jest Monika, świeżo upieczona mama, która wybiera życie kury domowej. W drugiej – nieznana na początku postać, decydująca się na odważne eksperymenty ze środkami odurzającymi. Trzecią stanowi zalążek pracy naukowej o znaczeniu lalek w różnych kulturach: to rozprawa przygotowywana przez drugą postać.
Monika zdecydowała się rzucić karierę i poświęcić się całkowicie rodzinie. Początkowo nie może się nacieszyć czasem spędzanym z córeczką, Kinią. Potem zauważa, że dla ludzi stała się niewidzialna, a jej mąż wykręca się od obowiązków domowych, przekonany, że zajmowanie się domem nie pochłania zbyt wiele czasu. W pierwszych rozdziałach Święcicka aż przesładza obrazek zadowolonej matki – po to, by później móc zaprezentować rosnącą frustrację kobiety. Element niepokoju wprowadza motyw lalek. Ale dopiero kiedy Monika spotka sąsiadkę, która kolekcjonuje lalki i twierdzi, że ma czworo dzieci, stanie się naprawdę strasznie…
Karolina Święcicka najpierw rozbudza wyobraźnię odbiorców, roztaczając przed nimi wizje lalek i praktyk voodoo, by potem uruchomić kwestię obłąkanej na tym punkcie postaci i następnie wprowadzić zagadnienie w życie głównej bohaterki. Ponieważ autorka opiera się na trudnych do uchwycenia i jednoznacznej interpretacji zjawiskach, książka pełna będzie tajemnic i niespodzianek, nieraz mrożących krew w żyłach. Lalki staną się u niej symbolem obłąkania i grozy: to zabawki ze świata dorosłych, świata, który nagle traci logiczną konstrukcję na rzecz niedookreślonych wierzeń. Święcicka dobrze zarysowuje proces wkraczania zabobonów i czarów do zwykłego życia bohaterki, mimo że czasem pozwala owym tajemniczym siłom przejąć władzę nad postacią – i nad racjonalizmem w fabule.
W „Lalkach” autorka stara się różnicować style pisania i mówienia – inaczej będą zatem brzmieć sceny z macierzyńskimi doświadczeniami Moniki, inaczej obrazy eksperymentów ze środkami odurzającymi innej bohaterki, jeszcze inaczej (co oczywiste) – naukowe badania, które z czasem przerodzą się w esej prywatny. Ale Święcicka popełnia stale jeden błąd: zapomina o definiowaniu podmiotów. Kiedy przerzuca się w opisie z dziecka na matkę, nie zaznacza tego w tekście. Jasne, kontekst pozwoli opanować narracyjne roztargnienie i problemów w lekturze przez to nie będzie – ale mimo wszystko przydałoby się bardziej na ten aspekt zwracać uwagę.
Dwie płaszczyzny będą w tej powieści kusić odbiorców. Pierwsza, ukierunkowana raczej na kobiety, to wizja idyllicznego spędzania czasu z dzieckiem (i niebezpieczeństw, płynących z przyjęcia takiego trybu życia). Druga – uniwersalna – nastawiona na dostarczenie silnych emocji, mająca posmak kryminalny i nadająca rytm fabule. „Lalki” ukazały się w serii „Babie lato”, przeznaczonej przede wszystkim dla kobiet – ale Święcicka przełamuje schematy lekturowe i do swojej powieści przyciągnie również mężczyzn. „Lalki” to książka intrygująca i niepokojąca, nie daje o sobie zapomnieć i trzyma w napięciu.
czwartek, 12 maja 2011
Gail Carriger: Bezduszna
Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.
Stara panna i wilkołak
Kiedy paranormal romance szturmem zdobywa rynek literatury czwartej, można się spodziewać, że wypączkuje i do „dorosłej” części obyczajówek. Do Gail Carriger temat właściwie przyszedł sam – autorka podbarwiła go tylko kilkoma ciekawymi zabiegami, wśród których parodia wybija się na pierwszy plan. Ci czytelnicy, którzy otrząsają się z obrzydzenia lub ziewają na myśl o istotach z innego świata, nie powinni uprzedzać się do „Bezdusznej”. Mimo że książkę znajdzie się na półce z literaturą rozrywkową, Carriger dostarcza kawałek ładnej prozy (w dodatku ładnie przetłumaczonej przez Magdalenę Moltzan-Małkowską): jej powieść od początku czyta się z uśmiechem.
„Bezduszną” jest panna Alexia Tarabotti. Trzeba dopowiedzieć: stara panna, bo Gail Carriger przenosi historię wiele lat wstecz. Alexia należy do świata istot nadprzyrodzonych: nie ma duszy – ta przypadłość neutralizuje niepożądane cechy innych przedstawicieli tego świata. Oprócz duszy Alexii brakuje też męża – ale jej szanse na zamążpójście maleją z uwagi na śniadą cerę (po ojcu Włochu) i temperament. Bohaterka godzi się ze swym stanem, ale podczas jednego balu wydarza się rzecz, która na zawsze odmieni jej losy. Oto bowiem nieuświadomiony zapewne i nieokrzesany wampir rzuca się na kobietę. Ta przypadkowo zabija intruza parasolką. Rozpoczyna się śledztwo, które prowadzi przystojny wilkołak, lord Maccon. Alexia, która mimo staropanieństwa wiedzę o męskiej anatomii czerpała z książek ojca, będzie miała okazję, by sprawdzić prawdziwość rycin. Ale zanim do tego dojdzie, wydarzy się jeszcze dużo…
Gail Carriger bez kompleksów zestawiła dwa światy, z których każdy rządzi się swoimi prawami. Z jednej strony konwenanse, krępujące ludzi (zwłaszcza tych podobnych charakterem Alexii, wybuchowych i niepokornych), z drugiej – kodeksy i przepisy regulujące życie nadprzyrodzonych. Taka mieszanka musi zaowocować eksplozją. Zwłaszcza że Alexia, jako osoba bezduszna, staje się obiektem pożądania badaczy: ci mają nadzieję na odkrycie istoty bezduszności. Z jednego niebezpieczeństwa niesforna bohaterka szybko może wpaść w następne. Trudno zresztą spodziewać się czegoś innego przy zderzeniu dwóch rzeczywistości.
Gdyby usunąć z tej książki wampiry, wilkołaki i sceny walk, otrzymalibyśmy prostą obyczajową historyjkę o zbuntowanej lekko pannie z dobrego domu. Gdyby wyrzucić XIX-wieczne obyczaje – powstałby zapewne kolejny nudny tom o modnych istotach. Zestawienie dwóch odrębnych tematów daje natomiast wartką i ciekawą prześmiewczą historię, od której trudno się oderwać. Carriger buduje humorystyczne scenki bądź zapożycza obrazki z powieści kryminalnych, partie obyczajowe przetyka fragmentami rodem z filmów akcji – a wszystko to rozgrywa się w błyskawicznym tempie na tle konserwatywnej Anglii. Smaczku opowieści dodają pikantne, lecz nieprzekraczające granicy dobrego smaku, sceny z rodzącego się między panną Tarabotti a lordem Macconem pożądania – ale i tu Carriger nie popada w wulgarność, popisuje się za to zmysłem humoru i pomysłowością. Panna Tarabotti nie pasuje do czasów, w których przyszło jej żyć, ale częściowo przejęła jego system wartości. Przebywanie na granicy anachronizmu i współczesności sprawia, że ta bohaterka rysuje się niezwykle interesująco. A wampiry? Poza pierwszym nieszczęśnikiem zajmują się raczej miłosnym skubaniem w szyję (no i herbatę zamiast z kroplą mleka, piją z kroplą krwi). Naprawdę stanowią tylko tło dla przygód Alexii. Ta książka skrzy się dowcipem w dobrym gatunku, cieszy stylistyczną ekwilibrystyką i wyrazistymi kreacjami bohaterów.
Stara panna i wilkołak
Kiedy paranormal romance szturmem zdobywa rynek literatury czwartej, można się spodziewać, że wypączkuje i do „dorosłej” części obyczajówek. Do Gail Carriger temat właściwie przyszedł sam – autorka podbarwiła go tylko kilkoma ciekawymi zabiegami, wśród których parodia wybija się na pierwszy plan. Ci czytelnicy, którzy otrząsają się z obrzydzenia lub ziewają na myśl o istotach z innego świata, nie powinni uprzedzać się do „Bezdusznej”. Mimo że książkę znajdzie się na półce z literaturą rozrywkową, Carriger dostarcza kawałek ładnej prozy (w dodatku ładnie przetłumaczonej przez Magdalenę Moltzan-Małkowską): jej powieść od początku czyta się z uśmiechem.
