Wielka Litera, Warszawa 2019.
Strzępki wspomnień
Podział tego tomu pod kątem miejsc pierwodruku lub długości tekstów jest w pełni uzasadniony, ale czytelnicy i tak będą mieli wrażenie, że śledzą jedną opowieść, niekończącą się, za to poszatkowaną ze względu na wymogi dzisiejszych mediów. Michał Głowiński, czy stawia na literaturę, czy na własne wspomnienia, pisze w jeden sposób – tworząc mozaikę fragmentów, odnoszących się w dużej mierze do wojennej przeszłości, traum i konsekwencji tego, co wydarzyło się w Marcu 1968. Kwestia żydowskości i podejścia do Żydów w społeczeństwie bardzo autora porusza – wiele artykułów odnosi się do sytuacji, w których ktoś bezmyślnie – odruchowo, co pokazuje społeczne przyzwolenie na zło – wyraża dezaprobatę albo przynajmniej brak szacunku dla osób pochodzenia żydowskiego. Czasami autor przytacza bardzo drobne scenki, mówiące więcej o charakterze prostego człowieka spotkanego na drodze niż prezentujące rzeczywisty problem o wymiarze społecznym – ale tutaj nie ma mowy o usprawiedliwianiu złośliwości. Głowiński jest bezlitosny wobec tych, którzy określają się jako jego (Żydów) wrogowie: wyzłośliwia się i przedstawia ich w literackich obrazkach w jak najgorszym świetle. Uprawia krytykę połączoną wręcz z literacką agresją – dla czytelników z zewnątrz może być trochę dziwne, że aż do tego stopnia można żywić w sobie nienawiść i podsycać złe emocje. Kolejne portrety z retrospekcji nie mają pokazywać sposobów radzenia sobie z problemami, a podłości maluczkich. Autor próbuje wydobyć z mroków przeszłości trudne chwile, przykrości, które niekoniecznie miały wpływ na późniejsze decyzje czy postawy – ale w danym punkcie biografii stały się na tyle ważne, że pozostały w głowie. Nie poprzestaje na szczęście Głowiński na rozprawianiu się z wyimaginowanymi wrogami, analizuje też inne doświadczenia. Pokazuje odbiorcom, jaki wpływ na psychikę miały doświadczenia wojenne – to na przykład problem chłopca, który boi się zostawać – nawet z kolegami – w zamkniętej przed nauczycielem klasie. Rówieśnicy nie rozumieją takiego lęku i wykorzystują słabość innego dziecka – tak zachowują się dzieci we wszystkich grupach, dla Michała Głowińskiego to jednak dowód na emocjonalną niewrażliwość i niefrasobliwość uczniów.
Kiedy jednak autor odrywa się od krzywd i analizowania w nieskończoność wpływu grozy na psychikę dziecka, może zanurzyć się we wspomnieniach innego rodzaju – i zabrać odbiorców do bardziej znośnych wynurzeń. „Papuga i ratlerek” to tom obszerny i dostarczający czytelnikom wielu różnorodnych uczuć. Dla Głowińskiego ważne jest ocalanie fragmentów przeszłości, dzielenie się swoimi przemyśleniami ubranymi w literacki kostium. Proponuje czytelnikom zestaw opowieści może niespecjalnie lekkich i rozrywkowych, za to pozwalających spojrzeć z innej perspektywy na historię. Michał Głowiński nie przywołuje faktów z podręczników, nie zależy mu na przepisywaniu książek do historii. Uczy przez empatię, chce, żeby odbiorcy zrozumieli jego podejście – i żeby nie zapominali o sprawach najtrudniejszych. „Papuga i ratlerek” to zbiór przemyśleń ocalonych, zakorzenionych w skomplikowanej rzeczywistości, ale do tego jeszcze przefiltrowanych przez spojrzenie humanisty.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
wtorek, 31 grudnia 2019
poniedziałek, 30 grudnia 2019
Izabella Frączyk: Spełniony sen
Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.
Przeczekanie
Nareszcie mija czas, kiedy bohaterki w optymistycznych obyczajówkach obowiązkowo musiały pracować w redakcjach. Izabella Frączyk Znajdzie się co prawda w „Spełnionym śnie” ekscentryczna pisarka, ale przynajmniej ubarwia ona tło powieści i pozwala na podanie kilku wyjaśnień obowiązkowo padających na spotkaniach autorskich. Izabella Frączyk Beatę wysyła na stację benzynową i pozwala jej się tu realizować. Wprawdzie ma to być zajęcie przejściowe i pozwalające stanąć na nogi – jednak kobieta całkiem nieźle się tu czuje. Zresztą, chociaż przypadek skierował ją w to miejsce, decyzję podjęła pod wpływem radosnych min pracowników: uznała, że tu warto się zatrzymać. Być może gdyby Beata miała ciotkę o lepszym charakterze, zakotwiczyłaby w Częstochowie – jednak od despotycznej krewnej uciekła, niezdolna podporządkowywać się absurdalnym wymogom. I tak realizuje się „Spełniony sen”, prosta historia obudowana anegdotami, a powiązana z charakterystycznymi zagadnieniami z literatury rozrywkowej dla pań. Beata próbuje poukładać sobie życie na nowo. Kiedyś wdała się w romans z dużo starszym od siebie mężczyzną, o tym, że dodatkowo jest żonaty dowiedziała się, kiedy już była w ciąży. Teraz jej syn zdaje maturę, a Beata szuka swojego miejsca na ziemi. Zmiana otoczenia jest najlepszym sposobem na przyciągnięcie nowej i prawdziwej miłości, tyle że Beata jest zbyt dumna, żeby pytać o zobowiązania mężczyznę, który wpada jej w oko. Zadowala się prostszym związkiem.
Jest w „Spełnionym śnie” poważne ostrzeżenie dla czytelniczek. W przypadku Roberta, którego Beata poznaje w pracy i na którego uczucie odpowiada bez fajerwerków, raczej z rozsądku, sygnały alarmowe u czytelniczek rozdzwonią się dużo wcześniej niż w przypadku bohaterki. Nie ma tu mowy o wielkim szczęściu i o wielkiej miłości, za to powoli ujawniają się problemy związane z pieniędzmi. Beata chce wierzyć ukochanemu i długo daje się zwodzić, nawet gdy dla odbiorczyń oczywiste jest już, że wpadła w pułapkę i powinna jak najszybciej uciec z tej relacji. Perypetie sercowe wypadają tu dość przewidywalnie, jakby autorka nie wierzyła, że bez zarysowanego romansu można stworzyć dobrą obyczajówkę. Praca Beaty na stacji to odnotowywanie kolejnych anegdot i co ciekawszych przypadków – charakterów ludzi i zachowań wykraczających poza wyobraźnię zwykłych czytelniczek. Nie byłoby w tym nic atrakcyjnego, gdyby autorka nie przerywała relacji z pracy sytuacjami z życia prywatnego Beaty. W tym zdecydowanie dzieje się ciekawiej, zwłaszcza kiedy chodzi o kontakty z Julą, pisarką, w której domku gościnnym bohaterka aktualnie mieszka. Jula pozwala z dystansem spojrzeć na różne sprawy, ma gotowe wyjaśnienia na wiele wątpliwości, a do tego nadaje się na powiernicę sekretów. I ta postać najbardziej ubarwia fabułę. „Spełniony sen” to prosta obyczajówka, wyprodukowana według akceptowanego przez większość czytelniczek schematu, ale niekoniecznie angażująca – chyba że rzeczywiście odbiorczyniom przejadły się tematy redakcyjne i z chęcią odetchną przy urokach pracy na stacji benzynowej.
