Sensus, Helion, Gliwice 2025.
Grupa
Trening Umiejętności Społecznych – TUS – to rodzaj spotkań, podczas których uczestnicy mogą ćwiczyć reguły życia w społeczeństwie, praktykować w grupie te zachowania, które zwykle sprawiają im problem i wyzwalają sporo stresu. Nieprzypadkowo moda na TUS wkracza na rynek wydawnictw poradnikowych niemal równolegle z obfitością publikacji o ADHD i autyzmie – grupy ludzi neuroatypowych najczęściej potrzebować będą wsparcia w postaci warsztatów lub spotkań w ramach TUS właśnie. Tymczasem coraz częściej z TUS korzystać muszą dzieci i młodzież bez dodatkowych diagnoz, ze zwykłymi problemami w gronie rówieśników – w dodatku wyzwolonymi z różnych powodów. Karolina Pudło i Aleksandra Pęcak chcą przygotować odbiorców na prowadzenie takich kursów – pracę przede wszystkim z młodymi uczestnikami (ale nie tylko z nimi) i działania prowadzące do rzeczywistego poprawienia kompetencji społecznych. Nie jest to zbyt rozbudowana książka, ale nakierowana na praktyczne wskazówki – w rozbudowanym wprowadzeniu autorki tłumaczą, czym jest TUS i jak to zorganizować, jak powinna wyglądać liczebność grupy, kto ma ją prowadzić i czy z pomocą czy bez – a także według jakich scenariuszy. Skrótowo omawiają oczekiwane i pożądane skutki oraz efekty uboczne – zjawiska, które da się zaobserwować podczas zajęć, ale które nie należą do specjalnie wypracowywanych. Co ważne, od początku autorki akcentują, że w ramach TUS trzeba będzie dostosowywać scenariusze każdorazowo do potrzeb i do możliwości grupy – coś, co wydawać by się mogło oczywiste, tutaj zyskuje całe opracowanie. Wiedzą też, że grupy nie tworzą się same i że energia w obrębie takiej grupy będzie wpływać dwukierunkowo na uczestników – dlatego też podpowiadają, jak dobierać uczestników w oparciu o ich deficyty i potrzeby oraz potencjał. Tu łatwo zamknąć się w schematach, dlatego też przydadzą się odpowiednie komentarze przygotowujące na pracę w niedalekiej przyszłości. Żeby wybrać uczestników do treningu, trzeba porozmawiać z ich rodzicami (TUS w tym wypadku dotyczy najmłodszych) i poobserwować głównych zainteresowanych w działaniu – Pudło i Pęcak sugerują, jak to zrobić systemowo. Na TUS najczęściej kieruje uczestników szkolny psycholog – w związku z tym autorki wprowadzają też motyw rozmów z rodzicami i testowanie ich oczekiwań i reakcji.
W przypadku Treningu Umiejętności Społecznych nie sprawdzi się pójście na żywioł i improwizowanie: tu istotnym elementem stają się zasady i możliwości monitorowania postępów – do tego trzeba zaangażować uczestników i ułatwić im funkcjonowanie na nieznanych zajęciach. Autorki zajmują się przedstawianiem znaczenia poszczególnych etapów kursu, podają też przykładowe zabawy i gry, które mogą pomóc w otwarciu uczestników. Kończą swoje opowieści analizą przypadków – co również może funkcjonować jako inspiracja dla czytelników.
„TUS skrojony na miarę” to opowieść o tym, jak podejść do konstruowania Treningu Umiejętności Społecznych, żeby był on satysfakcjonujący dla uczestników i dla prowadzących – żeby wykorzystywał potencjał dzieci i młodzieży i żeby naprawiał ich braki czy błędy. Bardzo dobrze wyważają autorki proporcje między przykładami, tabelkami do wypełniania oraz częścią teoretyczną – podsuwają czytelnikom niezbędne wiadomości, prowadzą przez cały system, a do tego wprowadzają drobne tekstowe ilustracje: metody sprawdzone w działaniu. Uprzedzają co do możliwych wyzwań i chcą, żeby Trening Umiejętności Społecznych zawsze był jak najpełniejszym wykorzystaniem możliwości oraz szans.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
sobota, 2 sierpnia 2025
piątek, 1 sierpnia 2025
Goscinny, Uderzo: Asteriks i Normanowie
Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2025.
Strach
Normanowie są przekonani, że strach dodaje skrzydeł – a ponieważ są niezwyciężeni, nie mają pojęcia jak to jest się bać i potrzebują w tej kwestii dobrego nauczyciela. Świadomi, że Galowie słyną z odwagi, postanawiają znaleźć wśród nich kogoś, kto pozwoli im poczuć strach. Porywają Skandaliksa, młodego bratanka wodza Galów – i liczą na to, że dzięki chłopakowi zrealizują swój plan. Jeśli będą umieli latać, przemieszczą się z łatwością do każdego miejsca na świecie. A skoro wystarczy tylko się przestraszyć…
„Asteriks i Normanowie” to kolejny tomik wydany z opracowaniem – dla koneserów i fanów Asteriksa, a także dla wszystkich dorosłych, którzy potrzebują usprawiedliwienia dla dopieszczania swojego wewnętrznego dziecka. Jeśli ktoś uwielbia przygody sympatycznych Galów (przy czym raczej nie istnieją ich przeciwnicy), może wzbogacić swoją kolekcję pod pozorami edukacyjności. Te komiksy bowiem są wydawane w twardej oprawie i z całą otoczką – opracowaniem dotyczącym powstawania, szkiców, pomysłów, kontekstu społecznego i obyczajowego czy wprowadzanych zmian. Autorzy serii wyręczają czytelników w pracy badawczej: podsuwają między innymi wyjaśnienia rozmaitych żartów (zwłaszcza tych, które nie przenoszą się przez granice i poza konkretnym krajem mogą być nie do końca zrozumiałe). To doskonałe miejsce nie tylko na analizy zastosowanych chwytów i nawiązania do prawdziwej historii, ale też na utwierdzanie odbiorców w przekonaniu, że uniwersum Asteriksa jest jedyne w swoim rodzaju.
Wprowadzenie i zakończenie tomu składa się właśnie z popularyzatorskich opowieści i ciekawostek, danych, do których przeciętni odbiorcy nie są w stanie samodzielnie dotrzeć – albo też nie myślą o tym, ciesząc się lekturą. Pozwala to trochę napowietrzyć objętość zeszytu i nadać mu automatycznie większą wartość. Centralną częścią książki jest oczywiście sam komiks – już bez dodatkowych przypisów. Do lektury przystąpić można już z większym zasobem wiedzy – i zwracać uwagę na motywy, które normalnie mogłyby zostać przeoczone – detale w stylu nawiązań do muzyki z lat 60. XX wieku – coś, co pojawia się w pojedynczych kadrach i stanowi rzeczywiście tylko tło wydarzeń. Goscinny i Uderzo wiedzą, jak wydobywać komizm z opowieści – stawiają na czytelne i mocne puenty i na dowcipy dla różnych pokoleń. Ta seria nie starzeje się mimo upływu czasu – i będzie cieszyć kolejnych czytelników. Dobrze, że na rynku pojawia się w wersji z opracowaniem – dzięki temu łatwiej będzie docenić rozwiązania stosowane w komiksie. Jeśli ktoś dobrze czuje się w świecie Galów i chce jak najlepiej poznawać świat z perspektywy małej galijskiej wioski z niezłomnymi wojownikami i magicznym napojem, może tu znaleźć całkiem sporo dla siebie i zwiedzać ukochane miejsca z przewodnikiem. Wiadomo, że z Asteriksa się nie wyrasta – dlatego też cieszy pomysł na przedłużenie istnienia komiksów na rynku i w świadomości czytelników.
Strach
Normanowie są przekonani, że strach dodaje skrzydeł – a ponieważ są niezwyciężeni, nie mają pojęcia jak to jest się bać i potrzebują w tej kwestii dobrego nauczyciela. Świadomi, że Galowie słyną z odwagi, postanawiają znaleźć wśród nich kogoś, kto pozwoli im poczuć strach. Porywają Skandaliksa, młodego bratanka wodza Galów – i liczą na to, że dzięki chłopakowi zrealizują swój plan. Jeśli będą umieli latać, przemieszczą się z łatwością do każdego miejsca na świecie. A skoro wystarczy tylko się przestraszyć…
„Asteriks i Normanowie” to kolejny tomik wydany z opracowaniem – dla koneserów i fanów Asteriksa, a także dla wszystkich dorosłych, którzy potrzebują usprawiedliwienia dla dopieszczania swojego wewnętrznego dziecka. Jeśli ktoś uwielbia przygody sympatycznych Galów (przy czym raczej nie istnieją ich przeciwnicy), może wzbogacić swoją kolekcję pod pozorami edukacyjności. Te komiksy bowiem są wydawane w twardej oprawie i z całą otoczką – opracowaniem dotyczącym powstawania, szkiców, pomysłów, kontekstu społecznego i obyczajowego czy wprowadzanych zmian. Autorzy serii wyręczają czytelników w pracy badawczej: podsuwają między innymi wyjaśnienia rozmaitych żartów (zwłaszcza tych, które nie przenoszą się przez granice i poza konkretnym krajem mogą być nie do końca zrozumiałe). To doskonałe miejsce nie tylko na analizy zastosowanych chwytów i nawiązania do prawdziwej historii, ale też na utwierdzanie odbiorców w przekonaniu, że uniwersum Asteriksa jest jedyne w swoim rodzaju.
Wprowadzenie i zakończenie tomu składa się właśnie z popularyzatorskich opowieści i ciekawostek, danych, do których przeciętni odbiorcy nie są w stanie samodzielnie dotrzeć – albo też nie myślą o tym, ciesząc się lekturą. Pozwala to trochę napowietrzyć objętość zeszytu i nadać mu automatycznie większą wartość. Centralną częścią książki jest oczywiście sam komiks – już bez dodatkowych przypisów. Do lektury przystąpić można już z większym zasobem wiedzy – i zwracać uwagę na motywy, które normalnie mogłyby zostać przeoczone – detale w stylu nawiązań do muzyki z lat 60. XX wieku – coś, co pojawia się w pojedynczych kadrach i stanowi rzeczywiście tylko tło wydarzeń. Goscinny i Uderzo wiedzą, jak wydobywać komizm z opowieści – stawiają na czytelne i mocne puenty i na dowcipy dla różnych pokoleń. Ta seria nie starzeje się mimo upływu czasu – i będzie cieszyć kolejnych czytelników. Dobrze, że na rynku pojawia się w wersji z opracowaniem – dzięki temu łatwiej będzie docenić rozwiązania stosowane w komiksie. Jeśli ktoś dobrze czuje się w świecie Galów i chce jak najlepiej poznawać świat z perspektywy małej galijskiej wioski z niezłomnymi wojownikami i magicznym napojem, może tu znaleźć całkiem sporo dla siebie i zwiedzać ukochane miejsca z przewodnikiem. Wiadomo, że z Asteriksa się nie wyrasta – dlatego też cieszy pomysł na przedłużenie istnienia komiksów na rynku i w świadomości czytelników.
czwartek, 31 lipca 2025
Anna Mietelska: Królisia Isia i nocnik
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Modnisia
Do grona bohaterów, którzy pokazują dzieciom, jak się zachowywać i przenoszą na karty książek na dobranoc codzienne zmagania maluchów z rzeczywistością dołącza królisia Isia. Anna Mietelska tworzy przesympatyczną postać, która nie może niczym zaskoczyć – ale może wspomóc rodziców w perswadowaniu dzieciom pewnych spraw. „Królisia Isia i nocnik” to oczywiście opowieść o rozstawaniu się z pieluchą – czyli obowiązkowy dzisiaj w seriach z literatury czwartej motyw pomagający dorosłym w nakłonieniu pociech do korzystania z nocnika. Sama królisia chce we wszystkim naśladować mamę – przymierza jej sukienki i kapelusze i paraduje w tym po mieszkaniu, przekonując wszystkich, że jest już duża. Tyle że do takiego image’u nie bardzo pasuje pielucha – bohaterka zatem prosi mamę o pozbycie się niepotrzebnego z jej perspektywy przedmiotu. Nadchodzi czas na poważną zmianę: królisia dostaje w prezencie własny nocnik. Tylko że korzystanie z niego wcale nie jest takie proste, pierwsza próba kończy się porażką, a brak reakcji w odpowiednim momencie – małą katastrofą. Na szczęście mama jest wyrozumiała i spodziewała się takiego rozwoju sytuacji, pociesza i tłumaczy, że gdy pojawi się dziwne uczucie w brzuchu, to moment na skorzystanie z nocnika. Tym kieruje się królisia, żeby już za chwilę świętować udaną próbę. Nie ma zaskoczenia w fabule – tu nie zdarzy się nic, co mogłoby być dla dzieci nietypowe czy dziwne, nawet możliwość zajrzenia do nocnika po sukcesie to temat już wyeksploatowany. Anna MIetelska po prostu wymyśla serię, która spodoba się dzieciom i ich rodzicom – niewiele tu tekstu, fabuły koncentrują się na tym, co istotne w codzienności kilkulatka, można spokojnie przeczytać całą książeczkę przed snem, a wszystko razem układać się będzie w piękną serię.
Piękną, bo Anna Mietelska zajmuje się również wykonaniem ilustracji – stawia na proste kształty w klasycznym stylu, odrzuca komputerowe grafiki, dba o to, żeby rysunki miały charakter. Cieniuje je, dodaje refleksy światła, unika zabudowywania tła niepotrzebnymi detalami, które odciągałyby uwagę najmłodszych od samej bohaterki lub postaci z jej otoczenia. Jej obrazki przypominają dzieła Beatrix Potter, przyciągają wzrok. Do tego przygody królisi Isi są wydawane w twardej oprawie – i to także argument za ozdabianiem nimi biblioteczki malucha. Tomiki wyglądają przepięknie, nie są przesłodzone, widać, że zostały stworzone z myślą o dzieciach, ale tak, żeby odróżniały się od standardowych cykli istniejących już na rynku wydawniczym.
Królisia Isia to bohaterka, która nie musi zbytnio się wysilać, i tak zostanie polubiona przez najmłodszych odbiorców – i będzie mogła przeprowadzać dzieci przez pułapki otoczenia. Ta postać będzie mieć ważne miejsce w świadomości kilkulatków – daje się lubić i chociaż jest dziecinna, to nie infantylna. Anna Mietelska wymyśliła sobie cykl nie oryginalny, ale realizuje go tak, że można tylko cieszyć się z obecności kolejnej postaci tłumaczącej dzieciom świat.
Modnisia
Do grona bohaterów, którzy pokazują dzieciom, jak się zachowywać i przenoszą na karty książek na dobranoc codzienne zmagania maluchów z rzeczywistością dołącza królisia Isia. Anna Mietelska tworzy przesympatyczną postać, która nie może niczym zaskoczyć – ale może wspomóc rodziców w perswadowaniu dzieciom pewnych spraw. „Królisia Isia i nocnik” to oczywiście opowieść o rozstawaniu się z pieluchą – czyli obowiązkowy dzisiaj w seriach z literatury czwartej motyw pomagający dorosłym w nakłonieniu pociech do korzystania z nocnika. Sama królisia chce we wszystkim naśladować mamę – przymierza jej sukienki i kapelusze i paraduje w tym po mieszkaniu, przekonując wszystkich, że jest już duża. Tyle że do takiego image’u nie bardzo pasuje pielucha – bohaterka zatem prosi mamę o pozbycie się niepotrzebnego z jej perspektywy przedmiotu. Nadchodzi czas na poważną zmianę: królisia dostaje w prezencie własny nocnik. Tylko że korzystanie z niego wcale nie jest takie proste, pierwsza próba kończy się porażką, a brak reakcji w odpowiednim momencie – małą katastrofą. Na szczęście mama jest wyrozumiała i spodziewała się takiego rozwoju sytuacji, pociesza i tłumaczy, że gdy pojawi się dziwne uczucie w brzuchu, to moment na skorzystanie z nocnika. Tym kieruje się królisia, żeby już za chwilę świętować udaną próbę. Nie ma zaskoczenia w fabule – tu nie zdarzy się nic, co mogłoby być dla dzieci nietypowe czy dziwne, nawet możliwość zajrzenia do nocnika po sukcesie to temat już wyeksploatowany. Anna MIetelska po prostu wymyśla serię, która spodoba się dzieciom i ich rodzicom – niewiele tu tekstu, fabuły koncentrują się na tym, co istotne w codzienności kilkulatka, można spokojnie przeczytać całą książeczkę przed snem, a wszystko razem układać się będzie w piękną serię.
Piękną, bo Anna Mietelska zajmuje się również wykonaniem ilustracji – stawia na proste kształty w klasycznym stylu, odrzuca komputerowe grafiki, dba o to, żeby rysunki miały charakter. Cieniuje je, dodaje refleksy światła, unika zabudowywania tła niepotrzebnymi detalami, które odciągałyby uwagę najmłodszych od samej bohaterki lub postaci z jej otoczenia. Jej obrazki przypominają dzieła Beatrix Potter, przyciągają wzrok. Do tego przygody królisi Isi są wydawane w twardej oprawie – i to także argument za ozdabianiem nimi biblioteczki malucha. Tomiki wyglądają przepięknie, nie są przesłodzone, widać, że zostały stworzone z myślą o dzieciach, ale tak, żeby odróżniały się od standardowych cykli istniejących już na rynku wydawniczym.
Królisia Isia to bohaterka, która nie musi zbytnio się wysilać, i tak zostanie polubiona przez najmłodszych odbiorców – i będzie mogła przeprowadzać dzieci przez pułapki otoczenia. Ta postać będzie mieć ważne miejsce w świadomości kilkulatków – daje się lubić i chociaż jest dziecinna, to nie infantylna. Anna Mietelska wymyśliła sobie cykl nie oryginalny, ale realizuje go tak, że można tylko cieszyć się z obecności kolejnej postaci tłumaczącej dzieciom świat.
wtorek, 29 lipca 2025
Goscinny, Uderzo: Tarcza Arwernów
Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2025.
Dzik na Winie
Można czytać przygody Asteriksa bez znajomości kontekstu historycznego – i cieszyć się wielopłaszczyznowym humorem. Można jednak skorzystać z popularyzatorskiego opracowania i dowiedzieć się, jak wyglądało tło wydarzeń z perspektywy dziejopisów. „Tarcza Arwernów” to kolejny tom przygód Asteriksa z historycznym i społecznym komentarzem – wersja dla koneserów klasyki i dla tych, którym nie wystarcza sam rozrywkowy aspekt komiksowych zeszytów. Tym razem wprowadzenie obejmuje zwłaszcza zwyczaje i wydarzenia z przeszłości – to, co wpłynęło na kształt doświadczeń dzielnego galijskiego wodza. Nie zabraknie analiz poszczególnych postaci, wiadomo, że karykaturalne portrety pełnią funkcję komizmotwórczą, ale przecież nie tylko – bohaterowie są też nośnikiem informacji o przeszłości i budowani są na bazie rzeczywistych danych. Wszelkie inspiracje, wątki i zapożyczenia z realizmu rozszyfrowują autorzy opracowania – można tutaj naprawdę docenić bogaty zestaw wiadomości. Jeszcze przed przystąpieniem do właściwej lektury odbiorcy otrzymają pełen pakiet danych, które potem można będzie odnosić bezpośrednio do wybranych partii komiksu. Okazuje się, że przygody Asteriksa nie są wyłącznie dziełem wyobraźni – twórcy przemycają sporo ciekawostek i skojarzeń. Co ważne, ponieważ nie wszystko da się przetłumaczyć z zachowaniem humoru, w tomie znalazło się też miejsce na opowiadanie o żartach i o dowcipach zagubionych w tłumaczeniu: czytelnicy dowiedzą się, na czym polegał kunszt duetu w tej kwestii. Są tu też oryginalne rysunki i szkice – fragmenty dzieł Uderzo albo próby uchwycenia pomysłu – tak, żeby odbiorcy mogli poczuć się jak włączeni w proces tworzenia, w mechanizm uruchamiania żartu na różnych poziomach.
W „Tarczy Arwernów” ważnym tematem staje się odchudzanie. Wszystko przez niekończące się galijskie uczty – wódz zawsze po okazjach do świętowania czuje się tak, jakby niebo spadło mu na głowę. Wątroba nie wytrzymuje, trzeba zatem udać się na specjalną kurację. Z kolei Juliusz Cezar pragnie odzyskać tarczę Wercyngetoryksa, prawdopodobnie zagubioną gdzieś w Galii. Jak zawsze jest tu wielowątkowo i zabawnie, karykaturalnie i dynamicznie – autorzy budują tę opowieść tak, żeby przyciągnąć odbiorców z różnych powodów. Cieszą się tworzeniem i to odzwierciedla się w ambitnym rozrywkowym komiksie.
Bardzo ciekawym dodatkiem do opracowania staje się informacja o tym, jak przygody Asteriksa publikowane były w Polsce (to również miejsce na wyjaśnienia dotyczące rozwiązań z przekładu) oraz kolejny motyw – inspiracje rysunkowe. Dzięki takim komentarzom można zagłębiać się w historię Asteriksa i nie tylko cieszyć się fabułą oraz wychwytywanymi detalami z narracji, ale również doceniać kunszt twórców w płaszczyźnie nawiązań do rzeczywistości. Wydawać by się mogło, że stworzona dla rozrywki bajka nie musi zbytnio trzymać się prawdy historycznej – tymczasem Goscinny i Uderzo udowadniają, że weryfikowanie faktów dostarcza kolejne poziomy dla żartów. „Tarcza Arwernów” to kolejna publikacja w cyklu, który połączy pokolenia i na długo zatrzyma odbiorców przy przygodach dzielnego Gala.
Dzik na Winie
Można czytać przygody Asteriksa bez znajomości kontekstu historycznego – i cieszyć się wielopłaszczyznowym humorem. Można jednak skorzystać z popularyzatorskiego opracowania i dowiedzieć się, jak wyglądało tło wydarzeń z perspektywy dziejopisów. „Tarcza Arwernów” to kolejny tom przygód Asteriksa z historycznym i społecznym komentarzem – wersja dla koneserów klasyki i dla tych, którym nie wystarcza sam rozrywkowy aspekt komiksowych zeszytów. Tym razem wprowadzenie obejmuje zwłaszcza zwyczaje i wydarzenia z przeszłości – to, co wpłynęło na kształt doświadczeń dzielnego galijskiego wodza. Nie zabraknie analiz poszczególnych postaci, wiadomo, że karykaturalne portrety pełnią funkcję komizmotwórczą, ale przecież nie tylko – bohaterowie są też nośnikiem informacji o przeszłości i budowani są na bazie rzeczywistych danych. Wszelkie inspiracje, wątki i zapożyczenia z realizmu rozszyfrowują autorzy opracowania – można tutaj naprawdę docenić bogaty zestaw wiadomości. Jeszcze przed przystąpieniem do właściwej lektury odbiorcy otrzymają pełen pakiet danych, które potem można będzie odnosić bezpośrednio do wybranych partii komiksu. Okazuje się, że przygody Asteriksa nie są wyłącznie dziełem wyobraźni – twórcy przemycają sporo ciekawostek i skojarzeń. Co ważne, ponieważ nie wszystko da się przetłumaczyć z zachowaniem humoru, w tomie znalazło się też miejsce na opowiadanie o żartach i o dowcipach zagubionych w tłumaczeniu: czytelnicy dowiedzą się, na czym polegał kunszt duetu w tej kwestii. Są tu też oryginalne rysunki i szkice – fragmenty dzieł Uderzo albo próby uchwycenia pomysłu – tak, żeby odbiorcy mogli poczuć się jak włączeni w proces tworzenia, w mechanizm uruchamiania żartu na różnych poziomach.
W „Tarczy Arwernów” ważnym tematem staje się odchudzanie. Wszystko przez niekończące się galijskie uczty – wódz zawsze po okazjach do świętowania czuje się tak, jakby niebo spadło mu na głowę. Wątroba nie wytrzymuje, trzeba zatem udać się na specjalną kurację. Z kolei Juliusz Cezar pragnie odzyskać tarczę Wercyngetoryksa, prawdopodobnie zagubioną gdzieś w Galii. Jak zawsze jest tu wielowątkowo i zabawnie, karykaturalnie i dynamicznie – autorzy budują tę opowieść tak, żeby przyciągnąć odbiorców z różnych powodów. Cieszą się tworzeniem i to odzwierciedla się w ambitnym rozrywkowym komiksie.
Bardzo ciekawym dodatkiem do opracowania staje się informacja o tym, jak przygody Asteriksa publikowane były w Polsce (to również miejsce na wyjaśnienia dotyczące rozwiązań z przekładu) oraz kolejny motyw – inspiracje rysunkowe. Dzięki takim komentarzom można zagłębiać się w historię Asteriksa i nie tylko cieszyć się fabułą oraz wychwytywanymi detalami z narracji, ale również doceniać kunszt twórców w płaszczyźnie nawiązań do rzeczywistości. Wydawać by się mogło, że stworzona dla rozrywki bajka nie musi zbytnio trzymać się prawdy historycznej – tymczasem Goscinny i Uderzo udowadniają, że weryfikowanie faktów dostarcza kolejne poziomy dla żartów. „Tarcza Arwernów” to kolejna publikacja w cyklu, który połączy pokolenia i na długo zatrzyma odbiorców przy przygodach dzielnego Gala.
poniedziałek, 28 lipca 2025
Liane Schneider, Hanna Sörensen, Habriele Brietzke: Zuzia uczy się dzielić, ufać i żyć w zgodzie
Media Rodzina, Poznań 2025.
Społeczność
Nie jest to najbardziej typowy tomik o Zuzi w serii Mądra Mysz. Stworzony został przez aż trzy autorki (Liane Schneider, znana już z poprzednich części przygód Zuzi, widnieje na okładce, poza nią pojawiają się jeszcze Hanna Sörensen i Habriele Brietzke, ta ostatnia jako autorka wskazówek dla rodziców, czego w tym wypadku nie da się zignorować), ilustracje wykonała Janina Görrissen, ale w całej serii wszyscy twórcy podporządkowują się charakterystycznym wyznacznikom i wskazówkom, żeby Zuzia zawsze przypominała siebie. Tomik nie jest typowy, co już pokazuje sam rozbudowany tytuł – „Zuzia uczy się dzielić, ufać i żyć w zgodzie” sugeruje poszatkowanie opowiastki. I faktycznie, zamiast klasycznej narracji prezentującej jakąś przygodę Zuzi w domowym lub przedszkolnym środowisku, jest tu seria migawek. Za każdym razem Zuzia przeżywa jakąś emocję, silne wzburzenie albo coś, co przekonuje ją do przestrzegania zasad życia w grupie. Zuzia bywa zła na tych, którzy psują jej zabawę, potrafi nawet zamienić się w potwora. Zdarza się, że tęskni albo boi się zostać sama, zdarza się też, że uczy się dzielić z innymi dziećmi – co nie zawsze jest łatwe. Za każdym razem jeden akapit wprowadza odbiorców w sytuację, a kolejny rozpracowuje uczucia i odwołuje się do przeżyć dziewczynki. Dzieci mogą dzięki temu przełożyć sobie na własne doświadczenia przygody Zuzi, to pouczające i przydatne w codzienności wskazówki. Tym razem zamiast jednej fabuły odbiorcy dostaną kilka wprowadzeń, sami będą mogli dopowiedzieć sobie brakującą resztę w oparciu o własne przemyślenia i przeżycia. To – o dziwo – wystarczy, dlatego, że Zuzia w tym tomiku nie pozostawia nikogo obojętnym. Scenki z życia są trafne i przekonujące, a do tego wyraziste.
Niewielki tomik mieści zatem w sobie wiele sytuacji, które trudno byłoby ująć w jedną spójną fabułę. Dzięki natychmiastowemu opracowaniu wrażeń, odbiorcy zyskają narzędzia do radzenia sobie z różnymi kwestiami. To znacznie lepsza metoda niż prowadzenie abstrakcyjnych pouczeń – łatwo będzie czytelnikom przyswoić porady i nastawić się na konkretne sytuacje w normalnym życiu. Zuzia staje się znów przewodnikiem, ale tym razem po samych uczuciach i reakcjach – co jest ważne, kiedy trzeba funkcjonować w społeczeństwie i zapamiętać reguły w nim rządzące. Chociaż zatem tomik różni się od poprzednich o tyle, że nie daje dzieciom szansy na przeżycie pełnowartościowej historii, nie będzie dla maluchów nudny czy nieprzydatny. Zuzia to bohaterka, która nie jest dla dzieci anonimowa, wielokrotnie też już udowodniła, że bardzo przydaje się w nawigowaniu po rzeczywistości. Nie jest też idealna w swoim dawaniu przykładu innym i między innymi dlatego cieszy się sporym powodzeniem wśród kilkuletnich odbiorców. Z Zuzią można przemierzać świat – a przynajmniej poznawać go na linii dom – przedszkole – i dowiadywać się, co przyniesie nowy dzień.
