* * * * * * O tu-czytam
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.

Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.

Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.

Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com

sobota, 15 maja 2010

Penelope Green: Rzymskie dolce vita

Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.


Nowe życie

Ci, którzy lubią spokojne, klimatyczne opowiastki o zwolnieniu tempa życia i osiedleniu się we Włoszech lub Francji, po „Rzymskie dolce vita” sięgnąć muszą obowiązkowo – choćby z ciekawości, jak modny ostatnio temat zostanie zrealizowany przez Australijkę, Penelope Green. Zapowiada się bowiem na kolejną wersję konkretnego scenariusza: anglojęzyczny bohater porzuca dotychczasowe osiągnięcia i decyduje się rozpocząć wszystko od nowa w obcym kraju. I Penelope Green postanowiła wyjechać z Australii. Zmęczona pracą, w której zdobyła niemal wszystko, niepotrafiąca zbudować trwałego związku, sfrustrowana kobieta przed trzydziestką rozstaje się z przytłaczającą codziennością i wyrusza do Italii z nadzieją na zwolnienie tempa, rozkoszowanie się brakiem stresów i realizację dawnych ideałów. Na kryzys typowy dla Generacji X „Co-do-cholery-właściwie-się-ze-mną-dzieje” reaguje spontanicznie i odważnie. Bez znajomości języka, bez pracy, bez dachu nad głową – włoska przygoda Penelope zapowiada się nadzwyczaj intrygująco.

Bohaterka trafia do Rzymu i rozpoczyna kurs językowy dla cudzoziemców. Zawiera różne znajomości, na przystojnych Włochów spogląda z pożądaniem (a z częścią napotkanych mężczyzn ląduje w łóżku: w sferze emocjonalnej niewiele się zmienia, Penelope we Włoszech także nie umie związać się z nikim na poważnie – do zwykłych nieporozumień dochodzą przecież różnice kulturowe). Po pewnym czasie zaczyna szukać pracy, by móc się utrzymywać – ale mimo systematyczności, wciąż nie radzi sobie z językiem. Wykorzystuje doświadczenie kelnerki i haruje w knajpach, a jednocześnie szuka szansy jako dziennikarka – wynajduje ciekawe miejsca i ludzi – z bohaterami reportaży przeprowadza wywiady, robiąc wszystko, by wreszcie przełamać barierę językową.

I tak toczy się „Rzymskie dolce vita” – to historia aklimatyzacji, opowieść o przystosowywaniu się do nowych warunków egzystencji, pokonywaniu kolejnych trudności i spełnianiu marzeń. Penelope miałaby mnóstwo powodów do zmartwień, zaczynając od problemów z zalegalizowaniem pobytu we Włoszech, a kończąc na braku bliskich. Tyle że energiczna bohaterka pokonała w Rzymie nasilającą się depresję. Jest wreszcie szczęśliwa, nawet jeśli musi szorować toalety. Nawiązuje nowe przyjaźnie, próbuje przejąć włoski styl bycia, utrzymuje równowagę między życiem zawodowym i towarzyskim.

Penelope jest bohaterką, której nie da się nie lubić. Energiczna Australijka budzi sympatię – być może także dzięki temu, że nie ukrywa swoich wpadek i zabawnych gaf. Zatrzymuje się nad drobiazgami, o których mogłaby w ogóle nie wspominać – ale jako szczera i bezpośrednia osoba zamienia małe porażki w powody do śmiechu. Autoironia Penelope przyczynia się do podkręcenia tempa książki – i w konsekwencji do niemal całkowitego zarzucenia wyjściowych założeń o spokojnej egzystencji w nowym kraju. „Rzymskie dolce vita” różni się od tych modelowych tomów o bezstresowym życiu i harmonii (idealnym przykładem będą tu dzieła Petera Mayle’a) wszystkim. Autorka cały czas żyje w biegu – lecz teraz bieg ów sprawia jej przyjemność i na pewno nie jest przyczyną frustracji. Uwaga Penelope przenosi się z miejsc na ludzi – wielokulturowe towarzystwo dostarcza wrażeń, a kiedy trzeba – służy pomocą, pocieszeniem czy radą. Liczy się zabawa i beztroska, odrobina szaleństwa i ruch. W typowych książkach o osiedlaniu się we Włoszech nie brakuje zachwytów nad prostym a smacznym jedzeniem – ze strony na stronę pojawiają się kolejne przepisy. Penelope Green także zachwyca się włoską kuchnią (chociaż czasami przerażają ją wykroczenia przeciwko diecie), ale nie stara się podawać składników czy docierać do sposobu przyrządzania – raczej zwyczajnie rozkoszuje się potrawami i kontrastem, jaki wynika z zestawienia niebiańskiego smaku i prostoty w przygotowaniu.

Intrygujący obraz bohaterki wyłania się z tej książki. Dziewczyna, która w wieku siedemnastu lat usamodzielniła się (przez co szokiem jest dla niej mieszkanie do trzydziestki z rodzicami, wybierane przez włoskich mężczyzn), dziesięć lat później porzuca idealną, jakby się wydawało, pracę i podejmuje marnie płatne zajęcie w kraju, w którego języku nie pamięta określenia na łyżkę. Momentami niezwykle dojrzała i rozsądna, co pewien czas zmienia się w dziewczynę, która lubi się „pobzykać”, żyje chwilą i nie martwi się niczym. Te wewnętrzne sprzeczności znajdują również odzwierciedlenie w języku – niekiedy autorka porzuca naturalny tok opowiadania, rezygnuje na krótko z przezroczystej narracji, żeby wtrącić parę slangowych wyrażeń młodzieżowych, odświeżyć styl czy podkreślić luz. Dzięki temu także sam język zyskuje na plastyczności i dynamice.

„Rzymskie dolce vita” to pierwsza część trylogii – kończy się z chwilą, gdy Penelope z okazji przekroczenia cezury trzydziestki dokonuje podsumowania dotychczasowego życia – ale ponieważ żaden wątek nie został tu zamknięty, na następny tom czekać się będzie z rozbudzonym apetytem. Penelope Green zaproponowała alternatywę wobec modnych i poczytnych historii – trafi z pewnością do przekonania młodym odbiorcom – ale podbije też serca wielbicieli lektur spod szyldu toskanianów. Zdaję sobie sprawę z tego, że podobne autobiograficzne historie nie wszyscy lubią – ale „Rzymskie dolce vita” potraktować można także jako zaangażowany reportaż, historię ukazującą zderzenie kultur. I od takiej książki naprawdę trudno się oderwać.
Australijska dziennikarka postawiła wszystko na jedną kartę, a opisując swoje przygody udowodniła, że warto słuchać głosu serca – a szczęście dla każdego znajduje się gdzie indziej.



1 komentarz:

  1. Anonimowy16/6/10 09:26

    mnie się ta książka też bardzo podobała:) Może lżejsza, takie czytadło, ale czekam z niecierpliwością na następne jej części.
    Pozdrawiam.
    www.chiara76.blox.pl

    OdpowiedzUsuń