„Bezduszną” jest panna Alexia Tarabotti. Trzeba dopowiedzieć: stara panna, bo Gail Carriger przenosi historię wiele lat wstecz. Alexia należy do świata istot nadprzyrodzonych: nie ma duszy – ta przypadłość neutralizuje niepożądane cechy innych przedstawicieli tego świata. Oprócz duszy Alexii brakuje też męża – ale jej szanse na zamążpójście maleją z uwagi na śniadą cerę (po ojcu Włochu) i temperament. Bohaterka godzi się ze swym stanem, ale podczas jednego balu wydarza się rzecz, która na zawsze odmieni jej losy. Oto bowiem nieuświadomiony zapewne i nieokrzesany wampir rzuca się na kobietę. Ta przypadkowo zabija intruza parasolką. Rozpoczyna się śledztwo, które prowadzi przystojny wilkołak, lord Maccon. Alexia, która mimo staropanieństwa wiedzę o męskiej anatomii czerpała z książek ojca, będzie miała okazję, by sprawdzić prawdziwość rycin. Ale zanim do tego dojdzie, wydarzy się jeszcze dużo…
Gail Carriger bez kompleksów zestawiła dwa światy, z których każdy rządzi się swoimi prawami. Z jednej strony konwenanse, krępujące ludzi (zwłaszcza tych podobnych charakterem Alexii, wybuchowych i niepokornych), z drugiej – kodeksy i przepisy regulujące życie nadprzyrodzonych. Taka mieszanka musi zaowocować eksplozją. Zwłaszcza że Alexia, jako osoba bezduszna, staje się obiektem pożądania badaczy: ci mają nadzieję na odkrycie istoty bezduszności. Z jednego niebezpieczeństwa niesforna bohaterka szybko może wpaść w następne. Trudno zresztą spodziewać się czegoś innego przy zderzeniu dwóch rzeczywistości.
Gdyby usunąć z tej książki wampiry, wilkołaki i sceny walk, otrzymalibyśmy prostą obyczajową historyjkę o zbuntowanej lekko pannie z dobrego domu. Gdyby wyrzucić XIX-wieczne obyczaje – powstałby zapewne kolejny nudny tom o modnych istotach. Zestawienie dwóch odrębnych tematów daje natomiast wartką i ciekawą prześmiewczą historię, od której trudno się oderwać. Carriger buduje humorystyczne scenki bądź zapożycza obrazki z powieści kryminalnych, partie obyczajowe przetyka fragmentami rodem z filmów akcji – a wszystko to rozgrywa się w błyskawicznym tempie na tle konserwatywnej Anglii. Smaczku opowieści dodają pikantne, lecz nieprzekraczające granicy dobrego smaku, sceny z rodzącego się między panną Tarabotti a lordem Macconem pożądania – ale i tu Carriger nie popada w wulgarność, popisuje się za to zmysłem humoru i pomysłowością. Panna Tarabotti nie pasuje do czasów, w których przyszło jej żyć, ale częściowo przejęła jego system wartości. Przebywanie na granicy anachronizmu i współczesności sprawia, że ta bohaterka rysuje się niezwykle interesująco. A wampiry? Poza pierwszym nieszczęśnikiem zajmują się raczej miłosnym skubaniem w szyję (no i herbatę zamiast z kroplą mleka, piją z kroplą krwi). Naprawdę stanowią tylko tło dla przygód Alexii. Ta książka skrzy się dowcipem w dobrym gatunku, cieszy stylistyczną ekwilibrystyką i wyrazistymi kreacjami bohaterów.
środa, 11 maja 2011
Jan Brzechwa: Wiersze i wierszyki dla najmłodszych
Wilga, Warszawa 2011.
Znane raz jeszcze
Są takie nieśmiertelne utwory, na których kolejne pokolenia maluchów rozpoczynają swoją przygodę z literaturą. Bez przerwy wznawiane z coraz to inną szatą graficzną, ku uciesze dzieci i rodziców, bajki, o których nie można zapomnieć, stają się częścią kulturowego dziedzictwa. Gdyby chcieć zliczyć wszystkie publikacje wierszyków Jana Brzechwy, okazałoby się zapewne, że mamy do czynienia z pokaźną biblioteką. Do tego zestawu dochodzi teraz następny wybór, tym razem przygotowany dla najmłodszych odbiorców – „Wiersze i wierszyki dla najmłodszych” (to także tytuł całej serii), opublikowany przez Wilgę. Wydawnictwo proponuje dzieciom klasykę w atrakcyjnym dla nich formacie (książki mają kształt kwadratu o zaokrąglonych – ze względów bezpieczeństwa – rogach). Lekturze towarzyszyć będą przyjemne doznania zmysłowe, czemu przysłuży się miękka okładka. Z kolei sztywne kartonowe kartki to także ukłon w stronę najmłodszych fanów Brzechwy – książeczki nie da się łatwo zniszczyć.
Publikacja jest duża i bajecznie kolorowa: każda para sąsiadujących ze sobą stron przynosi inną – soczystą – barwę tła i kontrastujące z nim (ale w przyjemny sposób) przedmioty i bohaterów. Autorką ilustracji jest Marianna Jagoda-Mioduszewska. Postawiła ona na zaburzenia perspektywy, jej obrazki zapełniane są przez sylwetki zwierząt o zróżnicowanej wielkości i „zachwianym” pionie. Same postacie przypominają twory dziecięcej wyobraźni czy też produkty łagodniejszych kreskówek – ilustratorka wybiera uśmiechnięte i sympatyczne pyszczki, okrągłe oczy okolone rzęsami i fantazyjne – choć nawiązujące do rzeczywistości – kolory. Z rzadka proponuje kolaże (tym zaskoczy maluchy na przykład przy wierszyku o ciotce Danucie, kiedy to z drutów bohaterki spływa… fotografia prawdziwej dzianiny). Widać też, że Jagoda-Mioduszewska chce oddalić skojarzenia z komputerowo obrabianymi rysunkami i stara się, by widoczna była faktura tła (za każdym razem inna, choć przecież wiele razy na obrazkach dają się zauważyć – przynajmniej dorosłym – wstawki z programów graficznych, powtarzające się jaśniejsze motywy czy wycinane i sklejane ze sobą płaszczyzny). Ilustratorka lubi zresztą owe rozpraszające monotonię i przyciągające wzrok zabiegi – chętnie sięga po nieistotne dla tekstu, a ważne dla ostatecznego kształtu obrazka kropki, zawijasy czy kwiatki, którymi przyozdabia kolejne mniej ważne partie rysunków. Wybiera, mimo zamiłowania do bajkowych min postaci, raczej dosłowność: igła i nitka na jej ilustracjach nie ożyją, by we wspólnym tańcu uszyć fartuch, a ciotka Danuta siedzi wygodnie w fotelu (pamiętam wydanie z mojego dzieciństwa, kiedy rysownik podążał za absurdalną wyobraźnią poety). To jednak nie będzie akurat przeszkadzało najmłodszych, do których książeczka jest kierowana.
W wyborze wierszy znalazły się zarówno te najbardziej znane (o robaczku, który miał chęć na befsztyczek, czy o chorej żabie), takie, o których w końcu się zapomina (rozmowa żuka z biedronką, zestaw psich smutków), czy te mniej kojarzone (bajka o kosie czy o żółwiu). Wszystkie jednak charakteryzuje melodyjność, która spodoba się maluchom, a także poczucie humoru – to przypadnie do gustu zwłaszcza ich starszemu rodzeństwu. Chociaż z czasem wyrasta się z bajek, miło powracać po latach do wierszyków, które budzą wspomnienia dzieciństwa. Części maluchów Brzechwa będzie się kojarzył właśnie z tym wydaniem.
Znane raz jeszcze
Są takie nieśmiertelne utwory, na których kolejne pokolenia maluchów rozpoczynają swoją przygodę z literaturą. Bez przerwy wznawiane z coraz to inną szatą graficzną, ku uciesze dzieci i rodziców, bajki, o których nie można zapomnieć, stają się częścią kulturowego dziedzictwa. Gdyby chcieć zliczyć wszystkie publikacje wierszyków Jana Brzechwy, okazałoby się zapewne, że mamy do czynienia z pokaźną biblioteką. Do tego zestawu dochodzi teraz następny wybór, tym razem przygotowany dla najmłodszych odbiorców – „Wiersze i wierszyki dla najmłodszych” (to także tytuł całej serii), opublikowany przez Wilgę. Wydawnictwo proponuje dzieciom klasykę w atrakcyjnym dla nich formacie (książki mają kształt kwadratu o zaokrąglonych – ze względów bezpieczeństwa – rogach). Lekturze towarzyszyć będą przyjemne doznania zmysłowe, czemu przysłuży się miękka okładka. Z kolei sztywne kartonowe kartki to także ukłon w stronę najmłodszych fanów Brzechwy – książeczki nie da się łatwo zniszczyć.