Przeczekanie
Nareszcie mija czas, kiedy bohaterki w optymistycznych obyczajówkach obowiązkowo musiały pracować w redakcjach. Izabella Frączyk Znajdzie się co prawda w „Spełnionym śnie” ekscentryczna pisarka, ale przynajmniej ubarwia ona tło powieści i pozwala na podanie kilku wyjaśnień obowiązkowo padających na spotkaniach autorskich. Izabella Frączyk Beatę wysyła na stację benzynową i pozwala jej się tu realizować. Wprawdzie ma to być zajęcie przejściowe i pozwalające stanąć na nogi – jednak kobieta całkiem nieźle się tu czuje. Zresztą, chociaż przypadek skierował ją w to miejsce, decyzję podjęła pod wpływem radosnych min pracowników: uznała, że tu warto się zatrzymać. Być może gdyby Beata miała ciotkę o lepszym charakterze, zakotwiczyłaby w Częstochowie – jednak od despotycznej krewnej uciekła, niezdolna podporządkowywać się absurdalnym wymogom. I tak realizuje się „Spełniony sen”, prosta historia obudowana anegdotami, a powiązana z charakterystycznymi zagadnieniami z literatury rozrywkowej dla pań. Beata próbuje poukładać sobie życie na nowo. Kiedyś wdała się w romans z dużo starszym od siebie mężczyzną, o tym, że dodatkowo jest żonaty dowiedziała się, kiedy już była w ciąży. Teraz jej syn zdaje maturę, a Beata szuka swojego miejsca na ziemi. Zmiana otoczenia jest najlepszym sposobem na przyciągnięcie nowej i prawdziwej miłości, tyle że Beata jest zbyt dumna, żeby pytać o zobowiązania mężczyznę, który wpada jej w oko. Zadowala się prostszym związkiem.
Jest w „Spełnionym śnie” poważne ostrzeżenie dla czytelniczek. W przypadku Roberta, którego Beata poznaje w pracy i na którego uczucie odpowiada bez fajerwerków, raczej z rozsądku, sygnały alarmowe u czytelniczek rozdzwonią się dużo wcześniej niż w przypadku bohaterki. Nie ma tu mowy o wielkim szczęściu i o wielkiej miłości, za to powoli ujawniają się problemy związane z pieniędzmi. Beata chce wierzyć ukochanemu i długo daje się zwodzić, nawet gdy dla odbiorczyń oczywiste jest już, że wpadła w pułapkę i powinna jak najszybciej uciec z tej relacji. Perypetie sercowe wypadają tu dość przewidywalnie, jakby autorka nie wierzyła, że bez zarysowanego romansu można stworzyć dobrą obyczajówkę. Praca Beaty na stacji to odnotowywanie kolejnych anegdot i co ciekawszych przypadków – charakterów ludzi i zachowań wykraczających poza wyobraźnię zwykłych czytelniczek. Nie byłoby w tym nic atrakcyjnego, gdyby autorka nie przerywała relacji z pracy sytuacjami z życia prywatnego Beaty. W tym zdecydowanie dzieje się ciekawiej, zwłaszcza kiedy chodzi o kontakty z Julą, pisarką, w której domku gościnnym bohaterka aktualnie mieszka. Jula pozwala z dystansem spojrzeć na różne sprawy, ma gotowe wyjaśnienia na wiele wątpliwości, a do tego nadaje się na powiernicę sekretów. I ta postać najbardziej ubarwia fabułę. „Spełniony sen” to prosta obyczajówka, wyprodukowana według akceptowanego przez większość czytelniczek schematu, ale niekoniecznie angażująca – chyba że rzeczywiście odbiorczyniom przejadły się tematy redakcyjne i z chęcią odetchną przy urokach pracy na stacji benzynowej.
niedziela, 29 grudnia 2019
Yan Lianke: Kroniki Eksplozji
PIW, Warszawa 2019.
Władza
Kroniki małej osady, która ma aspiracje stania się metropolią i konsekwentnie realizuje śmiałe plany śniących o potędze to gorzka satyra na władzę. Yan Lianke jest bezlitosny dla bohaterów. Portretuje ich w chwilach wyzwań, ale też – największych podłości. Udowadnia, że dostęp do władzy i stanowisk psuje, otwiera drogę do nadużyć i oddala kwestie etyczne. A jednocześnie dostarcza czytelnikom powieść przewrotną, o wznoszeniu, które tak naprawdę jest destrukcją. Jeden temat poruszany przez autora wiąże się z rozrostem miejscowości. Eksplozja musi być wielka, chociaż na razie to wioska, w której wszyscy się ze sobą znają i wiedzą, kto jest za co odpowiedzialny. Sen o potędze wprowadzany w życie oznacza stopniowy – chociaż szybki – rozwój, kosztem dobra mieszkańców. Błyskawicznie staje się jasne, że ludźmi tu nikt się nie przejmuje – a rządzący dbają tylko o siebie i o własne rodziny. Mało tego: to do władców przychodzą najpiękniejsze (i najbardziej biegłe w sztuce kochania) kobiety: tyle że małżeństwo to już kontrakt, a nie efekt wielkich uczuć. Liczy się to, co partnerzy mogą sobie wzajemnie dać, sojusze i korzyści w miejsce miłości. Co prawda to najmniejszy problem rządzących, ale mocno w tomie wybity. Yan Lianke pokazuje, jak rzeczywistość wpływa na codzienne dylematy i przedstawia mechanizmy powtarzalne mimo ich obnażania i krytyki.
„Kroniki Eksplozji” w formie mają przypominać dokument dotyczący miasta, są tu „podręcznikowe” wstawki na temat tego, jak funkcjonuje Eksplozja, jak reguluje się tu gospodarkę, jakie są lokalne tradycje i zwyczaje. Takie wprowadzenia do lektury przenoszą się szybko na inną płaszczyznę, autor przeskakuje od pozornie obiektywnych i suchych informacji do przedstawiania samych postaci i ich dylematów. Jest przy tym nie tylko znakomitym literatem – bo narracją przyciągnie do tomu wielu odbiorców – ale też satyrykiem, który wciąż naśmiewa się z ludzkich słabości. Eksponuje to, co należałoby zmienić – i czego nikt nie jest w stanie ruszyć, bo oznaczałoby to sprzeciwienie się najsilniejszym albo dzierżącym stery. Niby sytuację Eksplozji da się odnieść do sytuacji Chin, Yan Lianke tworzy satyrę na własną rzeczywistość – a jednak udaje mu się napisać tekst uniwersalny, taki, który sprawdzi się w różnych okolicznościach i będzie pokazywać kulisy władzy. W końcu „Kroniki Eksplozji” to przede wszystkim słabość ludzi, coś, co zasługuje na ostry sprzeciw. Yan Lianke jest nie tylko bystrym obserwatorem. Kiedy przedstawia losy miasta, łatwo mu uwierzyć. Ale jeszcze lepiej angażuje czytelników, kiedy zajmuje się charakterami. Ludzie u niego są wyjątkowo słabi, a do tego też perfidni i to połączenie nie może zostać przez odbiorców zignorowane. Wyostrza wprawdzie autor scenki, które mówią o złych postaciach, ale nie traci przez to na wiarygodności, raczej czyni satyrę jeszcze bardziej przejrzystą. Yan Lianke ma pomysł na książkę monumentalną i prawdziwą, funkcjonującą w zależności od środowiska jako komentarz do realnego życia lub jako przestroga.
