WNK, Warszawa 2011.
Smak lektury
Nie wiem: „Miłość w pięciu smakach” czy „Życie w pięciu smakach”. W oryginale i tak było „Kitchen Chinese”, więc może to bez różnicy – ale powieść Ann Mah nie ma wiele wspólnego ze zwyczajnymi romansidłami, jakich pełno na każdym kroku. Czyta się ją z apetytem, także za sprawą przekonujących opisów chińskich potraw, kulinariów stale przewijających się w tle. Nie bez znaczenia jest również warstwa psychologiczno-obyczajowa – w połowie oryginalna, w połowie zaczerpnięta z poczytnych tomów. W połowie chińska, w połowie amerykańska.
Isabelle, główna bohaterka, jest Amerykanką o chińskich korzeniach. Kiedy traci pracę w Stanach, a także nadzieję na skonstruowanie udanego związku, decyduje się na wyjazd do Chin. Zatrzymuje się u swojej starszej siostry, Claire, cenionej prawniczki, która w USA była wcieleniem odpowiedzialności i rozwagi, a teraz prowadzi przesadnie rozrywkowe życie, wikła się w dziwny romans i nigdy nie ma czasu dla Isabelle. Bohaterka podejmuje pracę w piśmie o nienajlepszej renomie i zaczyna się w nim realizować. Spotyka też dwóch mężczyzn, na widok których żywiej bije jej serce. W amerykańskiej części wszystko toczy się zgodnie ze schematem z popularnych czytadeł: seria porażek, miana otoczenia, życie zaczynane od nowa i widmo pięknej miłości na horyzoncie. Do tego dochodzi kilka drugoplanowych elementów, które nadają tym koleinom nowy wymiar – warto zwrócić uwagę na pomysłowe kreowanie kandydatów na partnerów Isabelle, a także na rozterki i dramaty jej siostry – to sprawia, że tom będzie w lekturze mniej przewidywalny. Do chińskiej części należy natomiast cała egzotyka, począwszy od opisywania specjałów miejscowej kuchni. Ann Mah potrafi sugestywnie prezentować kolejne potrawy i przy większości z nich czytelnicy nabiorą ochoty na skosztowanie specjałów. Popisy kulinarne są dobrze uzasadnione: Isabelle chce pisać o kuchni Chin, więc, siłą rzeczy, sporo czasu spędza w restauracjach i przy ulicznych wózkach z przekąskami. Jest w stanie rozkoszować się jedzeniem i tę umiejętność Ann Mah oddaje w tekście bez zarzutu. Do tego dochodzą jeszcze obrazy odmienności kulturowej – autorka dobrze wyłapuje elementy, które dzielą Chińczyków i Amerykanów – i wtapia je w narrację, przy omawianiu perypetii kobiet. Staje się przewodniczką po Chinach, tym bardziej przekonującą, że przesiąkniętą dwiema kulturami jednocześnie. Widać, że autorka zna Pekin – zresztą część doświadczeń Isabelle zaczerpnęła z własnych obserwacji. Ale prawdziwą zaletą jej historii będzie umiejętność lekkiego przekazywania fragmentów fikcyjnych i autobiograficznych, tempo opowieści i urzekający język.
Komu spodobają się potrawy, których próbuje w Chinach bohaterka, ten może sięgnąć do serii przepisów, zamieszczonych na końcu książki. Do opowieści dołączony też został wywiad, w którym Ann Mah uchyla rąbka tajemnicy o kulisach powstawania książki, dając kilka autobiograficznych wskazówek. Rzadko się zdarza, by pozapowieściowe elementy były równie ciekawe jak sama książka: tu się to udało – rozbudzone na lekturę apetyty podsycą jeszcze przepisy i rozmowa.
To, co u Ann Mah może przyciągnąć czytelniczki, leży w umiejętnym operowaniu sprawdzonymi motywami w połączeniu z egzotyką. Chociaż życie bohaterek nie zawsze bywa spokojne, kojąca okazuje się sama narracja, która sprawia, że do książki chce się wracać: baśń o kopciuszku rozgrywa się tu przede wszystkim na płaszczyźnie językowej. To naprawdę dobra literatura rozrywkowa: nie zmęczy znanymi banałami ani zbytnim oddaleniem od swojskiej – przynajmniej w powieściach – rzeczywistości. Jest dobrze wyważona i zwyczajnie wciąga.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
czwartek, 31 marca 2011
środa, 30 marca 2011
Rafał Tomański: Tatami kontra krzesła. O Japończykach i Japonii
Muza SA, Warszawa 2011.
Japonia z bliska
Różnice kulturowe funkcjonują zwykle w poświęconych obcym krajom publikacjach na prawach anegdoty – a cały tom Rafała Tomańskiego „Tatami kontra krzesła” jest z takich anegdoty złożony. Już po pierwszych stronach książki czytelnicy będą wiedzieć, że autor jest dowcipnym gawędziarzem, który ceni sobie dobry żart i trafne puenty, zna Japonię i poznał mentalność Japończyków, a do tego ma lekkie pióro i potrafi zabawnie opisać swoje spostrzeżenia. Mówiąc w skrócie, już wstęp nie pozwoli odłożyć tej publikacji na później.
Ci, którzy spodziewaliby się naukowej i poważnej publikacji, mogą się mocno rozczarować: autor wybiera lekki, felietonistyczny styl, nie wyrzeka się fascynacji Japonią i próbuje ją zrozumieć: w miejsce nudnych analiz proponuje zatem zestaw arcyciekawych opowiastek, okraszonych własnymi doświadczeniami i obserwacjami. To historia w dużej części prywatna i także dzięki temu bardzo wciągająca – pozostali czytelnicy (ci, którzy nie oczekują naukowej rozprawy) będą nią oczarowani. „Z Japonią nic nie jest proste” – uprzedza Tomański i, jakby na przekór własnym słowom, usiłuje jasno wyłożyć to, co przybysza z innego kraju może zaskoczyć. Serwuje niemal niekończący się zestaw historyjek, raz uogólniając kulturowe zmiany, raz skupiając się na ich jednostkowych przejawach (do tych ostatnich należeć może opowieść o kampanii reklamowej jednego z producentów kosmetyków: założenia, które w Europie sprawdzały się doskonale, na rynku japońskim przyniosłyby odwrotny skutek, trzeba zatem było przygotować osobną kampanię, negującą wyjściowy pomysł). Swoje uwagi dzieli autor na przejrzyste rozdziały (wśród nich między innymi pierwsze wrażenia, porozumiewanie się, mieszkanie, rozrywki czy kulinaria), te z kolei rozdrabnia na malutkie samodzielne cząstki: każda z tych cząstek dotyczy osobnego zjawiska i jest pełną opowieścią na wybrany temat. Widać, że Tomański naprawdę próbuje uporządkować anegdotyczną wiedzę o Japończykach i do międzykulturowego chaosu wprowadza przejrzyste podziały. Idealnie przygotowana struktura tomu jest dobrym punktem wyjścia do rozważań na temat zwyczajów i upodobań Japończyków.
Sam autor stwierdza, że „Tatami kontra krzesła” to lektura dla ludzi zafascynowanych Japonią – i chcących bliżej poznać ten kraj. Sam odczytuje Japonię między innymi przez intertekstualia i własne obserwacje – a wachlarz tematów poruszanych w tej publikacji jest ogromny. Farbowanie włosów, poczucie humoru, kolor skóry, przebieranie się za postacie z mangi, różnice między rozumieniem gestów (jak pokazać „bardzo dokładnie widać ci majtki”) i brak rozróżnienia między r i l, język kobiet i mężczyzn, wizytówki, alfabety, kilka kilkudziesięciokreskowych znaczków, toalety, śmierć z przepracowania, opóźnienia pociągów mierzone w sekundach, wpływ kolorów lamp na przestępczość, roboty, programy rozrywkowe, pornografia, powieści pisane na komórkach… można by jeszcze długo wymieniać – praktycznie nie ma tu opowieści czy tematu, który mógłby się wydać męczący: wszystko prezentuje autor jako ciekawostki warte uwagi – a że nie stroni w narracji od dowcipu, czyta się go z przyjemnością.
Do książki dołączonych zostało kilkanaście fotografii – czasem aż al, że nie więcej. Autor przygotowuje na samodzielne odkrywanie specyfiki japońskości ze szczególnym uwzględnieniem motywów dla Europejczyka niezwykłych, podsyca zatem często zainteresowanie, albo wzbudza niedowierzanie. Jego tom nie będzie nudnym poradnikiem: nie da się go czytać bez rozbawienia i zaskoczenia – nadaje się dla tych, którzy chcieliby poznać Japonię i dla tych, którym jest ona obojętna – tak dobrze się „Tatami kontra krzesła” sprawdza.
Japonia z bliska
Różnice kulturowe funkcjonują zwykle w poświęconych obcym krajom publikacjach na prawach anegdoty – a cały tom Rafała Tomańskiego „Tatami kontra krzesła” jest z takich anegdoty złożony. Już po pierwszych stronach książki czytelnicy będą wiedzieć, że autor jest dowcipnym gawędziarzem, który ceni sobie dobry żart i trafne puenty, zna Japonię i poznał mentalność Japończyków, a do tego ma lekkie pióro i potrafi zabawnie opisać swoje spostrzeżenia. Mówiąc w skrócie, już wstęp nie pozwoli odłożyć tej publikacji na później.
Ci, którzy spodziewaliby się naukowej i poważnej publikacji, mogą się mocno rozczarować: autor wybiera lekki, felietonistyczny styl, nie wyrzeka się fascynacji Japonią i próbuje ją zrozumieć: w miejsce nudnych analiz proponuje zatem zestaw arcyciekawych opowiastek, okraszonych własnymi doświadczeniami i obserwacjami. To historia w dużej części prywatna i także dzięki temu bardzo wciągająca – pozostali czytelnicy (ci, którzy nie oczekują naukowej rozprawy) będą nią oczarowani. „Z Japonią nic nie jest proste” – uprzedza Tomański i, jakby na przekór własnym słowom, usiłuje jasno wyłożyć to, co przybysza z innego kraju może zaskoczyć. Serwuje niemal niekończący się zestaw historyjek, raz uogólniając kulturowe zmiany, raz skupiając się na ich jednostkowych przejawach (do tych ostatnich należeć może opowieść o kampanii reklamowej jednego z producentów kosmetyków: założenia, które w Europie sprawdzały się doskonale, na rynku japońskim przyniosłyby odwrotny skutek, trzeba zatem było przygotować osobną kampanię, negującą wyjściowy pomysł). Swoje uwagi dzieli autor na przejrzyste rozdziały (wśród nich między innymi pierwsze wrażenia, porozumiewanie się, mieszkanie, rozrywki czy kulinaria), te z kolei rozdrabnia na malutkie samodzielne cząstki: każda z tych cząstek dotyczy osobnego zjawiska i jest pełną opowieścią na wybrany temat. Widać, że Tomański naprawdę próbuje uporządkować anegdotyczną wiedzę o Japończykach i do międzykulturowego chaosu wprowadza przejrzyste podziały. Idealnie przygotowana struktura tomu jest dobrym punktem wyjścia do rozważań na temat zwyczajów i upodobań Japończyków.
Sam autor stwierdza, że „Tatami kontra krzesła” to lektura dla ludzi zafascynowanych Japonią – i chcących bliżej poznać ten kraj. Sam odczytuje Japonię między innymi przez intertekstualia i własne obserwacje – a wachlarz tematów poruszanych w tej publikacji jest ogromny. Farbowanie włosów, poczucie humoru, kolor skóry, przebieranie się za postacie z mangi, różnice między rozumieniem gestów (jak pokazać „bardzo dokładnie widać ci majtki”) i brak rozróżnienia między r i l, język kobiet i mężczyzn, wizytówki, alfabety, kilka kilkudziesięciokreskowych znaczków, toalety, śmierć z przepracowania, opóźnienia pociągów mierzone w sekundach, wpływ kolorów lamp na przestępczość, roboty, programy rozrywkowe, pornografia, powieści pisane na komórkach… można by jeszcze długo wymieniać – praktycznie nie ma tu opowieści czy tematu, który mógłby się wydać męczący: wszystko prezentuje autor jako ciekawostki warte uwagi – a że nie stroni w narracji od dowcipu, czyta się go z przyjemnością.
Do książki dołączonych zostało kilkanaście fotografii – czasem aż al, że nie więcej. Autor przygotowuje na samodzielne odkrywanie specyfiki japońskości ze szczególnym uwzględnieniem motywów dla Europejczyka niezwykłych, podsyca zatem często zainteresowanie, albo wzbudza niedowierzanie. Jego tom nie będzie nudnym poradnikiem: nie da się go czytać bez rozbawienia i zaskoczenia – nadaje się dla tych, którzy chcieliby poznać Japonię i dla tych, którym jest ona obojętna – tak dobrze się „Tatami kontra krzesła” sprawdza.
wtorek, 29 marca 2011
Joanna Klara Teske: Wschód i zachód słonia
Mimochodem, Lublin 2008.
Baśń o życiu
Proste baśniowe historyjki pisane tak, jakby były bajkami na dobranoc, jeśli są tylko dobrze wymyślone, mają swój urok, któremu nie oprą się dzieci ani dorośli. Z tomiku „Wschód i zachód słonia” zadowolone będą obydwie grupy: maluchy, którym przed snem Joanna Klara Teske podpowie tło do marzeń – i rodzice, czytający swoim pociechom. Bo „Wschód i zachód słonia” to historyjka urzekająca w swojej prostocie i ładna w przekazie: opowiadająca o sile marzeń i o przyjaźni – a może o czymś jeszcze? Dzięki Teske każdy z odbiorców będzie mógł dostrzec w tej opowiastce coś innego – ale każdego powinna zauroczyć przygoda pewnej Słoniczki.
Już na pierwszej stronie autorka pokazuje moc płynącą z nastrojów. Mała Słoniczka, kiedy jest szczęśliwa, czuje się tak lekka, że odrywa się od ziemi (i mama musi przywiązywać ją za ogonek do swojego ogona, by Słoniczka nie odleciała w przestworza). Gdy Słoniczce smutno, prawie zapada się w piasek (wówczas mama podtrzymuje jej brzuszek trąbą). Ale małą Słoniczka pragnie wyruszyć w świat, wyrwać się chociaż na trochę spod maminej opieki, by przeżyć jakąś przygodę. Spotyka na swej drodze Małpka, z którym się zaprzyjaźnia i z którym zwiedza świat. Razem poznają przeróżne ciekawe postacie – na przykład złośliwego i rozgoryczonego Paskudnego Wielbłąda, czy mądrego Hipopotama. Razem też będą musieli rozwikłać pewną baśniową zagadkę, by pomóc jednemu ze zwierząt. Fabuła zamienia tę opowiastkę w baśń i opowieść drogi, a stopień uogólnienia sprawia, że dzieci bez problemu pojmą lekcję, jakiej udzielają im Słoniczka i Małpek. We wzruszającej, a miejscami dowcipnej, bajce najważniejsze są uczucia – o ich znaczeniu przekonają się nie tylko bohaterowie.
Joanna Klara Teske proponuje czytelnikom piękną lekcję życia: w metaforycznych obrazach szyfruje wskazówki, dotyczące międzyludzkich relacji, uczy, co zrobić, by być szczęśliwym i uszczęśliwiać innych, ale nie stosuje przy tym pedagogicznych pogadanek ani nachalnych porad: wszystko zamyka w bajce o zgrabnym kształcie i prostej formie. Nieskomplikowanie jest tu kluczem lekturowym uniwersalnej historii. Ogromna część fabuły opiera się na dialogach, to rozmowy prowadzą opowieść coraz dalej – dzięki dialogom Słoniczka dowiaduje się, jak żyć i na co zwracać uwagę: swoimi mądrościami dzieli się z nią mama, potem szanse się wyrównują i bohaterowie – przyjaciele – wspólnie dochodzą do kolejnych prawd. Rozmowy pozwalają też otwierać tematy do dyskusji lub refleksji: Teske nie proponuje dogmatów, podsuwa jedynie możliwe rozwiązania – a czyni to tak, by były one akceptowalne.
Jedynym mankamentem, przynajmniej na początku lektury, jest nadmierna ortograficzna grzeczność – wszystkie zaimki, które w listach (i tylko tam!) pisane byłyby wielką literą, tu pojawiają się w tej formie w zwykłych dialogach – podobnie jak pełne czułości zwroty („Kochanie”): nie ma to żadnego uzasadnienia logicznego i mogłoby zostać poprawione.
Wyobraźnię maluchów pobudzać będą rysunki Magdaleny Słomskiej: jej słonie we wzorki, kropkowane tło, palmy i słońce z zawijasami wprowadzają nieco egzotyki do świata, który dzieci zdążą już poznać i polubić. Pełne dynamiki obrazki budzą zainteresowanie fabułą, a mimika postaci podkreśla jeszcze nastawienie na emocje. Coraz mniej dziś na rynku wydawniczym takich publikacji, warto więc „Wschód i zachód słonia” dostrzec…
Baśń o życiu
Proste baśniowe historyjki pisane tak, jakby były bajkami na dobranoc, jeśli są tylko dobrze wymyślone, mają swój urok, któremu nie oprą się dzieci ani dorośli. Z tomiku „Wschód i zachód słonia” zadowolone będą obydwie grupy: maluchy, którym przed snem Joanna Klara Teske podpowie tło do marzeń – i rodzice, czytający swoim pociechom. Bo „Wschód i zachód słonia” to historyjka urzekająca w swojej prostocie i ładna w przekazie: opowiadająca o sile marzeń i o przyjaźni – a może o czymś jeszcze? Dzięki Teske każdy z odbiorców będzie mógł dostrzec w tej opowiastce coś innego – ale każdego powinna zauroczyć przygoda pewnej Słoniczki.
Już na pierwszej stronie autorka pokazuje moc płynącą z nastrojów. Mała Słoniczka, kiedy jest szczęśliwa, czuje się tak lekka, że odrywa się od ziemi (i mama musi przywiązywać ją za ogonek do swojego ogona, by Słoniczka nie odleciała w przestworza). Gdy Słoniczce smutno, prawie zapada się w piasek (wówczas mama podtrzymuje jej brzuszek trąbą). Ale małą Słoniczka pragnie wyruszyć w świat, wyrwać się chociaż na trochę spod maminej opieki, by przeżyć jakąś przygodę. Spotyka na swej drodze Małpka, z którym się zaprzyjaźnia i z którym zwiedza świat. Razem poznają przeróżne ciekawe postacie – na przykład złośliwego i rozgoryczonego Paskudnego Wielbłąda, czy mądrego Hipopotama. Razem też będą musieli rozwikłać pewną baśniową zagadkę, by pomóc jednemu ze zwierząt. Fabuła zamienia tę opowiastkę w baśń i opowieść drogi, a stopień uogólnienia sprawia, że dzieci bez problemu pojmą lekcję, jakiej udzielają im Słoniczka i Małpek. We wzruszającej, a miejscami dowcipnej, bajce najważniejsze są uczucia – o ich znaczeniu przekonają się nie tylko bohaterowie.
Joanna Klara Teske proponuje czytelnikom piękną lekcję życia: w metaforycznych obrazach szyfruje wskazówki, dotyczące międzyludzkich relacji, uczy, co zrobić, by być szczęśliwym i uszczęśliwiać innych, ale nie stosuje przy tym pedagogicznych pogadanek ani nachalnych porad: wszystko zamyka w bajce o zgrabnym kształcie i prostej formie. Nieskomplikowanie jest tu kluczem lekturowym uniwersalnej historii. Ogromna część fabuły opiera się na dialogach, to rozmowy prowadzą opowieść coraz dalej – dzięki dialogom Słoniczka dowiaduje się, jak żyć i na co zwracać uwagę: swoimi mądrościami dzieli się z nią mama, potem szanse się wyrównują i bohaterowie – przyjaciele – wspólnie dochodzą do kolejnych prawd. Rozmowy pozwalają też otwierać tematy do dyskusji lub refleksji: Teske nie proponuje dogmatów, podsuwa jedynie możliwe rozwiązania – a czyni to tak, by były one akceptowalne.
Jedynym mankamentem, przynajmniej na początku lektury, jest nadmierna ortograficzna grzeczność – wszystkie zaimki, które w listach (i tylko tam!) pisane byłyby wielką literą, tu pojawiają się w tej formie w zwykłych dialogach – podobnie jak pełne czułości zwroty („Kochanie”): nie ma to żadnego uzasadnienia logicznego i mogłoby zostać poprawione.
Wyobraźnię maluchów pobudzać będą rysunki Magdaleny Słomskiej: jej słonie we wzorki, kropkowane tło, palmy i słońce z zawijasami wprowadzają nieco egzotyki do świata, który dzieci zdążą już poznać i polubić. Pełne dynamiki obrazki budzą zainteresowanie fabułą, a mimika postaci podkreśla jeszcze nastawienie na emocje. Coraz mniej dziś na rynku wydawniczym takich publikacji, warto więc „Wschód i zachód słonia” dostrzec…
poniedziałek, 28 marca 2011
Zbigniew Lengren: Małe, średnie i duże. Wesołe wiersze i obrazki
Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.
Historie z podwórek
Wielu satyryków próbowało swoich sił także w twórczości dla najmłodszych – tyle że przeważnie w literaturze czwartej realizowali się autorzy, którzy i dorosłych przekonywali do siebie wierszami. Brzechwa, Kern, Tuwim, Groński czy Załucki – by wymienić tyko tych najbardziej charakterystycznych – w świat bajek dla dzieci wkraczali chętnie. Zbigniewa Lengrena starsi odbiorcy kojarzą przypuszczalnie przede wszystkim z rysunków satyrycznych o czystej kresce i obyczajowej tematyce – tymczasem i ten autor zmierzył się z wyzwaniem, jakie stanowią utwory dla dzieci. Z próby tej wyszedł zwycięsko, co potwierdza wznawiany właśnie przez wydawnictwo Prószyński i S-ka tom „Małe, średnie i duże. Wesołe wierszyki i obrazki”.
Tom wydany został tak, że zachwyci nie tylko odbiorców, którzy pierwszy raz stykają się z twórczością Lengrena, ale i tych, którzy na jego wierszykach się wychowali. Apetyczna, gruba księga w twardej oprawie niesie obietnicę wielu atrakcyjnych tekstów i, oczywiście, rysunków. Gruby kremowy papier o przyjemnej fakturze także pozwoli cieszyć się wydaniem. Książka uwodzi jeszcze przed rozpoczęciem lektury.
„Małe, średnie i duże” to wierszyki o zwierzętach – czyli sięgnął Lengren po temat najbardziej w rymowanej literaturze czwartej rozpowszechniony i z definicji przyciągający małych odbiorców. Pomysły na minifabułki zaczerpnął aktor natomiast z lekko sygnalizowanego absurdu, podsycanego humorem sytuacyjnym. I tak napotkane na kartach tej książki zwierzęta popełniać będą rozmaite błędy, będą śmieszyć zachowaniem – utartymi przyzwyczajeniami, podobieństwem do świata ludzi bądź odgrywaniem nietypowych dla siebie ról. Inspiracją dla humorystycznych wierszowanych poszukiwań stają się także zabawy lingwistyczne i intertekstualia (wilk protestuje przeciw nazywaniu go drapieżnikiem skoro nikogo nie drapie, lis nie próbuje zmusić kruka do wypuszczenia sera, bo sam sera nie lubi). Te odkrycia zaskoczą być może maluchy, a na pewno przypadną także do gustu ich rodzicom. Dzieci będą zachwycone, oglądając zająca, który – w celach edukacyjnych – udaje psa. Pojawiają się w tekstach wątki dydaktyczne (tylko osły śmieją się z koloru włosów) i czyste dowcipy (kiedy żółw, ślimak i jeż, udający groźnych, wystraszyli się na widok żaby). Zwierzęta egzotyczne także miewają zwykłe problemy: słoniątko musi iść do dentysty, tygrysiątko gubi mamę w pasiastej dżungli, a wielbłądy dziwi widok konia.
Lengren bawi się słowami i frazami (co woli wół, jaką rolę odgrywa się na roli), rozbija przysłowia o zwierzętach i pokazuje potencjał komiczny tkwiący w języku. Często wykorzystuje rymy niedokładne i rezygnuje z sylabotoniku – przypomina w poetyce Kerna. Wyraźne puenty i nastawienie na konkretną opowieść sprawia, że te nieregularności w odbiorze umykają.
A w ilustracjach Lengren cieszy najbardziej. Zając, który marszczy się do małych zajączków, czy dżungla przypominająca „dorosłe” grafiki Lengrena to obrazki, które ucieszą wszystkich. Ten autor stawia na prezentowanie na ilustracjach gotowych scenek, zaczerpniętych z wierszy – i jest tu przede wszystkim ilustratorem, a dopiero w dalszej części humorystą. Tom jego wierszy dla dzieci gwarantuje dobrą zabawę.
Historie z podwórek
Wielu satyryków próbowało swoich sił także w twórczości dla najmłodszych – tyle że przeważnie w literaturze czwartej realizowali się autorzy, którzy i dorosłych przekonywali do siebie wierszami. Brzechwa, Kern, Tuwim, Groński czy Załucki – by wymienić tyko tych najbardziej charakterystycznych – w świat bajek dla dzieci wkraczali chętnie. Zbigniewa Lengrena starsi odbiorcy kojarzą przypuszczalnie przede wszystkim z rysunków satyrycznych o czystej kresce i obyczajowej tematyce – tymczasem i ten autor zmierzył się z wyzwaniem, jakie stanowią utwory dla dzieci. Z próby tej wyszedł zwycięsko, co potwierdza wznawiany właśnie przez wydawnictwo Prószyński i S-ka tom „Małe, średnie i duże. Wesołe wierszyki i obrazki”.
Tom wydany został tak, że zachwyci nie tylko odbiorców, którzy pierwszy raz stykają się z twórczością Lengrena, ale i tych, którzy na jego wierszykach się wychowali. Apetyczna, gruba księga w twardej oprawie niesie obietnicę wielu atrakcyjnych tekstów i, oczywiście, rysunków. Gruby kremowy papier o przyjemnej fakturze także pozwoli cieszyć się wydaniem. Książka uwodzi jeszcze przed rozpoczęciem lektury.
„Małe, średnie i duże” to wierszyki o zwierzętach – czyli sięgnął Lengren po temat najbardziej w rymowanej literaturze czwartej rozpowszechniony i z definicji przyciągający małych odbiorców. Pomysły na minifabułki zaczerpnął aktor natomiast z lekko sygnalizowanego absurdu, podsycanego humorem sytuacyjnym. I tak napotkane na kartach tej książki zwierzęta popełniać będą rozmaite błędy, będą śmieszyć zachowaniem – utartymi przyzwyczajeniami, podobieństwem do świata ludzi bądź odgrywaniem nietypowych dla siebie ról. Inspiracją dla humorystycznych wierszowanych poszukiwań stają się także zabawy lingwistyczne i intertekstualia (wilk protestuje przeciw nazywaniu go drapieżnikiem skoro nikogo nie drapie, lis nie próbuje zmusić kruka do wypuszczenia sera, bo sam sera nie lubi). Te odkrycia zaskoczą być może maluchy, a na pewno przypadną także do gustu ich rodzicom. Dzieci będą zachwycone, oglądając zająca, który – w celach edukacyjnych – udaje psa. Pojawiają się w tekstach wątki dydaktyczne (tylko osły śmieją się z koloru włosów) i czyste dowcipy (kiedy żółw, ślimak i jeż, udający groźnych, wystraszyli się na widok żaby). Zwierzęta egzotyczne także miewają zwykłe problemy: słoniątko musi iść do dentysty, tygrysiątko gubi mamę w pasiastej dżungli, a wielbłądy dziwi widok konia.