Publikacja jest duża i bajecznie kolorowa: każda para sąsiadujących ze sobą stron przynosi inną – soczystą – barwę tła i kontrastujące z nim (ale w przyjemny sposób) przedmioty i bohaterów. Autorką ilustracji jest Marianna Jagoda-Mioduszewska. Postawiła ona na zaburzenia perspektywy, jej obrazki zapełniane są przez sylwetki zwierząt o zróżnicowanej wielkości i „zachwianym” pionie. Same postacie przypominają twory dziecięcej wyobraźni czy też produkty łagodniejszych kreskówek – ilustratorka wybiera uśmiechnięte i sympatyczne pyszczki, okrągłe oczy okolone rzęsami i fantazyjne – choć nawiązujące do rzeczywistości – kolory. Z rzadka proponuje kolaże (tym zaskoczy maluchy na przykład przy wierszyku o ciotce Danucie, kiedy to z drutów bohaterki spływa… fotografia prawdziwej dzianiny). Widać też, że Jagoda-Mioduszewska chce oddalić skojarzenia z komputerowo obrabianymi rysunkami i stara się, by widoczna była faktura tła (za każdym razem inna, choć przecież wiele razy na obrazkach dają się zauważyć – przynajmniej dorosłym – wstawki z programów graficznych, powtarzające się jaśniejsze motywy czy wycinane i sklejane ze sobą płaszczyzny). Ilustratorka lubi zresztą owe rozpraszające monotonię i przyciągające wzrok zabiegi – chętnie sięga po nieistotne dla tekstu, a ważne dla ostatecznego kształtu obrazka kropki, zawijasy czy kwiatki, którymi przyozdabia kolejne mniej ważne partie rysunków. Wybiera, mimo zamiłowania do bajkowych min postaci, raczej dosłowność: igła i nitka na jej ilustracjach nie ożyją, by we wspólnym tańcu uszyć fartuch, a ciotka Danuta siedzi wygodnie w fotelu (pamiętam wydanie z mojego dzieciństwa, kiedy rysownik podążał za absurdalną wyobraźnią poety). To jednak nie będzie akurat przeszkadzało najmłodszych, do których książeczka jest kierowana.
W wyborze wierszy znalazły się zarówno te najbardziej znane (o robaczku, który miał chęć na befsztyczek, czy o chorej żabie), takie, o których w końcu się zapomina (rozmowa żuka z biedronką, zestaw psich smutków), czy te mniej kojarzone (bajka o kosie czy o żółwiu). Wszystkie jednak charakteryzuje melodyjność, która spodoba się maluchom, a także poczucie humoru – to przypadnie do gustu zwłaszcza ich starszemu rodzeństwu. Chociaż z czasem wyrasta się z bajek, miło powracać po latach do wierszyków, które budzą wspomnienia dzieciństwa. Części maluchów Brzechwa będzie się kojarzył właśnie z tym wydaniem.
wtorek, 10 maja 2011
Trudy Friend: Przewodnik artysty. Pejzaże, kwiaty, zwierzęta
Muza SA, Warszawa 2011.
Sztuka malowania
Na rynku wydawniczym istnieje całkiem spro publikacji, które mają pomóc odbiorcom w rozwinięciu talentów rysunkowych – przy założeniu, że takie umiejętności da się wyćwiczyć, zaangażowaniu oraz chęci odniesienia prywatnego sukcesu można zatem znaleźć atrakcyjne i dające satysfakcję hobby. Ale co dalej? Dalej pojawia się „Przewodnik artysty” autorstwa Trudy Friend, poradnik dla tych już odrobinę wprawionych w rysowaniu i malowaniu. Friend skupia się na trzech akcentowanych w podtytule tematach, podpowiada, jak odwzorowywać pejzaże, kwiaty oraz zwierzęta – koncentruje się zatem na tych elementach, które najbardziej interesują początkujących twórców. Tyle że stopień zaawansowania jej prac i wskazówek wyraźnie kieruje tom w stronę bardziej doświadczonych artystów.
Autorka przyjęła rolę osoby prowadzącej kurs malowania i rysunku dla nieco zaawansowanych. Każdy rozdział rozpoczyna serią ćwiczeń i wprawek, próbuje oswoić odbiorców z określonymi przyborami malarskimi oraz technikami ich używania. Tu ze stawianych na szybko kresek i krzyżyków wyłaniają się liście drzew, a z innych kształtów chmury, elewacje starych budynków czy powierzchnia wody. Następnie wybiera Trudy Friend metodę wskazywania problemów i sposoby ich omijania. W tym celu prezentuje szkice nieudane, niedopracowane i pełne błędów, które zaburzają realizm całości – by na następnej stronie zaprezentować poprawnie wykonane obrazy. Wielu początkujących artystów nie osiągnie jednak nawet poziomu złego rysunku, dlatego też „Przewodnik” polecić można przede wszystkim osobom, które chcą rozwijać swój talent.
Pojawiają się w książce odpowiedzi technik, które zaskakują (malowanie pnia drzewa przez przesuwanie kropli farby) i szczegóły realistycznych kompozycji – Friend nie ma czasu, by krok po kroku ukazywać powstawanie dzieła, skupia się jedynie na obecnych w nim detalach: fakturach i cieniach – o ile więc po lekturze czytelnicy nie powinni mieć problemów z odwzorowywaniem drzew czy chmur, o tyle już pejzaż miejski może jedynie przyprawić ich o rozpacz bądź kompleksy.
Sporo miejsca w tomie, zwłaszcza w pierwszej i drugiej jego części, zajmują zagadnienia związane z kompozycją. Autorka stoi na stanowisku, że nie trzeba wiernie odtwarzać tego, co jawi się naszym oczom: dla dobra rysunku czasem wystarczy usunąć jakiś dom, domalować więcej drzew czy dodać elementy, których w zasięgu wzroku nie ma – to ulepszanie rzeczywistości stanowi wyższy stopień malarskiego wtajemniczenia, ale bez wątpienia nauczy odbiorców oglądania potencjalnych kadrów.
Modelowe obrazki autorki są przepiękne i wręcz kipią od detali, a części wskazówek warto poświęcić więcej czasu. Rysowanie małych partii prac wydaje się tak proste, że każdy będzie chciał spróbować swoich sił w tej sztuce – mając pod ręką naprawdę dobry przewodnik. Reszta – być może – przyjdzie później. Warto skupić się nie tylko na „litym” tekście, ale i na uwagach wokół rysunków – krótkie hasła, odsyłające do konkretnych miejsc ilustracji wnoszą naprawdę wiele do świadomości twórców. Trudy Friend zwraca uwagę na proste błędy, które bez wielkiego wysiłku można wyeliminować, pod warunkiem, że zdaje się sobie z nich sprawę. Z „Przewodnikiem artysty” łatwiej będzie doskonalić umiejętności i tworzyć realistyczne obrazy, które wprawią w zachwyt nie tylko znajomych.
Co najważniejsze – wcale nie trzeba być artystą, żeby czerpać przyjemność z przeglądania tej publikacji: samo obserwowanie procesu twórczego, poszczególnych składników obrazów, już może cieszyć. W „Przewodniku artysty” Trudy Friend zrezygnowała z banalnych uwag i prób przekonywania, że każdy może malować – jej poradnik nie jest więc kolejną naiwną książką, ale wartościowym podręcznikiem specjalistycznym.
Sztuka malowania
Na rynku wydawniczym istnieje całkiem spro publikacji, które mają pomóc odbiorcom w rozwinięciu talentów rysunkowych – przy założeniu, że takie umiejętności da się wyćwiczyć, zaangażowaniu oraz chęci odniesienia prywatnego sukcesu można zatem znaleźć atrakcyjne i dające satysfakcję hobby. Ale co dalej? Dalej pojawia się „Przewodnik artysty” autorstwa Trudy Friend, poradnik dla tych już odrobinę wprawionych w rysowaniu i malowaniu. Friend skupia się na trzech akcentowanych w podtytule tematach, podpowiada, jak odwzorowywać pejzaże, kwiaty oraz zwierzęta – koncentruje się zatem na tych elementach, które najbardziej interesują początkujących twórców. Tyle że stopień zaawansowania jej prac i wskazówek wyraźnie kieruje tom w stronę bardziej doświadczonych artystów.