Władza
Kroniki małej osady, która ma aspiracje stania się metropolią i konsekwentnie realizuje śmiałe plany śniących o potędze to gorzka satyra na władzę. Yan Lianke jest bezlitosny dla bohaterów. Portretuje ich w chwilach wyzwań, ale też – największych podłości. Udowadnia, że dostęp do władzy i stanowisk psuje, otwiera drogę do nadużyć i oddala kwestie etyczne. A jednocześnie dostarcza czytelnikom powieść przewrotną, o wznoszeniu, które tak naprawdę jest destrukcją. Jeden temat poruszany przez autora wiąże się z rozrostem miejscowości. Eksplozja musi być wielka, chociaż na razie to wioska, w której wszyscy się ze sobą znają i wiedzą, kto jest za co odpowiedzialny. Sen o potędze wprowadzany w życie oznacza stopniowy – chociaż szybki – rozwój, kosztem dobra mieszkańców. Błyskawicznie staje się jasne, że ludźmi tu nikt się nie przejmuje – a rządzący dbają tylko o siebie i o własne rodziny. Mało tego: to do władców przychodzą najpiękniejsze (i najbardziej biegłe w sztuce kochania) kobiety: tyle że małżeństwo to już kontrakt, a nie efekt wielkich uczuć. Liczy się to, co partnerzy mogą sobie wzajemnie dać, sojusze i korzyści w miejsce miłości. Co prawda to najmniejszy problem rządzących, ale mocno w tomie wybity. Yan Lianke pokazuje, jak rzeczywistość wpływa na codzienne dylematy i przedstawia mechanizmy powtarzalne mimo ich obnażania i krytyki.
„Kroniki Eksplozji” w formie mają przypominać dokument dotyczący miasta, są tu „podręcznikowe” wstawki na temat tego, jak funkcjonuje Eksplozja, jak reguluje się tu gospodarkę, jakie są lokalne tradycje i zwyczaje. Takie wprowadzenia do lektury przenoszą się szybko na inną płaszczyznę, autor przeskakuje od pozornie obiektywnych i suchych informacji do przedstawiania samych postaci i ich dylematów. Jest przy tym nie tylko znakomitym literatem – bo narracją przyciągnie do tomu wielu odbiorców – ale też satyrykiem, który wciąż naśmiewa się z ludzkich słabości. Eksponuje to, co należałoby zmienić – i czego nikt nie jest w stanie ruszyć, bo oznaczałoby to sprzeciwienie się najsilniejszym albo dzierżącym stery. Niby sytuację Eksplozji da się odnieść do sytuacji Chin, Yan Lianke tworzy satyrę na własną rzeczywistość – a jednak udaje mu się napisać tekst uniwersalny, taki, który sprawdzi się w różnych okolicznościach i będzie pokazywać kulisy władzy. W końcu „Kroniki Eksplozji” to przede wszystkim słabość ludzi, coś, co zasługuje na ostry sprzeciw. Yan Lianke jest nie tylko bystrym obserwatorem. Kiedy przedstawia losy miasta, łatwo mu uwierzyć. Ale jeszcze lepiej angażuje czytelników, kiedy zajmuje się charakterami. Ludzie u niego są wyjątkowo słabi, a do tego też perfidni i to połączenie nie może zostać przez odbiorców zignorowane. Wyostrza wprawdzie autor scenki, które mówią o złych postaciach, ale nie traci przez to na wiarygodności, raczej czyni satyrę jeszcze bardziej przejrzystą. Yan Lianke ma pomysł na książkę monumentalną i prawdziwą, funkcjonującą w zależności od środowiska jako komentarz do realnego życia lub jako przestroga.
sobota, 28 grudnia 2019
Eduardo Galeano: Dzieci czasu. Z kalendarza dziejów ludzkości
W. A. B., Warszawa 2019.
Niespieszne odkrywanie
„Dzieci czasu” to książka, która imituje kalendarz ze zrywanymi kartkami, ale pozbawiona jest dat rocznych: przedstawia za to krótkie ciekawostki na każdy dzień miesiąca (i uwzględnia także lata przestępne). Może przez to być używana znacznie dłużej niż zwykłe wydawnictwa kalendarzowe – nadaje się i na prezent i na książkę-gadżet. Zasugeruje czytelnikom samodzielne poszukiwanie dalszych informacji, pokaże, jak wiele atrakcyjnych wiadomości czeka na odkrycie – i sprawi, że odbiorcy będą się dobrze bawić, podążając za autorem przez stulecia. Eduardo Galeano decyduje się na tematyczny, kulturowy i historyczny misz-masz. Jego książka składa się z drobiazgów, opowieści, które w najlepszym razie zajmą trochę ponad połowę strony (a czasem sprowadzają się do akapitu lub dwóch) – a inspirowane są datami dziennymi bądź egzotyką informacji. Nieważne, jak Galeano dociera do źródeł swoich opowieści – wyciąga je z własnych lektur, losowo wybiera z biblioteczki, czy szuka w internecie – proponuje coś w rodzaju aplikacji, tyle że w formie książkowej. Na każdy dzień przygotowuje dla czytelników jeden komentarz odnoszący się do przeszłości – bliższej lub dalszej – i podpowiada, czym warto się zainteresować. Raz będzie się odwoływać do biografii pisarza, raz – do faktów z historii. Posiłkuje się reportażowymi wiadomościami lub dokonaniami w ramach kultury. Nigdy nie wiadomo, co przyniesie kolejny dzień i kolejna strona: nie da się w żaden sposób uporządkować poruszanych kwestii. To sprawia, że Galeano nieraz czytelników zaskoczy i zmusi do powracania do „Dzieci czasu”. Tę książkę najlepiej czytać powoli, zostawić sobie możliwość codziennego odkrywania jednej informacji – w razie potrzeby da się wtedy poszerzyć wiedzę, sprawdzić, z czym wiążą się konkretne opowieści i być może zainspirować się relacjami. Czasami Galeano postanawia pobawić się stylistyką i nie mówi wówczas wprost, a poetyzuje drobną opowieść, dokłada do niej puentę i pozostawia czytelników z materiałem, który w pełni zasługuje na uważną analizę, a nawet – pogłębianie wiadomości. Przede wszystkim ten autor zmusza odbiorców do refleksji nad przedstawionymi faktami. Dobiera informacje tak, by odbiorcy przyglądali się i wydarzeniom z historii, i przeżyciom twórców – umożliwia wstęp do różnych światów i niemal prowokuje do dyskutowania na zaprezentowane tematy. Kwestie, które się tutaj pojawiają, rzadko pozostają bez odzewu, czytelnicy mogą na nich ćwiczyć sztukę polemizowania albo filozofowania. „Dzieci czasu” to książka, która ma podtytuł „Z kalendarza dziejów ludzkości” - i trochę tym wskazuje na próbę zdefiniowania gatunku ludzkiego, czy też – ukazania blasków i cieni bycia człowiekiem z perspektywy czasu. Eduardo Galeano w formule książki korzysta ze zbiorów ciekawostek – tomów, które cieszą się dużym powodzeniem wśród młodszych i starszych odbiorców – ale ponieważ sięga po skojarzenia nieoczywiste, znajdzie uznanie publiczności. „Dzieci czasu” to książka przygotowana nie tyle dla zaspokojenia, co dla rozbudzania apetytów literackich – kierowana jest do różnych typów czytelników.