Społeczność
Nie jest to najbardziej typowy tomik o Zuzi w serii Mądra Mysz. Stworzony został przez aż trzy autorki (Liane Schneider, znana już z poprzednich części przygód Zuzi, widnieje na okładce, poza nią pojawiają się jeszcze Hanna Sörensen i Habriele Brietzke, ta ostatnia jako autorka wskazówek dla rodziców, czego w tym wypadku nie da się zignorować), ilustracje wykonała Janina Görrissen, ale w całej serii wszyscy twórcy podporządkowują się charakterystycznym wyznacznikom i wskazówkom, żeby Zuzia zawsze przypominała siebie. Tomik nie jest typowy, co już pokazuje sam rozbudowany tytuł – „Zuzia uczy się dzielić, ufać i żyć w zgodzie” sugeruje poszatkowanie opowiastki. I faktycznie, zamiast klasycznej narracji prezentującej jakąś przygodę Zuzi w domowym lub przedszkolnym środowisku, jest tu seria migawek. Za każdym razem Zuzia przeżywa jakąś emocję, silne wzburzenie albo coś, co przekonuje ją do przestrzegania zasad życia w grupie. Zuzia bywa zła na tych, którzy psują jej zabawę, potrafi nawet zamienić się w potwora. Zdarza się, że tęskni albo boi się zostać sama, zdarza się też, że uczy się dzielić z innymi dziećmi – co nie zawsze jest łatwe. Za każdym razem jeden akapit wprowadza odbiorców w sytuację, a kolejny rozpracowuje uczucia i odwołuje się do przeżyć dziewczynki. Dzieci mogą dzięki temu przełożyć sobie na własne doświadczenia przygody Zuzi, to pouczające i przydatne w codzienności wskazówki. Tym razem zamiast jednej fabuły odbiorcy dostaną kilka wprowadzeń, sami będą mogli dopowiedzieć sobie brakującą resztę w oparciu o własne przemyślenia i przeżycia. To – o dziwo – wystarczy, dlatego, że Zuzia w tym tomiku nie pozostawia nikogo obojętnym. Scenki z życia są trafne i przekonujące, a do tego wyraziste.
Niewielki tomik mieści zatem w sobie wiele sytuacji, które trudno byłoby ująć w jedną spójną fabułę. Dzięki natychmiastowemu opracowaniu wrażeń, odbiorcy zyskają narzędzia do radzenia sobie z różnymi kwestiami. To znacznie lepsza metoda niż prowadzenie abstrakcyjnych pouczeń – łatwo będzie czytelnikom przyswoić porady i nastawić się na konkretne sytuacje w normalnym życiu. Zuzia staje się znów przewodnikiem, ale tym razem po samych uczuciach i reakcjach – co jest ważne, kiedy trzeba funkcjonować w społeczeństwie i zapamiętać reguły w nim rządzące. Chociaż zatem tomik różni się od poprzednich o tyle, że nie daje dzieciom szansy na przeżycie pełnowartościowej historii, nie będzie dla maluchów nudny czy nieprzydatny. Zuzia to bohaterka, która nie jest dla dzieci anonimowa, wielokrotnie też już udowodniła, że bardzo przydaje się w nawigowaniu po rzeczywistości. Nie jest też idealna w swoim dawaniu przykładu innym i między innymi dlatego cieszy się sporym powodzeniem wśród kilkuletnich odbiorców. Z Zuzią można przemierzać świat – a przynajmniej poznawać go na linii dom – przedszkole – i dowiadywać się, co przyniesie nowy dzień.
niedziela, 27 lipca 2025
Małgorzata Kalicińska: Dom na głowie, czyli gang seniorów i ja
Poradnia K, Poznań 2025.
Starość
Nie ma w starości nic romantycznego, jedni tracą pamięć, inni siły, jeszcze inni zdrowie. Ludzie, którzy do niedawna byli samodzielni i w pełni sprawni, nagle potrzebują opieki i… cierpliwości, żeby dotarła do nich prawda o koniecznej pomocy. I Małgorzata Kalicińska bardzo dosadnie przypomina czytelnikom, że od starości ucieczki nie ma, a życie przynosi wyzwania, na które trzeba reagować na bieżąco. Bohaterka jej książki „Dom na głowie, czyli gang seniorów i ja”, Magda, jest matką i babcią – i stoi na życiowym rozdrożu. Nie wie, co chciałaby robić, powinna się przekwalifikować, ale nie ma na siebie pomysłu. Rzeczywistość przynosi jej rozwiązanie: Kwiryna, mama Magdy, zapada na otępienie starcze. Początkowo nie dzieje się nic alarmującego, ot, drobne wpadki i śmiesznostki, które mogą przydarzyć się każdemu roztargnionemu: Kwiryna podaje na przykład słodkie pierogi w słonej zupie i obraża się, kiedy ktoś się z niej naśmiewa. Z czasem jednak problemów jest coraz więcej i staje się jasne: Firka nie powinna już mieszkać sama. Z siostrą bez przerwy się kłóci, a młoda opiekunka… podaje jej marihuanę. Magda, namawiana przez członków bliższej i dalszej rodziny, postanawia działać: zakłada rodzinny dom opieki. Gromadzi pod jednym dachem wszystkich osiemdziesięciolatków – mamę i jej rodzeństwo – a do tego życiowo pogubioną Ryszardę, dziewczynę, którą mama toleruje jako swoją opiekunkę. Organizuje życie na nowo, wymyśla, jak powinno wyglądać, a co najważniejsze – skąd brać pieniądze na codzienne potrzeby.
Jest to powieść inna niż bestsellery na rynku. Przede wszystkim bohaterka-narratorka wpada w olbrzymie dygresje na temat kolejnych członków rodziny i ich perypetii, całe drzewo genealogiczne rozrysowuje przed czytelnikami zanim cokolwiek zacznie się dziać na dobre. Zresztą akcji nie rozkręca przesadnie, skupia się na tym, co potrzebne do zrealizowania śmiałego planu: najpierw to poszukiwania odpowiedniego domu (chociaż najlepsze rozwiązanie Magdzie podsuwa rodzina), później przekonywanie kolejnych seniorów, że powinni porzucić swoje dotychczasowe mieszkania i przeprowadzić się pod opiekę Magdy, jeszcze później – przygotowania do świąt i docieranie się pod jednym dachem, dzielenie się obowiązkami czy choroby. Pozostaje tu wątek Ryszardy – dziewczyny, która nie miała prawdziwego domu i teraz może się realizować, pod czułą i dyskretną opieką rodziny z wyboru. Do tego autorka dodaje jeszcze motyw romansowy – chociaż jej bohaterka jest już w wieku, w którym nie liczy na wielkie uczucie, nie może pozostać obojętna wobec towarzysza jej codziennych zmagań: Olo pojawia się znienacka i wrasta w normalność Magdy, nie ma tu wielkich namiętności, za to miłość, o jakiej mogą marzyć odbiorczynie. Nie jest to książka wygodna: zwłaszcza w przypominaniu o obliczach starości, które wymagają od młodszych pokoleń zdecydowanych działań. Magda w zasadzie nie ma innego wyjścia jak tylko poświęcić się dla bliskich – nawet jeśli snułaby inne plany, problemy zdrowotne członków rodziny skutecznie by je zniszczyły. To dla czytelniczek będzie wyraźny sygnał zapowiedzi nieksiążkowej – nieidyllicznej – przyszłości. Jednak Kalicińska koncentruje się na tym, co może podsunąć odbiorcom ważne i wartościowe rozwiązania – przypomina o idei wielopokoleniowych domów, w których wszyscy są kochani i potrzebni. I to może być najważniejsze przesłanie „Domu na głowie”.
Starość
Nie ma w starości nic romantycznego, jedni tracą pamięć, inni siły, jeszcze inni zdrowie. Ludzie, którzy do niedawna byli samodzielni i w pełni sprawni, nagle potrzebują opieki i… cierpliwości, żeby dotarła do nich prawda o koniecznej pomocy. I Małgorzata Kalicińska bardzo dosadnie przypomina czytelnikom, że od starości ucieczki nie ma, a życie przynosi wyzwania, na które trzeba reagować na bieżąco. Bohaterka jej książki „Dom na głowie, czyli gang seniorów i ja”, Magda, jest matką i babcią – i stoi na życiowym rozdrożu. Nie wie, co chciałaby robić, powinna się przekwalifikować, ale nie ma na siebie pomysłu. Rzeczywistość przynosi jej rozwiązanie: Kwiryna, mama Magdy, zapada na otępienie starcze. Początkowo nie dzieje się nic alarmującego, ot, drobne wpadki i śmiesznostki, które mogą przydarzyć się każdemu roztargnionemu: Kwiryna podaje na przykład słodkie pierogi w słonej zupie i obraża się, kiedy ktoś się z niej naśmiewa. Z czasem jednak problemów jest coraz więcej i staje się jasne: Firka nie powinna już mieszkać sama. Z siostrą bez przerwy się kłóci, a młoda opiekunka… podaje jej marihuanę. Magda, namawiana przez członków bliższej i dalszej rodziny, postanawia działać: zakłada rodzinny dom opieki. Gromadzi pod jednym dachem wszystkich osiemdziesięciolatków – mamę i jej rodzeństwo – a do tego życiowo pogubioną Ryszardę, dziewczynę, którą mama toleruje jako swoją opiekunkę. Organizuje życie na nowo, wymyśla, jak powinno wyglądać, a co najważniejsze – skąd brać pieniądze na codzienne potrzeby.
Jest to powieść inna niż bestsellery na rynku. Przede wszystkim bohaterka-narratorka wpada w olbrzymie dygresje na temat kolejnych członków rodziny i ich perypetii, całe drzewo genealogiczne rozrysowuje przed czytelnikami zanim cokolwiek zacznie się dziać na dobre. Zresztą akcji nie rozkręca przesadnie, skupia się na tym, co potrzebne do zrealizowania śmiałego planu: najpierw to poszukiwania odpowiedniego domu (chociaż najlepsze rozwiązanie Magdzie podsuwa rodzina), później przekonywanie kolejnych seniorów, że powinni porzucić swoje dotychczasowe mieszkania i przeprowadzić się pod opiekę Magdy, jeszcze później – przygotowania do świąt i docieranie się pod jednym dachem, dzielenie się obowiązkami czy choroby. Pozostaje tu wątek Ryszardy – dziewczyny, która nie miała prawdziwego domu i teraz może się realizować, pod czułą i dyskretną opieką rodziny z wyboru. Do tego autorka dodaje jeszcze motyw romansowy – chociaż jej bohaterka jest już w wieku, w którym nie liczy na wielkie uczucie, nie może pozostać obojętna wobec towarzysza jej codziennych zmagań: Olo pojawia się znienacka i wrasta w normalność Magdy, nie ma tu wielkich namiętności, za to miłość, o jakiej mogą marzyć odbiorczynie. Nie jest to książka wygodna: zwłaszcza w przypominaniu o obliczach starości, które wymagają od młodszych pokoleń zdecydowanych działań. Magda w zasadzie nie ma innego wyjścia jak tylko poświęcić się dla bliskich – nawet jeśli snułaby inne plany, problemy zdrowotne członków rodziny skutecznie by je zniszczyły. To dla czytelniczek będzie wyraźny sygnał zapowiedzi nieksiążkowej – nieidyllicznej – przyszłości. Jednak Kalicińska koncentruje się na tym, co może podsunąć odbiorcom ważne i wartościowe rozwiązania – przypomina o idei wielopokoleniowych domów, w których wszyscy są kochani i potrzebni. I to może być najważniejsze przesłanie „Domu na głowie”.
sobota, 26 lipca 2025
Miraculous. Biedronka i Czarny Kot. Książka do wyklejania
Harperkids, Warszawa 2025.
Tworzenie historii
Zeszyt poświęcony Biedronce i Czarnemu Kotu – czyli modnym obecnie bohaterom animacji – zamienia się w zabawkę do wielokrotnego użytku. Wydrukowany na grubym kredowym papierze, zawiera zestaw rozkładówek, które można uzupełniać naklejkami. Książka do wyklejania ucieszy maluchy, które lubią tworzyć obrazki po swojemu. Dzieci dostają tu jedynie tła – plansze, na których rozgrywać się mogą wydarzenia. Te plansze to miejsca z Paryża, ulice i budynki, które dzieci mogą dopiero dzięki kreskówce poznawać – to w takich okolicznościach rozgrywają się mrożące krew w żyłach wydarzenia. Tym razem jednak nie ma czasu na fabułę, tę tworzyć mogą sami odbiorcy, kiedy będą dokładać bohaterów do miejsc akcji. W drobnych – jednoakapitowych – komentarzach-poleceniach autorzy sugerują jedynie dzieciom, żeby wykorzystały konkretną postać – albo zestaw postaci. Ale mali odbiorcy mogą też wpływać na rozwiązania z cyklu – bo zdarza się, że mają szansę dokleić bohatera do miejsca, w którym nigdy się nie pokazywał.
Co ciekawe, nie ma tu właściwych odpowiedzi ani rozwiązań. Ulice czekają na zapełnienie, środkowa rozkładówka jest wypełniona naklejkami do wykorzystania – ale bez oznaczeń, które naklejki mają trafić na jakie rozkładówki. To do dzieci należy zatem decyzja co do ostatecznego kształtu obrazków. A właściwie – nie ostatecznego, bo dzięki kredowemu papierowi można spokojnie odklejać sylwetki i przenosić je na inne strony, co oznacza, że dzieci będą bawić się książką, dopóki się tym nie znudzą. Z rzadka pojawiają się w tomiku wskazówki podpowiadające dzieciom użycie jakiegoś rodzaju naklejek – ale wcale nie trzeba się tym sugerować.
„Książka do wyklejania” w tym wypadku pozostawia odbiorcom bardzo duży margines samodzielności i kreatywności – w dodatku to dziecko samo decyduje, kiedy dzieło jest już skończone (a zawsze może zmienić zdanie i przystąpić do dalszych poszukiwań). Samo przyklejanie naklejek jest rozrywką lubianą przez maluchy, tutaj jeszcze pozwala poćwiczyć zmysł kompozycji, a i rozwinąć wyobraźnię dzięki budowaniu samodzielnych opowiastek ze sprawdzonymi postaciami. Biedronka i Czarny Kot – jako wprowadzający do świata złoczyńców – muszą przecież przeżywać wielkie przygody i bez przerwy działać w obronie dobra. Cały czas są w ruchu i nie potrzebują stagnacji – ten tomik został zatem dobrze wymyślony pod cykl Miraculous – przynosi maluchom rozrywkę i możliwość zamiany książki w zabawkę. Gadżetowość tej publikacji sprawi, że odbiorcy chętnie usiądą do wypełniania kolejnych stron naklejkami. Przy okazji mogą potrenować narrację i zacząć wymyślać własne przygody bohaterów telewizyjnych. Mniejsze dzieci ćwiczą tu oczywiście też sprawność manualną – trzeba trochę wysiłku, żeby przenosić raz wykorzystane naklejki między stronami. Jest to książka, którą w całości tworzą dzieci – i to doświadczenie może im się przydać.
Tworzenie historii
Zeszyt poświęcony Biedronce i Czarnemu Kotu – czyli modnym obecnie bohaterom animacji – zamienia się w zabawkę do wielokrotnego użytku. Wydrukowany na grubym kredowym papierze, zawiera zestaw rozkładówek, które można uzupełniać naklejkami. Książka do wyklejania ucieszy maluchy, które lubią tworzyć obrazki po swojemu. Dzieci dostają tu jedynie tła – plansze, na których rozgrywać się mogą wydarzenia. Te plansze to miejsca z Paryża, ulice i budynki, które dzieci mogą dopiero dzięki kreskówce poznawać – to w takich okolicznościach rozgrywają się mrożące krew w żyłach wydarzenia. Tym razem jednak nie ma czasu na fabułę, tę tworzyć mogą sami odbiorcy, kiedy będą dokładać bohaterów do miejsc akcji. W drobnych – jednoakapitowych – komentarzach-poleceniach autorzy sugerują jedynie dzieciom, żeby wykorzystały konkretną postać – albo zestaw postaci. Ale mali odbiorcy mogą też wpływać na rozwiązania z cyklu – bo zdarza się, że mają szansę dokleić bohatera do miejsca, w którym nigdy się nie pokazywał.
Co ciekawe, nie ma tu właściwych odpowiedzi ani rozwiązań. Ulice czekają na zapełnienie, środkowa rozkładówka jest wypełniona naklejkami do wykorzystania – ale bez oznaczeń, które naklejki mają trafić na jakie rozkładówki. To do dzieci należy zatem decyzja co do ostatecznego kształtu obrazków. A właściwie – nie ostatecznego, bo dzięki kredowemu papierowi można spokojnie odklejać sylwetki i przenosić je na inne strony, co oznacza, że dzieci będą bawić się książką, dopóki się tym nie znudzą. Z rzadka pojawiają się w tomiku wskazówki podpowiadające dzieciom użycie jakiegoś rodzaju naklejek – ale wcale nie trzeba się tym sugerować.
„Książka do wyklejania” w tym wypadku pozostawia odbiorcom bardzo duży margines samodzielności i kreatywności – w dodatku to dziecko samo decyduje, kiedy dzieło jest już skończone (a zawsze może zmienić zdanie i przystąpić do dalszych poszukiwań). Samo przyklejanie naklejek jest rozrywką lubianą przez maluchy, tutaj jeszcze pozwala poćwiczyć zmysł kompozycji, a i rozwinąć wyobraźnię dzięki budowaniu samodzielnych opowiastek ze sprawdzonymi postaciami. Biedronka i Czarny Kot – jako wprowadzający do świata złoczyńców – muszą przecież przeżywać wielkie przygody i bez przerwy działać w obronie dobra. Cały czas są w ruchu i nie potrzebują stagnacji – ten tomik został zatem dobrze wymyślony pod cykl Miraculous – przynosi maluchom rozrywkę i możliwość zamiany książki w zabawkę. Gadżetowość tej publikacji sprawi, że odbiorcy chętnie usiądą do wypełniania kolejnych stron naklejkami. Przy okazji mogą potrenować narrację i zacząć wymyślać własne przygody bohaterów telewizyjnych. Mniejsze dzieci ćwiczą tu oczywiście też sprawność manualną – trzeba trochę wysiłku, żeby przenosić raz wykorzystane naklejki między stronami. Jest to książka, którą w całości tworzą dzieci – i to doświadczenie może im się przydać.
piątek, 25 lipca 2025
Andy Hirsch: Elektryczność. Energia w działaniu
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Zasilanie
Ta opowieść nie będzie prosta, ale tez Andy Hirsch porywa się na przedstawienie młodym odbiorcom szerokiego wachlarza wiadomości o energii elektrycznej (i nie tylko elektrycznej!) w serii naukomiksów – wiedzy w przystępnej obrazkowej formie. Przenosi czytelników do świata futurystycznego. Julka spędza czas u wujka Niko i ogląda przez okno walkę robota z potworami. Żeby wszystko było jasne: w życiu w przyszłości potwory – efekt niszczycielskich działań człowieka – próbują opanować planetę. Z kolei ludzie tworzą gigantyczne roboty, najpierw sterowane ręcznie, teraz (za czasów Julki) już autonomiczne), które mogą chronić miasta przed inwazją. I właśnie Julia jest świadkiem starcia, w którym robot skonstruowany przez wujka odgrywa ważną rolę. Opowieść o elektryczności rozpoczyna się od lekcji elektrostatyczności: wujek pokazuje Julce, że może ją kopnąć prądem dzięki pocieraniu stopami o dywan – a ponieważ zaskakuje tym krewną, chce jej wytłumaczyć, o co chodzi z zachowaniami elektronów i kiedy tworzy się prąd, a także – czym właściwie jest. Przechodzi przez kolejne etapy wtajemniczenia, wprowadza między innymi różnicę między prądem stałym i zmiennym i wyjaśnia, do czego przydają się różne elementy w układach elektrycznych. O wszystkim opowiada obrazowo: elektrony to małe żółte kulki z minami (trochę jak emotikony, ale nie do końca, bo nie o ich miny chodzi, a o postawy), można zajrzeć do wnętrza urządzeń i składników obwodu – tam zantropomorfizowane elektrony działają tak, jak powinny. Julka chłonie wiedzę: początkowo ma tyko ochotę zrewanżować się za kopanie prądem w zabawie z elektrostatycznością, ale z czasem coraz bardziej wciąga się w relację. Wujek wie, co mówi, ale też nieprzypadkowo wychowuje sobie następcę: w pewnym momencie Julka wsiada do wnętrza robota i musi stoczyć walkę z wrogiem. Tu nie ma już żartów, niebezpieczeństwo jest poważne i jeśli dziewczyna nie poradzi sobie z wyzwaniem, może nawet zginąć (wujek wie, że brat by mu tego nie darował, ale jest bezradny, może tylko z oddali wprowadzać drobne rady czy wskazówki). W dramatycznej walce pojawi się jeszcze trochę miejsca na opowiedzenie o różnych sposobach pozyskiwania energii elektrycznej – to przyda się zwłaszcza gdy roboty zerwą zasilanie. Przerwy w dostawie prądu – spowodowane niszczycielską walką – to metody na pouczanie nie tylko czytelników, ale i bohaterów.
„Elektryczność. Energia w działaniu” to książka edukacyjna, bardzo skomplikowana i zupełnie inna niż podręczniki do fizyki. Tutaj można znaleźć opowieść o prądzie zaprezentowaną w odmienny sposób niż na szkolnych lekcjach – okraszoną sporą dawką silnych emocji i wrażeń. I jest szansa, że takie rozwiązanie przypadnie do gustu czytelnikom, zwłaszcza tym, którzy lubią działające na wyobraźnię scenki i formę komiksu. Andy Hirsch nie zapomina bowiem o fabule, nawet jeśli musi na kolejnych stronach przemycić mnóstwo skomplikowanych wiadomości. Dba o to, żeby odbiorcy na równo z bohaterką mogli przyglądać się kwestiom powiązanym z zasilaniem – i wychowuje pokolenie ludzi świadomych, jak ważne są nauki ścisłe w budowaniu świata.
Zasilanie
Ta opowieść nie będzie prosta, ale tez Andy Hirsch porywa się na przedstawienie młodym odbiorcom szerokiego wachlarza wiadomości o energii elektrycznej (i nie tylko elektrycznej!) w serii naukomiksów – wiedzy w przystępnej obrazkowej formie. Przenosi czytelników do świata futurystycznego. Julka spędza czas u wujka Niko i ogląda przez okno walkę robota z potworami. Żeby wszystko było jasne: w życiu w przyszłości potwory – efekt niszczycielskich działań człowieka – próbują opanować planetę. Z kolei ludzie tworzą gigantyczne roboty, najpierw sterowane ręcznie, teraz (za czasów Julki) już autonomiczne), które mogą chronić miasta przed inwazją. I właśnie Julia jest świadkiem starcia, w którym robot skonstruowany przez wujka odgrywa ważną rolę. Opowieść o elektryczności rozpoczyna się od lekcji elektrostatyczności: wujek pokazuje Julce, że może ją kopnąć prądem dzięki pocieraniu stopami o dywan – a ponieważ zaskakuje tym krewną, chce jej wytłumaczyć, o co chodzi z zachowaniami elektronów i kiedy tworzy się prąd, a także – czym właściwie jest. Przechodzi przez kolejne etapy wtajemniczenia, wprowadza między innymi różnicę między prądem stałym i zmiennym i wyjaśnia, do czego przydają się różne elementy w układach elektrycznych. O wszystkim opowiada obrazowo: elektrony to małe żółte kulki z minami (trochę jak emotikony, ale nie do końca, bo nie o ich miny chodzi, a o postawy), można zajrzeć do wnętrza urządzeń i składników obwodu – tam zantropomorfizowane elektrony działają tak, jak powinny. Julka chłonie wiedzę: początkowo ma tyko ochotę zrewanżować się za kopanie prądem w zabawie z elektrostatycznością, ale z czasem coraz bardziej wciąga się w relację. Wujek wie, co mówi, ale też nieprzypadkowo wychowuje sobie następcę: w pewnym momencie Julka wsiada do wnętrza robota i musi stoczyć walkę z wrogiem. Tu nie ma już żartów, niebezpieczeństwo jest poważne i jeśli dziewczyna nie poradzi sobie z wyzwaniem, może nawet zginąć (wujek wie, że brat by mu tego nie darował, ale jest bezradny, może tylko z oddali wprowadzać drobne rady czy wskazówki). W dramatycznej walce pojawi się jeszcze trochę miejsca na opowiedzenie o różnych sposobach pozyskiwania energii elektrycznej – to przyda się zwłaszcza gdy roboty zerwą zasilanie. Przerwy w dostawie prądu – spowodowane niszczycielską walką – to metody na pouczanie nie tylko czytelników, ale i bohaterów.
„Elektryczność. Energia w działaniu” to książka edukacyjna, bardzo skomplikowana i zupełnie inna niż podręczniki do fizyki. Tutaj można znaleźć opowieść o prądzie zaprezentowaną w odmienny sposób niż na szkolnych lekcjach – okraszoną sporą dawką silnych emocji i wrażeń. I jest szansa, że takie rozwiązanie przypadnie do gustu czytelnikom, zwłaszcza tym, którzy lubią działające na wyobraźnię scenki i formę komiksu. Andy Hirsch nie zapomina bowiem o fabule, nawet jeśli musi na kolejnych stronach przemycić mnóstwo skomplikowanych wiadomości. Dba o to, żeby odbiorcy na równo z bohaterką mogli przyglądać się kwestiom powiązanym z zasilaniem – i wychowuje pokolenie ludzi świadomych, jak ważne są nauki ścisłe w budowaniu świata.
czwartek, 24 lipca 2025
Soledad Romero Marino, Xiana Teimoy: Tajny klub u fryzjera. Chicago, lata dwudzieste: sekretny klub i tajemnica morderstwa, którą trzeba rozwiązać
Kropka, Warszawa 2025.
Luksus
To książka obrazkowa, wydana jako publikacja dla dzieci, a jednak podsuwa odbiorcom powiew dorosłej literatury kryminalnej. Wszystko przez przeniesienie akcji do lat dwudziestych XX wieku. Soledad Romero Marino i Xiana Teimoy decydują się na charakterystyczny klimat, który dorosłym znany jest z rozmaitych produkcji, dzieciom za to – wcale. Wszystko po to, żeby uzyskać nietypowy koloryt lokalny i wyróżnić publikację na rynku – spośród licznych kryminalnych opowieści.
Na początek dzieci otrzymują enigmatyczną wskazówkę, żeby uważnie czytać każde słowo (będzie też podpowiedź, żeby znaleźć czarnego kota w różnych miejscach książki) i spis postaci z ich graficznymi odpowiednikami. Bohaterom bardzo daleko do cukierkowości, wszyscy wyglądają raczej jak podejrzani, są karykaturalni i charakterystyczni – ale to akurat zaleta, jeśli trzeba ich zapamiętywać i im towarzyszyć. Krótka prezentacja wystarczy: już kolejne rozkładówki wtrącają odbiorców w Chicago lat dwudziestych – miejsce sekretnych klubów i jazzbandów, raj dla gangsterów. To właśnie tu swoje pięćdziesiąte urodziny obchodzi Wielki Tulio, boss mafii. Wstęp na przyjęcie jest tylko dla wtajemniczonych: trzeba podać hasło i poruszać się dzięki systemowi sekretnych przejść. Kolejni bohaterowie zajmują się sobą, a rozkładówki pokazują ich zachowania i gesty – aż do momentu kulminacyjnego, bo kiedy gaśnie światło i rozlega się strzał, wiadomo, że zostało popełnione morderstwo i że mordercy trzeba szukać pośród gości z przyjęcia. To moment, w którym odbiorcy mogą rozpocząć własne śledztwo, przeanalizować dotychczasowe informacje i – jeśli trzeba – wrócić do konkretnych momentów, żeby odkryć tożsamość zabójcy. Narracja poprowadzi ich jeszcze trochę, ale chodzi przecież o zagadkę i zabawę.
To picture book, w którym obrazki mają niebagatelne znaczenie – ale charakterystyczne jest odrzucenie infantylizmu, zarówno w warstwie graficznej, jak i tekstowej (zwłaszcza w tej drugiej wyraźnie widać nastawienie na odbiorców w różnym wieku; sporo ta książka może poszerzyć słownictwo dzieci – ale to właśnie dzięki tekstom zyskuje niepowtarzalny klimat). Można tu nastawić się od początku na śledztwo, ale dopóki nie wiadomo, co dokładnie się wydarzy, raczej trudno będzie zapamiętywać wszystkie podpowiedzi. Książka bazuje na klasycznych kryminałach, nie ma w niej jednak zbyt obszernych bloków tekstowych: jeśli ktoś nie przepada za czytaniem, nie zostanie zarzucony mnóstwem słów, co pozwoli paradoksalnie przekonać młodych odbiorców do lektur jako takich. Jest to popis – w warstwie ilustracji może nawet mniejszy niż w warstwie tekstu. Ta publikacja robi wrażenie – warto na nią zwrócić uwagę, chociaż nie przypomina typowych opowieści dla dzieci. Oferuje im za to przeżycia zupełnie innego rodzaju, udział w zabawie detektywistycznej „na poważnie”, co może część młodych czytelników zachęcić do lektury i do skupienia. Nie ma tu nawet w ramach fabuły dziecinności – wejście do świata mafiozów i realnych zagrożeń do niedawna jeszcze nie miało wstępu do literatury czwartej – tutaj jednak okazuje się, że można spokojnie tego typu opowieść młodym odbiorcom zaoferować, a będą się świetnie bawić.