Lengren bawi się słowami i frazami (co woli wół, jaką rolę odgrywa się na roli), rozbija przysłowia o zwierzętach i pokazuje potencjał komiczny tkwiący w języku. Często wykorzystuje rymy niedokładne i rezygnuje z sylabotoniku – przypomina w poetyce Kerna. Wyraźne puenty i nastawienie na konkretną opowieść sprawia, że te nieregularności w odbiorze umykają.
A w ilustracjach Lengren cieszy najbardziej. Zając, który marszczy się do małych zajączków, czy dżungla przypominająca „dorosłe” grafiki Lengrena to obrazki, które ucieszą wszystkich. Ten autor stawia na prezentowanie na ilustracjach gotowych scenek, zaczerpniętych z wierszy – i jest tu przede wszystkim ilustratorem, a dopiero w dalszej części humorystą. Tom jego wierszy dla dzieci gwarantuje dobrą zabawę.
niedziela, 27 marca 2011
Dianne Wolfer: Dwa wybory
WNK, Warszawa 2011.
Ciężar ciąży
Siedemnastoletnie dziewczyny nie zachodzą w ciążę z własnego wyboru. Bez względu na to, jakie decyzje podejmą, wpadka na zawsze zmieni ich życie. Ten właśnie motyw wykorzystała Dianne Wolfer w swojej powieści „Dwa wybory”. Jedna bohaterka, dwa sprzeczne ze sobą scenariusze i kolejne tygodnie rozwijającej się historii – oto kanwa książki, która powinna stać się obowiązkową lekturą dla nastolatek.
Elizabeth odkrywa, że jest w ciąży. To jedyny pewnik opowieści. Dalej już akcja będzie się toczyć dwutorowo; walkę podejmą dwa różne wcielenia dziewczyny. Libby zdecyduje się urodzić, Beth – usunąć ciążę. Libby nie utrzyma zbyt długo tajemnicy przed rodzicami, Beth skutecznie ich okłamie. Obie dostaną wsparcie ze strony chłopaka, tyle że ich związki wystawione zostaną na poważną próbę. Libby wyprowadzi się z domu, bo nie zniesie pretensji ojca i matki (którzy przed laty popełnili ten sam błąd), Beth spróbuje realizować swoje marzenia o karierze muzycznej. Dziecko narodzone i dziecko usunięte – oba nie dadzą o sobie zapomnieć…
Dianne Wolfer prowadzi historię dwutorowo. Parzyste rozdziały-tygodnie należą do Beth, a nieparzyste do Libby. Obie bohaterki (raczej – jedna bohaterka w alternatywnych światach) borykają się z problemami, których nie przewidziały na początku drogi. Okazuje się, że decyzje o aborcji lub donoszeniu ciąży niosą ze sobą konsekwencje, o jakich nastolatkom nigdy się nie śniło. Mało tego: z zaistnieniem tak poważnego wyzwania wiąże się ostateczne przekreślenie romantyzmu – Darren w obu przypadkach próbuje stanąć na wysokości zadania i w trybie przyspieszonym nauczyć się odpowiedzialności; stara się wspierać dziewczynę bez względu na jej decyzje. Beth dostaje od partnera pieniądze na zabieg (sama odrzuca chłopaka i nie chce z nim być). Libby zamieszkuje z ojcem swojego dziecka i szybko przekonuje się, na ile wyrzeczeń i kompromisów trzeba się zdobyć, by utrzymać dorosły związek. Beth dręczą wyrzuty sumienia i świadomość popełnienia wielkiego grzechu. Libby odkrywa, jak zmienia się jej ciało – poznaje obok subtelnych zachwytów nad wyczuwalnymi ruchami dziecka także i niedogodności, o których w literaturze i sztuce się nie wspomina. Czytelniczki przejdą przez scenę porodu – niecenzurowaną i pozbawioną przemilczeń, a także przez obrazy karmienia dziecka. Zobaczą, jak Beth, która nie miała wątpliwości co do usunięcia ciąży, zmaga się z wątpliwościami po fakcie. Przejdą – razem z bohaterką – przez pikietę przeciwników aborcji i zastanowią się nad procedurami adopcyjnymi.
W tej książce nie ma taniego optymizmu: obie dziewczyny na starcie przegrały – bez względu na to, którą opcję wybiorą, beztroskie i przyjemne życie jest już za nimi. Nie cofną czasu i nie naprawią dawnych błędów, mało tego – zostały same ze swoimi kłopotami. Odrzucone przez otoczenie (bądź wykluczające się z niego na własne życzenie), przechodzą przyspieszony kurs dojrzałości. Z najgorszymi lękami zostają same. Autorka szkicuje scenariusze najbardziej prawdopodobne, nie ubarwia ich, a zdradza dobrą znajomość realiów. Bohaterki nie są przerysowane i łatwo się z nimi utożsamić młodym czytelniczkom.
Autorce nie chodzi jednak o wystraszenie dziewczyn. „Dwa wybory” to raczej apel o rozwagę: wizja ciężarnej nastolatki ma uchronić odbiorczynie przed losem Beth i Libby, nakłonić do refleksji, zanim będzie za późno. Dianne Wolfer celowo wybiera motywy, o których literatura rozrywkowa zwykle milczy, stawia na pierwszym planie ogrom wyrzeczeń i trudów życia dziewczyny, która zbyt wcześnie zaszła w ciążę. Sugestywne sceny mogą przemówić do rozsądku czytelniczkom lepiej niż jakiekolwiek szkolne pogadanki. Poza tym walorem „Dwa wybory” to lektura napisana lekko i z pomysłem, głęboka od strony psychologicznej i gęsta od życiowych spraw.
Ciężar ciąży
Siedemnastoletnie dziewczyny nie zachodzą w ciążę z własnego wyboru. Bez względu na to, jakie decyzje podejmą, wpadka na zawsze zmieni ich życie. Ten właśnie motyw wykorzystała Dianne Wolfer w swojej powieści „Dwa wybory”. Jedna bohaterka, dwa sprzeczne ze sobą scenariusze i kolejne tygodnie rozwijającej się historii – oto kanwa książki, która powinna stać się obowiązkową lekturą dla nastolatek.
Elizabeth odkrywa, że jest w ciąży. To jedyny pewnik opowieści. Dalej już akcja będzie się toczyć dwutorowo; walkę podejmą dwa różne wcielenia dziewczyny. Libby zdecyduje się urodzić, Beth – usunąć ciążę. Libby nie utrzyma zbyt długo tajemnicy przed rodzicami, Beth skutecznie ich okłamie. Obie dostaną wsparcie ze strony chłopaka, tyle że ich związki wystawione zostaną na poważną próbę. Libby wyprowadzi się z domu, bo nie zniesie pretensji ojca i matki (którzy przed laty popełnili ten sam błąd), Beth spróbuje realizować swoje marzenia o karierze muzycznej. Dziecko narodzone i dziecko usunięte – oba nie dadzą o sobie zapomnieć…
Dianne Wolfer prowadzi historię dwutorowo. Parzyste rozdziały-tygodnie należą do Beth, a nieparzyste do Libby. Obie bohaterki (raczej – jedna bohaterka w alternatywnych światach) borykają się z problemami, których nie przewidziały na początku drogi. Okazuje się, że decyzje o aborcji lub donoszeniu ciąży niosą ze sobą konsekwencje, o jakich nastolatkom nigdy się nie śniło. Mało tego: z zaistnieniem tak poważnego wyzwania wiąże się ostateczne przekreślenie romantyzmu – Darren w obu przypadkach próbuje stanąć na wysokości zadania i w trybie przyspieszonym nauczyć się odpowiedzialności; stara się wspierać dziewczynę bez względu na jej decyzje. Beth dostaje od partnera pieniądze na zabieg (sama odrzuca chłopaka i nie chce z nim być). Libby zamieszkuje z ojcem swojego dziecka i szybko przekonuje się, na ile wyrzeczeń i kompromisów trzeba się zdobyć, by utrzymać dorosły związek. Beth dręczą wyrzuty sumienia i świadomość popełnienia wielkiego grzechu. Libby odkrywa, jak zmienia się jej ciało – poznaje obok subtelnych zachwytów nad wyczuwalnymi ruchami dziecka także i niedogodności, o których w literaturze i sztuce się nie wspomina. Czytelniczki przejdą przez scenę porodu – niecenzurowaną i pozbawioną przemilczeń, a także przez obrazy karmienia dziecka. Zobaczą, jak Beth, która nie miała wątpliwości co do usunięcia ciąży, zmaga się z wątpliwościami po fakcie. Przejdą – razem z bohaterką – przez pikietę przeciwników aborcji i zastanowią się nad procedurami adopcyjnymi.
W tej książce nie ma taniego optymizmu: obie dziewczyny na starcie przegrały – bez względu na to, którą opcję wybiorą, beztroskie i przyjemne życie jest już za nimi. Nie cofną czasu i nie naprawią dawnych błędów, mało tego – zostały same ze swoimi kłopotami. Odrzucone przez otoczenie (bądź wykluczające się z niego na własne życzenie), przechodzą przyspieszony kurs dojrzałości. Z najgorszymi lękami zostają same. Autorka szkicuje scenariusze najbardziej prawdopodobne, nie ubarwia ich, a zdradza dobrą znajomość realiów. Bohaterki nie są przerysowane i łatwo się z nimi utożsamić młodym czytelniczkom.
Autorce nie chodzi jednak o wystraszenie dziewczyn. „Dwa wybory” to raczej apel o rozwagę: wizja ciężarnej nastolatki ma uchronić odbiorczynie przed losem Beth i Libby, nakłonić do refleksji, zanim będzie za późno. Dianne Wolfer celowo wybiera motywy, o których literatura rozrywkowa zwykle milczy, stawia na pierwszym planie ogrom wyrzeczeń i trudów życia dziewczyny, która zbyt wcześnie zaszła w ciążę. Sugestywne sceny mogą przemówić do rozsądku czytelniczkom lepiej niż jakiekolwiek szkolne pogadanki. Poza tym walorem „Dwa wybory” to lektura napisana lekko i z pomysłem, głęboka od strony psychologicznej i gęsta od życiowych spraw.
sobota, 26 marca 2011
Richelle Mead: Przysięga krwi
Nasza Księgarnia, Warszawa 2011.
Szukanie szczęścia
Richelle Mead z każdym tomem Akademii wampirów pnie się coraz wyżej i chociaż ciągłe przypomnienia podstawowych założeń serii mogą stałym czytelnikom wydać się niepotrzebne, potrafi autorka zachwycać i fabułą, i sposobem jej prezentowania. Czwarta część cyklu przenosi odbiorców z Akademii Świętego Władimira do mroźnej Rosji, a przy tym dostarcza gorących emocji.
Rose zdecydowała się zrezygnować ze szkoły i wyruszyć na poszukiwanie ukochanego Dymitra, przemienionego w strzygę. Ma jasny cel: musi zabić zamienionego w zjawę mężczyznę, choć wie, że zadanie to będzie trudne. Dymitr był nauczycielem Rose, a jako strzyga zyskał dodatkową moc. Przeszkodą w zrealizowaniu planu stanie się nie tylko jego siła, ale i uczucia dziewczyny. Najpierw jednak trzeba Bielikowa odnaleźć. Rose udaje się do Rosji i trafia do rodziny ukochanego. Przynosi złą nowinę, mimo to wszyscy przyjmują bohaterkę ciepło i z sympatią. Wkrótce stanie oko w oko z mężczyzną swojego życia.
Tymczasem Lissa w Akademii wpada w ogromne tarapaty za sprawą władającej mocą ducha koleżanki. Rose wie, co dzieje się z przyjaciółką, bo korzysta z łączącej je więzi – dzięki temu także czytelnicy będą mogli co jakiś czas śledzić wydarzenia ze szkoły wampirów. Rozdarta między miłością i przyjaźnią Rose musi dokonać wielu ważnych wyborów, niektóre mogą ją sporo kosztować.
Do tej pory przeszkodą w związku Rose i Dymitra był wiek, konieczność opieki nad Lissą i relacje nauczyciel-uczennica. W czwartym tomie te kwestie tracą znaczenie. Różnica wieku nie liczy się, bo Dymitr jako strzyga zyskał nieśmiertelność. Lissa ma wybrać nowych strażników, a Rose nie jest już uczennicą. Na drodze do szczęścia stają zatem zupełnie nowe problemy: wybór między wolnością a przemianą w strzygę, konieczność ostatecznego rozstania się z ukochanym i walka w obronie życia. Zmienia się tło trosk Rose, ale częściowo motywy przenoszą się z poprzednich tomów. Dziewczyna zyskuje drobną szansę na ukojenie tęsknoty za Dymitrem, znów może poczuć bliskość z nim i porywy namiętności, w których opisywaniu Richelle Mead osiągnęła już mistrzostwo. Autorka stawia bohaterkę przed dylematami moralnymi, pokazuje niebezpieczeństwa płynące z uzależnienia (tu – od oddawania krwi wampirom), typowe błędy nastolatków przekłada na stworzony przez siebie świat. Przygody Lissy są natomiast niemal całkowicie przeniesione z normalnej rzeczywistości – dalszoplanowe sceny są równie ciekawe jak sprawy Rose, co stanowi niewątpliwy atut powieści.
Mead ładnie rozwiązuje sytuacje bez wyjścia (chociaż fani serii tym razem mogą jej mieć za złe otwarcie zakończenia książki: wiadomo, że ma ono sens, bez względu na kontynuację cyklu – ale równie dobrze można je było przenieść do części kolejnej), korzysta z ustalonych na początku schematów, ale potrafi też wzbogacać charaktery postaci (Rose torturująca jedną ze zjaw). W zasadzie opowiada cały czas tę samą historię, ale sposób, w jaki to czyni, to literacka maestria. Czytelniczki pokochają subtelność opisu w połączeniu z całą paletą uczuć, docenią też odwagę autorki w kreowaniu interpersonalnych relacji. Wysmakowany język książki doskonale pasuje do świata emocji i nastrojów Rose i sprawia też, że sceny walki nie wybrzmiewają mimo wszystko zbyt drastycznie. Zamiast głupiutkich horrorów czy thrillerów, Mead proponuje głęboką i romantyczną psychologiczną powieść akcji. Niby absurd – a jednak udało jej się to znakomicie. „Przysięga krwi”, czwarta część „Akademii wampirów” to publikacja obowiązkowa dla nastolatek i starszych odbiorców.
Szukanie szczęścia
Richelle Mead z każdym tomem Akademii wampirów pnie się coraz wyżej i chociaż ciągłe przypomnienia podstawowych założeń serii mogą stałym czytelnikom wydać się niepotrzebne, potrafi autorka zachwycać i fabułą, i sposobem jej prezentowania. Czwarta część cyklu przenosi odbiorców z Akademii Świętego Władimira do mroźnej Rosji, a przy tym dostarcza gorących emocji.
Rose zdecydowała się zrezygnować ze szkoły i wyruszyć na poszukiwanie ukochanego Dymitra, przemienionego w strzygę. Ma jasny cel: musi zabić zamienionego w zjawę mężczyznę, choć wie, że zadanie to będzie trudne. Dymitr był nauczycielem Rose, a jako strzyga zyskał dodatkową moc. Przeszkodą w zrealizowaniu planu stanie się nie tylko jego siła, ale i uczucia dziewczyny. Najpierw jednak trzeba Bielikowa odnaleźć. Rose udaje się do Rosji i trafia do rodziny ukochanego. Przynosi złą nowinę, mimo to wszyscy przyjmują bohaterkę ciepło i z sympatią. Wkrótce stanie oko w oko z mężczyzną swojego życia.
Tymczasem Lissa w Akademii wpada w ogromne tarapaty za sprawą władającej mocą ducha koleżanki. Rose wie, co dzieje się z przyjaciółką, bo korzysta z łączącej je więzi – dzięki temu także czytelnicy będą mogli co jakiś czas śledzić wydarzenia ze szkoły wampirów. Rozdarta między miłością i przyjaźnią Rose musi dokonać wielu ważnych wyborów, niektóre mogą ją sporo kosztować.
Do tej pory przeszkodą w związku Rose i Dymitra był wiek, konieczność opieki nad Lissą i relacje nauczyciel-uczennica. W czwartym tomie te kwestie tracą znaczenie. Różnica wieku nie liczy się, bo Dymitr jako strzyga zyskał nieśmiertelność. Lissa ma wybrać nowych strażników, a Rose nie jest już uczennicą. Na drodze do szczęścia stają zatem zupełnie nowe problemy: wybór między wolnością a przemianą w strzygę, konieczność ostatecznego rozstania się z ukochanym i walka w obronie życia. Zmienia się tło trosk Rose, ale częściowo motywy przenoszą się z poprzednich tomów. Dziewczyna zyskuje drobną szansę na ukojenie tęsknoty za Dymitrem, znów może poczuć bliskość z nim i porywy namiętności, w których opisywaniu Richelle Mead osiągnęła już mistrzostwo. Autorka stawia bohaterkę przed dylematami moralnymi, pokazuje niebezpieczeństwa płynące z uzależnienia (tu – od oddawania krwi wampirom), typowe błędy nastolatków przekłada na stworzony przez siebie świat. Przygody Lissy są natomiast niemal całkowicie przeniesione z normalnej rzeczywistości – dalszoplanowe sceny są równie ciekawe jak sprawy Rose, co stanowi niewątpliwy atut powieści.
Mead ładnie rozwiązuje sytuacje bez wyjścia (chociaż fani serii tym razem mogą jej mieć za złe otwarcie zakończenia książki: wiadomo, że ma ono sens, bez względu na kontynuację cyklu – ale równie dobrze można je było przenieść do części kolejnej), korzysta z ustalonych na początku schematów, ale potrafi też wzbogacać charaktery postaci (Rose torturująca jedną ze zjaw). W zasadzie opowiada cały czas tę samą historię, ale sposób, w jaki to czyni, to literacka maestria. Czytelniczki pokochają subtelność opisu w połączeniu z całą paletą uczuć, docenią też odwagę autorki w kreowaniu interpersonalnych relacji. Wysmakowany język książki doskonale pasuje do świata emocji i nastrojów Rose i sprawia też, że sceny walki nie wybrzmiewają mimo wszystko zbyt drastycznie. Zamiast głupiutkich horrorów czy thrillerów, Mead proponuje głęboką i romantyczną psychologiczną powieść akcji. Niby absurd – a jednak udało jej się to znakomicie. „Przysięga krwi”, czwarta część „Akademii wampirów” to publikacja obowiązkowa dla nastolatek i starszych odbiorców.
piątek, 25 marca 2011
Rakesh Satyal: Błękitny chłopiec
Znak, Kraków 2011.
Wybrany
Mały Kiran czuje się inny niż jego rówieśnicy. Nie rozumie, co się z nim dzieje, swoimi fascynacjami nie ma się z kim podzielić. Chłopiec uwielbia malować się kosmetykami mamy, uwielbia lalki i kocha balet. Tyle że swoje upodobania – poza baletem – musi ukrywać przed wszystkimi. Zamknięty w świecie własnych pragnień czuje się wyobcowany – wreszcie odkrywa, że może być kolejnym wcieleniem Kryszny. Spisuje na kartce, w czym jeszcze musi się do Kryszny upodobnić, by zostać bogiem – i stara się zrealizować śmiały plan. Traci ostatnią szansę na porozumienie z innymi dziećmi, ale wciąż wierzy, że na zbliżającym się konkursie talentów udowodni wszystkim swoją wartość.
W „Błękitnym chłopcu” zwykłe elementy składowe Bildungsroman zostały przetworzone tak, by służyły jako fragmenty wyjątkowej charakterystyki. Kiran – wtajemniczany przez kolegów – za sprawą dorosłych pisemek powoli odkrywa świat seksu, przypadkowo obejrzane sceny w parku także pobudzają jego wyobraźnię. Chłopiec dojrzewa, lecz rówieśnicy są jedynym i wątpliwym źródłem „wiedzy” na temat przemian związanych z cielesnymi rozkoszami. Przejście przez kolejne etapy wtajemniczenia aż do odkrycia homoseksualności – tak wygląda niełatwa droga Kirana. Chłopiec przez cały czas także poświęca uwagę ukochanej laleczce, doskonaleniu sztuki makijażu i rysowaniu – ale nawet ta ostatnia pasja nie przyniesie mu popularności. Odrzucony przez przyjaciół, potępiany przez rodzinę Kiran całą nadzieję na ocalenie pokłada w próbie udowodnienia innym, że jest bogiem…
Kolejne rozdziały są w tej książce odrębnymi całostkami, punktami na życiowej drodze bohatera. Zamiast ciągłości wydarzeń, mamy tu tematyczne przeskoki w czasie, każda partia tomu skupiona jest wokół wybranego zagadnienia, interpretowanego przez dziecko. Kiran nie dostrzega w swoim zachowaniu nic nadzwyczajnego, ukrywa własne pomysły przed rodzicami jedynie z obawy przed odrzuceniem, ale to, co robi, jest dla niego naturalne – bez względu na to, czy mowa o starannie nakładanym makijażu, tęsknocie za lalką, czy pragnieniu posiadania różowych baletek. Stopiły się w tej książce w jedno motywy homoseksualności i kwestii płci psychologicznej, lecz tylko dzięki takiemu rozwiązaniu można było uruchomić w narracji niebywałą zmysłowość i plastyczność.
Panuje w „Błękitnym chłopcu” kult szczegółu i statycznych opisów: zawartość każdego rozdziału dałoby się – pod względem fabularnym – zamknąć w jednym zdaniu. Ale liczy się w tej książce nie tyle przebieg wydarzeń, ile piękno narracji, wrażliwej, poetyckiej i pełnej zmysłowych doznań. Kiran, który opowiada całą historię, został świetnie uchwycony na płaszczyźnie języka: kreacja językowa stapia się doskonale z charakterystyką bohatera, chłopiec staje się wiarygodny, a jego dramat przenosi się z poziomu odkrywania seksualności na poziom sztuki wyższej. Powieść subtelnie i sugestywnie zarazem ukazuje zmagania chłopaka z nieprzyjazną rzeczywistością oraz jego drogę do odkrycia prawdy o sobie. Odbiorców prowadzi się tutaj po oczywistej ścieżce – przyjemność lekturowa płynie natomiast z możliwości śledzenia samej relacji, przepełnionej kolorem i fakturą, kipiącej od mało istotnych, a nadających sensu całości, detali, elementów, które muszą zastąpić chłopcu normalność – i które podkreślają jego wyobcowanie.
Wybrany
Mały Kiran czuje się inny niż jego rówieśnicy. Nie rozumie, co się z nim dzieje, swoimi fascynacjami nie ma się z kim podzielić. Chłopiec uwielbia malować się kosmetykami mamy, uwielbia lalki i kocha balet. Tyle że swoje upodobania – poza baletem – musi ukrywać przed wszystkimi. Zamknięty w świecie własnych pragnień czuje się wyobcowany – wreszcie odkrywa, że może być kolejnym wcieleniem Kryszny. Spisuje na kartce, w czym jeszcze musi się do Kryszny upodobnić, by zostać bogiem – i stara się zrealizować śmiały plan. Traci ostatnią szansę na porozumienie z innymi dziećmi, ale wciąż wierzy, że na zbliżającym się konkursie talentów udowodni wszystkim swoją wartość.
W „Błękitnym chłopcu” zwykłe elementy składowe Bildungsroman zostały przetworzone tak, by służyły jako fragmenty wyjątkowej charakterystyki. Kiran – wtajemniczany przez kolegów – za sprawą dorosłych pisemek powoli odkrywa świat seksu, przypadkowo obejrzane sceny w parku także pobudzają jego wyobraźnię. Chłopiec dojrzewa, lecz rówieśnicy są jedynym i wątpliwym źródłem „wiedzy” na temat przemian związanych z cielesnymi rozkoszami. Przejście przez kolejne etapy wtajemniczenia aż do odkrycia homoseksualności – tak wygląda niełatwa droga Kirana. Chłopiec przez cały czas także poświęca uwagę ukochanej laleczce, doskonaleniu sztuki makijażu i rysowaniu – ale nawet ta ostatnia pasja nie przyniesie mu popularności. Odrzucony przez przyjaciół, potępiany przez rodzinę Kiran całą nadzieję na ocalenie pokłada w próbie udowodnienia innym, że jest bogiem…
Kolejne rozdziały są w tej książce odrębnymi całostkami, punktami na życiowej drodze bohatera. Zamiast ciągłości wydarzeń, mamy tu tematyczne przeskoki w czasie, każda partia tomu skupiona jest wokół wybranego zagadnienia, interpretowanego przez dziecko. Kiran nie dostrzega w swoim zachowaniu nic nadzwyczajnego, ukrywa własne pomysły przed rodzicami jedynie z obawy przed odrzuceniem, ale to, co robi, jest dla niego naturalne – bez względu na to, czy mowa o starannie nakładanym makijażu, tęsknocie za lalką, czy pragnieniu posiadania różowych baletek. Stopiły się w tej książce w jedno motywy homoseksualności i kwestii płci psychologicznej, lecz tylko dzięki takiemu rozwiązaniu można było uruchomić w narracji niebywałą zmysłowość i plastyczność.
Panuje w „Błękitnym chłopcu” kult szczegółu i statycznych opisów: zawartość każdego rozdziału dałoby się – pod względem fabularnym – zamknąć w jednym zdaniu. Ale liczy się w tej książce nie tyle przebieg wydarzeń, ile piękno narracji, wrażliwej, poetyckiej i pełnej zmysłowych doznań. Kiran, który opowiada całą historię, został świetnie uchwycony na płaszczyźnie języka: kreacja językowa stapia się doskonale z charakterystyką bohatera, chłopiec staje się wiarygodny, a jego dramat przenosi się z poziomu odkrywania seksualności na poziom sztuki wyższej. Powieść subtelnie i sugestywnie zarazem ukazuje zmagania chłopaka z nieprzyjazną rzeczywistością oraz jego drogę do odkrycia prawdy o sobie. Odbiorców prowadzi się tutaj po oczywistej ścieżce – przyjemność lekturowa płynie natomiast z możliwości śledzenia samej relacji, przepełnionej kolorem i fakturą, kipiącej od mało istotnych, a nadających sensu całości, detali, elementów, które muszą zastąpić chłopcu normalność – i które podkreślają jego wyobcowanie.
czwartek, 24 marca 2011
Susanne Fülscher: Majka wkracza do akcji
Nasza Księgarnia, Warszawa 2011.
Przebojowe dziewczynki
Zapisujesz w pamiętniku złośliwości na temat kolegów z klasy i najlepszych przyjaciółek? Uważaj, bo jeśli te zapiski przypadkiem wpadną w niepowołane ręce, narobisz sobie problemów. Jak Majka, która oceniała swoją paczkę, nie przebierając w słowach. Tyle że jej tajny zeszyt przeczytał któregoś dnia Kacper, irytujący kolega z klasy. Przeczytał i… zaczął szantażować Majkę, a do tego część sekretów zdradził Justynie, najlepszej przyjaciółce Majki. W efekcie Justyna przestała się odzywać, a Majka nie miała pojęcia, jak ratować piękną do tej pory przyjaźń.
To jeden wątek tomu „Majka wkracza do akcji”. Drugim, rzucającym się w oczy, bo przekraczającym tabu literatury czwartej, jest zagadnienie rosnącej świadomości ciała bohaterek: cztery dziewczyny bez końca potrafią rozprawiać o zalążkach piersi (które u jednych się pojawiają, a u drugich jeszcze nie) czy o całowaniu się z chłopakami i życiu w celibacie czy cnocie (postać, która o tym marzy, zostaje przez koleżanki wyśmiana i zepchnięta na margines). Świadomość ciała staje się też przyczyną poważnych kłopotów – i to już trzeci duży temat z „Majki”.