Niespieszne odkrywanie
„Dzieci czasu” to książka, która imituje kalendarz ze zrywanymi kartkami, ale pozbawiona jest dat rocznych: przedstawia za to krótkie ciekawostki na każdy dzień miesiąca (i uwzględnia także lata przestępne). Może przez to być używana znacznie dłużej niż zwykłe wydawnictwa kalendarzowe – nadaje się i na prezent i na książkę-gadżet. Zasugeruje czytelnikom samodzielne poszukiwanie dalszych informacji, pokaże, jak wiele atrakcyjnych wiadomości czeka na odkrycie – i sprawi, że odbiorcy będą się dobrze bawić, podążając za autorem przez stulecia. Eduardo Galeano decyduje się na tematyczny, kulturowy i historyczny misz-masz. Jego książka składa się z drobiazgów, opowieści, które w najlepszym razie zajmą trochę ponad połowę strony (a czasem sprowadzają się do akapitu lub dwóch) – a inspirowane są datami dziennymi bądź egzotyką informacji. Nieważne, jak Galeano dociera do źródeł swoich opowieści – wyciąga je z własnych lektur, losowo wybiera z biblioteczki, czy szuka w internecie – proponuje coś w rodzaju aplikacji, tyle że w formie książkowej. Na każdy dzień przygotowuje dla czytelników jeden komentarz odnoszący się do przeszłości – bliższej lub dalszej – i podpowiada, czym warto się zainteresować. Raz będzie się odwoływać do biografii pisarza, raz – do faktów z historii. Posiłkuje się reportażowymi wiadomościami lub dokonaniami w ramach kultury. Nigdy nie wiadomo, co przyniesie kolejny dzień i kolejna strona: nie da się w żaden sposób uporządkować poruszanych kwestii. To sprawia, że Galeano nieraz czytelników zaskoczy i zmusi do powracania do „Dzieci czasu”. Tę książkę najlepiej czytać powoli, zostawić sobie możliwość codziennego odkrywania jednej informacji – w razie potrzeby da się wtedy poszerzyć wiedzę, sprawdzić, z czym wiążą się konkretne opowieści i być może zainspirować się relacjami. Czasami Galeano postanawia pobawić się stylistyką i nie mówi wówczas wprost, a poetyzuje drobną opowieść, dokłada do niej puentę i pozostawia czytelników z materiałem, który w pełni zasługuje na uważną analizę, a nawet – pogłębianie wiadomości. Przede wszystkim ten autor zmusza odbiorców do refleksji nad przedstawionymi faktami. Dobiera informacje tak, by odbiorcy przyglądali się i wydarzeniom z historii, i przeżyciom twórców – umożliwia wstęp do różnych światów i niemal prowokuje do dyskutowania na zaprezentowane tematy. Kwestie, które się tutaj pojawiają, rzadko pozostają bez odzewu, czytelnicy mogą na nich ćwiczyć sztukę polemizowania albo filozofowania. „Dzieci czasu” to książka, która ma podtytuł „Z kalendarza dziejów ludzkości” - i trochę tym wskazuje na próbę zdefiniowania gatunku ludzkiego, czy też – ukazania blasków i cieni bycia człowiekiem z perspektywy czasu. Eduardo Galeano w formule książki korzysta ze zbiorów ciekawostek – tomów, które cieszą się dużym powodzeniem wśród młodszych i starszych odbiorców – ale ponieważ sięga po skojarzenia nieoczywiste, znajdzie uznanie publiczności. „Dzieci czasu” to książka przygotowana nie tyle dla zaspokojenia, co dla rozbudzania apetytów literackich – kierowana jest do różnych typów czytelników.
Millie Marotta: Znikające królestwo. Przewodnik po świecie zagrożonych zwierząt
Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.
Popis świata
Przede wszystkim ta książka jest wielkim i pięknym albumem, który na pewno przykuje wzrok dorosłych i dzieci. „Znikające królestwo. Przewodnik po świecie zagrożonych zwierząt” to okazja do przyjrzenia się gatunkom dziwnym, niezwykłym i atrakcyjnym – ale ginącym wręcz na oczach czytelników. Millie Marotta wykorzystuje zatem talenty plastyczne, żeby zaapelować o opamiętanie i wyczulić najmłodszych odbiorców na potrzebę chronienia natury. Sięga w „Znikającym królestwie” po przedstawicieli różnych środowisk – na początek wielkiej wyprawy zabiera dzieci w głąb oceanów, żeby zaprezentować między innymi konika morskiego z ogonem tygrysa – albo rybę, która w trakcie rozwoju zmienia płeć. Ptaki i ssaki zamieszkujące lasy mogą zasłynąć albo z nietypowych anatomicznych detali (torebka żaby!), albo ze złożenia z wielu zwierząt (okapi), albo z sowy, która cieniem nabiera myśliwych. Pustynia to miejsce wielkouchów lub niedźwiedzi, w słodkich wodach można spotkać raka giganta. O ile dzieci mogą już kojarzyć warana z Komodo, o tyle pangolin chiński będzie dla nich niespodzianką. A Millie Marotta prowadzi dalej, przez góry, tundry i mokradła. Przeskakuje po globie, żeby przypomnieć małym odbiorcom, że świat przyrody jest bogaty i zachwycający – ale przede wszystkim zasługuje na szacunek.
Wybór rozmaitych gatunków zwierząt na krótkie prezentacje to jeden z przepisów na sukces „Znikającego królestwa”. Millie Marotta stawia na stworzenia niekojarzone powszechnie: z rzadka pojawi się tu swojska żyrafa czy leniwiec – bohaterowie przechodzący czasem do bajek dla dzieci. Znacznie częściej będzie mylić tropy i pokazywać foki słodkowodne, gawiale (krokodyle), istoty bijące rekordy wytrzymałości w ekstremalnych warunkach. Układ książki sprawia, że odbiorcy najpierw poznają nowego bohatera – obejrzą go sobie na baśniowej ilustracji – a następnie przejdą do opisu i krótkiej charakterystyki. Jedna rozkładówka to jedno zwierzę i Millie Marotta równie dużo energii poświęca na stworzenie kolorowego wizerunku jak i na precyzyjne omówienie. Odrzuca realizm – przynajmniej w warstwie graficznej. Tutaj liczą się desenie i nasycone kolory, powtarzalne motywy bardzo starannie dopracowywane w detalach (widać to już po okładkowych liściach, podobnych zachwytów i traktowania tła czy ubarwienia zwierząt jako podstawy zabaw estetycznych będzie w tomie mnóstwo). Odbiorców w pierwszej kolejności uderza kolor i zagęszczenie motywów rysunkowych, spośród których wyłaniają się nietypowe zwierzęta. Zaspokoić ciekawość można, przechodząc do opisu – drugiej części rozkładówki. Millie Marotta nie zajmuje się tu podawaniem danych „nudnych”, wyszukuje za to informacje, jak określone zwierzę wyróżnia się spośród innych – i dlaczego może zostać zapamiętane. Humorystyczne wiadomości skuszą dzieci – sprawią, że tomik będzie pozycją często wertowaną i przyniesie zwiększoną świadomość konieczności ochrony przyrody. Millie Marotta przecież pisze o gatunkach, które mogą zniknąć. To jej sposób na zaalarmowanie odbiorców – zaczyna wychowywanie w świadomości ekologicznej od najmłodszych pokoleń. „Znikające królestwo” to publikacja wartościowa nie tylko z uwagi na przesłania – sam sposób realizacji tematu imponuje.
Popis świata
Przede wszystkim ta książka jest wielkim i pięknym albumem, który na pewno przykuje wzrok dorosłych i dzieci. „Znikające królestwo. Przewodnik po świecie zagrożonych zwierząt” to okazja do przyjrzenia się gatunkom dziwnym, niezwykłym i atrakcyjnym – ale ginącym wręcz na oczach czytelników. Millie Marotta wykorzystuje zatem talenty plastyczne, żeby zaapelować o opamiętanie i wyczulić najmłodszych odbiorców na potrzebę chronienia natury. Sięga w „Znikającym królestwie” po przedstawicieli różnych środowisk – na początek wielkiej wyprawy zabiera dzieci w głąb oceanów, żeby zaprezentować między innymi konika morskiego z ogonem tygrysa – albo rybę, która w trakcie rozwoju zmienia płeć. Ptaki i ssaki zamieszkujące lasy mogą zasłynąć albo z nietypowych anatomicznych detali (torebka żaby!), albo ze złożenia z wielu zwierząt (okapi), albo z sowy, która cieniem nabiera myśliwych. Pustynia to miejsce wielkouchów lub niedźwiedzi, w słodkich wodach można spotkać raka giganta. O ile dzieci mogą już kojarzyć warana z Komodo, o tyle pangolin chiński będzie dla nich niespodzianką. A Millie Marotta prowadzi dalej, przez góry, tundry i mokradła. Przeskakuje po globie, żeby przypomnieć małym odbiorcom, że świat przyrody jest bogaty i zachwycający – ale przede wszystkim zasługuje na szacunek.