Autorka przyjęła rolę osoby prowadzącej kurs malowania i rysunku dla nieco zaawansowanych. Każdy rozdział rozpoczyna serią ćwiczeń i wprawek, próbuje oswoić odbiorców z określonymi przyborami malarskimi oraz technikami ich używania. Tu ze stawianych na szybko kresek i krzyżyków wyłaniają się liście drzew, a z innych kształtów chmury, elewacje starych budynków czy powierzchnia wody. Następnie wybiera Trudy Friend metodę wskazywania problemów i sposoby ich omijania. W tym celu prezentuje szkice nieudane, niedopracowane i pełne błędów, które zaburzają realizm całości – by na następnej stronie zaprezentować poprawnie wykonane obrazy. Wielu początkujących artystów nie osiągnie jednak nawet poziomu złego rysunku, dlatego też „Przewodnik” polecić można przede wszystkim osobom, które chcą rozwijać swój talent.
Pojawiają się w książce odpowiedzi technik, które zaskakują (malowanie pnia drzewa przez przesuwanie kropli farby) i szczegóły realistycznych kompozycji – Friend nie ma czasu, by krok po kroku ukazywać powstawanie dzieła, skupia się jedynie na obecnych w nim detalach: fakturach i cieniach – o ile więc po lekturze czytelnicy nie powinni mieć problemów z odwzorowywaniem drzew czy chmur, o tyle już pejzaż miejski może jedynie przyprawić ich o rozpacz bądź kompleksy.
Sporo miejsca w tomie, zwłaszcza w pierwszej i drugiej jego części, zajmują zagadnienia związane z kompozycją. Autorka stoi na stanowisku, że nie trzeba wiernie odtwarzać tego, co jawi się naszym oczom: dla dobra rysunku czasem wystarczy usunąć jakiś dom, domalować więcej drzew czy dodać elementy, których w zasięgu wzroku nie ma – to ulepszanie rzeczywistości stanowi wyższy stopień malarskiego wtajemniczenia, ale bez wątpienia nauczy odbiorców oglądania potencjalnych kadrów.
Modelowe obrazki autorki są przepiękne i wręcz kipią od detali, a części wskazówek warto poświęcić więcej czasu. Rysowanie małych partii prac wydaje się tak proste, że każdy będzie chciał spróbować swoich sił w tej sztuce – mając pod ręką naprawdę dobry przewodnik. Reszta – być może – przyjdzie później. Warto skupić się nie tylko na „litym” tekście, ale i na uwagach wokół rysunków – krótkie hasła, odsyłające do konkretnych miejsc ilustracji wnoszą naprawdę wiele do świadomości twórców. Trudy Friend zwraca uwagę na proste błędy, które bez wielkiego wysiłku można wyeliminować, pod warunkiem, że zdaje się sobie z nich sprawę. Z „Przewodnikiem artysty” łatwiej będzie doskonalić umiejętności i tworzyć realistyczne obrazy, które wprawią w zachwyt nie tylko znajomych.
Co najważniejsze – wcale nie trzeba być artystą, żeby czerpać przyjemność z przeglądania tej publikacji: samo obserwowanie procesu twórczego, poszczególnych składników obrazów, już może cieszyć. W „Przewodniku artysty” Trudy Friend zrezygnowała z banalnych uwag i prób przekonywania, że każdy może malować – jej poradnik nie jest więc kolejną naiwną książką, ale wartościowym podręcznikiem specjalistycznym.
poniedziałek, 9 maja 2011
Aleksandra Niżyńska: Street art jako alternatywna forma debaty publicznej w przestrzeni miejskiej
Trio, Warszawa 2011.
Napisy na murach
Spośród różnych rodzajów sztuki ta, która wychodzi na ulice, ma największe szanse na dotarcie do szerokiego grona odbiorców – ale też trzeba pogłębiania świadomości społecznej, by rozmaite formy ekspresji w przestrzeni miejskiej zaczęły być postrzegane w kategoriach artyzmu, nie wandalizmu. W ramach walki o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury wiele miast sięgnęło po festiwale street artu – upiększanie ponurych murów miało nie tylko uczynić miasta bardziej kolorowymi i wesołymi, ale też zainteresować mieszkańców alternatywnymi działaniami twórczymi. Street art zaczyna być w Polsce coraz bardziej popularną dziedziną sztuki, nic więc dziwnego, że interesują się nią również badacze. Kto chciałby usystematyzować swoją wiedzę na temat street artu lub zrozumieć idee przyświecające autorom murali czy vlepek, powinien sięgnąć po publikację „Street art jako alternatywna forma debaty publicznej w przestrzeni miejskiej”.
Książka ta powstała na bazie pracy magisterskiej Aleksandry Niżyńskiej – lecz łatwo zauważyć, że autorka charakteryzuje się umiejętnością precyzyjnego formułowania myśli i dążeniem do stworzenia syntezy zjawiska. Tom jest pracą naukową, rozdziały teoretyczne przeciętnemu odbiorcy mogą się zatem wydać ciężkie w lekturze – inaczej będzie natomiast z partiami, w których Niżyńska opisuje konkretne działania artystyczne w ramach street artu. Zwłaszcza że część teoretyczna poświęcona jest zagadnieniu, które pewnej grupie czytelników może się wydać niestrawne, to jest związkowi street artu, debaty publicznej i polityki. Położenie nacisku na zaangażowanie społeczno-polityczne oddala, rzecz jasna, aspekty estetyczne i spycha samą sztukę na dalszy plan. Potem jednak Aleksandra Niżyńska sięga po kilka sposobów artystycznej manifestacji: przedstawia projekty Joanny Rajkowskiej oraz animatora bródnowskiej społeczności Pawła Althamera, przedstawia udane i nieudane twórcze pomysły przez ich wpływ na życie mieszkańców (w tym celu przeprowadza ciekawe rozmowy z mieszkańcami zaangażowanymi w projekty i z ich obserwatorami). Przechodzi następnie do tych form street artu, które wpisują się już w życie miast: jej systematyzacja pozwoli nie tylko na lepszą orientację w przestrzeni miejskiej sztuki, ale i na zrozumienie działań promocyjnych części dużych firm, które coraz agresywniej wkraczają w świat twórczości zaangażowanej. Niżyńska pokazuje również zjawisko instytucjonalizacji street artu – obrazuje więc przemiany tego odgałęzienia artystyczno-politycznej działalności. Koncentruje się na wycinku sztuki, nie próbuje przywoływać dużej liczby przykładów, wybiera zaledwie kilka i na ich podstawie wyciąga ogólniejsze wnioski. W ten sposób może zaostrzyć apetyty tych odbiorców, którzy chcieliby poznać jak najwięcej styli, twórców czy celów, dla których malowane są mury. Niżyńska daje dobry punkt wyjścia do dalszych poszukiwań streetartowych realizacji, ale w pewnym momencie przestaje wystarczać.
Do książki dołączonych zostało kilkanaście fotografii, ukazujących działania miejskich artystów – część ilustruje prezentowane w publikacji twórcze eksperymenty, część ukazuje, jak wiele jeszcze stawiający pierwsze kroki w temacie będą musieli doczytać z innych źródeł. Nie ulega jednak wątpliwości, że „Street art” to praca przydatna i ciekawa.
Napisy na murach
Spośród różnych rodzajów sztuki ta, która wychodzi na ulice, ma największe szanse na dotarcie do szerokiego grona odbiorców – ale też trzeba pogłębiania świadomości społecznej, by rozmaite formy ekspresji w przestrzeni miejskiej zaczęły być postrzegane w kategoriach artyzmu, nie wandalizmu. W ramach walki o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury wiele miast sięgnęło po festiwale street artu – upiększanie ponurych murów miało nie tylko uczynić miasta bardziej kolorowymi i wesołymi, ale też zainteresować mieszkańców alternatywnymi działaniami twórczymi. Street art zaczyna być w Polsce coraz bardziej popularną dziedziną sztuki, nic więc dziwnego, że interesują się nią również badacze. Kto chciałby usystematyzować swoją wiedzę na temat street artu lub zrozumieć idee przyświecające autorom murali czy vlepek, powinien sięgnąć po publikację „Street art jako alternatywna forma debaty publicznej w przestrzeni miejskiej”.