Justyna bowiem w tajemnicy przed rodzicami umawia się z obcym mężczyzną na rzekomą sesję fotograficzną. Ignoruje racjonalne tłumaczenia i dobre rady koleżanek, jest święcie przekonana o słuszności swojej postawy i… jej przygoda omal nie kończy się tragedią. To najważniejszy temat powiastki i jeden z nielicznych pedagogicznych w niej aspektów: zamiast bowiem teoretyzować na temat spotkań z nieznajomymi w ich mieszkaniach, autorka po prostu pokazuje, jak kończą się takie przygody. Do młodych odbiorczyń takie przedstawienie tematu powinno dość wyraźnie przemówić.
Susanne Fülscher tworzy książkę, którą można by zakwalifikować do grupy niemieckich poppowieści dla młodszych nastolatek – ich „niemieckość” wiąże się z pewną surowością, oschłością w stosunku do bohaterek (nie ma ocieplanego za wszelką cenę wizerunku, zamiast tego pojawiają się kolejne błędy i nie zawsze przyjemne scenki, autorka nie koncentruje się na różnych, rozproszonych zagadnieniach, wybiera kilka, które wyolbrzymia i karykaturalizuje, żeby trafić do wyobraźni odbiorczyń). Nastolatki tu nie skupiają się na tym, jak zwrócić na siebie uwagę chłopaka – raczej: jak przechytrzyć zbyt sprytnego. Rozmowy o seksualności stają się łącznikiem z anglojęzycznymi publikacjami dla dziewczynek, a strona literacka jest tylko nośnikiem treści, nie źródłem estetycznych wzruszeń. To wystarczy dla docelowej grupy odbiorczyń. Zwłaszcza że w „Majce” znajdzie się kilka przydatnych porad, które budują grono wtajemniczonych pośród czytelniczek tej historii.
Książkę czyta się szybko – nie da się inaczej, skoro autorka nastawiła się na fabułę bogatą w emocjonujące wydarzenia, a prosty język nie utrudnia odbioru. Fülscher korzysta jednak często z określeń zapożyczonych z młodzieżowego slangu, by zwiększyć stopień emocjonalności tekstu i trafić do przekonania czytelniczek. To zabieg ryzykowny i skraca czas trwania książki w świadomości odbiorczyń – a jednocześnie konieczny dla uwiarygodnienia treści.
Przebojowe dziewczynki
Zapisujesz w pamiętniku złośliwości na temat kolegów z klasy i najlepszych przyjaciółek? Uważaj, bo jeśli te zapiski przypadkiem wpadną w niepowołane ręce, narobisz sobie problemów. Jak Majka, która oceniała swoją paczkę, nie przebierając w słowach. Tyle że jej tajny zeszyt przeczytał któregoś dnia Kacper, irytujący kolega z klasy. Przeczytał i… zaczął szantażować Majkę, a do tego część sekretów zdradził Justynie, najlepszej przyjaciółce Majki. W efekcie Justyna przestała się odzywać, a Majka nie miała pojęcia, jak ratować piękną do tej pory przyjaźń.
To jeden wątek tomu „Majka wkracza do akcji”. Drugim, rzucającym się w oczy, bo przekraczającym tabu literatury czwartej, jest zagadnienie rosnącej świadomości ciała bohaterek: cztery dziewczyny bez końca potrafią rozprawiać o zalążkach piersi (które u jednych się pojawiają, a u drugich jeszcze nie) czy o całowaniu się z chłopakami i życiu w celibacie czy cnocie (postać, która o tym marzy, zostaje przez koleżanki wyśmiana i zepchnięta na margines). Świadomość ciała staje się też przyczyną poważnych kłopotów – i to już trzeci duży temat z „Majki”.
Justyna bowiem w tajemnicy przed rodzicami umawia się z obcym mężczyzną na rzekomą sesję fotograficzną. Ignoruje racjonalne tłumaczenia i dobre rady koleżanek, jest święcie przekonana o słuszności swojej postawy i… jej przygoda omal nie kończy się tragedią. To najważniejszy temat powiastki i jeden z nielicznych pedagogicznych w niej aspektów: zamiast bowiem teoretyzować na temat spotkań z nieznajomymi w ich mieszkaniach, autorka po prostu pokazuje, jak kończą się takie przygody. Do młodych odbiorczyń takie przedstawienie tematu powinno dość wyraźnie przemówić.
Susanne Fülscher tworzy książkę, którą można by zakwalifikować do grupy niemieckich poppowieści dla młodszych nastolatek – ich „niemieckość” wiąże się z pewną surowością, oschłością w stosunku do bohaterek (nie ma ocieplanego za wszelką cenę wizerunku, zamiast tego pojawiają się kolejne błędy i nie zawsze przyjemne scenki, autorka nie koncentruje się na różnych, rozproszonych zagadnieniach, wybiera kilka, które wyolbrzymia i karykaturalizuje, żeby trafić do wyobraźni odbiorczyń). Nastolatki tu nie skupiają się na tym, jak zwrócić na siebie uwagę chłopaka – raczej: jak przechytrzyć zbyt sprytnego. Rozmowy o seksualności stają się łącznikiem z anglojęzycznymi publikacjami dla dziewczynek, a strona literacka jest tylko nośnikiem treści, nie źródłem estetycznych wzruszeń. To wystarczy dla docelowej grupy odbiorczyń. Zwłaszcza że w „Majce” znajdzie się kilka przydatnych porad, które budują grono wtajemniczonych pośród czytelniczek tej historii.
Książkę czyta się szybko – nie da się inaczej, skoro autorka nastawiła się na fabułę bogatą w emocjonujące wydarzenia, a prosty język nie utrudnia odbioru. Fülscher korzysta jednak często z określeń zapożyczonych z młodzieżowego slangu, by zwiększyć stopień emocjonalności tekstu i trafić do przekonania czytelniczek. To zabieg ryzykowny i skraca czas trwania książki w świadomości odbiorczyń – a jednocześnie konieczny dla uwiarygodnienia treści.
środa, 23 marca 2011
Anita Głowińska: Kicia Kocia jest chora
Media Rodzina, Poznań 2011.
Pan kotek był chory...
Choroba. Zwykła infekcja, przeziębienie, grypa. Dla kilkulatka to często źródło stresu i lęku – jak wszystko, co nie do końca znane czy zrozumiane. Dlatego też warto wyjaśnić dziecku to zjawisko. Najlepiej na przykładzie dzielnego bohatera. Choćby przesympatycznej i uroczej Kici Koci, dzielnej, odkrywającej świat (i codzienność) kilkulatki, kociej bohaterki wykreowanej przez Anitę Głowińską.
Na wzór – między innymi – niemieckich serii książeczek edukacyjnych (które w Polsce pojawiają się za sprawą wydawnictwa Media Rodzina) Anita Głowińska stworzyła cykl ciekawszy i lepszy. W typowych publikacjach objaśniających zwykłą rzeczywistość bohaterami są przeważnie dzieci: Głowińska do swojego cyklu wprowadziła element bajkowy, który absolutnie nie oddala sensu i przesłania tomików, a wzbogaca je o wątek zabawy. Kicia Kocia przeżywa to samo, co wszystkie maluchy – tyle że jej przygody siłą rzeczy muszą być bardziej atrakcyjne, bo Kicia Kocia jest kotem, maskotką, przyjaciółką z bajki. Przykuwa uwagę swoim jednoczesnym podobieństwem do małych odbiorców – i oddaleniem od nich, jest ciekawsza, bo mogłaby do swej egzystencji włączyć motywy bajkowo-dobranockowe. I mimo że tego nie zrobi, maluchy będą ją uwielbiać.
Trudno zresztą nie uwielbiać kogoś, kto wygląda jak Kicia Kocia. Anita Głowińska jest także ilustratorką tych książeczek: zaproponowała swoją bohaterkę namalowaną prosto, a mimo to urzekającą. Kicia Kocia ma okrągłą twarz i małe szpiczaste uszka, ogromne, okolone rzęsami oczy, słodki pyszczek i wąsiki. Gdyby była stworzona w programach graficznych, nie zasługiwałaby nawet na słowo wzmianki. Ale Kicia Kocia jest prawdziwa, to znaczy – prawdziwie namalowana. Nierówno czarne kontury postaci są czasem niby to przypadkowo przykrywane cienką warstwą farby, która wypełnia większe płaszczyzny. Na obrazka widać ruchy pędzla, ślady pozornie niestarannych czy niedopracowanych maźnięć. I te właśnie ilustracje w obliczu najczęstszych dziś, poprawianych komputerowo i do końca wygładzanych rysunków muszą zrobić wrażenie na najmłodszych odbiorcach, rozbudzać ich wyobraźnię i zachęcić do samodzielnego tworzenia – spodobają się też rodzicom: są bowiem naprawdę ładne. W dodatku Anita Głowińska potrafi bez żadnego problemu przedstawiać na twarzach bohaterów emocje – choć operuje głównie modyfikowaniem ogromnych oczu postaci. To robi wrażenie.
Kicia Kocia źle się czuje: boli ją głowa i brzuszek, a także nosek – mama decyduje więc, że trzeba pójść do przychodni. Tam przemiła pani doktor bada bohaterkę i przepisuje jej lekarstwa. Kicia Kocia wypoczywa w domu i dzielnie opiekuje się swoimi zabawkami, które także się rozchorowały. Już wkrótce będzie zdrowa.
Fabułka, jak zawsze w przypadku tego typu książeczek, nie jest skomplikowana: chodzi przecież tylko o to, żeby uspokoić małych odbiorców i pokazać im, że nie ma się co bać infekcji i wizyty u lekarza. Kicia Kocia służy tu jako dobry przykład: na sobie testuje wydarzenie i towarzyszące mu zjawiska. Książeczka może być zatem swoistą encyklopedią wiedzy dla kilkulatka – a przy tym jeszcze źródłem zabawy, bo kolorowe rysunki i widok małej bohaterki uszczęśliwią dzieci.
Pan kotek był chory...
Choroba. Zwykła infekcja, przeziębienie, grypa. Dla kilkulatka to często źródło stresu i lęku – jak wszystko, co nie do końca znane czy zrozumiane. Dlatego też warto wyjaśnić dziecku to zjawisko. Najlepiej na przykładzie dzielnego bohatera. Choćby przesympatycznej i uroczej Kici Koci, dzielnej, odkrywającej świat (i codzienność) kilkulatki, kociej bohaterki wykreowanej przez Anitę Głowińską.
Na wzór – między innymi – niemieckich serii książeczek edukacyjnych (które w Polsce pojawiają się za sprawą wydawnictwa Media Rodzina) Anita Głowińska stworzyła cykl ciekawszy i lepszy. W typowych publikacjach objaśniających zwykłą rzeczywistość bohaterami są przeważnie dzieci: Głowińska do swojego cyklu wprowadziła element bajkowy, który absolutnie nie oddala sensu i przesłania tomików, a wzbogaca je o wątek zabawy. Kicia Kocia przeżywa to samo, co wszystkie maluchy – tyle że jej przygody siłą rzeczy muszą być bardziej atrakcyjne, bo Kicia Kocia jest kotem, maskotką, przyjaciółką z bajki. Przykuwa uwagę swoim jednoczesnym podobieństwem do małych odbiorców – i oddaleniem od nich, jest ciekawsza, bo mogłaby do swej egzystencji włączyć motywy bajkowo-dobranockowe. I mimo że tego nie zrobi, maluchy będą ją uwielbiać.
Trudno zresztą nie uwielbiać kogoś, kto wygląda jak Kicia Kocia. Anita Głowińska jest także ilustratorką tych książeczek: zaproponowała swoją bohaterkę namalowaną prosto, a mimo to urzekającą. Kicia Kocia ma okrągłą twarz i małe szpiczaste uszka, ogromne, okolone rzęsami oczy, słodki pyszczek i wąsiki. Gdyby była stworzona w programach graficznych, nie zasługiwałaby nawet na słowo wzmianki. Ale Kicia Kocia jest prawdziwa, to znaczy – prawdziwie namalowana. Nierówno czarne kontury postaci są czasem niby to przypadkowo przykrywane cienką warstwą farby, która wypełnia większe płaszczyzny. Na obrazka widać ruchy pędzla, ślady pozornie niestarannych czy niedopracowanych maźnięć. I te właśnie ilustracje w obliczu najczęstszych dziś, poprawianych komputerowo i do końca wygładzanych rysunków muszą zrobić wrażenie na najmłodszych odbiorcach, rozbudzać ich wyobraźnię i zachęcić do samodzielnego tworzenia – spodobają się też rodzicom: są bowiem naprawdę ładne. W dodatku Anita Głowińska potrafi bez żadnego problemu przedstawiać na twarzach bohaterów emocje – choć operuje głównie modyfikowaniem ogromnych oczu postaci. To robi wrażenie.
Kicia Kocia źle się czuje: boli ją głowa i brzuszek, a także nosek – mama decyduje więc, że trzeba pójść do przychodni. Tam przemiła pani doktor bada bohaterkę i przepisuje jej lekarstwa. Kicia Kocia wypoczywa w domu i dzielnie opiekuje się swoimi zabawkami, które także się rozchorowały. Już wkrótce będzie zdrowa.
Fabułka, jak zawsze w przypadku tego typu książeczek, nie jest skomplikowana: chodzi przecież tylko o to, żeby uspokoić małych odbiorców i pokazać im, że nie ma się co bać infekcji i wizyty u lekarza. Kicia Kocia służy tu jako dobry przykład: na sobie testuje wydarzenie i towarzyszące mu zjawiska. Książeczka może być zatem swoistą encyklopedią wiedzy dla kilkulatka – a przy tym jeszcze źródłem zabawy, bo kolorowe rysunki i widok małej bohaterki uszczęśliwią dzieci.
wtorek, 22 marca 2011
Krystyna Stawczyk: Czas zerwanych kotwic
Zysk i S-ka, Poznań 2011.
Inaczej o szczęściu
Niby Krystyna Stawczyk podąża szlakiem wytyczonym przez dziesiątki autorek literatury kobiecej, a jednak pozwala swojej ścieżce zarosnąć, prowadzi ją przez afrykańskie bezdroża i polskie góry, bawi się motywami i wplata do opowieści wariacje na tematy znane. Jednym słowem: chociaż z pozoru przypomina pozycje z półki dla pań, miejscami nawet pozwala odkryć ślady własnych czytelniczych fascynacji, do końca pozostaje lekko osobna.
Bohaterka „Czasu zerwanych kotwic”, Katarzyna, ma już czterdzieści lat. Niedawno, po rozwodzie, wróciła z Republiki Południowej Afryki i zamieszkała w podpoznańskich Wirach, a szczęścia w miłości zaczęła – bezskutecznie – szukać na portalach randkowych. Podczas pobytu w górach zauważyła pewnego interesującego mężczyznę, który, przy bliższym poznaniu, okazał się niewart uwagi (w odróżnieniu od jego nijakiego z pozoru kolegi – tu trochę autorka przestała panować nad pisarską materią, ów kolega od początku zdradza cechy idealnego faceta). Były mąż postanawia spróbować zejść się z Katarzyną, zaprasza ją na urlop do Afryki – tyle że kobieta na każdym kroku znajduje ślady obecności jego ostatniej partnerki, przyczyny rozbicia związku. Przed Katarzyną seria niełatwych wyborów, wzbogacona o trochę ciekawych wiadomości.
Krystyna Stawczyk do serca wzięła sobie porady o tym, że aby pisać, autor w wybranych przez siebie dziedzinach musi wiedzieć więcej niż odbiorca. W dwóch elementach autorka nie pozwala się czytelnikom zdystansować: w opisie afrykańskich realiów, wypraw i scen – oraz w opowiadaniu o minerałach. Wyprawy po ciekawe skałki kończą się zwykle bardzo fachowymi (co nie znaczy, że nudnymi) rozmowami, egzotykę Czarnego Lądu da się w lekturze wyczuć. Te specjalistyczne komentarze dość dobrze wtapiają się w książkę, nie psują lektury, za to czynią ją oryginalną. Zdarza się natomiast (może dwa razy w całej opowieści), że bohaterka przestaje panować nad wypowiedziami i wplata w zwykłe plotki przydługie traktaty na tematy obyczajowe, a jej rozmówczynie cierpliwie i bez uwag czekają na finał. Tego typu rozprawki bezpieczniej wbudowywać po prostu w narrację, nie rozbija się wówczas rytmu historii i jej wiarygodności.
Na początku Katarzyna wydaje się być mocno egzaltowana, zachowuje się chwilami jak niestabilna emocjonalnie nastolatka – ale autorka szybko odzyskuje nad nią panowanie i to, co w pierwszej chwili najbardziej rzucało się w oczy, przestaje razić: przegrywa w uwadze odbiorczyń z rozwijającą się dość żywo fabułą. Stawczyk proponuje powieść dla kobiet wolną od taniego sentymentu, lekko odchodzącą od typowych rozwiązań i kuszącą za sprawą indywidualizmu głównej bohaterki. Nie trzyma się kurczowo jednego tematu, pozwala na powiązanie ze sobą kilku niezależnych wątków (chociaż w pewnym momencie zapomina o synu Katarzyny) – i pisze tak, że powieść da się z przyjemnością czytać.
Zdarzyło się autorce nawet (szkoda, że dość późno, pod koniec tomu) budowanie sytuacji komicznych, nawiązujących trochę do scen z „pracowni” w pierwszych powieściach Joanny Chmielewskiej. Chciałabym w następnych utworach tej autorki zobaczyć jeszcze więcej tej lekkości, która umożliwia bohaterom przekomarzanie się i dowcipne puentowanie zabawnych sytuacji. Ma Krystyna Stawczyk potencjał, musi go teraz tylko wykorzystać.
Powieść rozrywkowa dla pań, nieco inna niż sztampowe publikacje. „Czas zerwanych kotwic” to książka, po którą można sięgnąć dla zabicia czasu bez obaw, że zamieni się w mdławe romansidło.
Inaczej o szczęściu
Niby Krystyna Stawczyk podąża szlakiem wytyczonym przez dziesiątki autorek literatury kobiecej, a jednak pozwala swojej ścieżce zarosnąć, prowadzi ją przez afrykańskie bezdroża i polskie góry, bawi się motywami i wplata do opowieści wariacje na tematy znane. Jednym słowem: chociaż z pozoru przypomina pozycje z półki dla pań, miejscami nawet pozwala odkryć ślady własnych czytelniczych fascynacji, do końca pozostaje lekko osobna.
Bohaterka „Czasu zerwanych kotwic”, Katarzyna, ma już czterdzieści lat. Niedawno, po rozwodzie, wróciła z Republiki Południowej Afryki i zamieszkała w podpoznańskich Wirach, a szczęścia w miłości zaczęła – bezskutecznie – szukać na portalach randkowych. Podczas pobytu w górach zauważyła pewnego interesującego mężczyznę, który, przy bliższym poznaniu, okazał się niewart uwagi (w odróżnieniu od jego nijakiego z pozoru kolegi – tu trochę autorka przestała panować nad pisarską materią, ów kolega od początku zdradza cechy idealnego faceta). Były mąż postanawia spróbować zejść się z Katarzyną, zaprasza ją na urlop do Afryki – tyle że kobieta na każdym kroku znajduje ślady obecności jego ostatniej partnerki, przyczyny rozbicia związku. Przed Katarzyną seria niełatwych wyborów, wzbogacona o trochę ciekawych wiadomości.
Krystyna Stawczyk do serca wzięła sobie porady o tym, że aby pisać, autor w wybranych przez siebie dziedzinach musi wiedzieć więcej niż odbiorca. W dwóch elementach autorka nie pozwala się czytelnikom zdystansować: w opisie afrykańskich realiów, wypraw i scen – oraz w opowiadaniu o minerałach. Wyprawy po ciekawe skałki kończą się zwykle bardzo fachowymi (co nie znaczy, że nudnymi) rozmowami, egzotykę Czarnego Lądu da się w lekturze wyczuć. Te specjalistyczne komentarze dość dobrze wtapiają się w książkę, nie psują lektury, za to czynią ją oryginalną. Zdarza się natomiast (może dwa razy w całej opowieści), że bohaterka przestaje panować nad wypowiedziami i wplata w zwykłe plotki przydługie traktaty na tematy obyczajowe, a jej rozmówczynie cierpliwie i bez uwag czekają na finał. Tego typu rozprawki bezpieczniej wbudowywać po prostu w narrację, nie rozbija się wówczas rytmu historii i jej wiarygodności.
Na początku Katarzyna wydaje się być mocno egzaltowana, zachowuje się chwilami jak niestabilna emocjonalnie nastolatka – ale autorka szybko odzyskuje nad nią panowanie i to, co w pierwszej chwili najbardziej rzucało się w oczy, przestaje razić: przegrywa w uwadze odbiorczyń z rozwijającą się dość żywo fabułą. Stawczyk proponuje powieść dla kobiet wolną od taniego sentymentu, lekko odchodzącą od typowych rozwiązań i kuszącą za sprawą indywidualizmu głównej bohaterki. Nie trzyma się kurczowo jednego tematu, pozwala na powiązanie ze sobą kilku niezależnych wątków (chociaż w pewnym momencie zapomina o synu Katarzyny) – i pisze tak, że powieść da się z przyjemnością czytać.
Zdarzyło się autorce nawet (szkoda, że dość późno, pod koniec tomu) budowanie sytuacji komicznych, nawiązujących trochę do scen z „pracowni” w pierwszych powieściach Joanny Chmielewskiej. Chciałabym w następnych utworach tej autorki zobaczyć jeszcze więcej tej lekkości, która umożliwia bohaterom przekomarzanie się i dowcipne puentowanie zabawnych sytuacji. Ma Krystyna Stawczyk potencjał, musi go teraz tylko wykorzystać.
Powieść rozrywkowa dla pań, nieco inna niż sztampowe publikacje. „Czas zerwanych kotwic” to książka, po którą można sięgnąć dla zabicia czasu bez obaw, że zamieni się w mdławe romansidło.
poniedziałek, 21 marca 2011
Katarzyna Pranić: Ela-Sanela
Stentor, Warszawa 2011.
Dwa światy
Pomysł fabularny na „Elę-Sanelę” Katarzyna Pranić miała dobry – oryginalny i nietypowy. Za to wykonanie może trochę miejscami rozczarowywać, chyba że ktoś lubi opowieści rozwijające się bardzo powoli i przenoszone z dialogu do narracji zanim cokolwiek w tym dialogu się rozwinie. Zdobywczyni nagrody w Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren popełnia całą masę debiutanckich błędów, a jednocześnie działa na czytelników hipnotyzująco przez niedookreślaną atmosferę tajemniczości i dość niechętne odkrywanie przeszłości i tożsamości postaci.
Ela naprawdę nazywa się Sanela Hasani – ale tego mali odbiorcy dowiedzą się dopiero na 97. stronie. Dziewczynka mieszka na wsi razem z babcią – i przez długi czas o jej pochodzeniu świadczyć może tylko nietypowa fryzurka – z kręconych (bohaterka twierdzi, że baranich) loków. Ela czuje się dość osamotniona, na szczęście zauważa w pobliżu domu kota, którego próbuje oswoić. Do tego odwiedza miejscową grupkę teatralnych zapaleńców, którzy przygotowują właśnie inscenizację „Małego Księcia”, ulubionej historii Eli. Mimo kilku lokalnych tajemnic, kryjących się w mrokach teatru i na strychu domu, opowieść przez długi czas toczy się dość sennie i raczej leniwie, spokojnie i usypiająco, jakby autorka potrzebowała miejsca na rozpisanie się. Dopiero potem zaczyna się prawdziwa akcja: Sanela dostaje list od swojej starszej siostry, o której istnieniu nie miała pojęcia. Dowiaduje się, jak potoczyły się losy części członków jej rodziny (chociaż o rodzicach nikt nie może niczego powiedzieć, dziewczynka nie traci nadziei, że żyją i że kiedyś ich spotka) i pilnie uczy się języków, by móc się porozumieć z odnalezionymi krewnymi. Sprawy teatru i kota, które zeszły na dalszy plan (a, uczciwiej mówiąc, na długo zniknęły z opowieści) także zyskują rozwiązanie. Autorka wplata tu jeszcze kilka mniej istotnych przygód, choć już do końca najważniejsza będzie nowa siostra.
Katarzyna Pranić otwiera dialogi bohaterów konwencjonalnymi pozdrowieniami i mało znaczącymi uwagami. W chwili, kiedy rozpocząć się powinna właściwa rozmowa, autorka przechodzi na tryb relacjonowania jej – jeśli lepiej czuje się w tej formie prowadzenia opowieści, mogłaby więc w ogóle nie inicjować dialogów. Daje się zauważyć nierównomierne rozplanowanie punktów kulminacyjnych, książka nie może się rozkręcić – a potem akcja galopuje zbyt szybko. To oczywiste błędy debiutantki, ale nie przekreślają one tomu „Ela-Sanela”, da się je wybaczyć dzięki oryginalnej tematyce.
Przez długi czas nie ma mowy o właściwych przyczynach wyobcowania Eli – ale nawet gdy wychodzi na jaw przeszłość dziewczynki, nie ma mowy o żadnych traumach czy lękach, bohaterka przyjmuje rzeczywistość spokojnie, jakby to, co ją spotkało, było najbardziej w świecie naturalne. W historii dla starszych odbiorców tego typu kreacje byłyby odbierane jako mało wiarygodne i płynące ze złego rozplanowania całości (autorka nie odnosi się do sfery psychiki postaci, bo zwyczajnie zabrakło jej na to czasu) – ale dla dzieci ta właśnie książka i taki obraz bohaterki będą w sam raz. Spokój Eli jest niezbędny, by nie straszyć niepotrzebnie młodych odbiorców i umożliwić im śledzenie akcji. Dla Saneli sprawy związane z różnymi wyznaniami i narodowościami, wojna, która rozdziela bliskich, to tematy naturalne, nad którymi nie ma sensu zbyt długo się rozwodzić. Przecież i tak ważniejsi są prawdziwi przyjaciele. Zaletą tomu będzie wplecenie do opowieści paru ogólnych motywów (ocenianie ludzi po pozorach, bezwarunkowa miłość rodziny) i bardzo prosty język, którym Pranić mówi o czasem skomplikowanych sprawach.
Dwa światy
Pomysł fabularny na „Elę-Sanelę” Katarzyna Pranić miała dobry – oryginalny i nietypowy. Za to wykonanie może trochę miejscami rozczarowywać, chyba że ktoś lubi opowieści rozwijające się bardzo powoli i przenoszone z dialogu do narracji zanim cokolwiek w tym dialogu się rozwinie. Zdobywczyni nagrody w Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren popełnia całą masę debiutanckich błędów, a jednocześnie działa na czytelników hipnotyzująco przez niedookreślaną atmosferę tajemniczości i dość niechętne odkrywanie przeszłości i tożsamości postaci.
Ela naprawdę nazywa się Sanela Hasani – ale tego mali odbiorcy dowiedzą się dopiero na 97. stronie. Dziewczynka mieszka na wsi razem z babcią – i przez długi czas o jej pochodzeniu świadczyć może tylko nietypowa fryzurka – z kręconych (bohaterka twierdzi, że baranich) loków. Ela czuje się dość osamotniona, na szczęście zauważa w pobliżu domu kota, którego próbuje oswoić. Do tego odwiedza miejscową grupkę teatralnych zapaleńców, którzy przygotowują właśnie inscenizację „Małego Księcia”, ulubionej historii Eli. Mimo kilku lokalnych tajemnic, kryjących się w mrokach teatru i na strychu domu, opowieść przez długi czas toczy się dość sennie i raczej leniwie, spokojnie i usypiająco, jakby autorka potrzebowała miejsca na rozpisanie się. Dopiero potem zaczyna się prawdziwa akcja: Sanela dostaje list od swojej starszej siostry, o której istnieniu nie miała pojęcia. Dowiaduje się, jak potoczyły się losy części członków jej rodziny (chociaż o rodzicach nikt nie może niczego powiedzieć, dziewczynka nie traci nadziei, że żyją i że kiedyś ich spotka) i pilnie uczy się języków, by móc się porozumieć z odnalezionymi krewnymi. Sprawy teatru i kota, które zeszły na dalszy plan (a, uczciwiej mówiąc, na długo zniknęły z opowieści) także zyskują rozwiązanie. Autorka wplata tu jeszcze kilka mniej istotnych przygód, choć już do końca najważniejsza będzie nowa siostra.