Wybór rozmaitych gatunków zwierząt na krótkie prezentacje to jeden z przepisów na sukces „Znikającego królestwa”. Millie Marotta stawia na stworzenia niekojarzone powszechnie: z rzadka pojawi się tu swojska żyrafa czy leniwiec – bohaterowie przechodzący czasem do bajek dla dzieci. Znacznie częściej będzie mylić tropy i pokazywać foki słodkowodne, gawiale (krokodyle), istoty bijące rekordy wytrzymałości w ekstremalnych warunkach. Układ książki sprawia, że odbiorcy najpierw poznają nowego bohatera – obejrzą go sobie na baśniowej ilustracji – a następnie przejdą do opisu i krótkiej charakterystyki. Jedna rozkładówka to jedno zwierzę i Millie Marotta równie dużo energii poświęca na stworzenie kolorowego wizerunku jak i na precyzyjne omówienie. Odrzuca realizm – przynajmniej w warstwie graficznej. Tutaj liczą się desenie i nasycone kolory, powtarzalne motywy bardzo starannie dopracowywane w detalach (widać to już po okładkowych liściach, podobnych zachwytów i traktowania tła czy ubarwienia zwierząt jako podstawy zabaw estetycznych będzie w tomie mnóstwo). Odbiorców w pierwszej kolejności uderza kolor i zagęszczenie motywów rysunkowych, spośród których wyłaniają się nietypowe zwierzęta. Zaspokoić ciekawość można, przechodząc do opisu – drugiej części rozkładówki. Millie Marotta nie zajmuje się tu podawaniem danych „nudnych”, wyszukuje za to informacje, jak określone zwierzę wyróżnia się spośród innych – i dlaczego może zostać zapamiętane. Humorystyczne wiadomości skuszą dzieci – sprawią, że tomik będzie pozycją często wertowaną i przyniesie zwiększoną świadomość konieczności ochrony przyrody. Millie Marotta przecież pisze o gatunkach, które mogą zniknąć. To jej sposób na zaalarmowanie odbiorców – zaczyna wychowywanie w świadomości ekologicznej od najmłodszych pokoleń. „Znikające królestwo” to publikacja wartościowa nie tylko z uwagi na przesłania – sam sposób realizacji tematu imponuje.
piątek, 27 grudnia 2019
Józef Baran: Stan miłosny... przerywany
PIW, Warszawa 2019.
Poetyckie dylematy
Józef Baran swój dziennik prowadził inaczej niż wielu literatów. W tomie „Stan miłosny... przerywany” mierzy się z większą narracją, w codziennych notatkach zwierza się sobie i czytelnikom (bo o publikacji wyraźnie myśli) z przepraw z rzeczywistością. Na początku najbardziej ekscytują go sprawy okołoliterackie. Bierze udział w licznych spotkaniach z czytelnikami oraz z innymi twórcami, podsumowuje sobie na kartach diariusza, kogo warto obserwować, kto zachował się niezgodnie z oczekiwaniami, a kto nie ma dystansu do swojej twórczości. Komentuje dla siebie tomiki innych twórców i wprowadza ich – autorów – charakterystyki, wszystko w tonie towarzysko-plotkarskim. Dużo miejsca poświęca również własnej twórczości. Kiedy pisze, skupia się na samym akcie tworzenia, literatura to misterium. Dzieli się z czytelnikami pomysłami na wiersze i samymi gotowymi już wersami, do tego dokłada drobne analizy czy wyjaśnienia. Skrzętnie odnotowuje też, gdy ktoś zajmuje się jego twórczością – widać, że to dla niego ważne i że się tym bardzo przejmuje. Autotematyzm zabiera sporo miejsca w tych codziennych zapiskach i właściwie do pewnego momentu przykrywa zwyczajne życie. Przebijają go jedynie od czasu do czasu wzmianki – a to o chorobach i dolegliwościach żony, a to o wizytach znajomych. Józef Baran zamyka się w poezji, dla poezji żyje i tylko poezją się przejmuje, można odnieść wrażenie na początku lektury, że nic innego dla niego się nie liczy – zupełnie jakby autor kreował się na klasyków i próbował uzasadnić swoje miejsce w literaturze. W pewnym momencie pojawia się jednak spory problem: psuje się jego zdrowie i w końcu Józef Baran ląduje w szpitalu. Przechodzi gehennę ze służbą zdrowia – coś, co zdecydowanie sprowadza go z poetyckiego Parnasu na ziemię – i zaczyna zajmować się analizowaniem ciała, a nie ducha. Opowiada o kolejnych doświadczeniach związanych z badaniami, zabiegami i operacjami i przez to paradoksalnie staje się bliższy zwykłym czytelnikom, tym, którym obce są uniesienia poetyckie i natchnienia – teraz dopiero okazuje się autorem, który trafi do mas. „Stan miłosny przerywany” to opowieść twórcy, który musi zrezygnować z tego, co najbardziej kocha, bo zaprząta go proza życia. Jednak tę próbę tom wytrzymuje od strony literackiej, Józef Baran nie przestaje czytelników intrygować albo wzruszać. O ile na początku jest nieco egzaltowany albo bardzo naiwny (te postawy często charakteryzujące poetów tutaj niemal się wzmacniają wzajemnie), o tyle z czasem dowiaduje się, co ma znaczenie i jakie pułapki niesie codzienność. „Stan miłosny przerywany” jest książką szczerą i pełną ważnych spostrzeżeń autora, pozwala na bliższe poznanie nie tylko samego Józefa Barana, ale i procesu tworzenia – daje szansę na przyglądanie się warsztatowym rozwiązaniom, ale też – „życiu kulturalnemu”, otoczce, która towarzyszy twórcom. Dzienniki artystów zawsze wiążą się z silnymi przeżyciami, Józef Baran takich dostarczy wiele – i przy okazji może przekonać odbiorców do swojej poezji.