Książka ta powstała na bazie pracy magisterskiej Aleksandry Niżyńskiej – lecz łatwo zauważyć, że autorka charakteryzuje się umiejętnością precyzyjnego formułowania myśli i dążeniem do stworzenia syntezy zjawiska. Tom jest pracą naukową, rozdziały teoretyczne przeciętnemu odbiorcy mogą się zatem wydać ciężkie w lekturze – inaczej będzie natomiast z partiami, w których Niżyńska opisuje konkretne działania artystyczne w ramach street artu. Zwłaszcza że część teoretyczna poświęcona jest zagadnieniu, które pewnej grupie czytelników może się wydać niestrawne, to jest związkowi street artu, debaty publicznej i polityki. Położenie nacisku na zaangażowanie społeczno-polityczne oddala, rzecz jasna, aspekty estetyczne i spycha samą sztukę na dalszy plan. Potem jednak Aleksandra Niżyńska sięga po kilka sposobów artystycznej manifestacji: przedstawia projekty Joanny Rajkowskiej oraz animatora bródnowskiej społeczności Pawła Althamera, przedstawia udane i nieudane twórcze pomysły przez ich wpływ na życie mieszkańców (w tym celu przeprowadza ciekawe rozmowy z mieszkańcami zaangażowanymi w projekty i z ich obserwatorami). Przechodzi następnie do tych form street artu, które wpisują się już w życie miast: jej systematyzacja pozwoli nie tylko na lepszą orientację w przestrzeni miejskiej sztuki, ale i na zrozumienie działań promocyjnych części dużych firm, które coraz agresywniej wkraczają w świat twórczości zaangażowanej. Niżyńska pokazuje również zjawisko instytucjonalizacji street artu – obrazuje więc przemiany tego odgałęzienia artystyczno-politycznej działalności. Koncentruje się na wycinku sztuki, nie próbuje przywoływać dużej liczby przykładów, wybiera zaledwie kilka i na ich podstawie wyciąga ogólniejsze wnioski. W ten sposób może zaostrzyć apetyty tych odbiorców, którzy chcieliby poznać jak najwięcej styli, twórców czy celów, dla których malowane są mury. Niżyńska daje dobry punkt wyjścia do dalszych poszukiwań streetartowych realizacji, ale w pewnym momencie przestaje wystarczać.
Do książki dołączonych zostało kilkanaście fotografii, ukazujących działania miejskich artystów – część ilustruje prezentowane w publikacji twórcze eksperymenty, część ukazuje, jak wiele jeszcze stawiający pierwsze kroki w temacie będą musieli doczytać z innych źródeł. Nie ulega jednak wątpliwości, że „Street art” to praca przydatna i ciekawa.
niedziela, 8 maja 2011
Marta Szarejko: Nie ma o czym mówić
AMEA, Liszki 2010.
Literatura na marginesie
Oczywisty pomysł. Literatura na wyciągnięcie (proszącej o datki) ręki. Wystarczy tylko na moment przystanąć, zajrzeć w oczy, wysłuchać. Pokonać strach albo wstręt. Bez wysiłku, bez podziwu, z dala od ugrzecznionego świata. Z polifonicznej historii szybko wyłoni się zakotwiczona w fantastycznej wyobraźni prawda o marginesie społeczeństwa, o ludziach, których większość najchętniej by nie zauważała. Tymczasem niewidzialni też mają głos, mają swoje – nie zawsze prawdziwe, ale czy o realizm tu chodzi? – opowieści, które powinny wzbudzić jeśli nie litość to przynajmniej zainteresowanie spieszących się rodaków. Wołanie o to, by zatrzymać się nad losem kloszardów (tych, którzy taki styl życia świadomie wybrali, ale i tych, którzy nie znaleźli innego wyjścia), przez nich samych rozbudowywane, nie może jednak przynieść efektu.
Marta Szarejko w „Nie ma o czym mówić” podsłuchuje oralną literaturę dworcową. Oddaje głos postaciom odrzuconym i zagubionym, tym, które straciły zdrowe zmysły i tym, które od rzeczywistości wolą barwny świat snów. „Cytuje” zagubionych i nieszczęśliwych – oraz degeneratów. Nawiązuje do typowych monologów tych, którzy nauczyli się wykorzystywać ludzką naiwność i żerować na litości, a obok nich proponuje opowieści oryginalne, zrodzone w okaleczonych umysłach, nieskrępowanych już żadnymi konwencjami.
W pierwszej części tego niewielkiego tomiku autorka oddaje głos bohaterom, przywołuje historie, jakie każdy może usłyszeć: typowe pomysły naciągaczy i ograne chwyty – ale też i nietuzinkowe relacje: sny Cyganki, zamknięte w pojedynczych akapitach czy obserwacje czynione przez ludzi, którzy mają dużo wolnego czasu. W tych miniaturach łatwo odnaleźć ślady poetyckości, spojrzenie z innej perspektywy niejednokrotnie zaskoczy czytelników i pozwoli na chwilę refleksji. Mało tego: przekształci ludzi z marginesu w postacie barwne, z intruzów przemieni ich w literatów. Drugą partię książki stanowią charaktery złamane chorobami psychicznymi: każdy z bohaterów ma tu swoją prywatną obsesję, od której nie jest w stanie się uwolnić. Część nie może znieść upodlenia i dąży do osiągnięcia przynajmniej namiastki doskonałości, część odchodzi od zdrowych zmysłów, część ma nerwicę natręctw – łączy ich jedno: przekonanie o słuszności własnych poczynań. To świat jest zły, szalony czy głupi, nie oni: na marginesie społeczeństwa znajdują się najbardziej normalni ludzie, to tylko świat jest nienormalny. Trzecia część tomu, jako jedyna, została zatytułowana. To księga skarg i zażaleń – zbiór odchyleń od zwyczajności, postrzeganych oczami zaangażowanych w konflikty osób. Marta Szarejko eksperymentuje tu z różnymi gatunkami, próbując wypracować podwójne spojrzenie na zdegenerowany mikrokosmos – od wewnątrz – co usiłowała uzyskać w całym tomie – oraz od zewnątrz (chociaż nie jest powiedziane, że obserwatorzy nie mają swoich obsesji i przynależą do normalnej rzeczywistości).
„Nie ma o czym mówić” to publikacja ciekawa od strony literackiej: język podlega tu niespodziewanemu kształtowaniu, ujawnia swoją plastyczność i prowadzi w głąb prezentowanych, ultrakrótkich historii. Ale staje się także przekornym zwierciadłem współczesności: odbija i zwielokrotnia to, co chciałoby się ukryć i przemilczeć. Dobry słuch językowy pomaga autorce w kreowaniu postaci – ludzi spychanych na margines. Jest Marta Szarejko przekonująca.
Literatura na marginesie
Oczywisty pomysł. Literatura na wyciągnięcie (proszącej o datki) ręki. Wystarczy tylko na moment przystanąć, zajrzeć w oczy, wysłuchać. Pokonać strach albo wstręt. Bez wysiłku, bez podziwu, z dala od ugrzecznionego świata. Z polifonicznej historii szybko wyłoni się zakotwiczona w fantastycznej wyobraźni prawda o marginesie społeczeństwa, o ludziach, których większość najchętniej by nie zauważała. Tymczasem niewidzialni też mają głos, mają swoje – nie zawsze prawdziwe, ale czy o realizm tu chodzi? – opowieści, które powinny wzbudzić jeśli nie litość to przynajmniej zainteresowanie spieszących się rodaków. Wołanie o to, by zatrzymać się nad losem kloszardów (tych, którzy taki styl życia świadomie wybrali, ale i tych, którzy nie znaleźli innego wyjścia), przez nich samych rozbudowywane, nie może jednak przynieść efektu.
Marta Szarejko w „Nie ma o czym mówić” podsłuchuje oralną literaturę dworcową. Oddaje głos postaciom odrzuconym i zagubionym, tym, które straciły zdrowe zmysły i tym, które od rzeczywistości wolą barwny świat snów. „Cytuje” zagubionych i nieszczęśliwych – oraz degeneratów. Nawiązuje do typowych monologów tych, którzy nauczyli się wykorzystywać ludzką naiwność i żerować na litości, a obok nich proponuje opowieści oryginalne, zrodzone w okaleczonych umysłach, nieskrępowanych już żadnymi konwencjami.
