Iskry, Warszawa 2014.
Trzy siostry
Na początku trochę trudno się przyzwyczaić do zalewu dat, faktów i encyklopedycznych szczegółów, a także do szatkowania tekstu na małe lecz kipiące od danych fragmenty (wydzielane za sprawą wewnętrznych tytułów). Ale Monika Śliwińska wie, co robi. Już po paru stronach tom „Muzy Młodej Polski” rozkręci się i nie da ani odrobiny wytchnienia odbiorcom. Trzy siostry Pareńskie, Maria, Zofia i Lizka, będą nadawać ton narracji. Te, o których podręczniki do języka polskiego wspominają rzadko i bez emocji, tutaj staną się prawdziwymi gwiazdami. Śliwińska wybiera perspektywę, w której literatura i sztuka stanowią tło dla biograficznych powiązań i kontaktów towarzyskich. Przez karty tej książki przewijają się literaci i lekarze, znani i zapomniani. Autorce przyznać należy, że ma pomysł na przedstawienie swoich bohaterów w sposób imitujący poetykę plotki, ale przesycony faktami. Wiedzy towarzyszy tu zatem umiejętnie prowadzona narracja.
Losy trzech kobiet Monika Śliwińska przeplata licznymi anegdotami. Sięga do wspomnień bohaterów, co bardzo ubarwia opowieść (czasem aż chce się sięgać po cytowane przez autorkę dokumenty z nadzieją, że więcej podobnych smaczków czeka na odkrycie). Autorka nie boi się prezentowania towarzyskich niesnasek z drugiego planu (zderza zaściankową mentalność z postępem w dość komicznych obrazkach), próbuje poznać ludzi a nie ich publiczne kreacje. Sięganie do prywatności zapewnia też tomowi kameralny charakter – warto Śliwińskiej zaufać.
Zwłaszcza że muzy Młodej Polski prowadziły życie ciekawe i – co istotne – dalekie od stereotypów i podstawowych skojarzeń związanych z tą epoką. Nastawienie na prywatność, drugą stronę biografii artystów, nagle ujawnia kuszącą zwyczajność splataną z twórczymi popisami. Śliwińska szuka mniej oczywistych związków, rodzinnych relacji i normalności wielkich ludzi. Nie tworzy legend i nie kopiuje ich. A jednak obok życia Pareńskich i ich rodzin oraz adoratorów udaje jej się zmieścić również zakulisowe wiadomości z dziedziny kultury. Opowiada, gdzie siostry stanowiły literackie pierwowzory i komu pozowały. Uzasadnia ich obecność w apetycznym tomie.
Staje się zatem Śliwińśka przewodniczką po tajemnicach literatury i malarstwa – oraz po zupełnie prywatnych tajemnicach bohaterów. Swoją opowieść ilustruje imponującą liczbą zdjęć czy reprodukcji obrazów – daje czytelnikom szansę na natychmiastowe sprawdzenie poruszanych przez siebie tematów i udowadnia, jak dobrą interpretatorką jest w tej opowieści. Nie interesuje jej podejście czysto naukowe: mimo natłoku biograficznych szczegółów chce przede wszystkim, żeby czytelnicy dobrze się przy lekturze bawili, a przy okazji otrzymali nowy obraz epoki, która w powszechnej świadomości funkcjonuje w zupełnie innym kształcie.
Śliwińska udowadnia, że biografizowanie nie musi być nużące. U niej każda strona i każda obyczajowa scenka wiąże się z odkrywaniem na nowo prawdziwych postaci. Autorka zestawia rozmaite opinie i zachowane wypowiedzi w sposób, który nie zdradza ogromu poznawczego i badawczego wysiłku – to nie jest lektura wyłącznie dla specjalistów, spodoba się zwykłym czytelnikom, którzy chcieliby przyjrzeć się artystycznej bohemie młodopolskiego światka. Porywająca narracja sprawia, że „Muzy Młodej Polski” ucieszą odbiorców. Śliwińska nie popełnia błędów spotykanych często w biografiach – wybiera własną metodę opowiadania o codziennym życiu – i zaprzyjaźnia odbiorców z bohaterami.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
wtorek, 30 września 2014
poniedziałek, 29 września 2014
Ramita Navai: Miasto kłamstw. Cała prawda o Teheranie
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Granice zła
Ramita Navai to kolejna autorka, która czytelników pozyskuje dzięki odwołaniom do mrocznej strony kultur. Nie posługuje się przy tym stereotypowymi obrazkami, a wybiera tematy ponadczasowe i ponadregionalne. Niby oczywiste a indywidualizowane – przez wybranie lub stworzenie jednego, ciężko doświadczanego bohatera. Łącznikiem opowieści z tomu „Miasto kłamstw. Cała prawda o Teheranie” staje się pomysł konstrukcyjny: zawsze jedna, wyizolowana postać musi zmierzyć się z uprzedzeniami społeczeństwa. Wynik potyczki nie jest wprawdzie przesądzony, ale Ramita Navai zyskuje pretekst, by zarzucać czytelników szczegółami z ciemnej strony Iranu.
„Miasto kłamstw” składa się z opowiadań o reportażowym pochodzeniu. Autorka gromadzi materiały i sprawdza fakty, by potem nieco zatrzeć tożsamość bohatera, a zwrócić uwagę na samo zjawisko. Nie zajmuje się też literackością tych opowieści, a bardziej przekazywaniem informacji. Kolejne rozdziały aż pękają pod naporem liczb i wiadomości: autorka pojedyncze historie wykorzystuje właściwie jako pretekst do zaprezentowania polityki pełnej mroku. Nie walczy o poprawę bytu jednostek – traktuje je nawet dość instrumentalnie – z ich pomocą próbuje wstrząsnąć opinią społeczną – a ten zamiar jeszcze podbudowuje dawką informacji. „Miasto kłamstw” jest wielkim oskarżeniem – tu nie ma miejsca na dobroć ani na szczęście, wszystko okazuje się złe i zepsute, pozbawione nadziei, a do tego… akceptowane.
Navai wybiera sobie bohaterów, którzy w muzułmańskiej rzeczywistości nie mogą się odnaleźć. Dariusz wstępuje do organizacji, która nie zyska społecznego poparcia, Somaja pozwala poznać kwestię kontaktów seksualnych. Amir nie może wybaczyć staremu człowiekowi, przez którego stracił rodziców, Lejla gra w filmach pornograficznych, Morteza chciałby być kobietą. W tym świecie bohaterkom zakazuje się ćwiczenia tańca brzucha, ale przymyka się oko na znacznie gorsze występki. „Miasto kłamstw” składa się z motywów odbierających nadzieję – rzadko komu udaje się zachować godność i podporządkować społecznym zasadom. Drobiazg często decyduje o wyborze życiowej drogi, a ta często prowadzi do całkowitego upadku.
Ramita Navai przyznaje się w epilogu i do źródeł kolejnych opowieści, i do opracowywania faktów tak, aby pasowały do fabuły. „Miastu kłamstw” nie można zatem wierzyć, jeśli chodzi o losy tytułowych w kolejnych rozdziałach postaci. Autorka dba za to o warstwę informacyjną, interesują ją wszelkiego rodzaju utrudnienia i ograniczenia w Teheranie. Nie stroni od przedstawiania zła – ani od scen turpistycznych. Wie, że tego typu obrazki mają większą moc oddziaływania – a żeby odbiorcy nie znieczulili się na nie, sięga po zróżnicowane tematy. Wszystkie jednak prowadzą do uświadamiania czytelnikom ludzkiego okrucieństwa.
„Miasto kłamstw” to książka, która pokazuje jeden wymiar Teheranu, ale mieści w sobie odrębne historie. Navai daje tu upust złości, o której przyczynach wspomina w zakończeniu. Udowadnia też, jak bardzo może zaślepiać interpretowanie religijnych nakazów. Oprowadza po mieście, które wydaje się niegościnne nie tylko dla ludzi wyrzuconych na margines społeczeństwa. „Miasto kłamstw” nie pozostawia nadziei – i może dlatego pozwolić na opamiętanie, a przynajmniej zwrócić uwagę na ciężki los najbardziej pokrzywdzonych w imię rygorystycznych praw.
Granice zła
Ramita Navai to kolejna autorka, która czytelników pozyskuje dzięki odwołaniom do mrocznej strony kultur. Nie posługuje się przy tym stereotypowymi obrazkami, a wybiera tematy ponadczasowe i ponadregionalne. Niby oczywiste a indywidualizowane – przez wybranie lub stworzenie jednego, ciężko doświadczanego bohatera. Łącznikiem opowieści z tomu „Miasto kłamstw. Cała prawda o Teheranie” staje się pomysł konstrukcyjny: zawsze jedna, wyizolowana postać musi zmierzyć się z uprzedzeniami społeczeństwa. Wynik potyczki nie jest wprawdzie przesądzony, ale Ramita Navai zyskuje pretekst, by zarzucać czytelników szczegółami z ciemnej strony Iranu.
„Miasto kłamstw” składa się z opowiadań o reportażowym pochodzeniu. Autorka gromadzi materiały i sprawdza fakty, by potem nieco zatrzeć tożsamość bohatera, a zwrócić uwagę na samo zjawisko. Nie zajmuje się też literackością tych opowieści, a bardziej przekazywaniem informacji. Kolejne rozdziały aż pękają pod naporem liczb i wiadomości: autorka pojedyncze historie wykorzystuje właściwie jako pretekst do zaprezentowania polityki pełnej mroku. Nie walczy o poprawę bytu jednostek – traktuje je nawet dość instrumentalnie – z ich pomocą próbuje wstrząsnąć opinią społeczną – a ten zamiar jeszcze podbudowuje dawką informacji. „Miasto kłamstw” jest wielkim oskarżeniem – tu nie ma miejsca na dobroć ani na szczęście, wszystko okazuje się złe i zepsute, pozbawione nadziei, a do tego… akceptowane.
Navai wybiera sobie bohaterów, którzy w muzułmańskiej rzeczywistości nie mogą się odnaleźć. Dariusz wstępuje do organizacji, która nie zyska społecznego poparcia, Somaja pozwala poznać kwestię kontaktów seksualnych. Amir nie może wybaczyć staremu człowiekowi, przez którego stracił rodziców, Lejla gra w filmach pornograficznych, Morteza chciałby być kobietą. W tym świecie bohaterkom zakazuje się ćwiczenia tańca brzucha, ale przymyka się oko na znacznie gorsze występki. „Miasto kłamstw” składa się z motywów odbierających nadzieję – rzadko komu udaje się zachować godność i podporządkować społecznym zasadom. Drobiazg często decyduje o wyborze życiowej drogi, a ta często prowadzi do całkowitego upadku.
Ramita Navai przyznaje się w epilogu i do źródeł kolejnych opowieści, i do opracowywania faktów tak, aby pasowały do fabuły. „Miastu kłamstw” nie można zatem wierzyć, jeśli chodzi o losy tytułowych w kolejnych rozdziałach postaci. Autorka dba za to o warstwę informacyjną, interesują ją wszelkiego rodzaju utrudnienia i ograniczenia w Teheranie. Nie stroni od przedstawiania zła – ani od scen turpistycznych. Wie, że tego typu obrazki mają większą moc oddziaływania – a żeby odbiorcy nie znieczulili się na nie, sięga po zróżnicowane tematy. Wszystkie jednak prowadzą do uświadamiania czytelnikom ludzkiego okrucieństwa.
„Miasto kłamstw” to książka, która pokazuje jeden wymiar Teheranu, ale mieści w sobie odrębne historie. Navai daje tu upust złości, o której przyczynach wspomina w zakończeniu. Udowadnia też, jak bardzo może zaślepiać interpretowanie religijnych nakazów. Oprowadza po mieście, które wydaje się niegościnne nie tylko dla ludzi wyrzuconych na margines społeczeństwa. „Miasto kłamstw” nie pozostawia nadziei – i może dlatego pozwolić na opamiętanie, a przynajmniej zwrócić uwagę na ciężki los najbardziej pokrzywdzonych w imię rygorystycznych praw.
niedziela, 28 września 2014
Paul Tough: Jak dzieci osiągają sukces? Nauka siły woli i ciekawości świata
WNK, Warszawa 2014.
Charakter
Wiele obiecujący tytuł tomu „Jak dzieci osiągają sukces. Nauka siły woli i ciekawości świata” skrywa nie zawartość poradnikową, a zapis psychologicznych obserwacji, doświadczeń i poszukiwań czynników, które umożliwiają lub przekreślają wielkie osiągnięcia dzieci. Paul Tough idzie śladami eksperymentalnych programów szkolnych, by sprawdzić, co decyduje o sukcesach i porażkach. Już na początku odwołuje się do twierdzeń, że przyczyn należy szukać w dzieciństwie – ale zamiast sięgać po popularne (wręcz stereotypowe) teorie, idzie własną ścieżką, po drodze przywołując ważne odkrycia. Przedstawia tu między innymi przykład dziewczyny, która nie miała żadnych szans na studia na prestiżowej uczelni, ale swoją ciężką pracą i pomysłem na wyjście z kryzysu zmusiła otoczenie do zmiany zdania. Przygląda się młodym szachistom i ich surowej trenerce, która zamiast chwalić i pocieszać – krytykuje i wskazuje błędy. Zastanawia się autor wreszcie nad tym, jak pokierować edukacją własnego syna, by ten mógł czuć się w przyszłości człowiekiem spełnionym. Paul Tough przyjmuje zatem inną perspektywę niż autorzy popularnych poradników prześlizgujący się zaledwie po modnych lub głośnych tematach.
Najważniejszym motywem staje się w tej książce kwestia budowania charakteru. Na losy dzieci wpływ mają uwarunkowania genetyczne, sposób wychowania, czynniki stresogenne w pierwszych latach życia – ale to wszystko nie zastępuje roli charakteru, odpowiedniego ukształtowania psychiki dzieci. Tough w kolejnych rozdziałach zadaje kilka ważnych pytań (między innymi, jak myśleć, jak ponieść porażkę i jak odnieść sukces) – ale nie ma zamiaru udzielać prostych wskazówek. Wręcz przeciwnie, zmusza czytelników do zastanowienia się nad tym, co mogą ofiarować dziecku, by to w przyszłości radziło sobie dobrze w życiu. Nie jest to zatem książka dla sfrustrowanych rodziców, raczej publikacja dla tych, którzy zastanawiają się, co będzie dla ich pociech najbardziej korzystne w perspektywie czasu.
Paul Tough niemal bez przerwy obala mity. Sięga do spostrzeżeń badaczy i do ciekawych doświadczeń, które okazały się przełomowe w wychowywaniu dzieci. Przygląda się projektom przedszkolnym mającym wyrównywać szanse między dziećmi z ubogich rodzin, a ich rówieśnikami żyjącymi w dostatku. Odwołuje się do psychologicznych eksperymentów, których, których tezy są bardziej skomplikowane niż te płynące z prostych obserwacji i powiązań. I chociaż Tough staje się tylko komentatorem, przybliża wyniki badań, a nie uczestniczy w nich – udaje mu się zaangażować odbiorców w tekst.
Odkrycia uczonych są dla niego ważne i to nie tylko ze względu na syna. Tough wierzy, że swoją publikacją spopularyzuje mniej znane teorie i sprawi, że przynajmniej część rodziców bardziej zainteresuje się tematem. Udowadnia, że podejście do kształtowania charakterów najmłodszych to sprawa najwyższej wagi – i że dzieciom nie zawsze potrzebne są wyłącznie pochwały oraz ułatwianie egzystencji. Część przedstawianych tu sytuacji może budzić kontrowersje – ale Tough próbuje wzbudzać emocje, wie, że tędy prowadzi droga do przyszłych sukcesów kolejnych pokoleń. Potrafi zainteresować nie tylko praktycznymi korzyściami z pomysłu na wychowywanie dzieci, ale i samym procesem dochodzenia do odkryć w tej dziedzinie. „Jak dzieci osiągają sukces” to dobra lektura popularnonaukowa z dziedziny psychologii dla wymagających czytelników. Nie ma w niej banałów i treści, które znają wszyscy – już z tego powodu zasługuje na uwagę odbiorców. A do tego jest napisana wciągającym stylem, tak, że nawet niebezpośrednio zainteresowani tematem będą mogli prześledzić proponowane przez autora rozwiązania i tropy.
Charakter
Wiele obiecujący tytuł tomu „Jak dzieci osiągają sukces. Nauka siły woli i ciekawości świata” skrywa nie zawartość poradnikową, a zapis psychologicznych obserwacji, doświadczeń i poszukiwań czynników, które umożliwiają lub przekreślają wielkie osiągnięcia dzieci. Paul Tough idzie śladami eksperymentalnych programów szkolnych, by sprawdzić, co decyduje o sukcesach i porażkach. Już na początku odwołuje się do twierdzeń, że przyczyn należy szukać w dzieciństwie – ale zamiast sięgać po popularne (wręcz stereotypowe) teorie, idzie własną ścieżką, po drodze przywołując ważne odkrycia. Przedstawia tu między innymi przykład dziewczyny, która nie miała żadnych szans na studia na prestiżowej uczelni, ale swoją ciężką pracą i pomysłem na wyjście z kryzysu zmusiła otoczenie do zmiany zdania. Przygląda się młodym szachistom i ich surowej trenerce, która zamiast chwalić i pocieszać – krytykuje i wskazuje błędy. Zastanawia się autor wreszcie nad tym, jak pokierować edukacją własnego syna, by ten mógł czuć się w przyszłości człowiekiem spełnionym. Paul Tough przyjmuje zatem inną perspektywę niż autorzy popularnych poradników prześlizgujący się zaledwie po modnych lub głośnych tematach.
Najważniejszym motywem staje się w tej książce kwestia budowania charakteru. Na losy dzieci wpływ mają uwarunkowania genetyczne, sposób wychowania, czynniki stresogenne w pierwszych latach życia – ale to wszystko nie zastępuje roli charakteru, odpowiedniego ukształtowania psychiki dzieci. Tough w kolejnych rozdziałach zadaje kilka ważnych pytań (między innymi, jak myśleć, jak ponieść porażkę i jak odnieść sukces) – ale nie ma zamiaru udzielać prostych wskazówek. Wręcz przeciwnie, zmusza czytelników do zastanowienia się nad tym, co mogą ofiarować dziecku, by to w przyszłości radziło sobie dobrze w życiu. Nie jest to zatem książka dla sfrustrowanych rodziców, raczej publikacja dla tych, którzy zastanawiają się, co będzie dla ich pociech najbardziej korzystne w perspektywie czasu.
Paul Tough niemal bez przerwy obala mity. Sięga do spostrzeżeń badaczy i do ciekawych doświadczeń, które okazały się przełomowe w wychowywaniu dzieci. Przygląda się projektom przedszkolnym mającym wyrównywać szanse między dziećmi z ubogich rodzin, a ich rówieśnikami żyjącymi w dostatku. Odwołuje się do psychologicznych eksperymentów, których, których tezy są bardziej skomplikowane niż te płynące z prostych obserwacji i powiązań. I chociaż Tough staje się tylko komentatorem, przybliża wyniki badań, a nie uczestniczy w nich – udaje mu się zaangażować odbiorców w tekst.
Odkrycia uczonych są dla niego ważne i to nie tylko ze względu na syna. Tough wierzy, że swoją publikacją spopularyzuje mniej znane teorie i sprawi, że przynajmniej część rodziców bardziej zainteresuje się tematem. Udowadnia, że podejście do kształtowania charakterów najmłodszych to sprawa najwyższej wagi – i że dzieciom nie zawsze potrzebne są wyłącznie pochwały oraz ułatwianie egzystencji. Część przedstawianych tu sytuacji może budzić kontrowersje – ale Tough próbuje wzbudzać emocje, wie, że tędy prowadzi droga do przyszłych sukcesów kolejnych pokoleń. Potrafi zainteresować nie tylko praktycznymi korzyściami z pomysłu na wychowywanie dzieci, ale i samym procesem dochodzenia do odkryć w tej dziedzinie. „Jak dzieci osiągają sukces” to dobra lektura popularnonaukowa z dziedziny psychologii dla wymagających czytelników. Nie ma w niej banałów i treści, które znają wszyscy – już z tego powodu zasługuje na uwagę odbiorców. A do tego jest napisana wciągającym stylem, tak, że nawet niebezpośrednio zainteresowani tematem będą mogli prześledzić proponowane przez autora rozwiązania i tropy.
Stephanie Blake: Kupa siku
Dwie Siostry, Warszawa 2014.
Bez morału
Dorośli mogą się zastanawiać nad sensem powstawania takich książek jak „Kupa siku”. Specjaliści mogą dyskutować godzinami nad kształtowaniem literackiego gustu czy przekraczaniem kolejnych granic. A pewne jest, że zwłaszcza przechodzące okres buntu maluchy przy historyjce Stephanie Blake będą się zaśmiewać do łez. Zalety z tej publikacji niezaprzeczalnie płynące są dwie: po pierwsze wspólna lektura może zażegnać niesnaski i podbudować więź z rodzicem (autorka zapewnia przecież kontrolowaną niegrzeczność), po drugie – dzieci mogą chcieć się na tej historii uczyć czytać. Zwłaszcza że szybko będą ją znać na pamięć. Oczywiście „Kupa siku” dostarczy też najmłodszym rozrywki (nie ma co ukrywać, prymitywnej), bo dzieci zawsze śmieszy to, co powiązane ze skatologią, zakazane i „wstydliwe”, niedopuszczalne w świecie dyplomacji dorosłych.
„Kupa siku” to słowa, które powracają jak refren. Mały królik Henio nie potrafi powiedzieć nic innego – i tym hasłem kwituje wszelkie próby porozumienia. Prawdopodobnie i dla Henia, i dla małych odbiorców „Kupa siku” to rodzaj „przekleństwa”, odpowiedzi kuszącej właśnie dlatego, że powiązanej z rozmaitymi zakazami i niezgodnej z oczekiwaniami rodziców. Henio odpowiada „kupa siku” zawsze i wszystkim – a dla dzieci to rodzaj odwagi czy przejaw niezależności. Trudno byłoby wskazywać mechanizmy budzenia śmiechu w tym przypadku – Blake odwołuje się do reakcji niemal odruchowej, bezrefleksyjnej, podobnej do tej na widok przewracającego się na skórce od banana człowieka. Choćby dorośli nie wiadomo jak zniesmaczeni byli pomysłem autorki, maluchy „Kupę siku” pokochają.
Więc Stephanie Blake to wykorzystuje. Wykorzystuje, żeby odnieść się do zarzuconych trochę w literaturze czwartej rozwiązań przypominanych przez Bettelheima. W pewnym momencie małego bohatera zjada wilk (i wtedy hasło „kupa siku” staje się sygnałem rozpoznawczym, zaczyna więc pełnić inną funkcję). Do tego niezbyt grzeczny królik może zyskać przezwisko – co powinno powstrzymać dzieci przed popisywaniem się nowo uzyskanym hasłem.
Na tej książce łatwo i wygodnie uczy się maluchy liter. Tekstu nie jest dużo (właściwie – zaskakująco mało jak na tak dynamiczną fabułę), każda strona to zaledwie kilka słów lub kilka zdań, a opowiadaniu towarzyszą duże i „niestaranne” obrazki. Hasło tytułowe funkcjonuje jako puenta kolejnych scenek i albo znajduje się na dole strony, albo jest wręcz przerzucane do strony kolejnej, co ma się wiązać z rodzajem niespodzianki dla najmłodszych. Żywe kolory i duże litery to zatem szansa na wspólną naukę czytania.
Stephanie Blake zależy na pewno na dostarczaniu dzieciom śmiechu. Stosuje w tym celu środek niezawodny, ale też najbardziej podatny na krytykę. „Kupa siku” sprawdzi się zwłaszcza przy nieszczególnie grzecznych dzieciach (te, które mają opinię urwisów, będą zachwycone lekturą, nawet jeśli do innych książek nie chciałyby w ogóle zaglądać). Autorka nie zamierza męczyć dzieci morałami, dobrze wie, że rynek jest już nasycony książeczkami edukacyjnymi oraz lukrowanymi bajkami o ciepłych przesłaniach. Stara się zapewnić rozrywkę tym kilkulatkom, które nie są zainteresowane ugładzonymi tomikami i odrzucają możliwość spędzania czasu z książką. Te dzieci „Kupa siku” ze względu na „buntowniczy” charakter bardzo przekona. Tyle że pozostaje jeszcze jedna olbrzymia: jak do nabycia takiej publikacji przekonać rodziców. Zapewne część będzie się bała sięgać po tego typu „niegrzeczny” tomik. Jednak kiedy maluchy wydają się zupełnie niezainteresowane książkami, królik Henio może im przyjść z pomocą i pozwala odkrywać świat historyjek mniej grzecznych i rozrywkowych (choć niekoniecznie ambitnych).
Bez morału
Dorośli mogą się zastanawiać nad sensem powstawania takich książek jak „Kupa siku”. Specjaliści mogą dyskutować godzinami nad kształtowaniem literackiego gustu czy przekraczaniem kolejnych granic. A pewne jest, że zwłaszcza przechodzące okres buntu maluchy przy historyjce Stephanie Blake będą się zaśmiewać do łez. Zalety z tej publikacji niezaprzeczalnie płynące są dwie: po pierwsze wspólna lektura może zażegnać niesnaski i podbudować więź z rodzicem (autorka zapewnia przecież kontrolowaną niegrzeczność), po drugie – dzieci mogą chcieć się na tej historii uczyć czytać. Zwłaszcza że szybko będą ją znać na pamięć. Oczywiście „Kupa siku” dostarczy też najmłodszym rozrywki (nie ma co ukrywać, prymitywnej), bo dzieci zawsze śmieszy to, co powiązane ze skatologią, zakazane i „wstydliwe”, niedopuszczalne w świecie dyplomacji dorosłych.
„Kupa siku” to słowa, które powracają jak refren. Mały królik Henio nie potrafi powiedzieć nic innego – i tym hasłem kwituje wszelkie próby porozumienia. Prawdopodobnie i dla Henia, i dla małych odbiorców „Kupa siku” to rodzaj „przekleństwa”, odpowiedzi kuszącej właśnie dlatego, że powiązanej z rozmaitymi zakazami i niezgodnej z oczekiwaniami rodziców. Henio odpowiada „kupa siku” zawsze i wszystkim – a dla dzieci to rodzaj odwagi czy przejaw niezależności. Trudno byłoby wskazywać mechanizmy budzenia śmiechu w tym przypadku – Blake odwołuje się do reakcji niemal odruchowej, bezrefleksyjnej, podobnej do tej na widok przewracającego się na skórce od banana człowieka. Choćby dorośli nie wiadomo jak zniesmaczeni byli pomysłem autorki, maluchy „Kupę siku” pokochają.
Więc Stephanie Blake to wykorzystuje. Wykorzystuje, żeby odnieść się do zarzuconych trochę w literaturze czwartej rozwiązań przypominanych przez Bettelheima. W pewnym momencie małego bohatera zjada wilk (i wtedy hasło „kupa siku” staje się sygnałem rozpoznawczym, zaczyna więc pełnić inną funkcję). Do tego niezbyt grzeczny królik może zyskać przezwisko – co powinno powstrzymać dzieci przed popisywaniem się nowo uzyskanym hasłem.
Na tej książce łatwo i wygodnie uczy się maluchy liter. Tekstu nie jest dużo (właściwie – zaskakująco mało jak na tak dynamiczną fabułę), każda strona to zaledwie kilka słów lub kilka zdań, a opowiadaniu towarzyszą duże i „niestaranne” obrazki. Hasło tytułowe funkcjonuje jako puenta kolejnych scenek i albo znajduje się na dole strony, albo jest wręcz przerzucane do strony kolejnej, co ma się wiązać z rodzajem niespodzianki dla najmłodszych. Żywe kolory i duże litery to zatem szansa na wspólną naukę czytania.
Stephanie Blake zależy na pewno na dostarczaniu dzieciom śmiechu. Stosuje w tym celu środek niezawodny, ale też najbardziej podatny na krytykę. „Kupa siku” sprawdzi się zwłaszcza przy nieszczególnie grzecznych dzieciach (te, które mają opinię urwisów, będą zachwycone lekturą, nawet jeśli do innych książek nie chciałyby w ogóle zaglądać). Autorka nie zamierza męczyć dzieci morałami, dobrze wie, że rynek jest już nasycony książeczkami edukacyjnymi oraz lukrowanymi bajkami o ciepłych przesłaniach. Stara się zapewnić rozrywkę tym kilkulatkom, które nie są zainteresowane ugładzonymi tomikami i odrzucają możliwość spędzania czasu z książką. Te dzieci „Kupa siku” ze względu na „buntowniczy” charakter bardzo przekona. Tyle że pozostaje jeszcze jedna olbrzymia: jak do nabycia takiej publikacji przekonać rodziców. Zapewne część będzie się bała sięgać po tego typu „niegrzeczny” tomik. Jednak kiedy maluchy wydają się zupełnie niezainteresowane książkami, królik Henio może im przyjść z pomocą i pozwala odkrywać świat historyjek mniej grzecznych i rozrywkowych (choć niekoniecznie ambitnych).
sobota, 27 września 2014
Małgorzata Karolina Piekarska: Kurs dziennikarstwa dla samouków
Biblioteka Analiz, Warszawa 2014.