Luksus
To książka obrazkowa, wydana jako publikacja dla dzieci, a jednak podsuwa odbiorcom powiew dorosłej literatury kryminalnej. Wszystko przez przeniesienie akcji do lat dwudziestych XX wieku. Soledad Romero Marino i Xiana Teimoy decydują się na charakterystyczny klimat, który dorosłym znany jest z rozmaitych produkcji, dzieciom za to – wcale. Wszystko po to, żeby uzyskać nietypowy koloryt lokalny i wyróżnić publikację na rynku – spośród licznych kryminalnych opowieści.
Na początek dzieci otrzymują enigmatyczną wskazówkę, żeby uważnie czytać każde słowo (będzie też podpowiedź, żeby znaleźć czarnego kota w różnych miejscach książki) i spis postaci z ich graficznymi odpowiednikami. Bohaterom bardzo daleko do cukierkowości, wszyscy wyglądają raczej jak podejrzani, są karykaturalni i charakterystyczni – ale to akurat zaleta, jeśli trzeba ich zapamiętywać i im towarzyszyć. Krótka prezentacja wystarczy: już kolejne rozkładówki wtrącają odbiorców w Chicago lat dwudziestych – miejsce sekretnych klubów i jazzbandów, raj dla gangsterów. To właśnie tu swoje pięćdziesiąte urodziny obchodzi Wielki Tulio, boss mafii. Wstęp na przyjęcie jest tylko dla wtajemniczonych: trzeba podać hasło i poruszać się dzięki systemowi sekretnych przejść. Kolejni bohaterowie zajmują się sobą, a rozkładówki pokazują ich zachowania i gesty – aż do momentu kulminacyjnego, bo kiedy gaśnie światło i rozlega się strzał, wiadomo, że zostało popełnione morderstwo i że mordercy trzeba szukać pośród gości z przyjęcia. To moment, w którym odbiorcy mogą rozpocząć własne śledztwo, przeanalizować dotychczasowe informacje i – jeśli trzeba – wrócić do konkretnych momentów, żeby odkryć tożsamość zabójcy. Narracja poprowadzi ich jeszcze trochę, ale chodzi przecież o zagadkę i zabawę.
To picture book, w którym obrazki mają niebagatelne znaczenie – ale charakterystyczne jest odrzucenie infantylizmu, zarówno w warstwie graficznej, jak i tekstowej (zwłaszcza w tej drugiej wyraźnie widać nastawienie na odbiorców w różnym wieku; sporo ta książka może poszerzyć słownictwo dzieci – ale to właśnie dzięki tekstom zyskuje niepowtarzalny klimat). Można tu nastawić się od początku na śledztwo, ale dopóki nie wiadomo, co dokładnie się wydarzy, raczej trudno będzie zapamiętywać wszystkie podpowiedzi. Książka bazuje na klasycznych kryminałach, nie ma w niej jednak zbyt obszernych bloków tekstowych: jeśli ktoś nie przepada za czytaniem, nie zostanie zarzucony mnóstwem słów, co pozwoli paradoksalnie przekonać młodych odbiorców do lektur jako takich. Jest to popis – w warstwie ilustracji może nawet mniejszy niż w warstwie tekstu. Ta publikacja robi wrażenie – warto na nią zwrócić uwagę, chociaż nie przypomina typowych opowieści dla dzieci. Oferuje im za to przeżycia zupełnie innego rodzaju, udział w zabawie detektywistycznej „na poważnie”, co może część młodych czytelników zachęcić do lektury i do skupienia. Nie ma tu nawet w ramach fabuły dziecinności – wejście do świata mafiozów i realnych zagrożeń do niedawna jeszcze nie miało wstępu do literatury czwartej – tutaj jednak okazuje się, że można spokojnie tego typu opowieść młodym odbiorcom zaoferować, a będą się świetnie bawić.
środa, 23 lipca 2025
Maciej Kur, Piotr Bednarczyk: Chrobry
Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2025.
Koronacja
Świętowanie tysiąca lat od koronacji Bolesława Chrobrego na pierwszego króla Polski to doskonała okazja do lekcji historii dla wszystkich. Maciej Kur i Piotr Bednarczyk tworzą z tej okazji komiks „Chrobry” – krótki przegląd wydarzeń sprzed roku 1025, prowadzących do wykreowania władcy.
Na początku Bolesław Chrobry – chociaż jeszcze bez przydomka – jest młodzieńcem z zadatkami na superbohatera. Wprawdzie przebywa z kolegami w karczmie i chętnie buduje własną legendę, ale jest przystojny i może dać się lubić. Przynajmniej zanim nie uwierzy we własną doskonałość. Z czasem Bolesław zaczyna zachowywać się coraz gorzej, nie tylko w stosunku do swoich wrogów. Sojusze, intrygi, próby podkreślania władzy, mocne decyzje – wszystko, co może złożyć się na obraz charakteru postaci, powraca tutaj w formie migawek z przeszłości. Migawek związanych z odpowiedzialnością za kraj, z poszukiwaniem drogi do władzy i z pokonywaniem przeciwników i wrogów. Bolesław robi też użytek ze swojego wyglądu, uwodzi kolejne napotkane na drodze niewiasty, ale ponieważ jeszcze wygląda dobrze, wiele można mu darować: nie wypada obleśnie i strasznie. Wszystko zmienia się już przed samą koronacją: metamorfoza Bolesława jest przerażająca, autorzy kreują potężnego mężczyznę z ogromną tuszą – tu już nie ma czym się zachwycać. A jednak bohater, który nie ma już wizerunku adonisa, obiecuje rządzić uczciwie i, co ciekawe, dotrzymuje słowa. Chociaż nie może zbyt długo nacieszyć się koroną.
Autorzy zdecydowali się na wybranie kilku zaledwie motywów, które będą mogły pomóc w nakreśleniu portretu charakterologicznego bohatera. Nie interesuje ich prowadzenie narracji historycznej, wyjaśnianie przyczyn i skutków konkretnych zagrań na scenie politycznej – to nie ma znaczenia, najbardziej chodzi o przedstawienie samego Bolesława od młodości po śmierć. Być może ktoś poczuje się zaintrygowany prezentowanymi treściami na tyle, żeby zgłębiać wiedzę na temat Chrobrego – wtedy komiks spełni swoją rolę. Innym przyniesie po prostu rozrywkę, wytchnienie od opieranych na wyobraźni publikacji. Żeby poszerzyć krąg odbiorców o młodzież (czy ewentualnie starszych amatorów historii w utworach rozrywkowych) twórcy wybrali stonowane kolory i wyraziste kadry – to nie kreskówkowe czy przesłodzone obrazki, raczej dynamiczne i nieco mroczne scenki. Kadry są jednak większe niż zazwyczaj w komiksach, tu wyraźnie ważniejsza niż intryga fabularna jest rocznica – przypomnienie o historii. Składa się ta opowieść z wielu wątków, żeby zasygnalizować etap przygotowań do rządzenia – Bolesław Chrobry w ostatnim kadrze powraca jeszcze we wszystkim dzisiaj znanej wersji. Taki komiks jest sympatycznym nawiązaniem do rocznicy – wpisuje się w obchody narodowe. „Chrobry” to rodzaj prezentacji, ale też sposób na uzupełnienie wiadomości z podręczników. Zawsze to przyjemniejsza metoda zdobywania wiedzy – bazująca na gatunku kojarzonym z rozrywką.
Koronacja
Świętowanie tysiąca lat od koronacji Bolesława Chrobrego na pierwszego króla Polski to doskonała okazja do lekcji historii dla wszystkich. Maciej Kur i Piotr Bednarczyk tworzą z tej okazji komiks „Chrobry” – krótki przegląd wydarzeń sprzed roku 1025, prowadzących do wykreowania władcy.
Na początku Bolesław Chrobry – chociaż jeszcze bez przydomka – jest młodzieńcem z zadatkami na superbohatera. Wprawdzie przebywa z kolegami w karczmie i chętnie buduje własną legendę, ale jest przystojny i może dać się lubić. Przynajmniej zanim nie uwierzy we własną doskonałość. Z czasem Bolesław zaczyna zachowywać się coraz gorzej, nie tylko w stosunku do swoich wrogów. Sojusze, intrygi, próby podkreślania władzy, mocne decyzje – wszystko, co może złożyć się na obraz charakteru postaci, powraca tutaj w formie migawek z przeszłości. Migawek związanych z odpowiedzialnością za kraj, z poszukiwaniem drogi do władzy i z pokonywaniem przeciwników i wrogów. Bolesław robi też użytek ze swojego wyglądu, uwodzi kolejne napotkane na drodze niewiasty, ale ponieważ jeszcze wygląda dobrze, wiele można mu darować: nie wypada obleśnie i strasznie. Wszystko zmienia się już przed samą koronacją: metamorfoza Bolesława jest przerażająca, autorzy kreują potężnego mężczyznę z ogromną tuszą – tu już nie ma czym się zachwycać. A jednak bohater, który nie ma już wizerunku adonisa, obiecuje rządzić uczciwie i, co ciekawe, dotrzymuje słowa. Chociaż nie może zbyt długo nacieszyć się koroną.
Autorzy zdecydowali się na wybranie kilku zaledwie motywów, które będą mogły pomóc w nakreśleniu portretu charakterologicznego bohatera. Nie interesuje ich prowadzenie narracji historycznej, wyjaśnianie przyczyn i skutków konkretnych zagrań na scenie politycznej – to nie ma znaczenia, najbardziej chodzi o przedstawienie samego Bolesława od młodości po śmierć. Być może ktoś poczuje się zaintrygowany prezentowanymi treściami na tyle, żeby zgłębiać wiedzę na temat Chrobrego – wtedy komiks spełni swoją rolę. Innym przyniesie po prostu rozrywkę, wytchnienie od opieranych na wyobraźni publikacji. Żeby poszerzyć krąg odbiorców o młodzież (czy ewentualnie starszych amatorów historii w utworach rozrywkowych) twórcy wybrali stonowane kolory i wyraziste kadry – to nie kreskówkowe czy przesłodzone obrazki, raczej dynamiczne i nieco mroczne scenki. Kadry są jednak większe niż zazwyczaj w komiksach, tu wyraźnie ważniejsza niż intryga fabularna jest rocznica – przypomnienie o historii. Składa się ta opowieść z wielu wątków, żeby zasygnalizować etap przygotowań do rządzenia – Bolesław Chrobry w ostatnim kadrze powraca jeszcze we wszystkim dzisiaj znanej wersji. Taki komiks jest sympatycznym nawiązaniem do rocznicy – wpisuje się w obchody narodowe. „Chrobry” to rodzaj prezentacji, ale też sposób na uzupełnienie wiadomości z podręczników. Zawsze to przyjemniejsza metoda zdobywania wiedzy – bazująca na gatunku kojarzonym z rozrywką.
wtorek, 22 lipca 2025
Maria Molicka: Jak układać bajki terapeutyczne? Profilaktyka i terapia dzieci poprzez bajkoterapię
Media Rodzina, Poznań 2025.
Ratunek dla dziecka
Maria Molicka w niewielkiej książce „Jak układać bajki terapeutyczne” koncentruje się nie tyle na samym konstruowaniu fabuł czy charakterów postaci z bajek, ile na znaczeniu bajek w kojeniu traum czy przykrych sytuacji spotykających dzieci. Autorka na początku odżegnuje się od hermetycznego języka, jednak w trakcie narracji powraca do naukowego wywodu: i tak wiadomo, że po tego typu publikację sięgną raczej specjaliści niż rodzice zainteresowani rolą lektur w życiu dziecka, nie będzie to zatem problematyczne. Maria Molicka wprowadza podział na bajki psychoedukacyjne, psychoterapeutyczne i relaksacyjne: każde z nich pojawiają się w innym momencie egzystencji malucha (chociaż mowa tu o dzieciach w wieku od 4 do 9 lat): pierwszy rodzaj to bajki, które mają działanie profilaktyczne, zapowiadają przyszłe utrudnienia i przygotowują na nie odbiorców. Bajki psychoterapeutyczne są remedium na już doznane krzywdy i przykrości. Istoty bajek relaksacyjnych tłumaczyć raczej nie trzeba. Autorka zajmuje się opowiadaniem o znaczeniu takich bajek – odpowiednio przygotowanych fabuł – w procesie wychowywania dziecka. Większą część niedużego objętościowo tomu poświęca Maria Molicka na argumentowanie, dlaczego bajki terapeutyczne są potrzebne i ważne w rozwoju dziecka. Od czasu do czasu wprowadza w ramkach przykłady problemów, z którymi uporała się za pomocą bajek, gdy zwrócili się do niej z prośbą o radę rodzice. W związku z tym zawartość bajek automatycznie wiąże się z zapotrzebowaniem na konkretny temat. Nie będzie tu jednotorowego przepisu na bajkę jako taką – autorka skupia się raczej na tym, za co odpowiadają kolejne elementy. To rozwiązanie, które może pomóc w tworzeniu, ale jeszcze bardziej w przekonywaniu co do roli specyficznych bajek. Sprawdzi się to ze względu na podejście dzisiejszych wydawców – najczęściej chcą oni, żeby utwory dla najmłodszych nie były wyłącznie rozrywkowe, ale niosły ze sobą jeszcze ważne i wartościowe dla dziecka treści. Co zresztą stoi w sprzeczności z dorosłym podejściem do książki jako źródła relaksu i rozrywki: ale to temat na inny wywód. Na końcu tomu pojawiają się jeszcze przykłady bajek terapeutycznych – już z objaśnieniami, który element opowieści odpowiada za jakie aspekty wychowawcze czy terapeutyczne. Cechą charakterystyczną tego rodzaju bajek – na które jest dzisiaj moda – staje się niestety przewidywalność i widoczny dydaktyzm, to niekoniecznie spodoba się starszym pociechom, już świadomym sztuczek i zabiegów stosowanych przez autorów. Nikt nie lubi być ciągle pouczany, tymczasem jeśli to pomoc psychologiczna ma być nadrzędnym efektem bajki, często wpada się w koleiny psujące radość czytania. O tym tu się nie wspomina – a przydałoby się jeszcze zwrócić uwagę na to, że dobra bajka terapeutyczna powinna mieć przesłanie odrobinę zamaskowane, do wyłuskania przez samych małych odbiorców – wtedy lepiej zapadają w pamięć i dostarczają więcej emocji. Najwyraźniej jednak dorośli obecnie nie chcą utrudniać swoim dzieciom zadania i przez to wybierają drogę na skróty. Maria Molicka przekonuje, że bajki terapeutyczne są niezbędne w procesie wychowywania kilkulatka – ale nie zajmuje się zanadto samą strukturą takiego tekstu.
Ratunek dla dziecka
Maria Molicka w niewielkiej książce „Jak układać bajki terapeutyczne” koncentruje się nie tyle na samym konstruowaniu fabuł czy charakterów postaci z bajek, ile na znaczeniu bajek w kojeniu traum czy przykrych sytuacji spotykających dzieci. Autorka na początku odżegnuje się od hermetycznego języka, jednak w trakcie narracji powraca do naukowego wywodu: i tak wiadomo, że po tego typu publikację sięgną raczej specjaliści niż rodzice zainteresowani rolą lektur w życiu dziecka, nie będzie to zatem problematyczne. Maria Molicka wprowadza podział na bajki psychoedukacyjne, psychoterapeutyczne i relaksacyjne: każde z nich pojawiają się w innym momencie egzystencji malucha (chociaż mowa tu o dzieciach w wieku od 4 do 9 lat): pierwszy rodzaj to bajki, które mają działanie profilaktyczne, zapowiadają przyszłe utrudnienia i przygotowują na nie odbiorców. Bajki psychoterapeutyczne są remedium na już doznane krzywdy i przykrości. Istoty bajek relaksacyjnych tłumaczyć raczej nie trzeba. Autorka zajmuje się opowiadaniem o znaczeniu takich bajek – odpowiednio przygotowanych fabuł – w procesie wychowywania dziecka. Większą część niedużego objętościowo tomu poświęca Maria Molicka na argumentowanie, dlaczego bajki terapeutyczne są potrzebne i ważne w rozwoju dziecka. Od czasu do czasu wprowadza w ramkach przykłady problemów, z którymi uporała się za pomocą bajek, gdy zwrócili się do niej z prośbą o radę rodzice. W związku z tym zawartość bajek automatycznie wiąże się z zapotrzebowaniem na konkretny temat. Nie będzie tu jednotorowego przepisu na bajkę jako taką – autorka skupia się raczej na tym, za co odpowiadają kolejne elementy. To rozwiązanie, które może pomóc w tworzeniu, ale jeszcze bardziej w przekonywaniu co do roli specyficznych bajek. Sprawdzi się to ze względu na podejście dzisiejszych wydawców – najczęściej chcą oni, żeby utwory dla najmłodszych nie były wyłącznie rozrywkowe, ale niosły ze sobą jeszcze ważne i wartościowe dla dziecka treści. Co zresztą stoi w sprzeczności z dorosłym podejściem do książki jako źródła relaksu i rozrywki: ale to temat na inny wywód. Na końcu tomu pojawiają się jeszcze przykłady bajek terapeutycznych – już z objaśnieniami, który element opowieści odpowiada za jakie aspekty wychowawcze czy terapeutyczne. Cechą charakterystyczną tego rodzaju bajek – na które jest dzisiaj moda – staje się niestety przewidywalność i widoczny dydaktyzm, to niekoniecznie spodoba się starszym pociechom, już świadomym sztuczek i zabiegów stosowanych przez autorów. Nikt nie lubi być ciągle pouczany, tymczasem jeśli to pomoc psychologiczna ma być nadrzędnym efektem bajki, często wpada się w koleiny psujące radość czytania. O tym tu się nie wspomina – a przydałoby się jeszcze zwrócić uwagę na to, że dobra bajka terapeutyczna powinna mieć przesłanie odrobinę zamaskowane, do wyłuskania przez samych małych odbiorców – wtedy lepiej zapadają w pamięć i dostarczają więcej emocji. Najwyraźniej jednak dorośli obecnie nie chcą utrudniać swoim dzieciom zadania i przez to wybierają drogę na skróty. Maria Molicka przekonuje, że bajki terapeutyczne są niezbędne w procesie wychowywania kilkulatka – ale nie zajmuje się zanadto samą strukturą takiego tekstu.
poniedziałek, 21 lipca 2025
Stanley Tucci: Co zjadłem przez rok (i o czym wtedy myślałem)
Marginesy, Warszawa 2025.
Dziennik potraw
Stanley Tucci mógłby wiele opowiadać o filmach, rolach czy wyzwaniach zawodowych, ale o wiele ważniejsze są dla niego kwestie kulinarne. „Co zjadłem przez rok (i o czym wtedy myślałem)” to próba wprowadzenia odbiorców do zwyczajnego życia zakorzenionego mocno we włoskiej kulturze. Codzienne notatki prowadzone z godną podziwu regularnością składają się na opowieść o ulubionych potrawach (królują tu wszelkiego rodzaju makarony z różnymi sosami, im bardziej prostymi, tym lepiej) i o rodzinie autora: bliscy w końcu też coś jedzą. Czasami chodzi tu o przygotowywane wspólnie posiłki albo spełnianie kulinarnych – niewyszukanych – próśb potomstwa, innym razem rozkoszowanie się jedzeniem z partnerką, wreszcie – wyjścia na miasto i odkrywanie kolejnych knajp połączone z ocenianiem ich oferty. Czasami zabiera autor czytelników ze sobą na targ i wymienia całe listy produktów, których potrzebuje (albo które go skusiły), innym razem dzieli się sprawdzonymi przepisami, żeby również odbiorcy mogli sprawdzić, czym się delektował. Przemyca od czasu do czasu swoje jedzeniowe tradycje i przyzwyczajenia, a także przekonania dotyczące spożywania posiłków.
Jest w tej książce dużo szczerości: dla autora nie ma nic gorszego niż źle przyrządzona potrawa – jeśli czymś się rozczaruje, da temu upust na kartach książki. Niekiedy zdarza mu się też powątpiewać w rzeczywiste plany dużo młodszej od siebie żony (ale ten wątek nie doczeka się jednoznacznego rozwiązania). Bywa, że choroby dzieci niszczą rutynę – wtedy trzeba przekładać plany albo improwizować. Wizyty przyjaciół zawsze wiążą się ze spotkaniami przy stole, nie ma lepszej okazji do radości jedzenia. „Co zjadłem przez rok” to nie jest typowa książka kucharska ani typowa książka o jedzeniu, nie jest to też zwyczajny dziennik, raczej – dziennik jedzenia. Czytelnicy dowiedzą się, co dzieje się z autorem poza planami zdjęciowymi, co przeżywa, albo na co ma ochotę. Stanley Tucci nie zamierza kreować siebie – jest naturalny w swoich wyznaniach dotyczących jedzenia, zdarza mu się zdradzać przejawy złego humoru, narzekać albo krytykować nieudane posiłki: jedzenie staje się centrum jego życia, na pewno nie będzie tu rozpatrywania kwestii zawodowych ani dzielenia się refleksjami pozakulinarnymi: jedzenie jest najważniejsze, wpływa na nastrój i na zdrowie, istotne jest to, żeby wybierać je świadomie i odpowiedzialnie. A kiedy nie ma wyjścia i trzeba zadowolić się nijakim cateringiem na planie zdjęciowym? Wtedy warto poszukać alternatywy albo stworzyć sobie przestrzeń na comfort food w innych warunkach. Stanley Tucci przypomina, że warto zwolnić w codziennym pędzie i zastanowić się nad drobnymi przyjemnościami. Zapewnia odbiorcom ciekawą lekturę i pozwala na cieszenie się ulubionymi smakami. Daje się poznać od innej strony (chociaż na rynku funkcjonuje już przecież jego książka z przepisami) – dzieli się swoim hobby czy też przepisem na udane, satysfakcjonujące życie. „Co zjadłem przez rok” to książka, która dostarcza rozrywki i pokazuje, jak czerpać radość z drobiazgów – albo jak wytworzyć sobie przestrzeń na realizowanie własnych pasji.
Dziennik potraw
Stanley Tucci mógłby wiele opowiadać o filmach, rolach czy wyzwaniach zawodowych, ale o wiele ważniejsze są dla niego kwestie kulinarne. „Co zjadłem przez rok (i o czym wtedy myślałem)” to próba wprowadzenia odbiorców do zwyczajnego życia zakorzenionego mocno we włoskiej kulturze. Codzienne notatki prowadzone z godną podziwu regularnością składają się na opowieść o ulubionych potrawach (królują tu wszelkiego rodzaju makarony z różnymi sosami, im bardziej prostymi, tym lepiej) i o rodzinie autora: bliscy w końcu też coś jedzą. Czasami chodzi tu o przygotowywane wspólnie posiłki albo spełnianie kulinarnych – niewyszukanych – próśb potomstwa, innym razem rozkoszowanie się jedzeniem z partnerką, wreszcie – wyjścia na miasto i odkrywanie kolejnych knajp połączone z ocenianiem ich oferty. Czasami zabiera autor czytelników ze sobą na targ i wymienia całe listy produktów, których potrzebuje (albo które go skusiły), innym razem dzieli się sprawdzonymi przepisami, żeby również odbiorcy mogli sprawdzić, czym się delektował. Przemyca od czasu do czasu swoje jedzeniowe tradycje i przyzwyczajenia, a także przekonania dotyczące spożywania posiłków.
Jest w tej książce dużo szczerości: dla autora nie ma nic gorszego niż źle przyrządzona potrawa – jeśli czymś się rozczaruje, da temu upust na kartach książki. Niekiedy zdarza mu się też powątpiewać w rzeczywiste plany dużo młodszej od siebie żony (ale ten wątek nie doczeka się jednoznacznego rozwiązania). Bywa, że choroby dzieci niszczą rutynę – wtedy trzeba przekładać plany albo improwizować. Wizyty przyjaciół zawsze wiążą się ze spotkaniami przy stole, nie ma lepszej okazji do radości jedzenia. „Co zjadłem przez rok” to nie jest typowa książka kucharska ani typowa książka o jedzeniu, nie jest to też zwyczajny dziennik, raczej – dziennik jedzenia. Czytelnicy dowiedzą się, co dzieje się z autorem poza planami zdjęciowymi, co przeżywa, albo na co ma ochotę. Stanley Tucci nie zamierza kreować siebie – jest naturalny w swoich wyznaniach dotyczących jedzenia, zdarza mu się zdradzać przejawy złego humoru, narzekać albo krytykować nieudane posiłki: jedzenie staje się centrum jego życia, na pewno nie będzie tu rozpatrywania kwestii zawodowych ani dzielenia się refleksjami pozakulinarnymi: jedzenie jest najważniejsze, wpływa na nastrój i na zdrowie, istotne jest to, żeby wybierać je świadomie i odpowiedzialnie. A kiedy nie ma wyjścia i trzeba zadowolić się nijakim cateringiem na planie zdjęciowym? Wtedy warto poszukać alternatywy albo stworzyć sobie przestrzeń na comfort food w innych warunkach. Stanley Tucci przypomina, że warto zwolnić w codziennym pędzie i zastanowić się nad drobnymi przyjemnościami. Zapewnia odbiorcom ciekawą lekturę i pozwala na cieszenie się ulubionymi smakami. Daje się poznać od innej strony (chociaż na rynku funkcjonuje już przecież jego książka z przepisami) – dzieli się swoim hobby czy też przepisem na udane, satysfakcjonujące życie. „Co zjadłem przez rok” to książka, która dostarcza rozrywki i pokazuje, jak czerpać radość z drobiazgów – albo jak wytworzyć sobie przestrzeń na realizowanie własnych pasji.
niedziela, 20 lipca 2025
Agnieszka Łubkowska: Sylaby i słowa. Łatwa nauka czytania. Zestaw 20 książek
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Zestaw
Wiele już jest na rynku tomików i propozycji ułatwiających najmłodszym lekcję czytania czy rozpoznawania liter. Szkolne czytanki odchodzą do lamusa, teraz można sobie wybierać abecadła i historie w zależności od własnych zainteresowań i ulubionych gatunków – dzięki temu znacznie łatwiej będzie przekonać dzieci do wysiłku intelektualnego i sprawić, że chętnie przystąpią do poznawania świata książek. I Agnieszka Łubkowska wyróżnia się na tym rynku – w tej gałęzi literatury czwartej czy też pomocy naukowych – bo oferuje odbiorcom potężny i ciężki pakiet. Zestaw dwudziestu książeczek-zeszytów zamkniętych w ładnym pudełku i podzielonych ze względu na formę. Części zostały ułożone zgodnie z rosnącym stopniem trudności. W pierwszej dzieci poznają sylaby z „a”, przy siódmej wkraczają samogłoski nosowe, a przy dziewiątej dwuznaki, przyjdzie też czas na h i ch, na rz i ż, więc można będzie stopniowo wprowadzać także reguły ortografii. Całość zamykają sylaby zamknięte i sylaby ze zmiękczeniami.
Każda książeczka w tekturowej oprawie to kilka stron z bogato ilustrowaną historią (różniącą się od poprzednich bohaterami i sytuacjami, żeby dzieciom nie znudziła się monotonia w przekazie). Przydaje się tutaj forma komiksowa: dzięki charakterystycznym dymkom pojedyncze strony zamieniają się w pojedyncze kadry – łatwo prześledzić, co i kto mówi i o co mu chodzi. Poza dynamicznymi ilustracjami pojawiają się też „pejzaże” – statyczne obrazki, w których widnieją jedynie podpisy pod wybranymi elementami. Historyjki oczywiście skonstruowane są tak, żeby istniała w nich nadreprezentacja wybranego rodzaju sylaby. To ułatwi czytanie (i naukę sylabizowania przy okazji). Łatwo dzięki temu śledzić postępy dziecka, ale też przygotowywać stopniowo do „prawdziwych” lektur.
Ten zestaw robi wrażenie dzięki obfitości drobnych tomików – więc i historyjek z bohaterami, których łatwo polubić. Bywa zwyczajnie, ale też bajkowo i wyobraźniowo, wszystko po to, żeby najmłodsi koncentrowali się na fabułach, a nie na procesie czytania. Sama lektura nie będzie trwała długo: nikt się do niej nie zniechęci, tomiki mogą wyznaczać rytm i cele do osiągnięcia. Zestaw może się spodobać nie tylko rodzicom czy animatorom, ale przede wszystkim ich pociechom – można tu samodzielnie prześledzić całą opowieść bez konieczności proszenia o pomoc, a to pokazuje, dlaczego ludzie sięgają po książki dla przyjemności. Dzieci nie zmęczą się i nie zrażą porażkami, bo na te zwyczajnie nie ma miejsca. Takich propozycji na rynku powinno być jak najwięcej – to sposób na powrót książek do łask społeczeństwa. I w tym wszystkim malutkie obrazkowe publikacje skonstruowane są tak, żeby przyciągać uwagę najmłodszych. Dorośli mogą się zadowolić wyjaśnieniami na okładkach – ale nie pojmą raczej, jak dobra zabawa spotka tu ich pociechy. Nie tylko Agnieszka Łubkowska może być dumna z tej propozycji, ale i całe wydawnictwo – oto na rynku funkcjonuje teraz coś, co przyda się kolejnym pokoleniom. Klasyczna czytanka rozbita na wiele małych zeszytów to coś w sam raz na początek lekturowej przygody. Wszystko jest tu bardzo dobrze wymyślone i warte polecenia.