Katarzyna Pranić otwiera dialogi bohaterów konwencjonalnymi pozdrowieniami i mało znaczącymi uwagami. W chwili, kiedy rozpocząć się powinna właściwa rozmowa, autorka przechodzi na tryb relacjonowania jej – jeśli lepiej czuje się w tej formie prowadzenia opowieści, mogłaby więc w ogóle nie inicjować dialogów. Daje się zauważyć nierównomierne rozplanowanie punktów kulminacyjnych, książka nie może się rozkręcić – a potem akcja galopuje zbyt szybko. To oczywiste błędy debiutantki, ale nie przekreślają one tomu „Ela-Sanela”, da się je wybaczyć dzięki oryginalnej tematyce.
Przez długi czas nie ma mowy o właściwych przyczynach wyobcowania Eli – ale nawet gdy wychodzi na jaw przeszłość dziewczynki, nie ma mowy o żadnych traumach czy lękach, bohaterka przyjmuje rzeczywistość spokojnie, jakby to, co ją spotkało, było najbardziej w świecie naturalne. W historii dla starszych odbiorców tego typu kreacje byłyby odbierane jako mało wiarygodne i płynące ze złego rozplanowania całości (autorka nie odnosi się do sfery psychiki postaci, bo zwyczajnie zabrakło jej na to czasu) – ale dla dzieci ta właśnie książka i taki obraz bohaterki będą w sam raz. Spokój Eli jest niezbędny, by nie straszyć niepotrzebnie młodych odbiorców i umożliwić im śledzenie akcji. Dla Saneli sprawy związane z różnymi wyznaniami i narodowościami, wojna, która rozdziela bliskich, to tematy naturalne, nad którymi nie ma sensu zbyt długo się rozwodzić. Przecież i tak ważniejsi są prawdziwi przyjaciele. Zaletą tomu będzie wplecenie do opowieści paru ogólnych motywów (ocenianie ludzi po pozorach, bezwarunkowa miłość rodziny) i bardzo prosty język, którym Pranić mówi o czasem skomplikowanych sprawach.
niedziela, 20 marca 2011
Joe McNally: Z pamiętnika lampy błyskowej. Wielka siła małych fleszy
Galaktyka, Łódź 2009.
Błysk pomysłu
Pogrążony w niebieskim półmroku gabinet ginekologiczny. Lekarz i położne pochylają się nad leżącą na stole kobietą, widoczną w kadrze od pasa w dół. Tyle że zamiast dziecka zza prześcieradła wyłania się… lampa błyskowa, która oświetla twarze zaskoczonego personelu medycznego. Tytuł mikrorozdziału – „jak urodzić lampę błyskową?”. To zdjęcie mogłoby stać się reklamą publikacji „Z pamiętnika lampy błyskowej” – Joe McNally ujawnia w nim bowiem nie tylko pomysłowość w komponowaniu kolejnych kadrów, zdradza też tajniki pracy ze światłem kolorowym, a w całym tomie koncentruje się na budowaniu atmosfery za sprawą małych źródeł światła. Pokazuje przeróżne sztuczki – jak przedłużyć trwającą dziesięć minut złotą godzinę i jak wykorzystać światło wpadające przez okno, jak niewielkim kosztem oświetlić wielkie przestrzenie, oświetlać różne plany, muskać światłem prezentowane na zdjęciach postacie i sugerować sceny z horrorów. Uczy, jak korzystać z cieni i radzić sobie z temperaturą barwową różnych rodzajów źródeł światła.
Joe McNally buduje pamiętnik z fotografii. Przedstawia na kolejnych zdjęciach swoje doświadczenia i wyzwania, od fotografowania przyjaciół i cierpliwych modeli po sytuacje rzadko spotykane – start wahadłowca czy operację mózgu kilkulatki. Opowiada o pracy wśród dzikich zwierząt w zoo – i o niebanalnych ujęciach zwyczajnego biura. Komponuje sceny rodem z filmów noir i uwiecznia sedno prawdziwej przyjaźni, powraca do fotografowania dużych grup ludzi, buduje studiu fotograficzne na podwórku, oświetla krzaczek nad kanionem i proponuje metamorfozy niegrzecznej damy. Bawi się przy tym znakomicie – tak samo znakomicie, jak bawić się będą jego odbiorcy. Ci zachwycą się tomem „Z pamiętnika lampy błyskowej” z dwóch powodów. Po pierwsze ze względu na zdjęcia, które wprowadzą ich w świat wolny od rutyny i nudy, opowiadające samodzielne historie i czerpiące z różnych stylów. Po drugie – dzięki specyficznemu sposobowi prowadzenia narracji: Joe McNally zamienia zwyczajną relację o robieniu zdjęć oraz o zwykłej pracy fotografa w pasjonującą gawędziarską przygodę. Zamienia się w rozgadanego komika, który wprowadza do książki niewymuszone żarty, niespodziewane i dodatkowe mrugnięcia okiem do czytelników. Wiele razy McNally rozśmieszy odbiorców niejako przy okazji opowiadania o sprzęcie. Autor rozpoczyna książkę długim wprowadzeniem w świat lamp błyskowych – ale kiedy już przechodzi do omawiania konkretnych przykładów, przyjemność z lektury czerpać będą mogli także kompletni laicy.
Od tego tomu trudno się oderwać: obok kreatywnych rozwiązań (szczególnie podoba mi się wykorzystanie cieni) pojawiają się, niby mimochodem, prezentacje błędów popełnianych dość często przez amatorów – tyle że McNally nie wytyka pomyłek – on jedynie pokazuje lepsze i gorsze sposoby oświetlania różnych planów – lektura przyniesie zatem sporo korzyści. Warto wspomnieć o budującym nastrój kolorze – temacie zwykle w oświetleniowych poradnikach fotograficznych pomijanym. Chociaż McNally nie zdradza zapędów do porządkowania zagadnień związanych ze światłem, szkoda, że nie poświęcił barwnym filtrom jeszcze więcej miejsca – zwłaszcza że w kilku przypadkach, które opisał, uzyskał olśniewające efekty.
Rzeczowa i konkretna książka w połączeniu z estradowymi niemal wygłupami komika – „Z pamiętnika lampy błyskowej” przyniesie sporo radości, wiedzy na temat fotografowania i… pomysłowych kompozycji, które można modyfikować i wykorzystywać we własnej pracy. To album, na który trzeba zwrócić uwagę.
Błysk pomysłu
Pogrążony w niebieskim półmroku gabinet ginekologiczny. Lekarz i położne pochylają się nad leżącą na stole kobietą, widoczną w kadrze od pasa w dół. Tyle że zamiast dziecka zza prześcieradła wyłania się… lampa błyskowa, która oświetla twarze zaskoczonego personelu medycznego. Tytuł mikrorozdziału – „jak urodzić lampę błyskową?”. To zdjęcie mogłoby stać się reklamą publikacji „Z pamiętnika lampy błyskowej” – Joe McNally ujawnia w nim bowiem nie tylko pomysłowość w komponowaniu kolejnych kadrów, zdradza też tajniki pracy ze światłem kolorowym, a w całym tomie koncentruje się na budowaniu atmosfery za sprawą małych źródeł światła. Pokazuje przeróżne sztuczki – jak przedłużyć trwającą dziesięć minut złotą godzinę i jak wykorzystać światło wpadające przez okno, jak niewielkim kosztem oświetlić wielkie przestrzenie, oświetlać różne plany, muskać światłem prezentowane na zdjęciach postacie i sugerować sceny z horrorów. Uczy, jak korzystać z cieni i radzić sobie z temperaturą barwową różnych rodzajów źródeł światła.
Joe McNally buduje pamiętnik z fotografii. Przedstawia na kolejnych zdjęciach swoje doświadczenia i wyzwania, od fotografowania przyjaciół i cierpliwych modeli po sytuacje rzadko spotykane – start wahadłowca czy operację mózgu kilkulatki. Opowiada o pracy wśród dzikich zwierząt w zoo – i o niebanalnych ujęciach zwyczajnego biura. Komponuje sceny rodem z filmów noir i uwiecznia sedno prawdziwej przyjaźni, powraca do fotografowania dużych grup ludzi, buduje studiu fotograficzne na podwórku, oświetla krzaczek nad kanionem i proponuje metamorfozy niegrzecznej damy. Bawi się przy tym znakomicie – tak samo znakomicie, jak bawić się będą jego odbiorcy. Ci zachwycą się tomem „Z pamiętnika lampy błyskowej” z dwóch powodów. Po pierwsze ze względu na zdjęcia, które wprowadzą ich w świat wolny od rutyny i nudy, opowiadające samodzielne historie i czerpiące z różnych stylów. Po drugie – dzięki specyficznemu sposobowi prowadzenia narracji: Joe McNally zamienia zwyczajną relację o robieniu zdjęć oraz o zwykłej pracy fotografa w pasjonującą gawędziarską przygodę. Zamienia się w rozgadanego komika, który wprowadza do książki niewymuszone żarty, niespodziewane i dodatkowe mrugnięcia okiem do czytelników. Wiele razy McNally rozśmieszy odbiorców niejako przy okazji opowiadania o sprzęcie. Autor rozpoczyna książkę długim wprowadzeniem w świat lamp błyskowych – ale kiedy już przechodzi do omawiania konkretnych przykładów, przyjemność z lektury czerpać będą mogli także kompletni laicy.
Od tego tomu trudno się oderwać: obok kreatywnych rozwiązań (szczególnie podoba mi się wykorzystanie cieni) pojawiają się, niby mimochodem, prezentacje błędów popełnianych dość często przez amatorów – tyle że McNally nie wytyka pomyłek – on jedynie pokazuje lepsze i gorsze sposoby oświetlania różnych planów – lektura przyniesie zatem sporo korzyści. Warto wspomnieć o budującym nastrój kolorze – temacie zwykle w oświetleniowych poradnikach fotograficznych pomijanym. Chociaż McNally nie zdradza zapędów do porządkowania zagadnień związanych ze światłem, szkoda, że nie poświęcił barwnym filtrom jeszcze więcej miejsca – zwłaszcza że w kilku przypadkach, które opisał, uzyskał olśniewające efekty.
Rzeczowa i konkretna książka w połączeniu z estradowymi niemal wygłupami komika – „Z pamiętnika lampy błyskowej” przyniesie sporo radości, wiedzy na temat fotografowania i… pomysłowych kompozycji, które można modyfikować i wykorzystywać we własnej pracy. To album, na który trzeba zwrócić uwagę.
sobota, 19 marca 2011
Dia Reeves: Krwawy fiolet
Nasza Księgarnia, Warszawa 2011.
Mrok i piękno
Moda na opowieści o wampirach ewoluuje i zaczyna wpływać na literaturę rozrywkową już nie tylko jako źródło zapożyczeń schematów, a przez zachęcanie do coraz odważniejszych fabuł. Paranormal romance rozwija się, czego dowodem może być „Krwawy fiolet”, powieść niezwykła i niesamowita. Ale kiedy bohaterka nie w pełni zdrowa psychicznie trafi do miasta, którym rządzą groźne zjawy – nie ma mowy o przewidywalnej i nudnej historii.
Już od pierwszej strony czytelnicy zostaną wprowadzeni w lekko mroczną atmosferę: nastolatka Hanna przybywa z Finlandii do Portero – malutkiej mieściny, w której powinna żyć i mieszkać spokojnie – o ile przekona do tego pomysłu swoją matkę. Tyle że Hanna nie jest zwykłą dziewczyną. W myślach rozmawia ze zmarłym niedawno ojcem, ma zdiagnozowaną chorobę afektywną dwubiegunową (chociaż jej zachowania wskazywałyby raczej na schizofrenię) i właśnie uciekła od ciotki, którą prawie zabiła, masakrując jej głowę wałkiem. U matki chce znaleźć schronienie i namiastkę normalności. Ale w Portero nic nie jest normalne. Bohaterka ze zdumieniem odkrywa, że świat, który dotąd istniał w jej umyśle, w Portero zyskuje uzewnętrzniony wymiar. W szkole grasują zjawy (przed którymi chronią jedynie szyby, pod warunkiem, że się ich nie dotyka), a pogromcy duchów konkurują z pewnym nastolatkiem, który sięga po nowoczesne metody walki ze zjawami. Dla opętanych nie ma ratunku: nosiciela demona trzeba pozbawić życia. Powoli staje się jasne, dlaczego matka Hanny próbuje nakłonić dziewczynę do wyjazdu różnymi środkami. Ta za wszelką cenę stara się udowodnić, że poradzi sobie w nowym miejscu. I walczy nie tylko z demonami, ale też z własną rodzicielką, która celowo zachowuje się niemiło, jest oschła i surowa. W „Krwawym fiolecie” starcia dokonują się na granicy dwóch światów – a również między ludźmi, to powieść pełna emocji i akcji rodem z horrorów – tyle że nie zawsze przeraża, ma bowiem w sobie magnetyczną siłę sprawnej narracji i lekko optymistyczny ton. Ponadto nie bazuje na stereotypach czy zapożyczeniach z literatury popularnej i tradycji – Dia Reeves proponuje świat osobny, stworzony od zera i wolny od wygodnych schematów, dzięki czemu niejeden raz zaskoczy czytelników.
W „Krwawym fiolecie” przenikają się dwie płaszczyzny: sfera akcji, momenty starć między ludźmi i demonami, krwawe walki i elementy budzące przerażenie ze względu na kierunki rozwoju fabuły – oraz sfera emocji, w której Reeves porusza kwestie bardziej uniwersalne, ale i wstrząsające. Pojawi się tu między innymi obraz miłości matki i córki, zauroczenie nastolatki odważnym kolegą, tematy związane ze strachem i chorobą, a nawet śmiercią. Wszystko to zostało wtopione w historię fantastyczną, jest więc zarazem naturalne i niezwykłe, budzi ciekawość i nie pozwala na stosowanie łatwych rozwiązań. Do końca nie wiadomo, jaki będzie finał bogatych wątków, a mroczne intrygi podsycać jeszcze mają ciekawość odbiorców.
Dia Reeves nie stroni od scen drastycznych, na kartach tej książki dość często leje się krew, a śmierć czai się na każdym niemal kroku. Bohaterka czasem próbuje się targnąć na własne życie – chociaż czuwają nad nią dziwne łabędzie i duch ojca. Ukochany Hanny zabija potwory, a także niewinnych opętanych. Co będzie jednak, kiedy do grona opętanych dołączy matka Hanny? Autorka nie tabuizuje też tematu seksu – i matka, i córka nie mają żadnych zahamowań w sypianiu z przypadkowymi partnerami – ale w końcu „Krwawy fiolet” nie jest lekturą, mającą pełnić funkcje wychowawcze.
Dobry język i pomysłowość w kształtowaniu świata to czynniki, które sprawią, że do książki zajrzeć będą mogli także czytelnicy niegustujący w tego typu literaturze. Do „Krwawego fioletu” przekonać się warto – choćby po to, żeby sprawdzić, jak wielkie możliwości kryje jeszcze paranormal romance.
Mrok i piękno
Moda na opowieści o wampirach ewoluuje i zaczyna wpływać na literaturę rozrywkową już nie tylko jako źródło zapożyczeń schematów, a przez zachęcanie do coraz odważniejszych fabuł. Paranormal romance rozwija się, czego dowodem może być „Krwawy fiolet”, powieść niezwykła i niesamowita. Ale kiedy bohaterka nie w pełni zdrowa psychicznie trafi do miasta, którym rządzą groźne zjawy – nie ma mowy o przewidywalnej i nudnej historii.
Już od pierwszej strony czytelnicy zostaną wprowadzeni w lekko mroczną atmosferę: nastolatka Hanna przybywa z Finlandii do Portero – malutkiej mieściny, w której powinna żyć i mieszkać spokojnie – o ile przekona do tego pomysłu swoją matkę. Tyle że Hanna nie jest zwykłą dziewczyną. W myślach rozmawia ze zmarłym niedawno ojcem, ma zdiagnozowaną chorobę afektywną dwubiegunową (chociaż jej zachowania wskazywałyby raczej na schizofrenię) i właśnie uciekła od ciotki, którą prawie zabiła, masakrując jej głowę wałkiem. U matki chce znaleźć schronienie i namiastkę normalności. Ale w Portero nic nie jest normalne. Bohaterka ze zdumieniem odkrywa, że świat, który dotąd istniał w jej umyśle, w Portero zyskuje uzewnętrzniony wymiar. W szkole grasują zjawy (przed którymi chronią jedynie szyby, pod warunkiem, że się ich nie dotyka), a pogromcy duchów konkurują z pewnym nastolatkiem, który sięga po nowoczesne metody walki ze zjawami. Dla opętanych nie ma ratunku: nosiciela demona trzeba pozbawić życia. Powoli staje się jasne, dlaczego matka Hanny próbuje nakłonić dziewczynę do wyjazdu różnymi środkami. Ta za wszelką cenę stara się udowodnić, że poradzi sobie w nowym miejscu. I walczy nie tylko z demonami, ale też z własną rodzicielką, która celowo zachowuje się niemiło, jest oschła i surowa. W „Krwawym fiolecie” starcia dokonują się na granicy dwóch światów – a również między ludźmi, to powieść pełna emocji i akcji rodem z horrorów – tyle że nie zawsze przeraża, ma bowiem w sobie magnetyczną siłę sprawnej narracji i lekko optymistyczny ton. Ponadto nie bazuje na stereotypach czy zapożyczeniach z literatury popularnej i tradycji – Dia Reeves proponuje świat osobny, stworzony od zera i wolny od wygodnych schematów, dzięki czemu niejeden raz zaskoczy czytelników.
W „Krwawym fiolecie” przenikają się dwie płaszczyzny: sfera akcji, momenty starć między ludźmi i demonami, krwawe walki i elementy budzące przerażenie ze względu na kierunki rozwoju fabuły – oraz sfera emocji, w której Reeves porusza kwestie bardziej uniwersalne, ale i wstrząsające. Pojawi się tu między innymi obraz miłości matki i córki, zauroczenie nastolatki odważnym kolegą, tematy związane ze strachem i chorobą, a nawet śmiercią. Wszystko to zostało wtopione w historię fantastyczną, jest więc zarazem naturalne i niezwykłe, budzi ciekawość i nie pozwala na stosowanie łatwych rozwiązań. Do końca nie wiadomo, jaki będzie finał bogatych wątków, a mroczne intrygi podsycać jeszcze mają ciekawość odbiorców.
Dia Reeves nie stroni od scen drastycznych, na kartach tej książki dość często leje się krew, a śmierć czai się na każdym niemal kroku. Bohaterka czasem próbuje się targnąć na własne życie – chociaż czuwają nad nią dziwne łabędzie i duch ojca. Ukochany Hanny zabija potwory, a także niewinnych opętanych. Co będzie jednak, kiedy do grona opętanych dołączy matka Hanny? Autorka nie tabuizuje też tematu seksu – i matka, i córka nie mają żadnych zahamowań w sypianiu z przypadkowymi partnerami – ale w końcu „Krwawy fiolet” nie jest lekturą, mającą pełnić funkcje wychowawcze.
Dobry język i pomysłowość w kształtowaniu świata to czynniki, które sprawią, że do książki zajrzeć będą mogli także czytelnicy niegustujący w tego typu literaturze. Do „Krwawego fioletu” przekonać się warto – choćby po to, żeby sprawdzić, jak wielkie możliwości kryje jeszcze paranormal romance.
piątek, 18 marca 2011
Katarzyna Ryrych: Wyspa mojej siostry
Stentor, Warszawa 2011.
Inność oswajana
Przepis na wygraną w Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren wydaje się być dość prosty. W drugiej edycji dołączyła do niego jeszcze oryginalna narracja z lekko naiwnym punktem widzenia bohaterki, która dojrzewa na oczach czytelników. Katarzyna Ryrych, laureatka drugiej edycji konkursu, wykorzystała prostotę i zmiany perspektywy do ukazania tematów trudnych, skomplikowanych nawet dla wielu dorosłych – troski i spostrzeżenia przełożyła zgrabnie na język dzieci, wprowadzając baśniową lekko i pełną tajemniczości atmosferę. „Wyspa mojej siostry” to krótka, ale poruszająca historia z bardzo przyspieszonym czasem akcji.
Marysia-Mysia wychowywana jest tylko przez ojca, jej mama nie żyje. Dziewczynka ma jeszcze starszą siostrę, nazywaną Pippi. Pippi ma zespół Downa i przez Mysię nazywana jest siostrą starszo-młodszą. Bo chociaż nie potrafi wyjść ze świata niebieskich przedmiotów, wyraźnie mówić i wykorzystywać wieloznaczności słów, Pippi obdarzona jest niezwykłą pamięcią: błyskawicznie uczy się wierszyków i w wewnętrznym „komputerze” zapisuje przepisy kulinarne z oglądanych telewizyjnych programów. Ale Pippi żyje jakby na wyspie, do której większość ludzi nie ma wstępu. Dogaduje się z nią tylko jedna przyjaciółka Mysi. Z czasem przyzwyczajenia Pippi zaczynają młodszej siostrze doskwierać – Pippi nie toleruje zmian i nie rozumie zachowań Mysi, kiedy ta zakochuje się z wzajemnością… Mysia odkrywa, z iloma wyrzeczeniami wiąże się wychowywanie niepełnosprawnego dziecka i powoli – w miarę jak staje się dorosła – zaczyna o trudnych sprawach rozmawiać ze swoim tatą.
Ale w tomie nie pada określenie „niepełnosprawność”. Dla Mysi Pippi jest po prostu inna – a to określenie nie ma pejoratywnego zabarwienia. Dziewczynka nie rozumie wielu postaw siostry – i próbuje je sobie przetłumaczyć na dziecięco-naiwny, choć wcale nie infantylny, sposób. Dzięki temu choroba Pippi zyskuje nowy wymiar: przestaje być ciężarem czy przekleństwem, staje się za to źródłem tajemnic i ciekawostek. Obcy ludzie odsuwają się od Pippi głównie ze strachu, płynącego z niewiedzy. Dziewczyna przy całej swej dobroduszności i łagodności jest niezwykle silna, łatwo więc może skrzywdzić kogoś w obronie ukochanej siostry. A dla Pippi nie ma odpowiedniej szkoły ani wykazu tłumaczeń jej pomysłów. Temu wszystkiemu dziwi się dorastająca Mysia.
Katarzyna Ryrych koncentruje się na świecie Mysi, świecie, do którego dostęp ma niewielu ludzi. I bohaterów w tym tomie jest zaledwie kilku, to historia w dużym uproszczeniu – jakiego wymaga prawdziwa baśń. Tyle że autorka nie tworzy baśni, a jedynie baśniowym językiem opisuje niewesołą w większej części rzeczywistość. Historii o tym, że ludzie boją się dzieci i dorosłych z zespołem Downa, nadała Katarzyna Ryrych nowy wymiar. „Wyspa mojej siostry” to książka o zagadnieniach, które w literaturze wciąż jeszcze reprezentowane są rzadko i zwykle dość jednostronnie: tu schematy zostały wykorzystane jako tworzywo i punkt wyjścia dla niezwykłej opowieści.
Trudno jest pisać dla dzieci o chorobach czy sprawach związanych z odmiennością – większość autorów stawia w takich wypadkach na moralizowanie i próby tłumaczenia różnych zjawisk jak najbardziej racjonalnie. Katarzyna Ryrych racjonalizm odrzuca – i bardzo słusznie. Może dzięki temu umożliwi małym odbiorcom inne spojrzenie na żyjących obok ludzi. Oczywiście pojawi się tu kilka kwestii niełatwych do przełożenia na pojmowane rozumowo realia – ale odbiorców dużo bardziej przekonają metafory Ryrych niż banalizowane wyjaśnienia. Poetyckość tej opowieści jest jej atutem – równie wielkim jak tematyka.
„Wyspa mojej siostry” to książka krótka, zbudowana z niewielkich rozdziałów, ale pełna emocji i scen przeniesionych z życia w liryczną i ciepłą krainę prywatną. Co ciekawe – nadaje się nie tylko dla dzieci, lektura przyda się także dorosłym – i nie pozostawi ich obojętnymi. Inność przestanie – przynajmniej choć trochę – straszyć.
Inność oswajana
Przepis na wygraną w Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren wydaje się być dość prosty. W drugiej edycji dołączyła do niego jeszcze oryginalna narracja z lekko naiwnym punktem widzenia bohaterki, która dojrzewa na oczach czytelników. Katarzyna Ryrych, laureatka drugiej edycji konkursu, wykorzystała prostotę i zmiany perspektywy do ukazania tematów trudnych, skomplikowanych nawet dla wielu dorosłych – troski i spostrzeżenia przełożyła zgrabnie na język dzieci, wprowadzając baśniową lekko i pełną tajemniczości atmosferę. „Wyspa mojej siostry” to krótka, ale poruszająca historia z bardzo przyspieszonym czasem akcji.
Marysia-Mysia wychowywana jest tylko przez ojca, jej mama nie żyje. Dziewczynka ma jeszcze starszą siostrę, nazywaną Pippi. Pippi ma zespół Downa i przez Mysię nazywana jest siostrą starszo-młodszą. Bo chociaż nie potrafi wyjść ze świata niebieskich przedmiotów, wyraźnie mówić i wykorzystywać wieloznaczności słów, Pippi obdarzona jest niezwykłą pamięcią: błyskawicznie uczy się wierszyków i w wewnętrznym „komputerze” zapisuje przepisy kulinarne z oglądanych telewizyjnych programów. Ale Pippi żyje jakby na wyspie, do której większość ludzi nie ma wstępu. Dogaduje się z nią tylko jedna przyjaciółka Mysi. Z czasem przyzwyczajenia Pippi zaczynają młodszej siostrze doskwierać – Pippi nie toleruje zmian i nie rozumie zachowań Mysi, kiedy ta zakochuje się z wzajemnością… Mysia odkrywa, z iloma wyrzeczeniami wiąże się wychowywanie niepełnosprawnego dziecka i powoli – w miarę jak staje się dorosła – zaczyna o trudnych sprawach rozmawiać ze swoim tatą.
Ale w tomie nie pada określenie „niepełnosprawność”. Dla Mysi Pippi jest po prostu inna – a to określenie nie ma pejoratywnego zabarwienia. Dziewczynka nie rozumie wielu postaw siostry – i próbuje je sobie przetłumaczyć na dziecięco-naiwny, choć wcale nie infantylny, sposób. Dzięki temu choroba Pippi zyskuje nowy wymiar: przestaje być ciężarem czy przekleństwem, staje się za to źródłem tajemnic i ciekawostek. Obcy ludzie odsuwają się od Pippi głównie ze strachu, płynącego z niewiedzy. Dziewczyna przy całej swej dobroduszności i łagodności jest niezwykle silna, łatwo więc może skrzywdzić kogoś w obronie ukochanej siostry. A dla Pippi nie ma odpowiedniej szkoły ani wykazu tłumaczeń jej pomysłów. Temu wszystkiemu dziwi się dorastająca Mysia.
Katarzyna Ryrych koncentruje się na świecie Mysi, świecie, do którego dostęp ma niewielu ludzi. I bohaterów w tym tomie jest zaledwie kilku, to historia w dużym uproszczeniu – jakiego wymaga prawdziwa baśń. Tyle że autorka nie tworzy baśni, a jedynie baśniowym językiem opisuje niewesołą w większej części rzeczywistość. Historii o tym, że ludzie boją się dzieci i dorosłych z zespołem Downa, nadała Katarzyna Ryrych nowy wymiar. „Wyspa mojej siostry” to książka o zagadnieniach, które w literaturze wciąż jeszcze reprezentowane są rzadko i zwykle dość jednostronnie: tu schematy zostały wykorzystane jako tworzywo i punkt wyjścia dla niezwykłej opowieści.