W pierwszej części tego niewielkiego tomiku autorka oddaje głos bohaterom, przywołuje historie, jakie każdy może usłyszeć: typowe pomysły naciągaczy i ograne chwyty – ale też i nietuzinkowe relacje: sny Cyganki, zamknięte w pojedynczych akapitach czy obserwacje czynione przez ludzi, którzy mają dużo wolnego czasu. W tych miniaturach łatwo odnaleźć ślady poetyckości, spojrzenie z innej perspektywy niejednokrotnie zaskoczy czytelników i pozwoli na chwilę refleksji. Mało tego: przekształci ludzi z marginesu w postacie barwne, z intruzów przemieni ich w literatów. Drugą partię książki stanowią charaktery złamane chorobami psychicznymi: każdy z bohaterów ma tu swoją prywatną obsesję, od której nie jest w stanie się uwolnić. Część nie może znieść upodlenia i dąży do osiągnięcia przynajmniej namiastki doskonałości, część odchodzi od zdrowych zmysłów, część ma nerwicę natręctw – łączy ich jedno: przekonanie o słuszności własnych poczynań. To świat jest zły, szalony czy głupi, nie oni: na marginesie społeczeństwa znajdują się najbardziej normalni ludzie, to tylko świat jest nienormalny. Trzecia część tomu, jako jedyna, została zatytułowana. To księga skarg i zażaleń – zbiór odchyleń od zwyczajności, postrzeganych oczami zaangażowanych w konflikty osób. Marta Szarejko eksperymentuje tu z różnymi gatunkami, próbując wypracować podwójne spojrzenie na zdegenerowany mikrokosmos – od wewnątrz – co usiłowała uzyskać w całym tomie – oraz od zewnątrz (chociaż nie jest powiedziane, że obserwatorzy nie mają swoich obsesji i przynależą do normalnej rzeczywistości).
„Nie ma o czym mówić” to publikacja ciekawa od strony literackiej: język podlega tu niespodziewanemu kształtowaniu, ujawnia swoją plastyczność i prowadzi w głąb prezentowanych, ultrakrótkich historii. Ale staje się także przekornym zwierciadłem współczesności: odbija i zwielokrotnia to, co chciałoby się ukryć i przemilczeć. Dobry słuch językowy pomaga autorce w kreowaniu postaci – ludzi spychanych na margines. Jest Marta Szarejko przekonująca.
sobota, 7 maja 2011
Gretchen Rubin: Projekt szczęście
WNK, Warszawa 2011.
Żyć szczęśliwie
Istnieje mnóstwo cytatów i aforyzmów poświęconych tematowi szczęścia. W lapidarnych sformułowaniach i rozbudowanych powieściach autorzy poszukują jednej niezawodnej recepty, która pozwoli na zwiększenie poziomu szczęśliwości i zapewni radość każdemu człowiekowi. Ale stosunkowo rzadko zdarzają się twórcy pokroju Gretchen Rubin, którzy próbują istnienie szczęścia zamknąć w ściśle określonych systemach zachowań – i którzy decydują się poświęcić rok własnego życia na studiowanie istoty bycia szczęśliwym. Co więcej: niewielu ludzi wierzy, że tego typu doświadczenia da się uogólnić i polecać innym. Gretchen Rubin nie dopuszcza do siebie myśli, że szczęście jest sprawą indywidualną każdego człowieka i dzieli się z odbiorcami całą serią pomysłów na poprawienie samopoczucia. Tym właśnie jest „Projekt szczęście”: rozpisanym na miesiące zestawem zadań i refleksji na najważniejsze dla autorki tematy.
Gretchen Rubin łączy w swojej książce wnioski wyciągane z lektur o szczęściu i samodzielnie prowadzonych obserwacji z próbą metodycznego ujęcia porad – i zwierzeniami, dotyczącymi wcielania owych porad w codzienne życie. Na początku roku planuje, czym będzie się zajmować w ciągu kolejnych 365 dni, wyznacza sobie cele i zadania – czasem poważne i brzmiące niezwykle w kontekście mówienia o szczęściu (rozmyślania o przemijaniu i śmierci), czasem przyziemne i rażące swoją trywialnością (by zawsze mieć w zapasie rolkę papieru toaletowego). Przywołuje spostrzeżenia psychologów i bez przerwy analizuje swoje życie, nie szczędząc osobistych przykładów – i komentarzy związanych z zachowaniami czy reakcjami męża. Niekiedy ma się wrażenie, że książka jest studium wywoływania i łagodzenia małżeńskich konfliktów, tak uparcie Rubin powraca do sfery drobnych nieporozumień z mężem.
Trafi się w tym obszernym tomie wiele wskazówek, które warto wykorzystać, ale i cały szereg naiwnych uwag, tak typowych dla amerykańskich poradników spod znaku retoryki sukcesu (przytulanie, które musi trwać co najmniej sześć sekund, żeby było skuteczne). Gretchen Rubin jest entuzjastycznie nastawiona do swojego projektu i nie dostrzega jego słabych stron (metodą pisania przeszło półtora tysiąca słów dziennie tworzy w miesiąc „powieść”: czerpie satysfakcję z tego, że jej się udało, ale nie zastanawia się nad tym, czy powstałe w ten sposób dzieło jest cokolwiek warte pod względem literackim). Zdarza się, że autorka irytuje ciągłym podekscytowaniem bądź optymizmem, zbyt tanim, by mógł pełnić rolę perswazyjną, śmieszy infantylizmem – ale też niejeden raz podrzuci rady naprawdę cenne.
„Projekt szczęście” różni się od typowych publikacji, mówiących, jak zmienić swoje życie. Obok zestawu ćwiczeń i wskazówek zawiera bowiem całe mnóstwo anegdot z przebiegu eksperymentu – oraz opinii innych, czytelników bloga autorki. To już nie suchy podręcznik, a pamiętnikopodobna, skrząca się emocjami, barwna pozycja dla tych, którzy są gotowi podjąć wyzwanie, by stać się bardziej szczęśliwymi ludźmi. Gretchen Rubin zauważyła podczas szukania własnej recepty na szczęście, że zapis indywidualnych doświadczeń był dla niej za każdym razem ważniejszy niż ogólnikowe porady – z tego też względu zdecydowała się na ubarwianie relacji z projektu notatkami z codzienności.
„Jestem szczęśliwa, ale mogę być szczęśliwsza” stwierdziła autorka pewnego dnia. I jeśli tylko czytelników nie będzie irytować szczęście odmieniane przez przypadki i perswazje, by polepszyć swoje samopoczucie – mogą z „Projektu szczęście” zaczerpnąć parę sensownych porad.
Żyć szczęśliwie
Istnieje mnóstwo cytatów i aforyzmów poświęconych tematowi szczęścia. W lapidarnych sformułowaniach i rozbudowanych powieściach autorzy poszukują jednej niezawodnej recepty, która pozwoli na zwiększenie poziomu szczęśliwości i zapewni radość każdemu człowiekowi. Ale stosunkowo rzadko zdarzają się twórcy pokroju Gretchen Rubin, którzy próbują istnienie szczęścia zamknąć w ściśle określonych systemach zachowań – i którzy decydują się poświęcić rok własnego życia na studiowanie istoty bycia szczęśliwym. Co więcej: niewielu ludzi wierzy, że tego typu doświadczenia da się uogólnić i polecać innym. Gretchen Rubin nie dopuszcza do siebie myśli, że szczęście jest sprawą indywidualną każdego człowieka i dzieli się z odbiorcami całą serią pomysłów na poprawienie samopoczucia. Tym właśnie jest „Projekt szczęście”: rozpisanym na miesiące zestawem zadań i refleksji na najważniejsze dla autorki tematy.
Gretchen Rubin łączy w swojej książce wnioski wyciągane z lektur o szczęściu i samodzielnie prowadzonych obserwacji z próbą metodycznego ujęcia porad – i zwierzeniami, dotyczącymi wcielania owych porad w codzienne życie. Na początku roku planuje, czym będzie się zajmować w ciągu kolejnych 365 dni, wyznacza sobie cele i zadania – czasem poważne i brzmiące niezwykle w kontekście mówienia o szczęściu (rozmyślania o przemijaniu i śmierci), czasem przyziemne i rażące swoją trywialnością (by zawsze mieć w zapasie rolkę papieru toaletowego). Przywołuje spostrzeżenia psychologów i bez przerwy analizuje swoje życie, nie szczędząc osobistych przykładów – i komentarzy związanych z zachowaniami czy reakcjami męża. Niekiedy ma się wrażenie, że książka jest studium wywoływania i łagodzenia małżeńskich konfliktów, tak uparcie Rubin powraca do sfery drobnych nieporozumień z mężem.
Trafi się w tym obszernym tomie wiele wskazówek, które warto wykorzystać, ale i cały szereg naiwnych uwag, tak typowych dla amerykańskich poradników spod znaku retoryki sukcesu (przytulanie, które musi trwać co najmniej sześć sekund, żeby było skuteczne). Gretchen Rubin jest entuzjastycznie nastawiona do swojego projektu i nie dostrzega jego słabych stron (metodą pisania przeszło półtora tysiąca słów dziennie tworzy w miesiąc „powieść”: czerpie satysfakcję z tego, że jej się udało, ale nie zastanawia się nad tym, czy powstałe w ten sposób dzieło jest cokolwiek warte pod względem literackim). Zdarza się, że autorka irytuje ciągłym podekscytowaniem bądź optymizmem, zbyt tanim, by mógł pełnić rolę perswazyjną, śmieszy infantylizmem – ale też niejeden raz podrzuci rady naprawdę cenne.