Poetyckie dylematy
Józef Baran swój dziennik prowadził inaczej niż wielu literatów. W tomie „Stan miłosny... przerywany” mierzy się z większą narracją, w codziennych notatkach zwierza się sobie i czytelnikom (bo o publikacji wyraźnie myśli) z przepraw z rzeczywistością. Na początku najbardziej ekscytują go sprawy okołoliterackie. Bierze udział w licznych spotkaniach z czytelnikami oraz z innymi twórcami, podsumowuje sobie na kartach diariusza, kogo warto obserwować, kto zachował się niezgodnie z oczekiwaniami, a kto nie ma dystansu do swojej twórczości. Komentuje dla siebie tomiki innych twórców i wprowadza ich – autorów – charakterystyki, wszystko w tonie towarzysko-plotkarskim. Dużo miejsca poświęca również własnej twórczości. Kiedy pisze, skupia się na samym akcie tworzenia, literatura to misterium. Dzieli się z czytelnikami pomysłami na wiersze i samymi gotowymi już wersami, do tego dokłada drobne analizy czy wyjaśnienia. Skrzętnie odnotowuje też, gdy ktoś zajmuje się jego twórczością – widać, że to dla niego ważne i że się tym bardzo przejmuje. Autotematyzm zabiera sporo miejsca w tych codziennych zapiskach i właściwie do pewnego momentu przykrywa zwyczajne życie. Przebijają go jedynie od czasu do czasu wzmianki – a to o chorobach i dolegliwościach żony, a to o wizytach znajomych. Józef Baran zamyka się w poezji, dla poezji żyje i tylko poezją się przejmuje, można odnieść wrażenie na początku lektury, że nic innego dla niego się nie liczy – zupełnie jakby autor kreował się na klasyków i próbował uzasadnić swoje miejsce w literaturze. W pewnym momencie pojawia się jednak spory problem: psuje się jego zdrowie i w końcu Józef Baran ląduje w szpitalu. Przechodzi gehennę ze służbą zdrowia – coś, co zdecydowanie sprowadza go z poetyckiego Parnasu na ziemię – i zaczyna zajmować się analizowaniem ciała, a nie ducha. Opowiada o kolejnych doświadczeniach związanych z badaniami, zabiegami i operacjami i przez to paradoksalnie staje się bliższy zwykłym czytelnikom, tym, którym obce są uniesienia poetyckie i natchnienia – teraz dopiero okazuje się autorem, który trafi do mas. „Stan miłosny przerywany” to opowieść twórcy, który musi zrezygnować z tego, co najbardziej kocha, bo zaprząta go proza życia. Jednak tę próbę tom wytrzymuje od strony literackiej, Józef Baran nie przestaje czytelników intrygować albo wzruszać. O ile na początku jest nieco egzaltowany albo bardzo naiwny (te postawy często charakteryzujące poetów tutaj niemal się wzmacniają wzajemnie), o tyle z czasem dowiaduje się, co ma znaczenie i jakie pułapki niesie codzienność. „Stan miłosny przerywany” jest książką szczerą i pełną ważnych spostrzeżeń autora, pozwala na bliższe poznanie nie tylko samego Józefa Barana, ale i procesu tworzenia – daje szansę na przyglądanie się warsztatowym rozwiązaniom, ale też – „życiu kulturalnemu”, otoczce, która towarzyszy twórcom. Dzienniki artystów zawsze wiążą się z silnymi przeżyciami, Józef Baran takich dostarczy wiele – i przy okazji może przekonać odbiorców do swojej poezji.
czwartek, 26 grudnia 2019
Marcel Moss: Nie odpisuj
Filia, Poznań 2019.
Inne oblicza przemocy
Dwa ważne tematy porusza Marcel Moss w swoim thrillerze „Nie odpisuj”, rozbijając to na dwie narracje – różnych bohaterów, którzy w pewnym momencie się poznają i nawet stają się od siebie zależni. Nieprzypadkowo oba tematy wiążą się ze sobą – jako alternatywne rodzaje przemocy domowej. Trzeci rodzaj przemocy w „Nie odpisuj” to już internetowy hejt, który nie pojawia się bezpośrednio w fabule, ale powraca w podpisach, dopiskach i mottach rozdziałów, tutaj każdy cytat zdradza albo frustrację piszącego, albo bezradność, albo po prostu – czystą nienawiść, która nie ma żadnego uzasadnienia poza chęcią wtrącenia się w czyjąś historię i zepsucia komuś humoru. „Nie odpisuj” to zatem proza dość ciężka, psychologiczna i wymagająca – mimo że o korzeniach rozrywkowych. Akcja toczy się tu wokół dwóch postaci, Martyny i Michała. Martynie zawaliło się życie, żeby bohaterka miała jeszcze sens istnienia, zajmuje się egzystencją innych. Prowadzi w internecie portal, na który internauci podsyłają swoje przerażające historie – udostępnia je po przeredagowaniu innym i śledzi komentarze. Martyna należy do tych, którzy lubią wiedzieć i ma predyspozycje do stania się stalkerką. Swoje frustracje doskonale maskuje, chociaż wpada w uzależnienia. Przed otoczeniem bardzo dobrze gra i przez to może być naprawdę niebezpieczna. Jednak to nie Martyna – która w pewnym momencie okazuje się katalizatorem akcji – przyciąga uwagę. Dużo ważniejsza z perspektywy odbiorców będzie historia Michała. Michał to mężczyzna zdominowany przez żonę, Agatę. Do niedawna jeszcze bagatelizował kolejne niepokojące sygnały, ale to, co wyprawia jego druga połowa, przestaje być możliwe do zaakceptowania. Agata nie tylko bije męża, ale znęca się nad nim psychicznie, podkopuje jego poczucie pewności siebie, odbiera wiarę. Mało tego: zamyka męża w domu, tak, że ten nie może chodzić do pracy – a kiedy ma z tego powodu problemy, Agata zyskuje nowy powód do wyśmiewania się z mężczyzny-nieudacznika. Nie wiadomo, dlaczego nie odejdzie, skoro tak jej w związku źle – karmi się strachem swojej ofiary. Potrzebuje męża, żeby mieć się na kim wyżywać. Agata sportretowana jest jednoznacznie negatywnie – do czasu, bo Marcel Moss znajduje też uzasadnienie dla jej postawy.
„Nie odpisuj” to książka, w której zmieniają się optyki narratora, tak, żeby przedstawiać różne perspektywy i wydarzenia. Najbardziej dramatyczna akcja to moment, gdy Michał próbuje uwolnić się z pułapki we własnym domu, a Martyna ma w tym swój udział – większość emocji dotyczy jednak bezpośrednio relacji międzyludzkich i tego, że nie na każdego da się liczyć. Marcel Moss ma pomysł na charakterystyki postaci – ale opiera się na wyrazistych przesłankach, nie stara się lepiej poznać czy zrozumieć bohaterów, woli zajmować się ich wzajemnymi wpływami niż analizami charakterów. W narracji jest ten autor raczej powściągliwy, kostyczność stylu odbija się na chęci odbiorców angażowania się w temat. Marcel Moss jest pewny swojej fabuły – i na niej opiera ciężar książki.
Inne oblicza przemocy
Dwa ważne tematy porusza Marcel Moss w swoim thrillerze „Nie odpisuj”, rozbijając to na dwie narracje – różnych bohaterów, którzy w pewnym momencie się poznają i nawet stają się od siebie zależni. Nieprzypadkowo oba tematy wiążą się ze sobą – jako alternatywne rodzaje przemocy domowej. Trzeci rodzaj przemocy w „Nie odpisuj” to już internetowy hejt, który nie pojawia się bezpośrednio w fabule, ale powraca w podpisach, dopiskach i mottach rozdziałów, tutaj każdy cytat zdradza albo frustrację piszącego, albo bezradność, albo po prostu – czystą nienawiść, która nie ma żadnego uzasadnienia poza chęcią wtrącenia się w czyjąś historię i zepsucia komuś humoru. „Nie odpisuj” to zatem proza dość ciężka, psychologiczna i wymagająca – mimo że o korzeniach rozrywkowych. Akcja toczy się tu wokół dwóch postaci, Martyny i Michała. Martynie zawaliło się życie, żeby bohaterka miała jeszcze sens istnienia, zajmuje się egzystencją innych. Prowadzi w internecie portal, na który internauci podsyłają swoje przerażające historie – udostępnia je po przeredagowaniu innym i śledzi komentarze. Martyna należy do tych, którzy lubią wiedzieć i ma predyspozycje do stania się stalkerką. Swoje frustracje doskonale maskuje, chociaż wpada w uzależnienia. Przed otoczeniem bardzo dobrze gra i przez to może być naprawdę niebezpieczna. Jednak to nie Martyna – która w pewnym momencie okazuje się katalizatorem akcji – przyciąga uwagę. Dużo ważniejsza z perspektywy odbiorców będzie historia Michała. Michał to mężczyzna zdominowany przez żonę, Agatę. Do niedawna jeszcze bagatelizował kolejne niepokojące sygnały, ale to, co wyprawia jego druga połowa, przestaje być możliwe do zaakceptowania. Agata nie tylko bije męża, ale znęca się nad nim psychicznie, podkopuje jego poczucie pewności siebie, odbiera wiarę. Mało tego: zamyka męża w domu, tak, że ten nie może chodzić do pracy – a kiedy ma z tego powodu problemy, Agata zyskuje nowy powód do wyśmiewania się z mężczyzny-nieudacznika. Nie wiadomo, dlaczego nie odejdzie, skoro tak jej w związku źle – karmi się strachem swojej ofiary. Potrzebuje męża, żeby mieć się na kim wyżywać. Agata sportretowana jest jednoznacznie negatywnie – do czasu, bo Marcel Moss znajduje też uzasadnienie dla jej postawy.