Trudno jest pisać dla dzieci o chorobach czy sprawach związanych z odmiennością – większość autorów stawia w takich wypadkach na moralizowanie i próby tłumaczenia różnych zjawisk jak najbardziej racjonalnie. Katarzyna Ryrych racjonalizm odrzuca – i bardzo słusznie. Może dzięki temu umożliwi małym odbiorcom inne spojrzenie na żyjących obok ludzi. Oczywiście pojawi się tu kilka kwestii niełatwych do przełożenia na pojmowane rozumowo realia – ale odbiorców dużo bardziej przekonają metafory Ryrych niż banalizowane wyjaśnienia. Poetyckość tej opowieści jest jej atutem – równie wielkim jak tematyka.
„Wyspa mojej siostry” to książka krótka, zbudowana z niewielkich rozdziałów, ale pełna emocji i scen przeniesionych z życia w liryczną i ciepłą krainę prywatną. Co ciekawe – nadaje się nie tylko dla dzieci, lektura przyda się także dorosłym – i nie pozostawi ich obojętnymi. Inność przestanie – przynajmniej choć trochę – straszyć.
czwartek, 17 marca 2011
Susane Colasanti: Gdy nadejdzie czas
Nasza Księgarnia, Warszawa 2011.
Smak pierwszej miłości
Przeważnie historie o kiełkującej pierwszej miłości autorzy książek dla nastolatków przedstawiają z perspektywy jednej osoby, w ostateczności uzupełniając subiektywną relację o fragmentaryczne, wpisane w dialogi, opinie drugiej strony. Susane Colasanti odchodzi od tego sposobu prezentowania zdarzeń i emocji i proponuje młodym odbiorcom dwie równoległe perspektywy. W tym celu przeplata wyznania diariuszowe bohaterki i bohatera opowieści – relacje różniące się od siebie sposobem prowadzenia narracji, oceną wydarzeń a nawet ładunkiem uczuć. Jednym słowem chce autorka zasugerować różnice w damsko-męskim spojrzeniu na świat.
Sara – uczennica klasy maturalnej – marzy o prawdziwej, wielkiej miłości i z chęcią daje się uwieść szkolnemu przystojniakowi (któremu, jak to zwykle w takich opowiastkach bywa, zależy na zaliczeniu kolejnej naiwnej panienki). Dziewczyna ma nadzieję na idealny związek – i chłopaka, który ją doceni. Nie wie, że sama stała się obiektem wzniosłych uczuć: podoba się Tobeyowi, znanemu wszystkim z lekceważącego stosunku do szkolnych obowiązków i z zamiłowania do muzyki. Kujonce nie może przypaść do gustu leser, który nie chce kontynuować nauki – ale Tobey walczy o dziewczynę i powoli podbija jej serce.
Opowieść prowadzona z dwóch punktów widzenia pozwoli autorce skupić się bardziej na emocjonalnych doznaniach i przemyśleniach bohaterów niż na wydarzeniach. Do akcji dochodzą zatem kolejne interpretacje tego, co rozgrywa się między Sarą i Tobeyem. Niezależne od siebie komentarze będą szczególnie przydatne dla czytelniczek, do których ta książka jest kierowana. To nie przypadek, że Sara i Tobey zachowują się dość typowo: chodzi o to, by ich postawy – najczęściej spotykane u nastolatków – przetłumaczyć na język młodych ludzi. Susane Colasanti bardzo chętnie posługuje się obyczajowymi kalkami, tematami stale obecnymi w twórczości dla młodzieży – właśnie dlatego, że może naświetlić je inaczej – i pomóc odbiorcom.
Dominują w historii tematy obecne i w kolorowych magazynach dla nastolatków, a na pierwszy plan wybija się seks – i plany na przyszłość. Sara zazdrosna jest o byłe partnerki Tobeya, ten ze względu na ukochaną stara się nie nalegać na jak najszybszy pierwszy raz – wie, że przy takiej taktyce jego poprzednik szybko poniósł klęskę. Dziewczyna próbuje za to przekonać ukochanego o sensowności podjęcia studiów i zdobycia zawodu. Oboje uczą się wypracowywania kompromisów i unikania kłótni o drobiazgi – chociaż nie zawsze jest to łatwe.
Colasanti umiejętnie prowadzi dwie odrębne opowieści i pokazuje różnice w postrzeganiu rzeczywistości przez bohaterów. Sara i Tobey odkrywają, że wiele ich łączy – a jednocześnie nie przypuszczają nawet, jak dużo skrywanych sekretów dzieli. W tym tomie nie ma miejsca na eksperymenty i oryginalną fabułę, liczy się tylko to, co znane i doświadczane przez tysiące nastolatków na całym świecie. I dlatego w historii tej wielu czytelników znajdzie coś dla siebie. W idealizowanym i wspaniałym uczuciu znalazło się także miejsce dla zwyczajnych scenek, wymownych i nasyconych nadzieją na szczęście. Autorka odtworzyła tu jedną fabułę, rozdzieloną na dwa głosy – co nadaje tomowi rysu oryginalności.
Ładnie zaprezentowana pierwsza prawdziwa miłość składa się w ujęciu Colasanti z całego szeregu małych, nieistotnych w szerszej perspektywie wydarzeń, dla młodych ludzi – wydarzeń stanowiących centrum wszechświata. Ta powieść spodoba się każdemu (raczej – każdej), kto szuka romantycznej książki z happy endem.
Smak pierwszej miłości
Przeważnie historie o kiełkującej pierwszej miłości autorzy książek dla nastolatków przedstawiają z perspektywy jednej osoby, w ostateczności uzupełniając subiektywną relację o fragmentaryczne, wpisane w dialogi, opinie drugiej strony. Susane Colasanti odchodzi od tego sposobu prezentowania zdarzeń i emocji i proponuje młodym odbiorcom dwie równoległe perspektywy. W tym celu przeplata wyznania diariuszowe bohaterki i bohatera opowieści – relacje różniące się od siebie sposobem prowadzenia narracji, oceną wydarzeń a nawet ładunkiem uczuć. Jednym słowem chce autorka zasugerować różnice w damsko-męskim spojrzeniu na świat.
Sara – uczennica klasy maturalnej – marzy o prawdziwej, wielkiej miłości i z chęcią daje się uwieść szkolnemu przystojniakowi (któremu, jak to zwykle w takich opowiastkach bywa, zależy na zaliczeniu kolejnej naiwnej panienki). Dziewczyna ma nadzieję na idealny związek – i chłopaka, który ją doceni. Nie wie, że sama stała się obiektem wzniosłych uczuć: podoba się Tobeyowi, znanemu wszystkim z lekceważącego stosunku do szkolnych obowiązków i z zamiłowania do muzyki. Kujonce nie może przypaść do gustu leser, który nie chce kontynuować nauki – ale Tobey walczy o dziewczynę i powoli podbija jej serce.
Opowieść prowadzona z dwóch punktów widzenia pozwoli autorce skupić się bardziej na emocjonalnych doznaniach i przemyśleniach bohaterów niż na wydarzeniach. Do akcji dochodzą zatem kolejne interpretacje tego, co rozgrywa się między Sarą i Tobeyem. Niezależne od siebie komentarze będą szczególnie przydatne dla czytelniczek, do których ta książka jest kierowana. To nie przypadek, że Sara i Tobey zachowują się dość typowo: chodzi o to, by ich postawy – najczęściej spotykane u nastolatków – przetłumaczyć na język młodych ludzi. Susane Colasanti bardzo chętnie posługuje się obyczajowymi kalkami, tematami stale obecnymi w twórczości dla młodzieży – właśnie dlatego, że może naświetlić je inaczej – i pomóc odbiorcom.
Dominują w historii tematy obecne i w kolorowych magazynach dla nastolatków, a na pierwszy plan wybija się seks – i plany na przyszłość. Sara zazdrosna jest o byłe partnerki Tobeya, ten ze względu na ukochaną stara się nie nalegać na jak najszybszy pierwszy raz – wie, że przy takiej taktyce jego poprzednik szybko poniósł klęskę. Dziewczyna próbuje za to przekonać ukochanego o sensowności podjęcia studiów i zdobycia zawodu. Oboje uczą się wypracowywania kompromisów i unikania kłótni o drobiazgi – chociaż nie zawsze jest to łatwe.
Colasanti umiejętnie prowadzi dwie odrębne opowieści i pokazuje różnice w postrzeganiu rzeczywistości przez bohaterów. Sara i Tobey odkrywają, że wiele ich łączy – a jednocześnie nie przypuszczają nawet, jak dużo skrywanych sekretów dzieli. W tym tomie nie ma miejsca na eksperymenty i oryginalną fabułę, liczy się tylko to, co znane i doświadczane przez tysiące nastolatków na całym świecie. I dlatego w historii tej wielu czytelników znajdzie coś dla siebie. W idealizowanym i wspaniałym uczuciu znalazło się także miejsce dla zwyczajnych scenek, wymownych i nasyconych nadzieją na szczęście. Autorka odtworzyła tu jedną fabułę, rozdzieloną na dwa głosy – co nadaje tomowi rysu oryginalności.
Ładnie zaprezentowana pierwsza prawdziwa miłość składa się w ujęciu Colasanti z całego szeregu małych, nieistotnych w szerszej perspektywie wydarzeń, dla młodych ludzi – wydarzeń stanowiących centrum wszechświata. Ta powieść spodoba się każdemu (raczej – każdej), kto szuka romantycznej książki z happy endem.
środa, 16 marca 2011
Bryan Peterson: Zbliżenia i makrofotografia bez tajemnic
Galaktyka, Łódź 2009.
Świat z bliska
Bryan Peterson twierdzi, że podstawowym motywem akcentowanym na zdjęciach w makrofotografii i zbliżeniach jest faktura. I przekonuje, że tematy idealne do odwzorowywania na atrakcyjnych dla odbiorców zdjęciach znaleźć można na każdym kroku. Zachwycać mogą refleksy światła odbijające się w zniszczonej lampie – i wzory na wypalonej zapałce, fragment zgniecionej wytłoczki po jabłkach na długo przykuje wzrok. Wiele razy podczas przeglądania tomu „Zbliżenia i makrofotografia bez tajemnic” odbiorcy będą zadawać sobie pytanie, co właściwie widać na zdjęciu. Na szczęście Bryan Peterson zaspokaja ciekawość czytelników dzięki dodatkowym ujęciom, dokumentującym okoliczności powstania określonego zbliżenia. Szybko okaże się, że autor ma rację, mówiąc, że najbliższe otoczenie dostarcza interesujących i wartych utrwalenia przykładów. Umiejętność ich dostrzegania można wyćwiczyć – także śledząc wskazówki Petersona.
A te tym razem do prostych nie należą. Chociaż Peterson stara się pisać w dalszym ciągu językiem prostym i unikać żargonu, to jednak całą opowieść porządkuje tym razem dobór sprzętu i możliwości, zapewnianych przez modyfikowanie ustawień. To wskazówki techniczne zdominowały książkę – i osobom, które nie dysponują tak rozbudowanym sprzętowym zapleczem, pozostanie jedynie podpatrywanie kreatywnych rozwiązań. Fachowcom za to zapewni autor fascynującą przygodę z odkrywaniem detali mikroświata. Także zwykli odbiorcy sięgnąć mogą po tę książkę – ale tym razem nie będą cieszyć się lekkim stylem opowieści, , potężną dawkę wrażeń zapewni im natomiast zestawianie fotografii – zdjęcia, które nie zostało dobrze zrealizowane i „coś” w nim przeszkadza, oraz zdjęcia bardzo dobrego, w pełni wykorzystującego możliwości, jakie daje połączenie wyobraźni fotografa oraz stopnia opracowania przez niego ustawień aparatu.
Bryan Peterson skupia się w tej książce na prezentowaniu par fotografii. Pierwsze zdjęcie przedstawia z reguły mniej udaną realizację wybranego tematu, drugie – poprawione – zachwycać może bez zastrzeżeń. To świetny sposób, by przekonać czytelników do wcielania w życie uwag z książki – fotografie tak zestawione pełnią rolę reklamy porad Petersona, a przy tym bez większych tłumaczeń unaoczniają, dlaczego warto w makrofotografii dbać o dobór sprzętu i doskonalenie umiejętności.
Przyjemność odgadywania, co przedstawione zostało na zdjęciu, stanowi jedną z zalet lektury. Okazuje się, że mikroświat pełen jest tematów niebanalnych, wzorów i faktur, które wyglądają jak zaczerpnięte z baśniowych krain. Trzeba tylko nauczyć się je dostrzegać, a potem… opanować lęk przed ośmieszeniem – Peterson niejeden raz wspomina o rozbawionych spojrzeniach przechodniów, którzy przecież nie zauważają atrakcyjności wyłapanej przez kreatywnego fotografa, często też pisze, że aby uzyskać wymarzone ujęcie, musi kłaść się na ziemi. Ale chyba wszyscy odbiorcy uznają, że efekty warte są poświęceń.
Ta książka nie tylko odkryje przed czytelnikami istnienie świata, który zwykle nie rzuca się w oczy. Także tym, którzy z fotografią nie mają wiele wspólnego, uświadomi, jak wiele piękna odnaleźć można w drobiazgach. Kreatywność w skali mikro to główna zaleta tego wydawnictwa.
Świat z bliska
Bryan Peterson twierdzi, że podstawowym motywem akcentowanym na zdjęciach w makrofotografii i zbliżeniach jest faktura. I przekonuje, że tematy idealne do odwzorowywania na atrakcyjnych dla odbiorców zdjęciach znaleźć można na każdym kroku. Zachwycać mogą refleksy światła odbijające się w zniszczonej lampie – i wzory na wypalonej zapałce, fragment zgniecionej wytłoczki po jabłkach na długo przykuje wzrok. Wiele razy podczas przeglądania tomu „Zbliżenia i makrofotografia bez tajemnic” odbiorcy będą zadawać sobie pytanie, co właściwie widać na zdjęciu. Na szczęście Bryan Peterson zaspokaja ciekawość czytelników dzięki dodatkowym ujęciom, dokumentującym okoliczności powstania określonego zbliżenia. Szybko okaże się, że autor ma rację, mówiąc, że najbliższe otoczenie dostarcza interesujących i wartych utrwalenia przykładów. Umiejętność ich dostrzegania można wyćwiczyć – także śledząc wskazówki Petersona.
A te tym razem do prostych nie należą. Chociaż Peterson stara się pisać w dalszym ciągu językiem prostym i unikać żargonu, to jednak całą opowieść porządkuje tym razem dobór sprzętu i możliwości, zapewnianych przez modyfikowanie ustawień. To wskazówki techniczne zdominowały książkę – i osobom, które nie dysponują tak rozbudowanym sprzętowym zapleczem, pozostanie jedynie podpatrywanie kreatywnych rozwiązań. Fachowcom za to zapewni autor fascynującą przygodę z odkrywaniem detali mikroświata. Także zwykli odbiorcy sięgnąć mogą po tę książkę – ale tym razem nie będą cieszyć się lekkim stylem opowieści, , potężną dawkę wrażeń zapewni im natomiast zestawianie fotografii – zdjęcia, które nie zostało dobrze zrealizowane i „coś” w nim przeszkadza, oraz zdjęcia bardzo dobrego, w pełni wykorzystującego możliwości, jakie daje połączenie wyobraźni fotografa oraz stopnia opracowania przez niego ustawień aparatu.
Bryan Peterson skupia się w tej książce na prezentowaniu par fotografii. Pierwsze zdjęcie przedstawia z reguły mniej udaną realizację wybranego tematu, drugie – poprawione – zachwycać może bez zastrzeżeń. To świetny sposób, by przekonać czytelników do wcielania w życie uwag z książki – fotografie tak zestawione pełnią rolę reklamy porad Petersona, a przy tym bez większych tłumaczeń unaoczniają, dlaczego warto w makrofotografii dbać o dobór sprzętu i doskonalenie umiejętności.
Przyjemność odgadywania, co przedstawione zostało na zdjęciu, stanowi jedną z zalet lektury. Okazuje się, że mikroświat pełen jest tematów niebanalnych, wzorów i faktur, które wyglądają jak zaczerpnięte z baśniowych krain. Trzeba tylko nauczyć się je dostrzegać, a potem… opanować lęk przed ośmieszeniem – Peterson niejeden raz wspomina o rozbawionych spojrzeniach przechodniów, którzy przecież nie zauważają atrakcyjności wyłapanej przez kreatywnego fotografa, często też pisze, że aby uzyskać wymarzone ujęcie, musi kłaść się na ziemi. Ale chyba wszyscy odbiorcy uznają, że efekty warte są poświęceń.
Ta książka nie tylko odkryje przed czytelnikami istnienie świata, który zwykle nie rzuca się w oczy. Także tym, którzy z fotografią nie mają wiele wspólnego, uświadomi, jak wiele piękna odnaleźć można w drobiazgach. Kreatywność w skali mikro to główna zaleta tego wydawnictwa.
wtorek, 15 marca 2011
Agnieszka Wiszniewska-Matyszkiel: Fundacja dobrego diabła
Stentor, Warszawa 2008.
Przyjaciele diabła
„Fundacja dobrego diabła” Agnieszki Wiszniewskiej-Matyszkiel łączy w sobie motywy dziecięce i dorosłe w zaskakujących momentami proporcjach, pełna jest literackich i kulturowych aluzji, których maluchy nie odczytają, ale też dynamiczna i pomysłowa. W odważnie kreowanej fabule znalazło się miejsce na tajemnicze istoty z innego świata, i na zwykłe problemy, które do klasycznej literatury czwartej wstęp unie miały – a za sprawą znoszenia kolejnych sfer tabu tu się sprawdzają.
Mały Szymek Marchwicki, syn malarki, ma talent plastyczny. Podczas jednej z wystaw prac mamy poznaje niezwykłą postać – Baltazara, który okazuje się być nietypowym diabłem. Ma rogi (ale i malutkie anielskie skrzydełka, które musi ukrywać, żeby nie stracić reputacji) oraz… Fundację Pomocy i Ocalenia. Ma też wrogów – kuzyna Lucypera Trzeciego i srogą wiedźmę Danubel. Baltazar, który nie bez słuszności uważa się za dobrego diabła, chce ocalić świat – pojawia się tam, gdzie źle się dzieje – i niesie pomoc. Śle jedzenie do głodujących dzieci w Afryce, a pustynię zmienia w ogród. Przy pomocy dzielnych przyjaciół daje nauczkę właścicielom trującej fabryki i poskramia bandyckich rebeliantów. Szymkowi natomiast Baltazar proponuje pracę w charakterze obrazoreportera. Chłopiec razem ze swoim kotem Behemotem ma zwiedzać świat i sprawdzać, co warto przedstawić w gazecie Baltazara. Przygląda się czynieniu dobra, ale widzi też rzeczy, które trzeba by naprawić: górę śmieci w środku lasu czy dymiące kominy. Przeżyje też sporo pouczających przygód – wybierze się między innymi w Himalaje i odbędzie lot (na orle) przez Polskę. Fantastyczne zjawiska zastąpią mu brak rodzeństwa i podobnych do tych z wyobraźni doznań w zwyczajnym życiu.
Lucyperowi za to bardzo nie podobają się wprowadzone przez krewniaka zmiany: wyrusza więc na otwartą wojnę ze sprzymierzeńcami Baltazara. Szymek i jego koledzy będą w wielkim niebezpieczeństwie, zwłaszcza gdy zostaną zmuszeni do podpisania cyrografów własną krwią… Agnieszka Wiszniewska-Matyszkiel w „Fundacji dobrego diabła” nie stroni od poruszania tematów niewygodnych czy dziwnych. Czytelnicy nauczą się z książki odmiennego niż ogólnie przyjęte spojrzenia na rzeczywistość, dostrzegą tematy, które zwykle są w bajkach – ale i w szkołach – pomijane (kto jest właściwym zdobywcą Mount Everestu? Ten, którego wymienia się w podręcznikach, czy Szerpa, który niósł mu bagaż?), autorka nie stroni też od scen groźnych (bandyci z karabinami, odbierający biedakom pożywienie): w jej tekście karabiny przetapiane są na garnki i miski. W Amazonii dzieci ratują drzewo ginącego gatunku, z rafy koralowej zbierają śmieci, a na Biegunie Północnym rozweselają naukowców. Mają pełne ręce roboty, a jeszcze czeka je walka z siłami zła…
Jest w tej książce głęboka troska o losy Ziemi, przedstawiona w oryginalny sposób. Autorka nie chce mówić o ekologii i pouczać małych czytelników, jak powinni się zachowywać w obliczu zagrożenia przyrody – pozwala bohaterom na samodzielne wyciąganie wniosków i działalność ratowniczą na ogromną skalę. Spór pomiędzy dobrymi i złymi diabłami ma stanowić ramę kompozycyjną dla opowieści i uzasadniać wszelkie ponadnaturalne wydarzenia. Wiszniewska-Matyszkiel stworzyła bajkę, która wciągnie maluchy i dostarczy im sporo emocji, a nawet trochę strachu – to lektura niebanalna i odważna.
Przyjaciele diabła
„Fundacja dobrego diabła” Agnieszki Wiszniewskiej-Matyszkiel łączy w sobie motywy dziecięce i dorosłe w zaskakujących momentami proporcjach, pełna jest literackich i kulturowych aluzji, których maluchy nie odczytają, ale też dynamiczna i pomysłowa. W odważnie kreowanej fabule znalazło się miejsce na tajemnicze istoty z innego świata, i na zwykłe problemy, które do klasycznej literatury czwartej wstęp unie miały – a za sprawą znoszenia kolejnych sfer tabu tu się sprawdzają.
Mały Szymek Marchwicki, syn malarki, ma talent plastyczny. Podczas jednej z wystaw prac mamy poznaje niezwykłą postać – Baltazara, który okazuje się być nietypowym diabłem. Ma rogi (ale i malutkie anielskie skrzydełka, które musi ukrywać, żeby nie stracić reputacji) oraz… Fundację Pomocy i Ocalenia. Ma też wrogów – kuzyna Lucypera Trzeciego i srogą wiedźmę Danubel. Baltazar, który nie bez słuszności uważa się za dobrego diabła, chce ocalić świat – pojawia się tam, gdzie źle się dzieje – i niesie pomoc. Śle jedzenie do głodujących dzieci w Afryce, a pustynię zmienia w ogród. Przy pomocy dzielnych przyjaciół daje nauczkę właścicielom trującej fabryki i poskramia bandyckich rebeliantów. Szymkowi natomiast Baltazar proponuje pracę w charakterze obrazoreportera. Chłopiec razem ze swoim kotem Behemotem ma zwiedzać świat i sprawdzać, co warto przedstawić w gazecie Baltazara. Przygląda się czynieniu dobra, ale widzi też rzeczy, które trzeba by naprawić: górę śmieci w środku lasu czy dymiące kominy. Przeżyje też sporo pouczających przygód – wybierze się między innymi w Himalaje i odbędzie lot (na orle) przez Polskę. Fantastyczne zjawiska zastąpią mu brak rodzeństwa i podobnych do tych z wyobraźni doznań w zwyczajnym życiu.
Lucyperowi za to bardzo nie podobają się wprowadzone przez krewniaka zmiany: wyrusza więc na otwartą wojnę ze sprzymierzeńcami Baltazara. Szymek i jego koledzy będą w wielkim niebezpieczeństwie, zwłaszcza gdy zostaną zmuszeni do podpisania cyrografów własną krwią… Agnieszka Wiszniewska-Matyszkiel w „Fundacji dobrego diabła” nie stroni od poruszania tematów niewygodnych czy dziwnych. Czytelnicy nauczą się z książki odmiennego niż ogólnie przyjęte spojrzenia na rzeczywistość, dostrzegą tematy, które zwykle są w bajkach – ale i w szkołach – pomijane (kto jest właściwym zdobywcą Mount Everestu? Ten, którego wymienia się w podręcznikach, czy Szerpa, który niósł mu bagaż?), autorka nie stroni też od scen groźnych (bandyci z karabinami, odbierający biedakom pożywienie): w jej tekście karabiny przetapiane są na garnki i miski. W Amazonii dzieci ratują drzewo ginącego gatunku, z rafy koralowej zbierają śmieci, a na Biegunie Północnym rozweselają naukowców. Mają pełne ręce roboty, a jeszcze czeka je walka z siłami zła…
Jest w tej książce głęboka troska o losy Ziemi, przedstawiona w oryginalny sposób. Autorka nie chce mówić o ekologii i pouczać małych czytelników, jak powinni się zachowywać w obliczu zagrożenia przyrody – pozwala bohaterom na samodzielne wyciąganie wniosków i działalność ratowniczą na ogromną skalę. Spór pomiędzy dobrymi i złymi diabłami ma stanowić ramę kompozycyjną dla opowieści i uzasadniać wszelkie ponadnaturalne wydarzenia. Wiszniewska-Matyszkiel stworzyła bajkę, która wciągnie maluchy i dostarczy im sporo emocji, a nawet trochę strachu – to lektura niebanalna i odważna.
poniedziałek, 14 marca 2011
Małgorzata Gutowska-Adamczyk: 220 linii
Nasza Księgarnia, Warszawa 2011.
Z autobusu
W zachodnich poppowieściach dla młodzieży spełnianie marzeń o muzycznej karierze w skali mikro nie należy do specjalnie trudnych zadań. Grupa nastolatków spotyka się w szkole, przygotowuje się na konkurs talentów, wygrywa go (albo nie) i tyle. Publikacja Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk to jednak dużo więcej. Po pierwsze – nie jest poppowieścią. Po drugie – to historia obyczajowa la dziewczyn i chłopców. Po trzecie – całe mnóstwo tu motywów i wątków, które do zwyczajnej prostej fabułki wstępu zwykle nie mają. Wreszcie – napisana jest z pomysłem i fantazją.
Mikołaj trafia do gimnazjum. Już na starcie zaczyna mieć kłopoty: najpierw uszkadza sobie nadgarstek, zaraz potem pada ofiarą szkolnego chuligana, a kiedy próbuje szukać sprawiedliwości u nauczycielki, ta niespodziewanie staje w obronie prześladowcy. Chłopak pocieszenia może szukać tylko w swojej pasji – w perkusji. No, może jeszcze w rysującej się na horyzoncie pierwszej miłości? Kiedy natomiast spotyka kolegów, którzy tak jak on uwielbiają muzykę – marzenie o zespole zaczyna się krystalizować. Mikołaj odkrywa miasto, podróżując kolejnymi autobusami i szukając złotych myśli na umieszczanych na przystankach wlepkach.
W powieściach dla dziewczyn Małgorzata Gutowska-Adamczyk stawia na emocje. W „220 liniach” wybiera inny kierunek: kumuluje arcyciekawe wydarzenia z życia zwykłego nastolatka, a przerwy między nimi uzupełnia niewesołymi, bo pełnymi przykrych zaskoczeń – refleksjami, małymi lekcjami dorosłości. Mikołaj z przerażeniem odkrywa, że na demonizowanych i przedstawianych jako źródło zła działkach mieszkać mogą wspaniali ludzie, że dorośli uwielbiają oceniać innych po pozorach, że w przyjaźni czasem trudno o szczerość, że i młodych ludzi dopaść może ciężka choroba… lekcji, jakie bohater otrzymuje od życia, jest mnóstwo. W dodatku Gutowska-Adamczyk odkrywa coś, czego próżno by szukać w innych tomach dla nastolatków: konieczność dzielenia czasu między bliskich. Mikołaj często musi wybierać między swoją dziewczyną, zdolną do ogromnych poświęceń dla niego, oraz między dwójką przyjaciół – tak się składa, że bliscy Mikołajowi ludzie nie przepadają za sobą nawzajem i nie chcą tworzyć idealnej paczki – chłopak dowiaduje się, jak ciężko utrzymać dobre kontakty ze wszystkimi, na których mu zależy. Drugoplanowe postacie nie są w tej książce jednowymiarowe, a pełne zagadek i tajemnic. Autorka nie bazuje na stereotypach, przynajmniej w świecie młodzieży (bo już matka głównego bohatera, mimo że nieobliczalna, jest też bardzo typowa w swoich zachowaniach). Mało tego – nawet bohaterowie, którzy pozostają na dalszych planach, ożywiają historię i są wielowymiarowi.