Podstawy
Małgorzata Karolina Piekarska należy do tych dziennikarek, które lekki i dowcipny (nierzadko ironiczny) styl łączą z prawdziwą pasją w pisaniu. Jej felietony w „Cogito” nie miały sobie równych i dla młodych czytelników były często nie tylko szkołą pisania, ale i myślenia. Kto tęskni za „Wzrockowiskiem”, na pewno znalazł już stronę „W świecie absurdów”: to blog, w którym notki przypominają felietonowe zwierzenia. Bo Małgorzata Karolina Piekarska swoją twórczość silnie przesyca autobiograficznymi wątkami. Być może to czynnik decydujący o popularności jej zapisków. „Nie szkodzić” i „nie nudzić” to dwie zasady, które Piekarska przywołuje także w swojej książce „Kurs dziennikarstwa dla samouków”, w teorii oraz w praktyce.
„Kurs dziennikarstwa dla samouków” wyrósł na bazie prowadzonych przez autorkę warsztatów dziennikarskich i przypomina skrypt dla uczestników kursu. Z tej książki skorzystają przede wszystkim amatorzy, którzy chcieliby sprawdzić się w zawodzie – a że dziennikarstwo obywatelskie staje się coraz bardziej modne, ten poradnik wielu odbiorcom pozwoli uporządkować wiedzę. Piekarska zwraca się do czytelników, którzy potrzebują pomocy w twórczych wyborach. Tom trafi do uczniów przygotowujących szkolną gazetkę, do młodzieży przed dziennikarskimi studiami, ale i do emerytów, chcących udzielać się w lokalnych mediach. Dla części pseudodziennikarzy internetowych „Kurs dziennikarstwa dla samouków” powinien stać się więc pozycją obowiązkową.
Jaśniej już się nie da. Małgorzata Karolina Piekarska wybiera leksykonowy rytm książki: przygląda się kolejnym najczęstszym gatunkom dziennikarskim i skrótowo omawia ich cechy. Co pewien czas przytaczając anegdotkę z własnych doświadczeń (dziennikarskich lub pedagogicznych), wprowadza prawdopodobne pytania i wątpliwości odbiorców i dba o przekazanie niezbędnych informacji w łatwej do przyswojenia formie. Unika encyklopedyczności, nie wpada też w podręcznikowe i poradnikowe schematy: „Kurs dziennikarstwa dla samouków” daje wrażenie uczestniczenia w ciekawym wykładzie dostosowanym do wszystkich, którzy chcą pisać, ale nie wiedzą, jak się do tego zabrać. Piekarska świadomie rezygnuje z branżowego słownictwa, odrzuca hermetyczność. Proponuje same niezbędne wiadomości w tekście, który dobrze się czyta.
Nie oznacza to, że autorka będzie wyręczać w pracy przyszłych dziennikarzy. Gdy tłumaczy, jak przygotować się do wywiadu, nie stworzy listy dobrych pytań, nie wskaże też tematów do reportaży. Jej odbiorcy nie mogą rezygnować z samodzielnego myślenia. Zyskują za to zestaw wskazówek, który specjalistom wyda się oczywisty. Samozwańczym specjalistom (w tym wielu blogerom) już nie do końca. „Kurs dziennikarstwa dla samouków” to tom o niewielkiej objętości: zaledwie sto stron. Ale Piekarska nie rozdmuchuje go przykładami i modnymi w popporadnikach tabelkami. Zadania dla początkujących dziennikarzy także ogranicza do kilku po każdym rozdziale – i chociaż z pozoru wydają się nieco monotonne, przyniosą korzyść odbiorcom traktującym je poważnie. Piekarska zaczyna tłumaczenie od podstaw (które później poszerzać można na jej warsztatach). Ważne jest też, że podkreśla, jak dobierać język tekstu do grona odbiorców czy do miejsca publikacji. Nie sprawi, że czytelnicy „Kursu dziennikarstwa dla samouków” staną się natychmiast gwiazdami dziennikarstwa, ale pomoże realizować marzenia lub pasje, rzetelnie przygotuje do pierwszych dziennikarskich prób i być może zachęci niezdecydowanych.
Podstawy
Małgorzata Karolina Piekarska należy do tych dziennikarek, które lekki i dowcipny (nierzadko ironiczny) styl łączą z prawdziwą pasją w pisaniu. Jej felietony w „Cogito” nie miały sobie równych i dla młodych czytelników były często nie tylko szkołą pisania, ale i myślenia. Kto tęskni za „Wzrockowiskiem”, na pewno znalazł już stronę „W świecie absurdów”: to blog, w którym notki przypominają felietonowe zwierzenia. Bo Małgorzata Karolina Piekarska swoją twórczość silnie przesyca autobiograficznymi wątkami. Być może to czynnik decydujący o popularności jej zapisków. „Nie szkodzić” i „nie nudzić” to dwie zasady, które Piekarska przywołuje także w swojej książce „Kurs dziennikarstwa dla samouków”, w teorii oraz w praktyce.
„Kurs dziennikarstwa dla samouków” wyrósł na bazie prowadzonych przez autorkę warsztatów dziennikarskich i przypomina skrypt dla uczestników kursu. Z tej książki skorzystają przede wszystkim amatorzy, którzy chcieliby sprawdzić się w zawodzie – a że dziennikarstwo obywatelskie staje się coraz bardziej modne, ten poradnik wielu odbiorcom pozwoli uporządkować wiedzę. Piekarska zwraca się do czytelników, którzy potrzebują pomocy w twórczych wyborach. Tom trafi do uczniów przygotowujących szkolną gazetkę, do młodzieży przed dziennikarskimi studiami, ale i do emerytów, chcących udzielać się w lokalnych mediach. Dla części pseudodziennikarzy internetowych „Kurs dziennikarstwa dla samouków” powinien stać się więc pozycją obowiązkową.
Jaśniej już się nie da. Małgorzata Karolina Piekarska wybiera leksykonowy rytm książki: przygląda się kolejnym najczęstszym gatunkom dziennikarskim i skrótowo omawia ich cechy. Co pewien czas przytaczając anegdotkę z własnych doświadczeń (dziennikarskich lub pedagogicznych), wprowadza prawdopodobne pytania i wątpliwości odbiorców i dba o przekazanie niezbędnych informacji w łatwej do przyswojenia formie. Unika encyklopedyczności, nie wpada też w podręcznikowe i poradnikowe schematy: „Kurs dziennikarstwa dla samouków” daje wrażenie uczestniczenia w ciekawym wykładzie dostosowanym do wszystkich, którzy chcą pisać, ale nie wiedzą, jak się do tego zabrać. Piekarska świadomie rezygnuje z branżowego słownictwa, odrzuca hermetyczność. Proponuje same niezbędne wiadomości w tekście, który dobrze się czyta.
Nie oznacza to, że autorka będzie wyręczać w pracy przyszłych dziennikarzy. Gdy tłumaczy, jak przygotować się do wywiadu, nie stworzy listy dobrych pytań, nie wskaże też tematów do reportaży. Jej odbiorcy nie mogą rezygnować z samodzielnego myślenia. Zyskują za to zestaw wskazówek, który specjalistom wyda się oczywisty. Samozwańczym specjalistom (w tym wielu blogerom) już nie do końca. „Kurs dziennikarstwa dla samouków” to tom o niewielkiej objętości: zaledwie sto stron. Ale Piekarska nie rozdmuchuje go przykładami i modnymi w popporadnikach tabelkami. Zadania dla początkujących dziennikarzy także ogranicza do kilku po każdym rozdziale – i chociaż z pozoru wydają się nieco monotonne, przyniosą korzyść odbiorcom traktującym je poważnie. Piekarska zaczyna tłumaczenie od podstaw (które później poszerzać można na jej warsztatach). Ważne jest też, że podkreśla, jak dobierać język tekstu do grona odbiorców czy do miejsca publikacji. Nie sprawi, że czytelnicy „Kursu dziennikarstwa dla samouków” staną się natychmiast gwiazdami dziennikarstwa, ale pomoże realizować marzenia lub pasje, rzetelnie przygotuje do pierwszych dziennikarskich prób i być może zachęci niezdecydowanych.
Tina Oziewicz: Dzicy lokatorzy
Czerwony Konik, Warszawa 2014.
Mieszkanie z pestkami
Tina Oziewicz nie ogląda się na mody w literaturze czwartej. Mało tego – nie interesują jej nawet żadne fabularne schematy. Tematów szuka tam, gdzie inni autorzy nigdy by nie dotarli. Udowadnia to książką „Dzicy lokatorzy” – opowieścią o małym robaczku, mieszkańcu jabłkowej willi. Oziewicz to autorka, która lubi nietypowe konteksty, cieszy ją wynajdowanie coraz to nowych oryginalnych zagadnień. Dzięki temu zyskuje historie, których zakończenia nie da się przewidzieć – i dzięki temu zdobędzie uznanie małych odbiorców. Tinie Oziewicz nie można odmówić wyobraźni.
Robaczek mieszka sobie spokojnie w jabłku i jest przekonany, że to ekskluzywna dzielnica willowa. Rajskie życie zaburzają – oczywiście – ludzie. Przybywają pewnego dnia i zbierają wszystkie domki do skrzyń. Grozę budzi fakt, że ludzie te wille zamierzają zjeść. Robaczkowi wiele rzeczy wyjaśnia wąż (właściwie – zaskroniec), oczytany kolega. To wąż znalazł w pewnej bardzo starej książce scenę, w której jabłko dało ludziom wiedzę. Biblijny motyw bohaterowie zamierzają powtórzyć, bo wszystko wydaje się dobre, jeśli uchroni przed utratą domu. Ale ludzie nie rozumieją interkulturowych aluzji. Trzeba na nich więcej sprytu. Kłopot w „Dzikich lokatorach” bierze się ze zmiany perspektywy: kto by pomyślał, że zwyczajne zbieranie jabłek może spotkać się z ogromnym sprzeciwem.
Sama w sobie ta historia jest atrakcyjna z uwagi na nowy rytm fabuły. Dzieci na rzeczywistość spojrzą oczami robaczka – w tej wersji ludzie są intruzami i brakuje im empatii. Bez jakiejkolwiek refleksji niszczą piękne i ekskluzywne osiedla i nic nie jest w stanie ich powstrzymać. Tu działanie wykracza poza dziecięce pomysły. Tina Oziewicz odwołuje się bowiem do… GMO. Modyfikowana genetycznie żywność odstrasza ewentualnych amatorów jabłek – co skrzętnie wykorzystuje robaczek. Autorka nie wyjaśnia zbyt szczegółowo, co oznacza tajemniczy skrót. Ważne, że działa (chociaż zapewne myślący smakosze powiązaliby obecność robaków ze zdrowymi owocami). Zresztą w tomiku „Dzicy lokatorzy” dorosłych aluzji jest wiele. Oziewicz traktuje swoich małych odbiorców z pełną powagą. Objawia się to już na początku w rozbudowanych i synestezyjnych opisach przyrody. Tina Oziewicz dba o melodię tekstu i o jego literackie piękno, sięga do stylu niezbyt już popularnego w literaturze czwartej. Do tego dodaje elementy czytelne dla rodziców – każdy odgadnie, o jakim dziele mówi wąż, ale małym odbiorcom się tego nie tłumaczy. Autorka wprowadza też drobne żarty (śpiewanie pod prysznicem, ksiądz Robak) – ale to wszystko elementy, które doceni krytyka i rodzice towarzyszący maluchom w lekturze – a nie zawsze same dzieci. Nie brakuje tu też scen ciekawych dla właściwych odbiorców. Tina Oziewicz zwraca się zatem do różnych pokoleń z historią dla wielu ciekawą, bo niespotykaną. Czasem sporo ryzykuje, ale sympatia do bohatera sprawi, że „Dzicy lokatorzy” będą się cieszyć uznaniem.
Marta Szudyga próbuje w ilustracjach znaleźć równowagę między bajkowością i przygodą. Lubi scenki przedstawiać z różnych perspektyw, żeby zasugerować rzeczywistość bohaterów. Operuje też na rysunkach światłem i kolorem, idealnie oddając nastroje postaci. W „Dzikich lokatorach” ilustracje są bajkowe w treści, ale nie w stylu – te obrazki wydają się poważne, na pewno nie dziecinne. Marta Szudyga chce uzyskać określony, pasujący do fabuły klimat. Tu nie powinno być cukierkowo, bo problem w „Dzikich lokatorach: istnieje bardzo poważny.
Tina Oziewicz przekonuje, że nie warto upraszczać fabuł, kiedy pisze się dla najmłodszych. Jej lektura sprawi, że odbiorcy będą potrzebowali kilku wyjaśnień od dorosłych – ale to prosta droga do edukowania młodszych pokoleń, a także do wpajania dzieciom kultury języka. „Dzicy lokatorzy” przynoszą dodatkowo lekcję empatii i zachowań społecznych. Ironia tekst podoba się za to również dorosłym.
Mieszkanie z pestkami
Tina Oziewicz nie ogląda się na mody w literaturze czwartej. Mało tego – nie interesują jej nawet żadne fabularne schematy. Tematów szuka tam, gdzie inni autorzy nigdy by nie dotarli. Udowadnia to książką „Dzicy lokatorzy” – opowieścią o małym robaczku, mieszkańcu jabłkowej willi. Oziewicz to autorka, która lubi nietypowe konteksty, cieszy ją wynajdowanie coraz to nowych oryginalnych zagadnień. Dzięki temu zyskuje historie, których zakończenia nie da się przewidzieć – i dzięki temu zdobędzie uznanie małych odbiorców. Tinie Oziewicz nie można odmówić wyobraźni.
Robaczek mieszka sobie spokojnie w jabłku i jest przekonany, że to ekskluzywna dzielnica willowa. Rajskie życie zaburzają – oczywiście – ludzie. Przybywają pewnego dnia i zbierają wszystkie domki do skrzyń. Grozę budzi fakt, że ludzie te wille zamierzają zjeść. Robaczkowi wiele rzeczy wyjaśnia wąż (właściwie – zaskroniec), oczytany kolega. To wąż znalazł w pewnej bardzo starej książce scenę, w której jabłko dało ludziom wiedzę. Biblijny motyw bohaterowie zamierzają powtórzyć, bo wszystko wydaje się dobre, jeśli uchroni przed utratą domu. Ale ludzie nie rozumieją interkulturowych aluzji. Trzeba na nich więcej sprytu. Kłopot w „Dzikich lokatorach” bierze się ze zmiany perspektywy: kto by pomyślał, że zwyczajne zbieranie jabłek może spotkać się z ogromnym sprzeciwem.
Sama w sobie ta historia jest atrakcyjna z uwagi na nowy rytm fabuły. Dzieci na rzeczywistość spojrzą oczami robaczka – w tej wersji ludzie są intruzami i brakuje im empatii. Bez jakiejkolwiek refleksji niszczą piękne i ekskluzywne osiedla i nic nie jest w stanie ich powstrzymać. Tu działanie wykracza poza dziecięce pomysły. Tina Oziewicz odwołuje się bowiem do… GMO. Modyfikowana genetycznie żywność odstrasza ewentualnych amatorów jabłek – co skrzętnie wykorzystuje robaczek. Autorka nie wyjaśnia zbyt szczegółowo, co oznacza tajemniczy skrót. Ważne, że działa (chociaż zapewne myślący smakosze powiązaliby obecność robaków ze zdrowymi owocami). Zresztą w tomiku „Dzicy lokatorzy” dorosłych aluzji jest wiele. Oziewicz traktuje swoich małych odbiorców z pełną powagą. Objawia się to już na początku w rozbudowanych i synestezyjnych opisach przyrody. Tina Oziewicz dba o melodię tekstu i o jego literackie piękno, sięga do stylu niezbyt już popularnego w literaturze czwartej. Do tego dodaje elementy czytelne dla rodziców – każdy odgadnie, o jakim dziele mówi wąż, ale małym odbiorcom się tego nie tłumaczy. Autorka wprowadza też drobne żarty (śpiewanie pod prysznicem, ksiądz Robak) – ale to wszystko elementy, które doceni krytyka i rodzice towarzyszący maluchom w lekturze – a nie zawsze same dzieci. Nie brakuje tu też scen ciekawych dla właściwych odbiorców. Tina Oziewicz zwraca się zatem do różnych pokoleń z historią dla wielu ciekawą, bo niespotykaną. Czasem sporo ryzykuje, ale sympatia do bohatera sprawi, że „Dzicy lokatorzy” będą się cieszyć uznaniem.
Marta Szudyga próbuje w ilustracjach znaleźć równowagę między bajkowością i przygodą. Lubi scenki przedstawiać z różnych perspektyw, żeby zasugerować rzeczywistość bohaterów. Operuje też na rysunkach światłem i kolorem, idealnie oddając nastroje postaci. W „Dzikich lokatorach” ilustracje są bajkowe w treści, ale nie w stylu – te obrazki wydają się poważne, na pewno nie dziecinne. Marta Szudyga chce uzyskać określony, pasujący do fabuły klimat. Tu nie powinno być cukierkowo, bo problem w „Dzikich lokatorach: istnieje bardzo poważny.
Tina Oziewicz przekonuje, że nie warto upraszczać fabuł, kiedy pisze się dla najmłodszych. Jej lektura sprawi, że odbiorcy będą potrzebowali kilku wyjaśnień od dorosłych – ale to prosta droga do edukowania młodszych pokoleń, a także do wpajania dzieciom kultury języka. „Dzicy lokatorzy” przynoszą dodatkowo lekcję empatii i zachowań społecznych. Ironia tekst podoba się za to również dorosłym.
piątek, 26 września 2014
Amanda Noll: Potrzebuję mojego potwora
CzyTam, Warszawa 2014.
Strachy oswojone
Potwory spod łóżka, stały element dziecięcych lęków spopularyzowany przez kulturę masową z Zachodu, zwykle należą do istot niepożądanych. Oczywiście przydają się do zapewniania rozrywki i ekscytującej fabuły, zapewniają maluchom dawkę zdrowego strachu zbliżonego do roli zła w baśniach według Bettelheima, ale nigdy nie mają pozytywnego wydźwięku. Tymczasem bajka „Potrzebuję mojego potwora” Amandy Noll ujmuje temat od nietypowej i nieco prześmiewczej strony. Tu potwór okazuje się istotą niezbędną do zaśnięcia, a samo straszenie zastępuje dobrą zabawę. Bohater boi się naprawdę (w co trudno będzie uwierzyć małym odbiorcom), ale tego strachu potrzebuje. Autorka odwraca w ten sposób konwencję, uświadamia czytelnikom reguły gry podjętej przez postacie i pozwala oswoić dziecięce lęki.
Pod łóżkiem Ignasia mieszka potwór, Gab. Gab co wieczór straszy chłopca, ale pewnego dnia postanawia wybrać się na ryby. To oznacza, że Ignaś zostanie sam i nie będzie mógł zasnąć bez codziennej porcji strachu. Stukaniem w podłogę zaprasza więc inne potwory, ale żaden nie jest wystarczająco straszny. Dziecko przeprowadza zatem swoisty casting i w efekcie to potwory zaczynają bać się wymagającego „klienta”. Odwrócenie sytuacji powinno najmłodszym odbiorcom zapewnić zredukowanie płynącego z wyobraźni lęku przed potworami z ciemności. Nieoczekiwana zamiana ról to czynnik humorystyczny, a same potwory przestają być nieokiełznanymi i groźnymi istotami.
Zresztą już nadanie imienia potworowi spod łóżka wyklucza realny strach. Kolejne przybywające na pomoc stwory nie potrafią za to przestraszyć dziecka: któryś ma zbyt zadbane pazury, inny – długi język zamiast długiego ogona. Śmiech staje się więc pożądanym zamiennikiem lęku. Bohater mierzy się z wieloma przeciwnikami, ale tym razem jest na wygranej pozycji: to on dyktuje warunki i decyduje o losach każdego przybysza. Amanda Noll pokazuje też siłę przyjaźni i przyzwyczajeń – tylko Gab rozumie potrzeby Ignasia, bo tylko on doskonale je zna. I Ignaś odrzuca wszystkie „obce” potwory, bo żaden z nich nie zadaje sobie trudu, żeby poznać chłopca. A że Ignaś sam relacjonuje swoją przygodę (i to na bieżąco), odbiorcy uwierzą mu od razu.
„Potrzebuję mojego potwora” to pięknie wydana książeczka obrazkowa. Howard McWilliam swoimi propozycjami graficznymi może zachwycać. Zwracają u niego uwagę dwie rzeczy: pierwsza to zamiłowanie do gry światłem. Ilustrator świetnie zdaje sobie sprawę z tego, jak w pokoju oświetlonym nocną lampką rozkładać się będą cienie, z upodobaniem pokazuje refleksy świetlne. Dzięki temu obrazki nabierają charakteru. Druga rzecz to filmowe kadrowanie. Bohater przedstawiany tu jest z różnych perspektyw, w zależności od potrzeb i samego tekstu. Zmianami perspektywy McWilliam oddaje zmieniane nastroje, buduje też żarty rysunkowe. Dużo tu ciekawych drobiazgów (obrazki na ścianach, zawartość nocnej szafki), a i pomysłowych potworów. Sam Ignaś wypada bardzo przekonująco ze swoim zestawem nietypowych kreskówkowych min i plastyką twarzy. Jest co podziwiać w tej publikacji. Udana i dowcipna historia, jeszcze lepsze rysunki i wydanie, które zmienia całość niemal w książkę ekskluzywną. A do tego przesłanie tomu „Potrzebuję mojego potwora”: to, opowieść, która pokaże maluchom, że nie ma się co bać wyimaginowanych stworów. Ta historia ma szansę podbić serca nie tylko dzieci – ale w każdej biblioteczce kilkulatka znaleźć się powinna obowiązkowo. W dodatku autorzy pokazują, że wydawnictwa dla najmłodszych powinny stać na najwyższym edytorskim i treściowym poziomie. „Potrzebuję mojego potwora” to książka, od której nie można oderwać oczu.
Strachy oswojone
Potwory spod łóżka, stały element dziecięcych lęków spopularyzowany przez kulturę masową z Zachodu, zwykle należą do istot niepożądanych. Oczywiście przydają się do zapewniania rozrywki i ekscytującej fabuły, zapewniają maluchom dawkę zdrowego strachu zbliżonego do roli zła w baśniach według Bettelheima, ale nigdy nie mają pozytywnego wydźwięku. Tymczasem bajka „Potrzebuję mojego potwora” Amandy Noll ujmuje temat od nietypowej i nieco prześmiewczej strony. Tu potwór okazuje się istotą niezbędną do zaśnięcia, a samo straszenie zastępuje dobrą zabawę. Bohater boi się naprawdę (w co trudno będzie uwierzyć małym odbiorcom), ale tego strachu potrzebuje. Autorka odwraca w ten sposób konwencję, uświadamia czytelnikom reguły gry podjętej przez postacie i pozwala oswoić dziecięce lęki.
Pod łóżkiem Ignasia mieszka potwór, Gab. Gab co wieczór straszy chłopca, ale pewnego dnia postanawia wybrać się na ryby. To oznacza, że Ignaś zostanie sam i nie będzie mógł zasnąć bez codziennej porcji strachu. Stukaniem w podłogę zaprasza więc inne potwory, ale żaden nie jest wystarczająco straszny. Dziecko przeprowadza zatem swoisty casting i w efekcie to potwory zaczynają bać się wymagającego „klienta”. Odwrócenie sytuacji powinno najmłodszym odbiorcom zapewnić zredukowanie płynącego z wyobraźni lęku przed potworami z ciemności. Nieoczekiwana zamiana ról to czynnik humorystyczny, a same potwory przestają być nieokiełznanymi i groźnymi istotami.
Zresztą już nadanie imienia potworowi spod łóżka wyklucza realny strach. Kolejne przybywające na pomoc stwory nie potrafią za to przestraszyć dziecka: któryś ma zbyt zadbane pazury, inny – długi język zamiast długiego ogona. Śmiech staje się więc pożądanym zamiennikiem lęku. Bohater mierzy się z wieloma przeciwnikami, ale tym razem jest na wygranej pozycji: to on dyktuje warunki i decyduje o losach każdego przybysza. Amanda Noll pokazuje też siłę przyjaźni i przyzwyczajeń – tylko Gab rozumie potrzeby Ignasia, bo tylko on doskonale je zna. I Ignaś odrzuca wszystkie „obce” potwory, bo żaden z nich nie zadaje sobie trudu, żeby poznać chłopca. A że Ignaś sam relacjonuje swoją przygodę (i to na bieżąco), odbiorcy uwierzą mu od razu.
„Potrzebuję mojego potwora” to pięknie wydana książeczka obrazkowa. Howard McWilliam swoimi propozycjami graficznymi może zachwycać. Zwracają u niego uwagę dwie rzeczy: pierwsza to zamiłowanie do gry światłem. Ilustrator świetnie zdaje sobie sprawę z tego, jak w pokoju oświetlonym nocną lampką rozkładać się będą cienie, z upodobaniem pokazuje refleksy świetlne. Dzięki temu obrazki nabierają charakteru. Druga rzecz to filmowe kadrowanie. Bohater przedstawiany tu jest z różnych perspektyw, w zależności od potrzeb i samego tekstu. Zmianami perspektywy McWilliam oddaje zmieniane nastroje, buduje też żarty rysunkowe. Dużo tu ciekawych drobiazgów (obrazki na ścianach, zawartość nocnej szafki), a i pomysłowych potworów. Sam Ignaś wypada bardzo przekonująco ze swoim zestawem nietypowych kreskówkowych min i plastyką twarzy. Jest co podziwiać w tej publikacji. Udana i dowcipna historia, jeszcze lepsze rysunki i wydanie, które zmienia całość niemal w książkę ekskluzywną. A do tego przesłanie tomu „Potrzebuję mojego potwora”: to, opowieść, która pokaże maluchom, że nie ma się co bać wyimaginowanych stworów. Ta historia ma szansę podbić serca nie tylko dzieci – ale w każdej biblioteczce kilkulatka znaleźć się powinna obowiązkowo. W dodatku autorzy pokazują, że wydawnictwa dla najmłodszych powinny stać na najwyższym edytorskim i treściowym poziomie. „Potrzebuję mojego potwora” to książka, od której nie można oderwać oczu.
czwartek, 25 września 2014
Cora Carmack: Coś do ukrycia
Jaguar, Warszawa 2014.
Przeciwieństwa
Cora Carmack nie pisze powieści erotycznych. Proponuje swoim odbiorcom lekkie i zabawne obyczajówki mocno nasycone zmysłowością, ale atrakcyjne choćby ze względu na same pomysły fabularne. Po „Czymś do stracenia” przyszedł czas na „Coś do ukrycia” i nawet jeśli pierwsza książka tej autorki nie wszystkich przekonała (ze względu na idealizowanie uczucia), druga zyska wielu fanów. Carmack powraca do bohaterów już znanych. Bliss ma właśnie zostać narzeczoną Garricka – a to fatalna wiadomość dla jej wiernego przyjaciela. Cade zdobył się na odwagę, wyznał swoje uczucia dziewczynie i dowiedział się, że się spóźnił, a drugiej szansy nie dostanie. Może dlatego decyduje się pomóc Max.
Bo właściwą bohaterką książki „Coś do ukrycia” jest Max, Mackenzie. Zbuntowana od trzynastego roku życia wygląda jak przedstawicielka subkultury. Jej ciało pokryte jest tatuażami, włosy ma ufarbowane na ogniście czerwony kolor. Max to wokalistka niszowego zespołu i autorka piosenek – dorabia sobie w salonie tatuażu i jako tancerka erotyczna. Robi wszystko, żeby odróżniać się od zmarłej w wypadku samochodowym siostry. Ale przed rodzicami Max udaje dobrą córeczkę, przynajmniej na ile może. Wie, że nie akceptują jej pomysłów i wyborów, więc zasłania tatuaże i wymyśla kolejne kłamstwa. Na przykład to o idealnym chłopaku poznanym w bibliotece. Nie wie, że rodzice lada chwila pojawią się przy niej, chcąc poznać wybranka. Musi zatem poprosić o pomoc nieznajomego spotkanego w kawiarni. A Cade zgadza się na nietypową rolę.
„Coś do ukrycia” to kolejna opowieść, której finał można przewidzieć – ale i w której fabularne meandry wynagradzają scenariuszową koleinę. Cade okazuje się facetem idealnym: zawsze wie, jak się zachować, jest inteligentny, dowcipny, wyrozumiały i czuły. Kompletnie nie pasuje do pogubionej Max. Dziewczyna nie chce angażować się w związek z facetem doskonałym, nie czuje się dość dobra dla niego. Tak rozpoczyna się najdziwniejsza przygoda. Cade i Max do tej pory funkcjonowali w dwóch różnych światach, mają różne poglądy na życie i mocno pogmatwaną przeszłość. Cora Carmack niby pisze powieść z nutą erotyzmu, ale naprawdę dużo bardziej koncentruje się na uczuciach. Max i Cade na zmianę prowadzący relację analizują własne postawy bardzo trafnie. Czytelnicy dowiedzą się z tych wiwisekcji nie tylko, gdzie leży źródło ich problemów, ale też jak rozterki odbijać się mogą na zachowaniach. Cora Carmack uczy wyczulenia na potrzeby drugiej osoby, pozwala bohaterom na bardzo trafne autoanalizy. Sam związek nie należy do bardzo odkrywczych, nie zdarzy się tu wiele oryginalności. Ale w zestawieniach emocji Carmack jest mistrzynią – udowadnia to po raz drugi.