Zestaw
Wiele już jest na rynku tomików i propozycji ułatwiających najmłodszym lekcję czytania czy rozpoznawania liter. Szkolne czytanki odchodzą do lamusa, teraz można sobie wybierać abecadła i historie w zależności od własnych zainteresowań i ulubionych gatunków – dzięki temu znacznie łatwiej będzie przekonać dzieci do wysiłku intelektualnego i sprawić, że chętnie przystąpią do poznawania świata książek. I Agnieszka Łubkowska wyróżnia się na tym rynku – w tej gałęzi literatury czwartej czy też pomocy naukowych – bo oferuje odbiorcom potężny i ciężki pakiet. Zestaw dwudziestu książeczek-zeszytów zamkniętych w ładnym pudełku i podzielonych ze względu na formę. Części zostały ułożone zgodnie z rosnącym stopniem trudności. W pierwszej dzieci poznają sylaby z „a”, przy siódmej wkraczają samogłoski nosowe, a przy dziewiątej dwuznaki, przyjdzie też czas na h i ch, na rz i ż, więc można będzie stopniowo wprowadzać także reguły ortografii. Całość zamykają sylaby zamknięte i sylaby ze zmiękczeniami.
Każda książeczka w tekturowej oprawie to kilka stron z bogato ilustrowaną historią (różniącą się od poprzednich bohaterami i sytuacjami, żeby dzieciom nie znudziła się monotonia w przekazie). Przydaje się tutaj forma komiksowa: dzięki charakterystycznym dymkom pojedyncze strony zamieniają się w pojedyncze kadry – łatwo prześledzić, co i kto mówi i o co mu chodzi. Poza dynamicznymi ilustracjami pojawiają się też „pejzaże” – statyczne obrazki, w których widnieją jedynie podpisy pod wybranymi elementami. Historyjki oczywiście skonstruowane są tak, żeby istniała w nich nadreprezentacja wybranego rodzaju sylaby. To ułatwi czytanie (i naukę sylabizowania przy okazji). Łatwo dzięki temu śledzić postępy dziecka, ale też przygotowywać stopniowo do „prawdziwych” lektur.
Ten zestaw robi wrażenie dzięki obfitości drobnych tomików – więc i historyjek z bohaterami, których łatwo polubić. Bywa zwyczajnie, ale też bajkowo i wyobraźniowo, wszystko po to, żeby najmłodsi koncentrowali się na fabułach, a nie na procesie czytania. Sama lektura nie będzie trwała długo: nikt się do niej nie zniechęci, tomiki mogą wyznaczać rytm i cele do osiągnięcia. Zestaw może się spodobać nie tylko rodzicom czy animatorom, ale przede wszystkim ich pociechom – można tu samodzielnie prześledzić całą opowieść bez konieczności proszenia o pomoc, a to pokazuje, dlaczego ludzie sięgają po książki dla przyjemności. Dzieci nie zmęczą się i nie zrażą porażkami, bo na te zwyczajnie nie ma miejsca. Takich propozycji na rynku powinno być jak najwięcej – to sposób na powrót książek do łask społeczeństwa. I w tym wszystkim malutkie obrazkowe publikacje skonstruowane są tak, żeby przyciągać uwagę najmłodszych. Dorośli mogą się zadowolić wyjaśnieniami na okładkach – ale nie pojmą raczej, jak dobra zabawa spotka tu ich pociechy. Nie tylko Agnieszka Łubkowska może być dumna z tej propozycji, ale i całe wydawnictwo – oto na rynku funkcjonuje teraz coś, co przyda się kolejnym pokoleniom. Klasyczna czytanka rozbita na wiele małych zeszytów to coś w sam raz na początek lekturowej przygody. Wszystko jest tu bardzo dobrze wymyślone i warte polecenia.
sobota, 19 lipca 2025
Krzysztof Deszczyński: Bohan Smoleń. Toksyczny duet z Laskowikiem
Media Rodzina, Poznań 2025.
Żal
O konflikcie członków jednego z najbardziej rozpoznawalnych kabaretowych duetów wiadomo nie od dzisiaj – relacji między Bohdanem Smoleniem i Zenonem Laskowikiem przygląda się w tomie „Bohdan Smoleń. Toksyczny duet z Laskowikiem” Krzysztof Deszczyński, jeden z kabaretowych i biznesowych partnerów Smolenia pozostający zwykle w cieniu gwiazd. Jego tom złożony częściowo z rozmów z Bohdanem Smoleniem, częściowo z własnych obserwacji i wyznań, które nie mogły się przebić do mainstreamu medialnego w inny sposób – ma zwrócić uwagę na niesprawiedliwości i przykrości, jakie wiązały się z historią Teya. Ale nie tylko ze skarg buduje autor ten tom – to także poboczny portret wyborów i życiowych zawirowań Bohdana Smolenia, już w oderwaniu od Zenona Laskowika (wtedy narracja wypada znacznie spokojniej, chociaż dramatów w życiu osobistym głównego bohatera książki nie brakowało).
Krzysztof Deszczyński od początku chce być obrońcą Bohdana Smolenia. Wie, że pisze o postaci uwielbianej przez tłumy – i tutaj nie ma wątpliwości, że przedstawia legendę. Jednocześnie musi wytłumaczyć niektóre autodestrukcyjne zachowania bohatera tomu – który przecież nie był bez wad. Wychodzi Deszczyński od mobbingu: pokazuje odbiorcom, jakie sytuacje sceniczne były nie tylko żartem pod publikę, ale faktycznym znęcaniem się nad Bohdanem Smoleniem – widzowie często nie mieli świadomości, jak wyglądała pełna relacja między kabareciarzami, autor tomu próbuje to raz na zawsze wytłumaczyć. Przedstawia moment, w którym ostatecznie rozeszły się drogi Teya i Bohdana Smolenia, pobieżnie przedstawia wybory artystyczne Zenona Laskowika zapatrzonego w teatr bardziej niż w kabaret – a potem naświetla dalszą estradową i filmową drogę Bohdana Smolenia. Nie układa Deszczyński pełnej biografii, koncentruje się na wybranych aspektach – często oddaje głos swojemu bohaterowi. Sprawdza, jak mierzył się z rodzinnymi nieszczęściami i jak radził sobie w kolejnych małżeństwach, czyli – poza zawodowymi sprawami i niesnaskami wśród kolegów ze sceny, zajmuje się też domowym tłem. Wszystko po to, żeby pokazać, ile musiał znosić uwielbiany przez tłumy artysta kabaretowy. Krzysztof Deszczyński czytelników przyciągnie sensacją, ale też skargami, faktem, że nie stroni od tematów finansowych i nałogów – pokazuje pokrzywdzonego przez los i znajomych bohatera, a jednocześnie musi przedstawić i rysy na jego charakterze. Trochę naświetla kulisy powstawania słynnych skeczy do dzisiaj powtarzanych z pamięci przez fanów, czym ucieszy miłośników dawnego środowiska kabaretowego. Jest też trochę wzmianek o prawach autorskich i o tworzeniu improwizowanych w części tekstów.
Jest to książka prezentująca Bohdana Smolenia w indywidualnym ujęciu – Krzysztof Deszczyński stawia na swój punkt widzenia, bo tylko w ten sposób może zyskać głos i szansę na podawanie swojej wersji wydarzeń. Konstruuje książkę z różnych składników, od wywiadów po własne opinie, oczywiście nie wyczerpuje żadnego z tematów, bo to w tomie nie byłoby nawet możliwe. Za to skupia się na bardziej mrocznej stronie sławy i na prywatnych demonach, z którymi musiał się mierzyć ten, który innym zapewniał dobry humor – i to w skali całych pokoleń. Najsłabiej w całej książce wypadają chyba wyimaginowane (lub prawdziwe, ale przefiltrowane przez zgubną pamięć) dialogi z Bohdanem Smoleniem – cała reszta jednak na długo zatrzyma odbiorców.
Żal
O konflikcie członków jednego z najbardziej rozpoznawalnych kabaretowych duetów wiadomo nie od dzisiaj – relacji między Bohdanem Smoleniem i Zenonem Laskowikiem przygląda się w tomie „Bohdan Smoleń. Toksyczny duet z Laskowikiem” Krzysztof Deszczyński, jeden z kabaretowych i biznesowych partnerów Smolenia pozostający zwykle w cieniu gwiazd. Jego tom złożony częściowo z rozmów z Bohdanem Smoleniem, częściowo z własnych obserwacji i wyznań, które nie mogły się przebić do mainstreamu medialnego w inny sposób – ma zwrócić uwagę na niesprawiedliwości i przykrości, jakie wiązały się z historią Teya. Ale nie tylko ze skarg buduje autor ten tom – to także poboczny portret wyborów i życiowych zawirowań Bohdana Smolenia, już w oderwaniu od Zenona Laskowika (wtedy narracja wypada znacznie spokojniej, chociaż dramatów w życiu osobistym głównego bohatera książki nie brakowało).
Krzysztof Deszczyński od początku chce być obrońcą Bohdana Smolenia. Wie, że pisze o postaci uwielbianej przez tłumy – i tutaj nie ma wątpliwości, że przedstawia legendę. Jednocześnie musi wytłumaczyć niektóre autodestrukcyjne zachowania bohatera tomu – który przecież nie był bez wad. Wychodzi Deszczyński od mobbingu: pokazuje odbiorcom, jakie sytuacje sceniczne były nie tylko żartem pod publikę, ale faktycznym znęcaniem się nad Bohdanem Smoleniem – widzowie często nie mieli świadomości, jak wyglądała pełna relacja między kabareciarzami, autor tomu próbuje to raz na zawsze wytłumaczyć. Przedstawia moment, w którym ostatecznie rozeszły się drogi Teya i Bohdana Smolenia, pobieżnie przedstawia wybory artystyczne Zenona Laskowika zapatrzonego w teatr bardziej niż w kabaret – a potem naświetla dalszą estradową i filmową drogę Bohdana Smolenia. Nie układa Deszczyński pełnej biografii, koncentruje się na wybranych aspektach – często oddaje głos swojemu bohaterowi. Sprawdza, jak mierzył się z rodzinnymi nieszczęściami i jak radził sobie w kolejnych małżeństwach, czyli – poza zawodowymi sprawami i niesnaskami wśród kolegów ze sceny, zajmuje się też domowym tłem. Wszystko po to, żeby pokazać, ile musiał znosić uwielbiany przez tłumy artysta kabaretowy. Krzysztof Deszczyński czytelników przyciągnie sensacją, ale też skargami, faktem, że nie stroni od tematów finansowych i nałogów – pokazuje pokrzywdzonego przez los i znajomych bohatera, a jednocześnie musi przedstawić i rysy na jego charakterze. Trochę naświetla kulisy powstawania słynnych skeczy do dzisiaj powtarzanych z pamięci przez fanów, czym ucieszy miłośników dawnego środowiska kabaretowego. Jest też trochę wzmianek o prawach autorskich i o tworzeniu improwizowanych w części tekstów.
Jest to książka prezentująca Bohdana Smolenia w indywidualnym ujęciu – Krzysztof Deszczyński stawia na swój punkt widzenia, bo tylko w ten sposób może zyskać głos i szansę na podawanie swojej wersji wydarzeń. Konstruuje książkę z różnych składników, od wywiadów po własne opinie, oczywiście nie wyczerpuje żadnego z tematów, bo to w tomie nie byłoby nawet możliwe. Za to skupia się na bardziej mrocznej stronie sławy i na prywatnych demonach, z którymi musiał się mierzyć ten, który innym zapewniał dobry humor – i to w skali całych pokoleń. Najsłabiej w całej książce wypadają chyba wyimaginowane (lub prawdziwe, ale przefiltrowane przez zgubną pamięć) dialogi z Bohdanem Smoleniem – cała reszta jednak na długo zatrzyma odbiorców.
piątek, 18 lipca 2025
Ralf Butschkow: Mam przyjaciela... mechanika samochodowego
Media Rodzina, Poznań 2025.
W warsztacie
W podcyklu Mam przyjaciela… w serii Mądra Mysz mali bohaterowie – różni, w zależności od wyobraźni autorów – mogą się przekonać, na czym polega wykonywanie konkretnych zawodów – i to zawodów z różnych sfer, od lotów w kosmos przez śmieciarzy po sportowców. Lekarze, sprzedawcy, kierowcy, artyści – wszyscy mają coś do zaoferowania i wszyscy mogą się podzielić swoimi doświadczeniami. Przeważnie mały bohater albo przeżywa wydarzenie, które skieruje go do odpowiedniego miejsca lub zakładu, albo umawia się wcześniej na przykład z lubianym sąsiadem na odwiedzenie jego miejsca pracy. W tomiku „Mam przyjaciela mechanika samochodowego Ralf Butschkow pozwala Lili na przeżycie sporej przygody.
Lila jedzie z tatą na zakupy. Ale na drodze jedna z kontrolek w samochodzie zaczyna świecić i tata oznajmia, że trzeba będzie zajechać do warsztatu. Tu pracuje znajomy mechanik taty, Piotr. Piotr jest bardzo kompetentny i bardzo sympatyczny – chociaż ma ogromną firmę, bo warsztat to cała hala, w której przewijają się kolejni specjaliści, poświęca Lili czas. Dziewczynka zostaje z nim do powrotu taty – trzeba sprowadzić elektroniczny element do samochodu, więc ojciec wróci popołudniu. A skoro Lila interesuje się samochodami, będzie mogła wszystko dokładnie obejrzeć – od wymiany opon po naprawianie uszkodzeń w karoserii. Dowie się też, po co w warsztacie jest komputer diagnostyczny i jak ma się to do budowy dzisiejszych samochodów. Poogląda nawet, jak wymienia się olbrzymie koła w wielkich pojazdach – i jak traktuje się wozy zabytkowe. Przekonuje się, że może w przyszłości zostać mechanikiem samochodowym – zwłaszcza że już wykazuje wiedzę na temat aut.
Dzięki wkraczaniu tam, gdzie zwykle dzieci wstępu nie mają, bohaterowie cyklu mogą przedstawiać szanse i zadania czekające na przedstawicieli konkretnych zawodów. To rodzaj przygotowania na przyszłe obowiązki – ale też wiadomości, które pomogą w podejmowaniu decyzji i wyborze ścieżki kariery. Do niedawna dzieciom przybliżało się najbardziej „widowiskowe” i jednocześnie ważne społecznie zawody. Tutaj nie ma kwalifikowania ich pod względem ważności, rangi w społeczeństwie czy zarobków – każdy może przyjrzeć się różnym scenkom i zastanowić nad własnymi zainteresowaniami. Ralf Butschkow jest autorem doświadczonym w cyklu – wie, jak prowadzić narrację, żeby równolegle z informacjami fachowymi naświetlać też entuzjazm małych postaci – radość z odkrywania nowych rzeczy wiąże się z emocjami również dla czytelników. Niewielkie tomiki z serii Mądra Mysz przynoszą odbiorcom wskazówki i ciekawostki – jest to cykl, w którym liczy się samodzielność w myśleniu maluchów – autorzy relacjonują możliwości i wyzwania związane z poszczególnymi zawodami, dbają o to, żeby narracja nie wypadała nudno i żeby była jak najbardziej zbliżona do realnego życia – to sygnał dla odbiorców, że są traktowani poważnie i oprowadzani po kolejnych zakładach a nie po wyobraźniowych przestrzeniach. Nikt nie wymaga od przedszkolaków, żeby były pewne, kim zostaną w przyszłości – ale dobrze pokazać im, jak szeroki mają wybór.
W warsztacie
W podcyklu Mam przyjaciela… w serii Mądra Mysz mali bohaterowie – różni, w zależności od wyobraźni autorów – mogą się przekonać, na czym polega wykonywanie konkretnych zawodów – i to zawodów z różnych sfer, od lotów w kosmos przez śmieciarzy po sportowców. Lekarze, sprzedawcy, kierowcy, artyści – wszyscy mają coś do zaoferowania i wszyscy mogą się podzielić swoimi doświadczeniami. Przeważnie mały bohater albo przeżywa wydarzenie, które skieruje go do odpowiedniego miejsca lub zakładu, albo umawia się wcześniej na przykład z lubianym sąsiadem na odwiedzenie jego miejsca pracy. W tomiku „Mam przyjaciela mechanika samochodowego Ralf Butschkow pozwala Lili na przeżycie sporej przygody.
Lila jedzie z tatą na zakupy. Ale na drodze jedna z kontrolek w samochodzie zaczyna świecić i tata oznajmia, że trzeba będzie zajechać do warsztatu. Tu pracuje znajomy mechanik taty, Piotr. Piotr jest bardzo kompetentny i bardzo sympatyczny – chociaż ma ogromną firmę, bo warsztat to cała hala, w której przewijają się kolejni specjaliści, poświęca Lili czas. Dziewczynka zostaje z nim do powrotu taty – trzeba sprowadzić elektroniczny element do samochodu, więc ojciec wróci popołudniu. A skoro Lila interesuje się samochodami, będzie mogła wszystko dokładnie obejrzeć – od wymiany opon po naprawianie uszkodzeń w karoserii. Dowie się też, po co w warsztacie jest komputer diagnostyczny i jak ma się to do budowy dzisiejszych samochodów. Poogląda nawet, jak wymienia się olbrzymie koła w wielkich pojazdach – i jak traktuje się wozy zabytkowe. Przekonuje się, że może w przyszłości zostać mechanikiem samochodowym – zwłaszcza że już wykazuje wiedzę na temat aut.
Dzięki wkraczaniu tam, gdzie zwykle dzieci wstępu nie mają, bohaterowie cyklu mogą przedstawiać szanse i zadania czekające na przedstawicieli konkretnych zawodów. To rodzaj przygotowania na przyszłe obowiązki – ale też wiadomości, które pomogą w podejmowaniu decyzji i wyborze ścieżki kariery. Do niedawna dzieciom przybliżało się najbardziej „widowiskowe” i jednocześnie ważne społecznie zawody. Tutaj nie ma kwalifikowania ich pod względem ważności, rangi w społeczeństwie czy zarobków – każdy może przyjrzeć się różnym scenkom i zastanowić nad własnymi zainteresowaniami. Ralf Butschkow jest autorem doświadczonym w cyklu – wie, jak prowadzić narrację, żeby równolegle z informacjami fachowymi naświetlać też entuzjazm małych postaci – radość z odkrywania nowych rzeczy wiąże się z emocjami również dla czytelników. Niewielkie tomiki z serii Mądra Mysz przynoszą odbiorcom wskazówki i ciekawostki – jest to cykl, w którym liczy się samodzielność w myśleniu maluchów – autorzy relacjonują możliwości i wyzwania związane z poszczególnymi zawodami, dbają o to, żeby narracja nie wypadała nudno i żeby była jak najbardziej zbliżona do realnego życia – to sygnał dla odbiorców, że są traktowani poważnie i oprowadzani po kolejnych zakładach a nie po wyobraźniowych przestrzeniach. Nikt nie wymaga od przedszkolaków, żeby były pewne, kim zostaną w przyszłości – ale dobrze pokazać im, jak szeroki mają wybór.
czwartek, 17 lipca 2025
Ellie Middleton: Żyj bez maski!
Sensus, Gliwice 2025.
Stracone pokolenie
Ellie Middleton przeprowadza czytelników przez to, co dzisiaj wydaje się w oczach wielu modne i niepotrzebnie rozdmuchiwane. Jest osobą neuroatypową, autyzm i ADHD to jej codzienność. Do tego sama twierdzi, że wygląda normalnie, przez co wielu rozmówcom jest trudno uwierzyć w jej dylematy i wyzwania. „Żyj bez maski” to próba uporządkowania doznań jej i jej podobnych ludzi: zestaw zjawisk oraz sytuacji, z którymi borykają się neuroróżnorodni. Autorka szczególną uwagę poświęca „straconemu pokoleniu”: ludziom, którzy dzisiaj są dorośli i nie zostali w dzieciństwie zdiagnozowani. Pokazuje, jak stereotypy przeszkodziły w otrzymaniu właściwej oceny rzeczywistości, a także – co oznacza autyzm lub ADHD w codziennym życiu. I tu uwaga: dla niej neuroodmienność to niepełnosprawność – nawet jeśli autorka tłumaczy się z językowych wyborów i przekonuje do wyrozumiałości w różnych kwestiach (ulegających płynnym lub szybkim przemianom), ten punkt będzie mógł podzielić czytelników. Istnienie osób wysokofunkcjonujących i tych nieradzących sobie z codziennymi czynnościami odsuwa do lamusa, uznaje, że po prostu niektórzy mogą nauczyć się, jak się maskować. I z tym właśnie chce zerwać. „Żyj bez maski” to książka, która ma pozwolić na bycie sobą w każdej sytuacji – zwłaszcza w kontaktach interpersonalnych. Autorka przypomina o tym, jak autystycy są piętnowani na przykład za „niewłaściwy” zdaniem wielu tembr głosu czy za skłonność od przesadnego analizowania wszystkiego. Tymczasem dla nich relacje z innymi ludźmi wiążą się z ciągłym dopasowywaniem się i komplikacjami, których „zwyczajni” nie znają. Przy ADHD niemożność skupienia się na jednym zadaniu wyzwala mnóstwo krytyki – i owszem, w wielu wypadkach da się wypracować odpowiednie postawy – wszystkie jednak będą sztuczne i energochłonne. Ellie Middleton pokazuje, co trzeba zrobić, żeby rzeczywistość stała się bardziej przyjazna dla autystyków i ADHD-owców, zarówno jeśli chodzi o imprezy, jak i o miejsca pracy – i jednocześnie stara się obalać stereotypy czy złudne przekonania. Wie, że zrozumienie jest potrzebne neuroróżnorodnej części społeczeństwa i namawia do wytrwałości w tłumaczeniu swoich postaw. Żeby je tłumaczyć, trzeba je dobrze poznać i zrozumieć, dlatego też autorka rozkłada na czynniki pierwsze swoje doświadczenia i buduje z nich zestaw podpowiedzi. „Żyj bez maski” staje się zatem bardzo ciekawą analizą dwóch wybranych – z racji własnych doświadczeń – odmian neuroatypowości. Ważne jest to, że autorka pomaga się uporać z głośnym dzisiaj twierdzeniem, że dawniej nie było tylu autystyków, teraz to zjawisko jest modne i każdy sobie coś takiego u siebie wynajduje – podaje zestaw pytań, które wiążą się z niewygodami bycia osobą neuroatypową i każe się zastanowić, czy na pewno zwyczajni ludzie zdecydowaliby się na borykanie się z tym każdego dnia do końca życia w imię mody. Przypomina, że to brak systemu diagnostycznego i posługiwanie się kliszami sprawiło, że dzisiaj wielu dorosłych dopiero dowiaduje się, dlaczego przez całe życie było im w społeczeństwie niewygodnie. „Żyj bez maski” to książka, którą mogą przeczytać osoby z neuroatypowością, ale też te uznawane za zwyczajne – żeby móc uwrażliwić się na występujące w społeczeństwie schematy i doświadczenia innych. Odmienność to nie piętno – to po prostu inne, a nie gorsze, odbieranie świata. Bardzo udana jest to publikacja.
Stracone pokolenie
Ellie Middleton przeprowadza czytelników przez to, co dzisiaj wydaje się w oczach wielu modne i niepotrzebnie rozdmuchiwane. Jest osobą neuroatypową, autyzm i ADHD to jej codzienność. Do tego sama twierdzi, że wygląda normalnie, przez co wielu rozmówcom jest trudno uwierzyć w jej dylematy i wyzwania. „Żyj bez maski” to próba uporządkowania doznań jej i jej podobnych ludzi: zestaw zjawisk oraz sytuacji, z którymi borykają się neuroróżnorodni. Autorka szczególną uwagę poświęca „straconemu pokoleniu”: ludziom, którzy dzisiaj są dorośli i nie zostali w dzieciństwie zdiagnozowani. Pokazuje, jak stereotypy przeszkodziły w otrzymaniu właściwej oceny rzeczywistości, a także – co oznacza autyzm lub ADHD w codziennym życiu. I tu uwaga: dla niej neuroodmienność to niepełnosprawność – nawet jeśli autorka tłumaczy się z językowych wyborów i przekonuje do wyrozumiałości w różnych kwestiach (ulegających płynnym lub szybkim przemianom), ten punkt będzie mógł podzielić czytelników. Istnienie osób wysokofunkcjonujących i tych nieradzących sobie z codziennymi czynnościami odsuwa do lamusa, uznaje, że po prostu niektórzy mogą nauczyć się, jak się maskować. I z tym właśnie chce zerwać. „Żyj bez maski” to książka, która ma pozwolić na bycie sobą w każdej sytuacji – zwłaszcza w kontaktach interpersonalnych. Autorka przypomina o tym, jak autystycy są piętnowani na przykład za „niewłaściwy” zdaniem wielu tembr głosu czy za skłonność od przesadnego analizowania wszystkiego. Tymczasem dla nich relacje z innymi ludźmi wiążą się z ciągłym dopasowywaniem się i komplikacjami, których „zwyczajni” nie znają. Przy ADHD niemożność skupienia się na jednym zadaniu wyzwala mnóstwo krytyki – i owszem, w wielu wypadkach da się wypracować odpowiednie postawy – wszystkie jednak będą sztuczne i energochłonne. Ellie Middleton pokazuje, co trzeba zrobić, żeby rzeczywistość stała się bardziej przyjazna dla autystyków i ADHD-owców, zarówno jeśli chodzi o imprezy, jak i o miejsca pracy – i jednocześnie stara się obalać stereotypy czy złudne przekonania. Wie, że zrozumienie jest potrzebne neuroróżnorodnej części społeczeństwa i namawia do wytrwałości w tłumaczeniu swoich postaw. Żeby je tłumaczyć, trzeba je dobrze poznać i zrozumieć, dlatego też autorka rozkłada na czynniki pierwsze swoje doświadczenia i buduje z nich zestaw podpowiedzi. „Żyj bez maski” staje się zatem bardzo ciekawą analizą dwóch wybranych – z racji własnych doświadczeń – odmian neuroatypowości. Ważne jest to, że autorka pomaga się uporać z głośnym dzisiaj twierdzeniem, że dawniej nie było tylu autystyków, teraz to zjawisko jest modne i każdy sobie coś takiego u siebie wynajduje – podaje zestaw pytań, które wiążą się z niewygodami bycia osobą neuroatypową i każe się zastanowić, czy na pewno zwyczajni ludzie zdecydowaliby się na borykanie się z tym każdego dnia do końca życia w imię mody. Przypomina, że to brak systemu diagnostycznego i posługiwanie się kliszami sprawiło, że dzisiaj wielu dorosłych dopiero dowiaduje się, dlaczego przez całe życie było im w społeczeństwie niewygodnie. „Żyj bez maski” to książka, którą mogą przeczytać osoby z neuroatypowością, ale też te uznawane za zwyczajne – żeby móc uwrażliwić się na występujące w społeczeństwie schematy i doświadczenia innych. Odmienność to nie piętno – to po prostu inne, a nie gorsze, odbieranie świata. Bardzo udana jest to publikacja.
środa, 16 lipca 2025
Magdalena Kordel: Szczęściary
Znak, Kraków 2025.
Wsparcie
Cudowna i wakacyjna jest ta powieść Magdaleny Kordel: szybka, na krótkie wieczory albo wyjazd. A przy tym przypomina o zjawisku, które zafascynowało kiedyś czytelniczki. To Magdalena Kordel zaszczepiła w świadomości szerokich grup odbiorczyń Malownicze – miejsce będące literackim azylem. I teraz do Malowniczego wraca. Tu, w odróżnieniu od pobliskiego Kłodzka, powódź nie poczyniła żadnych spustoszeń, życie toczy się w swoim spokojnym rytmie i każdy, absolutnie każdy, kto potrzebuje schronienia, może liczyć na pomoc. A przecież one zawsze były we cztery: Zyta, Miłka, Pola i Łucja przyjaźnią się od piaskownicy i wspierają się niezależnie od okoliczności. Mają grupę do dzielenia się najważniejszymi informacjami, wiedzą o sobie wszystko… może poza tymi faktami, o których wstyd mówić. W dorosłości czasem zdarzają się takie zjawiska. Nagle okazuje się, że każda z kobiet boryka się z jakimś zmartwieniem. Pola jest przepracowana i zastanawia się nad zachowaniem opiekunki do dzieci. Zyta prowadzi świetnie prosperującą firmę – ale przekonuje się, że ukochana babcia wymaga pomocy. Miłce wydaje się, że funkcjonuje w stabilnym związku, jednak rzeczywistość nie przystaje do przekonań. A Łucja przechodzi najbardziej oczywisty etap w życiu bohaterek obyczajówek: właśnie straciła pracę i załamuje się w samotności, piekąc ciasta. Otwarcie pracowni tortów od zawsze było jej marzeniem, jednak nie pomagała w tym toksyczna rodzicielka. „Szczęściary” zatem mają sporo do przepracowania – ale skoro działają wspólnie, może im się udać.