„220 linii” to również powieść o spełnianiu marzeń i o tym, co w życiu najważniejsze. Mikołaj powoli kompletuje sprzęt, a chęć grania na perkusji kieruje całą jego egzystencją – ale potrafi to, co jest dla niego najcenniejsze, poświęcić dla ratowania przyjaciela. Muzyka jest tu środkiem a nie celem – być może również dlatego udało się autorce uniknąć banałów.
Co ciekawe, język, jakim posługują się bohaterowie, kompletnie nie przystaje do ich książkowego wizerunku. Tu Gutowska-Adamczyk postawiła nie na autentyczność i prawdopodobieństwo, a na czerpanie z tradycji. Dwaj chłopcy, którzy czują do siebie nienawiść, kłócą się, przerzucając się wyrafinowanymi i skomplikowanymi składniowo zdaniami, ciętymi ripostami, ich dyskusje brzmią zbyt inteligentnie jak na rozmowy współczesnych nastolatków – z drugiej strony lepiej, że autorka nie poszła za modą i nie nastawiła się na przywoływanie młodzieżowego slangu. Dzięki temu książka robi się bardziej wyjątkowa.
Nie ma tu ucieczki od aktualnych problemów, nie ma też infantylizowania. Gutowska-Adamczyk nie zawiodła, postawiła na zagmatwaną opowieść, wyznaczaną przez kursy autobusów, oryginalną i lekką, a przy tym ze strony na stronę podsycającą ciekawość.
Z autobusu
W zachodnich poppowieściach dla młodzieży spełnianie marzeń o muzycznej karierze w skali mikro nie należy do specjalnie trudnych zadań. Grupa nastolatków spotyka się w szkole, przygotowuje się na konkurs talentów, wygrywa go (albo nie) i tyle. Publikacja Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk to jednak dużo więcej. Po pierwsze – nie jest poppowieścią. Po drugie – to historia obyczajowa la dziewczyn i chłopców. Po trzecie – całe mnóstwo tu motywów i wątków, które do zwyczajnej prostej fabułki wstępu zwykle nie mają. Wreszcie – napisana jest z pomysłem i fantazją.
Mikołaj trafia do gimnazjum. Już na starcie zaczyna mieć kłopoty: najpierw uszkadza sobie nadgarstek, zaraz potem pada ofiarą szkolnego chuligana, a kiedy próbuje szukać sprawiedliwości u nauczycielki, ta niespodziewanie staje w obronie prześladowcy. Chłopak pocieszenia może szukać tylko w swojej pasji – w perkusji. No, może jeszcze w rysującej się na horyzoncie pierwszej miłości? Kiedy natomiast spotyka kolegów, którzy tak jak on uwielbiają muzykę – marzenie o zespole zaczyna się krystalizować. Mikołaj odkrywa miasto, podróżując kolejnymi autobusami i szukając złotych myśli na umieszczanych na przystankach wlepkach.
W powieściach dla dziewczyn Małgorzata Gutowska-Adamczyk stawia na emocje. W „220 liniach” wybiera inny kierunek: kumuluje arcyciekawe wydarzenia z życia zwykłego nastolatka, a przerwy między nimi uzupełnia niewesołymi, bo pełnymi przykrych zaskoczeń – refleksjami, małymi lekcjami dorosłości. Mikołaj z przerażeniem odkrywa, że na demonizowanych i przedstawianych jako źródło zła działkach mieszkać mogą wspaniali ludzie, że dorośli uwielbiają oceniać innych po pozorach, że w przyjaźni czasem trudno o szczerość, że i młodych ludzi dopaść może ciężka choroba… lekcji, jakie bohater otrzymuje od życia, jest mnóstwo. W dodatku Gutowska-Adamczyk odkrywa coś, czego próżno by szukać w innych tomach dla nastolatków: konieczność dzielenia czasu między bliskich. Mikołaj często musi wybierać między swoją dziewczyną, zdolną do ogromnych poświęceń dla niego, oraz między dwójką przyjaciół – tak się składa, że bliscy Mikołajowi ludzie nie przepadają za sobą nawzajem i nie chcą tworzyć idealnej paczki – chłopak dowiaduje się, jak ciężko utrzymać dobre kontakty ze wszystkimi, na których mu zależy. Drugoplanowe postacie nie są w tej książce jednowymiarowe, a pełne zagadek i tajemnic. Autorka nie bazuje na stereotypach, przynajmniej w świecie młodzieży (bo już matka głównego bohatera, mimo że nieobliczalna, jest też bardzo typowa w swoich zachowaniach). Mało tego – nawet bohaterowie, którzy pozostają na dalszych planach, ożywiają historię i są wielowymiarowi.
„220 linii” to również powieść o spełnianiu marzeń i o tym, co w życiu najważniejsze. Mikołaj powoli kompletuje sprzęt, a chęć grania na perkusji kieruje całą jego egzystencją – ale potrafi to, co jest dla niego najcenniejsze, poświęcić dla ratowania przyjaciela. Muzyka jest tu środkiem a nie celem – być może również dlatego udało się autorce uniknąć banałów.
Co ciekawe, język, jakim posługują się bohaterowie, kompletnie nie przystaje do ich książkowego wizerunku. Tu Gutowska-Adamczyk postawiła nie na autentyczność i prawdopodobieństwo, a na czerpanie z tradycji. Dwaj chłopcy, którzy czują do siebie nienawiść, kłócą się, przerzucając się wyrafinowanymi i skomplikowanymi składniowo zdaniami, ciętymi ripostami, ich dyskusje brzmią zbyt inteligentnie jak na rozmowy współczesnych nastolatków – z drugiej strony lepiej, że autorka nie poszła za modą i nie nastawiła się na przywoływanie młodzieżowego slangu. Dzięki temu książka robi się bardziej wyjątkowa.
Nie ma tu ucieczki od aktualnych problemów, nie ma też infantylizowania. Gutowska-Adamczyk nie zawiodła, postawiła na zagmatwaną opowieść, wyznaczaną przez kursy autobusów, oryginalną i lekką, a przy tym ze strony na stronę podsycającą ciekawość.
niedziela, 13 marca 2011
Eliza Piotrowska: Ciocia Jadzia. Tęcza
Media Rodzina, Poznań 2011.
Zwariowana ciocia
Dorośli nie rozumieją dzieci. Ten motyw jest najczęściej wykorzystywany w literaturze dla najmłodszych – nie bez przyczyny zresztą. To dorośli psują najlepsze zabawy, ich racjonalizm, wyobraźnia skrępowana konwenansami, nastawienie na pragmatyzm – wszystko to hamuje dziecięce rozrywki i utrudnia odkrywanie świata, postrzeganego przez pryzmat absurdu. No chyba że autor zdecyduje się na wprowadzenie postaci, która przynależy do dziecięcej rzeczywistości na przekór dorosłym nudziarzom. Eliza Piotrowska wymyśliła zatem ciocię Jadzię – bohaterkę, która nie boi się ośmieszenia ani oskarżeń o infantylne postępowanie.
Tom „Ciocia Jadzia. Tęcza” to zestaw krótkich opowiadań o przygodach niebanalnie zachowującej się cioci i jej kilkuletniej siostrzenicy. Te dwie bohaterki doskonale się rozumieją i żyją w tym samym świecie, w którym główną rolę odgrywa wyobraźnia. Kiedy podczas sprzątania sok malinowy rozleje się na żółty dywan, jedną z opcji jest… zafarbowanie całego dywanu sokiem. Plany wystraszenia wujka kończą się trudnym dla obu pomysłowych dam doświadczeniem. Dziewczynka próbuje zapamiętać drogę do domu, tyle że rozchodzą się wybrane przez nią punkty orientacyjne. Eliza Piotrowska wie też, że jeśli trzy osoby oglądają jeden film, wcale nie widzą tego samego – co ze zdumieniem odrywają bohaterowie. Kilkulatka przekonuje się, jaką satysfakcję daje znalezienie prawdziwka czy – pisanie i dostawanie listów. Przygód będzie jeszcze mnóstwo, a wszystkie oparte na odkrywaniu rzeczywistości na nowo, odświeżaniu jej przez dziecięce spojrzenie. Dorosła ciotka i mała dziewczynka doskonale się rozumieją – tylko dlatego, że ta pierwsza potrafi odgrywać rolę malucha, czym uzyskuje przepustkę do dziecięcego świata, ta druga czasem próbuje zachowywać się dorośle – i z reguły popełnia wtedy komiczne błędy, płynące z niezrozumienia konwencji. Ciotka potrafi prezentować dziecięcy entuzjazm i taką radość życia – ale nie robi się przy tym zdziecinniała. Jej postawy, dla dzieci naturalne, dorosłym wydać by się mogły dziwne – ale to właśnie ciocia Jadzia znajduje sposób, by porozumieć się z dziewczynką.
Eliza Piotrowska buduje zabawne scenki i komiczne sytuacje lekko i bez przymusu wywoływania śmiechu. Nie stara się na siłę ubarwiać absurdalnych pomysłów i dowcipnych motywów, korzysta przede wszystkim z humoru sytuacyjnego, chociaż nie brakuje w jej opowiadaniach i drobnych tekstowych żartów. Książka ta rozbawi każdego – zgrabnie napisana, pełna oryginalnych rozwiązań i barwna – nie tylko dzięki dobremu opracowaniu graficznemu – spodoba się dzieciom i ich rodzicom – tym drugim podpowie przy okazji, co robić, by lepiej dogadywać się z pociechami. Małym odbiorcom uświadomi być może, jak świat z wyobraźni może się urzeczywistniać w zwyczajnym życiu: wystarczy tylko zrezygnować ze sprawiających przykrości reguł i zasad, które ograniczają fantazję. Bo nawet przepisy kulinarne mogą być symbolem nielubianej i niesympatycznej sfery dorosłych – tymczasem wystarczy trochę zaryzykować i odważyć się na kreatywne rozwiązania, by, na przykład, stworzyć ciasto z siedmiu kolorów tęczy. Warto tu wspomnieć o tym, że Piotrowska jest także autorką ilustracji, sugerujących humor i przyjemnych w odbiorze.
W książeczce Elizy Piotrowskiej kolejne rozdziały rozpoczynają się zawsze tym samym fragmentem, atrakcyjną w lekturze charakterystyką cioci Jadzi z wyróżnianymi kolorem coraz to innymi partiami tekstu. Bo ciocia Jadzia jest tak nietypowa, że powtarzać to można ciągle. Dlatego w tomie znajdzie się całe mnóstwo niespodzianek dla maluchów – przy „Cioci Jadzi” nie sposób się nudzić, a konstrukcja zbioru niesie obietnicę kontynuowania opowiadań o tej sympatycznej bohaterce.
Zwariowana ciocia
Dorośli nie rozumieją dzieci. Ten motyw jest najczęściej wykorzystywany w literaturze dla najmłodszych – nie bez przyczyny zresztą. To dorośli psują najlepsze zabawy, ich racjonalizm, wyobraźnia skrępowana konwenansami, nastawienie na pragmatyzm – wszystko to hamuje dziecięce rozrywki i utrudnia odkrywanie świata, postrzeganego przez pryzmat absurdu. No chyba że autor zdecyduje się na wprowadzenie postaci, która przynależy do dziecięcej rzeczywistości na przekór dorosłym nudziarzom. Eliza Piotrowska wymyśliła zatem ciocię Jadzię – bohaterkę, która nie boi się ośmieszenia ani oskarżeń o infantylne postępowanie.
Tom „Ciocia Jadzia. Tęcza” to zestaw krótkich opowiadań o przygodach niebanalnie zachowującej się cioci i jej kilkuletniej siostrzenicy. Te dwie bohaterki doskonale się rozumieją i żyją w tym samym świecie, w którym główną rolę odgrywa wyobraźnia. Kiedy podczas sprzątania sok malinowy rozleje się na żółty dywan, jedną z opcji jest… zafarbowanie całego dywanu sokiem. Plany wystraszenia wujka kończą się trudnym dla obu pomysłowych dam doświadczeniem. Dziewczynka próbuje zapamiętać drogę do domu, tyle że rozchodzą się wybrane przez nią punkty orientacyjne. Eliza Piotrowska wie też, że jeśli trzy osoby oglądają jeden film, wcale nie widzą tego samego – co ze zdumieniem odrywają bohaterowie. Kilkulatka przekonuje się, jaką satysfakcję daje znalezienie prawdziwka czy – pisanie i dostawanie listów. Przygód będzie jeszcze mnóstwo, a wszystkie oparte na odkrywaniu rzeczywistości na nowo, odświeżaniu jej przez dziecięce spojrzenie. Dorosła ciotka i mała dziewczynka doskonale się rozumieją – tylko dlatego, że ta pierwsza potrafi odgrywać rolę malucha, czym uzyskuje przepustkę do dziecięcego świata, ta druga czasem próbuje zachowywać się dorośle – i z reguły popełnia wtedy komiczne błędy, płynące z niezrozumienia konwencji. Ciotka potrafi prezentować dziecięcy entuzjazm i taką radość życia – ale nie robi się przy tym zdziecinniała. Jej postawy, dla dzieci naturalne, dorosłym wydać by się mogły dziwne – ale to właśnie ciocia Jadzia znajduje sposób, by porozumieć się z dziewczynką.
Eliza Piotrowska buduje zabawne scenki i komiczne sytuacje lekko i bez przymusu wywoływania śmiechu. Nie stara się na siłę ubarwiać absurdalnych pomysłów i dowcipnych motywów, korzysta przede wszystkim z humoru sytuacyjnego, chociaż nie brakuje w jej opowiadaniach i drobnych tekstowych żartów. Książka ta rozbawi każdego – zgrabnie napisana, pełna oryginalnych rozwiązań i barwna – nie tylko dzięki dobremu opracowaniu graficznemu – spodoba się dzieciom i ich rodzicom – tym drugim podpowie przy okazji, co robić, by lepiej dogadywać się z pociechami. Małym odbiorcom uświadomi być może, jak świat z wyobraźni może się urzeczywistniać w zwyczajnym życiu: wystarczy tylko zrezygnować ze sprawiających przykrości reguł i zasad, które ograniczają fantazję. Bo nawet przepisy kulinarne mogą być symbolem nielubianej i niesympatycznej sfery dorosłych – tymczasem wystarczy trochę zaryzykować i odważyć się na kreatywne rozwiązania, by, na przykład, stworzyć ciasto z siedmiu kolorów tęczy. Warto tu wspomnieć o tym, że Piotrowska jest także autorką ilustracji, sugerujących humor i przyjemnych w odbiorze.
W książeczce Elizy Piotrowskiej kolejne rozdziały rozpoczynają się zawsze tym samym fragmentem, atrakcyjną w lekturze charakterystyką cioci Jadzi z wyróżnianymi kolorem coraz to innymi partiami tekstu. Bo ciocia Jadzia jest tak nietypowa, że powtarzać to można ciągle. Dlatego w tomie znajdzie się całe mnóstwo niespodzianek dla maluchów – przy „Cioci Jadzi” nie sposób się nudzić, a konstrukcja zbioru niesie obietnicę kontynuowania opowiadań o tej sympatycznej bohaterce.
piątek, 11 marca 2011
Philippa Forrester: Rzeka
Zysk i S-ka, Poznań 2010.
Opowieść zza kadru
Zwykle niewielu ludzi zastanawia się nad tym, jak powstają filmy przyrodnicze, do jakich poświęceń skłonni są ich twórcy i operatorzy – i w jaki sposób realizują oni wyjściowe pomysły. „Rzeka” Philippy Forrester jest taką właśnie opowieścią obok filmu – ale, co należy od razu zaznaczyć, obok filmu niezwykłego. Philippa Forrester, prezenterka telewizyjna, zakochała się zupełnie niespodziewanie w Charliem, autorze zdjęć do filmów przyrodniczych. Zakochała się w mało romantycznych okolicznościach i wbrew wcześniejszym niesnaskom – podczas wspólnego oglądania wydr. Wkrótce potem zamieszkała z Charliem w dawnym młynie nad rzeką, w miejscu, w którym często pokazywały się uwielbiane przez mężczyznę zimorodki. A następnym krokiem, wywołanym przez niespodziewane pojawienie się wydry, stało się marzenie o nakręceniu filmu. Filmu o rzece i jej mieszkańcach.
Ci, którzy nie mają w życiu żadnych pasji, nie zrozumieją zachowań Charliego i Philippy. Bohaterowie książki zrobią wszystko, żeby jak najlepiej poznać zwyczaje zwierząt, przybywających nad rzekę – i by zdobyć najciekawsze z możliwych ujęcia – to wymaga cierpliwości i wielu godzin ciężkiej pracy. A i tak wszystko zależeć będzie od szczęścia. Philippa i Charlie niejeden raz przekonają się, że nawet bez skomplikowanych logistycznych manewrów (plan zdjęciowy tuż za progiem domu) praca nad wymarzonym dokumentem pełna będzie nieprzewidzianych trudności. Tyle że w obliczu piękna przyrody wszystkie inne sprawy wydają się mniej ważne: ani urządzanie domu, ani perypetie związane ze zdobywaniem zlecenia na film, ani kwestie sprzętowe nie liczą się, gdy przed obiektywem rozgrywa się – na przykład – walka między dwoma zimorodkami. Albo gdy trzeba ratować małe kaczątko, zapomniane przez nieuważną matkę. Albo gdy obserwuje się wiewiórkę, która próbuje wykraść z karmnika dla ptaków orzechy. Philippa dzieli uwagę między prowadzenie domu, ciążę (a potem opiekę nad małym dzieckiem), a życie nad rzeką i zadania przy produkcji filmu. Zapomina o codziennych troskach, kiedy bada pozostawione przez wydry odchody. Cieszy się razem z Charliem z realizatorskich drobnych sukcesów i prawie traci z oczu świat. O cywilizacji przypomina sobie przy okazji porwanego przez rzekę samochodu – ale też na krótko.
„Rzeka” to opowieść zza kadru. Toczy się obok przygotowywanego filmu, a jej tematem stają się dwa nurty zagadnień. Po pierwsze – to spostrzeżenia dotyczące trudów filmowania nieobliczalnych zwierząt, po drugie – opowieść o życiu z dala od wielkich miast. U Forrester wszystko brzmi ciekawie – nie tylko prezentacje typowych pomysłów wydr czy norek, ale nawet słabo dotąd poznane zwyczaje kur i kaczek. Autorka proponuje komentarze pełne humoru i ciepła, a przy tym fachowe i rzeczowe. Dzieli się z odbiorcami swoim zachwytem, opowiada o tym, co stać się miało częścią filmowej historii i o tym, co do filmu nie weszło, pokazuje źródła własnych fascynacji i obiektywnie urzekające scenki. Jest przewodniczką po świecie obcym wielu czytelnikom, a przy okazji i gawędziarką niepozbawioną zmysłu ironii. Do rozbudowanych refleksji na temat nadrzecznej fauny dołącza jeszcze scenki z normalnego życia, zdominowanego przez namiętność do dzikiej przyrody. W całej książce, nawet w jej burzliwych partiach, daje się odczuć spokój i harmonię: kiedy autorka zatrzymuje się nad walką zwierząt o przetrwanie, i kiedy z okna domu z małym synkiem obserwuje wzbierającą rzekę. W tej książce wszystko jest podporządkowane tworzonemu właśnie filmowi marzeń, dziełu, które ma być inne niż dotąd znane filmy przyrodnicze.
Na uwagę zasługują tu także dynamiczne i plastyczne opisy rytuałów zwierząt – chociaż Forrester zachowuje lekki i nieco pamiętnikarski styl pisania, przy omawianiu zwyczajów mieszkańców rzeki zamienia się w profesjonalistkę i próbuje podzielić się z czytelnikami tym, co udało jej się zaobserwować i zrozumieć. Nie traci przy tym jednak radości obcowania z naturą – więc ta książka staje się jak dobry film przyrodniczy…
Opowieść zza kadru
Zwykle niewielu ludzi zastanawia się nad tym, jak powstają filmy przyrodnicze, do jakich poświęceń skłonni są ich twórcy i operatorzy – i w jaki sposób realizują oni wyjściowe pomysły. „Rzeka” Philippy Forrester jest taką właśnie opowieścią obok filmu – ale, co należy od razu zaznaczyć, obok filmu niezwykłego. Philippa Forrester, prezenterka telewizyjna, zakochała się zupełnie niespodziewanie w Charliem, autorze zdjęć do filmów przyrodniczych. Zakochała się w mało romantycznych okolicznościach i wbrew wcześniejszym niesnaskom – podczas wspólnego oglądania wydr. Wkrótce potem zamieszkała z Charliem w dawnym młynie nad rzeką, w miejscu, w którym często pokazywały się uwielbiane przez mężczyznę zimorodki. A następnym krokiem, wywołanym przez niespodziewane pojawienie się wydry, stało się marzenie o nakręceniu filmu. Filmu o rzece i jej mieszkańcach.
Ci, którzy nie mają w życiu żadnych pasji, nie zrozumieją zachowań Charliego i Philippy. Bohaterowie książki zrobią wszystko, żeby jak najlepiej poznać zwyczaje zwierząt, przybywających nad rzekę – i by zdobyć najciekawsze z możliwych ujęcia – to wymaga cierpliwości i wielu godzin ciężkiej pracy. A i tak wszystko zależeć będzie od szczęścia. Philippa i Charlie niejeden raz przekonają się, że nawet bez skomplikowanych logistycznych manewrów (plan zdjęciowy tuż za progiem domu) praca nad wymarzonym dokumentem pełna będzie nieprzewidzianych trudności. Tyle że w obliczu piękna przyrody wszystkie inne sprawy wydają się mniej ważne: ani urządzanie domu, ani perypetie związane ze zdobywaniem zlecenia na film, ani kwestie sprzętowe nie liczą się, gdy przed obiektywem rozgrywa się – na przykład – walka między dwoma zimorodkami. Albo gdy trzeba ratować małe kaczątko, zapomniane przez nieuważną matkę. Albo gdy obserwuje się wiewiórkę, która próbuje wykraść z karmnika dla ptaków orzechy. Philippa dzieli uwagę między prowadzenie domu, ciążę (a potem opiekę nad małym dzieckiem), a życie nad rzeką i zadania przy produkcji filmu. Zapomina o codziennych troskach, kiedy bada pozostawione przez wydry odchody. Cieszy się razem z Charliem z realizatorskich drobnych sukcesów i prawie traci z oczu świat. O cywilizacji przypomina sobie przy okazji porwanego przez rzekę samochodu – ale też na krótko.
„Rzeka” to opowieść zza kadru. Toczy się obok przygotowywanego filmu, a jej tematem stają się dwa nurty zagadnień. Po pierwsze – to spostrzeżenia dotyczące trudów filmowania nieobliczalnych zwierząt, po drugie – opowieść o życiu z dala od wielkich miast. U Forrester wszystko brzmi ciekawie – nie tylko prezentacje typowych pomysłów wydr czy norek, ale nawet słabo dotąd poznane zwyczaje kur i kaczek. Autorka proponuje komentarze pełne humoru i ciepła, a przy tym fachowe i rzeczowe. Dzieli się z odbiorcami swoim zachwytem, opowiada o tym, co stać się miało częścią filmowej historii i o tym, co do filmu nie weszło, pokazuje źródła własnych fascynacji i obiektywnie urzekające scenki. Jest przewodniczką po świecie obcym wielu czytelnikom, a przy okazji i gawędziarką niepozbawioną zmysłu ironii. Do rozbudowanych refleksji na temat nadrzecznej fauny dołącza jeszcze scenki z normalnego życia, zdominowanego przez namiętność do dzikiej przyrody. W całej książce, nawet w jej burzliwych partiach, daje się odczuć spokój i harmonię: kiedy autorka zatrzymuje się nad walką zwierząt o przetrwanie, i kiedy z okna domu z małym synkiem obserwuje wzbierającą rzekę. W tej książce wszystko jest podporządkowane tworzonemu właśnie filmowi marzeń, dziełu, które ma być inne niż dotąd znane filmy przyrodnicze.
Na uwagę zasługują tu także dynamiczne i plastyczne opisy rytuałów zwierząt – chociaż Forrester zachowuje lekki i nieco pamiętnikarski styl pisania, przy omawianiu zwyczajów mieszkańców rzeki zamienia się w profesjonalistkę i próbuje podzielić się z czytelnikami tym, co udało jej się zaobserwować i zrozumieć. Nie traci przy tym jednak radości obcowania z naturą – więc ta książka staje się jak dobry film przyrodniczy…
czwartek, 10 marca 2011
Magdalena Kawka: Alicja w krainie konieczności
Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.
Trudne życie
Druga powieść Magdaleny Kawki literacko i fabularnie jest znacznie lepsza od pierwszej książki tej autorki – mimo że pojawiło się w niej kilka widocznych błędów. Kawka wyraźnie określa swój styl, stawia na romansowe czytadła dla pań i skręca z powieści obyczajowej w kierunku sentymentalnych historii, ale odbiorczynie znajdzie bez problemu. Kłopot w tym, że trochę gubi się w kreowaniu przestrzeni i sytuacji.
Bohaterką książki jest kobieta w średnim wieku, Alicja. Alicja ma niezainteresowanego nią męża (który w końcu ją zdradza i odchodzi), nieodpowiedzialną siostrę (której czworo dzieci pomaga, razem z matką, wychowywać) i raczej zwyczajne problemy. Nie ma za to, choć bardzo by chciała, własnego potomstwa. Impulsem do wyrwania się z marazmu codzienności stają się szaleństwa siostry, która ma zamiar usunąć czwartą ciążę i żąda wsparcia. Dzieci Zuzy i majaczący na horyzoncie adoratorzy sprawiają, że Alicja nie może całymi dniami rozpaczać po wykryciu nielojalności małżonka – nawet złośliwa dotąd i apodyktyczna gosposia zmienia swoje postępowanie wobec bohaterki. Alicję stale otaczają ludzie z kłopotami lub pogmatwanym życiem, tak, że kobieta nie ma właściwie czasu na to, by zająć się sobą. Magdalena Kawka proponuje fabułę odmienną od modnych ostatnio tematów w powieściach dla pań, co więcej – do swojego tomu wrzuca trochę rozważań trudnych i budzących kontrowersje, zastanawia się nad kwestią aborcji czy warunków życia za granicą, próbując w ten sposób dać czytelnikom do zrozumienia, że zależy jej na głębszych przemyśleniach, automatycznie zwiększających wartość opowieści. Nie zmienia to faktu, że fabułę przesyca momentami tkliwość – i łzawe rozwiązania.