W książce ciekawe są również sposoby pogodzenia się ze stratą. Pojawia się tu Milo, sąsiad i przyjaciel Cade’a. Ma on niekonwencjonalne metody udzielania pomocy w sprawach sercowych, ale dokonuje celnych obserwacji i potrafi wcielić w życie najbardziej nierealne plany. Nie występuje tu w roli mędrca (raczej imprezowicza) i pełni rolę drugoplanową, ale kiedy się już pojawi, warto go posłuchać.
Cora Carmack uwielbia komplikować życie swoim bohaterom, a w tomie „Coś do ukrycia” czyni to ze sporą dozą znajomości psychologicznych zawirowań. Jej bohaterowie stają się ważni, nawet gdy okazują się kompletnie oderwani od rutyny. To sprawia, że książki Carmack są tak ciekawe. To i dobra narracja, bo autorka wszystkie uczuciowe powikłania bezbłędnie ubiera w słowa. Dla czytelników ma historię o tym, że każdy zasługuje na szczęście – reszta to już kwestia udanej realizacji. „Coś do ukrycia” to książka napisana z humorem i bez oglądania się na literackie przyzwyczajenia.
Przeciwieństwa
Cora Carmack nie pisze powieści erotycznych. Proponuje swoim odbiorcom lekkie i zabawne obyczajówki mocno nasycone zmysłowością, ale atrakcyjne choćby ze względu na same pomysły fabularne. Po „Czymś do stracenia” przyszedł czas na „Coś do ukrycia” i nawet jeśli pierwsza książka tej autorki nie wszystkich przekonała (ze względu na idealizowanie uczucia), druga zyska wielu fanów. Carmack powraca do bohaterów już znanych. Bliss ma właśnie zostać narzeczoną Garricka – a to fatalna wiadomość dla jej wiernego przyjaciela. Cade zdobył się na odwagę, wyznał swoje uczucia dziewczynie i dowiedział się, że się spóźnił, a drugiej szansy nie dostanie. Może dlatego decyduje się pomóc Max.
Bo właściwą bohaterką książki „Coś do ukrycia” jest Max, Mackenzie. Zbuntowana od trzynastego roku życia wygląda jak przedstawicielka subkultury. Jej ciało pokryte jest tatuażami, włosy ma ufarbowane na ogniście czerwony kolor. Max to wokalistka niszowego zespołu i autorka piosenek – dorabia sobie w salonie tatuażu i jako tancerka erotyczna. Robi wszystko, żeby odróżniać się od zmarłej w wypadku samochodowym siostry. Ale przed rodzicami Max udaje dobrą córeczkę, przynajmniej na ile może. Wie, że nie akceptują jej pomysłów i wyborów, więc zasłania tatuaże i wymyśla kolejne kłamstwa. Na przykład to o idealnym chłopaku poznanym w bibliotece. Nie wie, że rodzice lada chwila pojawią się przy niej, chcąc poznać wybranka. Musi zatem poprosić o pomoc nieznajomego spotkanego w kawiarni. A Cade zgadza się na nietypową rolę.
„Coś do ukrycia” to kolejna opowieść, której finał można przewidzieć – ale i w której fabularne meandry wynagradzają scenariuszową koleinę. Cade okazuje się facetem idealnym: zawsze wie, jak się zachować, jest inteligentny, dowcipny, wyrozumiały i czuły. Kompletnie nie pasuje do pogubionej Max. Dziewczyna nie chce angażować się w związek z facetem doskonałym, nie czuje się dość dobra dla niego. Tak rozpoczyna się najdziwniejsza przygoda. Cade i Max do tej pory funkcjonowali w dwóch różnych światach, mają różne poglądy na życie i mocno pogmatwaną przeszłość. Cora Carmack niby pisze powieść z nutą erotyzmu, ale naprawdę dużo bardziej koncentruje się na uczuciach. Max i Cade na zmianę prowadzący relację analizują własne postawy bardzo trafnie. Czytelnicy dowiedzą się z tych wiwisekcji nie tylko, gdzie leży źródło ich problemów, ale też jak rozterki odbijać się mogą na zachowaniach. Cora Carmack uczy wyczulenia na potrzeby drugiej osoby, pozwala bohaterom na bardzo trafne autoanalizy. Sam związek nie należy do bardzo odkrywczych, nie zdarzy się tu wiele oryginalności. Ale w zestawieniach emocji Carmack jest mistrzynią – udowadnia to po raz drugi.
W książce ciekawe są również sposoby pogodzenia się ze stratą. Pojawia się tu Milo, sąsiad i przyjaciel Cade’a. Ma on niekonwencjonalne metody udzielania pomocy w sprawach sercowych, ale dokonuje celnych obserwacji i potrafi wcielić w życie najbardziej nierealne plany. Nie występuje tu w roli mędrca (raczej imprezowicza) i pełni rolę drugoplanową, ale kiedy się już pojawi, warto go posłuchać.
Cora Carmack uwielbia komplikować życie swoim bohaterom, a w tomie „Coś do ukrycia” czyni to ze sporą dozą znajomości psychologicznych zawirowań. Jej bohaterowie stają się ważni, nawet gdy okazują się kompletnie oderwani od rutyny. To sprawia, że książki Carmack są tak ciekawe. To i dobra narracja, bo autorka wszystkie uczuciowe powikłania bezbłędnie ubiera w słowa. Dla czytelników ma historię o tym, że każdy zasługuje na szczęście – reszta to już kwestia udanej realizacji. „Coś do ukrycia” to książka napisana z humorem i bez oglądania się na literackie przyzwyczajenia.
środa, 24 września 2014
Beata Ostrowicka: Przecież cię znam
Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.
Pomoc
Jeżeli Jeżycjadę traktuje się jak serię idylliczną mimo drobnych czasami problemów w rodzinie Borejków, to „Przecież cię znam” Beaty Ostrowickiej zasługuje na miano antyutopii. Tu więzi rodzinne słabną, a przyjaźń wydaje się bardzo krucha, nie sprawdzają się niemal żadne literackie wartości i nie wiadomo, gdzie udać się z prośbą o pomoc. Jednocześnie autorka pozostaje blisko prawdziwego świata, a to zapewni jej uznanie czytelniczek – nastolatek, które nie ufają cukierkowym scenkom, bo same borykają się z przykrą codziennością.
Laura jest zaradna i odpowiedzialna, czasem aż do przesady. Mieszka z matką, nie akceptuje kolejnych wybranek ojca, dorabia sobie korepetycjami i pomaganiem starszym sąsiadkom. Jest też kołem ratunkowym dla starszej siostry, która wcześnie zaszła w ciążę i teraz samotnie wychowuje córeczkę. Przynajmniej chce ją wychowywać między kolejnymi imprezami. Bo przecież Laura zawsze porzuci swoje plany, żeby opiekować się siostrzeniczką. Laura ma też dwie przyjaciółki – spokojną i empatyczną Szarą oraz zwariowaną, wiecznie skłóconą ze światem Dominikę. Ta druga właśnie opuszcza z hukiem rodzinny dom i chce, by dziewczyny pomogły jej przetrwać kryzys. Wymaga zresztą coraz więcej. Laura może liczyć tylko na Błażeja, najlepszego przyjaciela i homoseksualistę. Na własne sprawy sercowe prawie nie ma czasu, stale jest komuś potrzebna.
Ostrowicka rysuje tu bardzo gorzkie sceny. „Przecież cię znam” to zestaw kłótni, wyrzutów, nieporozumień i obrazków o samotności. Nikt nie chce przyjąć do wiadomości argumentów Laury, nawet najbardziej sensownych. To już etap, w którym rzeczowa rozmowa niekoniecznie się przyda. Każdy zamyka się w swoim świecie i chce walczyć wyłącznie o własne interesy. Nie da się wypracować porozumienia. Laura żyje w świecie, którego nie da się jej pozazdrościć – rozbite domy, rozbite przyjaźnie i spory wśród bliskich. Bohaterka nie żali się na los, ale po tej lekturze część wrogo nastawionych do świata nastolatek powinna zastanowić się nad własnymi pretensjami do rzeczywistości.
Ostrowicka pokazuje, jak łatwo zmarnować sobie życie. Przygodny seks nie zapewni szczęścia, może za to zaowocować konsekwencjami na zawsze. O związki trudno się walczy, szczególnie gdy druga strona nie ma już na to ochoty. W „Przecież cię znam” prawie nie ma rodzin, są antyrodziny – nikt nie zastanawia się nad tym, że może ranić bliskich, podąża za własnymi ulotnymi pragnieniami, niszcząc i tak już delikatne i nadwątlone więzi. Laura wie, co w jej otoczeniu jest nie tak, zdaje sobie sprawę z tego, co należałoby naprawić. Problem w tym, że nikt jej nie słucha i nikomu jej wskazówki nie wydają się potrzebne. Zło coraz bardziej się nakręca, w przyjaźń wkrada się obłuda. Schronienia próżno szukać w jednym z domów, ale i we własnym sumieniu.
„Przecież cię znam” to obraz prawdziwej katastrofy. Porażka w dziedzinie międzyludzkich relacji i konsekwencje braku szacunku dla drugiej osoby. Największe nieszczęścia są tu bowiem wywoływane przez bohaterki, które nie oglądają się na innych. Mimo minorowych tonów książka jest znakomicie napisana i spodoba się odbiorczyniom ze względu na szczerość. W tej powieści kumulują się życiowe tragedie, coraz częstsze w najbliższym otoczeniu. Ostrowicka może zatem proponować nastolatkom ostrożną przestrogę – bez napominania i bez odwoływania się do literackich stereotypów. W tej publikacji dzieje się wiele, ale najbardziej interesujące rzeczy rozgrywają się w psychice postaci. Świetnie nakreślone charaktery przyciągną do lektury zbuntowane nastolatki, a cała książka da im do myślenia. To powieść mocna, ale i bardzo potrzebna.
Pomoc
Jeżeli Jeżycjadę traktuje się jak serię idylliczną mimo drobnych czasami problemów w rodzinie Borejków, to „Przecież cię znam” Beaty Ostrowickiej zasługuje na miano antyutopii. Tu więzi rodzinne słabną, a przyjaźń wydaje się bardzo krucha, nie sprawdzają się niemal żadne literackie wartości i nie wiadomo, gdzie udać się z prośbą o pomoc. Jednocześnie autorka pozostaje blisko prawdziwego świata, a to zapewni jej uznanie czytelniczek – nastolatek, które nie ufają cukierkowym scenkom, bo same borykają się z przykrą codziennością.
Laura jest zaradna i odpowiedzialna, czasem aż do przesady. Mieszka z matką, nie akceptuje kolejnych wybranek ojca, dorabia sobie korepetycjami i pomaganiem starszym sąsiadkom. Jest też kołem ratunkowym dla starszej siostry, która wcześnie zaszła w ciążę i teraz samotnie wychowuje córeczkę. Przynajmniej chce ją wychowywać między kolejnymi imprezami. Bo przecież Laura zawsze porzuci swoje plany, żeby opiekować się siostrzeniczką. Laura ma też dwie przyjaciółki – spokojną i empatyczną Szarą oraz zwariowaną, wiecznie skłóconą ze światem Dominikę. Ta druga właśnie opuszcza z hukiem rodzinny dom i chce, by dziewczyny pomogły jej przetrwać kryzys. Wymaga zresztą coraz więcej. Laura może liczyć tylko na Błażeja, najlepszego przyjaciela i homoseksualistę. Na własne sprawy sercowe prawie nie ma czasu, stale jest komuś potrzebna.
Ostrowicka rysuje tu bardzo gorzkie sceny. „Przecież cię znam” to zestaw kłótni, wyrzutów, nieporozumień i obrazków o samotności. Nikt nie chce przyjąć do wiadomości argumentów Laury, nawet najbardziej sensownych. To już etap, w którym rzeczowa rozmowa niekoniecznie się przyda. Każdy zamyka się w swoim świecie i chce walczyć wyłącznie o własne interesy. Nie da się wypracować porozumienia. Laura żyje w świecie, którego nie da się jej pozazdrościć – rozbite domy, rozbite przyjaźnie i spory wśród bliskich. Bohaterka nie żali się na los, ale po tej lekturze część wrogo nastawionych do świata nastolatek powinna zastanowić się nad własnymi pretensjami do rzeczywistości.
Ostrowicka pokazuje, jak łatwo zmarnować sobie życie. Przygodny seks nie zapewni szczęścia, może za to zaowocować konsekwencjami na zawsze. O związki trudno się walczy, szczególnie gdy druga strona nie ma już na to ochoty. W „Przecież cię znam” prawie nie ma rodzin, są antyrodziny – nikt nie zastanawia się nad tym, że może ranić bliskich, podąża za własnymi ulotnymi pragnieniami, niszcząc i tak już delikatne i nadwątlone więzi. Laura wie, co w jej otoczeniu jest nie tak, zdaje sobie sprawę z tego, co należałoby naprawić. Problem w tym, że nikt jej nie słucha i nikomu jej wskazówki nie wydają się potrzebne. Zło coraz bardziej się nakręca, w przyjaźń wkrada się obłuda. Schronienia próżno szukać w jednym z domów, ale i we własnym sumieniu.
„Przecież cię znam” to obraz prawdziwej katastrofy. Porażka w dziedzinie międzyludzkich relacji i konsekwencje braku szacunku dla drugiej osoby. Największe nieszczęścia są tu bowiem wywoływane przez bohaterki, które nie oglądają się na innych. Mimo minorowych tonów książka jest znakomicie napisana i spodoba się odbiorczyniom ze względu na szczerość. W tej powieści kumulują się życiowe tragedie, coraz częstsze w najbliższym otoczeniu. Ostrowicka może zatem proponować nastolatkom ostrożną przestrogę – bez napominania i bez odwoływania się do literackich stereotypów. W tej publikacji dzieje się wiele, ale najbardziej interesujące rzeczy rozgrywają się w psychice postaci. Świetnie nakreślone charaktery przyciągną do lektury zbuntowane nastolatki, a cała książka da im do myślenia. To powieść mocna, ale i bardzo potrzebna.
wtorek, 23 września 2014
René Goscinny, Jean-Jacques Sempé: Mikołajek i inne chłopaki
Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.
Koledzy
Z Mikołajkiem nudzić się nie można. Podobnie jak z jego kolegami. Przekonać się o tym może każdy, kto śledzi przygody rezolutnego chłopaka. Mikołajek to uosobienie dziecięcych doświadczeń i psot, kwintesencja rozrywki i… zestaw błyskotliwych puent w krótkich i bardzo wesołych opowiadaniach. Bo Mikołajek sam relacjonuje czytelnikom swoje przygody. Odbiorcy uzyskują przez to dziecięcy, lekko naiwny sposób widzenia świata. Sposób, w którym dorośli zadziwiają swoim nieracjonalnym zachowaniem, a dzieci realizują kolejne pomysły bez obaw. Na śmiechu maluchom i dorosłym czytelnikom upływa lektura kolejnych tomików. W zasadzie „Mikołajków” reklamować nie trzeba: od lat bawią i są już klasyką humoru. Literackie i rysunkowe popisy autorskiego duetu mają swoje źródło w rzeczywistych, a przynajmniej prawdopodobnych zachowaniach najmłodszych. Ale rzeczywistość zostaje tu opracowana idealnie z punktu widzenia komizmu. Każda przygoda Mikołajka to okazja do niepohamowanej radości. Bardzo drobne opowiadania są przepełnione śmiechotwórczymi chwytami.
Tomik „Mikołajek i inne chłopaki” nie zwalnia tempa. Autorzy wciąż zapewniają wysoką jakość niedługich historyjek. Odbiorcy dowiedzą się między innymi, jaki związek według dzieci mają okulary z byciem pupilkiem pani, jakie zagrożenie niesie ze sobą pudełko kredek, jakie atrakcje zapewnia maluchom zbieranie znaczków. Uczniowie wymyślają sobie tajny szyfr do porozumiewania się na lekcjach. Koledzy Mikołajka testują cierpliwość nie tylko rodziców i nauczycieli, ale i radiowców, lekarzy czy nowego księgarza. Dla chłopaków najbardziej atrakcyjne zabawy to te związane z bójkami (nawet szachy w wykonaniu kolegów potrafią zamienić się w prawdziwą wojnę z czołgami i kulkami). Kiedy więc do grona dołącza grzeczna Jadwinia, sąsiadka Mikołajka, nie pasuje do towarzystwa. Przy dziewczynkach trzeba zachowywać się grzecznie, a one bez przerwy chichoczą i karmią lalki ciasteczkami, co jest przecież głupie. Mikołajek uwielbia broić, chociaż wiele jego przygód bierze się z nieświadomości. Tylko dorośli nie są w stanie przeniknąć do wyobraźni maluchów, więc w efekcie nie przewidzą też, co wymyśli gromada żywiołowych chłopców.
„Mikołajek i inne chłopaki” to książka dla dzieci i dla dorosłych. Wszyscy otrzymają tu ogromną porcję humoru – sytuacyjnego oraz słownego. Mikołajek, który relacjonuje swoją codzienność, nie dostrzega związku między własnymi wybrykami a zachowaniami rodziców. Pokazuje tym samym międzypokoleniowe różnice i konflikty. Ważne, że u Mikołajka nikomu nie dzieje się krzywda: bójki między dzieciakami (na porządku dziennym) to zwykły element zabaw, niegroźny i dostarczający rozrywki, przewinienia maluchów nie należą do poważnych. W końcu celem autorów jest rozbawienie czytelników, a nie pouczanie ich.
Świat dzieci w ujęciu Mikołajka okazuje się fascynujący. „Mikołajek i inne chłopaki” to zestaw humorystycznych opowiastek nastawionych na wyłapywanie nonsensów w codzienności kilkulatków. Każda historia wiąże się tutaj z szeregiem atrakcyjnych dowcipów. Co ważne, książka będzie dorastać razem z czytelnikami. Oznacza to, że dzieci będą podczas lektury zwracać uwagę na inne aspekty niż nastolatki, a ich wrażenia z czytania różnić się będą z kolei od emocji dorosłych. Żadna grupa wiekowa „Mikołajka i innych chłopaków” nie odrzuci – tu każdy znajdzie coś dla siebie i trudno wskazać, co się komu spodoba.
Autorzy tomiku zadbali o różnorodność tematyczną opowieści oraz o ich dynamikę. Opowiadania z książki są bardzo krótkie i przepełnione dowcipnymi scenkami. Mikołajek i jego koledzy prowadzą w końcu ciekawe życie. Powody do śmiechu znaleźć można na każdym kroku, a jeśli zapowiadałoby się, że nie ma się z czego śmiać… rozrywki dostarczą rodzice. Z perspektywy malucha ich postawy bywają naprawdę dziwne, a w konsekwencji też zabawne. Mikołajek nigdy nie rozczarowuje – to bohater doskonale skonstruowany, wymyślony tak, by nie dało mu się nic zarzucić. „Mikołajek i inne chłopaki” to klasyka literatury i rysunku satyrycznego. Bohaterom pozostaje się tylko dziwić: dlaczego dorośli zawsze postępują nielogicznie?
Koledzy
Z Mikołajkiem nudzić się nie można. Podobnie jak z jego kolegami. Przekonać się o tym może każdy, kto śledzi przygody rezolutnego chłopaka. Mikołajek to uosobienie dziecięcych doświadczeń i psot, kwintesencja rozrywki i… zestaw błyskotliwych puent w krótkich i bardzo wesołych opowiadaniach. Bo Mikołajek sam relacjonuje czytelnikom swoje przygody. Odbiorcy uzyskują przez to dziecięcy, lekko naiwny sposób widzenia świata. Sposób, w którym dorośli zadziwiają swoim nieracjonalnym zachowaniem, a dzieci realizują kolejne pomysły bez obaw. Na śmiechu maluchom i dorosłym czytelnikom upływa lektura kolejnych tomików. W zasadzie „Mikołajków” reklamować nie trzeba: od lat bawią i są już klasyką humoru. Literackie i rysunkowe popisy autorskiego duetu mają swoje źródło w rzeczywistych, a przynajmniej prawdopodobnych zachowaniach najmłodszych. Ale rzeczywistość zostaje tu opracowana idealnie z punktu widzenia komizmu. Każda przygoda Mikołajka to okazja do niepohamowanej radości. Bardzo drobne opowiadania są przepełnione śmiechotwórczymi chwytami.
Tomik „Mikołajek i inne chłopaki” nie zwalnia tempa. Autorzy wciąż zapewniają wysoką jakość niedługich historyjek. Odbiorcy dowiedzą się między innymi, jaki związek według dzieci mają okulary z byciem pupilkiem pani, jakie zagrożenie niesie ze sobą pudełko kredek, jakie atrakcje zapewnia maluchom zbieranie znaczków. Uczniowie wymyślają sobie tajny szyfr do porozumiewania się na lekcjach. Koledzy Mikołajka testują cierpliwość nie tylko rodziców i nauczycieli, ale i radiowców, lekarzy czy nowego księgarza. Dla chłopaków najbardziej atrakcyjne zabawy to te związane z bójkami (nawet szachy w wykonaniu kolegów potrafią zamienić się w prawdziwą wojnę z czołgami i kulkami). Kiedy więc do grona dołącza grzeczna Jadwinia, sąsiadka Mikołajka, nie pasuje do towarzystwa. Przy dziewczynkach trzeba zachowywać się grzecznie, a one bez przerwy chichoczą i karmią lalki ciasteczkami, co jest przecież głupie. Mikołajek uwielbia broić, chociaż wiele jego przygód bierze się z nieświadomości. Tylko dorośli nie są w stanie przeniknąć do wyobraźni maluchów, więc w efekcie nie przewidzą też, co wymyśli gromada żywiołowych chłopców.
„Mikołajek i inne chłopaki” to książka dla dzieci i dla dorosłych. Wszyscy otrzymają tu ogromną porcję humoru – sytuacyjnego oraz słownego. Mikołajek, który relacjonuje swoją codzienność, nie dostrzega związku między własnymi wybrykami a zachowaniami rodziców. Pokazuje tym samym międzypokoleniowe różnice i konflikty. Ważne, że u Mikołajka nikomu nie dzieje się krzywda: bójki między dzieciakami (na porządku dziennym) to zwykły element zabaw, niegroźny i dostarczający rozrywki, przewinienia maluchów nie należą do poważnych. W końcu celem autorów jest rozbawienie czytelników, a nie pouczanie ich.
Świat dzieci w ujęciu Mikołajka okazuje się fascynujący. „Mikołajek i inne chłopaki” to zestaw humorystycznych opowiastek nastawionych na wyłapywanie nonsensów w codzienności kilkulatków. Każda historia wiąże się tutaj z szeregiem atrakcyjnych dowcipów. Co ważne, książka będzie dorastać razem z czytelnikami. Oznacza to, że dzieci będą podczas lektury zwracać uwagę na inne aspekty niż nastolatki, a ich wrażenia z czytania różnić się będą z kolei od emocji dorosłych. Żadna grupa wiekowa „Mikołajka i innych chłopaków” nie odrzuci – tu każdy znajdzie coś dla siebie i trudno wskazać, co się komu spodoba.
Autorzy tomiku zadbali o różnorodność tematyczną opowieści oraz o ich dynamikę. Opowiadania z książki są bardzo krótkie i przepełnione dowcipnymi scenkami. Mikołajek i jego koledzy prowadzą w końcu ciekawe życie. Powody do śmiechu znaleźć można na każdym kroku, a jeśli zapowiadałoby się, że nie ma się z czego śmiać… rozrywki dostarczą rodzice. Z perspektywy malucha ich postawy bywają naprawdę dziwne, a w konsekwencji też zabawne. Mikołajek nigdy nie rozczarowuje – to bohater doskonale skonstruowany, wymyślony tak, by nie dało mu się nic zarzucić. „Mikołajek i inne chłopaki” to klasyka literatury i rysunku satyrycznego. Bohaterom pozostaje się tylko dziwić: dlaczego dorośli zawsze postępują nielogicznie?
Tadeusz Kubiak: Ołowiany dobosz
Zysk i S-ka, Poznań 2014.
Kolorowe wojsko
Figurki ołowianych żołnierzyków nie są już dzisiaj tak popularnymi zabawkami jak dawniej – coraz częściej zastępują ją wymyślne zabawki lub ludziki z klocków. Ale ołowiane żołnierzyki wciąż powracają w klasyce literatury czwartej i w związku z tym pamięć o nich raczej nie zaginie. Malutki tomik Tadeusza Kubiaka „Ołowiany dobosz” to okazja do przypomnienia najmłodszym podziałów wewnątrz ołowianego wojska i szansa na zainteresowanie ich zabawkami dziadków. To książeczka zaledwie kilkustronicowa – składa się na nią parę zwrotek wierszyka o ołowianym doboszu i jego towarzyszach.
Tadeusz Kubiak przyjmuje tutaj konwencję wyliczanki. W pudełku znajduje się dziesięć ołowianych żołnierzyków, z których dobosz jest najmniejszy, ale pełni dość ważną rolę, o czym autor w puencie przekona. Jego koledzy także nie próżnują, każdy ma inne zadania – jeden pełni wartę, inny jest piechurem, znajdzie się tu też nurek, lotnik, kucharz czy kowal. Każdy ołowiany żołnierzyk jest ważny i przydaje się do innych celów – a wszyscy muszą słuchać najmniejszego. Bo to ołowiany dobosz daje sygnał do wymarszu.
Prosta to opowiastka, ale warto zwrócić uwagę na jej konstrukcję. Autor szkielet bajki skrywa pod ładnym doborem fraz: nie proponuje dzieciom surowej wyliczanki, a rzeczywiście ciekawy i atrakcyjny przegląd przedstawicieli różnych formacji. Różni się tym od dzisiejszych twórców literatury czwartej. Odrzuca powtarzalność fraz i banały, stara się prostą bajkę zamknąć w udanej formie. Stosuje rymy niedokładne, unika natomiast współbrzmień gramatycznych, rytmem próbuje podkreślać treść opowiastki. Robi wszystko, by dzieciom przyjemnie się tej bajki słuchało i aby rodzicom dobrze czytało się ją na głos. To dość ważne, bo w końcu w wierszyku nie ma klasycznie rozumianej akcji – dzieje się sporo, ale jest to efekt przeglądu kolejnych obrazków z rolami dzielnych ołowianych żołnierzyków. Żeby dodać bajce dynamiki Tadeusz Kubiak posługuje się chwytami warsztatowymi, nieuświadamianymi przez odbiorców. To ciekawe i rzadko spotykane podejście – i prawdopodobnie niewielu rodziców w ogóle je dostrzeże przy wieczornym czytaniu swoim pociechom.
„Ołowianego dobosza” zilustrowała Agata Krzyżanowska – i zrobiła to pięknie. Nawet gdyby tematyka nie zainteresowała dorosłych, kupujących bajki dla swoich pociech, nawet gdyby nie przyciągnęło ich nazwisko autora, pozostanie szata graficzna przykuwająca wzrok. Są tu bajeczne kolory, zupełnie sprzeczne z treścią: w końcu ołowiane żołnierzyki nie kojarzą się z taką mnogością barw. Autorka pozwala zapomnieć o tym, że bohaterami są zwykłe figurki – prezentuje je w ruchu. Z drugiej jednak strony przypomina o ich zabawkowym pochodzeniu i umieszcza w kontekście niby dobrze znanym, ale odkrywanym na nowo. I tak nurek skacze do szklanki z wodą, lotnik lata papierowym samolocikiem, a kowal podkuwa konika z kasztanów. Zamiast wielkiej góry jest tu kosz z włóczką. Dzieci z przyjemnością będą odkrywać zabawy ilustratorki i znajdować na obrazkach znajome przedmioty. Dzięki takiemu opracowaniu wierszyk na nowo staje się atrakcyjny dla najmłodszych odbiorców – stare zabawki przedstawione w ten sposób mogą nawet wygrać konkurencję z nowymi. „Ołowiany dobosz” zyskał dodatkowy blask za sprawą wyobraźni Krzyżanowskiej. Nasycone kolory przyciągną do tego maleńkiego tomiku i sprawią, że maluchy zechcą poznać przygodę ołowianego wojska, nawet jeśli tego typu zabawek nie posiadają.