Magdalena Kordel wprowadza czytelniczki do świata kojącego i wypełnionego gotowymi do niesienia pomocy kobietami. Dalszoplanowi bohaterowie, którzy nie zostaną wciągnięci w żadne romanse, również doskonale się tu sprawdzają. Wykazują się i poczuciem humoru, i kreatywnością w podejściu do problemów. Wszystko okazuje się prostsze do opanowania, kiedy w pobliżu czuwają dobre dusze – wyrozumiałe i wrażliwe. Autorka podrzuca tu temat osoby starszej, wymagającej już towarzystwa i opieki w codzienności – babcia Zyty wie, jak zawołać o pomoc, chociaż wcale nie chciałaby się do tego przyznawać. Stereotypowe scenariusze romansowe, kiedy funkcjonują na dalszym planie, zyskują nowe szanse na życiowe wybory. Autorka bazuje na zwykłej – opatrzonej już w literaturze obyczajowej – serii doświadczeń, a jednak dzięki wewnętrznej serdeczności w narracji może przekonywać do siebie czytelniczki. Początek nowego życia może być bardzo dramatyczny – ale zawsze niesie w sobie obietnicę sukcesu, trzeba ją tylko dostrzec. I do tego przydają się właśnie przyjaciółki – świadome wad, ale jednocześnie pełne optymizmu, funkcjonujące jak jeden organizm. Magdalena Kordel skupia się tym razem właśnie na tym rodzaju relacji, podkreśla wyjątkową więź między kobietami – i rolę tej więzi w pokonywaniu codziennych wyzwań. „Szczęściary” to książka, która przynosi wszystko to, co czytelniczki u Magdaleny Kordel uwielbiają – ale w przyspieszonym tempie. Jest tu wiele wątków, ale mocny optymizm wynagradza wszelkie nieprzyjemne sytuacje, jakie stają się udziałem bohaterek. „Szczęściary” na rozdrożu raczej nie są pewne swojego szczęścia, ale siła, jaką dają sobie nawzajem, to coś wyjątkowego i wspaniałego także dla czytelniczek.
Wsparcie
Cudowna i wakacyjna jest ta powieść Magdaleny Kordel: szybka, na krótkie wieczory albo wyjazd. A przy tym przypomina o zjawisku, które zafascynowało kiedyś czytelniczki. To Magdalena Kordel zaszczepiła w świadomości szerokich grup odbiorczyń Malownicze – miejsce będące literackim azylem. I teraz do Malowniczego wraca. Tu, w odróżnieniu od pobliskiego Kłodzka, powódź nie poczyniła żadnych spustoszeń, życie toczy się w swoim spokojnym rytmie i każdy, absolutnie każdy, kto potrzebuje schronienia, może liczyć na pomoc. A przecież one zawsze były we cztery: Zyta, Miłka, Pola i Łucja przyjaźnią się od piaskownicy i wspierają się niezależnie od okoliczności. Mają grupę do dzielenia się najważniejszymi informacjami, wiedzą o sobie wszystko… może poza tymi faktami, o których wstyd mówić. W dorosłości czasem zdarzają się takie zjawiska. Nagle okazuje się, że każda z kobiet boryka się z jakimś zmartwieniem. Pola jest przepracowana i zastanawia się nad zachowaniem opiekunki do dzieci. Zyta prowadzi świetnie prosperującą firmę – ale przekonuje się, że ukochana babcia wymaga pomocy. Miłce wydaje się, że funkcjonuje w stabilnym związku, jednak rzeczywistość nie przystaje do przekonań. A Łucja przechodzi najbardziej oczywisty etap w życiu bohaterek obyczajówek: właśnie straciła pracę i załamuje się w samotności, piekąc ciasta. Otwarcie pracowni tortów od zawsze było jej marzeniem, jednak nie pomagała w tym toksyczna rodzicielka. „Szczęściary” zatem mają sporo do przepracowania – ale skoro działają wspólnie, może im się udać.
Magdalena Kordel wprowadza czytelniczki do świata kojącego i wypełnionego gotowymi do niesienia pomocy kobietami. Dalszoplanowi bohaterowie, którzy nie zostaną wciągnięci w żadne romanse, również doskonale się tu sprawdzają. Wykazują się i poczuciem humoru, i kreatywnością w podejściu do problemów. Wszystko okazuje się prostsze do opanowania, kiedy w pobliżu czuwają dobre dusze – wyrozumiałe i wrażliwe. Autorka podrzuca tu temat osoby starszej, wymagającej już towarzystwa i opieki w codzienności – babcia Zyty wie, jak zawołać o pomoc, chociaż wcale nie chciałaby się do tego przyznawać. Stereotypowe scenariusze romansowe, kiedy funkcjonują na dalszym planie, zyskują nowe szanse na życiowe wybory. Autorka bazuje na zwykłej – opatrzonej już w literaturze obyczajowej – serii doświadczeń, a jednak dzięki wewnętrznej serdeczności w narracji może przekonywać do siebie czytelniczki. Początek nowego życia może być bardzo dramatyczny – ale zawsze niesie w sobie obietnicę sukcesu, trzeba ją tylko dostrzec. I do tego przydają się właśnie przyjaciółki – świadome wad, ale jednocześnie pełne optymizmu, funkcjonujące jak jeden organizm. Magdalena Kordel skupia się tym razem właśnie na tym rodzaju relacji, podkreśla wyjątkową więź między kobietami – i rolę tej więzi w pokonywaniu codziennych wyzwań. „Szczęściary” to książka, która przynosi wszystko to, co czytelniczki u Magdaleny Kordel uwielbiają – ale w przyspieszonym tempie. Jest tu wiele wątków, ale mocny optymizm wynagradza wszelkie nieprzyjemne sytuacje, jakie stają się udziałem bohaterek. „Szczęściary” na rozdrożu raczej nie są pewne swojego szczęścia, ale siła, jaką dają sobie nawzajem, to coś wyjątkowego i wspaniałego także dla czytelniczek.
wtorek, 15 lipca 2025
Jan Wołek: Ktokolwiek. Wiersze na szary papier i czarny atrament
Czytelnik, Warszawa 2025.
Refleksje
Jan Wołek to nazwisko, które gwarantuje atrakcyjne teksty – ten autor czuje i rozumie znaczenia słów, jest w stanie zatem budować frazy, które na długo zapadają w pamięć odbiorcom i które przynoszą nowe spojrzenie na rzeczywistość. „Ktokolwiek. Wiersze na szary papier i czarny atrament” to zestaw przemyśleń niekoniecznie zabawnych – akcentowane w podtytule ciemne tony powracają też w samych strofach. Materiał na wiersz znaleźć można wszędzie: nie tylko w refleksji na temat własnej śmierci, ale i choćby w przeżywanym masażu – to zresztą również okazja do rozmyślań nad przemijalnością. Jan Wołek stale powraca do tego motywu, jest świadomy upływu czasu i nieuchronności umierania – ale nie jest to zagadnienie, które przygnębia w tym ujęciu. Owszem, nie pozwala na beztroskę i radość bez ograniczeń, jednak postać z tych utworów wydaje się być pogodzona z losem. To ważne, bo atmosfera wierszy przeniesie się bezpośrednio na czytelników.
Jan Wołek bywa sarkastyczny i złośliwy, potrafi w wierszu przekląć, jeśli ma to podkreślać puentę. Jest wyczulony na obrazki rodzajowe, które niosą ze sobą nowe znaczenia i treści niespodziewane na pierwszy rzut oka. Zwyczajność zostaje tu zamieniona na niezwykłość – wiersze kryją się w każdym momencie codzienności. Najlepiej oczywiście wypadają zderzenia wzniosłości i przyziemności, Jan Wołek wie, jak bawić się skojarzeniami. Nie rozczaruje czytelników, którzy oczekują czegoś oryginalnego i świeżego. Co ciekawe, od czasu do czasu ten autor wraca do form piosenkowych (chociaż większa część utworów z tomiku nie ma melodyjnych fraz, bardziej liczą się tu zgrzyty i niedopasowania), przypominając, czym zasłynął w świadomości czytelników.
Obok śmierci to Bóg i autotematyzm królują w wierszach. Jan Wołek zwraca się raz do sił wyższych, raz do abstrakcyjnych pojęć, szukając za każdym razem wyjaśnień, których znaleźć się nie da. „Z wiekiem coraz bardziej / składam się z myśli” zaznacza w jednym z utworów. I te myśli uwodzą czytelników, pokazują im, jak można próbować pogodzić się z tym, co nieuchronne. Jan Wołek staje się przewodnikiem po trudnych kwestiach. Nie ucieka od motywów przykrych, zdarza się, że wiersz staje się okazją do pożegnania lub utrwalenia kogoś. „Ktokolwiek” to zestaw bardzo silnych emocji zamkniętych w formie wierszy – utworów bardzo udanych i przejmujących. Jan Wołek wie, jak sterować wyobraźnią czytelników, ale też – jak poruszać odbiorców. Nie stroni od spraw aktualnych, ale zamienia je w uniwersalne utwory. „Ktokolwiek” to książka również dla nieprzekonanych do dzisiejszej poezji. Przede wszystkim dzięki temu, że Jan Wołek nie zna tematów tabu, nie boi się pisać o tym, co trudne. Imponuje czytelnikom umiejętnością prowadzenia niezwykłych skojarzeń, podążania za obserwacjami, które tylko z pozoru mogą być zwyczajne. W tych wierszach kryją się całe narracje – opowieści w miejsce liryki. Skondensowane są te utwory, warto odkrywać je powoli i sięgać do nich, żeby szukać życiowych prawd ubranych w urzekające frazy.
Refleksje
Jan Wołek to nazwisko, które gwarantuje atrakcyjne teksty – ten autor czuje i rozumie znaczenia słów, jest w stanie zatem budować frazy, które na długo zapadają w pamięć odbiorcom i które przynoszą nowe spojrzenie na rzeczywistość. „Ktokolwiek. Wiersze na szary papier i czarny atrament” to zestaw przemyśleń niekoniecznie zabawnych – akcentowane w podtytule ciemne tony powracają też w samych strofach. Materiał na wiersz znaleźć można wszędzie: nie tylko w refleksji na temat własnej śmierci, ale i choćby w przeżywanym masażu – to zresztą również okazja do rozmyślań nad przemijalnością. Jan Wołek stale powraca do tego motywu, jest świadomy upływu czasu i nieuchronności umierania – ale nie jest to zagadnienie, które przygnębia w tym ujęciu. Owszem, nie pozwala na beztroskę i radość bez ograniczeń, jednak postać z tych utworów wydaje się być pogodzona z losem. To ważne, bo atmosfera wierszy przeniesie się bezpośrednio na czytelników.
Jan Wołek bywa sarkastyczny i złośliwy, potrafi w wierszu przekląć, jeśli ma to podkreślać puentę. Jest wyczulony na obrazki rodzajowe, które niosą ze sobą nowe znaczenia i treści niespodziewane na pierwszy rzut oka. Zwyczajność zostaje tu zamieniona na niezwykłość – wiersze kryją się w każdym momencie codzienności. Najlepiej oczywiście wypadają zderzenia wzniosłości i przyziemności, Jan Wołek wie, jak bawić się skojarzeniami. Nie rozczaruje czytelników, którzy oczekują czegoś oryginalnego i świeżego. Co ciekawe, od czasu do czasu ten autor wraca do form piosenkowych (chociaż większa część utworów z tomiku nie ma melodyjnych fraz, bardziej liczą się tu zgrzyty i niedopasowania), przypominając, czym zasłynął w świadomości czytelników.
Obok śmierci to Bóg i autotematyzm królują w wierszach. Jan Wołek zwraca się raz do sił wyższych, raz do abstrakcyjnych pojęć, szukając za każdym razem wyjaśnień, których znaleźć się nie da. „Z wiekiem coraz bardziej / składam się z myśli” zaznacza w jednym z utworów. I te myśli uwodzą czytelników, pokazują im, jak można próbować pogodzić się z tym, co nieuchronne. Jan Wołek staje się przewodnikiem po trudnych kwestiach. Nie ucieka od motywów przykrych, zdarza się, że wiersz staje się okazją do pożegnania lub utrwalenia kogoś. „Ktokolwiek” to zestaw bardzo silnych emocji zamkniętych w formie wierszy – utworów bardzo udanych i przejmujących. Jan Wołek wie, jak sterować wyobraźnią czytelników, ale też – jak poruszać odbiorców. Nie stroni od spraw aktualnych, ale zamienia je w uniwersalne utwory. „Ktokolwiek” to książka również dla nieprzekonanych do dzisiejszej poezji. Przede wszystkim dzięki temu, że Jan Wołek nie zna tematów tabu, nie boi się pisać o tym, co trudne. Imponuje czytelnikom umiejętnością prowadzenia niezwykłych skojarzeń, podążania za obserwacjami, które tylko z pozoru mogą być zwyczajne. W tych wierszach kryją się całe narracje – opowieści w miejsce liryki. Skondensowane są te utwory, warto odkrywać je powoli i sięgać do nich, żeby szukać życiowych prawd ubranych w urzekające frazy.
poniedziałek, 14 lipca 2025
Jacek Antczak, Hanna Krall: Reporterka
Marginesy, Warszawa 2025 (wznowienie).
Kulisy
Ta książka na rynek wraca, nie jest absolutną nowością, a wywiad, który został w niej zamieszczony, nigdy nie powstał w takiej formie. Jacek Antczak świadomy tego, że Hanna Krall nie daje się namówić na wywiad rzekę i nie chce długo zwierzać się ze swoich spraw dziennikarzom, postanowił wykonać literacki kolaż, pozbierać co ciekawsze i co bardziej osobiste wyznania i połączyć je w jeden wyrazisty ciąg rozmów. Tak powstaje „Reporterka” – rodzaj przedstawienia się autorki, której nazwisko kojarzą wszyscy. Takie rozwiązanie ma swoje zalety: pozwala w miarę szybko prześledzić osobiste opowieści i co bardziej konfesyjne komentarze. Jednak czasem pozostawia uczucie niedosytu, pokazuje, w jakim kierunku mogły potoczyć się jeszcze rozmowy – wtedy nie pozostaje nic innego jak przeprowadzenie kwerendy i znalezienie odpowiednich cytatów dla sprawdzenia, czy z rozmowy nie umknęło coś jeszcze. „Reporterka” to jednak książka bardzo sycąca i – co ciekawe – łącząca trzy wielkie zagadnienia. Po pierwsze to Hanna Krall, która jednak twierdzi, że nie przepada za mówieniem o sobie – trzeba zatem podstępu, żeby znaleźć drogę do osobistych wynurzeń. Po drugie – to sam reportaż i tworzenie go. Hanna Krall znacznie chętniej niż o sobie, mówi o swojej pracy i o tajnikach warsztatu. Sporo się można dowiedzieć dzięki tej lekturze o tym, jak powstawały najsłynniejsze teksty – a to pomaga również młodym dziennikarzom poszukującym własnej drogi. Po trzecie Hanna Krall koncentruje się na innych ludziach, na tych, którzy mieli na nią wpływ, ale też na tych spotkanych na reporterskiej drodze.
Pierwsza część książki – bardziej obszerna, można by rzec, że podstawowa, to wywiad zlepiany z innych wywiadów. Druga część złożona została z komentarzy innych na temat Hanny Krall – to cytaty z przedmów i artykułów, wypowiedzi znanych ludzi pióra, repliki i komentarze odnoszące się do osoby. Jacek Antczak stara się, żeby to właśnie Hanna Krall pozostała w centrum zainteresowania, bez względu na to, jak ważne i wartościowe są jej dzieła. Dość zabawnie wypada to, że bohaterka tomu chętnie wchodzi w polemiki z rozmówcami, krytykuje ich albo coś im zarzuca: jeśli weźmie się pod uwagę, że tu autorzy pytań są w zasadzie anonimowi, można się zastanawiać, jak daleko trzeba się posunąć w uprawdopodobnieniu kontekstu wywiadu, żeby czytelnicy zapomnieli o patchworkowej formie. Ale to nie znaczy, że zlepek jest widoczny – Antczak starannie maskuje szwy, pozwala na pozostawanie z bohaterką książki, wysłuchiwanie jej przemyśleń i skojarzeń bez zastanawiania się nad kształtem całego wywiadu i nad kontekstem powstawania. To Hanna Krall w pigułce, dla wygodnych i leniwych – i dla tych, którzy chcą rozpocząć przygodę z poznawaniem zaplecza reporterskiego. Wraca na rynek ta książka – bo to najlepszy i najszybszy sposób na poznawanie Hanny Krall.
Kulisy
Ta książka na rynek wraca, nie jest absolutną nowością, a wywiad, który został w niej zamieszczony, nigdy nie powstał w takiej formie. Jacek Antczak świadomy tego, że Hanna Krall nie daje się namówić na wywiad rzekę i nie chce długo zwierzać się ze swoich spraw dziennikarzom, postanowił wykonać literacki kolaż, pozbierać co ciekawsze i co bardziej osobiste wyznania i połączyć je w jeden wyrazisty ciąg rozmów. Tak powstaje „Reporterka” – rodzaj przedstawienia się autorki, której nazwisko kojarzą wszyscy. Takie rozwiązanie ma swoje zalety: pozwala w miarę szybko prześledzić osobiste opowieści i co bardziej konfesyjne komentarze. Jednak czasem pozostawia uczucie niedosytu, pokazuje, w jakim kierunku mogły potoczyć się jeszcze rozmowy – wtedy nie pozostaje nic innego jak przeprowadzenie kwerendy i znalezienie odpowiednich cytatów dla sprawdzenia, czy z rozmowy nie umknęło coś jeszcze. „Reporterka” to jednak książka bardzo sycąca i – co ciekawe – łącząca trzy wielkie zagadnienia. Po pierwsze to Hanna Krall, która jednak twierdzi, że nie przepada za mówieniem o sobie – trzeba zatem podstępu, żeby znaleźć drogę do osobistych wynurzeń. Po drugie – to sam reportaż i tworzenie go. Hanna Krall znacznie chętniej niż o sobie, mówi o swojej pracy i o tajnikach warsztatu. Sporo się można dowiedzieć dzięki tej lekturze o tym, jak powstawały najsłynniejsze teksty – a to pomaga również młodym dziennikarzom poszukującym własnej drogi. Po trzecie Hanna Krall koncentruje się na innych ludziach, na tych, którzy mieli na nią wpływ, ale też na tych spotkanych na reporterskiej drodze.
Pierwsza część książki – bardziej obszerna, można by rzec, że podstawowa, to wywiad zlepiany z innych wywiadów. Druga część złożona została z komentarzy innych na temat Hanny Krall – to cytaty z przedmów i artykułów, wypowiedzi znanych ludzi pióra, repliki i komentarze odnoszące się do osoby. Jacek Antczak stara się, żeby to właśnie Hanna Krall pozostała w centrum zainteresowania, bez względu na to, jak ważne i wartościowe są jej dzieła. Dość zabawnie wypada to, że bohaterka tomu chętnie wchodzi w polemiki z rozmówcami, krytykuje ich albo coś im zarzuca: jeśli weźmie się pod uwagę, że tu autorzy pytań są w zasadzie anonimowi, można się zastanawiać, jak daleko trzeba się posunąć w uprawdopodobnieniu kontekstu wywiadu, żeby czytelnicy zapomnieli o patchworkowej formie. Ale to nie znaczy, że zlepek jest widoczny – Antczak starannie maskuje szwy, pozwala na pozostawanie z bohaterką książki, wysłuchiwanie jej przemyśleń i skojarzeń bez zastanawiania się nad kształtem całego wywiadu i nad kontekstem powstawania. To Hanna Krall w pigułce, dla wygodnych i leniwych – i dla tych, którzy chcą rozpocząć przygodę z poznawaniem zaplecza reporterskiego. Wraca na rynek ta książka – bo to najlepszy i najszybszy sposób na poznawanie Hanny Krall.
niedziela, 13 lipca 2025
Jennifer Lynn Barnes: Małe wielkie kłamstwa
Must Read, Media Rodzina, Poznań 2025.
Sojusz
Trudno sobie wyobrazić bohaterkę mniej pasującą do życia wyższych sfer niż Sawyer Taft. Sawyer pracuje w warsztacie samochodowym i zaczyna spełniać swoje marzenia o naprawianiu silników – długo uczyła się fachu, przyglądała się, jak zajmować się pojazdami i teraz może funkcjonować jako pełnowartościowy pracownik. Nauczona jest zarabiania na siebie od dawna, nie może liczyć na matkę, która ma swoje problemy i prowadzi swoje życie, bardzo często w oddaleniu od córki. Sawyer nie przejmuje się brakiem rodzicielki, jest samodzielna i zdecydowana, wie, jak o siebie zadbać i z pewnością nie wpadnie w żadne tarapaty. Tyle że w jej życiu pojawia się ktoś, kogo do tej pory nie było: babka. Lilian Taft to dama w każdym calu. Posiadaczka olbrzymiej fortuny i bardzo stanowczego charakteru: to Lilian wyrzuciła z domu swoją spodziewającą się dziecka córkę – i zerwała kontakty z pociechą, przynajmniej pozornie. Lilian zgłasza się do Sawyer z propozycją nie do odrzucenia. Dziewczyna ma wziąć udział w balu debiutantek – za pozbycie się problemów finansowych. Sawyer oczywiście podejmuje wyzwanie, ale nie zamierza dopasowywać się do środowiska. I tak zaczyna się powieść „Małe wielkie kłamstwa”.
Sawyer może poznać swoje kuzynki, dziewczyny, o których istnieniu nie miała pojęcia – w ogóle wchodzi do rodziny, która odcięła się wcześniej od jej matki. A to dla niej szansa na odnalezienie kawalera, który prawie dziewiętnaście lat wcześniej spotkał się z jej matką. Najważniejsze jest jednak to, że za fasadą pozorów skrywają się wielkie niespodzianki. Jedna z dziewczyn wypisuje na swojej skórze sekrety nadsyłane przez innych i fotografuje je, publikując na specjalnym blogu. Inna jest urodzoną intrygantką i potrafi planować długofalową zemstę, jeszcze inna nie radzi sobie z własnymi uczuciami. Towarzystwo debiutantek dalekie będzie od myślenia o balu i strojach. Tu liczy się wielka walka ze światem, z którym bohaterki wcale nie muszą się zgadzać. I chociaż Sawyer musi kombinować, żeby przetrwać – to nie ona wiedzie prym w wymyślaniu złożonych podstępów. A jak cztery młode kobiety w strojach balowych znalazły się w celi na komisariacie – to już zagadka dla odbiorców.
Ta powieść to migawki z celi i retrospekcje, które do tego momentu doprowadziły. Jennifer Lynn Barnes zaczyna od trzęsienia ziemi, a potem ma dla odbiorczyń coraz więcej atrakcji. Funduje silne emocje i jest niestrudzona w wymyślaniu kolejnych problemów. Motyw debiutantek to tylko tło, dzięki któremu bardzo różniące się od siebie charakterami dziewczyny mogą (albo wręcz muszą) zacząć współpracować. I wcale nie będzie tu akcji opartej na wzajemnych uszczypliwościach i drobnych złośliwostkach – sprawy wielkiego kalibru nadają rytm opowieści. Rówieśnicze niesnaski to tylko dodatek do fabuły. „Małe wielkie kłamstwa” to powieść, która może się spodobać – jest inna niż by się zapowiadało, burzliwa i wypełniona nietypowymi rozwiązaniami. Barnes nie boi się ryzyka w akcji – wie, jak rozwiązywać problemy bohaterek w nietuzinkowy sposób. Proponuje autorka bardzo dynamiczną książkę, wyłamującą się ze schematów, ale jednocześnie wpisującą się w modę na „zeszłowieczne” historie z ponadczasowymi uczuciami. Kto poszukuje niebanalnej relacji i odważnych fabularnych pomysłów, może śmiało sięgać po przygody debiutantek – Jennifer Lynn Barnes nie rozczaruje.
Sojusz
Trudno sobie wyobrazić bohaterkę mniej pasującą do życia wyższych sfer niż Sawyer Taft. Sawyer pracuje w warsztacie samochodowym i zaczyna spełniać swoje marzenia o naprawianiu silników – długo uczyła się fachu, przyglądała się, jak zajmować się pojazdami i teraz może funkcjonować jako pełnowartościowy pracownik. Nauczona jest zarabiania na siebie od dawna, nie może liczyć na matkę, która ma swoje problemy i prowadzi swoje życie, bardzo często w oddaleniu od córki. Sawyer nie przejmuje się brakiem rodzicielki, jest samodzielna i zdecydowana, wie, jak o siebie zadbać i z pewnością nie wpadnie w żadne tarapaty. Tyle że w jej życiu pojawia się ktoś, kogo do tej pory nie było: babka. Lilian Taft to dama w każdym calu. Posiadaczka olbrzymiej fortuny i bardzo stanowczego charakteru: to Lilian wyrzuciła z domu swoją spodziewającą się dziecka córkę – i zerwała kontakty z pociechą, przynajmniej pozornie. Lilian zgłasza się do Sawyer z propozycją nie do odrzucenia. Dziewczyna ma wziąć udział w balu debiutantek – za pozbycie się problemów finansowych. Sawyer oczywiście podejmuje wyzwanie, ale nie zamierza dopasowywać się do środowiska. I tak zaczyna się powieść „Małe wielkie kłamstwa”.
Sawyer może poznać swoje kuzynki, dziewczyny, o których istnieniu nie miała pojęcia – w ogóle wchodzi do rodziny, która odcięła się wcześniej od jej matki. A to dla niej szansa na odnalezienie kawalera, który prawie dziewiętnaście lat wcześniej spotkał się z jej matką. Najważniejsze jest jednak to, że za fasadą pozorów skrywają się wielkie niespodzianki. Jedna z dziewczyn wypisuje na swojej skórze sekrety nadsyłane przez innych i fotografuje je, publikując na specjalnym blogu. Inna jest urodzoną intrygantką i potrafi planować długofalową zemstę, jeszcze inna nie radzi sobie z własnymi uczuciami. Towarzystwo debiutantek dalekie będzie od myślenia o balu i strojach. Tu liczy się wielka walka ze światem, z którym bohaterki wcale nie muszą się zgadzać. I chociaż Sawyer musi kombinować, żeby przetrwać – to nie ona wiedzie prym w wymyślaniu złożonych podstępów. A jak cztery młode kobiety w strojach balowych znalazły się w celi na komisariacie – to już zagadka dla odbiorców.
Ta powieść to migawki z celi i retrospekcje, które do tego momentu doprowadziły. Jennifer Lynn Barnes zaczyna od trzęsienia ziemi, a potem ma dla odbiorczyń coraz więcej atrakcji. Funduje silne emocje i jest niestrudzona w wymyślaniu kolejnych problemów. Motyw debiutantek to tylko tło, dzięki któremu bardzo różniące się od siebie charakterami dziewczyny mogą (albo wręcz muszą) zacząć współpracować. I wcale nie będzie tu akcji opartej na wzajemnych uszczypliwościach i drobnych złośliwostkach – sprawy wielkiego kalibru nadają rytm opowieści. Rówieśnicze niesnaski to tylko dodatek do fabuły. „Małe wielkie kłamstwa” to powieść, która może się spodobać – jest inna niż by się zapowiadało, burzliwa i wypełniona nietypowymi rozwiązaniami. Barnes nie boi się ryzyka w akcji – wie, jak rozwiązywać problemy bohaterek w nietuzinkowy sposób. Proponuje autorka bardzo dynamiczną książkę, wyłamującą się ze schematów, ale jednocześnie wpisującą się w modę na „zeszłowieczne” historie z ponadczasowymi uczuciami. Kto poszukuje niebanalnej relacji i odważnych fabularnych pomysłów, może śmiało sięgać po przygody debiutantek – Jennifer Lynn Barnes nie rozczaruje.
sobota, 12 lipca 2025
Jennie Godfrey: Lista podejrzanych spraw
Luna, Warszawa 2025.