„Nie odpisuj” to książka, w której zmieniają się optyki narratora, tak, żeby przedstawiać różne perspektywy i wydarzenia. Najbardziej dramatyczna akcja to moment, gdy Michał próbuje uwolnić się z pułapki we własnym domu, a Martyna ma w tym swój udział – większość emocji dotyczy jednak bezpośrednio relacji międzyludzkich i tego, że nie na każdego da się liczyć. Marcel Moss ma pomysł na charakterystyki postaci – ale opiera się na wyrazistych przesłankach, nie stara się lepiej poznać czy zrozumieć bohaterów, woli zajmować się ich wzajemnymi wpływami niż analizami charakterów. W narracji jest ten autor raczej powściągliwy, kostyczność stylu odbija się na chęci odbiorców angażowania się w temat. Marcel Moss jest pewny swojej fabuły – i na niej opiera ciężar książki.
środa, 25 grudnia 2019
Thomas C. Foster: Czytaj jak profesor
Fabuła Fraza, Warszawa 2019.
Interpretacje
Z tej książki ucieszą się przede wszystkim licealiści, którzy zmuszani są przez nauczycieli literatury do opowiadania, co wyczytali z utworu poza fabułą. Interpretacji sensu stricto niewielu pedagogów dzisiaj potrafi nauczyć, więc „Czytaj jak profesor” przyda się nie tylko przy odrabianiu zadań. Chociaż sam Thomas C. Foster trochę próbuje zwracać się do uczniów – sugerując tym samym, że to oni są grupą docelową tomu – przypadnie do gustu również szerokiej publiczności, w tym dorosłym, którzy chcieliby nie tylko śledzić akcję, ale jeszcze zrozumieć powiązania i inspiracje autorów. „Czytaj jak profesor” za granicą uzupełnia listy podręczników, u nas ma szanse się przyjąć – a to ze względu na ciekawy sposób prezentowania informacji i na same wskazówki dla naiwnych jeszcze czytelników. Thomas C. Foster jest lepszy niż bryki i opracowania internetowe lektur – uczy myślenia, a nie tylko mechanicznego przyswajania faktów. Potrafi do tego zaintrygować tematem, każdą dawkę wiadomości odpowiednio oprawia, żeby odbiorcy wiedzieli, jak korzystać z podawanych informacji, ale poza tym też – szybciej je zapamiętywali. Pisze jak gawędziarz, jak człowiek z pasją, który doskonale wie, jaki efekt chce osiągnąć. Wielu czytelnikom rozjaśni w głowach – i nawet jeśli wtedy trzeba przebrnąć przez dość opasły tom, warto podjąć taki wysiłek.
Foster uczy, jak rozpracowywać tekst literacki. Przekonuje czytelników, że w gruncie rzeczy zawsze opowiadana jest jedna historia – tyle tylko, że w różnych wariacjach. Wypisuje charakterystyczne skojarzenia z Biblii, żeby pokazać, na jakie chwyty można się wyczulić. Komentuje konstrukcję książek, ale też podpowiada, jak budować historię na bazie znanej fabuły – w tym wypadku baśniowej – żeby zamaskować powiązania z pierwowzorem. Rozbija struktury powieści, wskazuje obowiązkowe składniki i ich realizacje. Wie to, z czego czytelnicy niekoniecznie zdają sobie sprawę – że autorzy chętnie posługują się symbolami i w związku z tym nawet opis pogody może stać się znaczący i nie powinno się go pomijać. I tak po kolei odnosi się do różnych składników opowieści, by wyczulić odbiorców na sygnały płynące z relacji. Dzięki takiemu poprowadzeniu czytelnicy będą wkrótce w stanie nie tylko odkrywać sekrety zakodowane w książkach, ale też – czerpać radość z deszyfrowania znaczeń. W efekcie „czytanie jak profesor”, które w punkcie wyjścia ma być sposobem na poprawienie swojej pozycji w szkole lub – w ramach czytania dla siebie – może zamienić się w przygodę. Thomas C. Foster może też przydać się jako przewodnik lekturowy dla ludzi próbujących swoich sił w literaturze – bo przez to, że autor dociera do źródeł tworzenia, pokazuje mechanizmy i ujawnia powiązania, da się go odbierać jako zestaw wskazówek do kreatywnego pisania. „Czytaj jak profesor” ma zatem więcej wymiarów niż ten podkreślany przez autora i wydawcę. Dobrze napisany, bogaty w wiele mówiące przykłady, jest to podręcznik czytania, po który sięgnąć powinien na pewno każdy maturzysta – i każdy, kto chce poznać wstęp do literaturoznawczego warsztatu.
Interpretacje
Z tej książki ucieszą się przede wszystkim licealiści, którzy zmuszani są przez nauczycieli literatury do opowiadania, co wyczytali z utworu poza fabułą. Interpretacji sensu stricto niewielu pedagogów dzisiaj potrafi nauczyć, więc „Czytaj jak profesor” przyda się nie tylko przy odrabianiu zadań. Chociaż sam Thomas C. Foster trochę próbuje zwracać się do uczniów – sugerując tym samym, że to oni są grupą docelową tomu – przypadnie do gustu również szerokiej publiczności, w tym dorosłym, którzy chcieliby nie tylko śledzić akcję, ale jeszcze zrozumieć powiązania i inspiracje autorów. „Czytaj jak profesor” za granicą uzupełnia listy podręczników, u nas ma szanse się przyjąć – a to ze względu na ciekawy sposób prezentowania informacji i na same wskazówki dla naiwnych jeszcze czytelników. Thomas C. Foster jest lepszy niż bryki i opracowania internetowe lektur – uczy myślenia, a nie tylko mechanicznego przyswajania faktów. Potrafi do tego zaintrygować tematem, każdą dawkę wiadomości odpowiednio oprawia, żeby odbiorcy wiedzieli, jak korzystać z podawanych informacji, ale poza tym też – szybciej je zapamiętywali. Pisze jak gawędziarz, jak człowiek z pasją, który doskonale wie, jaki efekt chce osiągnąć. Wielu czytelnikom rozjaśni w głowach – i nawet jeśli wtedy trzeba przebrnąć przez dość opasły tom, warto podjąć taki wysiłek.