Kolorowe wojsko
Figurki ołowianych żołnierzyków nie są już dzisiaj tak popularnymi zabawkami jak dawniej – coraz częściej zastępują ją wymyślne zabawki lub ludziki z klocków. Ale ołowiane żołnierzyki wciąż powracają w klasyce literatury czwartej i w związku z tym pamięć o nich raczej nie zaginie. Malutki tomik Tadeusza Kubiaka „Ołowiany dobosz” to okazja do przypomnienia najmłodszym podziałów wewnątrz ołowianego wojska i szansa na zainteresowanie ich zabawkami dziadków. To książeczka zaledwie kilkustronicowa – składa się na nią parę zwrotek wierszyka o ołowianym doboszu i jego towarzyszach.
Tadeusz Kubiak przyjmuje tutaj konwencję wyliczanki. W pudełku znajduje się dziesięć ołowianych żołnierzyków, z których dobosz jest najmniejszy, ale pełni dość ważną rolę, o czym autor w puencie przekona. Jego koledzy także nie próżnują, każdy ma inne zadania – jeden pełni wartę, inny jest piechurem, znajdzie się tu też nurek, lotnik, kucharz czy kowal. Każdy ołowiany żołnierzyk jest ważny i przydaje się do innych celów – a wszyscy muszą słuchać najmniejszego. Bo to ołowiany dobosz daje sygnał do wymarszu.
Prosta to opowiastka, ale warto zwrócić uwagę na jej konstrukcję. Autor szkielet bajki skrywa pod ładnym doborem fraz: nie proponuje dzieciom surowej wyliczanki, a rzeczywiście ciekawy i atrakcyjny przegląd przedstawicieli różnych formacji. Różni się tym od dzisiejszych twórców literatury czwartej. Odrzuca powtarzalność fraz i banały, stara się prostą bajkę zamknąć w udanej formie. Stosuje rymy niedokładne, unika natomiast współbrzmień gramatycznych, rytmem próbuje podkreślać treść opowiastki. Robi wszystko, by dzieciom przyjemnie się tej bajki słuchało i aby rodzicom dobrze czytało się ją na głos. To dość ważne, bo w końcu w wierszyku nie ma klasycznie rozumianej akcji – dzieje się sporo, ale jest to efekt przeglądu kolejnych obrazków z rolami dzielnych ołowianych żołnierzyków. Żeby dodać bajce dynamiki Tadeusz Kubiak posługuje się chwytami warsztatowymi, nieuświadamianymi przez odbiorców. To ciekawe i rzadko spotykane podejście – i prawdopodobnie niewielu rodziców w ogóle je dostrzeże przy wieczornym czytaniu swoim pociechom.
„Ołowianego dobosza” zilustrowała Agata Krzyżanowska – i zrobiła to pięknie. Nawet gdyby tematyka nie zainteresowała dorosłych, kupujących bajki dla swoich pociech, nawet gdyby nie przyciągnęło ich nazwisko autora, pozostanie szata graficzna przykuwająca wzrok. Są tu bajeczne kolory, zupełnie sprzeczne z treścią: w końcu ołowiane żołnierzyki nie kojarzą się z taką mnogością barw. Autorka pozwala zapomnieć o tym, że bohaterami są zwykłe figurki – prezentuje je w ruchu. Z drugiej jednak strony przypomina o ich zabawkowym pochodzeniu i umieszcza w kontekście niby dobrze znanym, ale odkrywanym na nowo. I tak nurek skacze do szklanki z wodą, lotnik lata papierowym samolocikiem, a kowal podkuwa konika z kasztanów. Zamiast wielkiej góry jest tu kosz z włóczką. Dzieci z przyjemnością będą odkrywać zabawy ilustratorki i znajdować na obrazkach znajome przedmioty. Dzięki takiemu opracowaniu wierszyk na nowo staje się atrakcyjny dla najmłodszych odbiorców – stare zabawki przedstawione w ten sposób mogą nawet wygrać konkurencję z nowymi. „Ołowiany dobosz” zyskał dodatkowy blask za sprawą wyobraźni Krzyżanowskiej. Nasycone kolory przyciągną do tego maleńkiego tomiku i sprawią, że maluchy zechcą poznać przygodę ołowianego wojska, nawet jeśli tego typu zabawek nie posiadają.
poniedziałek, 22 września 2014
Jujja Wieslander: Kajtek i Miś
Zakamarki, Poznań 2014.
Przyjaciele
Kajtek i Miś to bajkowa para, która przypomina Krzysia i Kubusia Puchatka – tyle że tu stroną aktywną w wyszukiwaniu przygód jest mały chłopiec, Miś to jego niemy towarzysz zabaw i świadek kolejnych pomysłów. U Puchatka terenem akcji był bajkowy Stumilowy Las, w „Kajtku i Misiu” to zwyczajny dom. Jujja Wieslander nie chce nadużywać wyobraźni – zbyt łatwo byłoby jej wtedy popełniać plagiaty. Prowadzi własną opowieść dla najmłodszych, idealną do czytania przed snem przez rodziców.
„Kajtek i Miś” to książka, która składa się z krótkich rozdziałów – pojedynczych samodzielnych historyjek o tym, co przeżywał mały bohater w ciągu dnia. Nie są to wymyślne sytuacje, ale często pobudzają wyobraźnię. Raz Kajtek znajduje na wysypisku starą spleśniałą gitarę o trzech strunach i traktuje ją jak wyjątkowy skarb, innym razem ratuje mysz, oswaja i… traci przez nieszczęśliwy wypadek. W zimie bawi się w pustynię, uczy się pływać, odkrywa, że pod ziemią można podać sobie ręce. Buduje dom i próbuje w nocy przyciągnąć nietoperze do podświetlonego prześcieradła. Zdarzają się też niemiłe sytuacje – jak wtedy, gdy Kajtek przytrzaskuje sobie rękę drzwiami w szkole. Bohater przyjaźni się z Tosią, która ma swoją maskotkę, Pandę. Czasem wspólnie szukają skarbów lub urządzają sobie świetną kryjówkę. Spędzają czas tak, jak zawsze robią to małe dzieci. W części dalszych wypraw towarzyszy im mama Kajtka – ale i tak doświadczenia bohaterów mogą zainspirować odbiorców do własnych zabaw.
Każdy rozdział w tej książce zaczyna się od bezpośredniego zwrotu do małego odbiorcy-słuchacza. To okazja do zapowiedzenia treści historyjki tak, by dziecko wiedziało, czego się spodziewać i na co czekać. Każdy rozdział kończy się jedną scenką – zadowoleni Kajtek i Miś leżą już w łóżku i zasypiają. Między stałymi elementami rozdziałów mieści się właściwe opowiadanie – napisane prosto i z emocjami, uwzględniające wyobraźnię Kajtka, ale niezbyt nachalnie prezentujące obecność Misia. To Kajtek jest tłumaczem między Misiem i światem dorosłych. On wie, czego akurat potrzebuje jego maskotka. Miś, inaczej niż w większości bajek, nie przejmuje inicjatywy, nie angażuje się w akcję. Raczej czeka na moment, w którym będzie potrzebny. A i tutaj zwykle jego rola sprowadza się do milczącej i wspierającej obecności. Wieslander zna znaczenie pluszowych przyjaciół w życiu dzieci, ale nie chce nadużywać zaufania co bardziej racjonalnie nastawionych maluchów gadającym Misiem. Obserwuje wszystko z zewnątrz i jest przez to przekonująca dla dzieci, a wcale nie niszczy ich radości z przeżywania historyjek.
„Kajtek i Miś” to publikacja dla maluchów, ale wydana tak, by dorosłym wygodnie czytało się ją na głos. Grube okładki chronią zawartość tomiku, czarno-białe rysunki nasuwają skojarzenia z klasycznymi lekturami. Autorka, która dzięki Zakamarkom dała się polskim odbiorcom poznać z jak najlepszej strony, tym razem także nie zawodzi, proponuje najmłodszym ciekawe i życiowe historyjki, które idealnie sprawdzą się w wieczornej lekturze. „Kajtek i Miś” zbiór opowiastek o tym, co ważne w codzienności maluchów – przedstawia lekko bajkową rzeczywistość bez niepotrzebnych udziwnień i poszukiwań nadzwyczajności. Przecież wystarczy pluszowy przyjaciel u boku, by dzielnie stawiać czoła rozmaitym wyzwaniom. Kajtek wie, że na Misia zawsze może liczyć. A Miś wie to samo o Kajtku. Dlatego ci dwaj podbiją serca kilkulatków.
Przyjaciele
Kajtek i Miś to bajkowa para, która przypomina Krzysia i Kubusia Puchatka – tyle że tu stroną aktywną w wyszukiwaniu przygód jest mały chłopiec, Miś to jego niemy towarzysz zabaw i świadek kolejnych pomysłów. U Puchatka terenem akcji był bajkowy Stumilowy Las, w „Kajtku i Misiu” to zwyczajny dom. Jujja Wieslander nie chce nadużywać wyobraźni – zbyt łatwo byłoby jej wtedy popełniać plagiaty. Prowadzi własną opowieść dla najmłodszych, idealną do czytania przed snem przez rodziców.
„Kajtek i Miś” to książka, która składa się z krótkich rozdziałów – pojedynczych samodzielnych historyjek o tym, co przeżywał mały bohater w ciągu dnia. Nie są to wymyślne sytuacje, ale często pobudzają wyobraźnię. Raz Kajtek znajduje na wysypisku starą spleśniałą gitarę o trzech strunach i traktuje ją jak wyjątkowy skarb, innym razem ratuje mysz, oswaja i… traci przez nieszczęśliwy wypadek. W zimie bawi się w pustynię, uczy się pływać, odkrywa, że pod ziemią można podać sobie ręce. Buduje dom i próbuje w nocy przyciągnąć nietoperze do podświetlonego prześcieradła. Zdarzają się też niemiłe sytuacje – jak wtedy, gdy Kajtek przytrzaskuje sobie rękę drzwiami w szkole. Bohater przyjaźni się z Tosią, która ma swoją maskotkę, Pandę. Czasem wspólnie szukają skarbów lub urządzają sobie świetną kryjówkę. Spędzają czas tak, jak zawsze robią to małe dzieci. W części dalszych wypraw towarzyszy im mama Kajtka – ale i tak doświadczenia bohaterów mogą zainspirować odbiorców do własnych zabaw.
Każdy rozdział w tej książce zaczyna się od bezpośredniego zwrotu do małego odbiorcy-słuchacza. To okazja do zapowiedzenia treści historyjki tak, by dziecko wiedziało, czego się spodziewać i na co czekać. Każdy rozdział kończy się jedną scenką – zadowoleni Kajtek i Miś leżą już w łóżku i zasypiają. Między stałymi elementami rozdziałów mieści się właściwe opowiadanie – napisane prosto i z emocjami, uwzględniające wyobraźnię Kajtka, ale niezbyt nachalnie prezentujące obecność Misia. To Kajtek jest tłumaczem między Misiem i światem dorosłych. On wie, czego akurat potrzebuje jego maskotka. Miś, inaczej niż w większości bajek, nie przejmuje inicjatywy, nie angażuje się w akcję. Raczej czeka na moment, w którym będzie potrzebny. A i tutaj zwykle jego rola sprowadza się do milczącej i wspierającej obecności. Wieslander zna znaczenie pluszowych przyjaciół w życiu dzieci, ale nie chce nadużywać zaufania co bardziej racjonalnie nastawionych maluchów gadającym Misiem. Obserwuje wszystko z zewnątrz i jest przez to przekonująca dla dzieci, a wcale nie niszczy ich radości z przeżywania historyjek.
„Kajtek i Miś” to publikacja dla maluchów, ale wydana tak, by dorosłym wygodnie czytało się ją na głos. Grube okładki chronią zawartość tomiku, czarno-białe rysunki nasuwają skojarzenia z klasycznymi lekturami. Autorka, która dzięki Zakamarkom dała się polskim odbiorcom poznać z jak najlepszej strony, tym razem także nie zawodzi, proponuje najmłodszym ciekawe i życiowe historyjki, które idealnie sprawdzą się w wieczornej lekturze. „Kajtek i Miś” zbiór opowiastek o tym, co ważne w codzienności maluchów – przedstawia lekko bajkową rzeczywistość bez niepotrzebnych udziwnień i poszukiwań nadzwyczajności. Przecież wystarczy pluszowy przyjaciel u boku, by dzielnie stawiać czoła rozmaitym wyzwaniom. Kajtek wie, że na Misia zawsze może liczyć. A Miś wie to samo o Kajtku. Dlatego ci dwaj podbiją serca kilkulatków.
niedziela, 21 września 2014
René Goscinny, Jean-Jacques Sempé: Mikołajek ma kłopoty
Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.
Prawdziwe życie
Kiedy dzieci próbują zachowywać się jak dorośli, zawsze wpadają w tarapaty. Bo z perspektywy malucha świat wygląda zupełnie inaczej. Gospodarowanie pieniędzmi oznacza obliczanie, ile czekolady można kupić za całą posiadaną sumę, a gra w ruletkę jest pretekstem do bójek i kłótni. Zresztą zakupy z tatą też nie należą do udanych, bo na pewnych sprawach tata zwyczajnie się nie zna, choćby nie chciał się do tego przyznać. Mikołajek ma kłopoty zwykle dlatego, że rodzice go nie rozumieją. A przecież tak fajnie jest bawić się nową latarką lub kredą. Dzieciństwo ma sporo uroków i dorośli dużo tracą, skoro nie próbują nawet pojąć swoich pociech.
„Mikołajek ma kłopoty”, ostatni tomik wydanej przez Naszą Księgarnię jubileuszowej serii, to kolejne udane spotkanie z niesfornymi uczniami. Autorzy zderzają tutaj dziecięcy sposób patrzenia na świat z tym, co wiedzą już dorośli. Obcy jest Mikołajkowi i jego kolegom zestaw dyplomatycznych gierek. Kiedy tacie zależy na zrobieniu dobrego wrażenia na swoim dyrektorze i próbuje zaprzęgnąć do tego Mikołajka, nie ma szans na uniknięcie gafy. Bo Mikołajek jest szczery i naturalny. Ale on też odrzuca możliwość poznawania rzeczywistości dorosłych – jego zaangażowanie sprowadza się do obserwowania rodziców i relacjonowania ich zachowań, bez próby zrozumienia. Dzięki temu czytelnicy otrzymują jedną z wielu płaszczyzn humoru. Naiwność przepojona jest tu sprytnie ironią – zwłaszcza dorośli czytelnicy bardzo szybko wychwycą rozmaite niuanse w nieporozumieniach na linii dzieci-rodzice.
Nieporozumień jest wiele, zresztą nie może być inaczej, skoro żywiołowy bohater nie zastanawia się nad konsekwencjami własnych pomysłów. Mikołajek i jego koledzy mają własne – jedyne słuszne – poglądy i stanowiska. W tym towarzystwie ewentualne spory rozstrzyga się za pomocą niegroźnych bijatyk (które są również świetną zabawą), a zasady zachowania idą w kąt, gdy na sytuację da się zareagować spontanicznie. To dlatego Mikołajek i jego koledzy przebiegają przez ulicę tuż po lekcji o bezpiecznym przechodzeniu przez jezdnię. Tutaj każde wydarzenie zamienia się w okazję do autorskich żartów. Mały bohater działa bez zastanowienia, więc będzie się z czego pośmiać. Zwłaszcza że Mikołajek znajduje odzwierciedlenie w innych chłopakach z paczki, a także… w rówieśnikach-odbiorcach. Jego postawy nie są wyolbrzymiane czy przesadzone: to świetnie sportretowane dziecko ze wszystkimi wadami, reakcjami i poglądami. Prawdziwość bohatera potęguje jego śmieszność. Prawdziwi są też rodzice oraz nauczyciele, zwłaszcza w swojej bezradności wobec najmłodszych.
„Mikołajek ma kłopoty” to najbardziej zróżnicowany tematycznie tomik. Przygody spotykają tu nie tylko Mikołajka i jego kolegów, ale również w dużym stopniu tatę oraz panią w szkole. Autorzy zwracają uwagę na dalszoplanowych bohaterów, szykując im niejedną niespodziankę. Wszystko oczywiście przedstawiane jest odbiorcom w bardzo skondensowanej formie. Dzieje się tu dużo, a każda opowiastka podporządkowana zostaje śmiechowi, tak, żeby czytelnicy przez cały czas mogli doceniać absurdy z życia postaci. „Mikołajek ma kłopoty” to publikacja silnie rozweselająca, dowód na potęgę dowcipu, ale i uniwersalność humoru obyczajowego – historyjki o Mikołajku zupełnie się nie starzeją, a do tego, o czym każdy już wie, nadają się dla młodszych i starszych czytelników. W beztroskim świecie Mikołajka rządzi śmiech – drobne opowiastki dostarczają zatem rozrywki w znakomitym gatunku i łączą pokolenia. Od przygód tego bohatera nie da się oderwać – to wspaniała zabawa.
Prawdziwe życie
Kiedy dzieci próbują zachowywać się jak dorośli, zawsze wpadają w tarapaty. Bo z perspektywy malucha świat wygląda zupełnie inaczej. Gospodarowanie pieniędzmi oznacza obliczanie, ile czekolady można kupić za całą posiadaną sumę, a gra w ruletkę jest pretekstem do bójek i kłótni. Zresztą zakupy z tatą też nie należą do udanych, bo na pewnych sprawach tata zwyczajnie się nie zna, choćby nie chciał się do tego przyznać. Mikołajek ma kłopoty zwykle dlatego, że rodzice go nie rozumieją. A przecież tak fajnie jest bawić się nową latarką lub kredą. Dzieciństwo ma sporo uroków i dorośli dużo tracą, skoro nie próbują nawet pojąć swoich pociech.
„Mikołajek ma kłopoty”, ostatni tomik wydanej przez Naszą Księgarnię jubileuszowej serii, to kolejne udane spotkanie z niesfornymi uczniami. Autorzy zderzają tutaj dziecięcy sposób patrzenia na świat z tym, co wiedzą już dorośli. Obcy jest Mikołajkowi i jego kolegom zestaw dyplomatycznych gierek. Kiedy tacie zależy na zrobieniu dobrego wrażenia na swoim dyrektorze i próbuje zaprzęgnąć do tego Mikołajka, nie ma szans na uniknięcie gafy. Bo Mikołajek jest szczery i naturalny. Ale on też odrzuca możliwość poznawania rzeczywistości dorosłych – jego zaangażowanie sprowadza się do obserwowania rodziców i relacjonowania ich zachowań, bez próby zrozumienia. Dzięki temu czytelnicy otrzymują jedną z wielu płaszczyzn humoru. Naiwność przepojona jest tu sprytnie ironią – zwłaszcza dorośli czytelnicy bardzo szybko wychwycą rozmaite niuanse w nieporozumieniach na linii dzieci-rodzice.
Nieporozumień jest wiele, zresztą nie może być inaczej, skoro żywiołowy bohater nie zastanawia się nad konsekwencjami własnych pomysłów. Mikołajek i jego koledzy mają własne – jedyne słuszne – poglądy i stanowiska. W tym towarzystwie ewentualne spory rozstrzyga się za pomocą niegroźnych bijatyk (które są również świetną zabawą), a zasady zachowania idą w kąt, gdy na sytuację da się zareagować spontanicznie. To dlatego Mikołajek i jego koledzy przebiegają przez ulicę tuż po lekcji o bezpiecznym przechodzeniu przez jezdnię. Tutaj każde wydarzenie zamienia się w okazję do autorskich żartów. Mały bohater działa bez zastanowienia, więc będzie się z czego pośmiać. Zwłaszcza że Mikołajek znajduje odzwierciedlenie w innych chłopakach z paczki, a także… w rówieśnikach-odbiorcach. Jego postawy nie są wyolbrzymiane czy przesadzone: to świetnie sportretowane dziecko ze wszystkimi wadami, reakcjami i poglądami. Prawdziwość bohatera potęguje jego śmieszność. Prawdziwi są też rodzice oraz nauczyciele, zwłaszcza w swojej bezradności wobec najmłodszych.
„Mikołajek ma kłopoty” to najbardziej zróżnicowany tematycznie tomik. Przygody spotykają tu nie tylko Mikołajka i jego kolegów, ale również w dużym stopniu tatę oraz panią w szkole. Autorzy zwracają uwagę na dalszoplanowych bohaterów, szykując im niejedną niespodziankę. Wszystko oczywiście przedstawiane jest odbiorcom w bardzo skondensowanej formie. Dzieje się tu dużo, a każda opowiastka podporządkowana zostaje śmiechowi, tak, żeby czytelnicy przez cały czas mogli doceniać absurdy z życia postaci. „Mikołajek ma kłopoty” to publikacja silnie rozweselająca, dowód na potęgę dowcipu, ale i uniwersalność humoru obyczajowego – historyjki o Mikołajku zupełnie się nie starzeją, a do tego, o czym każdy już wie, nadają się dla młodszych i starszych czytelników. W beztroskim świecie Mikołajka rządzi śmiech – drobne opowiastki dostarczają zatem rozrywki w znakomitym gatunku i łączą pokolenia. Od przygód tego bohatera nie da się oderwać – to wspaniała zabawa.
Janosch: Panama
Znak, Kraków 2014.
Siła przyjaźni
Miś i Tygrysek to dwaj przyjaciele, którzy prowadzą spokojne i uporządkowane życie. Mają swoje role (kiedy jeden łowi ryby, drugi sprząta dom), wiedzą, że mogą na sobie zawsze polegać. Co pewien czas zdarza się coś, co zakłóca sielankę – i wtedy na moment zmienia się równowaga w domu. Ale Miś i Tygrysek zawsze w końcu dochodzą do porozumienia. I chociaż ani w ramach opowiadań, ani w całej historii zamkniętej teraz w tomie „Panama” nie widać ewolucji ich charakterów, Miś i Tygrysek zawsze są jednakowi – dobrzy, wyrozumiali i lekko naiwni. To bohaterowie pozbawieni związku z jakimkolwiek czasem i miejsce, definiujący siebie nawzajem, uniwersalni, a do tego nieobliczalni.
Janosch stawia na dosyć filozoficzny rytm opowiastek. Sięga po chwyty naturalne w bajkach i niosące dyskretne pouczenia. Miś i Tygrysek w tej książce wyruszają w podróż w poszukiwaniu Panamy, wymarzonego i najlepszego miejsca do zamieszkania. Ale Panama, która jest obrazem odwiecznych ludzkich tęsknot i przekonań, że gdzie indziej na pewno będzie lepiej, to tylko jedna z historyjek. Miś i Tygrysek zajmują się również szukaniem skarbów (i jest to uruchomienie kolejnego charakterystycznego motywu z literatury nie tylko dla dzieci). Bohaterowie miewają też rozmaite problemy. Tygrysek pewnego dnia trafia do domu świnki i zapomina o swoim towarzyszu, zafascynowany innym trybem życia (a i bezlitośnie wykorzystywany). Innym razem zapada na pewną chorobę i może polegać tylko na Misiu, który się nim zaopiekuje. W sześciu opowiadaniach z „Panamy” Janosch próbuje zawrzeć definicję prawdziwej przyjaźni, ale też mówi sporo o odnajdowaniu szczęścia. Miś i Tygrysek unikają rutyny – ale każde odejście od schematów prowadzi do zrozumienia, w jak idealnej sytuacji są. To pochwała prostego życia układanego zgodnie z własnymi, naturalnymi a nie narzucanymi z zewnątrz, potrzebami. Miś i Tygrysek nie wiedzą, że do szczęścia nie muszą mieć nic więcej. Przekonują się o tym z każdą przygodą.
Janosch pisze prostym językiem – w ten sposób najlepiej przekazuje się podstawowe prawdy. Narratorowi zdarza się zawołać bohatera, kiedy nie wytrzymuje napięcia i chce powstrzymać ulubieńca przed popełnieniem błędu. Jednak autor pozwala na pomyłki i zachowania niezgodne z idylliczną atmosferą. Nie chce okłamywać małych odbiorców, wie, że zło jest częścią świata. Zdarza się, że uruchamia Janosch czarny humor: gęś idzie na pogrzeb swojej koleżanki zabitej przez lisa (lis też wybiera się na ten pogrzeb, z główną zainteresowaną pod pachą). Zło nie przyciąga uwagi, jest i trzeba się z nim pogodzić, ale nie wzbudza zainteresowania opowiadaczy. Dokonuje się bowiem zawsze na zewnątrz, poza relacją Misia i Tygryska. To oznacza, że nie może zagrozić bohaterom i ich szczęściu.
W „Panamie” Janosch bawi się typowymi tematami, okraszając je dawką refleksji. Miś i Tygrysek zawsze budzą sympatię i ciepłe uczucia, nie ma przy nich dramatów czy rozczarowań. Historie zawsze kończą się dobrze i zachwycają nie tylko dzieci. Teraz opowiadania przedstawiane czytelnikom stopniowo składają się na wartościową (i pięknie wydaną) książkę. Janosch ludzkie tematy zamyka w baśniowych opowiastkach o zwierzętach – ale maluchy nie będą mieć problemu z odszyfrowaniem przesłań. Sporo tu ważnych spostrzeżeń, sprytnie ukrytych w prostych bajkach. Prostych na pozór – autor doskonale wie, co chce uzyskać.
Warto też poświęcić czas na przeanalizowanie ilustracji. Janosch ukrywa tu nieco drobnych żartów i niespodzianek dla dzieci i dorosłych. To znakomite dopełnienie tekstu, dodatkowa opowieść dla odbiorców. Poczciwi bohaterowie budzą sympatię i zachęcają do śledzenia przygód. Cała „Panama” to zestaw historii, które podbijają serca i wyobraźnię maluchów – pięknych, nieskomplikowanych pod względem stylu, za to bogatych w przesłania i uczucia. Miś i Tygrysek, choć sprawiają wrażenie naiwnych, są ważnymi postaciami, które pokażą odbiorcom sens przyjaźni.
Siła przyjaźni
Miś i Tygrysek to dwaj przyjaciele, którzy prowadzą spokojne i uporządkowane życie. Mają swoje role (kiedy jeden łowi ryby, drugi sprząta dom), wiedzą, że mogą na sobie zawsze polegać. Co pewien czas zdarza się coś, co zakłóca sielankę – i wtedy na moment zmienia się równowaga w domu. Ale Miś i Tygrysek zawsze w końcu dochodzą do porozumienia. I chociaż ani w ramach opowiadań, ani w całej historii zamkniętej teraz w tomie „Panama” nie widać ewolucji ich charakterów, Miś i Tygrysek zawsze są jednakowi – dobrzy, wyrozumiali i lekko naiwni. To bohaterowie pozbawieni związku z jakimkolwiek czasem i miejsce, definiujący siebie nawzajem, uniwersalni, a do tego nieobliczalni.
Janosch stawia na dosyć filozoficzny rytm opowiastek. Sięga po chwyty naturalne w bajkach i niosące dyskretne pouczenia. Miś i Tygrysek w tej książce wyruszają w podróż w poszukiwaniu Panamy, wymarzonego i najlepszego miejsca do zamieszkania. Ale Panama, która jest obrazem odwiecznych ludzkich tęsknot i przekonań, że gdzie indziej na pewno będzie lepiej, to tylko jedna z historyjek. Miś i Tygrysek zajmują się również szukaniem skarbów (i jest to uruchomienie kolejnego charakterystycznego motywu z literatury nie tylko dla dzieci). Bohaterowie miewają też rozmaite problemy. Tygrysek pewnego dnia trafia do domu świnki i zapomina o swoim towarzyszu, zafascynowany innym trybem życia (a i bezlitośnie wykorzystywany). Innym razem zapada na pewną chorobę i może polegać tylko na Misiu, który się nim zaopiekuje. W sześciu opowiadaniach z „Panamy” Janosch próbuje zawrzeć definicję prawdziwej przyjaźni, ale też mówi sporo o odnajdowaniu szczęścia. Miś i Tygrysek unikają rutyny – ale każde odejście od schematów prowadzi do zrozumienia, w jak idealnej sytuacji są. To pochwała prostego życia układanego zgodnie z własnymi, naturalnymi a nie narzucanymi z zewnątrz, potrzebami. Miś i Tygrysek nie wiedzą, że do szczęścia nie muszą mieć nic więcej. Przekonują się o tym z każdą przygodą.
Janosch pisze prostym językiem – w ten sposób najlepiej przekazuje się podstawowe prawdy. Narratorowi zdarza się zawołać bohatera, kiedy nie wytrzymuje napięcia i chce powstrzymać ulubieńca przed popełnieniem błędu. Jednak autor pozwala na pomyłki i zachowania niezgodne z idylliczną atmosferą. Nie chce okłamywać małych odbiorców, wie, że zło jest częścią świata. Zdarza się, że uruchamia Janosch czarny humor: gęś idzie na pogrzeb swojej koleżanki zabitej przez lisa (lis też wybiera się na ten pogrzeb, z główną zainteresowaną pod pachą). Zło nie przyciąga uwagi, jest i trzeba się z nim pogodzić, ale nie wzbudza zainteresowania opowiadaczy. Dokonuje się bowiem zawsze na zewnątrz, poza relacją Misia i Tygryska. To oznacza, że nie może zagrozić bohaterom i ich szczęściu.