Sprawdzanie
Miv wymyśliła sobie, że rodzina chce się przeprowadzić. A to oznacza, że musiałaby się rozstać z Sharon, najlepszą przyjaciółką. Dziewczyna wybiera bardzo dziwny sposób na zakotwiczenie swojej rodziny w odpowiednim miejscu. Miv ma do przezwyciężenia nie tylko problem strachu przed ewentualnym przeprowadzaniem się. Przede wszystkim nie wiadomo, co stało się z mamą: w pewnym momencie zamilkła. Przestała mówić i nikt nie ma pojęcia, jak jej pomóc. A skoro mama nie mówi, trudniej zwierzać się jej z problemów. Jennie Godfrey tworzy powieść o dojrzewaniu – ale nie koncentruje się na typowych problemach dojrzewania, chyba że za typowy uznać jedynie odkrywanie własnej tożsamości – bo tym zajmuje się w dużej części narracji. „Lista podejrzanych spraw” to powieść kryminalno-sensacyjna w wersji retro: autorka odchodzi od dzisiejszych zmartwień, przenosi się w przeszłość i wzbudza strach za sprawą Rozpruwacza, seryjnego mordercy, który atakuje kobiety zajmujące się prostytucją. Miv ani Sharon nie wiedzą, kim są prostytutki – dopiero poznają to słowo, nie są jeszcze pewne definicji, ale z mediów dowiadują się, że kobiety tej profesji najczęściej stają się celem Rozpruwacza. Dwie nastolatki wychowywane właściwie pod kloszem postanawiają, że pomogą śledczym i złapią tego, którego nie potrafią schwytać profesjonaliści. Oczywiście motyw to stary jak świat, ale wbrew oczekiwaniom nie będzie się autorka skupiać na śledztwie. Owszem, Miv prowadzi notatki jak rasowy detektyw, zapisuje podejrzanych mężczyzn z otoczenia, zastanawia się, kto i dlaczego może być odpowiedzialny za zbrodnie, a w swoich podejrzeniach zapędza się bardzo daleko – w końcu nigdzie nie może czuć się bezpieczna. Przy okazji wpada na tropy wielu innych spraw kryminalnych i afer starannie maskowanych przez sprawców. Jennie Godfrey wie doskonale, że rzeczywistość skrywa znacznie więcej problemów niż te rozdmuchiwane przez media. Pojawi się tu między innymi motyw pedofilii – kolejnego zagrożenia, o którym jeszcze z dziećmi się nie rozmawia. Autorka oczywiście nie zamierza tworzyć klasyfikacji przestępstw ani wyznaczać, które jest bardziej przerażające – po prostu przypomina, że wejście w dorosłość dla bohaterów wiązać się będzie z otwarciem na bardzo poważne problemy, kwestie, z którymi wielu nie potrafi sobie poradzić, bez względu na wiek. Oczywiście zgodnie z zasadami Bildungsroman jest tu również odkrywanie siebie – Miv przekona się, czy przyjaźń z dzieciństwa przetrwa próbę czasu i dowie się czegoś o sobie samej.
„Lista podejrzanych spraw” to książka, w której forma i treść stoją ze sobą w sprzeczności. Czytelnicy mogą czekać na klasyczny kryminał lub sensację, tymczasem otrzymują książkę o dojrzewaniu, obyczajową w stylu retro – z motywami psychologicznymi. Nie oznacza to, że rozczarowuje: Jennie Godfrey wie, że odbiorców może zachęcić licznymi kłopotami dużej rangi, unikaniem infantylizmu i odpowiednio nakreślonym motywem przejścia. Trudno wpisać jej powieść w jeden wyraźny gatunek – ale to zaleta.
Sprawdzanie
Miv wymyśliła sobie, że rodzina chce się przeprowadzić. A to oznacza, że musiałaby się rozstać z Sharon, najlepszą przyjaciółką. Dziewczyna wybiera bardzo dziwny sposób na zakotwiczenie swojej rodziny w odpowiednim miejscu. Miv ma do przezwyciężenia nie tylko problem strachu przed ewentualnym przeprowadzaniem się. Przede wszystkim nie wiadomo, co stało się z mamą: w pewnym momencie zamilkła. Przestała mówić i nikt nie ma pojęcia, jak jej pomóc. A skoro mama nie mówi, trudniej zwierzać się jej z problemów. Jennie Godfrey tworzy powieść o dojrzewaniu – ale nie koncentruje się na typowych problemach dojrzewania, chyba że za typowy uznać jedynie odkrywanie własnej tożsamości – bo tym zajmuje się w dużej części narracji. „Lista podejrzanych spraw” to powieść kryminalno-sensacyjna w wersji retro: autorka odchodzi od dzisiejszych zmartwień, przenosi się w przeszłość i wzbudza strach za sprawą Rozpruwacza, seryjnego mordercy, który atakuje kobiety zajmujące się prostytucją. Miv ani Sharon nie wiedzą, kim są prostytutki – dopiero poznają to słowo, nie są jeszcze pewne definicji, ale z mediów dowiadują się, że kobiety tej profesji najczęściej stają się celem Rozpruwacza. Dwie nastolatki wychowywane właściwie pod kloszem postanawiają, że pomogą śledczym i złapią tego, którego nie potrafią schwytać profesjonaliści. Oczywiście motyw to stary jak świat, ale wbrew oczekiwaniom nie będzie się autorka skupiać na śledztwie. Owszem, Miv prowadzi notatki jak rasowy detektyw, zapisuje podejrzanych mężczyzn z otoczenia, zastanawia się, kto i dlaczego może być odpowiedzialny za zbrodnie, a w swoich podejrzeniach zapędza się bardzo daleko – w końcu nigdzie nie może czuć się bezpieczna. Przy okazji wpada na tropy wielu innych spraw kryminalnych i afer starannie maskowanych przez sprawców. Jennie Godfrey wie doskonale, że rzeczywistość skrywa znacznie więcej problemów niż te rozdmuchiwane przez media. Pojawi się tu między innymi motyw pedofilii – kolejnego zagrożenia, o którym jeszcze z dziećmi się nie rozmawia. Autorka oczywiście nie zamierza tworzyć klasyfikacji przestępstw ani wyznaczać, które jest bardziej przerażające – po prostu przypomina, że wejście w dorosłość dla bohaterów wiązać się będzie z otwarciem na bardzo poważne problemy, kwestie, z którymi wielu nie potrafi sobie poradzić, bez względu na wiek. Oczywiście zgodnie z zasadami Bildungsroman jest tu również odkrywanie siebie – Miv przekona się, czy przyjaźń z dzieciństwa przetrwa próbę czasu i dowie się czegoś o sobie samej.
„Lista podejrzanych spraw” to książka, w której forma i treść stoją ze sobą w sprzeczności. Czytelnicy mogą czekać na klasyczny kryminał lub sensację, tymczasem otrzymują książkę o dojrzewaniu, obyczajową w stylu retro – z motywami psychologicznymi. Nie oznacza to, że rozczarowuje: Jennie Godfrey wie, że odbiorców może zachęcić licznymi kłopotami dużej rangi, unikaniem infantylizmu i odpowiednio nakreślonym motywem przejścia. Trudno wpisać jej powieść w jeden wyraźny gatunek – ale to zaleta.
piątek, 11 lipca 2025
Katarzyna Biegańska: Kocham cię, tato
Kropka, Warszawa 2025.
Miłość
W dwóch kierunkach działać może ta książka. Picture book, który ma uprzyjemnić wieczorną lekturę prowadzoną przez tatę przygotowany przez Katarzynę Biegańską (tekst) i Dorotę Prończuk (ilustracje) to wyjątkowa publikacja, która powinna trafić do kanonu lektur dla najmłodszych – i bez problemu przeniknąć granice. To wyznanie miłości wysyłanej w dwie strony – od ojca do dziecka i od dziecka do ojca. Nie ma znaczenia wiek ani płeć pociech – liczy się więź ponadczasowa i nie do zniszczenia.
Ale poza dostarczaniem rozrywki i emocji najmłodszym jest to tomik, który dorosłym może przypomnieć, jak funkcjonuje się w rodzinie. Katarzyna Biegańska prowadzi opowieść tak, żeby zasugerować, czego oczekuje się dzisiaj od taty. Ojciec może przewijać dziecko, może je przytulać i kołysać do snu, może z nim raczkować, może się z nim bawić i wyprawiać na wycieczki, pokazując pociesze świat. Z tatą przeżywa się najlepsze przygody, tatę trzeba pocieszyć, kiedy idzie się pierwszy raz do przedszkola (żeby się nie martwił niepotrzebnie). Tata odstrasza wszelkie lęki – wystarczy jego obecność. Czasami to spojrzenie, uśmiech albo duma z nowej umiejętności dziecka sprawia, że maluch czuje się bezpiecznie i chce dalej odkrywać rzeczywistość. Książka utrzymana została w formie zwrotu dziecka do ojca – maluch wyraża swoją wdzięczność za kolejne elementy codzienności, co zostaje zobrazowane wielkoformatowymi ilustracjami. Wzruszająca jest tu prostota: nie trzeba wiele, żeby zbudować niezwykłą więź, w oczach dziecka to, co powinno być naturalnym odruchem rodzica, urasta do wielkich czynów – za które należy się miłość. Niepewnym siebie ojcom autorka – głosem dziecka – przypomina, czego się od nich oczekuje. Jak być dobrym tatą? Po prostu kochać i troszczyć się o pociechę. Zwyczajne czynności cieszą i zaprocentują uczuciem teraz i w przyszłości. Katarzyna Biegańska podsuwa detale, momenty, które każda partnerka chciałaby widzieć u ojca swoich dzieci – a żeby uniknąć pouczania, decyduje się na narrację z perspektywy pociechy. Ojciec, który nie boi się podjąć opieki, jest przy swoim skarbie i wspiera go w każdych warunkach, zasłuży na najpiękniejsze wyznanie miłości później. Więź zbudowana w dzieciństwie nigdy się nie rozerwie.
Z jednej strony autorka przypomina, jak być idealnym rodzicem (i nie trzeba przy tym zamieniać się w superbohatera ani dokonywać wielkich czynów), ale też dzieciom uświadamia, co można przeżywać z tatą. To, co nie pojawia się w tekście, można zaobserwować na wielkoformatowych ilustracjach. Tata ma przerysowaną sylwetkę, ale właśnie dzięki temu zapewnia poczucie bezpieczeństwa, chroni i zapewnia azyl pociesze – bywa, że wzbudza śmiech, bo nie wszystko mu wyjdzie. Ale idealny tata ma przecież poczucie humoru i ani ucieczka przed rozjuszonym bykiem, ani obsikanie przez potomka przy zmianie pieluchy, nie sprawią, że obrazi się na zawsze. Tata doskonały to tata, który jest obecny przy dziecku – i to przekazuje ta piękna książka.
Miłość
W dwóch kierunkach działać może ta książka. Picture book, który ma uprzyjemnić wieczorną lekturę prowadzoną przez tatę przygotowany przez Katarzynę Biegańską (tekst) i Dorotę Prończuk (ilustracje) to wyjątkowa publikacja, która powinna trafić do kanonu lektur dla najmłodszych – i bez problemu przeniknąć granice. To wyznanie miłości wysyłanej w dwie strony – od ojca do dziecka i od dziecka do ojca. Nie ma znaczenia wiek ani płeć pociech – liczy się więź ponadczasowa i nie do zniszczenia.
Ale poza dostarczaniem rozrywki i emocji najmłodszym jest to tomik, który dorosłym może przypomnieć, jak funkcjonuje się w rodzinie. Katarzyna Biegańska prowadzi opowieść tak, żeby zasugerować, czego oczekuje się dzisiaj od taty. Ojciec może przewijać dziecko, może je przytulać i kołysać do snu, może z nim raczkować, może się z nim bawić i wyprawiać na wycieczki, pokazując pociesze świat. Z tatą przeżywa się najlepsze przygody, tatę trzeba pocieszyć, kiedy idzie się pierwszy raz do przedszkola (żeby się nie martwił niepotrzebnie). Tata odstrasza wszelkie lęki – wystarczy jego obecność. Czasami to spojrzenie, uśmiech albo duma z nowej umiejętności dziecka sprawia, że maluch czuje się bezpiecznie i chce dalej odkrywać rzeczywistość. Książka utrzymana została w formie zwrotu dziecka do ojca – maluch wyraża swoją wdzięczność za kolejne elementy codzienności, co zostaje zobrazowane wielkoformatowymi ilustracjami. Wzruszająca jest tu prostota: nie trzeba wiele, żeby zbudować niezwykłą więź, w oczach dziecka to, co powinno być naturalnym odruchem rodzica, urasta do wielkich czynów – za które należy się miłość. Niepewnym siebie ojcom autorka – głosem dziecka – przypomina, czego się od nich oczekuje. Jak być dobrym tatą? Po prostu kochać i troszczyć się o pociechę. Zwyczajne czynności cieszą i zaprocentują uczuciem teraz i w przyszłości. Katarzyna Biegańska podsuwa detale, momenty, które każda partnerka chciałaby widzieć u ojca swoich dzieci – a żeby uniknąć pouczania, decyduje się na narrację z perspektywy pociechy. Ojciec, który nie boi się podjąć opieki, jest przy swoim skarbie i wspiera go w każdych warunkach, zasłuży na najpiękniejsze wyznanie miłości później. Więź zbudowana w dzieciństwie nigdy się nie rozerwie.
Z jednej strony autorka przypomina, jak być idealnym rodzicem (i nie trzeba przy tym zamieniać się w superbohatera ani dokonywać wielkich czynów), ale też dzieciom uświadamia, co można przeżywać z tatą. To, co nie pojawia się w tekście, można zaobserwować na wielkoformatowych ilustracjach. Tata ma przerysowaną sylwetkę, ale właśnie dzięki temu zapewnia poczucie bezpieczeństwa, chroni i zapewnia azyl pociesze – bywa, że wzbudza śmiech, bo nie wszystko mu wyjdzie. Ale idealny tata ma przecież poczucie humoru i ani ucieczka przed rozjuszonym bykiem, ani obsikanie przez potomka przy zmianie pieluchy, nie sprawią, że obrazi się na zawsze. Tata doskonały to tata, który jest obecny przy dziecku – i to przekazuje ta piękna książka.
czwartek, 10 lipca 2025
Anna Kańtoch: Trzecia osoba
Marginesy, Warszawa 2025.
Zagadka
Anna Kańtoch potrafi budować klimat kryminałów – nie do końca mrocznych, ale też dalekich od cosy crime. „Trzecia osoba” to jej kolejny popis: i w ramach narracji, i w ramach intrygi. Jest tu zagadka sprzed lat, właściwie – problem z poprzedniego pokolenia, który jednak nie do końca rzutuje na teraźniejszość. Powinien mieć dalej idące konsekwencje, jednak autorka dość oszczędnie operuje uczuciami, tak na wszelki wypadek, żeby w delikatnej kwestii nie przesadzić. I wychodzi jej to na dobre – surowy klimat „Trzeciej osoby” trochę przywodzi na myśl kryminały skandynawskie, trochę – choć to z zupełnie odległej tematyki – literaturę górską w jej sensacyjnym wymiarze.
W niewielkiej miejscowości trudno ukryć cokolwiek przed sąsiadami. I do Marcina Bresia dobijają się zmory przeszłości. Marcin i jego siostra Milena w dzieciństwie zostali porzuceni przez rodziców w tajemniczych okolicznościach. Wywiezieni do lasu i zachęceni do beztroskiej zabawy, nie mieli pojęcia, że już za chwilę zostaną sierotami. Po latach nie zastanawiają się nad tym, co się wydarzyło, albo przynajmniej próbują zachować normalność – ale rzeczywistość jest bezlitosna. Marcin Breś mieszka niedaleko dawnego rodzinnego domu, a jeden z mieszkańców tego domu najwyraźniej ma jakieś informacje na temat dawnych wydarzeń. Co jest o tyle dziwne, że nikt nie rozumie, jak dwoje dorosłych, wysportowanych, zdrowych i – wydawałoby się – szczęśliwych – ludzi może porzucić trójkę pociech w lesie. Ale śledczych o wiele bardziej zajmować będzie sprawa Sławka Dębskiego. Dwudziestoletni mężczyzna mieszka z rodzicami i niespecjalnie się z nimi dogaduje, a do tego sprawia kłopoty sąsiadom. To on szuka rozwiązania sprawy, która osobiście go nie dotyczy – jedynie przez dom. Dębscy żyją w miejscu naznaczonym tragedią i sami o niej niespecjalnie myślą – nic nie łączy ich z nierozwiązaną sprawą kryminalną sprzed lat. Do czasu. Bo pewnego dnia Sławek Dębski znika.
Anna Kańtoch wie, jak pisać, żeby przyciągnąć odbiorców – fanów gatunku. „Trzecia osoba” to powolne docieranie do prawdy, odkrywanie kolejnych wiadomości, które mogą zmienić interpretację wydarzeń. Spokojnie i świadomie buduje autorka klimat tej powieści, surowość przestrzeni bardzo dużo tu daje – w „Trzeciej osobie” wiele jest składników wpływających na ostateczną ocenę samej intrygi. Wyjaśnianie jednej zagadki przez drugą, pozornie nieznaczącą i niepowiązaną z aktualnymi wydarzeniami, sprawdza się jako sposób na poprowadzenie uwagi czytelników. „Trzecia osoba” to powieść wypełniona tajemnicami, które uderzają momentami w społeczne stereotypy – nie ma tu litości ani sentymentów, autorka koncentruje się zwłaszcza na więzi dzieci – rodzice i w tej więzi znajduje nieoczekiwane pomysły. Proponuje czytelnikom opowieść wielopłaszczyznową i radzi sobie z lawirowaniem między czasami – to dla niej prawdziwa przyjemność. I w ten sposób „Trzecia osoba” trafi do poszukiwaczy bardziej ambitnych powieści kryminalnych. Widać, że autorka rozumie świat, w którym umiejscowiła swoich bohaterów – i tym czytelników do siebie przekona.
Zagadka
Anna Kańtoch potrafi budować klimat kryminałów – nie do końca mrocznych, ale też dalekich od cosy crime. „Trzecia osoba” to jej kolejny popis: i w ramach narracji, i w ramach intrygi. Jest tu zagadka sprzed lat, właściwie – problem z poprzedniego pokolenia, który jednak nie do końca rzutuje na teraźniejszość. Powinien mieć dalej idące konsekwencje, jednak autorka dość oszczędnie operuje uczuciami, tak na wszelki wypadek, żeby w delikatnej kwestii nie przesadzić. I wychodzi jej to na dobre – surowy klimat „Trzeciej osoby” trochę przywodzi na myśl kryminały skandynawskie, trochę – choć to z zupełnie odległej tematyki – literaturę górską w jej sensacyjnym wymiarze.
W niewielkiej miejscowości trudno ukryć cokolwiek przed sąsiadami. I do Marcina Bresia dobijają się zmory przeszłości. Marcin i jego siostra Milena w dzieciństwie zostali porzuceni przez rodziców w tajemniczych okolicznościach. Wywiezieni do lasu i zachęceni do beztroskiej zabawy, nie mieli pojęcia, że już za chwilę zostaną sierotami. Po latach nie zastanawiają się nad tym, co się wydarzyło, albo przynajmniej próbują zachować normalność – ale rzeczywistość jest bezlitosna. Marcin Breś mieszka niedaleko dawnego rodzinnego domu, a jeden z mieszkańców tego domu najwyraźniej ma jakieś informacje na temat dawnych wydarzeń. Co jest o tyle dziwne, że nikt nie rozumie, jak dwoje dorosłych, wysportowanych, zdrowych i – wydawałoby się – szczęśliwych – ludzi może porzucić trójkę pociech w lesie. Ale śledczych o wiele bardziej zajmować będzie sprawa Sławka Dębskiego. Dwudziestoletni mężczyzna mieszka z rodzicami i niespecjalnie się z nimi dogaduje, a do tego sprawia kłopoty sąsiadom. To on szuka rozwiązania sprawy, która osobiście go nie dotyczy – jedynie przez dom. Dębscy żyją w miejscu naznaczonym tragedią i sami o niej niespecjalnie myślą – nic nie łączy ich z nierozwiązaną sprawą kryminalną sprzed lat. Do czasu. Bo pewnego dnia Sławek Dębski znika.
Anna Kańtoch wie, jak pisać, żeby przyciągnąć odbiorców – fanów gatunku. „Trzecia osoba” to powolne docieranie do prawdy, odkrywanie kolejnych wiadomości, które mogą zmienić interpretację wydarzeń. Spokojnie i świadomie buduje autorka klimat tej powieści, surowość przestrzeni bardzo dużo tu daje – w „Trzeciej osobie” wiele jest składników wpływających na ostateczną ocenę samej intrygi. Wyjaśnianie jednej zagadki przez drugą, pozornie nieznaczącą i niepowiązaną z aktualnymi wydarzeniami, sprawdza się jako sposób na poprowadzenie uwagi czytelników. „Trzecia osoba” to powieść wypełniona tajemnicami, które uderzają momentami w społeczne stereotypy – nie ma tu litości ani sentymentów, autorka koncentruje się zwłaszcza na więzi dzieci – rodzice i w tej więzi znajduje nieoczekiwane pomysły. Proponuje czytelnikom opowieść wielopłaszczyznową i radzi sobie z lawirowaniem między czasami – to dla niej prawdziwa przyjemność. I w ten sposób „Trzecia osoba” trafi do poszukiwaczy bardziej ambitnych powieści kryminalnych. Widać, że autorka rozumie świat, w którym umiejscowiła swoich bohaterów – i tym czytelników do siebie przekona.
środa, 9 lipca 2025
Michael Easter: Umysł w stanie niedosytu
Sensus, Gliwice 2025.
Przyzwyczajenia
Żyjemy w świecie pokus. Już nie tylko alkohol i narkotyki mogą zmienić postrzeganie rzeczywistości; urządzenia elektroniczne również stają się czynnikiem zagrożenia (tym gorszym, że nie da się ich uniknąć w dzisiejszej codzienności). Jeśli dołożyć do tego maszyny hazardowe czy uprawiany nałogowo i przez to niebezpieczny dla zdrowia sport – wiadomo, że bardzo łatwo można wpaść w pułapkę. I o tym, jak działa mózg wystawiany na podobne bodźce opowiada Michael Easter w książce „Umysł w stanie niedosytu”. To publikacja dla wszystkich tych, którzy lubią wiedzieć, co dzieje się z człowiekiem, który daje się wciągnąć w pułapki zastawiane choćby przez producentów gier. Jednocześnie to przestroga: wszystko jest zaprojektowane tak, żeby nie można się było oprzeć: przynajmniej dopóki twórcy nie zaczną wdrażać całych systemów etycznych do swoich dzieł. Jednak Michael Easter chce zrozumieć mechanizmy i sytuacje, na jakie narażeni są zwykli zjadacze chleba. Podąża zatem do świątyni hazardu, która jest niedostępna dla użytkowników – do centrum badań nad uzależnieniami. I tam, bez ryzyka, może przyglądać się reakcjom człowieka na wyzwania. Opowiada między innymi o tym, jakie elementy gier czy maszyn wpływają na to, że umysł chce ich więcej, co sprawia, że ludzie nie rezygnują z uczestniczenia w takich rozrywkach i podejmują działania ze świadomością, że mogą mieć one wymiar destrukcyjny.
Z jednej strony autor dość długo i szczegółowo analizuje pętlę niedosytu – żeby uzmysłowić odbiorcom, czym karmi się mózg spragniony wygranych (i jak człowiek potrafi przekuwać porażki w zalety). Z drugiej – trochę obala mity z dawnych lat, między innymi o tym, że każdy, kto spróbuje narkotyku, wciągnie się w poczet uzależnionych i wejdzie na drogę bez możliwości powrotu. Bardziej interesują go psychologiczne metody wabienia użytkowników niż chemiczne wpływanie na mózg – więc uzależnienia behawioralne zajmują więcej miejsca. „Umysł w stanie niedosytu” to lektura dla wszystkich zainteresowanych mechanizmami związanymi z nałogiem. Autor rezygnuje z podawania rad na wyjście z uzależnienia – zdaje sobie sprawę, że do każdego trafić mogą inne argumenty (i też z tego, że w wielu wypadkach argumenty w ogóle nie mają szans działania), wie jednak, że jeśli zainteresuje czytelników tematem i jego rozpracowaniem popularnonaukowym, to jest szansa, że każdy poszuka sobie swojej drogi w oparciu o zdobyte właśnie wiadomości.
Wśród wielu książek dotyczących uzależnienia i wychodzenia z nałogu, ta koncentruje się na pułapkach zastawianych na człowieka – i na funkcjonowaniu mózgu w obliczu wyzwania. Pokazuje, co nauka jest w stanie dzisiaj wyjaśnić, a co pozostaje tajemnicą nie tylko dla uzależnionych. „Umysł w stanie niedosytu” to książka bardzo ciekawa – publikacja popularnonaukowa dla wszystkich tych, którzy szukają wyjaśnień związanych z możliwością panowania nad własnymi reakcjami. Michael Easter przypomina, jak łatwo przyzwyczaić mózg do pewnych zachowań i reakcji – i ta lektura może funkcjonować jako przestroga dla czytelników.
Przyzwyczajenia
Żyjemy w świecie pokus. Już nie tylko alkohol i narkotyki mogą zmienić postrzeganie rzeczywistości; urządzenia elektroniczne również stają się czynnikiem zagrożenia (tym gorszym, że nie da się ich uniknąć w dzisiejszej codzienności). Jeśli dołożyć do tego maszyny hazardowe czy uprawiany nałogowo i przez to niebezpieczny dla zdrowia sport – wiadomo, że bardzo łatwo można wpaść w pułapkę. I o tym, jak działa mózg wystawiany na podobne bodźce opowiada Michael Easter w książce „Umysł w stanie niedosytu”. To publikacja dla wszystkich tych, którzy lubią wiedzieć, co dzieje się z człowiekiem, który daje się wciągnąć w pułapki zastawiane choćby przez producentów gier. Jednocześnie to przestroga: wszystko jest zaprojektowane tak, żeby nie można się było oprzeć: przynajmniej dopóki twórcy nie zaczną wdrażać całych systemów etycznych do swoich dzieł. Jednak Michael Easter chce zrozumieć mechanizmy i sytuacje, na jakie narażeni są zwykli zjadacze chleba. Podąża zatem do świątyni hazardu, która jest niedostępna dla użytkowników – do centrum badań nad uzależnieniami. I tam, bez ryzyka, może przyglądać się reakcjom człowieka na wyzwania. Opowiada między innymi o tym, jakie elementy gier czy maszyn wpływają na to, że umysł chce ich więcej, co sprawia, że ludzie nie rezygnują z uczestniczenia w takich rozrywkach i podejmują działania ze świadomością, że mogą mieć one wymiar destrukcyjny.
Z jednej strony autor dość długo i szczegółowo analizuje pętlę niedosytu – żeby uzmysłowić odbiorcom, czym karmi się mózg spragniony wygranych (i jak człowiek potrafi przekuwać porażki w zalety). Z drugiej – trochę obala mity z dawnych lat, między innymi o tym, że każdy, kto spróbuje narkotyku, wciągnie się w poczet uzależnionych i wejdzie na drogę bez możliwości powrotu. Bardziej interesują go psychologiczne metody wabienia użytkowników niż chemiczne wpływanie na mózg – więc uzależnienia behawioralne zajmują więcej miejsca. „Umysł w stanie niedosytu” to lektura dla wszystkich zainteresowanych mechanizmami związanymi z nałogiem. Autor rezygnuje z podawania rad na wyjście z uzależnienia – zdaje sobie sprawę, że do każdego trafić mogą inne argumenty (i też z tego, że w wielu wypadkach argumenty w ogóle nie mają szans działania), wie jednak, że jeśli zainteresuje czytelników tematem i jego rozpracowaniem popularnonaukowym, to jest szansa, że każdy poszuka sobie swojej drogi w oparciu o zdobyte właśnie wiadomości.
Wśród wielu książek dotyczących uzależnienia i wychodzenia z nałogu, ta koncentruje się na pułapkach zastawianych na człowieka – i na funkcjonowaniu mózgu w obliczu wyzwania. Pokazuje, co nauka jest w stanie dzisiaj wyjaśnić, a co pozostaje tajemnicą nie tylko dla uzależnionych. „Umysł w stanie niedosytu” to książka bardzo ciekawa – publikacja popularnonaukowa dla wszystkich tych, którzy szukają wyjaśnień związanych z możliwością panowania nad własnymi reakcjami. Michael Easter przypomina, jak łatwo przyzwyczaić mózg do pewnych zachowań i reakcji – i ta lektura może funkcjonować jako przestroga dla czytelników.
wtorek, 8 lipca 2025
Aga Kozak, Paweł Goźliński: Sztuka męskości, czyli jak nie być chu*em
Agora, Warszawa 2025.