Autorka popełnia czasem dziwne błędy, jakby nie do końca panowała nad miejscem akcji (zdarzył jej się dialog, który rozpoczyna się w jednym domu, znienacka i bez uprzedzenia przenosi się na rozmowę telefoniczną, by sfinalizować się w kawiarni: bohaterowie nie przerywają rozmowy, narrator natomiast każe im wykonywać dziwne i nieuzasadnione czynności. Takich przeoczeń jest w książce kilka – i mogą momentami dezorientować. Co na przykład zrobić z traktatem o braku zmarszczek Alicji (która nawet wolałaby się starzeć w tak piękny sposób), jeśli po trzydziestu stronach od tego zaakcentowanego mocno problemu znienacka pojawia się… opowieść o zmarszczkach Alicji? Takie nieuważne prowadzenie historii może autorkę sporo kosztować. Podobnie zresztą jak upodobanie do pozbawionych celu dyskusji. Autorka traktuje niekiedy czas powieściowy zbyt dosłownie i jeśli każe się bohaterom przemieścić, przejechać z miejsca na miejsce, wplata w relacjonowaną wyprawę dialog pusty, wolny od jakiegokolwiek przesłania i nieważny w kontekście fabuły, urywający się w chwili dotarcia do celu. Oczywiście nie wszystkie dyskusje muszą mieć w tekście sensowne uzasadnienie, ale nadmiar prowadzących donikąd wątków też szkodzi opowieści.
Kawka sugeruje zmiany w postawach swoich bohaterów, ale szybko z tych zmian rezygnuje, postacie u niej nie ewoluują (wyjątkiem może być udana drugoplanowa kreacja gosposi). Motyw relacji łączącej dwie siostry, z których jedna jest dojrzała, odpowiedzialna i niezbyt asertywna, a druga stanowi dokładne jej przeciwieństwo, nie wystarczy na stworzenie naprawdę mocnej fabuły. Poza nim zresztą czerpie autorka ze schematów i próbuje cały czas grać na emocjach odbiorczyń. Sprawdziłaby się nieźle jako twórczyni scenariuszy do telenowel – pod warunkiem, że nauczyłaby się puentować konkretne wydarzenia. Dla pań, które lubią łzawe opowieści o trudnej miłości i niespełnionym macierzyństwie – to będzie lektura w sam raz.
Trudne życie
Druga powieść Magdaleny Kawki literacko i fabularnie jest znacznie lepsza od pierwszej książki tej autorki – mimo że pojawiło się w niej kilka widocznych błędów. Kawka wyraźnie określa swój styl, stawia na romansowe czytadła dla pań i skręca z powieści obyczajowej w kierunku sentymentalnych historii, ale odbiorczynie znajdzie bez problemu. Kłopot w tym, że trochę gubi się w kreowaniu przestrzeni i sytuacji.
Bohaterką książki jest kobieta w średnim wieku, Alicja. Alicja ma niezainteresowanego nią męża (który w końcu ją zdradza i odchodzi), nieodpowiedzialną siostrę (której czworo dzieci pomaga, razem z matką, wychowywać) i raczej zwyczajne problemy. Nie ma za to, choć bardzo by chciała, własnego potomstwa. Impulsem do wyrwania się z marazmu codzienności stają się szaleństwa siostry, która ma zamiar usunąć czwartą ciążę i żąda wsparcia. Dzieci Zuzy i majaczący na horyzoncie adoratorzy sprawiają, że Alicja nie może całymi dniami rozpaczać po wykryciu nielojalności małżonka – nawet złośliwa dotąd i apodyktyczna gosposia zmienia swoje postępowanie wobec bohaterki. Alicję stale otaczają ludzie z kłopotami lub pogmatwanym życiem, tak, że kobieta nie ma właściwie czasu na to, by zająć się sobą. Magdalena Kawka proponuje fabułę odmienną od modnych ostatnio tematów w powieściach dla pań, co więcej – do swojego tomu wrzuca trochę rozważań trudnych i budzących kontrowersje, zastanawia się nad kwestią aborcji czy warunków życia za granicą, próbując w ten sposób dać czytelnikom do zrozumienia, że zależy jej na głębszych przemyśleniach, automatycznie zwiększających wartość opowieści. Nie zmienia to faktu, że fabułę przesyca momentami tkliwość – i łzawe rozwiązania.
Autorka popełnia czasem dziwne błędy, jakby nie do końca panowała nad miejscem akcji (zdarzył jej się dialog, który rozpoczyna się w jednym domu, znienacka i bez uprzedzenia przenosi się na rozmowę telefoniczną, by sfinalizować się w kawiarni: bohaterowie nie przerywają rozmowy, narrator natomiast każe im wykonywać dziwne i nieuzasadnione czynności. Takich przeoczeń jest w książce kilka – i mogą momentami dezorientować. Co na przykład zrobić z traktatem o braku zmarszczek Alicji (która nawet wolałaby się starzeć w tak piękny sposób), jeśli po trzydziestu stronach od tego zaakcentowanego mocno problemu znienacka pojawia się… opowieść o zmarszczkach Alicji? Takie nieuważne prowadzenie historii może autorkę sporo kosztować. Podobnie zresztą jak upodobanie do pozbawionych celu dyskusji. Autorka traktuje niekiedy czas powieściowy zbyt dosłownie i jeśli każe się bohaterom przemieścić, przejechać z miejsca na miejsce, wplata w relacjonowaną wyprawę dialog pusty, wolny od jakiegokolwiek przesłania i nieważny w kontekście fabuły, urywający się w chwili dotarcia do celu. Oczywiście nie wszystkie dyskusje muszą mieć w tekście sensowne uzasadnienie, ale nadmiar prowadzących donikąd wątków też szkodzi opowieści.
Kawka sugeruje zmiany w postawach swoich bohaterów, ale szybko z tych zmian rezygnuje, postacie u niej nie ewoluują (wyjątkiem może być udana drugoplanowa kreacja gosposi). Motyw relacji łączącej dwie siostry, z których jedna jest dojrzała, odpowiedzialna i niezbyt asertywna, a druga stanowi dokładne jej przeciwieństwo, nie wystarczy na stworzenie naprawdę mocnej fabuły. Poza nim zresztą czerpie autorka ze schematów i próbuje cały czas grać na emocjach odbiorczyń. Sprawdziłaby się nieźle jako twórczyni scenariuszy do telenowel – pod warunkiem, że nauczyłaby się puentować konkretne wydarzenia. Dla pań, które lubią łzawe opowieści o trudnej miłości i niespełnionym macierzyństwie – to będzie lektura w sam raz.
środa, 9 marca 2011
Steve Ashworth: Graj na keyboardzie
Muza SA, Warszawa 2011 [wydanie z płytą CD]
Dla amatorów muzykowania
Obok gitary to keyboard jest instrumentem, po który najchętniej i najczęściej sięgają młodzi ludzie. Łatwo dostępny, przynosi sporo możliwości nie tylko w zakresie akompaniamentu, ale i samodzielnego tworzenia muzyki. Gra na nim nie wymaga skomplikowanych wyjaśnień, a możliwość elektronicznego wspomagania wyobraźni – i zapisane w pamięci instrumentu rytmy i brzmienia – kusi wielu amatorów muzykowania. Dla nich przeznaczona jest książka „Graj na keyboardzie” – zbiór wskazówek, które pozwolą odbiorcom na tworzenie prostych akompaniamentów.
Autor tomu, Steve Asworth, wychodzi z założenia, że najprostszym sposobem komunikowania się z czytelnikami będzie posługiwanie się zapisem muzycznym – pierwsze lekcje poświęca zatem na tłumaczenie absolutnych podstaw. Tym jednak, którzy niespecjalnie mają ochotę na poznawanie wiadomości z programu muzyki ze szkoły podstawowej podpowiada nazwy dźwięków, umieszczając je przy kolejnych zestawach melodii. Dodatkowo proponuje jeszcze schematy „klawiszowe”: wycinki obrazu klawiatury z zaznaczonymi kolorowo (zielony – lewa ręka, niebieski – prawa) i podpisanymi klawiszami, które w danym zadaniu będą używane. Trzeba by się naprawdę bardzo postarać, żeby nie zrozumieć polecenia i nie odszyfrować dźwięków, które ma się w określonym ćwiczeniu zagrać. Ponieważ większości przeciętnych czytelników problem sprawi raczej rytm (odczytywanie długości trwania dźwięku) – ćwiczenia przedstawione są również na nagraniach na dołączonej do publikacji płyty CD. Bardziej ułatwić pracy potencjalnym keyboardzistom już się nie dało. Oporni na muzyczną wiedzę otrzymają specjalną ściągę – ostatnia strona po rozgięciu zawiera legendę znaczków, które spotkać można na pięciolinii. Lekcje zostały tu pogrupowane ze względu na najczęściej wykorzystywane rytmy i style muzyczne, tak, by odbiorcy szybko mogli z nowo nabytych umiejętności czerpać satysfakcję.
Dla tych, którzy nie mają ochoty samodzielnie rozpracowywać odległości między dźwiękami, przygotował Ashworth tabele akordów i gam (tych pierwszych – w postaci zasadniczej i w przewrotach, na lewą oraz prawą rękę, tych drugich – rozpisanych na lewą oraz prawą rękę). Obok zapisu nutowego pojawia się tu schemat z zakolorowanymi odpowiednimi klawiszami, a w przypadku tabel akordów także zdjęcie, prezentujące wykonanie ćwiczenia. Wszystkie wątpliwości wystarczy po prostu sprawdzić – nie trzeba przy tym myśleć ani próbować samodzielnie rozwiązywać problemu. „Krótka historia keyboardu” dołączona na koniec to ukłon w stronę tych, którzy lubią usystematyzowane i zgromadzone w jednym miejscu wiadomości – bo rzadko zdarzają się amatorzy, którzy chcieliby wyjść poza podstawowe umiejętności.
W tym podręczniku nie ma ani jednego czynnika, który mógłby zniechęcić początkujących do nauki gry na keyboardzie. Wszystko, co miało szansę sprawiać choćby minimalne kłopoty, zostało przez autora rozwiązane i usunięte. Ashworth ostrzega nawet przed możliwością wypadnięcia z rytmu, prowadzi swoich czytelników za rękę przez cały kurs gry. Do odbiorców należy tylko („tylko”) powtarzanie proponowanych przez autora ćwiczeń – w tym jednym Steve Ashworth nikogo nie da rady zastąpić.
Kartki przyczepione na mocnej metalowej spirali zapewnią książce trwałość. Zdjęcia, które przedstawiają – niemal na każdej stronie – układ dłoni w omawianym właśnie ćwiczeniu – stanowią zachętę do gry. Prosty język i wyjaśnienia każdej oczywistości to z kolei atuty dla tych, którzy boją się specjalistycznego żargonu i dyskursu dla wtajemniczonych. Z tą książką wystarczy tylko usiąść przy klawiaturze…
Dla amatorów muzykowania
Obok gitary to keyboard jest instrumentem, po który najchętniej i najczęściej sięgają młodzi ludzie. Łatwo dostępny, przynosi sporo możliwości nie tylko w zakresie akompaniamentu, ale i samodzielnego tworzenia muzyki. Gra na nim nie wymaga skomplikowanych wyjaśnień, a możliwość elektronicznego wspomagania wyobraźni – i zapisane w pamięci instrumentu rytmy i brzmienia – kusi wielu amatorów muzykowania. Dla nich przeznaczona jest książka „Graj na keyboardzie” – zbiór wskazówek, które pozwolą odbiorcom na tworzenie prostych akompaniamentów.
Autor tomu, Steve Asworth, wychodzi z założenia, że najprostszym sposobem komunikowania się z czytelnikami będzie posługiwanie się zapisem muzycznym – pierwsze lekcje poświęca zatem na tłumaczenie absolutnych podstaw. Tym jednak, którzy niespecjalnie mają ochotę na poznawanie wiadomości z programu muzyki ze szkoły podstawowej podpowiada nazwy dźwięków, umieszczając je przy kolejnych zestawach melodii. Dodatkowo proponuje jeszcze schematy „klawiszowe”: wycinki obrazu klawiatury z zaznaczonymi kolorowo (zielony – lewa ręka, niebieski – prawa) i podpisanymi klawiszami, które w danym zadaniu będą używane. Trzeba by się naprawdę bardzo postarać, żeby nie zrozumieć polecenia i nie odszyfrować dźwięków, które ma się w określonym ćwiczeniu zagrać. Ponieważ większości przeciętnych czytelników problem sprawi raczej rytm (odczytywanie długości trwania dźwięku) – ćwiczenia przedstawione są również na nagraniach na dołączonej do publikacji płyty CD. Bardziej ułatwić pracy potencjalnym keyboardzistom już się nie dało. Oporni na muzyczną wiedzę otrzymają specjalną ściągę – ostatnia strona po rozgięciu zawiera legendę znaczków, które spotkać można na pięciolinii. Lekcje zostały tu pogrupowane ze względu na najczęściej wykorzystywane rytmy i style muzyczne, tak, by odbiorcy szybko mogli z nowo nabytych umiejętności czerpać satysfakcję.
Dla tych, którzy nie mają ochoty samodzielnie rozpracowywać odległości między dźwiękami, przygotował Ashworth tabele akordów i gam (tych pierwszych – w postaci zasadniczej i w przewrotach, na lewą oraz prawą rękę, tych drugich – rozpisanych na lewą oraz prawą rękę). Obok zapisu nutowego pojawia się tu schemat z zakolorowanymi odpowiednimi klawiszami, a w przypadku tabel akordów także zdjęcie, prezentujące wykonanie ćwiczenia. Wszystkie wątpliwości wystarczy po prostu sprawdzić – nie trzeba przy tym myśleć ani próbować samodzielnie rozwiązywać problemu. „Krótka historia keyboardu” dołączona na koniec to ukłon w stronę tych, którzy lubią usystematyzowane i zgromadzone w jednym miejscu wiadomości – bo rzadko zdarzają się amatorzy, którzy chcieliby wyjść poza podstawowe umiejętności.
W tym podręczniku nie ma ani jednego czynnika, który mógłby zniechęcić początkujących do nauki gry na keyboardzie. Wszystko, co miało szansę sprawiać choćby minimalne kłopoty, zostało przez autora rozwiązane i usunięte. Ashworth ostrzega nawet przed możliwością wypadnięcia z rytmu, prowadzi swoich czytelników za rękę przez cały kurs gry. Do odbiorców należy tylko („tylko”) powtarzanie proponowanych przez autora ćwiczeń – w tym jednym Steve Ashworth nikogo nie da rady zastąpić.
Kartki przyczepione na mocnej metalowej spirali zapewnią książce trwałość. Zdjęcia, które przedstawiają – niemal na każdej stronie – układ dłoni w omawianym właśnie ćwiczeniu – stanowią zachętę do gry. Prosty język i wyjaśnienia każdej oczywistości to z kolei atuty dla tych, którzy boją się specjalistycznego żargonu i dyskursu dla wtajemniczonych. Z tą książką wystarczy tylko usiąść przy klawiaturze…
wtorek, 8 marca 2011
Mikołajek. Kalendarz 2011.
Znak, Kraków 2010.
Śmiech uporządkowany
Marketingowy aspekt literatury na rynku wydawnictw dla dzieci i młodzieży nabiera ważności. Chwyty ze świata filmu przechodzą stopniowo także do tekstów pisanych – i całkiem nieźle się na tym gruncie rozwijają. Jednym z efektów traktowania bohaterów literackich w kategoriach towaru (lub – znaku firmowego autora) okazuje się wypuszczenie na rynek gadżetów z daną postacią związanych. Celują w tym disneyowskie produkcie – ale i inni nie pozostają w tyle. Książka powoli przestaje być świętością, może okazać się za to… atrybutem dorosłości. Trudno spodziewać się po maluchach sensownego wykorzystywania terminarzy, ale kalendarz na ten wzór stworzony może ucieszyć zarówno dzieci jak i dorosłych – wystarczy, by odbiorcy byli wielbicielami przygód Mikołajka.
Kalendarz z Mikołajkiem na rok 2011 to nie tylko rozpisany na tygodnie, dni i godziny rok. To również źródło śmiechu i zachęta do jak najczęstszego sięgania po twórczość Sempego i Goscinnego. W ślicznie wydanym tomie (którego okładki sugerują jednocześnie starą księgę i… brulion, a lekko kremowy papier przywodzi na myśl stare, skrywające wiele tajemnic zapiski) zmieściło się kilka opowiadań o małym rezolutnym bohaterze i całe mnóstwo komicznych rysunków. Do tego dochodzi jeszcze mininotatnik, którego strony zdobi kilka cytatów – idealna wprost zachęta do lektury – a i sposób na rozbudzenie ciekawości.
Na początku wydaje się, że opowiadania będą dostosowane do kalendarza, zsynchronizowane z porami roku czy świętami – przełom lat 2010 i 2011 podkreśla w końcu tekst o śniegu, a potem pojawia się wielkanocna opowieść – ale twórcy tomu z takiego klucza rezygnują, sięgając też po historie uniezależnione od czasu, a nadbudowane wokół zainteresowań i spostrzeżeń młodego bohatera.
Mikołajek prezentuje dziecięco naiwne zadziwienie światem, połączone ze spostrzegawczością dorosłego, który nie stracił zdolności abstrakcyjnego myślenia. W odróżnieniu od prawdziwych kilkulatków, Mikołajek wyłuskuje z otoczenia absurdy (a raczej to, co za absurd uznają rodzice), sygnalizuje ich obecność, by następnie przejść nad nimi do porządku dziennego. Z tego połączenia dziecięcego sprytu i dorosłej logiki rodzi się uśmiech – cenny, bo Goscinny pokazuje różnice w spojrzeniu na rzeczywistość przez młodszych i starszych – i podkreśla cały komizm tych różnic. Poza pełnymi opowiadaniami znajduje się tu mnóstwo bardzo udanych rysunków (do kreski Sempego nie trzeba chyba nikogo przekonywać) z podpisami-wyimkami z tekstów, które stanowią miniaturowe dowcipy bądź celne puenty. „Alcest zaczął zbierać grzyby, a żeby się przekonać, czy są trujące, znalazł sposób – próbował ich” – wyjaśnia Mikołajek na marginesie kalendarza. Te miniaturki poprawiają humor odbiorcom w każdym wieku, dzieci przypuszczalnie zaintrygują, a dorosłym przyniosą chwilę bezinteresownego śmiechu. Taki rozrzedzony zestaw opowiadań i drobnych wyimków z książek o Mikołajku zadziała lepiej niż niejedna reklama i sprawi, że dzieci z własnej woli zechcą sięgnąć po tomy pełne przygód swojego ulubieńca.
Maluchy będą mogły cieszyć się także z namiastki dorosłości, jaką zapewni im terminarz z wszytą zakładką. Z pewnością ta publikacja znaku przyczyni się do zwiększenia zainteresowania od dawna przecież kultową postacią.
Śmiech uporządkowany
Marketingowy aspekt literatury na rynku wydawnictw dla dzieci i młodzieży nabiera ważności. Chwyty ze świata filmu przechodzą stopniowo także do tekstów pisanych – i całkiem nieźle się na tym gruncie rozwijają. Jednym z efektów traktowania bohaterów literackich w kategoriach towaru (lub – znaku firmowego autora) okazuje się wypuszczenie na rynek gadżetów z daną postacią związanych. Celują w tym disneyowskie produkcie – ale i inni nie pozostają w tyle. Książka powoli przestaje być świętością, może okazać się za to… atrybutem dorosłości. Trudno spodziewać się po maluchach sensownego wykorzystywania terminarzy, ale kalendarz na ten wzór stworzony może ucieszyć zarówno dzieci jak i dorosłych – wystarczy, by odbiorcy byli wielbicielami przygód Mikołajka.
Kalendarz z Mikołajkiem na rok 2011 to nie tylko rozpisany na tygodnie, dni i godziny rok. To również źródło śmiechu i zachęta do jak najczęstszego sięgania po twórczość Sempego i Goscinnego. W ślicznie wydanym tomie (którego okładki sugerują jednocześnie starą księgę i… brulion, a lekko kremowy papier przywodzi na myśl stare, skrywające wiele tajemnic zapiski) zmieściło się kilka opowiadań o małym rezolutnym bohaterze i całe mnóstwo komicznych rysunków. Do tego dochodzi jeszcze mininotatnik, którego strony zdobi kilka cytatów – idealna wprost zachęta do lektury – a i sposób na rozbudzenie ciekawości.
Na początku wydaje się, że opowiadania będą dostosowane do kalendarza, zsynchronizowane z porami roku czy świętami – przełom lat 2010 i 2011 podkreśla w końcu tekst o śniegu, a potem pojawia się wielkanocna opowieść – ale twórcy tomu z takiego klucza rezygnują, sięgając też po historie uniezależnione od czasu, a nadbudowane wokół zainteresowań i spostrzeżeń młodego bohatera.
Mikołajek prezentuje dziecięco naiwne zadziwienie światem, połączone ze spostrzegawczością dorosłego, który nie stracił zdolności abstrakcyjnego myślenia. W odróżnieniu od prawdziwych kilkulatków, Mikołajek wyłuskuje z otoczenia absurdy (a raczej to, co za absurd uznają rodzice), sygnalizuje ich obecność, by następnie przejść nad nimi do porządku dziennego. Z tego połączenia dziecięcego sprytu i dorosłej logiki rodzi się uśmiech – cenny, bo Goscinny pokazuje różnice w spojrzeniu na rzeczywistość przez młodszych i starszych – i podkreśla cały komizm tych różnic. Poza pełnymi opowiadaniami znajduje się tu mnóstwo bardzo udanych rysunków (do kreski Sempego nie trzeba chyba nikogo przekonywać) z podpisami-wyimkami z tekstów, które stanowią miniaturowe dowcipy bądź celne puenty. „Alcest zaczął zbierać grzyby, a żeby się przekonać, czy są trujące, znalazł sposób – próbował ich” – wyjaśnia Mikołajek na marginesie kalendarza. Te miniaturki poprawiają humor odbiorcom w każdym wieku, dzieci przypuszczalnie zaintrygują, a dorosłym przyniosą chwilę bezinteresownego śmiechu. Taki rozrzedzony zestaw opowiadań i drobnych wyimków z książek o Mikołajku zadziała lepiej niż niejedna reklama i sprawi, że dzieci z własnej woli zechcą sięgnąć po tomy pełne przygód swojego ulubieńca.
Maluchy będą mogły cieszyć się także z namiastki dorosłości, jaką zapewni im terminarz z wszytą zakładką. Z pewnością ta publikacja znaku przyczyni się do zwiększenia zainteresowania od dawna przecież kultową postacią.
poniedziałek, 7 marca 2011
Grażyna Szelągowska: Dania
Trio, Warszawa 2010.
Zwykła historia
Zwykle w podręcznikach z serii „Historia państw świata w XX i XXI wieku” na pierwszy plan wysuwa się sfera polityki. Analizy układu sił partyjnych, a także rozwiązań stosowanych przez rządzących, mają przybliżyć odbiorcom podstawowe problemy współczesnego świata. Ale w tomie „Dania” Grażyny Szelągowskiej zauważyć można odejście od tych schematów na rzecz opisywania samego narodu. Tom różni się od innych publikacji wydawanych w tym cyklu, między innymi ze względu na wybierane przez autorkę jako istotne dla historii kwestie, a co za tym idzie – na ciekawszy dla zwykłych, niezainteresowanych dziejopisarstwem czytelników, układ tematów.
Szelągowska wychodzi od charakterystyki ustroju w XVIII i XIX wieku i sporo miejsca poświęca na wprowadzenie do dziejów współczesnych. Chociaż przedmiotem jej książki powinno być przede wszystkim dwudzieste stulecie, dwa poprzednie wieki omawia dość szczegółowo i nie pomija nawet „złotego wieku kultury”. To ważny sygnał, bowiem dla Szelągowskiej zagadnienia związane ze sztuką będą powtarzały się regularnie. Autorka charakteryzuje życie codzienne mieszkańców i zatrzymuje się nad rozwojem przemysłu. Cały czas korzysta z danych statystycznych i usiłuje za ich pomocą odtworzyć jak najpełniej obraz społeczeństwa. Kwestie polityczne interesują ją przeważnie w przypadku dużych reform i zmian konstytucji. Sporo ciekawostek przynoszą dobrze dobrane zdjęcia (na jednym z nich widnieje na przykład szosa z lat 30., która każdemu użytkownikowi zapewniała osobny pas ruchu). Szelągowska nawiązuje też do wiadomości, które zwykle badacze traktują jako mniej istotne – omawia na przykład typowy dla Danii początku XX wieku styl w architekturze i wzornictwie.
Nie przemilcza autorka tematu wojen światowych, ale też nie poświęca im zbyt wiele uwagi, skupia się raczej na ich konsekwencjach dla kraju, lakoniczne informacje kwitując biernością państwa. Przez chwilę opisuje stosunki dyplomatyczne z Polską, by już za parę akapitów przejść do kolejnych spraw z dziedziny gospodarki i ekonomii. Druga wojna światowa zajmuje ją raczej ze względu na postawy i zachowania mieszkańców. Opisuje życie po okupacji, szczegóły cudu gospodarczego i problem uchodźców, nie pomija tematu zalegalizowania pornografii i zagadnienia modelu rodziny. Jako osobne rozdziały traktuje Grenlandię i Wyspy Owcze, w dużym skrócie streszcza ich dzieje. Autorka stawia na bezpieczny i sprawdzony neutralny styl, naukowy – ale nie utrudniany przez specjalistyczną terminologię – dyskurs, idealny do prezentowania faktów i wniosków z nich płynących. Sprawia przez to, że książka okazuje się rzetelna i stonowana.
Do tomu dołączone zostało kalendarium wydarzeń oraz słowniczek partii politycznych – rzecz przydatna, zwłaszcza że w tekście głównym politykę przyćmiewa socjologia. Szelągowska bibliografię prezentuje opisowo, tworzy też wykaz osób, sprawujących najważniejsze urzędy w państwie. Autorka woli prezentować w podstawowej narracji losy narodu i historię od strony obyczajowości. Tom „Dania” jest historią oglądaną przez pryzmat zwykłych mieszkańców, przez co staje się lekturą dość ciekawą.
Zwykła historia
Zwykle w podręcznikach z serii „Historia państw świata w XX i XXI wieku” na pierwszy plan wysuwa się sfera polityki. Analizy układu sił partyjnych, a także rozwiązań stosowanych przez rządzących, mają przybliżyć odbiorcom podstawowe problemy współczesnego świata. Ale w tomie „Dania” Grażyny Szelągowskiej zauważyć można odejście od tych schematów na rzecz opisywania samego narodu. Tom różni się od innych publikacji wydawanych w tym cyklu, między innymi ze względu na wybierane przez autorkę jako istotne dla historii kwestie, a co za tym idzie – na ciekawszy dla zwykłych, niezainteresowanych dziejopisarstwem czytelników, układ tematów.
Szelągowska wychodzi od charakterystyki ustroju w XVIII i XIX wieku i sporo miejsca poświęca na wprowadzenie do dziejów współczesnych. Chociaż przedmiotem jej książki powinno być przede wszystkim dwudzieste stulecie, dwa poprzednie wieki omawia dość szczegółowo i nie pomija nawet „złotego wieku kultury”. To ważny sygnał, bowiem dla Szelągowskiej zagadnienia związane ze sztuką będą powtarzały się regularnie. Autorka charakteryzuje życie codzienne mieszkańców i zatrzymuje się nad rozwojem przemysłu. Cały czas korzysta z danych statystycznych i usiłuje za ich pomocą odtworzyć jak najpełniej obraz społeczeństwa. Kwestie polityczne interesują ją przeważnie w przypadku dużych reform i zmian konstytucji. Sporo ciekawostek przynoszą dobrze dobrane zdjęcia (na jednym z nich widnieje na przykład szosa z lat 30., która każdemu użytkownikowi zapewniała osobny pas ruchu). Szelągowska nawiązuje też do wiadomości, które zwykle badacze traktują jako mniej istotne – omawia na przykład typowy dla Danii początku XX wieku styl w architekturze i wzornictwie.