„Projekt szczęście” różni się od typowych publikacji, mówiących, jak zmienić swoje życie. Obok zestawu ćwiczeń i wskazówek zawiera bowiem całe mnóstwo anegdot z przebiegu eksperymentu – oraz opinii innych, czytelników bloga autorki. To już nie suchy podręcznik, a pamiętnikopodobna, skrząca się emocjami, barwna pozycja dla tych, którzy są gotowi podjąć wyzwanie, by stać się bardziej szczęśliwymi ludźmi. Gretchen Rubin zauważyła podczas szukania własnej recepty na szczęście, że zapis indywidualnych doświadczeń był dla niej za każdym razem ważniejszy niż ogólnikowe porady – z tego też względu zdecydowała się na ubarwianie relacji z projektu notatkami z codzienności.
„Jestem szczęśliwa, ale mogę być szczęśliwsza” stwierdziła autorka pewnego dnia. I jeśli tylko czytelników nie będzie irytować szczęście odmieniane przez przypadki i perswazje, by polepszyć swoje samopoczucie – mogą z „Projektu szczęście” zaczerpnąć parę sensownych porad.
piątek, 6 maja 2011
Martin Widmark, Helena Willis: Tajemnica zwierząt
Zakamarki, Poznań 2011.
Śledztwo w sprawie świnek
Lasse i Maja prowadzą własne biuro detektywistyczne – o tym wiedzą wszyscy, nawet komisarz policji chętnie współpracuje z parą błyskotliwych kilkulatków i korzysta z ich podpowiedzi. Lasse i Maja mają na koncie mnóstwo rozwiązanych spraw (ich przygody zostały opisane już w dwunastu książeczkach – a to nie koniec cyklu), więc z chęcią podejmują kolejne wyzwania. W „Tajemnicy zwierząt” dzieci mogą wreszcie przejść od procesu dedukcji (który to sposób rozstrzygania trudnych kwestii dominował dotąd) do prawdziwego detektywistycznego działania: mali bohaterowie fotografują wszystko, co ma związek z aktualnie prowadzoną sprawą, mierzą pozostawione przez sprawców ślady i notują wszystkie dane, żeby nie zgubić się w gąszczu informacji, czasem chaotycznych i pozornie nieprzydatnych.
A sprawa ma tym razem prawdziwy posmak kryminalny, w dodatku budzi sprzeciw nie tylko postaci: ktoś prawdopodobnie usiłuje otruć zwierzęta w sklepie zoologicznym. Nie można tego inaczej wyjaśnić: ptaki, króliki, świnki morskie, a nawet rybki są osowiałe i całymi dniami śpią, jakby ktoś dosypywał im truciznę do witamin. Lasse i Maja nie mogą tego tak zostawić: wspólnie z przyjaciółką, córką dyrektora cyrku, Mirandą, zabierają się do rozwikłania trudnej zagadki. Przy okazji trafiają na trop dziwnych konfliktów, rozgrywających się w otoczeniu sklepu. Tu już nie wystarczy przenikliwy umysł – trzeba będzie sprytu, czujności, spostrzegawczości, a także nie lada odwagi, żeby dowiedzieć się, co dzieje się w sklepie. Lasse i Maja, wspierani przez dzielną Mirandę, która nieźle radzi sobie z wyzwaniem, muszą przecież uratować zwierzęta: jeśli oni nie pomogą właścicielowi sklepu, nikt tego nie zrobi.
Martin Widmark postawił na odważną i emocjonującą fabułkę, wybrał opowieść, która rozgrywa się szybko, ale jednocześnie pełna jest nietypowych zwrotów akcji i rozwiązań, których naprawdę nie da się przewidzieć. Jak zwykle każdy z podejrzanych ma swoje powody, by dopuścić się niecnego czynu – wytłumaczenie (i właściwy przebieg wydarzeń, który łagodzi wyjściowe założenia) leży gdzie indziej i małym odbiorcom trudno będzie domyślić się, co naprawdę działo się w sklepie – mimo że Widmark bardzo dba o szczegóły i proponuje cały szereg trudnych do jednoznacznej oceny (dla niewtajemniczonych) zjawisk, których sens wychodzi na jaw dopiero po rozstrzygnięciu kryminalnych łamigłówek.
Duży druk i taka interlinia sprawiają, że małym odbiorcom łatwiej będzie przyswajać tekst. Proces czytania okaże się tym przyjemniejszy, że prowadzi przez lekturę imitującą dorosłe powieści, wyzwalającą dreszczyk emocji i pełną zagadek. Widmark zadbał o to, by czytelnicy ani przez moment się nie nudzili i mogli ze swoimi ulubionymi bohaterami podążać tropem przestępców. W książce wartka akcja jest równie ważna jak logiczne rozwiązania – i jedno, i drugie dla dzieci powinno być magnesem, przykuwającym uwagę.
Śledztwo w sprawie świnek
Lasse i Maja prowadzą własne biuro detektywistyczne – o tym wiedzą wszyscy, nawet komisarz policji chętnie współpracuje z parą błyskotliwych kilkulatków i korzysta z ich podpowiedzi. Lasse i Maja mają na koncie mnóstwo rozwiązanych spraw (ich przygody zostały opisane już w dwunastu książeczkach – a to nie koniec cyklu), więc z chęcią podejmują kolejne wyzwania. W „Tajemnicy zwierząt” dzieci mogą wreszcie przejść od procesu dedukcji (który to sposób rozstrzygania trudnych kwestii dominował dotąd) do prawdziwego detektywistycznego działania: mali bohaterowie fotografują wszystko, co ma związek z aktualnie prowadzoną sprawą, mierzą pozostawione przez sprawców ślady i notują wszystkie dane, żeby nie zgubić się w gąszczu informacji, czasem chaotycznych i pozornie nieprzydatnych.
A sprawa ma tym razem prawdziwy posmak kryminalny, w dodatku budzi sprzeciw nie tylko postaci: ktoś prawdopodobnie usiłuje otruć zwierzęta w sklepie zoologicznym. Nie można tego inaczej wyjaśnić: ptaki, króliki, świnki morskie, a nawet rybki są osowiałe i całymi dniami śpią, jakby ktoś dosypywał im truciznę do witamin. Lasse i Maja nie mogą tego tak zostawić: wspólnie z przyjaciółką, córką dyrektora cyrku, Mirandą, zabierają się do rozwikłania trudnej zagadki. Przy okazji trafiają na trop dziwnych konfliktów, rozgrywających się w otoczeniu sklepu. Tu już nie wystarczy przenikliwy umysł – trzeba będzie sprytu, czujności, spostrzegawczości, a także nie lada odwagi, żeby dowiedzieć się, co dzieje się w sklepie. Lasse i Maja, wspierani przez dzielną Mirandę, która nieźle radzi sobie z wyzwaniem, muszą przecież uratować zwierzęta: jeśli oni nie pomogą właścicielowi sklepu, nikt tego nie zrobi.
Martin Widmark postawił na odważną i emocjonującą fabułkę, wybrał opowieść, która rozgrywa się szybko, ale jednocześnie pełna jest nietypowych zwrotów akcji i rozwiązań, których naprawdę nie da się przewidzieć. Jak zwykle każdy z podejrzanych ma swoje powody, by dopuścić się niecnego czynu – wytłumaczenie (i właściwy przebieg wydarzeń, który łagodzi wyjściowe założenia) leży gdzie indziej i małym odbiorcom trudno będzie domyślić się, co naprawdę działo się w sklepie – mimo że Widmark bardzo dba o szczegóły i proponuje cały szereg trudnych do jednoznacznej oceny (dla niewtajemniczonych) zjawisk, których sens wychodzi na jaw dopiero po rozstrzygnięciu kryminalnych łamigłówek.
Duży druk i taka interlinia sprawiają, że małym odbiorcom łatwiej będzie przyswajać tekst. Proces czytania okaże się tym przyjemniejszy, że prowadzi przez lekturę imitującą dorosłe powieści, wyzwalającą dreszczyk emocji i pełną zagadek. Widmark zadbał o to, by czytelnicy ani przez moment się nie nudzili i mogli ze swoimi ulubionymi bohaterami podążać tropem przestępców. W książce wartka akcja jest równie ważna jak logiczne rozwiązania – i jedno, i drugie dla dzieci powinno być magnesem, przykuwającym uwagę.
czwartek, 5 maja 2011
Paul Martin: Liczenie baranów. O naturze i przyjemnościach snu
Muza SA, Warszawa 2011.