Bez empatii
Ta seria – zapoczątkowana „Sztuką obsługi penisa” – rozwija się prężnie i cieszy się na rynku sporym uznaniem. Nic dziwnego: wykorzystuje modę na psychologiczne rozmowy, wywiady ze specjalistami – które to wywiady dzięki przystępnej formie trafiają do szerokiego grona odbiorców. Ale w pewnym momencie trzeba było podsycić jakoś zainteresowanie kolejnymi tytułami. I tak powstała „Sztuka męskości, czyli jak nie być chu*em”. Ocenzurowane zostało tylko określenie w tytule, w środku to trochę motyw przewodni w rozmowach. Aga Kozak i Paweł Goźliński zapraszają do rozmów mężczyzn z różnych sfer i przestrzeni, przedstawicieli różnych zawodów (jest wśród nich nawet pastor, ale i wykładowcy akademiccy, którym bycie chu*em nie mieściło się być może i w światopoglądzie, a na pewno w dyskursie). Zaczerpnięcie frazy z języka ulicy nikomu nie przeszkadza – szkicuje po prostu oczywisty dla wszystkich portret psychologiczny. Prowadzi bezpośrednio do rozmów o tym, jak być mężczyzną w dzisiejszym świecie – i jak nie popełniać błędów charakterystycznych jeszcze w poprzednim pokoleniu. Każdy z rozmówców ma na ten temat swoje przemyślenia – czy to osobiste, czy związane z wykonywaną pracą. Może podzielić się zatem wskazówkami i wyzwaniami – bo przecież tytułowym organem nie chce być żaden ze współczesnych mężczyzn. Albo przynajmniej nie powinien chcieć. Wzorzec negatywny funkcjonuje tu zatem jako wyłącznie hipotetyczna struktura. A wszystko prowadzi do informacji, czego oczekuje się dzisiaj od płci brzydszej.
Tak luźny temat pozwala na szeroki zakres zagadnień, festiwal luźnych skojarzeń i ciekawostek. Nie ma tu miejsca na tworzenie uporządkowanych struktur, wszystko zależy od nastroju i od przemyśleń odbiorców. Dzięki temu odbiorcy mogą przypadkiem trafić na satysfakcjonujące spostrzeżenia – albo właśnie sprawdzać po kolei, co do zaoferowania ma każdy wywiad. Nie trzeba tej publikacji traktować jak poradnika, można cieszyć się lekturą i odkryciami płynącymi ze spotkań. „Sztuka męskości” to wyzwanie – to także próba wykreślenia z rzeczywistości rozwiązań powszechnie nieakceptowanych czy groźnych. W tej publikacji troje rozmówców dzieli się ze sobą uwagami i kontekstami, znajduje sposób na wyrażanie siebie w odniesieniu do norm społecznych.
Jest to publikacja cenna i przystępna. To lektura absolutnie dla wszystkich (bo chu*em, według wypracowanych instrukcji, może być każdy, niezależnie od płci – i tu zaczyna się robić ciekawie; tak samo jak każdy może chcieć się takiego osobnika wystrzegać). Liczy się obraz dzisiejszego mężczyzny – funkcjonującego w obecnej rzeczywistości. Nie mają znaczenia obciążenia kulturowe czy społeczne, nie mają znaczenia też aspekty psychologiczne i cechy jednostki. W sztuce męskości najważniejsza jest dzisiaj samoświadomość – tylko ona pozwoli na uniknięcie błędów. I to będzie istotna lekcja dla odbiorców – w tych rozmowach uda się naświetlić parę kwestii, bez których trudno by się dzisiaj obyć.
Bez empatii
Ta seria – zapoczątkowana „Sztuką obsługi penisa” – rozwija się prężnie i cieszy się na rynku sporym uznaniem. Nic dziwnego: wykorzystuje modę na psychologiczne rozmowy, wywiady ze specjalistami – które to wywiady dzięki przystępnej formie trafiają do szerokiego grona odbiorców. Ale w pewnym momencie trzeba było podsycić jakoś zainteresowanie kolejnymi tytułami. I tak powstała „Sztuka męskości, czyli jak nie być chu*em”. Ocenzurowane zostało tylko określenie w tytule, w środku to trochę motyw przewodni w rozmowach. Aga Kozak i Paweł Goźliński zapraszają do rozmów mężczyzn z różnych sfer i przestrzeni, przedstawicieli różnych zawodów (jest wśród nich nawet pastor, ale i wykładowcy akademiccy, którym bycie chu*em nie mieściło się być może i w światopoglądzie, a na pewno w dyskursie). Zaczerpnięcie frazy z języka ulicy nikomu nie przeszkadza – szkicuje po prostu oczywisty dla wszystkich portret psychologiczny. Prowadzi bezpośrednio do rozmów o tym, jak być mężczyzną w dzisiejszym świecie – i jak nie popełniać błędów charakterystycznych jeszcze w poprzednim pokoleniu. Każdy z rozmówców ma na ten temat swoje przemyślenia – czy to osobiste, czy związane z wykonywaną pracą. Może podzielić się zatem wskazówkami i wyzwaniami – bo przecież tytułowym organem nie chce być żaden ze współczesnych mężczyzn. Albo przynajmniej nie powinien chcieć. Wzorzec negatywny funkcjonuje tu zatem jako wyłącznie hipotetyczna struktura. A wszystko prowadzi do informacji, czego oczekuje się dzisiaj od płci brzydszej.
Tak luźny temat pozwala na szeroki zakres zagadnień, festiwal luźnych skojarzeń i ciekawostek. Nie ma tu miejsca na tworzenie uporządkowanych struktur, wszystko zależy od nastroju i od przemyśleń odbiorców. Dzięki temu odbiorcy mogą przypadkiem trafić na satysfakcjonujące spostrzeżenia – albo właśnie sprawdzać po kolei, co do zaoferowania ma każdy wywiad. Nie trzeba tej publikacji traktować jak poradnika, można cieszyć się lekturą i odkryciami płynącymi ze spotkań. „Sztuka męskości” to wyzwanie – to także próba wykreślenia z rzeczywistości rozwiązań powszechnie nieakceptowanych czy groźnych. W tej publikacji troje rozmówców dzieli się ze sobą uwagami i kontekstami, znajduje sposób na wyrażanie siebie w odniesieniu do norm społecznych.
Jest to publikacja cenna i przystępna. To lektura absolutnie dla wszystkich (bo chu*em, według wypracowanych instrukcji, może być każdy, niezależnie od płci – i tu zaczyna się robić ciekawie; tak samo jak każdy może chcieć się takiego osobnika wystrzegać). Liczy się obraz dzisiejszego mężczyzny – funkcjonującego w obecnej rzeczywistości. Nie mają znaczenia obciążenia kulturowe czy społeczne, nie mają znaczenia też aspekty psychologiczne i cechy jednostki. W sztuce męskości najważniejsza jest dzisiaj samoświadomość – tylko ona pozwoli na uniknięcie błędów. I to będzie istotna lekcja dla odbiorców – w tych rozmowach uda się naświetlić parę kwestii, bez których trudno by się dzisiaj obyć.
poniedziałek, 7 lipca 2025
Lucy Score: Nowy rozdział w Story Lake
Media Rodzina, Poznań 2025.
Wena
Najgorsza dla pisarki jest utrata natchnienia. Hazel Hart nie umie już pisać, nie potrafi wymyślać małomiasteczkowych romansów. Wszystko, z czego była znana, po brzydkim rozwodzie przeszło do historii. Teraz Hazel nie potrafi pisać, pogrąża się w depresji (albo stagnacji): wegetuje, zamiast funkcjonować. Nie dostarcza na czas kolejnej części poczytnej serii. To ma zresztą swoje konsekwencje: pracę traci Zoey, najlepsza przyjaciółka i agentka literacka Hazel. Kobieta nie ma już powodu, żeby kurczowo trzymać się wielkiego miasta i mieszkania (z którego musi się zaraz wyprowadzić). Pod wpływem alkoholowej nocy i smutku i pod wpływem wzburzenia emocjonalnego, dzięki lekturze pewnego artykułu decyduje się na odważny zakup: wchodzi w posiadanie domu w Story Lake, miasteczku, w którym nigdy nie była. I teraz dopiero może przeżyć wszystko to, co przedtem poznawały jej bohaterki. Hazel Hart nie pisze literatury ambitnej, ale stawia na zabawne i pikantne romanse. Poszukuje weny już na miejscu, w Story Lake. Ma szczęście: pewien superprzystojny mężczyzna, Cam, zawiaduje rodzinną firmą remontową i może zająć się wykończeniem posiadłości Hazel.
Lucy Score zawsze posługuje się charakterystycznym schematem. W małym miasteczku przypadkiem spotykają się ona i on. Jedno z nich zwykle ma rodzinę, która wspiera i przychodzi z pomocą w każdej sytuacji i która pokazuje, jak powinno się dogadywać z rodzicami i rodzeństwem. On zwykle jest przystojny nad miarę i ma kilku równie przystojnych braci, ona jest pogubiona i ma rozmaite wady. Narrację prowadzi autorka na przemian w imieniu kobiety i mężczyzny, którzy nie chcą i nie mogą być razem, ale decydują się na seks (panowie są zawsze świetnie wyposażeni, a panie mogą liczyć na wielokrotne orgazmy od pierwszego zbliżenia). Oczywiście po pewnym czasie bohaterowie zakochują się w sobie, pokonują kilka przeszkód (mniej lub bardziej poważnych), aż doprowadzi ich autorka do „żyli długo i szczęśliwie”. Ale nie z powodu scenariusza sięga się po powieści tej autorki. Lucy Score bowiem nasyca narrację i wydarzenia ogromną dawką humoru i szczyptą pikanterii. Nie inaczej jest tym razem: w domu Hazel mieszka szop, orzeł bielik doskonale znany lokalnej społeczności wyraża swoją dezaprobatę w nieoczekiwany sposób. Miasteczko pełne jest mieszkańców o wyrazistych charakterach – każdy z nich jest na swój sposób źródłem kolejnych dowcipów, ale każdy też ma szansę na wpływanie na akcję. Tym razem autorka sporo ryzykuje, sięgając po autotematyzm: motyw kryzysów twórczych nie może być dla czytelniczek zbyt atrakcyjny… a jednak udaje jej się obejść dylematy Hazel w sprytny sposób. Z drugiej strony funkcjonują schematy: budowlaniec, który doskonale prezentuje się bez koszulki (i ma zsuwający się pas z narzędziami), najlepsze randki i pocałunki, po których trudno się pozbierać. Lucy Score doskonale wie, jak tworzyć powieści romansowe, w których wątki obyczajowe są bardzo rozbudowane i przyciągają czytelniczki. Seks jest tu tylko dodatkiem do rozłożystej fabuły – „Nowy rozdział w Story Lake” to powieść bardzo udana i prezentująca rozwiązania charakterystyczne dla Lucy Score. Każdy, kto potrzebuje wytchnienia i sporo śmiechu – ale też ambitniejszej literatury romansowej – może spokojnie po ten tytuł sięgnąć.
Wena
Najgorsza dla pisarki jest utrata natchnienia. Hazel Hart nie umie już pisać, nie potrafi wymyślać małomiasteczkowych romansów. Wszystko, z czego była znana, po brzydkim rozwodzie przeszło do historii. Teraz Hazel nie potrafi pisać, pogrąża się w depresji (albo stagnacji): wegetuje, zamiast funkcjonować. Nie dostarcza na czas kolejnej części poczytnej serii. To ma zresztą swoje konsekwencje: pracę traci Zoey, najlepsza przyjaciółka i agentka literacka Hazel. Kobieta nie ma już powodu, żeby kurczowo trzymać się wielkiego miasta i mieszkania (z którego musi się zaraz wyprowadzić). Pod wpływem alkoholowej nocy i smutku i pod wpływem wzburzenia emocjonalnego, dzięki lekturze pewnego artykułu decyduje się na odważny zakup: wchodzi w posiadanie domu w Story Lake, miasteczku, w którym nigdy nie była. I teraz dopiero może przeżyć wszystko to, co przedtem poznawały jej bohaterki. Hazel Hart nie pisze literatury ambitnej, ale stawia na zabawne i pikantne romanse. Poszukuje weny już na miejscu, w Story Lake. Ma szczęście: pewien superprzystojny mężczyzna, Cam, zawiaduje rodzinną firmą remontową i może zająć się wykończeniem posiadłości Hazel.
Lucy Score zawsze posługuje się charakterystycznym schematem. W małym miasteczku przypadkiem spotykają się ona i on. Jedno z nich zwykle ma rodzinę, która wspiera i przychodzi z pomocą w każdej sytuacji i która pokazuje, jak powinno się dogadywać z rodzicami i rodzeństwem. On zwykle jest przystojny nad miarę i ma kilku równie przystojnych braci, ona jest pogubiona i ma rozmaite wady. Narrację prowadzi autorka na przemian w imieniu kobiety i mężczyzny, którzy nie chcą i nie mogą być razem, ale decydują się na seks (panowie są zawsze świetnie wyposażeni, a panie mogą liczyć na wielokrotne orgazmy od pierwszego zbliżenia). Oczywiście po pewnym czasie bohaterowie zakochują się w sobie, pokonują kilka przeszkód (mniej lub bardziej poważnych), aż doprowadzi ich autorka do „żyli długo i szczęśliwie”. Ale nie z powodu scenariusza sięga się po powieści tej autorki. Lucy Score bowiem nasyca narrację i wydarzenia ogromną dawką humoru i szczyptą pikanterii. Nie inaczej jest tym razem: w domu Hazel mieszka szop, orzeł bielik doskonale znany lokalnej społeczności wyraża swoją dezaprobatę w nieoczekiwany sposób. Miasteczko pełne jest mieszkańców o wyrazistych charakterach – każdy z nich jest na swój sposób źródłem kolejnych dowcipów, ale każdy też ma szansę na wpływanie na akcję. Tym razem autorka sporo ryzykuje, sięgając po autotematyzm: motyw kryzysów twórczych nie może być dla czytelniczek zbyt atrakcyjny… a jednak udaje jej się obejść dylematy Hazel w sprytny sposób. Z drugiej strony funkcjonują schematy: budowlaniec, który doskonale prezentuje się bez koszulki (i ma zsuwający się pas z narzędziami), najlepsze randki i pocałunki, po których trudno się pozbierać. Lucy Score doskonale wie, jak tworzyć powieści romansowe, w których wątki obyczajowe są bardzo rozbudowane i przyciągają czytelniczki. Seks jest tu tylko dodatkiem do rozłożystej fabuły – „Nowy rozdział w Story Lake” to powieść bardzo udana i prezentująca rozwiązania charakterystyczne dla Lucy Score. Każdy, kto potrzebuje wytchnienia i sporo śmiechu – ale też ambitniejszej literatury romansowej – może spokojnie po ten tytuł sięgnąć.
niedziela, 6 lipca 2025
Sylwia Góra: W stronę Anny. Biografia Anny Iwaszkiewicz
Marginesy, Warszawa 2025.
Miłość
Niewielu badaczy chce się zastanawiać nad relacją, jaka łączyła Jarosława Iwaszkiewicza i jego żonę, Annę. Anna jednak jest postacią, która musi pojawiać się w opowieściach i wspomnieniach, bo przecież dla licznych gości Stawiska była personą ważną, bez względu na chorobę czy brak sukcesów literackich. Anna funkcjonowała jako dobra partnerka, wyrozumiała i cierpliwa, zapewniająca ciepło domowego ogniska. Zapisywała swoje doświadczenia i przemyślenia w listach czy dziennikach – ani jedne, ani drugie nie miały nigdy ujrzeć światła dziennego, ale teraz są cennym dokumentem, który może próbować wyjaśniać badaczom to, co nie do wyjaśnienia. Bo Anna zawsze pozostawała w cieniu. A przy świadomości homoseksualnych wyborów jej męża – jej postawa rodzi kolejne pytania. Sylwia Góra nie zamierza budować klasycznej biografii, o czym uprzedza czytelników już w pierwszym zdaniu książki. Przyjrzy się za to Annie w kontekście wielkich zagadnień z nią związanych. Po pierwsze – to relacja z Jarosławem Iwaszkiewiczem. Pełna tajemnic, niedopowiedzeń i niemożliwych już do uchwycenia zasad regulujących codzienność Stawiska jest to publikacja – dla zainteresowanych pobocznymi wątkami z literatury. Tu chodzi o obyczajowość i o międzyludzkie kwestie, delikatne, czasami oparte na domysłach.
„W stronę Anny. Biografia Anny Iwaszkiewicz” to książka zaspokajająca ciekawość, przynajmniej w tych aspektach, w których uda się zgromadzić rzeczowe wiadomości. Sylwia Góra dąży do wytłumaczenia swojej bohaterki i jej zachowań, kontrowersyjnych dzisiaj, ale dawniej całkiem do zniesienia (przynajmniej niegenerujących poważnych konsekwencji dla związku). Dużo miejsca poświęca autorka tematowi choroby psychicznej Anny Iwaszkiewiczowej – według dzisiejszych lekarzy da się już nawet postawić ostrożne diagnozy, dawniej postawy bohaterki książki były uznawane raczej za dziwactwa niż za objaw poważnych dolegliwości zdrowotnych. Równolegle z kwestią choroby psychicznej toczy się jeszcze analiza dochodzącej do absurdu religijności. Anna popada w dewocję, ma momenty, w których potrzebuje wsparcia siły wyższej, zatapia się w potrzebie modlitwy i szokuje wręcz otoczenie świętoszkowatością. Autorka może się zastanawiać, czy to wiara, czy zachowanie na pokaz – wie jednak, że obecnie tego typu postawy byłyby odbierane jako poza, ale w czasach Iwaszkiewiczów niekoniecznie.
Jest ta publikacja próbą zaprzyjaźnienia się z postacią trudną i pomijaną niesłusznie w historii literatury – chociaż Anna nie tworzyła dzieł, funkcjonowała obok wielkich artystów. Będzie tu zatem mowa i o jej przyjaźni z Antonim Słonimskim, i o homoerotycznej fascynacji Marią Morską – wielkim niespełnionym uczuciem, które mogło być odwzajemnione. W części tajemnic pomagają wnuki Iwaszkiewiczów, które wprowadzają czytelników w codzienność Stawiska za sprawą własnych wspomnień. Gęsta jest ta książka, ładna od strony narracyjnej – Sylwia Góra nie popełnia typowych błędów związanych z zarzucaniem odbiorców kolażami z cytatów, wie, jak prezentować postać, żeby wypadała atrakcyjnie. Dobrze się ją czyta – a Sylwia Góra nie wymusza na odbiorcach ciągłego zakorzenienia w życiu literackim dwudziestolecia międzywojennego. Udaje jej się oderwać od środowiska skamandrytów, pisze coś z zupełnie innej perspektywy.
Miłość
Niewielu badaczy chce się zastanawiać nad relacją, jaka łączyła Jarosława Iwaszkiewicza i jego żonę, Annę. Anna jednak jest postacią, która musi pojawiać się w opowieściach i wspomnieniach, bo przecież dla licznych gości Stawiska była personą ważną, bez względu na chorobę czy brak sukcesów literackich. Anna funkcjonowała jako dobra partnerka, wyrozumiała i cierpliwa, zapewniająca ciepło domowego ogniska. Zapisywała swoje doświadczenia i przemyślenia w listach czy dziennikach – ani jedne, ani drugie nie miały nigdy ujrzeć światła dziennego, ale teraz są cennym dokumentem, który może próbować wyjaśniać badaczom to, co nie do wyjaśnienia. Bo Anna zawsze pozostawała w cieniu. A przy świadomości homoseksualnych wyborów jej męża – jej postawa rodzi kolejne pytania. Sylwia Góra nie zamierza budować klasycznej biografii, o czym uprzedza czytelników już w pierwszym zdaniu książki. Przyjrzy się za to Annie w kontekście wielkich zagadnień z nią związanych. Po pierwsze – to relacja z Jarosławem Iwaszkiewiczem. Pełna tajemnic, niedopowiedzeń i niemożliwych już do uchwycenia zasad regulujących codzienność Stawiska jest to publikacja – dla zainteresowanych pobocznymi wątkami z literatury. Tu chodzi o obyczajowość i o międzyludzkie kwestie, delikatne, czasami oparte na domysłach.
„W stronę Anny. Biografia Anny Iwaszkiewicz” to książka zaspokajająca ciekawość, przynajmniej w tych aspektach, w których uda się zgromadzić rzeczowe wiadomości. Sylwia Góra dąży do wytłumaczenia swojej bohaterki i jej zachowań, kontrowersyjnych dzisiaj, ale dawniej całkiem do zniesienia (przynajmniej niegenerujących poważnych konsekwencji dla związku). Dużo miejsca poświęca autorka tematowi choroby psychicznej Anny Iwaszkiewiczowej – według dzisiejszych lekarzy da się już nawet postawić ostrożne diagnozy, dawniej postawy bohaterki książki były uznawane raczej za dziwactwa niż za objaw poważnych dolegliwości zdrowotnych. Równolegle z kwestią choroby psychicznej toczy się jeszcze analiza dochodzącej do absurdu religijności. Anna popada w dewocję, ma momenty, w których potrzebuje wsparcia siły wyższej, zatapia się w potrzebie modlitwy i szokuje wręcz otoczenie świętoszkowatością. Autorka może się zastanawiać, czy to wiara, czy zachowanie na pokaz – wie jednak, że obecnie tego typu postawy byłyby odbierane jako poza, ale w czasach Iwaszkiewiczów niekoniecznie.
Jest ta publikacja próbą zaprzyjaźnienia się z postacią trudną i pomijaną niesłusznie w historii literatury – chociaż Anna nie tworzyła dzieł, funkcjonowała obok wielkich artystów. Będzie tu zatem mowa i o jej przyjaźni z Antonim Słonimskim, i o homoerotycznej fascynacji Marią Morską – wielkim niespełnionym uczuciem, które mogło być odwzajemnione. W części tajemnic pomagają wnuki Iwaszkiewiczów, które wprowadzają czytelników w codzienność Stawiska za sprawą własnych wspomnień. Gęsta jest ta książka, ładna od strony narracyjnej – Sylwia Góra nie popełnia typowych błędów związanych z zarzucaniem odbiorców kolażami z cytatów, wie, jak prezentować postać, żeby wypadała atrakcyjnie. Dobrze się ją czyta – a Sylwia Góra nie wymusza na odbiorcach ciągłego zakorzenienia w życiu literackim dwudziestolecia międzywojennego. Udaje jej się oderwać od środowiska skamandrytów, pisze coś z zupełnie innej perspektywy.
sobota, 5 lipca 2025
Marta Wroniszewska: Matka bez wyboru. O kobietach, które opuściły swoje dzieci
Czarne, Wołowiec 2025.
Rozłam
Kulturowo czy stereotypowo – kobiety są przypisane do swoich rodzin, dzieci, które wydały na świat. Więź matki z dzieckiem to najbardziej archetypowy motyw, niepodważalny i pozbawiony ciemnych punktów. Jednak Marta Wroniszewska zachęcona przez wydawnictwo postanawia przyjrzeć się sytuacjom, w których to nie ojciec odchodzi od rodziny, a matka decyduje się porzucić pociechy i męża – i funkcjonować w oderwaniu od nich. Ale w reportażach zebranych w tym tomie matki nie podejmują takich decyzji z własnej woli. One marzą o tym, żeby zostać z bliskimi, tyle że przez toksycznych partnerów są zmuszone do zmiany otoczenia. To nie sytuacje, w których kobietę można by oceniać przez pryzmat jej rzekomej samolubności: żadna z matek nie odchodzi, bo tego właśnie pragnie – każda za to jest ofiarą, której nikt nie pomógł.
Książka „Matka bez wyboru” składa się z dwóch części. Pierwsza to opowieści snute z perspektywy matek. Patologiczne domy, w których przemoc łączy się z wygasłym uczuciem, w których strach o życie idzie w parze z problemami psychicznymi. Tu matki muszą uciekać – a ich pociechy dawno już zostały odpowiednio nastawione do kryzysowej sytuacji i skłonne są raczej oskarżać rodzicielkę, niż ją wspierać w decyzjach. Te matki poświęciły wszystko, łącznie ze swoimi zdrowymi zmysłami – i teraz nie mogą już wytrzymać w domach, w których nie mają schronienia. I te matki za dziećmi będą tęsknić, będą próbowały odnowić kontakt, kiedy już ułożą sobie życie gdzie indziej. Druga część książki to z kolei historie dzieci, które zostały przez matki porzucone. I tu również rzeczywistość Marta Wroniszewska przedstawia jednoznacznie: nie ma miejsca na zderzanie ze sobą dwóch wizji świata, wystarczy jednokierunkowość narracji, żeby wstrząsnąć czytelnikami. W obu przypadkach bowiem ważne jest to, że rodzina, która powinna zapewniać stabilizację i spokój wszystkim jej członkom, staje się koszmarem i źródłem traum. W takich bataliach nie ma wygranych, wszyscy cierpią. Ale też nie ma możliwości uzdrowienia sytuacji – rozstanie jest jedyną sensowną formą zażegnania kryzysów. „Matka bez wyboru” to książka niewygodna. Książka, która stawia trudne pytania o role społeczne w powiązaniu z dobrem własnym – i książka, która rujnuje stereotypy.
Marta Wroniszewska między opisywaniem domowych dramatów swoich kolejnych bohaterek, zajmuje się też przytaczaniem statystyk czy informacji obiektywnych, tych, które pozwolą nakreślić prawny i społeczny kontekst wydarzeń. Dzięki temu odbiorcy nie muszą zastanawiać się nad systemami wartości i rozwiązaniami, jakie urzędnicy mogą zaoferować pozbawionym mocy decyzyjnej matkom-ofiarom. Co ważne, dla autorki sytuacje w opisywanych domach są tylko punktem wyjścia do dalszych komentarzy i poszukiwań danych – nie liczy się wyłącznie problem jednostki, ale możliwość wpisania tego problemu w szerszy kontekst. To lektura, która popsuje humor, albo nastawi bojowo – w zależności od czytającego. Na pewno nie da o sobie długo zapomnieć.
Rozłam
Kulturowo czy stereotypowo – kobiety są przypisane do swoich rodzin, dzieci, które wydały na świat. Więź matki z dzieckiem to najbardziej archetypowy motyw, niepodważalny i pozbawiony ciemnych punktów. Jednak Marta Wroniszewska zachęcona przez wydawnictwo postanawia przyjrzeć się sytuacjom, w których to nie ojciec odchodzi od rodziny, a matka decyduje się porzucić pociechy i męża – i funkcjonować w oderwaniu od nich. Ale w reportażach zebranych w tym tomie matki nie podejmują takich decyzji z własnej woli. One marzą o tym, żeby zostać z bliskimi, tyle że przez toksycznych partnerów są zmuszone do zmiany otoczenia. To nie sytuacje, w których kobietę można by oceniać przez pryzmat jej rzekomej samolubności: żadna z matek nie odchodzi, bo tego właśnie pragnie – każda za to jest ofiarą, której nikt nie pomógł.
Książka „Matka bez wyboru” składa się z dwóch części. Pierwsza to opowieści snute z perspektywy matek. Patologiczne domy, w których przemoc łączy się z wygasłym uczuciem, w których strach o życie idzie w parze z problemami psychicznymi. Tu matki muszą uciekać – a ich pociechy dawno już zostały odpowiednio nastawione do kryzysowej sytuacji i skłonne są raczej oskarżać rodzicielkę, niż ją wspierać w decyzjach. Te matki poświęciły wszystko, łącznie ze swoimi zdrowymi zmysłami – i teraz nie mogą już wytrzymać w domach, w których nie mają schronienia. I te matki za dziećmi będą tęsknić, będą próbowały odnowić kontakt, kiedy już ułożą sobie życie gdzie indziej. Druga część książki to z kolei historie dzieci, które zostały przez matki porzucone. I tu również rzeczywistość Marta Wroniszewska przedstawia jednoznacznie: nie ma miejsca na zderzanie ze sobą dwóch wizji świata, wystarczy jednokierunkowość narracji, żeby wstrząsnąć czytelnikami. W obu przypadkach bowiem ważne jest to, że rodzina, która powinna zapewniać stabilizację i spokój wszystkim jej członkom, staje się koszmarem i źródłem traum. W takich bataliach nie ma wygranych, wszyscy cierpią. Ale też nie ma możliwości uzdrowienia sytuacji – rozstanie jest jedyną sensowną formą zażegnania kryzysów. „Matka bez wyboru” to książka niewygodna. Książka, która stawia trudne pytania o role społeczne w powiązaniu z dobrem własnym – i książka, która rujnuje stereotypy.
Marta Wroniszewska między opisywaniem domowych dramatów swoich kolejnych bohaterek, zajmuje się też przytaczaniem statystyk czy informacji obiektywnych, tych, które pozwolą nakreślić prawny i społeczny kontekst wydarzeń. Dzięki temu odbiorcy nie muszą zastanawiać się nad systemami wartości i rozwiązaniami, jakie urzędnicy mogą zaoferować pozbawionym mocy decyzyjnej matkom-ofiarom. Co ważne, dla autorki sytuacje w opisywanych domach są tylko punktem wyjścia do dalszych komentarzy i poszukiwań danych – nie liczy się wyłącznie problem jednostki, ale możliwość wpisania tego problemu w szerszy kontekst. To lektura, która popsuje humor, albo nastawi bojowo – w zależności od czytającego. Na pewno nie da o sobie długo zapomnieć.
piątek, 4 lipca 2025
Patricia Highsmith: Krzyk sowy
Noir sur Blanc, Warszawa 2025.