W „Panamie” Janosch bawi się typowymi tematami, okraszając je dawką refleksji. Miś i Tygrysek zawsze budzą sympatię i ciepłe uczucia, nie ma przy nich dramatów czy rozczarowań. Historie zawsze kończą się dobrze i zachwycają nie tylko dzieci. Teraz opowiadania przedstawiane czytelnikom stopniowo składają się na wartościową (i pięknie wydaną) książkę. Janosch ludzkie tematy zamyka w baśniowych opowiastkach o zwierzętach – ale maluchy nie będą mieć problemu z odszyfrowaniem przesłań. Sporo tu ważnych spostrzeżeń, sprytnie ukrytych w prostych bajkach. Prostych na pozór – autor doskonale wie, co chce uzyskać.
Warto też poświęcić czas na przeanalizowanie ilustracji. Janosch ukrywa tu nieco drobnych żartów i niespodzianek dla dzieci i dorosłych. To znakomite dopełnienie tekstu, dodatkowa opowieść dla odbiorców. Poczciwi bohaterowie budzą sympatię i zachęcają do śledzenia przygód. Cała „Panama” to zestaw historii, które podbijają serca i wyobraźnię maluchów – pięknych, nieskomplikowanych pod względem stylu, za to bogatych w przesłania i uczucia. Miś i Tygrysek, choć sprawiają wrażenie naiwnych, są ważnymi postaciami, które pokażą odbiorcom sens przyjaźni.
sobota, 20 września 2014
Rich Froning, David Thomas: Pierwszy. Tajemnica zwycięstwa
Galaktyka, Łódź 2014.
Miłość do ćwiczeń
Crossfit to pojęcie, które przeciętnemu odbiorcy mówi niewiele. Łatwiej skojarzyć ten rodzaj zawodów, gdy wspomni się o ćwiczeniach strongmanów, bo przynajmniej część zadań z widowiska pokrywa się z dyscyplinami w crossfitowych zmaganiach. W spopularyzowaniu crossfitu może pomóc tom Richa Froninga (ghost: David Thomas) „Pierwszy. Tajemnica zwycięstwa”.
Autor, jak wszyscy sportowi współautorzy własnych autobiograficznych tomów, wykorzystuje książkę jako okazję do zareklamowania siebie i swojej dyscypliny. Froning nie jest tu wyjątkiem, jednak więcej uwagi poświęca również własnej rodzinie oraz religijnemu przełomowi. Na szczęście nie popada w kaznodziejskie tony, bo to prawdopodobnie zniechęciłoby do niego odbiorców. Wyjaśnia za to, jaką rolę w jego codzienności pełni głęboka wiara. Froning od początku przygotowania do crossfitu widzi w sposobie wychowania. Jako dziecko otrzymywał zwłaszcza od ojca i często za karę rozmaite prace wzmacniające tężyznę fizyczną. Sporo zajęć z dzieciństwa miało potem łatwe przełożenie na wyzwania z crossfitu, autor nie doszukuje się w swoich sukcesach śladów wyjątkowego talentu. Jego młodość naznaczyły też inne wydarzenia – zwłaszcza śmierć bliskich kuzynów. O takich faktach opowiada na początku książki. Kiedy przejdzie do samego crossfitu, może budzić u odbiorców zdumienie: jak można czerpać przyjemność z uprawiania podobnych sportów? Tutaj Froning nie musi już szukać urozmaiceń – adrenaliny czytelnikom dostarczy choćby sama zmienność programów zawodów. W wielu wypadkach to wielka niewiadoma dla sportowców, a dobór ćwiczeń do wykonania świadczy o (złośliwej) pomysłowości organizatorów.
Autor wymienia zatem kolejne zadania i wskazuje przy okazji swoje słabe punkty, żeby wzmocnić dynamikę tekstu. Opowiada obrazowo, ale też zasypuje czytelników szczegółami na temat liczby powtórzeń czy dodatkowych utrudnień. Dokonuje też przekładów – ponieważ zwykli odbiorcy nie muszą znać się na tajnikach sportu, wyjaśnia, co jest potrzebne do prawidłowego wykonania określonych ćwiczeń lub – na czym polega wyzwanie. Żeby książka nie zamieniła się w sportową wyliczankę, Froning co pewien czas powraca do tematu swoich bliskich (pisze dużo o żonie oraz o matce). Nie zapomina i o kwestii wiary – tłumaczy pochodzenie swoich tatuaży, mówi o duchowej przemianie i o znaczeniu Boga w życiu. Nikogo nie namawia do pójścia w swoje ślady, nawet zaznacza, że nie chce przekonywać – ale podkreśla też, że dobrze czuje się, nie ukrywając znaczenia religii. Traktuje tom również trochę jak okazję do dawania świadectwa wiary, ale nie robi tego w sposób męczący. Znacznie bardziej tendencyjnie wypada fragment o czystości w sporcie – jakby kwestia dopingu była obowiązkową częścią sportowej biografii. Froning zachowuje się tu tak, jakby za wszelką cenę chciał odsunąć od siebie podejrzenia o stosowanie niedozwolonych środków – a nie ma takiej potrzeby.
„Pierwszy” to również reklama samego crossfitu. Wielu ludziom uświadomi, czym jest ten sport. Froning przekonuje, że każdy, niezależnie od wieku i umiejętności, może rozpocząć regularne treningi. Jako współwłaściciel klubu crossfit i propagator tej dyscypliny działa na rzecz promowania zdrowego wysiłku fizycznego. Pojawia się w tomie nawet wyjaśnienie pojęć związanych z zadaniami dla ćwiczących, czy zestawy ćwiczeń pozwalających na porównanie sprawności fizycznej – jednak w warunkach domowych część z nich byłaby trudna do wykonania. Ale kto zainteresuje się crossfitem, ten znajdzie sposób, by go uprawiać.
Miłość do ćwiczeń
Crossfit to pojęcie, które przeciętnemu odbiorcy mówi niewiele. Łatwiej skojarzyć ten rodzaj zawodów, gdy wspomni się o ćwiczeniach strongmanów, bo przynajmniej część zadań z widowiska pokrywa się z dyscyplinami w crossfitowych zmaganiach. W spopularyzowaniu crossfitu może pomóc tom Richa Froninga (ghost: David Thomas) „Pierwszy. Tajemnica zwycięstwa”.
Autor, jak wszyscy sportowi współautorzy własnych autobiograficznych tomów, wykorzystuje książkę jako okazję do zareklamowania siebie i swojej dyscypliny. Froning nie jest tu wyjątkiem, jednak więcej uwagi poświęca również własnej rodzinie oraz religijnemu przełomowi. Na szczęście nie popada w kaznodziejskie tony, bo to prawdopodobnie zniechęciłoby do niego odbiorców. Wyjaśnia za to, jaką rolę w jego codzienności pełni głęboka wiara. Froning od początku przygotowania do crossfitu widzi w sposobie wychowania. Jako dziecko otrzymywał zwłaszcza od ojca i często za karę rozmaite prace wzmacniające tężyznę fizyczną. Sporo zajęć z dzieciństwa miało potem łatwe przełożenie na wyzwania z crossfitu, autor nie doszukuje się w swoich sukcesach śladów wyjątkowego talentu. Jego młodość naznaczyły też inne wydarzenia – zwłaszcza śmierć bliskich kuzynów. O takich faktach opowiada na początku książki. Kiedy przejdzie do samego crossfitu, może budzić u odbiorców zdumienie: jak można czerpać przyjemność z uprawiania podobnych sportów? Tutaj Froning nie musi już szukać urozmaiceń – adrenaliny czytelnikom dostarczy choćby sama zmienność programów zawodów. W wielu wypadkach to wielka niewiadoma dla sportowców, a dobór ćwiczeń do wykonania świadczy o (złośliwej) pomysłowości organizatorów.
Autor wymienia zatem kolejne zadania i wskazuje przy okazji swoje słabe punkty, żeby wzmocnić dynamikę tekstu. Opowiada obrazowo, ale też zasypuje czytelników szczegółami na temat liczby powtórzeń czy dodatkowych utrudnień. Dokonuje też przekładów – ponieważ zwykli odbiorcy nie muszą znać się na tajnikach sportu, wyjaśnia, co jest potrzebne do prawidłowego wykonania określonych ćwiczeń lub – na czym polega wyzwanie. Żeby książka nie zamieniła się w sportową wyliczankę, Froning co pewien czas powraca do tematu swoich bliskich (pisze dużo o żonie oraz o matce). Nie zapomina i o kwestii wiary – tłumaczy pochodzenie swoich tatuaży, mówi o duchowej przemianie i o znaczeniu Boga w życiu. Nikogo nie namawia do pójścia w swoje ślady, nawet zaznacza, że nie chce przekonywać – ale podkreśla też, że dobrze czuje się, nie ukrywając znaczenia religii. Traktuje tom również trochę jak okazję do dawania świadectwa wiary, ale nie robi tego w sposób męczący. Znacznie bardziej tendencyjnie wypada fragment o czystości w sporcie – jakby kwestia dopingu była obowiązkową częścią sportowej biografii. Froning zachowuje się tu tak, jakby za wszelką cenę chciał odsunąć od siebie podejrzenia o stosowanie niedozwolonych środków – a nie ma takiej potrzeby.
„Pierwszy” to również reklama samego crossfitu. Wielu ludziom uświadomi, czym jest ten sport. Froning przekonuje, że każdy, niezależnie od wieku i umiejętności, może rozpocząć regularne treningi. Jako współwłaściciel klubu crossfit i propagator tej dyscypliny działa na rzecz promowania zdrowego wysiłku fizycznego. Pojawia się w tomie nawet wyjaśnienie pojęć związanych z zadaniami dla ćwiczących, czy zestawy ćwiczeń pozwalających na porównanie sprawności fizycznej – jednak w warunkach domowych część z nich byłaby trudna do wykonania. Ale kto zainteresuje się crossfitem, ten znajdzie sposób, by go uprawiać.
piątek, 19 września 2014
Malcolm Gladwell: Dawid i Goliat. Jak skazani na niepowodzenie mogą pokonać gigantów
Znak, Kraków 2014.
Walka
Przypadek Dawida w starciu z Goliatem staje się w tomie Malcolma Gladwella narzędziem do analizowania trudnych do zrozumienia zjawisk. Autor z niemałą satysfakcją przygląda się sytuacjom, w którym ludzie osiągnęli sukces mimo braku sprzyjających okoliczności oraz momentom, w którym nie powiodło się skazanym na sukces. „Dawid i Goliat” to przegląd rozmaitych życiowych perypetii bohaterów z różnych warstw społecznych i o różnych aspiracjach. W roli groźnego i przerażającego przeciwnika występują czasami własne ograniczenia, czasami wielkie firmy czy przyzwyczajenia lub przekonania społeczeństwa. Gladwell pokazuje, jak genialnym trenerem może zostać ktoś, kto nigdy nie grał w koszykówkę – i że nadmiar pieniędzy może być tak samo deprymujący jak ich brak. Sprawdza, dlaczego niektórym dyslektykom udało się zrobić oszałamiającą karierę w świecie, gdzie umiejętność czytania i pisania wydaje się niezbędna (przy okazji rozwiewa mit dyslektyków jako tych, którzy robią błędy ortograficzne). Tłumaczy, jakie znaczenie ma liczba dzieci w klasie dla ich postępów w nauce i prowokuje do zastanowienia, czy lepiej być przeciętnym studentem prestiżowej uczelni, czy najlepszym – przeciętnej. Odwołuje się do bezwzględnych statystyk i do działań wizjonerów, szuka przykładów w różnych dziedzinach życia i wśród ludzi w różnym wieku. Czasem jeden przykład służy autorowi do lepszego zilustrowania drugiego, nigdy jednak nie ma między nimi symetrii. Gladwell ostrożnie wprowadza teorie psychologiczne i socjologiczne – najbardziej zajmuje go przedstawianie obrazków z życia wziętych.
Bardzo dba autor o to, by dokładnie zaprezentować czytelnikom istotę walki w każdym konkretnym przypadku. Sporo uwagi poświęca zasadom tej, często metaforycznej, potyczki, zależy mu na tym, żeby nawet czytelnicy niemający pojęcia o regułach z danej dziedziny mogli w pełni zrozumieć problem. Samo przedstawianie kolejnych indywidualnych historii trwa zatem dosyć długo i momentami zamienia się niemal w opowiadanie. Autor cytuje swoich bohaterów, szuka komentarzy do ich przeżyć i prezentuje ich doświadczenia znacznie dokładniej niż to przyjęte w publikacjach z zakresu psychologii. Ale ta drobiazgowość pomaga mu potem w bardziej obrazowym połączeniu wyzwań i ograniczeń. Tak jak Dawid i Goliat stają się (zwłaszcza po obszernym na ten temat wprowadzeniu) metaforą czytelną dla odbiorców, tak czytelne muszą być też jednostkowe przypadki opisywane w tej książce.
Wiadomo, że indywidualne doświadczenia, historie z życia wzięte, nie będą tak spektakularne jak pojedynek Dawida i Goliata – zwłaszcza że utrudnienia często znajdują się w psychice bohaterów. To własne ograniczenia, najgorsze do pokonania. Malcolm Gladwell jednak stara się przede wszystkim udowodnić czytelnikom, że przeszkody mogą być prawdziwym błogosławieństwem, bo paradoksalnie zmuszą do większego wysiłku, kreatywności i pracy – co zaowocuje także bardziej spektakularnymi sukcesami. Autor przytacza w tej książce sytuacje, które każdy bez wahania oceni jako niepożądane – i tłumaczy, jaki jest ich pozytywny wpływ na człowieka. Wyjaśnia, że nie zawsze wybór jest tak oczywisty, jakby się wydawało. „Dawid i Goliat” to publikacja pozwalająca na przewartościowanie poglądów. Tutaj największe korzyści odnosi się z największych przeszkód. Malcolm Gladwell dzięki urozmaiceniu tematycznemu do swojej książki przyciągnie wielu odbiorców. Nie daje łatwych recept, ale pozwala się zastanowić nad możliwością przekształcenia słabych stron w silne punkty i to niezależnie od charakteru czy poglądów otoczenia. Da się „Dawida i Goliata” wykorzystać też do pracy nad sobą.
Walka
Przypadek Dawida w starciu z Goliatem staje się w tomie Malcolma Gladwella narzędziem do analizowania trudnych do zrozumienia zjawisk. Autor z niemałą satysfakcją przygląda się sytuacjom, w którym ludzie osiągnęli sukces mimo braku sprzyjających okoliczności oraz momentom, w którym nie powiodło się skazanym na sukces. „Dawid i Goliat” to przegląd rozmaitych życiowych perypetii bohaterów z różnych warstw społecznych i o różnych aspiracjach. W roli groźnego i przerażającego przeciwnika występują czasami własne ograniczenia, czasami wielkie firmy czy przyzwyczajenia lub przekonania społeczeństwa. Gladwell pokazuje, jak genialnym trenerem może zostać ktoś, kto nigdy nie grał w koszykówkę – i że nadmiar pieniędzy może być tak samo deprymujący jak ich brak. Sprawdza, dlaczego niektórym dyslektykom udało się zrobić oszałamiającą karierę w świecie, gdzie umiejętność czytania i pisania wydaje się niezbędna (przy okazji rozwiewa mit dyslektyków jako tych, którzy robią błędy ortograficzne). Tłumaczy, jakie znaczenie ma liczba dzieci w klasie dla ich postępów w nauce i prowokuje do zastanowienia, czy lepiej być przeciętnym studentem prestiżowej uczelni, czy najlepszym – przeciętnej. Odwołuje się do bezwzględnych statystyk i do działań wizjonerów, szuka przykładów w różnych dziedzinach życia i wśród ludzi w różnym wieku. Czasem jeden przykład służy autorowi do lepszego zilustrowania drugiego, nigdy jednak nie ma między nimi symetrii. Gladwell ostrożnie wprowadza teorie psychologiczne i socjologiczne – najbardziej zajmuje go przedstawianie obrazków z życia wziętych.
Bardzo dba autor o to, by dokładnie zaprezentować czytelnikom istotę walki w każdym konkretnym przypadku. Sporo uwagi poświęca zasadom tej, często metaforycznej, potyczki, zależy mu na tym, żeby nawet czytelnicy niemający pojęcia o regułach z danej dziedziny mogli w pełni zrozumieć problem. Samo przedstawianie kolejnych indywidualnych historii trwa zatem dosyć długo i momentami zamienia się niemal w opowiadanie. Autor cytuje swoich bohaterów, szuka komentarzy do ich przeżyć i prezentuje ich doświadczenia znacznie dokładniej niż to przyjęte w publikacjach z zakresu psychologii. Ale ta drobiazgowość pomaga mu potem w bardziej obrazowym połączeniu wyzwań i ograniczeń. Tak jak Dawid i Goliat stają się (zwłaszcza po obszernym na ten temat wprowadzeniu) metaforą czytelną dla odbiorców, tak czytelne muszą być też jednostkowe przypadki opisywane w tej książce.
Wiadomo, że indywidualne doświadczenia, historie z życia wzięte, nie będą tak spektakularne jak pojedynek Dawida i Goliata – zwłaszcza że utrudnienia często znajdują się w psychice bohaterów. To własne ograniczenia, najgorsze do pokonania. Malcolm Gladwell jednak stara się przede wszystkim udowodnić czytelnikom, że przeszkody mogą być prawdziwym błogosławieństwem, bo paradoksalnie zmuszą do większego wysiłku, kreatywności i pracy – co zaowocuje także bardziej spektakularnymi sukcesami. Autor przytacza w tej książce sytuacje, które każdy bez wahania oceni jako niepożądane – i tłumaczy, jaki jest ich pozytywny wpływ na człowieka. Wyjaśnia, że nie zawsze wybór jest tak oczywisty, jakby się wydawało. „Dawid i Goliat” to publikacja pozwalająca na przewartościowanie poglądów. Tutaj największe korzyści odnosi się z największych przeszkód. Malcolm Gladwell dzięki urozmaiceniu tematycznemu do swojej książki przyciągnie wielu odbiorców. Nie daje łatwych recept, ale pozwala się zastanowić nad możliwością przekształcenia słabych stron w silne punkty i to niezależnie od charakteru czy poglądów otoczenia. Da się „Dawida i Goliata” wykorzystać też do pracy nad sobą.
czwartek, 18 września 2014
Gunilla Bergström: Kto straszy, Albercie?
Zakamarki, Poznań 2014.
Sposób na ducha
Strachy i potwory to istoty zaludniające dziecięcą wyobraźnię od zawsze – a za sprawą brutalizacji kreskówek ich obecność zostaje zintensyfikowana. Autorzy pozycji z literatury czwartej co pewien czas próbują zatem znaleźć sposób na ograniczanie lęków związanych z wytworami fantazji. Jeden z lepszych przepisów znalazła Gunilla Bergström w tomiku „Kto straszy, Albercie”. Po raz pierwszy historyjka ta ujrzała światło dzienne trzydzieści lat temu, a do dzisiaj przydawać się może najmłodszym. Co więcej – nie zestarzeje się szybko, bo autorka postawiła na ponadczasowy charakter opowieści. Każdy maluch przechodzi etap strachu przed wyimaginowanymi potworami. Dobrze więc wiedzieć, jak zaradzić temu problemowi.
Albert ma pięć lat i doskonale wie, że duchy ani inne potwory nie istnieją. Wie to ponad wszelką wątpliwość. Ale gdyby istniały… na wszelki wypadek Albert woli unikać ciemności. Ciemna piwnica, ciemny pokój, ulica, kiedy zapada zmrok – wszędzie tam mogłyby czaić się duchy, gdyby, oczywiście, istniały. Ostrożności nigdy za wiele. Na szczęście tata Alberta zna hasło odstraszające duchy i potwory. Kiedy Albert pozna to hasło, właściwie magiczne zaklęcie, duchy nie będą już dla niego groźne.
Autorka w tym tomiku daje dzieciom kilka możliwości obrony przed wytworami własnej wyobraźni. Po pierwsze – zajmuje ich myśli. Dzieci mają skoncentrować się na konkretnym zaklęciu, co oddali panikę i pozwoli na bardziej racjonalną ocenę sytuacji. Po drugie – wprowadza krzepiące zapewnienia, że duchy i potwory nie istnieją. To coś, co każdy maluch wiele razy słyszał od swoich rodziców – ale nie zaszkodzi powtórzenie tego w tomiku. Zwłaszcza że autorytetem okazuje się tu rówieśnik i jego tata – bohaterowie, którzy już wiele trudności razem pokonali. Po trzecie natomiast – istnieje jeszcze rozwiązanie, gdy poprzednie metody zawiodą. Kiedy pewność, że duchów nie ma nie przekonuje, kiedy zaklęcie nie odstraszy zadziwiająco materialnego potwora… wystarczy spokojnie sprawdzić, co pobudziło wyobraźnię i wywołało strach. Tak jak w przypadku prania na balkonie. Teraz już Albert wie, że nie warto się bać wymyślonych zjaw. A duchy przecież nie istnieją.
„Kto straszy, Albercie?” to książeczka o konkretnym przeznaczeniu. Ma podpowiedzieć najmłodszym, jak radzić sobie z rozmaitymi lękami – i swoje zadanie spełnia znakomicie, o czym świadczy między innymi popularność całej serii Zakamarków. Albert to bohater daleki od ideału, za to bliski dzieciom ze względu na liczne popełniane błędy. Przeżywa to wszystko, co niepokoi maluchy, staje się zatem przewodnikiem po codzienności. Ten tomik porusza bardzo ważny temat – przyda się nie tylko kilkulatkom, ale i ich rodzicom. Alert przecież własnym przykładem najlepiej wszystko wyjaśni.
Często pojawiają się tutaj na ilustracjach ciemne „nocne” kolory: w końcu książka „Kto straszy, Albercie” dotyczy strachów, które budzą się w wyobraźni pod wpływem ciemności. Nie ma tu przerażających obrazów ani scen, które wywołają strach dzieci, w końcu chodzi o złagodzenie problemu potworów. Warto też zwrócić uwagę na kolaże: autorka w warstwie graficznej wykorzystuje zdjęcia i zmiany faktur, żeby podkreślać niesamowitość otoczenia. Udane połączenie prostej i naiwnej kreski z plamami koloru i odwołaniami do prawdziwego życia sprawia, że maluchy chętniej będą oglądać przygody Alberta.
„Kto straszy, Albercie” to książka bardzo pomysłowa. Odnosi się do tematu bliskiego dzieciom i rodzicom i podsuwa im dobre rozwiązania. Po takiej lekturze znikną bezsensowne strachy, najmłodsi nauczą się ze spokojem podchodzić do nieoczekiwanych zjawisk. Autorka zyska zaufanie odbiorców, a dorośli otrzymają pomoc w wyjaśnianiu dzieciom znaczenia fantazji przy nieracjonalnych obawach. Z książką „Kto straszy, Albercie?” wszystkie wyobrażone potwory natychmiast znikną. To idealna odtrutka na wszelkie strachy.
Sposób na ducha
Strachy i potwory to istoty zaludniające dziecięcą wyobraźnię od zawsze – a za sprawą brutalizacji kreskówek ich obecność zostaje zintensyfikowana. Autorzy pozycji z literatury czwartej co pewien czas próbują zatem znaleźć sposób na ograniczanie lęków związanych z wytworami fantazji. Jeden z lepszych przepisów znalazła Gunilla Bergström w tomiku „Kto straszy, Albercie”. Po raz pierwszy historyjka ta ujrzała światło dzienne trzydzieści lat temu, a do dzisiaj przydawać się może najmłodszym. Co więcej – nie zestarzeje się szybko, bo autorka postawiła na ponadczasowy charakter opowieści. Każdy maluch przechodzi etap strachu przed wyimaginowanymi potworami. Dobrze więc wiedzieć, jak zaradzić temu problemowi.
Albert ma pięć lat i doskonale wie, że duchy ani inne potwory nie istnieją. Wie to ponad wszelką wątpliwość. Ale gdyby istniały… na wszelki wypadek Albert woli unikać ciemności. Ciemna piwnica, ciemny pokój, ulica, kiedy zapada zmrok – wszędzie tam mogłyby czaić się duchy, gdyby, oczywiście, istniały. Ostrożności nigdy za wiele. Na szczęście tata Alberta zna hasło odstraszające duchy i potwory. Kiedy Albert pozna to hasło, właściwie magiczne zaklęcie, duchy nie będą już dla niego groźne.
Autorka w tym tomiku daje dzieciom kilka możliwości obrony przed wytworami własnej wyobraźni. Po pierwsze – zajmuje ich myśli. Dzieci mają skoncentrować się na konkretnym zaklęciu, co oddali panikę i pozwoli na bardziej racjonalną ocenę sytuacji. Po drugie – wprowadza krzepiące zapewnienia, że duchy i potwory nie istnieją. To coś, co każdy maluch wiele razy słyszał od swoich rodziców – ale nie zaszkodzi powtórzenie tego w tomiku. Zwłaszcza że autorytetem okazuje się tu rówieśnik i jego tata – bohaterowie, którzy już wiele trudności razem pokonali. Po trzecie natomiast – istnieje jeszcze rozwiązanie, gdy poprzednie metody zawiodą. Kiedy pewność, że duchów nie ma nie przekonuje, kiedy zaklęcie nie odstraszy zadziwiająco materialnego potwora… wystarczy spokojnie sprawdzić, co pobudziło wyobraźnię i wywołało strach. Tak jak w przypadku prania na balkonie. Teraz już Albert wie, że nie warto się bać wymyślonych zjaw. A duchy przecież nie istnieją.
„Kto straszy, Albercie?” to książeczka o konkretnym przeznaczeniu. Ma podpowiedzieć najmłodszym, jak radzić sobie z rozmaitymi lękami – i swoje zadanie spełnia znakomicie, o czym świadczy między innymi popularność całej serii Zakamarków. Albert to bohater daleki od ideału, za to bliski dzieciom ze względu na liczne popełniane błędy. Przeżywa to wszystko, co niepokoi maluchy, staje się zatem przewodnikiem po codzienności. Ten tomik porusza bardzo ważny temat – przyda się nie tylko kilkulatkom, ale i ich rodzicom. Alert przecież własnym przykładem najlepiej wszystko wyjaśni.
Często pojawiają się tutaj na ilustracjach ciemne „nocne” kolory: w końcu książka „Kto straszy, Albercie” dotyczy strachów, które budzą się w wyobraźni pod wpływem ciemności. Nie ma tu przerażających obrazów ani scen, które wywołają strach dzieci, w końcu chodzi o złagodzenie problemu potworów. Warto też zwrócić uwagę na kolaże: autorka w warstwie graficznej wykorzystuje zdjęcia i zmiany faktur, żeby podkreślać niesamowitość otoczenia. Udane połączenie prostej i naiwnej kreski z plamami koloru i odwołaniami do prawdziwego życia sprawia, że maluchy chętniej będą oglądać przygody Alberta.
„Kto straszy, Albercie” to książka bardzo pomysłowa. Odnosi się do tematu bliskiego dzieciom i rodzicom i podsuwa im dobre rozwiązania. Po takiej lekturze znikną bezsensowne strachy, najmłodsi nauczą się ze spokojem podchodzić do nieoczekiwanych zjawisk. Autorka zyska zaufanie odbiorców, a dorośli otrzymają pomoc w wyjaśnianiu dzieciom znaczenia fantazji przy nieracjonalnych obawach. Z książką „Kto straszy, Albercie?” wszystkie wyobrażone potwory natychmiast znikną. To idealna odtrutka na wszelkie strachy.
środa, 17 września 2014
John Green: 19 razy Katherine
Bukowy Las, Wrocław 2014.
Wspomnienia matematyczne
I znowu John Green wiek dojrzewania przekuwa na przygodę życia, całkowicie odmienną od historii z poprzednich książek, i znowu zdobędzie sobie rzeszę wiernych fanów, jak w przypadku tomu „Gwiazd naszych wina”. Książka „19 razy Katherine” to literacka pułapka, sposób na uwiedzenie odbiorców i zapewnienie im narracji, której nie zapomną. Mimo oderwania od zwyczajności, mimo szeregu postaci dalekich od przeciętnej, Green uniwersalizuje uczucia. A potem znajduje dla nich arcyciekawą oprawę.
Colin był kiedyś cudownym dzieckiem. Właśnie ukończył szkołę średnią i może popisać się imponującą pamięcią. Zna wiele języków, na zawołanie sypie encyklopedycznymi danymi z różnych dziedzin, ale nie udało mu się zgłębić tajemnicy związków z dziewczynami. Dziewiętnaście razy był porzucany przez partnerki o imieniu Katherine – żadna nie była w stanie dłużej znieść dziwactw Colina. Sam Colin zresztą nad relacjami międzyludzkimi zbytnio się nie zastanawia. Wystarczy mu jeden sprawdzony przyjaciel, Hassan – łącznik ze światem i jedyny, który ma wystarczająco dużo cierpliwości (i własnych dziwactw), by stale znosić towarzystwo Colina. Colin i Hassan wybierają się w podróż po Ameryce. Muszą oderwać się od przyziemnych spraw i nabrać dystansu do problemów, zanim zaczną dorosłe i odpowiedzialne życie. Wyprawę Colin traktuje też jak szansę do stworzenia wielkiego matematycznego wzoru. Z jego pomocą będzie mógł przewidzieć przyszłość par – i zrozumieć zachowanie kolejnych Katherine. Zależności między Porzucającymi i Porzucanymi dają się wprawdzie przedstawić w formie wykresu, ale całość wymaga dopracowania. I wtedy chłopcy spotykają Lindsey.