Tajemnica snu
Sen należy do tych funkcji życiowych człowieka, które wciąż jeszcze, mimo rozwoju nauki, budzą sporo pytań. Oniryczne rojenia straciły swoje miejsce w literaturze, ale ciągle jeszcze rozpalają wyobraźnię. Dla tych, którzy chcieliby lepiej poznać naturę snu, przeznaczona jest apetyczna książka Paula Martina „Liczenie baranów. O naturze i przyjemnościach snu”. Choć publikacja traktuje o senności, nie ma obaw, że czytelnicy usną nad nią z nudów; wręcz przeciwnie: będą z ciekawością chłonąć każde słowo, bo autorowi udało się połączyć skomplikowane niekiedy informacje z lekkim, eseistycznym stylem. Mało tego, od czasu do czasu Martin pozwala sobie na dowcipne komentarze – wiadomości spuentowane z przymrużeniem oka łatwo zapadają w pamięć i działają na wyobraźnię.
Książka zaspokaja ciekawość i prowadzi odbiorców w wielu kierunkach. Czytelnicy dowiedzą się z niej, z jakich faz składa się sen i jak zachowuje się śpiący człowiek, sprawdzą, jak poprawić jakość snu i jak panować nad własnym zegarem biologicznym. Poznają możliwości śnienia świadomego i tajniki snów. Ale ogromna część tej publikacji poświęcona została zaburzeniom związanym ze snami. Paul Martin interesuje się współczesną kulturą i cywilizacją, która sen uważa za niepotrzebny kaprys – i z racji jego rzekomej bezproduktywności – spycha na margines. W książce pojawią się zatem pytania o konsekwencje niedoboru snu, choroby i niebezpieczeństwa stąd płynące oraz przyczyny bezsenności. Autor zajmie się porównywaniem objawów zmęczenia i kaca oraz ekstremalnymi wyzwaniami, związanymi z brakiem snu. Nie pomija też analiz wpływu snu na zdrowie człowieka oraz znaczenia snu w historii. Kiedy już podstawowe informacje związane z tematem wyczerpie, zacznie szukać ciekawostek: opowie między innymi o nocnych erekcjach i ziewaniu oraz o czynnikach wywołujących i rozpraszających senność. Zapyta o nietypowe lub stereotypowe zachowania – lunatykowanie, koszmary czy chrapanie, aż po niebezpieczne zaburzenia pracy organizmu. Odwoła się wreszcie do związanych z zasypianiem przyjemności – włącznie z krótkim przeglądem ewolucji w produkowaniu łóżek.
W „Liczeniu baranów” Paul Martin niemal bez przerwy opisuje eksperymenty psychologów i wyniki badań – ale naukowe wywody cały czas przeplata… odwołaniami do literatury. Motta, otwierające kolejne rozdziały, często pochodzą z Szekspira (kto by przypuszczał, że znajdzie się u niego aż tak wiele opisów związanych ze snem?), ale odkrycia i spostrzeżenia pisarzy powracają w tomie niemal bez przerwy – na prawach anegdotycznych obserwacji i tez. To zestawienie realności i fikcji, trywialności i kreowania świata jest jednocześnie próbą zderzenia prawd i mitów na temat snów. Martin stara się rozwiewać wątpliwości, ale w wielu momentach może tylko („tylko”) stawiać kolejne pytania. Dzięki temu lekturowa podróż przez sen poza przyjemnościami poznawczymi dostarczy również tematów do przemyśleń.
Autor fachowe opinie i doświadczenia opisuje przystępnym językiem. To wielka zaleta publikacji: sięgnąć po nią może praktycznie każdy, kto ma ochotę dowiedzieć się czegoś o naturze snów. Dla wielu odbiorców tom może stać się przestrogą bądź poważnym ostrzeżeniem: część czytelników zapewne nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji lekceważenia snu. Przed szkodliwym dla zdrowia niedoborem wypoczynku Paul Martin umiejętnie ostrzega. Podpowiada też, co zrobić, by czerpać większą przyjemność ze spania; ma zatem ta książka również wymiar praktyczny. Czyta się ją lekko i z rosnącą ciekawością – a nierzadko i z uśmiechem. To coś dla śpiochów i pracoholików, dla których sen jest niepotrzebną fanaberią.
Tajemnica snu
Sen należy do tych funkcji życiowych człowieka, które wciąż jeszcze, mimo rozwoju nauki, budzą sporo pytań. Oniryczne rojenia straciły swoje miejsce w literaturze, ale ciągle jeszcze rozpalają wyobraźnię. Dla tych, którzy chcieliby lepiej poznać naturę snu, przeznaczona jest apetyczna książka Paula Martina „Liczenie baranów. O naturze i przyjemnościach snu”. Choć publikacja traktuje o senności, nie ma obaw, że czytelnicy usną nad nią z nudów; wręcz przeciwnie: będą z ciekawością chłonąć każde słowo, bo autorowi udało się połączyć skomplikowane niekiedy informacje z lekkim, eseistycznym stylem. Mało tego, od czasu do czasu Martin pozwala sobie na dowcipne komentarze – wiadomości spuentowane z przymrużeniem oka łatwo zapadają w pamięć i działają na wyobraźnię.
Książka zaspokaja ciekawość i prowadzi odbiorców w wielu kierunkach. Czytelnicy dowiedzą się z niej, z jakich faz składa się sen i jak zachowuje się śpiący człowiek, sprawdzą, jak poprawić jakość snu i jak panować nad własnym zegarem biologicznym. Poznają możliwości śnienia świadomego i tajniki snów. Ale ogromna część tej publikacji poświęcona została zaburzeniom związanym ze snami. Paul Martin interesuje się współczesną kulturą i cywilizacją, która sen uważa za niepotrzebny kaprys – i z racji jego rzekomej bezproduktywności – spycha na margines. W książce pojawią się zatem pytania o konsekwencje niedoboru snu, choroby i niebezpieczeństwa stąd płynące oraz przyczyny bezsenności. Autor zajmie się porównywaniem objawów zmęczenia i kaca oraz ekstremalnymi wyzwaniami, związanymi z brakiem snu. Nie pomija też analiz wpływu snu na zdrowie człowieka oraz znaczenia snu w historii. Kiedy już podstawowe informacje związane z tematem wyczerpie, zacznie szukać ciekawostek: opowie między innymi o nocnych erekcjach i ziewaniu oraz o czynnikach wywołujących i rozpraszających senność. Zapyta o nietypowe lub stereotypowe zachowania – lunatykowanie, koszmary czy chrapanie, aż po niebezpieczne zaburzenia pracy organizmu. Odwoła się wreszcie do związanych z zasypianiem przyjemności – włącznie z krótkim przeglądem ewolucji w produkowaniu łóżek.
W „Liczeniu baranów” Paul Martin niemal bez przerwy opisuje eksperymenty psychologów i wyniki badań – ale naukowe wywody cały czas przeplata… odwołaniami do literatury. Motta, otwierające kolejne rozdziały, często pochodzą z Szekspira (kto by przypuszczał, że znajdzie się u niego aż tak wiele opisów związanych ze snem?), ale odkrycia i spostrzeżenia pisarzy powracają w tomie niemal bez przerwy – na prawach anegdotycznych obserwacji i tez. To zestawienie realności i fikcji, trywialności i kreowania świata jest jednocześnie próbą zderzenia prawd i mitów na temat snów. Martin stara się rozwiewać wątpliwości, ale w wielu momentach może tylko („tylko”) stawiać kolejne pytania. Dzięki temu lekturowa podróż przez sen poza przyjemnościami poznawczymi dostarczy również tematów do przemyśleń.
Autor fachowe opinie i doświadczenia opisuje przystępnym językiem. To wielka zaleta publikacji: sięgnąć po nią może praktycznie każdy, kto ma ochotę dowiedzieć się czegoś o naturze snów. Dla wielu odbiorców tom może stać się przestrogą bądź poważnym ostrzeżeniem: część czytelników zapewne nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji lekceważenia snu. Przed szkodliwym dla zdrowia niedoborem wypoczynku Paul Martin umiejętnie ostrzega. Podpowiada też, co zrobić, by czerpać większą przyjemność ze spania; ma zatem ta książka również wymiar praktyczny. Czyta się ją lekko i z rosnącą ciekawością – a nierzadko i z uśmiechem. To coś dla śpiochów i pracoholików, dla których sen jest niepotrzebną fanaberią.
Subskrybuj:
Posty (Atom)