Obserwacje
Bardzo pogłębione portrety psychologiczne proponuje Patricia Highsmith w swoich powieściach sensacyjno-kryminalnych. Do momentu, w którym bohaterowie tracą nad sobą kontrolę – bo później już wszystko zaczyna się walić i nikt nie będzie w stanie powstrzymać kataklizmu. W „Krzyku sowy” ten schemat się powtarza, ale schematów fabularnych próżno by szukać – znowu autorka – mistrzyni suspensu – wybiera nieprzewidywalność w rozkładzie akcentów powieściowych. Autorka wręcz zmusza czytelników do podążania za bohaterami po to, żeby ci musieli być świadkami tragedii, jaka za chwilę się rozegra. Z takiego układu nie może wyjść nic dobrego.
Na początku uwaga czytelników koncentruje się na trzech postaciach: na miejsce akcji prowadzi wszystkich Robert. Mężczyzna ma ugruntowaną pozycję zawodową, wydaje się być stateczny i zwyczajny. Ma jednak pewną słabość: uwielbia zakradać się pod dom Jenny i obserwować młodą kobietę przy codziennych rutynowych czynnościach. Jako podglądacz nie zamierza w żaden sposób wykorzystywać sytuacji, wystarcza mu patrzenie na Jenny – taki zupełnie niewinny voyueryzm, który wzbudzi oczywisty niepokój wszystkich, otwiera tę powieść. Robert wie, że powinien zrezygnować ze swojej słabości – warto by było, żeby przestał podjeżdżać pod dom Jenny i porzucił proceder podglądania jej zanim ktoś się zorientuje. Do tego jednak dojść nie może. Najpierw narzeczony Jenny, Greg, nabiera podejrzeń i postanawia rozprawić się z natrętem, później sama kobieta nawiązuje znajomość. I od tej pory układ sił nie będzie już taki sam. Nieoczekiwanie Jenny zakochuje się w Robercie (który nie jest w stanie odwzajemnić uczucia), a Greg szaleje z zazdrości. Patricia Highsmith coraz bardziej komplikuje losy postaci, zmusza je do weryfikowania swoich kodeksów i postaw – żeby tylko sprawdzić, jak zachowają się w sytuacji ekstremalnej. A ponieważ nie da się sprawić, żeby wszyscy byli zadowoleni jednocześnie – wykluczają to sprzeczne priorytety bohaterów – cierpienie będzie nieuniknione.
Tym razem w podglądactwie autorka nie widzi niczego złego ani przykrego, zresztą z chwilą poznania obiektu obserwacji Robert traci zainteresowanie dla takich praktyk. Za to przewartościowania w relacji damsko-męskiej wprost proszą się o zdecydowaną reakcję. I autorka decyduje się na rozwiązania dość radykalne – wyjaśniane już przez afekt – chociaż niekoniecznie oczywiste. Prowadzi czytelników przez wydarzenia tak, żeby mieli większą wiedzę niż bohaterowie – nikt nie uwierzy człowiekowi rozdzielającemu narzeczonych, że nie miał w tym swojego celu ani własnych pragnień – a przecież to, co wydaje się najbardziej logiczne, jest jednocześnie najmniej prawdziwe. Odbiorcy podążać mogą za śledczymi albo za samymi postaciami – znają ich motywacje i sposoby działania, nie wiedzą za to, jak zostanie rozwiązane śledztwo. „Krzyk sowy” to wytchnienie od wszystkich jednowymiarowych kryminałów z akcją prowadzoną po sznurku – tu psychologiczne pułapki nie pozwalają na zyskanie pewności i odpowiedzi na pojawiające się w toku śledztwa pytania.
Obserwacje
Bardzo pogłębione portrety psychologiczne proponuje Patricia Highsmith w swoich powieściach sensacyjno-kryminalnych. Do momentu, w którym bohaterowie tracą nad sobą kontrolę – bo później już wszystko zaczyna się walić i nikt nie będzie w stanie powstrzymać kataklizmu. W „Krzyku sowy” ten schemat się powtarza, ale schematów fabularnych próżno by szukać – znowu autorka – mistrzyni suspensu – wybiera nieprzewidywalność w rozkładzie akcentów powieściowych. Autorka wręcz zmusza czytelników do podążania za bohaterami po to, żeby ci musieli być świadkami tragedii, jaka za chwilę się rozegra. Z takiego układu nie może wyjść nic dobrego.
Na początku uwaga czytelników koncentruje się na trzech postaciach: na miejsce akcji prowadzi wszystkich Robert. Mężczyzna ma ugruntowaną pozycję zawodową, wydaje się być stateczny i zwyczajny. Ma jednak pewną słabość: uwielbia zakradać się pod dom Jenny i obserwować młodą kobietę przy codziennych rutynowych czynnościach. Jako podglądacz nie zamierza w żaden sposób wykorzystywać sytuacji, wystarcza mu patrzenie na Jenny – taki zupełnie niewinny voyueryzm, który wzbudzi oczywisty niepokój wszystkich, otwiera tę powieść. Robert wie, że powinien zrezygnować ze swojej słabości – warto by było, żeby przestał podjeżdżać pod dom Jenny i porzucił proceder podglądania jej zanim ktoś się zorientuje. Do tego jednak dojść nie może. Najpierw narzeczony Jenny, Greg, nabiera podejrzeń i postanawia rozprawić się z natrętem, później sama kobieta nawiązuje znajomość. I od tej pory układ sił nie będzie już taki sam. Nieoczekiwanie Jenny zakochuje się w Robercie (który nie jest w stanie odwzajemnić uczucia), a Greg szaleje z zazdrości. Patricia Highsmith coraz bardziej komplikuje losy postaci, zmusza je do weryfikowania swoich kodeksów i postaw – żeby tylko sprawdzić, jak zachowają się w sytuacji ekstremalnej. A ponieważ nie da się sprawić, żeby wszyscy byli zadowoleni jednocześnie – wykluczają to sprzeczne priorytety bohaterów – cierpienie będzie nieuniknione.
Tym razem w podglądactwie autorka nie widzi niczego złego ani przykrego, zresztą z chwilą poznania obiektu obserwacji Robert traci zainteresowanie dla takich praktyk. Za to przewartościowania w relacji damsko-męskiej wprost proszą się o zdecydowaną reakcję. I autorka decyduje się na rozwiązania dość radykalne – wyjaśniane już przez afekt – chociaż niekoniecznie oczywiste. Prowadzi czytelników przez wydarzenia tak, żeby mieli większą wiedzę niż bohaterowie – nikt nie uwierzy człowiekowi rozdzielającemu narzeczonych, że nie miał w tym swojego celu ani własnych pragnień – a przecież to, co wydaje się najbardziej logiczne, jest jednocześnie najmniej prawdziwe. Odbiorcy podążać mogą za śledczymi albo za samymi postaciami – znają ich motywacje i sposoby działania, nie wiedzą za to, jak zostanie rozwiązane śledztwo. „Krzyk sowy” to wytchnienie od wszystkich jednowymiarowych kryminałów z akcją prowadzoną po sznurku – tu psychologiczne pułapki nie pozwalają na zyskanie pewności i odpowiedzi na pojawiające się w toku śledztwa pytania.
czwartek, 3 lipca 2025
Aleksandra Belta-Iwacz: Kazik się zgubił
Media Rodzina, Poznań 2025.
Trening
Kazik na pierwszy rzut oka budzi sympatię. Mały chłopiec, przedstawiony jako radosny kilkulatek na urokliwych obrazkach, przeżywa jednak swój prywatny dramat w tomiku „Kazik się zgubił”. Aleksandra Belta-Iwacz w szóstej części cyklu pozwala dzieciom przyzwyczaić się do myśli o stresującej sytuacji – i podpowiada, co należy zrobić, gdyby przeżywało się akurat podobną przygodę. Lektura może nie tylko stać się pretekstem do rozmów z dzieckiem, ale też punktem wyjścia do treningów i ćwiczeń w kontrolowanych warunkach. Tak, żeby żadne dziecko nie traciło zimnej krwi, kiedy straci z oczu swoich rodziców.
Kazik ma trzymać któreś z rodziców za rękę – w tym otoczeniu łatwo się zgubić, wokół panuje chaos: sezon turystyczny trwa w najlepsze, a wokół jest mnóstwo straganów z ciekawą ofertą. Nic dziwnego, że mały bohater dowiaduje się, że musi być grzeczny i pilnować, żeby pozostawać w pobliżu dorosłych. Może i przestrogi nie byłyby konieczne, ale chłopiec chce iść bez trzymania się za ręce – czuje się wtedy bardziej dorosły i odpowiedzialny. Wszystko poszłoby zgodnie z planem, gdyby bohater nie dostrzegł magnesu w kształcie klocka. Tylko na sekundę traci z oczu rodziców i nagle orientuje się, że został sam.
Aleksandra Belta-Iwacz nie komplikuje sytuacji bardziej. Wie, że bohater przeżywa dramat. Podkreśla jego rozterki i strach, doskonale zrozumiałe dla małych odbiorców, niekoniecznie za to oczywiste z perspektywy dorosłych. Dzieci, które wyobrażą sobie siebie na miejscu Kazika, poczują gwałtowny przypływ adrenaliny. I tu warto prześledzić zachowanie małego bohatera. Kazik bowiem wykorzystuje to, co powiedziała mu mama. Wie, co ma robić, jak się zachować i jakie drogi są przed nim, gdyby pierwsza reakcja nie zadziałała. To, co robi Kazik, powinny zapamiętać kilkulatki – to również rozwiązanie idealne dla nich, na wszelki wypadek. W historii wszystko kończy się bardzo szybko i dobrze – w prawdziwym życiu również może tak wypaść, pod warunkiem, że maluchy zastosują się do wskazówek wprowadzanych przez autorkę do lektury. Aleksandra Belta-Iwacz przekonuje też w posłowiu rodziców – że warto nie tylko wpoić dziecku zasady zachowania w kryzysowej sytuacji, ale też przećwiczyć z nim określone postawy – bo tylko wiedza poparta doświadczeniem (nawet jeśli wyłącznie na sucho) przyniesie efekty. Oczywiście żaden maluch nie chce przeżywać strachu rozłąki z rodzicami – i żaden rodzic nie ma ochoty stresować się, gdyby przypadkiem stracił na chwilę z oczu pociechę – ale takie sytuacje się zdarzają i nie trzeba wiele, żeby rozegrał się mały dramat. Ta lektura ma pomóc – wyjaśnić konkretne sytuacje, nastawić odpowiednio psychicznie i nauczyć dzieci postępowania w dramatycznych momentach. Książka nadaje się też oczywiście na zwyczajną lekturę – jednak najprawdopodobniej doprowadzi do rozmów i wyjaśnień, do przestróg i oswajania pociechy z trudnymi sytuacjami. Cała ta seria nastawiona jest na rozwiązywanie problemów (najlepiej – zanim zaistnieją), a autorka dba o to, żeby przedstawić perspektywę malucha.
Trening
Kazik na pierwszy rzut oka budzi sympatię. Mały chłopiec, przedstawiony jako radosny kilkulatek na urokliwych obrazkach, przeżywa jednak swój prywatny dramat w tomiku „Kazik się zgubił”. Aleksandra Belta-Iwacz w szóstej części cyklu pozwala dzieciom przyzwyczaić się do myśli o stresującej sytuacji – i podpowiada, co należy zrobić, gdyby przeżywało się akurat podobną przygodę. Lektura może nie tylko stać się pretekstem do rozmów z dzieckiem, ale też punktem wyjścia do treningów i ćwiczeń w kontrolowanych warunkach. Tak, żeby żadne dziecko nie traciło zimnej krwi, kiedy straci z oczu swoich rodziców.
Kazik ma trzymać któreś z rodziców za rękę – w tym otoczeniu łatwo się zgubić, wokół panuje chaos: sezon turystyczny trwa w najlepsze, a wokół jest mnóstwo straganów z ciekawą ofertą. Nic dziwnego, że mały bohater dowiaduje się, że musi być grzeczny i pilnować, żeby pozostawać w pobliżu dorosłych. Może i przestrogi nie byłyby konieczne, ale chłopiec chce iść bez trzymania się za ręce – czuje się wtedy bardziej dorosły i odpowiedzialny. Wszystko poszłoby zgodnie z planem, gdyby bohater nie dostrzegł magnesu w kształcie klocka. Tylko na sekundę traci z oczu rodziców i nagle orientuje się, że został sam.
Aleksandra Belta-Iwacz nie komplikuje sytuacji bardziej. Wie, że bohater przeżywa dramat. Podkreśla jego rozterki i strach, doskonale zrozumiałe dla małych odbiorców, niekoniecznie za to oczywiste z perspektywy dorosłych. Dzieci, które wyobrażą sobie siebie na miejscu Kazika, poczują gwałtowny przypływ adrenaliny. I tu warto prześledzić zachowanie małego bohatera. Kazik bowiem wykorzystuje to, co powiedziała mu mama. Wie, co ma robić, jak się zachować i jakie drogi są przed nim, gdyby pierwsza reakcja nie zadziałała. To, co robi Kazik, powinny zapamiętać kilkulatki – to również rozwiązanie idealne dla nich, na wszelki wypadek. W historii wszystko kończy się bardzo szybko i dobrze – w prawdziwym życiu również może tak wypaść, pod warunkiem, że maluchy zastosują się do wskazówek wprowadzanych przez autorkę do lektury. Aleksandra Belta-Iwacz przekonuje też w posłowiu rodziców – że warto nie tylko wpoić dziecku zasady zachowania w kryzysowej sytuacji, ale też przećwiczyć z nim określone postawy – bo tylko wiedza poparta doświadczeniem (nawet jeśli wyłącznie na sucho) przyniesie efekty. Oczywiście żaden maluch nie chce przeżywać strachu rozłąki z rodzicami – i żaden rodzic nie ma ochoty stresować się, gdyby przypadkiem stracił na chwilę z oczu pociechę – ale takie sytuacje się zdarzają i nie trzeba wiele, żeby rozegrał się mały dramat. Ta lektura ma pomóc – wyjaśnić konkretne sytuacje, nastawić odpowiednio psychicznie i nauczyć dzieci postępowania w dramatycznych momentach. Książka nadaje się też oczywiście na zwyczajną lekturę – jednak najprawdopodobniej doprowadzi do rozmów i wyjaśnień, do przestróg i oswajania pociechy z trudnymi sytuacjami. Cała ta seria nastawiona jest na rozwiązywanie problemów (najlepiej – zanim zaistnieją), a autorka dba o to, żeby przedstawić perspektywę malucha.
środa, 2 lipca 2025
Sylvanian Families. Piknik Frei
Harperkids, Warszawa 2025.
Świętowanie
To kolejny tomik spod szyldu Sylvanian Families – z małymi puchatymi zwierzątkami z różnych gatunków. Zwierzaki są urocze i trójwymiarowe, przypominają przytulanki i zachwycają najmłodszych. I o to chodzi – każde pokolenie potrzebuje jakichś cukierkowych postaci jako odskoczni od wszechobecnej adrenaliny i sensacyjności. Sylvanian Families to sfera łagodności i senności. Jeśli więc ktoś liczy na brawurową akcję – nie odnajdzie się w tym cyklu. Ale przecież nie wszystkim dzieciom zależy na tempie i szybkich zmianach wydarzeń. Sylvanian Families wycisza. W tym wypadku sprawdza się też jako cykl do zabawy z naklejkami. „Piknik Frei” to właściwie zeszyt ćwiczeń, w którym należy uzupełniać strony naklejkami (do wyboru jest ich ponad czterysta, co oznacza, że odbiorcy otrzymają sporo zabawy… i jednocześnie zostaną zmuszeni do maksymalnej koncentracji i do sprawdzania, czy na pewno odpowiednio wykonują polecenia.
Każda strona to zadanie – klasyczna łamigłówka (ewentualnie przedstawienie postaci). Są tu labirynty, wzory i porównywanki, jest uzupełnianie obrazków albo dopasowywanie naklejek do opisów (przyda się tu – jednak – umiejętność czytania. Bo chociaż w wielu miejscach wystarczy przyjrzeć się wyblakłym fragmentom obrazków – sylwetkom bohaterów – to czasem należy jednak uruchomić wyobraźnię i samodzielnie uzupełniać rysunki zgodnie z poleceniami.
Wiadomo, że dla małych odbiorców najbardziej przyciągające będą naklejki – sześć stron z naklejkami to naprawdę sporo, oznacza to zapowiedź dobrej zabawy, nawet jeśli owa zabawa polega przede wszystkim na uzupełniankach pod dyktando. Ale sporo jest tu łamigłówek logicznych, zadań, w których naklejki nie wyczerpują tematu, nie są jedyną wartością. Dzieci będą ćwiczyć koncentrację i umiejętności, nawet momentami przygotowywać się do rysowania szlaczków – a wszystko w ramach towarzyszenia bohaterom w ich codzienności. Codzienności bajkowej, maskotkowej i cukrowej. Świat z cyklu Sylvanian Families jest przesłodzony, owszem, ale jest jednocześnie w oczach najmłodszych prawdziwy – prawdziwy, bo kojarzy się z rzeczywistymi zabawkami, pałacykami stworzonymi na wzór domków dla lalek czy miniaturową zastawą stołową. Sporo grafik związanych z bohaterami to kadry wyglądające jak zdjęcia – przez co dzieciom łatwiej będzie uwierzyć w prawdziwość sytuacji, bohaterów i całego świata przedstawionego. Dopiero w drugiej kolejności zastanawiać się będą mali odbiorcy nad stopniem trudności – kiedy na przykład trzeba będzie umieścić naklejkę z wybraną postacią dokładnie w wytyczonym obszarze, tak, żeby nie pozaklejać innych sylwetek. Ta książeczka usprawnia zatem małą motorykę i przyczynia się do rozwoju umiejętności dzieci, chociaż wydaje się błaha i cukrowa, może przynieść trochę ważnych ćwiczeń istniejących na marginesie zabawy. Kraina Sylvanian Families to miejsce dostosowane do potrzeb najmłodszych odbiorców – jednak książeczka ze względu na małe naklejki przeznaczona jest dla dzieci powyżej trzech lat. Młodsze i tak nie dałyby sobie rady z precyzyjnym naklejaniem. Ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby oglądały strony utrzymane w pastelowo-cukierkowej tonacji.
Świętowanie
To kolejny tomik spod szyldu Sylvanian Families – z małymi puchatymi zwierzątkami z różnych gatunków. Zwierzaki są urocze i trójwymiarowe, przypominają przytulanki i zachwycają najmłodszych. I o to chodzi – każde pokolenie potrzebuje jakichś cukierkowych postaci jako odskoczni od wszechobecnej adrenaliny i sensacyjności. Sylvanian Families to sfera łagodności i senności. Jeśli więc ktoś liczy na brawurową akcję – nie odnajdzie się w tym cyklu. Ale przecież nie wszystkim dzieciom zależy na tempie i szybkich zmianach wydarzeń. Sylvanian Families wycisza. W tym wypadku sprawdza się też jako cykl do zabawy z naklejkami. „Piknik Frei” to właściwie zeszyt ćwiczeń, w którym należy uzupełniać strony naklejkami (do wyboru jest ich ponad czterysta, co oznacza, że odbiorcy otrzymają sporo zabawy… i jednocześnie zostaną zmuszeni do maksymalnej koncentracji i do sprawdzania, czy na pewno odpowiednio wykonują polecenia.
Każda strona to zadanie – klasyczna łamigłówka (ewentualnie przedstawienie postaci). Są tu labirynty, wzory i porównywanki, jest uzupełnianie obrazków albo dopasowywanie naklejek do opisów (przyda się tu – jednak – umiejętność czytania. Bo chociaż w wielu miejscach wystarczy przyjrzeć się wyblakłym fragmentom obrazków – sylwetkom bohaterów – to czasem należy jednak uruchomić wyobraźnię i samodzielnie uzupełniać rysunki zgodnie z poleceniami.
Wiadomo, że dla małych odbiorców najbardziej przyciągające będą naklejki – sześć stron z naklejkami to naprawdę sporo, oznacza to zapowiedź dobrej zabawy, nawet jeśli owa zabawa polega przede wszystkim na uzupełniankach pod dyktando. Ale sporo jest tu łamigłówek logicznych, zadań, w których naklejki nie wyczerpują tematu, nie są jedyną wartością. Dzieci będą ćwiczyć koncentrację i umiejętności, nawet momentami przygotowywać się do rysowania szlaczków – a wszystko w ramach towarzyszenia bohaterom w ich codzienności. Codzienności bajkowej, maskotkowej i cukrowej. Świat z cyklu Sylvanian Families jest przesłodzony, owszem, ale jest jednocześnie w oczach najmłodszych prawdziwy – prawdziwy, bo kojarzy się z rzeczywistymi zabawkami, pałacykami stworzonymi na wzór domków dla lalek czy miniaturową zastawą stołową. Sporo grafik związanych z bohaterami to kadry wyglądające jak zdjęcia – przez co dzieciom łatwiej będzie uwierzyć w prawdziwość sytuacji, bohaterów i całego świata przedstawionego. Dopiero w drugiej kolejności zastanawiać się będą mali odbiorcy nad stopniem trudności – kiedy na przykład trzeba będzie umieścić naklejkę z wybraną postacią dokładnie w wytyczonym obszarze, tak, żeby nie pozaklejać innych sylwetek. Ta książeczka usprawnia zatem małą motorykę i przyczynia się do rozwoju umiejętności dzieci, chociaż wydaje się błaha i cukrowa, może przynieść trochę ważnych ćwiczeń istniejących na marginesie zabawy. Kraina Sylvanian Families to miejsce dostosowane do potrzeb najmłodszych odbiorców – jednak książeczka ze względu na małe naklejki przeznaczona jest dla dzieci powyżej trzech lat. Młodsze i tak nie dałyby sobie rady z precyzyjnym naklejaniem. Ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby oglądały strony utrzymane w pastelowo-cukierkowej tonacji.
wtorek, 1 lipca 2025
Kim Jiyun: Sekrety pralni w Yeonnam-dong
Rebis, Poznań 2025.
Dziennik
W momencie, kiedy kontakty społeczne przeniosły się już niemal w całości do internetu, pomysł Kim Jiyun okazuje się uroczy w swojej prostocie i powrocie do korzeni. Oto pralnia samoobsługowa w Yeonnam-dong. Miejsce, do którego przychodzi się tylko dla utrzymywania w czystości ubrań i pościeli. Przynajmniej z definicji. Bo to punkt, w którym można znaleźć wsparcie i pomoc w najtrudniejszych życiowych sytuacjach. „Sekrety pralni w Yeonnam-dong” to książka kojąca i bardzo prosta. Składa się z szeregu historii, w których bohaterowie prędzej czy później muszą trafić do zwyczajnej osiedlowej pralni. Jednak ktoś kiedyś zostawił tu swój dziennik – zeszyt, do którego można się wpisać. I kolejni bohaterowie zaglądają do owego dziennika, a później prowadzą korespondencję na jego kartach. Nie muszą się nawet spotykać, chociaż czasami do tego dochodzi – ale liczy się siła interakcji i zrozumienie dla problemów innych. Każdy boryka się z jakimś kłopotem ponad siły – i jeśli zdecyduje się zwierzyć z niego obcym ludziom, dostanie odpowiednią poradę albo wsparcie. Czasami ktoś przy dzienniku zostawia drobny podarek dla korespondencyjnego rozmówcy – coś na poprawę humoru i przypomnienie, że świat nie zawsze będzie zły.
Starszy pan z ukochanym psem, dziewczyna, która szuka miłości i staje się inspiracją dla ulicznego grajka czy kobieta, która właśnie odeszła od niewiernego partnera – każdy czasem musi uprać swoje rzeczy. A w tej pralni nie będzie oceniany, jeśli zdecyduje się odsłonić przed innymi kawałek duszy. Kim Jiyun pokazuje, jak bardzo ludziom potrzebne jest towarzystwo innych i wyrozumiałość dla słabości. Na początku autorka prowadzi szereg indywidualnych historii – łączy bohaterów w pary i w odpowiednim momencie kieruje ich kroki do pralni. Tu każda postać zawrze jakąś cenną znajomość. Ale to nie wszystko, bo ten szablon, chociaż krzepiący i uroczo naiwny, w pewnym momencie mógłby się znudzić. I dlatego autorka sięga też po wątek sensacyjny, motyw, w którym wszyscy muszą zacząć ze sobą współpracować (albo przynajmniej dowiedzieć się o swoim istnieniu), żeby osiągnąć sukces. Nagle okazuje się, że nie ma przypadków – że każde, nawet najbardziej błahe wydarzenie jest po coś – i że dobro skierowane do drugiego człowieka bezinteresownie – wróci do darczyńcy, kiedy ten będzie najbardziej potrzebował pomocy lub wsparcia. „Sekrety pralni w Yeonnam-dong” to nie powieść o skomplikowanej strukturze czy wypełniona drobiazgowymi analizami. Autorka wykorzystuje tu bardzo zwyczajne wydarzenia, które rozpisuje na krótkie opowieści, starając się przy tym zaangażować odbiorców w lekturę na bazie współczucia dla postaci. Nie musi sięgać po wielopiętrowe motywacje, bazuje na tym, co najbardziej zrozumiałe i najbardziej oczywiste z perspektywy czytelników – nawet jeśli ci nie chcieliby się przyznawać do podobnych uczuć. Książka ma nieść pokrzepienie, obietnicę, że w najbardziej ciemnym momencie życia będzie można liczyć na pomoc innych – i pokonać wszelkie trudności. Jest to niewielka powieść, w dodatku bazująca na czytelnym schemacie – ale i tak można się tu cieszyć lekturą.
Dziennik
W momencie, kiedy kontakty społeczne przeniosły się już niemal w całości do internetu, pomysł Kim Jiyun okazuje się uroczy w swojej prostocie i powrocie do korzeni. Oto pralnia samoobsługowa w Yeonnam-dong. Miejsce, do którego przychodzi się tylko dla utrzymywania w czystości ubrań i pościeli. Przynajmniej z definicji. Bo to punkt, w którym można znaleźć wsparcie i pomoc w najtrudniejszych życiowych sytuacjach. „Sekrety pralni w Yeonnam-dong” to książka kojąca i bardzo prosta. Składa się z szeregu historii, w których bohaterowie prędzej czy później muszą trafić do zwyczajnej osiedlowej pralni. Jednak ktoś kiedyś zostawił tu swój dziennik – zeszyt, do którego można się wpisać. I kolejni bohaterowie zaglądają do owego dziennika, a później prowadzą korespondencję na jego kartach. Nie muszą się nawet spotykać, chociaż czasami do tego dochodzi – ale liczy się siła interakcji i zrozumienie dla problemów innych. Każdy boryka się z jakimś kłopotem ponad siły – i jeśli zdecyduje się zwierzyć z niego obcym ludziom, dostanie odpowiednią poradę albo wsparcie. Czasami ktoś przy dzienniku zostawia drobny podarek dla korespondencyjnego rozmówcy – coś na poprawę humoru i przypomnienie, że świat nie zawsze będzie zły.
Starszy pan z ukochanym psem, dziewczyna, która szuka miłości i staje się inspiracją dla ulicznego grajka czy kobieta, która właśnie odeszła od niewiernego partnera – każdy czasem musi uprać swoje rzeczy. A w tej pralni nie będzie oceniany, jeśli zdecyduje się odsłonić przed innymi kawałek duszy. Kim Jiyun pokazuje, jak bardzo ludziom potrzebne jest towarzystwo innych i wyrozumiałość dla słabości. Na początku autorka prowadzi szereg indywidualnych historii – łączy bohaterów w pary i w odpowiednim momencie kieruje ich kroki do pralni. Tu każda postać zawrze jakąś cenną znajomość. Ale to nie wszystko, bo ten szablon, chociaż krzepiący i uroczo naiwny, w pewnym momencie mógłby się znudzić. I dlatego autorka sięga też po wątek sensacyjny, motyw, w którym wszyscy muszą zacząć ze sobą współpracować (albo przynajmniej dowiedzieć się o swoim istnieniu), żeby osiągnąć sukces. Nagle okazuje się, że nie ma przypadków – że każde, nawet najbardziej błahe wydarzenie jest po coś – i że dobro skierowane do drugiego człowieka bezinteresownie – wróci do darczyńcy, kiedy ten będzie najbardziej potrzebował pomocy lub wsparcia. „Sekrety pralni w Yeonnam-dong” to nie powieść o skomplikowanej strukturze czy wypełniona drobiazgowymi analizami. Autorka wykorzystuje tu bardzo zwyczajne wydarzenia, które rozpisuje na krótkie opowieści, starając się przy tym zaangażować odbiorców w lekturę na bazie współczucia dla postaci. Nie musi sięgać po wielopiętrowe motywacje, bazuje na tym, co najbardziej zrozumiałe i najbardziej oczywiste z perspektywy czytelników – nawet jeśli ci nie chcieliby się przyznawać do podobnych uczuć. Książka ma nieść pokrzepienie, obietnicę, że w najbardziej ciemnym momencie życia będzie można liczyć na pomoc innych – i pokonać wszelkie trudności. Jest to niewielka powieść, w dodatku bazująca na czytelnym schemacie – ale i tak można się tu cieszyć lekturą.
Subskrybuj:
Posty (Atom)