U Johna Greena ten akurat motyw wydaje się stały i ostatnia „nieodpowiedzialna” (i zarazem pierwsza w pełni samodzielna) podróż to dla nastoletnich bohaterów szansa na wyrwanie się spod kurateli rodziców, zyskanie potrzebnej swobody i przeżywanie wydarzeń, które zmienią sposób postrzegania świata. Dobrze zrealizowana wyprawa umożliwia poznanie siebie. Bohaterowie Greena mają to szczęście, że trafiają na oryginalnych i wartościowych rówieśników, dzięki którym ich życie się dopełnia. Ale nie ma tu prawienia morałów ani teoretyzowania. Młodzi ludzie decydują się na odważne i nietendencyjne działania, robią swoje i są w stosunku do siebie szczerzy, bo zwykle zajmują się własnymi problemami zamiast angażować w nowe relacje. To prowadzi do oczyszczenia atmosfery i do budowania w konsekwencji czegoś wymarzonego.
W „19 razy Katherine” cieszą zwłaszcza udane sylwetki bohaterów. Colin układa anagramy (Magda Białoń-Chalecka musiała się trochę namęczyć, żeby wypadło to naturalnie). Hassan sprowadza młodego geniusza na ziemię. Od czasu do czasu w tle pojawiają się ślady różnych Katherine – jeden z dowodów na oryginalność pomysłów Greena. Ta powieść jest następną historią wykorzystującą tęsknotę za młodością i szaleństwami – mimo że Colin szaleństw w powszechnym rozumieniu popełniać nawet nie potrafi. Ale John Green w swojej prozie wykorzystuje pragnienie prawdziwej przygody uczuciowej, funduje czytelnikom wakacje od codzienności i przenosi ich do sfery, w której bardzo chcieliby się znaleźć, nawet jeśli przed lekturą nie zdawali sobie z tego sprawy. „19 razy Katherine” jest kolejną historią Greena, której fabuła długo jeszcze będzie powracać do odbiorców. Z wielu możliwych scenariuszy historii o dojrzewaniu i idealizowanej miłości Green wybiera takie, o których nikomu nawet się nie śniło. Tę historię okrasza jeszcze kąśliwym humorem i zamienia lekturę w przeżycie.
Wspomnienia matematyczne
I znowu John Green wiek dojrzewania przekuwa na przygodę życia, całkowicie odmienną od historii z poprzednich książek, i znowu zdobędzie sobie rzeszę wiernych fanów, jak w przypadku tomu „Gwiazd naszych wina”. Książka „19 razy Katherine” to literacka pułapka, sposób na uwiedzenie odbiorców i zapewnienie im narracji, której nie zapomną. Mimo oderwania od zwyczajności, mimo szeregu postaci dalekich od przeciętnej, Green uniwersalizuje uczucia. A potem znajduje dla nich arcyciekawą oprawę.
Colin był kiedyś cudownym dzieckiem. Właśnie ukończył szkołę średnią i może popisać się imponującą pamięcią. Zna wiele języków, na zawołanie sypie encyklopedycznymi danymi z różnych dziedzin, ale nie udało mu się zgłębić tajemnicy związków z dziewczynami. Dziewiętnaście razy był porzucany przez partnerki o imieniu Katherine – żadna nie była w stanie dłużej znieść dziwactw Colina. Sam Colin zresztą nad relacjami międzyludzkimi zbytnio się nie zastanawia. Wystarczy mu jeden sprawdzony przyjaciel, Hassan – łącznik ze światem i jedyny, który ma wystarczająco dużo cierpliwości (i własnych dziwactw), by stale znosić towarzystwo Colina. Colin i Hassan wybierają się w podróż po Ameryce. Muszą oderwać się od przyziemnych spraw i nabrać dystansu do problemów, zanim zaczną dorosłe i odpowiedzialne życie. Wyprawę Colin traktuje też jak szansę do stworzenia wielkiego matematycznego wzoru. Z jego pomocą będzie mógł przewidzieć przyszłość par – i zrozumieć zachowanie kolejnych Katherine. Zależności między Porzucającymi i Porzucanymi dają się wprawdzie przedstawić w formie wykresu, ale całość wymaga dopracowania. I wtedy chłopcy spotykają Lindsey.
U Johna Greena ten akurat motyw wydaje się stały i ostatnia „nieodpowiedzialna” (i zarazem pierwsza w pełni samodzielna) podróż to dla nastoletnich bohaterów szansa na wyrwanie się spod kurateli rodziców, zyskanie potrzebnej swobody i przeżywanie wydarzeń, które zmienią sposób postrzegania świata. Dobrze zrealizowana wyprawa umożliwia poznanie siebie. Bohaterowie Greena mają to szczęście, że trafiają na oryginalnych i wartościowych rówieśników, dzięki którym ich życie się dopełnia. Ale nie ma tu prawienia morałów ani teoretyzowania. Młodzi ludzie decydują się na odważne i nietendencyjne działania, robią swoje i są w stosunku do siebie szczerzy, bo zwykle zajmują się własnymi problemami zamiast angażować w nowe relacje. To prowadzi do oczyszczenia atmosfery i do budowania w konsekwencji czegoś wymarzonego.
W „19 razy Katherine” cieszą zwłaszcza udane sylwetki bohaterów. Colin układa anagramy (Magda Białoń-Chalecka musiała się trochę namęczyć, żeby wypadło to naturalnie). Hassan sprowadza młodego geniusza na ziemię. Od czasu do czasu w tle pojawiają się ślady różnych Katherine – jeden z dowodów na oryginalność pomysłów Greena. Ta powieść jest następną historią wykorzystującą tęsknotę za młodością i szaleństwami – mimo że Colin szaleństw w powszechnym rozumieniu popełniać nawet nie potrafi. Ale John Green w swojej prozie wykorzystuje pragnienie prawdziwej przygody uczuciowej, funduje czytelnikom wakacje od codzienności i przenosi ich do sfery, w której bardzo chcieliby się znaleźć, nawet jeśli przed lekturą nie zdawali sobie z tego sprawy. „19 razy Katherine” jest kolejną historią Greena, której fabuła długo jeszcze będzie powracać do odbiorców. Z wielu możliwych scenariuszy historii o dojrzewaniu i idealizowanej miłości Green wybiera takie, o których nikomu nawet się nie śniło. Tę historię okrasza jeszcze kąśliwym humorem i zamienia lekturę w przeżycie.
wtorek, 16 września 2014
Charles Bukowski: Najpiękniejsza dziewczyna w mieście
Noir sur Blanc, Warszawa 2014.
Samotność
Charles Bukowski w swojej prozie zapewnia odwrotność tego, co kojarzy się ze sztuką piękną i wzniosłą. Zniża się do najbardziej prymitywnych instynktów, wulgarności i upodlenia niemal już ostatecznego. W takim kontekście umieszcza swoje alter ego, Bukowskiego, najlepszego pisarza Ameryki. Bukowski jest tym, który przetestuje wszystkie nielegalne rozrywki – i dla którego sens życia polega na pijaństwie i pieprzeniu. Bukowski z opowiadań dno osiąga właściwie za każdym razem, ale nie jest to pretekst do wyrzutów sumienia czy chęci poprawy – uzależnienie od tego trybu życia nie doprowadzi już do szczęścia.
A bardzo krótkie historie z tomu „Najpiękniejsza dziewczyna w mieście” w zawoalowany sposób do tego właśnie zmierzają. Dramat bohatera polega na niemożności zaspokojenia obsesyjnych pragnień. Tu każdy bohater przegrywa już na starcie – z innymi ludźmi, zwykle przedstawicielami półświatka oraz z własnymi żądzami. Prymitywne chucie za każdym razem mają ten sam finał – i nieważne, czy Bukowski pisze o seksie grupowym, samogwałcie, nekrofilii czy pedofilii. Wszelkie wynaturzenia, które czyni tematem kolejnych opowiadań, służą w efekcie do zaprezentowania bezradności. Mężczyzna ulega najniższym instynktom, świadomy, że prowadzi to wyłącznie do autodestrukcji. Ale w tym zdegenerowanym świecie nie ma już miejsca na normalność. Bukowski na światło dzienne wydobywa to, co w człowieku najgorsze – i co skrywane starannie przez kulturę. U niego międzyludzkie relacje zostają przewartościowane i przełożone na język pożądania wolnego od dobroci.
Oznacza to, że fabuła w kolejnych opowiadaniach z książki prowadzi do ściśle określonych zachowań. To nie jest zbiór dla wrażliwych i delikatnych czytelników, to proza bardzo brutalna, bezkompromisowa i ostra. Przy Bukowskim nie trzeba się zastanawiać nad językowym ubóstwem – tu nie ma miejsca na peryfrazy i eufemizmy, a autor bez trudu nazywa doświadczenia postaci, zwłaszcza te ekstremalne. Jego opowiadania zalewa morze spermy i krwi, a uczucia – poza postkoitalnym smutkiem – nie mają racji bytu. Ale chociaż za każdym razem cel jest wyraźnie określony, Charles Bukowski nigdy nie powtarza raz wykorzystanego pomysłu. Przy operowaniu stałym zasobem określeń i przy jednorodności tematycznej udaje mu się za każdym razem inaczej prowadzić relację. W tej prozie bardzo liczą się błyskotliwe spostrzeżenia, drobne frazy o aforystycznym charakterze. Lektura „Najpiękniejszej dziewczyny w mieście” polegać będzie również na wychwytywaniu takich konstrukcji.
Charles Bukowski posługuje się dynamicznymi frazami. W jego opowiadaniach olbrzymią rolę odgrywają wykrzyknienia i dialogi – te drugie często polegają na przerzucani się drobnymi hasłami, to silnie nacechowane emocjonalnie wypowiedzi. Paradoksalnie, chociaż autor koncentruje się na cierpieniach bohatera i nie interesują go odczucia drugiej strony, traktowanej przedmiotowo, to w rozmowach próbuje zawrzeć najwięcej emocji i silnych przeżyć. Rozrywa frazy, nie dba o poprawny ich zapis – wszystko podporządkowuje rytmowi prozy. Najbardziej zależy mu na przedstawieniu plastyczności narracji, to tu uwidacznia się najpełniej jego pisarski talent. Bukowski zna wagę słowa i temu poświęca wiele uwagi. Dzisiaj jego opowiadania rzadko już będą szokować czy budzić protesty. Warto jednak porównać celność spostrzeżeń Bukowskiego z prymitywnymi często i pozbawionymi wartości artystycznej dzisiejszymi prowokacjami pseudoliteratów. „Najpiękniejsza dziewczyna w mieście” to książka drażniąca i wymagająca od czytelników dużego zaangażowania w tekst i dużego dystansu do opisywanych wydarzeń. Bukowski wciąż wyzwala żywe emocje.
Samotność
Charles Bukowski w swojej prozie zapewnia odwrotność tego, co kojarzy się ze sztuką piękną i wzniosłą. Zniża się do najbardziej prymitywnych instynktów, wulgarności i upodlenia niemal już ostatecznego. W takim kontekście umieszcza swoje alter ego, Bukowskiego, najlepszego pisarza Ameryki. Bukowski jest tym, który przetestuje wszystkie nielegalne rozrywki – i dla którego sens życia polega na pijaństwie i pieprzeniu. Bukowski z opowiadań dno osiąga właściwie za każdym razem, ale nie jest to pretekst do wyrzutów sumienia czy chęci poprawy – uzależnienie od tego trybu życia nie doprowadzi już do szczęścia.
A bardzo krótkie historie z tomu „Najpiękniejsza dziewczyna w mieście” w zawoalowany sposób do tego właśnie zmierzają. Dramat bohatera polega na niemożności zaspokojenia obsesyjnych pragnień. Tu każdy bohater przegrywa już na starcie – z innymi ludźmi, zwykle przedstawicielami półświatka oraz z własnymi żądzami. Prymitywne chucie za każdym razem mają ten sam finał – i nieważne, czy Bukowski pisze o seksie grupowym, samogwałcie, nekrofilii czy pedofilii. Wszelkie wynaturzenia, które czyni tematem kolejnych opowiadań, służą w efekcie do zaprezentowania bezradności. Mężczyzna ulega najniższym instynktom, świadomy, że prowadzi to wyłącznie do autodestrukcji. Ale w tym zdegenerowanym świecie nie ma już miejsca na normalność. Bukowski na światło dzienne wydobywa to, co w człowieku najgorsze – i co skrywane starannie przez kulturę. U niego międzyludzkie relacje zostają przewartościowane i przełożone na język pożądania wolnego od dobroci.
Oznacza to, że fabuła w kolejnych opowiadaniach z książki prowadzi do ściśle określonych zachowań. To nie jest zbiór dla wrażliwych i delikatnych czytelników, to proza bardzo brutalna, bezkompromisowa i ostra. Przy Bukowskim nie trzeba się zastanawiać nad językowym ubóstwem – tu nie ma miejsca na peryfrazy i eufemizmy, a autor bez trudu nazywa doświadczenia postaci, zwłaszcza te ekstremalne. Jego opowiadania zalewa morze spermy i krwi, a uczucia – poza postkoitalnym smutkiem – nie mają racji bytu. Ale chociaż za każdym razem cel jest wyraźnie określony, Charles Bukowski nigdy nie powtarza raz wykorzystanego pomysłu. Przy operowaniu stałym zasobem określeń i przy jednorodności tematycznej udaje mu się za każdym razem inaczej prowadzić relację. W tej prozie bardzo liczą się błyskotliwe spostrzeżenia, drobne frazy o aforystycznym charakterze. Lektura „Najpiękniejszej dziewczyny w mieście” polegać będzie również na wychwytywaniu takich konstrukcji.
Charles Bukowski posługuje się dynamicznymi frazami. W jego opowiadaniach olbrzymią rolę odgrywają wykrzyknienia i dialogi – te drugie często polegają na przerzucani się drobnymi hasłami, to silnie nacechowane emocjonalnie wypowiedzi. Paradoksalnie, chociaż autor koncentruje się na cierpieniach bohatera i nie interesują go odczucia drugiej strony, traktowanej przedmiotowo, to w rozmowach próbuje zawrzeć najwięcej emocji i silnych przeżyć. Rozrywa frazy, nie dba o poprawny ich zapis – wszystko podporządkowuje rytmowi prozy. Najbardziej zależy mu na przedstawieniu plastyczności narracji, to tu uwidacznia się najpełniej jego pisarski talent. Bukowski zna wagę słowa i temu poświęca wiele uwagi. Dzisiaj jego opowiadania rzadko już będą szokować czy budzić protesty. Warto jednak porównać celność spostrzeżeń Bukowskiego z prymitywnymi często i pozbawionymi wartości artystycznej dzisiejszymi prowokacjami pseudoliteratów. „Najpiękniejsza dziewczyna w mieście” to książka drażniąca i wymagająca od czytelników dużego zaangażowania w tekst i dużego dystansu do opisywanych wydarzeń. Bukowski wciąż wyzwala żywe emocje.
poniedziałek, 15 września 2014
René Goscinny, Jean-Jacques Sempé: Wakacje Mikołajka
Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.
Śmiech na plaży
Mikołajek zawsze dokazuje w szkole. Ale kiedy rok szkolny się kończy, nie kończą się wybryki małego ucznia. To raczej okazja do nowych psot, innych tematycznie, za to humorystycznie niezmiennych. „Wakacje Mikołajka” są przeglądem przygód i doświadczeń podczas rozmaitych wyjazdów. Teraz Mikołajek do rozpaczy może doprowadzać mamę i tatę oraz wychowawców kolonijnych. Nie jest w tym odosobniony – doskonale rozumie się z rówieśnikami, którzy zawsze bójkę traktują jak świetną zabawę i nie rozumieją pretensji dorosłych.
Najpierw Mikołajek wyjeżdża na wczasy z rodzicami. Wina za szaleństwa Mikołajka i jego kolegów zawsze spada na tatę. Ale porażkę wychowawczą ponoszą również animatorzy dziecięcych zajęć. Powrót do domu jest jeszcze bardziej bolesny – bo starzy koledzy ze szkoły są jeszcze na wakacjach, a nowi koledzy z wakacji na tych wakacjach pozostali. Rodzice mają dosyć i podejmują ważną decyzję: Mikołajek wyjedzie na obóz. Sam. Wprawdzie po drodze do pociągu stale gubi się walizka, ale to nieistotne – na miejscu jest mnóstwo chłopaków i zapowiedź prawdziwych przygód. Drużynowi muszą się wykazać nie lada cierpliwością, a i tak pod koniec wyjazdu będą mieli zszargane nerwy. W przeciwieństwie do dzieci. „Wakacje Mikołajka” to zestaw wielu katastrof, które mogą się wydarzyć przy pełnych wyobraźni maluchach. Mikołajek na wakacjach nie będzie się nudzić. Zestaw opowiadań, z których każde jest osobną pełną przygodą, spajają dodatkowe zewnętrzne i jednoakapitowe komunikaty.
Dowcip „Mikołajków” wzmacniany jest jeszcze przez prawdziwość opisywanych tu sytuacji. Bez trudu można sobie wyobrazić małego bohatera w podobnych scenkach. Dzięki wiarygodności charakterów i zachowań postaci czytelnicy otrzymają rozrywkę w najlepszym gatunku. Nie znajdzie się tu słabych czy przewidywalnych żartów, autorzy dbają o wysoką jakość historyjek. Udaje im się sztuka trudna do powtórzenia dzisiaj: „Wakacje Mikołajka” spodobają się dzieciom i dorosłym. Dzieciom – ze względu na tempo przygód i bliskość doświadczeń bohatera z ich własnymi przeżyciami. Dorosłym z uwagi na niebywałą trafność obserwacji. Chociaż to Mikołajek prowadzi narrację, potrafi zdobyć się na ironiczny dystans – a dokładniej nieświadomie nawet prezentować nieporozumienia między rodzicami i ich pociechami. Mikołajek dziwi się zdumieniu rodziców. Coś, co będzie oczywiste dla czytelników, dla bohatera zawsze stanowi niespodziankę. Można na różne sposoby analizować komiczne chwyty autorskiego duetu w „Wakacjach Mikołajka”, ale dużo lepiej jest bawić się lekturą. „Wakacje Mikołajka” nie są przeznaczone dla czytelników w określonym wieku, to humor dla każdego – i w dodatku ponadczasowy.
W „Wakacjach Mikołajka” większą uwagę zwraca się na ilustracje. Dominują tu bowiem sceny zbiorowe z mnóstwem dzieci. Na tych rysunkach każdy maluch robi coś innego, co potęguje jeszcze chaos scenki. Jeden rzut oka na obrazek nie wystarczy, żeby odkryć pomysły i żarty autora rysunków. Tu każdemu bohaterowi trzeba by się przyjrzeć z osobna, żeby w pełni bawić się lekturą. Satyryczne rysunki poprawiają humor i bardzo pasują do historii o Mikołajku. Ale o tym fanom serii nie trzeba przypominać. Prawdziwy Mikołajek rozśmiesza kolejne pokolenia odbiorców.
„Wakacje Mikołajka” to książka, której w domowych biblioteczkach zabraknąć nie może. Satyryczny zestaw opowieści o nieznośnym dzieciaku i jego zawsze przegrywających w konfrontacjach rodzicach to idealny pomysł na rozrywkę. Opowieści uruchamiające komizm na wielu płaszczyznach odkrywa się na nowo z każdą lekturą: nie da się za jednym razem odnaleźć wszystkich pomysłów autorów. „Wakacje Mikołajka” to inwestycja – książka, która będzie dorastać z młodymi czytelnikami lub też urzekać dorosłych. Klasyka humoru w pięknym wydaniu to gratka dla odbiorców. „Wakacje Mikołajka” budzą podziw dla zmysłu obserwacji autorów, ale też sprawiają, że dziecięce pomysły utrwalone w krótkich prześmiesznych historyjkach rozbawią największych ponuraków. Nasza Księgarnia przypomina serię w oryginalnym kształcie – to okazja do nadrobienia zaległości lub uzupełnienia braków na półce. Z takiego prezentu ucieszy się każdy, kto ceni sobie śmiech.
Śmiech na plaży
Mikołajek zawsze dokazuje w szkole. Ale kiedy rok szkolny się kończy, nie kończą się wybryki małego ucznia. To raczej okazja do nowych psot, innych tematycznie, za to humorystycznie niezmiennych. „Wakacje Mikołajka” są przeglądem przygód i doświadczeń podczas rozmaitych wyjazdów. Teraz Mikołajek do rozpaczy może doprowadzać mamę i tatę oraz wychowawców kolonijnych. Nie jest w tym odosobniony – doskonale rozumie się z rówieśnikami, którzy zawsze bójkę traktują jak świetną zabawę i nie rozumieją pretensji dorosłych.
Najpierw Mikołajek wyjeżdża na wczasy z rodzicami. Wina za szaleństwa Mikołajka i jego kolegów zawsze spada na tatę. Ale porażkę wychowawczą ponoszą również animatorzy dziecięcych zajęć. Powrót do domu jest jeszcze bardziej bolesny – bo starzy koledzy ze szkoły są jeszcze na wakacjach, a nowi koledzy z wakacji na tych wakacjach pozostali. Rodzice mają dosyć i podejmują ważną decyzję: Mikołajek wyjedzie na obóz. Sam. Wprawdzie po drodze do pociągu stale gubi się walizka, ale to nieistotne – na miejscu jest mnóstwo chłopaków i zapowiedź prawdziwych przygód. Drużynowi muszą się wykazać nie lada cierpliwością, a i tak pod koniec wyjazdu będą mieli zszargane nerwy. W przeciwieństwie do dzieci. „Wakacje Mikołajka” to zestaw wielu katastrof, które mogą się wydarzyć przy pełnych wyobraźni maluchach. Mikołajek na wakacjach nie będzie się nudzić. Zestaw opowiadań, z których każde jest osobną pełną przygodą, spajają dodatkowe zewnętrzne i jednoakapitowe komunikaty.
Dowcip „Mikołajków” wzmacniany jest jeszcze przez prawdziwość opisywanych tu sytuacji. Bez trudu można sobie wyobrazić małego bohatera w podobnych scenkach. Dzięki wiarygodności charakterów i zachowań postaci czytelnicy otrzymają rozrywkę w najlepszym gatunku. Nie znajdzie się tu słabych czy przewidywalnych żartów, autorzy dbają o wysoką jakość historyjek. Udaje im się sztuka trudna do powtórzenia dzisiaj: „Wakacje Mikołajka” spodobają się dzieciom i dorosłym. Dzieciom – ze względu na tempo przygód i bliskość doświadczeń bohatera z ich własnymi przeżyciami. Dorosłym z uwagi na niebywałą trafność obserwacji. Chociaż to Mikołajek prowadzi narrację, potrafi zdobyć się na ironiczny dystans – a dokładniej nieświadomie nawet prezentować nieporozumienia między rodzicami i ich pociechami. Mikołajek dziwi się zdumieniu rodziców. Coś, co będzie oczywiste dla czytelników, dla bohatera zawsze stanowi niespodziankę. Można na różne sposoby analizować komiczne chwyty autorskiego duetu w „Wakacjach Mikołajka”, ale dużo lepiej jest bawić się lekturą. „Wakacje Mikołajka” nie są przeznaczone dla czytelników w określonym wieku, to humor dla każdego – i w dodatku ponadczasowy.
W „Wakacjach Mikołajka” większą uwagę zwraca się na ilustracje. Dominują tu bowiem sceny zbiorowe z mnóstwem dzieci. Na tych rysunkach każdy maluch robi coś innego, co potęguje jeszcze chaos scenki. Jeden rzut oka na obrazek nie wystarczy, żeby odkryć pomysły i żarty autora rysunków. Tu każdemu bohaterowi trzeba by się przyjrzeć z osobna, żeby w pełni bawić się lekturą. Satyryczne rysunki poprawiają humor i bardzo pasują do historii o Mikołajku. Ale o tym fanom serii nie trzeba przypominać. Prawdziwy Mikołajek rozśmiesza kolejne pokolenia odbiorców.
„Wakacje Mikołajka” to książka, której w domowych biblioteczkach zabraknąć nie może. Satyryczny zestaw opowieści o nieznośnym dzieciaku i jego zawsze przegrywających w konfrontacjach rodzicach to idealny pomysł na rozrywkę. Opowieści uruchamiające komizm na wielu płaszczyznach odkrywa się na nowo z każdą lekturą: nie da się za jednym razem odnaleźć wszystkich pomysłów autorów. „Wakacje Mikołajka” to inwestycja – książka, która będzie dorastać z młodymi czytelnikami lub też urzekać dorosłych. Klasyka humoru w pięknym wydaniu to gratka dla odbiorców. „Wakacje Mikołajka” budzą podziw dla zmysłu obserwacji autorów, ale też sprawiają, że dziecięce pomysły utrwalone w krótkich prześmiesznych historyjkach rozbawią największych ponuraków. Nasza Księgarnia przypomina serię w oryginalnym kształcie – to okazja do nadrobienia zaległości lub uzupełnienia braków na półce. Z takiego prezentu ucieszy się każdy, kto ceni sobie śmiech.
niedziela, 14 września 2014
Weronika Wierzchowska: Szukaj mnie
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Skarb
Weronika Wierzchowska podejmuje ryzyko związane z historiami z różnych wieków i dzisiejszym poszukiwaniem skarbów – z próby wychodzi zwycięsko, bo skupia się na opowiadaniu dobrze skonstruowanych historii. Nawet jeśli komuś pomysł na fabułę wyda się nieco infantylny (lub wtórny), doceni książkę „Szukaj mnie”, ciekawą obyczajówkę o losach dwóch kobiet.
Aktualność jest tu jak najbardziej typowa: Julia pracuje w korporacji, na stanowisku, na którym wprawdzie trudno o awans, ale przynajmniej ma się względny spokój i wrażenie stabilizacji. W wolnych chwilach spotyka się na plotkach z przyjaciółkami (o urozmaiconych i wyrazistych charakterach) i opiekuje się grubym kotem. Takie życie nie przyciągnęłoby nawet miłośniczek statycznych obrazków z oper mydlanych, więc autorka rozpoczyna powieść od obowiązkowego wstrząsu: ciotka Aurelia umiera i zostawia Julii swoje zapiski. Bohaterka zaczyna czytać pamiętnik praprababci Józi i wciąga ją przedstawiona tam opowieść. Tyle że pamiętnik w ciekawym momencie urywa się, a żeby zdobyć dalszą część, Julia musi wykonać wyznaczone jej przez krewną zadanie. Kibicują jej w tym wierne przyjaciółki oraz… zdziwaczały staruszek.
„Szukaj mnie” to zatem dwie przeplatające się opowieści. Świat Julii przerywany jest światem Józi, bogatszym w wielkie wydarzenia. Julia spędza czas na rozwiązywaniu kolejnych niełatwych zagadek, Józia zakochuje się w rosyjskim oficerze, choć wie, że jego despotyczna matka nie zgodzi się na ślub. To zaledwie jeden z wątków pamiętnika Józi i nic dziwnego, że Julia coraz bardziej chce poznać resztę opowieści. Obie kobiety są silne i chcą walczyć o swoje, obie są też niezależne i dumne. Wiele je łączy – więcej niż mogłoby się wydawać. Julia dzięki poszukiwaniom zyskuje jasność, na kogo może naprawdę liczyć, Józia układa sobie życie mimo rozmaitych komplikacji. Wierzchowska z jednej opowieści przechodzi w drugą, pamiętając o zasadach konstruowania dobrych powieści. Fragmenty pamiętnika są dla Julii nagrodą za prawidłowo wykonane zadanie – zwierzenia Józi zawsze urywają się w ważnym punkcie, by bohaterka ze współczesności miała motywację do dalszego działania. To nie przypadkowe rozdmuchiwanie objętości tomu, a dobrze przemyślana i umotywowana konstrukcja.
Weronice Wierzchowskiej nie zależy na stylizacjach i tworzeniu kolorytu lokalnego. Obie bohaterki w efekcie posługują się tym samym językiem i niemal w identyczny sposób myślą – autorka przygody Julii opisuje przez pryzmat trzecioosobowego wszechwiedzącego narratora, u Józi zachowuje naturalnie zwierzenia pierwszoosobowe. Ale postać z przeszłości mówi kolokwialnie i tak, że na pewno dogadałaby się ze swoją krewną z przyszłości. To oczywiście ułatwienie dla czytelniczek: nie muszą przedzierać się przez językowe meandry, otrzymują za to relację żywą i przykuwającą uwagę, szczerą, dowcipną, a i tak, dzięki dobrym wstawkom, inną od dzisiejszej. Doświadczenia dwóch młodych kobiet wystarczająco różnicują obyczaje i problemy, nie potrzeba dalszych zmian, więc dobrze, że Wierzchowska nie zdecydowała się na archaizowanie języka i stylistyczne popisy. Straciłaby wtedy jedną z płaszczyzn żartów.