Nie przemilcza autorka tematu wojen światowych, ale też nie poświęca im zbyt wiele uwagi, skupia się raczej na ich konsekwencjach dla kraju, lakoniczne informacje kwitując biernością państwa. Przez chwilę opisuje stosunki dyplomatyczne z Polską, by już za parę akapitów przejść do kolejnych spraw z dziedziny gospodarki i ekonomii. Druga wojna światowa zajmuje ją raczej ze względu na postawy i zachowania mieszkańców. Opisuje życie po okupacji, szczegóły cudu gospodarczego i problem uchodźców, nie pomija tematu zalegalizowania pornografii i zagadnienia modelu rodziny. Jako osobne rozdziały traktuje Grenlandię i Wyspy Owcze, w dużym skrócie streszcza ich dzieje. Autorka stawia na bezpieczny i sprawdzony neutralny styl, naukowy – ale nie utrudniany przez specjalistyczną terminologię – dyskurs, idealny do prezentowania faktów i wniosków z nich płynących. Sprawia przez to, że książka okazuje się rzetelna i stonowana.
Do tomu dołączone zostało kalendarium wydarzeń oraz słowniczek partii politycznych – rzecz przydatna, zwłaszcza że w tekście głównym politykę przyćmiewa socjologia. Szelągowska bibliografię prezentuje opisowo, tworzy też wykaz osób, sprawujących najważniejsze urzędy w państwie. Autorka woli prezentować w podstawowej narracji losy narodu i historię od strony obyczajowości. Tom „Dania” jest historią oglądaną przez pryzmat zwykłych mieszkańców, przez co staje się lekturą dość ciekawą.
niedziela, 6 marca 2011
Philip Roth: Wzburzenie
Czytelnik, Warszawa 2011.
Zniewolenie
Świat, w który wprowadza swoich czytelników Philip Roth przez „Wzburzenie” nie jest światem spokojnym, chociaż zagrożenia dotyczą przeważnie skali mikro, mimo rozwijającego się w tle konfliktu koreańskiego. Marcus Messner, młody bohater tej powieści, jest synem koszernego rzeźnika, od początku przygotowywanym do ciężkiej pracy – i do widoku krwi, obrazu, którego nie może zaakceptować. Chłopak nie sprawia problemów: uczy się pilnie, rzadko spotyka się z dziewczynami, nie interesują go żadne rozrywki. Czas dzieli na naukę i pracę. Jednak to nie uspokaja jego ojca – stary rzeźnik nie może opędzić się od katastroficznych wizji, w których traci ukochane dziecko; jego troskliwość powoli zamienia się w obsesję. Marcus przed zaborczością ze strony rodzica ucieka na studia do innego miasta, lecz nie potrafi odnaleźć się w szkolnej społeczności. Tymczasem wojna toczy się dalej…
Philip Roth napisał książkę, w której kwestie żydowskie (lub szerzej – wyznaniowe) i aspekty seksualności zeszły na trochę dalszy plan, pozostawiając miejsce na literacką analizę buntu i wyobcowania. W jego ujęciu rytm codziennym wydarzeniom i pozornie zwykłym sprawom dojrzewania nadają pełne wściekłości słowa chińskiego hymnu, wzburzenie staje się wartością, która kieruje głównym bohaterem i nakazuje mu odrzucać skostniałe poglądy potencjalnych autorytetów. Marcus w swojej rzeczywistości próbuje być idealistą: wierzy w czystą i niewinną miłość, stara się być posłuszny wobec rodziców, ale jednocześnie spiera się z dziekanem i kolegami z akademika. Samotność to nie jedyna cena, jaką przyjdzie mu zapłacić za pragnienie spokoju i wolności.
„Wzburzenie” to powieść o zniewoleniu. Chłopak nie ma praktycznie szans, by pokierować swoim życiem tak, jakby chciał, mało tego – nie może nawet brać odpowiedzialności za własne błędy. Wina zawsze spadnie na kogoś innego – na chorego psychicznie ojca i udręczoną matkę, na wybrankę serca, którą powinni zająć się psychiatrzy, na spokojnego współlokatora, czy na akademickich dręczycieli. Marcus uzależniony jest od innych, chociaż na taki stan rzeczy się nie zgadza: nie może jednak nic zmienić, jego drobne buntownicze gesty nie przyniosą poprawy sytuacji, mało tego – nie zostaną nawet dostrzeżone przez odpowiedzialnych za taki stan rzeczy. Młody chłopak zostaje pozbawiony szansy na dorosłość – co pogłębia tylko jego frustrację.
Przez dużą część książki akcja rozgrywa się dość spokojnie, dramaturgii nadają jej kolejne konflikty, istotne dla samego bohatera – bądź bunty na szerszą skalę (Orgia Białych Majtek), a odwrócona perspektywa sprawia, że na długi czas blednie groza wojny. Tyle że piekła, które zapewniają sobie nawzajem postacie, bez większego trudu dałoby się uniknąć: źródła większości problemów znajdą się w psychice bohaterów. U Rotha łatwo – zbyt łatwo – zacząć wydawać pochopne sądy, tymczasem prosta opowieść obyczajowa staje się tylko atrakcyjną przykrywką dla dramatów natury psychologicznej. We „Wzburzeniu” to właśnie podskórna warstwa tekstu najbardziej przyciąga, kusi i przeraża. Ale i od strony literackiej Roth proponuje powieść piękną: mocno rozbudowane zdania urzekają swoją płynnością – i prostotą, mimo pozorów stylistycznych komplikacji.
Jest „Wzburzenie” książką, która łączy atrakcyjną dla zwykłych czytelników fabułę z podwojonym przekazem, literackość z wewnętrznym niepokojem. Historia Marcusa Messnera zrobi na odbiorcach spore wrażenie – ale równie silne emocje wywołać mogą polekturowe refleksje.
Zniewolenie
Świat, w który wprowadza swoich czytelników Philip Roth przez „Wzburzenie” nie jest światem spokojnym, chociaż zagrożenia dotyczą przeważnie skali mikro, mimo rozwijającego się w tle konfliktu koreańskiego. Marcus Messner, młody bohater tej powieści, jest synem koszernego rzeźnika, od początku przygotowywanym do ciężkiej pracy – i do widoku krwi, obrazu, którego nie może zaakceptować. Chłopak nie sprawia problemów: uczy się pilnie, rzadko spotyka się z dziewczynami, nie interesują go żadne rozrywki. Czas dzieli na naukę i pracę. Jednak to nie uspokaja jego ojca – stary rzeźnik nie może opędzić się od katastroficznych wizji, w których traci ukochane dziecko; jego troskliwość powoli zamienia się w obsesję. Marcus przed zaborczością ze strony rodzica ucieka na studia do innego miasta, lecz nie potrafi odnaleźć się w szkolnej społeczności. Tymczasem wojna toczy się dalej…
Philip Roth napisał książkę, w której kwestie żydowskie (lub szerzej – wyznaniowe) i aspekty seksualności zeszły na trochę dalszy plan, pozostawiając miejsce na literacką analizę buntu i wyobcowania. W jego ujęciu rytm codziennym wydarzeniom i pozornie zwykłym sprawom dojrzewania nadają pełne wściekłości słowa chińskiego hymnu, wzburzenie staje się wartością, która kieruje głównym bohaterem i nakazuje mu odrzucać skostniałe poglądy potencjalnych autorytetów. Marcus w swojej rzeczywistości próbuje być idealistą: wierzy w czystą i niewinną miłość, stara się być posłuszny wobec rodziców, ale jednocześnie spiera się z dziekanem i kolegami z akademika. Samotność to nie jedyna cena, jaką przyjdzie mu zapłacić za pragnienie spokoju i wolności.
„Wzburzenie” to powieść o zniewoleniu. Chłopak nie ma praktycznie szans, by pokierować swoim życiem tak, jakby chciał, mało tego – nie może nawet brać odpowiedzialności za własne błędy. Wina zawsze spadnie na kogoś innego – na chorego psychicznie ojca i udręczoną matkę, na wybrankę serca, którą powinni zająć się psychiatrzy, na spokojnego współlokatora, czy na akademickich dręczycieli. Marcus uzależniony jest od innych, chociaż na taki stan rzeczy się nie zgadza: nie może jednak nic zmienić, jego drobne buntownicze gesty nie przyniosą poprawy sytuacji, mało tego – nie zostaną nawet dostrzeżone przez odpowiedzialnych za taki stan rzeczy. Młody chłopak zostaje pozbawiony szansy na dorosłość – co pogłębia tylko jego frustrację.
Przez dużą część książki akcja rozgrywa się dość spokojnie, dramaturgii nadają jej kolejne konflikty, istotne dla samego bohatera – bądź bunty na szerszą skalę (Orgia Białych Majtek), a odwrócona perspektywa sprawia, że na długi czas blednie groza wojny. Tyle że piekła, które zapewniają sobie nawzajem postacie, bez większego trudu dałoby się uniknąć: źródła większości problemów znajdą się w psychice bohaterów. U Rotha łatwo – zbyt łatwo – zacząć wydawać pochopne sądy, tymczasem prosta opowieść obyczajowa staje się tylko atrakcyjną przykrywką dla dramatów natury psychologicznej. We „Wzburzeniu” to właśnie podskórna warstwa tekstu najbardziej przyciąga, kusi i przeraża. Ale i od strony literackiej Roth proponuje powieść piękną: mocno rozbudowane zdania urzekają swoją płynnością – i prostotą, mimo pozorów stylistycznych komplikacji.
Jest „Wzburzenie” książką, która łączy atrakcyjną dla zwykłych czytelników fabułę z podwojonym przekazem, literackość z wewnętrznym niepokojem. Historia Marcusa Messnera zrobi na odbiorcach spore wrażenie – ale równie silne emocje wywołać mogą polekturowe refleksje.
sobota, 5 marca 2011
Tomasz Jachimek: Handlarze czasem
Świat Książki, Warszawa 2010.
Zagubieni w czasie
Tomasz Jachimek na swoją pierwszą powieść znalazł pomysł tak prosty, że aż dziwne, że oryginalny – a wszystkie wydarzenia zaprezentowane w „Handlarzach czasem” są naturalną konsekwencją wyjściowego założenia. Zastanowił się mianowicie autor nad tym, co by było, gdyby ktoś wynalazł maszynę do handlowania czasem – i sprawdził to, budując absurdalną, a mimo to mocno zakorzenioną w codziennym i zwykłym życiu fabułkę. W literackim tu i teraz przenika się satyra na teraźniejszość, trafne obserwacje polskiej rzeczywistości i… wyobraźnia rodem z Kastnera. A wszystko to przedstawione zostaje w prosty sposób – tak, że czytelnicy będą się wciąż zastanawiać, dlaczego nikt na to jeszcze nie wpadł.
Jest sobie zwyczajna rodzina. Jak w każdej rodzinie – i tu pojawiają się drobne dziwactwa i przyzwyczajenia, składające się na małą wspólnotę. Prym w galerii oryginałów wiedzie wuj Franciszek, nieszkodliwy maniak i wynalazca. To on pewnego dnia tworzy coś, co zrewolucjonizuje cały świat: w garażu konstruuje maszynę do handlowania czasem. Jachimek nie wnika w szczegóły techniczne – proponuje prostą drewnianą skrzynkę, do której wchodzą dwie zainteresowane osoby – i już po chwili doba jednej trwa 25 godzin, a doba drugiej – 23. Co stanie się ze światem, w którym poza możliwością handlowania czasem nie zmieniło się nic – trudno sobie wyobrazić. Więc Jachimek sugeruje możliwe scenariusze, prezentując konsekwencje wynalazku z punktu widzenia rodziny wuja Franciszka, ale też całego zestawu typowych dla współczesności (popwspółczesności?) postaci – pracoholika, plastikowej panienki, obiboka czy seniorów nauczonych kombinowania. Maszyna do handlowania czasem zmienia życie ich wszystkich, a udoskonalanie prototypu prowadzi do bezpowrotnego zniszczenia dotychczasowego porządku.
Jachimek okazał się w tej książce absolutnym mistrzem tworzenia i opanowywania chaosu. Bez większego wysiłku szkicuje dantejskie sceny sprzed garażu wuja – i z lekkością proponuje nieprzewidywalne rozwiązania. Panuje nad wykreowanym przez siebie światem bez trudu – a to ważne, bo musi być przewodnikiem dla pozbawionych punktu odniesienia odbiorców. Ani na chwilę nie gubi się w żywiołowej akcji – dzięki czemu nie zgubią się w niej także czytelnicy, zadziwia za to prawdopodobieństwem wyrosłych na absurdzie scenariuszy. Ze zwyczajnych obserwacji obyczajowych i znajomości ludzkich charakterów czyni Jachimek swoją broń – i ogromny atut tej książki. Jego bohaterowie zachowują się dokładnie tak, jak – najprawdopodobniej – zachowaliby się ludzie, gdyby otrzymali dzisiaj możliwość panowania nad czasem. Nieubłagalna logika trzyma w ryzach całą opowieść, czerpiącą przecież także z nonsensu.
Wydaje się, że przy odkrywczym pomyśle, katalizującym akcję, a wywodzącym się z wyobraźni, Tomasz Jachimek stara się pozostałe elementy książki mocno uprzyziemnić. Nie dba o upiększanie opowieści, wybiera za to jej realizm. Zabrzmi tu satyryczna nuta znana przecież z monologów Jachim Presents, tym razem jednak nie tylko służąca rozbawianiu odbiorców, ale i konstruowaniu oparcia dla historii. Imponuje mi Jachimek swobodą w kreowaniu alternatywnej rzeczywistości przy połączeniu z wyraźnymi odwołaniami do postaw społeczeństwa. Podoba mi się połączenie dowcipu z przebijającą spod niego refleksją. Do tego dochodzi jeszcze zabawa formą (zmiany bohaterów i gatunków) – kolejny dowód na swobodę pisarską.
Język – potoczny. Charakterystyczny dla krótszych form Jachimka. Zachowujący typowy dla tego autora rytm i sposób akcentowania puent. „Handlarze czasem” przypominają stylem i konstrukcją bardziej rozbudowane monologi, pełne zaskakujących zwrotów akcji i odważnych rozwiązań. Całość świetnie uzupełniają satyryczne rysunki Henryka Sawki. To publikacja dla czytelników, którzy chcą się pośmiać i odprężyć, ale też zastanowić nad kondycją współczesnego człowieka, dowód na siłę wyobraźni.
Zagubieni w czasie
Tomasz Jachimek na swoją pierwszą powieść znalazł pomysł tak prosty, że aż dziwne, że oryginalny – a wszystkie wydarzenia zaprezentowane w „Handlarzach czasem” są naturalną konsekwencją wyjściowego założenia. Zastanowił się mianowicie autor nad tym, co by było, gdyby ktoś wynalazł maszynę do handlowania czasem – i sprawdził to, budując absurdalną, a mimo to mocno zakorzenioną w codziennym i zwykłym życiu fabułkę. W literackim tu i teraz przenika się satyra na teraźniejszość, trafne obserwacje polskiej rzeczywistości i… wyobraźnia rodem z Kastnera. A wszystko to przedstawione zostaje w prosty sposób – tak, że czytelnicy będą się wciąż zastanawiać, dlaczego nikt na to jeszcze nie wpadł.
Jest sobie zwyczajna rodzina. Jak w każdej rodzinie – i tu pojawiają się drobne dziwactwa i przyzwyczajenia, składające się na małą wspólnotę. Prym w galerii oryginałów wiedzie wuj Franciszek, nieszkodliwy maniak i wynalazca. To on pewnego dnia tworzy coś, co zrewolucjonizuje cały świat: w garażu konstruuje maszynę do handlowania czasem. Jachimek nie wnika w szczegóły techniczne – proponuje prostą drewnianą skrzynkę, do której wchodzą dwie zainteresowane osoby – i już po chwili doba jednej trwa 25 godzin, a doba drugiej – 23. Co stanie się ze światem, w którym poza możliwością handlowania czasem nie zmieniło się nic – trudno sobie wyobrazić. Więc Jachimek sugeruje możliwe scenariusze, prezentując konsekwencje wynalazku z punktu widzenia rodziny wuja Franciszka, ale też całego zestawu typowych dla współczesności (popwspółczesności?) postaci – pracoholika, plastikowej panienki, obiboka czy seniorów nauczonych kombinowania. Maszyna do handlowania czasem zmienia życie ich wszystkich, a udoskonalanie prototypu prowadzi do bezpowrotnego zniszczenia dotychczasowego porządku.
Jachimek okazał się w tej książce absolutnym mistrzem tworzenia i opanowywania chaosu. Bez większego wysiłku szkicuje dantejskie sceny sprzed garażu wuja – i z lekkością proponuje nieprzewidywalne rozwiązania. Panuje nad wykreowanym przez siebie światem bez trudu – a to ważne, bo musi być przewodnikiem dla pozbawionych punktu odniesienia odbiorców. Ani na chwilę nie gubi się w żywiołowej akcji – dzięki czemu nie zgubią się w niej także czytelnicy, zadziwia za to prawdopodobieństwem wyrosłych na absurdzie scenariuszy. Ze zwyczajnych obserwacji obyczajowych i znajomości ludzkich charakterów czyni Jachimek swoją broń – i ogromny atut tej książki. Jego bohaterowie zachowują się dokładnie tak, jak – najprawdopodobniej – zachowaliby się ludzie, gdyby otrzymali dzisiaj możliwość panowania nad czasem. Nieubłagalna logika trzyma w ryzach całą opowieść, czerpiącą przecież także z nonsensu.
Wydaje się, że przy odkrywczym pomyśle, katalizującym akcję, a wywodzącym się z wyobraźni, Tomasz Jachimek stara się pozostałe elementy książki mocno uprzyziemnić. Nie dba o upiększanie opowieści, wybiera za to jej realizm. Zabrzmi tu satyryczna nuta znana przecież z monologów Jachim Presents, tym razem jednak nie tylko służąca rozbawianiu odbiorców, ale i konstruowaniu oparcia dla historii. Imponuje mi Jachimek swobodą w kreowaniu alternatywnej rzeczywistości przy połączeniu z wyraźnymi odwołaniami do postaw społeczeństwa. Podoba mi się połączenie dowcipu z przebijającą spod niego refleksją. Do tego dochodzi jeszcze zabawa formą (zmiany bohaterów i gatunków) – kolejny dowód na swobodę pisarską.
Język – potoczny. Charakterystyczny dla krótszych form Jachimka. Zachowujący typowy dla tego autora rytm i sposób akcentowania puent. „Handlarze czasem” przypominają stylem i konstrukcją bardziej rozbudowane monologi, pełne zaskakujących zwrotów akcji i odważnych rozwiązań. Całość świetnie uzupełniają satyryczne rysunki Henryka Sawki. To publikacja dla czytelników, którzy chcą się pośmiać i odprężyć, ale też zastanowić nad kondycją współczesnego człowieka, dowód na siłę wyobraźni.
piątek, 4 marca 2011
Jan Błoński: Błoński przekorny. Dziennik. Wywiady
Znak, Kraków 2011.
Literatura - polityka - teatr
Błoński przekorny czy raczej zupełnie przewidywalny? Pełen niespodzianek i zaskoczeń dla odbiorców, czy konsekwentnie prowadzący swoją opowieść przez literaturę i życie? Z lektury tomu „Błoński przekorny” każdy zapewne wyniesie coś innego: jednym spodobają się memuarystyczne wywody, innym tematy polityczne, jeszcze innym – refleksje nad kulturą literacką: tematów nie zabraknie, zwłaszcza że książka złożona została z trzech części. Pierwszą z nich tworzą prywatne zapiski Błońskiego, które jednak miejscami sugerują przygotowanie do ewentualnego druku. W drugiej części zgromadzone zostały wywiady, jakie Błoński przeprowadzał z uznanymi artystami. Trzecią partię tomu stanowią z kolei rozmowy z Janem Błońskim i dyskusje, w których bohater publikacji brał udział.
Notatki Błońskiego różnią się od diariuszy wydawanych w ostatnich latach. Przede wszystkim – objętością. Chociaż „Dziennik” Błońskiego nie zawiera zbyt dużo miejsca, poszczególne jego fragmenty stanowią rozbudowane i wyraźnie zaplanowane całostki. Nie ma tutaj typowych i monotonnych zapisków dla pamięci, krótkich komentarzy o wizytach znajomych czy o poczynionych zakupach: żaden element zwyczajnej codzienności nie przedziera się do diariuszowych zwierzeń, jedynym wyjątkiem są tu czasem wstawiane wzmianki o żonie. Pamiętnikarską prezentację przodków przesyca Błoński żartobliwymi uwagami („Jest więc u moich początków romans sierżanta ze służącą, co zresztą napawa mnie raczej przewrotnym zadowoleniem”), ale szybko rezygnuje z kronikarskich nadziei, notując: „mojemu pisaniu brak tej chytrości szczegółu, bez której trudno o dobrego memorialistę”. Faktycznie zaplanowany pamiętnik przechodzi wkrótce w dziennik, a ten dziennik staje się miejscem na literackie rozważania na tematy rozmaite – Błoński zastanawia się nad związkami literatury i podróży, roli religii czy znaczenia polskości dawniej i dzisiaj. Przewija się przez zapiski motyw konspiracji podczas drugiej wojny światowej – i sposoby podrywania dziewczyn przez starszych kolegów Janka. Potem dziennik przesycają między innymi spostrzeżenia z prowadzonych zajęć, refleksje na temat poezji, humanistyczne poszukiwania czy opowieści o Gombrowiczu.
W wywiadach przeplatają się dwie pasje Jana Błońskiego – literatura i teatr. Rozmowy z pisarzami (Staff, Tuwim, Wiech, Iwaszkiewicz, Słonimski, Kruczkowski, Szaniawski, Nałkowska czy Dąbrowska) zwracają uwagę niezwykłą, subiektywna oprawą: Błoński przedstawia w nietypowych didaskaliach okoliczności przeprowadzania wywiadów, opisuje miejsca i zachowania artystów (przy Piotrze Skrzyneckim pojawia się zaznaczony symbolem x śmiech, stale przerywający wypowiedzi, przy Ionesco – fragmenty jego rozmyślań, które doskonale dopełniają rozmowę). Błoński zwraca tu często uwagę na humor, często rozmawia o satyrze i śmiechu – co w kontekście upolitycznienia twórczości PRL-u nie jest pozbawione znaczenia. Kiedy natomiast zamienia się miejscami z gośćmi i sam staje się rozmówcą-bohaterem wywiadu, koncentruje się przede wszystkim na literaturze, zadaniach kultury, analizuje sytuację na rynku wydawniczym (dziś to dla czytelników ciekawostka, historyczne prawie spojrzenie na literaturę lat 80.), ocenia poetów i grupy poetyckie, daje się też namówić na opowieści o Swinarskim. Zdarzają się też wywiady, w których zamienia się Błoński w publicystykę i podejmuje się oceny sytuacji politycznej – i jej wpływu na literaturę.
Jest to publikacja kierowana przede wszystkim do humanistów: mało w niej Błońskiego prywatnie (choć znajdzie się, zwłaszcza w dzienniku, kilka interesujących anegdot i dowcipnych opowieści), w podstawowym kręgu zainteresowania leżą literatura, polityka i teatr. Poszukiwania metatekstowej refleksji czy analiz roli krytyka przyniesie ciekawe efekty – dlatego do „Błońskiego przekornego” zajrzeć mogą ci, dla których krytyka literacka to nie przygodne opisywanie książek, a umiejętność poruszania się w kulturze i fachowego oceniania dzieł.
Literatura - polityka - teatr
Błoński przekorny czy raczej zupełnie przewidywalny? Pełen niespodzianek i zaskoczeń dla odbiorców, czy konsekwentnie prowadzący swoją opowieść przez literaturę i życie? Z lektury tomu „Błoński przekorny” każdy zapewne wyniesie coś innego: jednym spodobają się memuarystyczne wywody, innym tematy polityczne, jeszcze innym – refleksje nad kulturą literacką: tematów nie zabraknie, zwłaszcza że książka złożona została z trzech części. Pierwszą z nich tworzą prywatne zapiski Błońskiego, które jednak miejscami sugerują przygotowanie do ewentualnego druku. W drugiej części zgromadzone zostały wywiady, jakie Błoński przeprowadzał z uznanymi artystami. Trzecią partię tomu stanowią z kolei rozmowy z Janem Błońskim i dyskusje, w których bohater publikacji brał udział.
Notatki Błońskiego różnią się od diariuszy wydawanych w ostatnich latach. Przede wszystkim – objętością. Chociaż „Dziennik” Błońskiego nie zawiera zbyt dużo miejsca, poszczególne jego fragmenty stanowią rozbudowane i wyraźnie zaplanowane całostki. Nie ma tutaj typowych i monotonnych zapisków dla pamięci, krótkich komentarzy o wizytach znajomych czy o poczynionych zakupach: żaden element zwyczajnej codzienności nie przedziera się do diariuszowych zwierzeń, jedynym wyjątkiem są tu czasem wstawiane wzmianki o żonie. Pamiętnikarską prezentację przodków przesyca Błoński żartobliwymi uwagami („Jest więc u moich początków romans sierżanta ze służącą, co zresztą napawa mnie raczej przewrotnym zadowoleniem”), ale szybko rezygnuje z kronikarskich nadziei, notując: „mojemu pisaniu brak tej chytrości szczegółu, bez której trudno o dobrego memorialistę”. Faktycznie zaplanowany pamiętnik przechodzi wkrótce w dziennik, a ten dziennik staje się miejscem na literackie rozważania na tematy rozmaite – Błoński zastanawia się nad związkami literatury i podróży, roli religii czy znaczenia polskości dawniej i dzisiaj. Przewija się przez zapiski motyw konspiracji podczas drugiej wojny światowej – i sposoby podrywania dziewczyn przez starszych kolegów Janka. Potem dziennik przesycają między innymi spostrzeżenia z prowadzonych zajęć, refleksje na temat poezji, humanistyczne poszukiwania czy opowieści o Gombrowiczu.
W wywiadach przeplatają się dwie pasje Jana Błońskiego – literatura i teatr. Rozmowy z pisarzami (Staff, Tuwim, Wiech, Iwaszkiewicz, Słonimski, Kruczkowski, Szaniawski, Nałkowska czy Dąbrowska) zwracają uwagę niezwykłą, subiektywna oprawą: Błoński przedstawia w nietypowych didaskaliach okoliczności przeprowadzania wywiadów, opisuje miejsca i zachowania artystów (przy Piotrze Skrzyneckim pojawia się zaznaczony symbolem x śmiech, stale przerywający wypowiedzi, przy Ionesco – fragmenty jego rozmyślań, które doskonale dopełniają rozmowę). Błoński zwraca tu często uwagę na humor, często rozmawia o satyrze i śmiechu – co w kontekście upolitycznienia twórczości PRL-u nie jest pozbawione znaczenia. Kiedy natomiast zamienia się miejscami z gośćmi i sam staje się rozmówcą-bohaterem wywiadu, koncentruje się przede wszystkim na literaturze, zadaniach kultury, analizuje sytuację na rynku wydawniczym (dziś to dla czytelników ciekawostka, historyczne prawie spojrzenie na literaturę lat 80.), ocenia poetów i grupy poetyckie, daje się też namówić na opowieści o Swinarskim. Zdarzają się też wywiady, w których zamienia się Błoński w publicystykę i podejmuje się oceny sytuacji politycznej – i jej wpływu na literaturę.
Jest to publikacja kierowana przede wszystkim do humanistów: mało w niej Błońskiego prywatnie (choć znajdzie się, zwłaszcza w dzienniku, kilka interesujących anegdot i dowcipnych opowieści), w podstawowym kręgu zainteresowania leżą literatura, polityka i teatr. Poszukiwania metatekstowej refleksji czy analiz roli krytyka przyniesie ciekawe efekty – dlatego do „Błońskiego przekornego” zajrzeć mogą ci, dla których krytyka literacka to nie przygodne opisywanie książek, a umiejętność poruszania się w kulturze i fachowego oceniania dzieł.
Subskrybuj:
Posty (Atom)