Jest „Szukaj mnie” powieścią lekką, czytadłem dla spragnionych rozrywki. Autorka zapewnia czytelniczkom aż dwie ważne fabuły, relacje oparte na wielkich przeżyciach i wywołujące zaangażowanie emocjonalne odbiorczyń. Tu chodzi o dobrą zabawę, nadzieję na poszukiwanie atrakcyjnego skarbu mimo odejścia od konwencji dawnych młodzieżówek. Wierzchowska sugeruje, że i dzisiaj może się wydarzyć coś, co odmieni nudną egzystencję i zapewni nieco wrażeń, a nawet czasem przyniesie bajkowy finał. Julia zyskuje rozrywkę, jakiej się nie spodziewała, a odbiorczynie razem z nią mogą się poczuć zaproszone do zabawy.
Skarb
Weronika Wierzchowska podejmuje ryzyko związane z historiami z różnych wieków i dzisiejszym poszukiwaniem skarbów – z próby wychodzi zwycięsko, bo skupia się na opowiadaniu dobrze skonstruowanych historii. Nawet jeśli komuś pomysł na fabułę wyda się nieco infantylny (lub wtórny), doceni książkę „Szukaj mnie”, ciekawą obyczajówkę o losach dwóch kobiet.
Aktualność jest tu jak najbardziej typowa: Julia pracuje w korporacji, na stanowisku, na którym wprawdzie trudno o awans, ale przynajmniej ma się względny spokój i wrażenie stabilizacji. W wolnych chwilach spotyka się na plotkach z przyjaciółkami (o urozmaiconych i wyrazistych charakterach) i opiekuje się grubym kotem. Takie życie nie przyciągnęłoby nawet miłośniczek statycznych obrazków z oper mydlanych, więc autorka rozpoczyna powieść od obowiązkowego wstrząsu: ciotka Aurelia umiera i zostawia Julii swoje zapiski. Bohaterka zaczyna czytać pamiętnik praprababci Józi i wciąga ją przedstawiona tam opowieść. Tyle że pamiętnik w ciekawym momencie urywa się, a żeby zdobyć dalszą część, Julia musi wykonać wyznaczone jej przez krewną zadanie. Kibicują jej w tym wierne przyjaciółki oraz… zdziwaczały staruszek.
„Szukaj mnie” to zatem dwie przeplatające się opowieści. Świat Julii przerywany jest światem Józi, bogatszym w wielkie wydarzenia. Julia spędza czas na rozwiązywaniu kolejnych niełatwych zagadek, Józia zakochuje się w rosyjskim oficerze, choć wie, że jego despotyczna matka nie zgodzi się na ślub. To zaledwie jeden z wątków pamiętnika Józi i nic dziwnego, że Julia coraz bardziej chce poznać resztę opowieści. Obie kobiety są silne i chcą walczyć o swoje, obie są też niezależne i dumne. Wiele je łączy – więcej niż mogłoby się wydawać. Julia dzięki poszukiwaniom zyskuje jasność, na kogo może naprawdę liczyć, Józia układa sobie życie mimo rozmaitych komplikacji. Wierzchowska z jednej opowieści przechodzi w drugą, pamiętając o zasadach konstruowania dobrych powieści. Fragmenty pamiętnika są dla Julii nagrodą za prawidłowo wykonane zadanie – zwierzenia Józi zawsze urywają się w ważnym punkcie, by bohaterka ze współczesności miała motywację do dalszego działania. To nie przypadkowe rozdmuchiwanie objętości tomu, a dobrze przemyślana i umotywowana konstrukcja.
Weronice Wierzchowskiej nie zależy na stylizacjach i tworzeniu kolorytu lokalnego. Obie bohaterki w efekcie posługują się tym samym językiem i niemal w identyczny sposób myślą – autorka przygody Julii opisuje przez pryzmat trzecioosobowego wszechwiedzącego narratora, u Józi zachowuje naturalnie zwierzenia pierwszoosobowe. Ale postać z przeszłości mówi kolokwialnie i tak, że na pewno dogadałaby się ze swoją krewną z przyszłości. To oczywiście ułatwienie dla czytelniczek: nie muszą przedzierać się przez językowe meandry, otrzymują za to relację żywą i przykuwającą uwagę, szczerą, dowcipną, a i tak, dzięki dobrym wstawkom, inną od dzisiejszej. Doświadczenia dwóch młodych kobiet wystarczająco różnicują obyczaje i problemy, nie potrzeba dalszych zmian, więc dobrze, że Wierzchowska nie zdecydowała się na archaizowanie języka i stylistyczne popisy. Straciłaby wtedy jedną z płaszczyzn żartów.
Jest „Szukaj mnie” powieścią lekką, czytadłem dla spragnionych rozrywki. Autorka zapewnia czytelniczkom aż dwie ważne fabuły, relacje oparte na wielkich przeżyciach i wywołujące zaangażowanie emocjonalne odbiorczyń. Tu chodzi o dobrą zabawę, nadzieję na poszukiwanie atrakcyjnego skarbu mimo odejścia od konwencji dawnych młodzieżówek. Wierzchowska sugeruje, że i dzisiaj może się wydarzyć coś, co odmieni nudną egzystencję i zapewni nieco wrażeń, a nawet czasem przyniesie bajkowy finał. Julia zyskuje rozrywkę, jakiej się nie spodziewała, a odbiorczynie razem z nią mogą się poczuć zaproszone do zabawy.
Tadeusz Kubiak: Kim będą?
Zysk i S-ka, Poznań 2014.
Zabawa w dorosłość
Przeważnie w literaturze czwartej oswajanie dzieci z zawodami dorosłych polega na prezentowaniu plusów tych zawodów. Maluchy mogą z rozmaitych edukacyjnych publikacji dowiedzieć się, jak wygląda praca w konkretnym zawodzie – i pod tym kątem snuć marzenia o przyszłości. U Tadeusza Kubiaka w książeczce „Kim będą” sytuacja ma się jednak zupełnie inaczej. Autor w krótkim wierszyku o stałym rytmie prezentuje kilkoro dzieci zajętych zwykłymi dziecięcymi zabawami. Za każdym razem rodzaj wybranego zajęcia staje się zalążkiem przyszłego zawodu – kto lubi uczyć lalki i misie, zostanie nauczycielem, kto rysuje domy – może je kiedyś projektować, a kto waży jabłka i groch – będzie kiedyś sprzedawać towary w sklepie. Tadeusz Kubiak w „Kim będą” nie szuka wymyślnych zawodów, stawia na zwyczajność i role, które są w społeczeństwie bardzo potrzebne. Z puli zawodów wybiera zaledwie kilka, pokazując, że nie trzeba wcale przebierać się za strażaka czy księżniczkę, żeby w przyszłości mieć ciekawe zajęcie. Więcej: Kubiak udowadnia, że nawet normalne, nieprzebierankowe zabawy mogą nieść potencjał i w przyszłości zaowocować konkretną pracą.
„Kim będą” to książeczka niewielka (zawiera tylko sześć kartek) i przeznaczona dla dziewczynek. Nieprzypadkowo są tu same bohaterki zajmujące się standardowymi dziewczęcymi sprawami. Kubiak nie chce bagatelizować ich zabaw, przekonuje, że każda może być ważna i zaowocować kiedyś pracą na konkretnym stanowisku. Dla małych czytelniczek poza przeglądem typowych kobiecych zawodów jest jeszcze zabawa na środkowej wkładce. To zabawa w starym stylu, pasująca do literackiej propozycji Kubiaka: odbiorczynie mogą wyciąć sobie z papieru lalkę oraz zestaw „roboczych” ubrań dla niej, pokolorować te ubrania (zgodnie z sugestiami kolorów lub zgodnie z własną wyobraźnią) i zaplanować przyszłość papierowej postaci. Dziś, kiedy w sklepach mnóstwo jest wszelkiego rodzaju zabawek taki powrót do zabaw znanych rodzicom i dziadkom może okazać się inspirujący – a już na pewno połączy pokolenia. Odbiorczyniom natomiast udowodni, że czasami warto poświęcić trochę energii, by zyskać nowe możliwości zabawy. Papier jest tutaj dość sztywny, więc lalka nie zniszczy się szybko – a nawet gdyby tak się stało, można przygotować kolejną z kartonu.
Tomik zilustrowała Elżbieta Kidacka – i ilustracje to chyba jedyny element, który nie ma archaicznego charakteru. Kidacka tworzy postacie z dużymi okrągłymi oczami i urozmaiconymi fryzurami, komputerowe (tak też kolorowane). Dba o to, żeby obrazki były ciekawe dla dzieci i żeby współgrały z treścią kolejnych zwrotek. Jeśli na stronach pojawiają się zwierzęta, zawsze budzą uśmiech zawadiackimi minami. Na obrazkach też pojawiają się ciekawostki, między innymi stara waga z odważnikami – jednak Kidacka ogólnie chce uwspółcześniać ilustracje. Stosuje lekko rozjaśniane kolory, a dodatkowo niemal na każdej stronie wprowadza tajemnicze kropki z farby. Tadeusz Kubiak zapewnia opowiastkę bardzo prostą i bardzo krótką, więc żeby lektura nie przebiegała za szybko, można pobawić się z dzieckiem w oglądanie rysunków. Strona graficzna zachęci dzieci do sprawdzania, kim zostaną bohaterki – nadaje się też do omawiania widocznych na kolejnych rysunkach elementów. Cały tomik „Kim będą” to bajkowa ciekawostka dla maluchów (a dla starszych przypomnienie klasyki literatury czwartej). Może stać się zalążkiem rozmowy o zawodach lub urozmaiceniem codziennych zabaw najmłodszych.
Zabawa w dorosłość
Przeważnie w literaturze czwartej oswajanie dzieci z zawodami dorosłych polega na prezentowaniu plusów tych zawodów. Maluchy mogą z rozmaitych edukacyjnych publikacji dowiedzieć się, jak wygląda praca w konkretnym zawodzie – i pod tym kątem snuć marzenia o przyszłości. U Tadeusza Kubiaka w książeczce „Kim będą” sytuacja ma się jednak zupełnie inaczej. Autor w krótkim wierszyku o stałym rytmie prezentuje kilkoro dzieci zajętych zwykłymi dziecięcymi zabawami. Za każdym razem rodzaj wybranego zajęcia staje się zalążkiem przyszłego zawodu – kto lubi uczyć lalki i misie, zostanie nauczycielem, kto rysuje domy – może je kiedyś projektować, a kto waży jabłka i groch – będzie kiedyś sprzedawać towary w sklepie. Tadeusz Kubiak w „Kim będą” nie szuka wymyślnych zawodów, stawia na zwyczajność i role, które są w społeczeństwie bardzo potrzebne. Z puli zawodów wybiera zaledwie kilka, pokazując, że nie trzeba wcale przebierać się za strażaka czy księżniczkę, żeby w przyszłości mieć ciekawe zajęcie. Więcej: Kubiak udowadnia, że nawet normalne, nieprzebierankowe zabawy mogą nieść potencjał i w przyszłości zaowocować konkretną pracą.
„Kim będą” to książeczka niewielka (zawiera tylko sześć kartek) i przeznaczona dla dziewczynek. Nieprzypadkowo są tu same bohaterki zajmujące się standardowymi dziewczęcymi sprawami. Kubiak nie chce bagatelizować ich zabaw, przekonuje, że każda może być ważna i zaowocować kiedyś pracą na konkretnym stanowisku. Dla małych czytelniczek poza przeglądem typowych kobiecych zawodów jest jeszcze zabawa na środkowej wkładce. To zabawa w starym stylu, pasująca do literackiej propozycji Kubiaka: odbiorczynie mogą wyciąć sobie z papieru lalkę oraz zestaw „roboczych” ubrań dla niej, pokolorować te ubrania (zgodnie z sugestiami kolorów lub zgodnie z własną wyobraźnią) i zaplanować przyszłość papierowej postaci. Dziś, kiedy w sklepach mnóstwo jest wszelkiego rodzaju zabawek taki powrót do zabaw znanych rodzicom i dziadkom może okazać się inspirujący – a już na pewno połączy pokolenia. Odbiorczyniom natomiast udowodni, że czasami warto poświęcić trochę energii, by zyskać nowe możliwości zabawy. Papier jest tutaj dość sztywny, więc lalka nie zniszczy się szybko – a nawet gdyby tak się stało, można przygotować kolejną z kartonu.
Tomik zilustrowała Elżbieta Kidacka – i ilustracje to chyba jedyny element, który nie ma archaicznego charakteru. Kidacka tworzy postacie z dużymi okrągłymi oczami i urozmaiconymi fryzurami, komputerowe (tak też kolorowane). Dba o to, żeby obrazki były ciekawe dla dzieci i żeby współgrały z treścią kolejnych zwrotek. Jeśli na stronach pojawiają się zwierzęta, zawsze budzą uśmiech zawadiackimi minami. Na obrazkach też pojawiają się ciekawostki, między innymi stara waga z odważnikami – jednak Kidacka ogólnie chce uwspółcześniać ilustracje. Stosuje lekko rozjaśniane kolory, a dodatkowo niemal na każdej stronie wprowadza tajemnicze kropki z farby. Tadeusz Kubiak zapewnia opowiastkę bardzo prostą i bardzo krótką, więc żeby lektura nie przebiegała za szybko, można pobawić się z dzieckiem w oglądanie rysunków. Strona graficzna zachęci dzieci do sprawdzania, kim zostaną bohaterki – nadaje się też do omawiania widocznych na kolejnych rysunkach elementów. Cały tomik „Kim będą” to bajkowa ciekawostka dla maluchów (a dla starszych przypomnienie klasyki literatury czwartej). Może stać się zalążkiem rozmowy o zawodach lub urozmaiceniem codziennych zabaw najmłodszych.
sobota, 13 września 2014
Richard Askwith: Stopy w chmurach. Opowieść o pasji i obsesji biegania
Galaktyka, Łódź 2014.
Świat z wysoka
Poświęcona bieganiu część sportowej serii Galaktyki tom Richarda Askwitha „Stopy w chmurach” uzupełnia w sposób wręcz wymarzony. Po pierwsze to autor, który nie potrzebuje ghosta, a na świat biegów spogląda z dwojakiej perspektywy – jako ciekawy i dociekliwy badacz oraz jako uczestnik zawodów. Po drugie – nie interesuje go rejestrowanie wyników a emocji i doświadczeń biegaczy nie tylko ze ścisłej czołówki, nie skupia się na sobie. Po trzecie – proponuje przemyślany (i udany) rytm konstrukcyjny swojej obszernej opowieści o biegach górskich. „Stopy w chmurach” to książka, która nie stanowi reklamy tego sportu, ale zabiera czytelników na serię niezapomnianych spotkań. Askwith dokonuje subiektywnej selekcji materiałów – wydaje się, że do tomu wprowadza te indywidualne historie, które mogą kogoś zainspirować i najlepiej oddają filozofię biegów.
Askwith wie, o czym pisze. Zdecydował się na kalendarzowy układ rozdziałów – pisze o biegach górskich – zawodach organizowanych w kolejnych miesiącach i w różnych miejscach, informując zarazem wszystkich zainteresowanych o wartych uwagi imprezach. Zupełnie jednak pomija techniczne strony tras: mapki, odległości, wiadomości na temat biegu – to, co uzyskać można u organizatorów. Dla autora „Stóp w chmurach” liczą się ludzie. Nie da się mówić o gwiazdach: wiele razy Askwith podkreśla, że nikłe zainteresowanie mediów przekłada się na niewielką świadomość społeczną dotyczącą środowiska biegaczy górskich. Przy okazji zresztą całkiem sensownie argumentuje istniejący stan rzeczy – co nie zmienia faktu, że nawet wygrane na morderczych trasach nie zapewniają ani prestiżu, ani pieniędzy – co najwyżej uznanie i szacunek męskiej grupki zapaleńców. Skoro Askwith odrzuca statystyki i dane, tworzy coś w rodzaju reportażu z częstymi choć drobnymi wypowiedziami bohaterów biegów. Przedstawia co ciekawszych zawodników nie przez rejestr ich dokonań czy życiorysów, a przez pryzmat ich spostrzeżeń z trasy i pokonywania własnych ograniczeń. Sylwetki najciekawszych bohaterów omawia zresztą dokładniej, ale nigdy w biografizującym tonie. Tu najważniejsze jest przecież bieganie po górach.
Richard Askwith nie stroni od elementów reportażu uczestniczącego. Sam bierze udział w części wyścigów i rejestruje swoje odczucia, a częściej – kontrast między skrajnym wyczerpaniem a zadowoleniem z biegu. Zresztą opisy kontuzji i wyrzeczeń to nieodłączna część sportowej serii – tu też ich nie zabraknie. Autor daje do zrozumienia, że chciałby być swoistym kronikarzem mało popularnej dyscypliny: odnotowuje największy (i najbardziej absurdalny) konflikt w środowisku organizatorów, pisze o wyścigach przewodników, o powodach ścigania się w trudnych warunkach, o wieku zawodników… zajmuje się tym, co z punktu widzenia odbiorców – biegających czy nie – najzabawniejsze lub wstrząsające. Dzięki temu „Stopy w chmurach” to publikacja, która może odnieść sukces. Jest jak kompilacja najlepszych sportowych autobiografii. Askwith posługuje się przy tym barwnym językiem, potrafi w opisach przedstawić obrazowo wszelkie niedogodności czy utrudnienia na trasie i zmagania z własnym ciałem. Bieganie staje się zdumiewająco bliskie – i piękne na przekór wszystkiemu. Warto też w tym miejscu wspomnieć, że autor przekładu, Jacek Żuławnik, nie boi się wtrącania kolokwialnych zwrotów do tekstu – szuka najlepszych w danym kontekście polskich frazeologizmów, żeby oddać swobodę i lekkość narracji.
„Stopy w chmurach” nie powielają schematów ze sportowej serii Galaktyki i stanowią wręcz wymarzony obraz mało znanej dyscypliny. Askwith poznaje biegi jako widz i uczestnik, co zapewnia jego opowieści szczerość i głębokie zrozumienie postaw zawodników. Nie bez znaczenia jest i fakt radzenia sobie z narracją. Widać, że ta książka powstała z miłości do biegania i z chęci zgromadzenia dla potomnych sporej ilości ciekawych anegdot czy przesłań.
Świat z wysoka
Poświęcona bieganiu część sportowej serii Galaktyki tom Richarda Askwitha „Stopy w chmurach” uzupełnia w sposób wręcz wymarzony. Po pierwsze to autor, który nie potrzebuje ghosta, a na świat biegów spogląda z dwojakiej perspektywy – jako ciekawy i dociekliwy badacz oraz jako uczestnik zawodów. Po drugie – nie interesuje go rejestrowanie wyników a emocji i doświadczeń biegaczy nie tylko ze ścisłej czołówki, nie skupia się na sobie. Po trzecie – proponuje przemyślany (i udany) rytm konstrukcyjny swojej obszernej opowieści o biegach górskich. „Stopy w chmurach” to książka, która nie stanowi reklamy tego sportu, ale zabiera czytelników na serię niezapomnianych spotkań. Askwith dokonuje subiektywnej selekcji materiałów – wydaje się, że do tomu wprowadza te indywidualne historie, które mogą kogoś zainspirować i najlepiej oddają filozofię biegów.
Askwith wie, o czym pisze. Zdecydował się na kalendarzowy układ rozdziałów – pisze o biegach górskich – zawodach organizowanych w kolejnych miesiącach i w różnych miejscach, informując zarazem wszystkich zainteresowanych o wartych uwagi imprezach. Zupełnie jednak pomija techniczne strony tras: mapki, odległości, wiadomości na temat biegu – to, co uzyskać można u organizatorów. Dla autora „Stóp w chmurach” liczą się ludzie. Nie da się mówić o gwiazdach: wiele razy Askwith podkreśla, że nikłe zainteresowanie mediów przekłada się na niewielką świadomość społeczną dotyczącą środowiska biegaczy górskich. Przy okazji zresztą całkiem sensownie argumentuje istniejący stan rzeczy – co nie zmienia faktu, że nawet wygrane na morderczych trasach nie zapewniają ani prestiżu, ani pieniędzy – co najwyżej uznanie i szacunek męskiej grupki zapaleńców. Skoro Askwith odrzuca statystyki i dane, tworzy coś w rodzaju reportażu z częstymi choć drobnymi wypowiedziami bohaterów biegów. Przedstawia co ciekawszych zawodników nie przez rejestr ich dokonań czy życiorysów, a przez pryzmat ich spostrzeżeń z trasy i pokonywania własnych ograniczeń. Sylwetki najciekawszych bohaterów omawia zresztą dokładniej, ale nigdy w biografizującym tonie. Tu najważniejsze jest przecież bieganie po górach.
Richard Askwith nie stroni od elementów reportażu uczestniczącego. Sam bierze udział w części wyścigów i rejestruje swoje odczucia, a częściej – kontrast między skrajnym wyczerpaniem a zadowoleniem z biegu. Zresztą opisy kontuzji i wyrzeczeń to nieodłączna część sportowej serii – tu też ich nie zabraknie. Autor daje do zrozumienia, że chciałby być swoistym kronikarzem mało popularnej dyscypliny: odnotowuje największy (i najbardziej absurdalny) konflikt w środowisku organizatorów, pisze o wyścigach przewodników, o powodach ścigania się w trudnych warunkach, o wieku zawodników… zajmuje się tym, co z punktu widzenia odbiorców – biegających czy nie – najzabawniejsze lub wstrząsające. Dzięki temu „Stopy w chmurach” to publikacja, która może odnieść sukces. Jest jak kompilacja najlepszych sportowych autobiografii. Askwith posługuje się przy tym barwnym językiem, potrafi w opisach przedstawić obrazowo wszelkie niedogodności czy utrudnienia na trasie i zmagania z własnym ciałem. Bieganie staje się zdumiewająco bliskie – i piękne na przekór wszystkiemu. Warto też w tym miejscu wspomnieć, że autor przekładu, Jacek Żuławnik, nie boi się wtrącania kolokwialnych zwrotów do tekstu – szuka najlepszych w danym kontekście polskich frazeologizmów, żeby oddać swobodę i lekkość narracji.
„Stopy w chmurach” nie powielają schematów ze sportowej serii Galaktyki i stanowią wręcz wymarzony obraz mało znanej dyscypliny. Askwith poznaje biegi jako widz i uczestnik, co zapewnia jego opowieści szczerość i głębokie zrozumienie postaw zawodników. Nie bez znaczenia jest i fakt radzenia sobie z narracją. Widać, że ta książka powstała z miłości do biegania i z chęci zgromadzenia dla potomnych sporej ilości ciekawych anegdot czy przesłań.
piątek, 12 września 2014
Francesca Simon: Koszmarny Karolek. Nieznośne gacie
Znak, Kraków 2014.
Wybryki
„Koszmarne Karolki” cieszą się niesłabnącą popularnością wśród najmłodszych, nie można się zatem dziwić, że opowiadania o nieposłusznym bohaterze łączone są w różne serie wydawnicze. „Nieznośne gacie” to zestaw ośmiu historyjek z dwóch tomików: „Wstrętne gacie” oraz „Nieznośna niania”. Różne rodzaje wydań pomagają skompletować biblioteczkę, kierowane są też do różnych grup odbiorców. Istnieją „Karolki” obrazkowe, przeznaczone dla najmłodszych i upraszczane w narracji, „Karolki” ekskluzywne, wydawane w grubych tomach z twardymi okładkami i zbierające pojedyncze opowieści, teraz ukazują się także „Karolki” w wersji „2 w 1” – tomiki znów starannie wydane, z ładnymi okładkami, niezbyt grube i z czarno-białymi ilustracjami. Każdy może więc wybrać sobie wydanie, które najbardziej mu odpowiada – a że popyt na „Karolki” nie słabnie, część dzieci zacznie od takiej właśnie publikacji lekturową przygodę z tym bohaterem.
W „Nieznośnych gaciach” Koszmarny Karolek jak zwykle jest bardzo koszmarny. Udaje chorego (bo nie chce być gorszy od Damianka), wymyśla sposób na znienawidzone listy z podziękowaniami, które dorośli każą pisać, gdy dostanie się jakiś prezent. Uprzykrza rodzicom życie, marudząc podczas podróży, unika jedzenia warzyw i wymyśla, jak zdobyć słodycze mimo kary podczas Halloween. Odstrasza swoje nianie. Jest jeszcze sprawa z gaciami… i nieprzypadkowo właśnie ona trafia do tytułu tomiku – bez wątpienia przyciągnie dzieci i zaintryguje je. Francesca Simon bardzo dobrze wie, jakie kłopoty najczęściej sprawiają maluchy – wyolbrzymia więc pomysły dzieci i pozwala Koszmarnemu Karolkowi na bycie złym, oczywiście w granicach normalności dla kilkulatka. Bohater uwielbia jeść niezdrowe rzeczy, nie cierpi chodzić do szkoły, jest utrapieniem dla nauczycieli i rodziców. I z tego powodu – że nie zamierza być wzorem do naśladowania – zaskarbia sobie sympatię małych odbiorców. Karolkowi daleko do ideału i dlatego jest w oczach czytelników tak bardzo prawdziwy.
Francesca Simon pozwala Karolkowi na niegrzeczność, bo wie, że w ten sposób nakłoni nawet najbardziej krnąbrne dzieci do czytania. Grzeczność jest nudna i przereklamowana, a wybryki Koszmarnego Karolka, niegroźne przecież, ucieszą każdego malucha. Karolek wpada zawsze w tarapaty, bo musi sprawdzić, co stanie się, kiedy nie będzie słuchał rodziców. Czasami też odnosi małe zwycięstwa – gdy mimo kar udaje mu się postawić na swoim. Jest sprytny, ale nie wyrachowany i nie trzeba się obawiać, że będzie dawał czytelnikom zły przykład – odbiorcy bez trudu pojmą, jak nie wolno się zachowywać, Karolek będzie dla nich przyjemną odskocznią od świata nakazów i zakazów rodziców.
Przygody Koszmarnego Karolka są dynamiczne i krótkie. Sam bohater nie ewoluuje – ma stałe cechy charakteru, uwypuklane zawsze przy rozmaitych wybrykach. Zmienia się natomiast akcja: Francesca Simon unika powtarzalności wydarzeń czy scenariuszowych struktur. Szuka też komizmu w różnych elementach historyjek – czasami są to pomysły Koszmarnego Karolka lub jego konflikty z innymi, czasami – nauczyciele lub rodzice. Dla autorki każde wydarzenie, którego dzieci nie lubią, może stać się pretekstem do opowiedzenia zabawnej historyjki. A Koszmarny Karolek nie zawsze ponosi winę za wszystkie katastrofy. To postać, którą dzieci uwielbiają za nieprzewidywalność i realizowanie najbardziej nonsensownych pomysłów. W „Nieznośnych gaciach” śmiechu dzieci będzie wiele – kto nie zna, niech sprawdzi jak najszybciej.
Informacja od wydawnictwa: z okazji 20. urodzin Koszmarnego Karolka - konkurs! Szczegóły pod linkiem: https://www.facebook.com/ksiazki.koszmarnykarolek/photos/pb.274320882736124.-2207520000.1412231345./343293205838891/?type=3&theater
Wybryki
„Koszmarne Karolki” cieszą się niesłabnącą popularnością wśród najmłodszych, nie można się zatem dziwić, że opowiadania o nieposłusznym bohaterze łączone są w różne serie wydawnicze. „Nieznośne gacie” to zestaw ośmiu historyjek z dwóch tomików: „Wstrętne gacie” oraz „Nieznośna niania”. Różne rodzaje wydań pomagają skompletować biblioteczkę, kierowane są też do różnych grup odbiorców. Istnieją „Karolki” obrazkowe, przeznaczone dla najmłodszych i upraszczane w narracji, „Karolki” ekskluzywne, wydawane w grubych tomach z twardymi okładkami i zbierające pojedyncze opowieści, teraz ukazują się także „Karolki” w wersji „2 w 1” – tomiki znów starannie wydane, z ładnymi okładkami, niezbyt grube i z czarno-białymi ilustracjami. Każdy może więc wybrać sobie wydanie, które najbardziej mu odpowiada – a że popyt na „Karolki” nie słabnie, część dzieci zacznie od takiej właśnie publikacji lekturową przygodę z tym bohaterem.
W „Nieznośnych gaciach” Koszmarny Karolek jak zwykle jest bardzo koszmarny. Udaje chorego (bo nie chce być gorszy od Damianka), wymyśla sposób na znienawidzone listy z podziękowaniami, które dorośli każą pisać, gdy dostanie się jakiś prezent. Uprzykrza rodzicom życie, marudząc podczas podróży, unika jedzenia warzyw i wymyśla, jak zdobyć słodycze mimo kary podczas Halloween. Odstrasza swoje nianie. Jest jeszcze sprawa z gaciami… i nieprzypadkowo właśnie ona trafia do tytułu tomiku – bez wątpienia przyciągnie dzieci i zaintryguje je. Francesca Simon bardzo dobrze wie, jakie kłopoty najczęściej sprawiają maluchy – wyolbrzymia więc pomysły dzieci i pozwala Koszmarnemu Karolkowi na bycie złym, oczywiście w granicach normalności dla kilkulatka. Bohater uwielbia jeść niezdrowe rzeczy, nie cierpi chodzić do szkoły, jest utrapieniem dla nauczycieli i rodziców. I z tego powodu – że nie zamierza być wzorem do naśladowania – zaskarbia sobie sympatię małych odbiorców. Karolkowi daleko do ideału i dlatego jest w oczach czytelników tak bardzo prawdziwy.
Francesca Simon pozwala Karolkowi na niegrzeczność, bo wie, że w ten sposób nakłoni nawet najbardziej krnąbrne dzieci do czytania. Grzeczność jest nudna i przereklamowana, a wybryki Koszmarnego Karolka, niegroźne przecież, ucieszą każdego malucha. Karolek wpada zawsze w tarapaty, bo musi sprawdzić, co stanie się, kiedy nie będzie słuchał rodziców. Czasami też odnosi małe zwycięstwa – gdy mimo kar udaje mu się postawić na swoim. Jest sprytny, ale nie wyrachowany i nie trzeba się obawiać, że będzie dawał czytelnikom zły przykład – odbiorcy bez trudu pojmą, jak nie wolno się zachowywać, Karolek będzie dla nich przyjemną odskocznią od świata nakazów i zakazów rodziców.
Przygody Koszmarnego Karolka są dynamiczne i krótkie. Sam bohater nie ewoluuje – ma stałe cechy charakteru, uwypuklane zawsze przy rozmaitych wybrykach. Zmienia się natomiast akcja: Francesca Simon unika powtarzalności wydarzeń czy scenariuszowych struktur. Szuka też komizmu w różnych elementach historyjek – czasami są to pomysły Koszmarnego Karolka lub jego konflikty z innymi, czasami – nauczyciele lub rodzice. Dla autorki każde wydarzenie, którego dzieci nie lubią, może stać się pretekstem do opowiedzenia zabawnej historyjki. A Koszmarny Karolek nie zawsze ponosi winę za wszystkie katastrofy. To postać, którą dzieci uwielbiają za nieprzewidywalność i realizowanie najbardziej nonsensownych pomysłów. W „Nieznośnych gaciach” śmiechu dzieci będzie wiele – kto nie zna, niech sprawdzi jak najszybciej.
Informacja od wydawnictwa: z okazji 20. urodzin Koszmarnego Karolka - konkurs! Szczegóły pod linkiem: https://www.facebook.com/ksiazki.koszmarnykarolek/photos/pb.274320882736124.-2207520000.1412231345./343293205838891/?type=3&theater
czwartek, 11 września 2014
Magdalena Witkiewicz: Lilka i wielka afera
Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.
Nowe wakacje
Lilka i Matewka powracają – i bardzo dobrze, bo to bohaterowie z wymarzonych dziecięcych powieści wakacyjnych. Tym razem dzieci jadą do swojego raju na ziemi – do ciotki Franki na Kaszuby. Cieszą się, chociaż na miejscu wychodzi na jaw, że ciotka Franka jest zakochana w niejakim Johnnym i mniej uwagi poświęca gościom. Za to letnia sąsiadka, krakowianka, okazuje się prawdziwą kopalnią ciekawostek. Nie dość, że zna wiele legend związanych ze swoim miastem (co sprawia, że Lilka i Matewka też zamierzają poznać historie ze swojego regionu), to jeszcze… mama się nad nią trzęsie. Bohaterowie dowiedzą się, dlaczego nie zawsze warto powtarzać opinie dorosłych i czym jest dyplomacja. Zajmą się również o wiele poważniejszymi problemami: muszą uratować swój azyl przed panami w garniturach, którzy chcieliby wykupić ziemię i wykonywać odwierty w poszukiwaniu ropy. Tylko czy afera korupcyjna wystarczy? Pomysłowe maluchy, żeby zebrać potrzebne pieniądze, przygotowują własne przedstawienie.
U Magdaleny Witkiewicz znów dzieje się dużo, a autorka dodatkowo w umiejętny sposób odnosi się do poprzedniego tomu o przygodach Lilki. Teraz ponownie dziewczynka prowadzi całą opowieść, a że uważnie obserwuje świat, zadaje coraz więcej trafnych i bardzo trudnych pytań. Te pytania i wątpliwości Lilki składają się na zakończenia poszczególnych rozdziałów. Nie zawsze łatwo będzie czytelnikom znaleźć odpowiedzi – ale autorka pokazuje w ten sposób również przenikliwość małych myślicieli. Lilka komentuje codzienność z coraz większą wprawą i angażuje się w przeróżne historie – tak, że książka „Lilka i wielka afera” dostarcza wielu wrażeń. Magdalena Witkiewicz da o to, by w tomie nie zabrakło humoru, przepaja nim narrację i wzbogaca relacje między bohaterami. Stara się również, by każda postać prezentowała się inaczej – dzięki temu możliwe jest przeżywanie większej liczby prawdziwych przygód.
„Lilka i wielka afera” to kolejna historia wakacyjna – a wakacje w literaturze czwartej oznaczają przeważnie kreatywność i szansę na doświadczanie nowych rzeczy. Bohaterowie nigdy nie narzekają na nudę, wręcz przeciwnie – nadmiar zajęć oddala od nich wizję spokoju. Aktywny wypoczynek z dala od telefonów i komputerów to coś, czego dzieci bezwzględnie potrzebują do szczęścia: mogą dzięki temu uruchomić wyobraźnię i zintensyfikować przeżycia. Witkiewicz przekonuje, że przygoda czai się tuż za rogiem i jest dostępna dla każdego, wystarczy chcieć ją przeżyć. W wakacyjnej codzienności skrywa się okazja do oryginalnych zabaw.
Do Lilki przyciąga zawsze dziecięca niefrasobliwość. Tutaj o wielkich i trudnych kwestiach trapiących dorosłych mówi się zawsze z uśmiechem i gotowym pomysłem na zaradzenie problemom. Optymizm wiąże się z energią, bohaterka nie ma w zwyczaju poddawać się bez walki. Z Lilką świat wydaje się zawsze ciekawszy – dla dzieci będzie to zatem ciekawa koleżanka. „Lilka i wielka afera” to tom, który dostarczy odbiorcom wielu wrażeń, a i bardzo przyjemnej lektury. Rezolutna dziewczynka w każde wakacje otwiera się na nowe wyzwania, a co najważniejsze – potrafi wokół siebie dostrzegać choćby zalążki prawdziwych przygód. A to pierwszy krok do historii niczym z książek. Joanna Zagner-Kołat, która „Lilkę” ilustruje, zasługuje na uznanie, tworzy komiksowe i bardzo przyjemne dla oka, humorystyczne ilustracje. Sprawia, że postacie stają się jeszcze ciekawsze i zachęcają – choćby minami – do zagłębiania się w lekturę. Drugi tom przygód Lilki to udana kontynuacja – ale sprawdzi się też jako samodzielna powieść.
Nowe wakacje
Lilka i Matewka powracają – i bardzo dobrze, bo to bohaterowie z wymarzonych dziecięcych powieści wakacyjnych. Tym razem dzieci jadą do swojego raju na ziemi – do ciotki Franki na Kaszuby. Cieszą się, chociaż na miejscu wychodzi na jaw, że ciotka Franka jest zakochana w niejakim Johnnym i mniej uwagi poświęca gościom. Za to letnia sąsiadka, krakowianka, okazuje się prawdziwą kopalnią ciekawostek. Nie dość, że zna wiele legend związanych ze swoim miastem (co sprawia, że Lilka i Matewka też zamierzają poznać historie ze swojego regionu), to jeszcze… mama się nad nią trzęsie. Bohaterowie dowiedzą się, dlaczego nie zawsze warto powtarzać opinie dorosłych i czym jest dyplomacja. Zajmą się również o wiele poważniejszymi problemami: muszą uratować swój azyl przed panami w garniturach, którzy chcieliby wykupić ziemię i wykonywać odwierty w poszukiwaniu ropy. Tylko czy afera korupcyjna wystarczy? Pomysłowe maluchy, żeby zebrać potrzebne pieniądze, przygotowują własne przedstawienie.
U Magdaleny Witkiewicz znów dzieje się dużo, a autorka dodatkowo w umiejętny sposób odnosi się do poprzedniego tomu o przygodach Lilki. Teraz ponownie dziewczynka prowadzi całą opowieść, a że uważnie obserwuje świat, zadaje coraz więcej trafnych i bardzo trudnych pytań. Te pytania i wątpliwości Lilki składają się na zakończenia poszczególnych rozdziałów. Nie zawsze łatwo będzie czytelnikom znaleźć odpowiedzi – ale autorka pokazuje w ten sposób również przenikliwość małych myślicieli. Lilka komentuje codzienność z coraz większą wprawą i angażuje się w przeróżne historie – tak, że książka „Lilka i wielka afera” dostarcza wielu wrażeń. Magdalena Witkiewicz da o to, by w tomie nie zabrakło humoru, przepaja nim narrację i wzbogaca relacje między bohaterami. Stara się również, by każda postać prezentowała się inaczej – dzięki temu możliwe jest przeżywanie większej liczby prawdziwych przygód.
„Lilka i wielka afera” to kolejna historia wakacyjna – a wakacje w literaturze czwartej oznaczają przeważnie kreatywność i szansę na doświadczanie nowych rzeczy. Bohaterowie nigdy nie narzekają na nudę, wręcz przeciwnie – nadmiar zajęć oddala od nich wizję spokoju. Aktywny wypoczynek z dala od telefonów i komputerów to coś, czego dzieci bezwzględnie potrzebują do szczęścia: mogą dzięki temu uruchomić wyobraźnię i zintensyfikować przeżycia. Witkiewicz przekonuje, że przygoda czai się tuż za rogiem i jest dostępna dla każdego, wystarczy chcieć ją przeżyć. W wakacyjnej codzienności skrywa się okazja do oryginalnych zabaw.
Do Lilki przyciąga zawsze dziecięca niefrasobliwość. Tutaj o wielkich i trudnych kwestiach trapiących dorosłych mówi się zawsze z uśmiechem i gotowym pomysłem na zaradzenie problemom. Optymizm wiąże się z energią, bohaterka nie ma w zwyczaju poddawać się bez walki. Z Lilką świat wydaje się zawsze ciekawszy – dla dzieci będzie to zatem ciekawa koleżanka. „Lilka i wielka afera” to tom, który dostarczy odbiorcom wielu wrażeń, a i bardzo przyjemnej lektury. Rezolutna dziewczynka w każde wakacje otwiera się na nowe wyzwania, a co najważniejsze – potrafi wokół siebie dostrzegać choćby zalążki prawdziwych przygód. A to pierwszy krok do historii niczym z książek. Joanna Zagner-Kołat, która „Lilkę” ilustruje, zasługuje na uznanie, tworzy komiksowe i bardzo przyjemne dla oka, humorystyczne ilustracje. Sprawia, że postacie stają się jeszcze ciekawsze i zachęcają – choćby minami – do zagłębiania się w lekturę. Drugi tom przygód Lilki to udana kontynuacja – ale sprawdzi się też jako samodzielna powieść.
środa, 10 września 2014
Ramona Bădescu: Pomelo i kolory
Zakamarki, Poznań 2014.
Poezja barw
Pomelo, mały różowy słoń, który mieszka pod dmuchawcem i lubi dziwić się otoczeniu. Pomelo to bohater książeczek obrazkowych dla najmłodszych. Pomelo to także dowód na potęgę wyobraźni. Chociaż to postać stworzona ku uciesze dzieci, zachwyci również i dorosłych – ze względu na poetyckie skojarzenia autorki i dowcipy ilustratora. U Pomelo niezwyczajna zwyczajność nieodmiennie cieszy. W tej beztroskiej krainie negatywne uczucia są mocno ograniczane. Nie ma też klasycznej fabuły – z reguły opowieść opiera się na wyliczeniach. Taka konstrukcja bez twórczego pomysłu byłaby nieciekawa dla dzieci. Jednak Ramona Bădescu wie, jak zainteresować odbiorców światem Pomelo. Wprowadza do niego moc absurdalnych skojarzeń i zawsze chce uruchamiać fantazję odbiorców.
„Pomelo i kolory” to książeczka, która pozwala najmłodszym poznawać z ulubionym bohaterem kolejne barwy. Ale nie sprowadza się tylko do nazywania określonych kolorów, za to udowadnia, jak bogaty jest świat – również świat wyobraźni. Pomelo w najbliższym otoczeniu dostrzega całe atrakcyjne obrazy. Mało tego, uczy się charakteryzowania odcieni. Czerwień to złość, miłość lub kolor pomidorów, róż może być kolorem szczęścia, kolorem pośladków Pomelo albo… kolorem sałaty, gdyby tylko chciała. Autorka nie odnosi się do najbardziej podstawowych i prostych skojarzeń – zdarza się, że chce rozśmieszyć dzieci (przy różnorodnej żółtości siuśków czy przy fiolecie Pomelo, gdyby był babcią), zmusić je do zastanowienia (przy zielonym błękicie wody) lub wprowadzić abstrakcję (zieleń utopii). Niewiele jest tu kolorów, ale każdy ma kilka różnych wersji – a każda wersja niesie ze sobą nowe odkrycia. Tych odkryć dokonuje sam Pomelo.
Wszystko dzięki temu, że Pomelo potrafi się dziwić. Nie zamyka oczu na niezwykłości i potrafi je docenić. Teraz tematem są kolory, więc Pomelo na nie zwraca największą uwagę, nawet gdy obserwuje swoich przyjaciół. Autorka zyskuje w ten sposób okazję do mówienia o uczuciach i odczuciach, o wrażeniach zmysłowych, wyobrażeniach i o zwykłym świecie. Kolor znajdzie się w tematach przyziemnych i łatwych do zaobserwowania (kolor pleśni czy słonia), ale i w nietypowych wizjach (kolor Nieznanego). Kolory mogą tu być idealne, smaczne lub starte – za każdym razem dzieci nie będą miały problemu ze zrozumieniem intencji autorki, zgodzą się z nią i z samym Pomelo.
Nie chodzi w tym tomiku o prostą naukę kolorów. Owszem, może to być poboczny aspekt lektury. Bădescu za to pokazuje siłę wyobraźni. Kontynuuje to, do czego już przyzwyczaiła odbiorców – lekko liryczne zaskoczenia konsekwencjami w świecie Pomelo. Miniaturowy słoń przyjaźni się ze ślimakiem Gigi, z kłótliwymi mrówkami, zna kartofle i senne wizje. Przez cały czas odkrywa kolejne powody do zachwytów – tym razem stematyzowane. W ej publikacji każdy znajdzie wiele dla siebie. „Pomelo i kolory” to książka wartościowa nie tylko dla najmłodszych.
Ważne jest w tej pozycji udane połączenie tekstu i rysunków. Benjamin Chaud pełni rolę tłumacza niektórych pomysłów autorki. Dzięki niemu bez trudu można zrozumieć kolorowe odkrycia Pomelo. Oczywiste stają się zmysłowe połączenia i abstrakcyjne zestawienia. Każda rozkładówka przynosi krótki i fantazyjny opis koloru oraz ilustrację – Pomelo w swoim otoczeniu z dominującą konkretną barwą. Rysunki są tu dowcipne i ciekawe, nawet kiedy wydaje się, że tekst wyczerpał już możliwości poznawcze dziecka, w warstwie graficznej ożywają następne zabawy i podpowiedzi.
„Pomelo i kolory” to książka, wydawałoby się, pełna konkretów i oparta na wymagającym rzeczowości schemacie. A jednak i autorka, i ilustrator, cieszą się swoimi pomysłami i zapraszają dzieci do wspólnego odkrywania tajemnic kolorów. To nie publikacja edukacyjna, chociaż jako taka może się sprawdzić, ale tomik rozwijający wyobraźnię i wrażliwość odbiorców.
Poezja barw
Pomelo, mały różowy słoń, który mieszka pod dmuchawcem i lubi dziwić się otoczeniu. Pomelo to bohater książeczek obrazkowych dla najmłodszych. Pomelo to także dowód na potęgę wyobraźni. Chociaż to postać stworzona ku uciesze dzieci, zachwyci również i dorosłych – ze względu na poetyckie skojarzenia autorki i dowcipy ilustratora. U Pomelo niezwyczajna zwyczajność nieodmiennie cieszy. W tej beztroskiej krainie negatywne uczucia są mocno ograniczane. Nie ma też klasycznej fabuły – z reguły opowieść opiera się na wyliczeniach. Taka konstrukcja bez twórczego pomysłu byłaby nieciekawa dla dzieci. Jednak Ramona Bădescu wie, jak zainteresować odbiorców światem Pomelo. Wprowadza do niego moc absurdalnych skojarzeń i zawsze chce uruchamiać fantazję odbiorców.
„Pomelo i kolory” to książeczka, która pozwala najmłodszym poznawać z ulubionym bohaterem kolejne barwy. Ale nie sprowadza się tylko do nazywania określonych kolorów, za to udowadnia, jak bogaty jest świat – również świat wyobraźni. Pomelo w najbliższym otoczeniu dostrzega całe atrakcyjne obrazy. Mało tego, uczy się charakteryzowania odcieni. Czerwień to złość, miłość lub kolor pomidorów, róż może być kolorem szczęścia, kolorem pośladków Pomelo albo… kolorem sałaty, gdyby tylko chciała. Autorka nie odnosi się do najbardziej podstawowych i prostych skojarzeń – zdarza się, że chce rozśmieszyć dzieci (przy różnorodnej żółtości siuśków czy przy fiolecie Pomelo, gdyby był babcią), zmusić je do zastanowienia (przy zielonym błękicie wody) lub wprowadzić abstrakcję (zieleń utopii). Niewiele jest tu kolorów, ale każdy ma kilka różnych wersji – a każda wersja niesie ze sobą nowe odkrycia. Tych odkryć dokonuje sam Pomelo.
Wszystko dzięki temu, że Pomelo potrafi się dziwić. Nie zamyka oczu na niezwykłości i potrafi je docenić. Teraz tematem są kolory, więc Pomelo na nie zwraca największą uwagę, nawet gdy obserwuje swoich przyjaciół. Autorka zyskuje w ten sposób okazję do mówienia o uczuciach i odczuciach, o wrażeniach zmysłowych, wyobrażeniach i o zwykłym świecie. Kolor znajdzie się w tematach przyziemnych i łatwych do zaobserwowania (kolor pleśni czy słonia), ale i w nietypowych wizjach (kolor Nieznanego). Kolory mogą tu być idealne, smaczne lub starte – za każdym razem dzieci nie będą miały problemu ze zrozumieniem intencji autorki, zgodzą się z nią i z samym Pomelo.
Nie chodzi w tym tomiku o prostą naukę kolorów. Owszem, może to być poboczny aspekt lektury. Bădescu za to pokazuje siłę wyobraźni. Kontynuuje to, do czego już przyzwyczaiła odbiorców – lekko liryczne zaskoczenia konsekwencjami w świecie Pomelo. Miniaturowy słoń przyjaźni się ze ślimakiem Gigi, z kłótliwymi mrówkami, zna kartofle i senne wizje. Przez cały czas odkrywa kolejne powody do zachwytów – tym razem stematyzowane. W ej publikacji każdy znajdzie wiele dla siebie. „Pomelo i kolory” to książka wartościowa nie tylko dla najmłodszych.
Ważne jest w tej pozycji udane połączenie tekstu i rysunków. Benjamin Chaud pełni rolę tłumacza niektórych pomysłów autorki. Dzięki niemu bez trudu można zrozumieć kolorowe odkrycia Pomelo. Oczywiste stają się zmysłowe połączenia i abstrakcyjne zestawienia. Każda rozkładówka przynosi krótki i fantazyjny opis koloru oraz ilustrację – Pomelo w swoim otoczeniu z dominującą konkretną barwą. Rysunki są tu dowcipne i ciekawe, nawet kiedy wydaje się, że tekst wyczerpał już możliwości poznawcze dziecka, w warstwie graficznej ożywają następne zabawy i podpowiedzi.
„Pomelo i kolory” to książka, wydawałoby się, pełna konkretów i oparta na wymagającym rzeczowości schemacie. A jednak i autorka, i ilustrator, cieszą się swoimi pomysłami i zapraszają dzieci do wspólnego odkrywania tajemnic kolorów. To nie publikacja edukacyjna, chociaż jako taka może się sprawdzić, ale tomik rozwijający wyobraźnię i wrażliwość odbiorców.
wtorek, 9 września 2014
Joanna Jurgała-Jureczka: Tajemnice prowincji
Zysk i S-ka, Poznań 2014.
Poszukiwanie skarbów
Tęsknota za dziecięcymi zabawami w poszukiwanie skarbów co pewien czas powraca w obyczajowych powieściach. Z reguły chodzi wówczas o połączenie raczej bezbarwnej teraźniejszości z przeszłością pełną fantastycznych przygód i pobudzających wyobraźnię tajemnic. Odwołania do bliższej i dalszej historii służą ożywieniu akcji, są również szansą na uatrakcyjnienie losów postaci. Z tego założenia wychodzi Joanna Jurgała-Jureczka, kiedy swoją bohaterkę wysyła w jej rodzinne strony, do Brzozowa.
Justyna przez najbliższy rok ma się opiekować swoimi chrześniakami. Otrzymuje też posadę w miejscowym oddziale muzeum i chociaż jest przekonana co do tymczasowości tego zajęcia, mocno angażuje się w sprawy lokalnej społeczności. Stopniowo poznaje problemy kolejnych mieszkańców, dzięki chrześniakom zanurza się w przyziemną codzienność. Ale jest tu też odrobina metafizyki: bohaterka może rozmawiać z duchem hrabiny, co sprawia, że jeszcze chętniej zagłębia się w odkrywanie tajemnic przeszłości. Małe muzeum potrzebuje rozgłosu – szansą na ożywienie sennej atmosfery staje się niespodziewane znalezisko, prawdziwy skarb.
„Tajemnice prowincji” rozwijają się niespiesznie. Autorka bardzo skupia się na prezentowaniu codziennych spraw, którymi żyje społeczność. Raz pokazuje postawy dzieci (świeżo upieczonego ucznia i zbuntowanego, coraz bardziej samodzielnego nastolatka), raz przedstawia sprawy nauczycieli. Pochyla się nad przedstawicielami różnych zawodów, chce jak najdokładniej przybliżyć czytelnikom specyfikę miejsca. Nie pozwala Justynie na okazywanie wyższości: ta przybyła z Krakowa historyk sztuki jest jednocześnie córką pani burmistrz, ale to wszystko nie ma znaczenia, gdy sympatycznych znajomych spotyka jakakolwiek krzywda. Justyna próbuje wtopić się w otoczenie, w czym bardzo pomaga jej zamiłowanie do historii.
Autorka w tej powieści często wybiera opisy lub dialogi o niewielkim w szerszej perspektywie znaczeniu. Drobnymi wymianami zdań wypełnia czas – przy okazji ukazuje mentalność postaci i ich charaktery. Nie stara się na siłę puentować kolejnych scenek. Lekturowe napięcie ma zapewnić wprowadzana stopniowo tajemnica. Ingerencje istot z zaświatów dodają opowieści nieco emocji, ale podstawowym źródłem wrażeń jest historia miejsca. Jurgała-Jureczka odwołuje się do prawdziwej historii, kilka opowieści wplata w swoją narrację. Wie, że teraźniejszość będzie tylko tłem dla pałacowych odkryć. Takie pożenienie powieściowej fikcji z prawdą ma na celu uszlachetnienie historii. „Tajemnice prowincji” przypominają o bliskości prawdziwych skarbów, o ożywającej ciągle przeszłości i o tajemnicach dostępnych na wyciągnięcie ręki. Justyna zdaje sobie sprawę z istnienia podobnych niespodzianek – dla odbiorców ma to być przeżycie obiecujące przygodę.
Jurgała-Jureczka pisze w sposób bardzo stonowany. Tutaj nawet kiedy bohaterowie przeżywają silne emocje, nie dają się im ponieść, bo ważniejsze od uczuć są fakty. Nie ma możliwości przejścia od wydarzeń do wrażeń – dialogi pełnią więc przeważnie funkcję informacyjną. Autorka znajduje inny pomysł na realizację modnego w obyczajówkach nurtu ucieczki z wielkiego miasta. Jest bardziej dyskretna w dziedzinie ewentualnych przeżyć sercowych, za to rekompensuje to sobie uruchamianiem prawdziwych sekretów. W jej wykonaniu poszukiwanie skarbów może nie budzi silnych przeżyć u bohaterów i odbiorców, za to okazuje się zadziwiająco skuteczne. „Tajemnice prowincji” to zatem obietnica.
Poszukiwanie skarbów
Tęsknota za dziecięcymi zabawami w poszukiwanie skarbów co pewien czas powraca w obyczajowych powieściach. Z reguły chodzi wówczas o połączenie raczej bezbarwnej teraźniejszości z przeszłością pełną fantastycznych przygód i pobudzających wyobraźnię tajemnic. Odwołania do bliższej i dalszej historii służą ożywieniu akcji, są również szansą na uatrakcyjnienie losów postaci. Z tego założenia wychodzi Joanna Jurgała-Jureczka, kiedy swoją bohaterkę wysyła w jej rodzinne strony, do Brzozowa.
Justyna przez najbliższy rok ma się opiekować swoimi chrześniakami. Otrzymuje też posadę w miejscowym oddziale muzeum i chociaż jest przekonana co do tymczasowości tego zajęcia, mocno angażuje się w sprawy lokalnej społeczności. Stopniowo poznaje problemy kolejnych mieszkańców, dzięki chrześniakom zanurza się w przyziemną codzienność. Ale jest tu też odrobina metafizyki: bohaterka może rozmawiać z duchem hrabiny, co sprawia, że jeszcze chętniej zagłębia się w odkrywanie tajemnic przeszłości. Małe muzeum potrzebuje rozgłosu – szansą na ożywienie sennej atmosfery staje się niespodziewane znalezisko, prawdziwy skarb.
„Tajemnice prowincji” rozwijają się niespiesznie. Autorka bardzo skupia się na prezentowaniu codziennych spraw, którymi żyje społeczność. Raz pokazuje postawy dzieci (świeżo upieczonego ucznia i zbuntowanego, coraz bardziej samodzielnego nastolatka), raz przedstawia sprawy nauczycieli. Pochyla się nad przedstawicielami różnych zawodów, chce jak najdokładniej przybliżyć czytelnikom specyfikę miejsca. Nie pozwala Justynie na okazywanie wyższości: ta przybyła z Krakowa historyk sztuki jest jednocześnie córką pani burmistrz, ale to wszystko nie ma znaczenia, gdy sympatycznych znajomych spotyka jakakolwiek krzywda. Justyna próbuje wtopić się w otoczenie, w czym bardzo pomaga jej zamiłowanie do historii.
Autorka w tej powieści często wybiera opisy lub dialogi o niewielkim w szerszej perspektywie znaczeniu. Drobnymi wymianami zdań wypełnia czas – przy okazji ukazuje mentalność postaci i ich charaktery. Nie stara się na siłę puentować kolejnych scenek. Lekturowe napięcie ma zapewnić wprowadzana stopniowo tajemnica. Ingerencje istot z zaświatów dodają opowieści nieco emocji, ale podstawowym źródłem wrażeń jest historia miejsca. Jurgała-Jureczka odwołuje się do prawdziwej historii, kilka opowieści wplata w swoją narrację. Wie, że teraźniejszość będzie tylko tłem dla pałacowych odkryć. Takie pożenienie powieściowej fikcji z prawdą ma na celu uszlachetnienie historii. „Tajemnice prowincji” przypominają o bliskości prawdziwych skarbów, o ożywającej ciągle przeszłości i o tajemnicach dostępnych na wyciągnięcie ręki. Justyna zdaje sobie sprawę z istnienia podobnych niespodzianek – dla odbiorców ma to być przeżycie obiecujące przygodę.
Jurgała-Jureczka pisze w sposób bardzo stonowany. Tutaj nawet kiedy bohaterowie przeżywają silne emocje, nie dają się im ponieść, bo ważniejsze od uczuć są fakty. Nie ma możliwości przejścia od wydarzeń do wrażeń – dialogi pełnią więc przeważnie funkcję informacyjną. Autorka znajduje inny pomysł na realizację modnego w obyczajówkach nurtu ucieczki z wielkiego miasta. Jest bardziej dyskretna w dziedzinie ewentualnych przeżyć sercowych, za to rekompensuje to sobie uruchamianiem prawdziwych sekretów. W jej wykonaniu poszukiwanie skarbów może nie budzi silnych przeżyć u bohaterów i odbiorców, za to okazuje się zadziwiająco skuteczne. „Tajemnice prowincji” to zatem obietnica.
Subskrybuj:
Posty (Atom)