Foster uczy, jak rozpracowywać tekst literacki. Przekonuje czytelników, że w gruncie rzeczy zawsze opowiadana jest jedna historia – tyle tylko, że w różnych wariacjach. Wypisuje charakterystyczne skojarzenia z Biblii, żeby pokazać, na jakie chwyty można się wyczulić. Komentuje konstrukcję książek, ale też podpowiada, jak budować historię na bazie znanej fabuły – w tym wypadku baśniowej – żeby zamaskować powiązania z pierwowzorem. Rozbija struktury powieści, wskazuje obowiązkowe składniki i ich realizacje. Wie to, z czego czytelnicy niekoniecznie zdają sobie sprawę – że autorzy chętnie posługują się symbolami i w związku z tym nawet opis pogody może stać się znaczący i nie powinno się go pomijać. I tak po kolei odnosi się do różnych składników opowieści, by wyczulić odbiorców na sygnały płynące z relacji. Dzięki takiemu poprowadzeniu czytelnicy będą wkrótce w stanie nie tylko odkrywać sekrety zakodowane w książkach, ale też – czerpać radość z deszyfrowania znaczeń. W efekcie „czytanie jak profesor”, które w punkcie wyjścia ma być sposobem na poprawienie swojej pozycji w szkole lub – w ramach czytania dla siebie – może zamienić się w przygodę. Thomas C. Foster może też przydać się jako przewodnik lekturowy dla ludzi próbujących swoich sił w literaturze – bo przez to, że autor dociera do źródeł tworzenia, pokazuje mechanizmy i ujawnia powiązania, da się go odbierać jako zestaw wskazówek do kreatywnego pisania. „Czytaj jak profesor” ma zatem więcej wymiarów niż ten podkreślany przez autora i wydawcę. Dobrze napisany, bogaty w wiele mówiące przykłady, jest to podręcznik czytania, po który sięgnąć powinien na pewno każdy maturzysta – i każdy, kto chce poznać wstęp do literaturoznawczego warsztatu.
wtorek, 24 grudnia 2019
Witold Bereś, Artur Więcek "Baron": Tischner. Podróż. Wydanie uzupełnione
Wielka Litera, Warszawa 2019.
Kolaż
Ta publikacja ukazuje się na rynku uzupełniona o „nieznane kazania” księdza Józefa Tischnera (kilka stron) czy o tekst o Tischnerze wobec SB – stanowi to niewielki ułamek całości, ale i tak na wznowienie książka zasługuje z tego względu, że jest sposobem dla mas na odkrywanie filozofii i biografii księdza. To, co jest jej największą zaletą – przystępność i brak dłużyzn – staje się też dla niektórych największą wadą, bo trudno jest przejść przez poszatkowany materiał i wielogłosowe charakterystyki raz po raz przerywane kolejnymi komentarzami. Witold Bereś i Artur Więcej wybrali sobie kolażowy sposób prezentowania postaci – całkiem wygodny z ich punktu widzenia, bo nie narzucają czytelnikom własnej narracji (więc i własnych opinii), odrywają się od tego, co udało się zgromadzić i nie przetrawiają już istniejących zapisków. Cytują drobne, przeważnie jednoakapitowe wypowiedzi różnych ludzi. Sięgają po opinie członków rodziny księdza Tischnera, wypytują o niego górali, sąsiadów, ale sprawdzają też, jak ten człowiek przewija się przez wypowiedzi dziennikarzy czy osób znanych. Uzyskują zatem komentarze na różne tematy, portretują Tischnera z wielu stron – w zależności od tego, kto się akurat wypowiada, mogą uzyskać nieosiągalne w inny sposób spostrzeżenia. Fragmentaryczność oznacza, że muszą sięgać po konkrety, nie wolno im pozwolić na rozwlekłość i rozgadanie, na długie rozbiegówki czy na powtarzanie faktów – tutaj każdy z rozmówców skupia się na tym, co dla niego akurat najważniejsze i przedstawia to błyskawicznie. Wypowiedzi komentują się wzajemnie, to znaczy są tak przytaczane, żeby czytelnicy jak najmniej odczuwali wyboistość takiej narracji. Więcek i Bereś ułatwiają sobie tym samym zadanie: znikają z bezpośredniej narracji, pozostają za to przy układzie kompozycyjnym. Mają dla czytelników garść ciekawostek, tyle tylko, że nie wybiją z wrażenia, że można by przytoczyć więcej anegdot i więcej faktów, gdyby postawić jednak na litą narrację budowaną na podstawie zgromadzonych informacji.
Na pewno nie chodzi w tomie „Tischner. Podróż” o budowanie pełnej biografii – taki zamiar nie ma szans powodzenia. Bereś i Więcej proponują czytelnikom uzupełnienie wiadomości życiorysowych. Wytyczają albo nietypowe obszary działalności księdza Tischnera i pomysły na działalność „zawodową” (jak na przykład msze dla dzieci), albo – zajmują się tematami politycznymi. Pokazują, jak ten autor pozwalał społeczeństwu zrozumieć filozofię, a czasami analizują szczegóły z jego życia prywatnego. Wielu rozmówców przytacza anegdoty i żarty wygłaszane przez Tischnera przy różnych okazjach, bo bez tego nie udałoby się stworzyć wyrazistego portretu. Cytaty z innych są czasami komentowane cytatami z pism samego bohatera tomu – w ramach uzupełnienia. I przez bardzo długi czas nic tu się nie będzie zmieniać, albo czytelnicy zaakceptują rodzaj przyjętej narracji, albo będą się męczyć z ciągłymi zmianami autorów wypowiedzi i z brakiem wniosków, które mimo wszystko by się przydały. „Tischner. Podróż” to książka, która pozwala odrobinę poznać życie i filozofię twórczą Józefa Tischnera – nie jest to dużo, ale na początek wystarczy.
Kolaż
Ta publikacja ukazuje się na rynku uzupełniona o „nieznane kazania” księdza Józefa Tischnera (kilka stron) czy o tekst o Tischnerze wobec SB – stanowi to niewielki ułamek całości, ale i tak na wznowienie książka zasługuje z tego względu, że jest sposobem dla mas na odkrywanie filozofii i biografii księdza. To, co jest jej największą zaletą – przystępność i brak dłużyzn – staje się też dla niektórych największą wadą, bo trudno jest przejść przez poszatkowany materiał i wielogłosowe charakterystyki raz po raz przerywane kolejnymi komentarzami. Witold Bereś i Artur Więcej wybrali sobie kolażowy sposób prezentowania postaci – całkiem wygodny z ich punktu widzenia, bo nie narzucają czytelnikom własnej narracji (więc i własnych opinii), odrywają się od tego, co udało się zgromadzić i nie przetrawiają już istniejących zapisków. Cytują drobne, przeważnie jednoakapitowe wypowiedzi różnych ludzi. Sięgają po opinie członków rodziny księdza Tischnera, wypytują o niego górali, sąsiadów, ale sprawdzają też, jak ten człowiek przewija się przez wypowiedzi dziennikarzy czy osób znanych. Uzyskują zatem komentarze na różne tematy, portretują Tischnera z wielu stron – w zależności od tego, kto się akurat wypowiada, mogą uzyskać nieosiągalne w inny sposób spostrzeżenia. Fragmentaryczność oznacza, że muszą sięgać po konkrety, nie wolno im pozwolić na rozwlekłość i rozgadanie, na długie rozbiegówki czy na powtarzanie faktów – tutaj każdy z rozmówców skupia się na tym, co dla niego akurat najważniejsze i przedstawia to błyskawicznie. Wypowiedzi komentują się wzajemnie, to znaczy są tak przytaczane, żeby czytelnicy jak najmniej odczuwali wyboistość takiej narracji. Więcek i Bereś ułatwiają sobie tym samym zadanie: znikają z bezpośredniej narracji, pozostają za to przy układzie kompozycyjnym. Mają dla czytelników garść ciekawostek, tyle tylko, że nie wybiją z wrażenia, że można by przytoczyć więcej anegdot i więcej faktów, gdyby postawić jednak na litą narrację budowaną na podstawie zgromadzonych informacji.
Na pewno nie chodzi w tomie „Tischner. Podróż” o budowanie pełnej biografii – taki zamiar nie ma szans powodzenia. Bereś i Więcej proponują czytelnikom uzupełnienie wiadomości życiorysowych. Wytyczają albo nietypowe obszary działalności księdza Tischnera i pomysły na działalność „zawodową” (jak na przykład msze dla dzieci), albo – zajmują się tematami politycznymi. Pokazują, jak ten autor pozwalał społeczeństwu zrozumieć filozofię, a czasami analizują szczegóły z jego życia prywatnego. Wielu rozmówców przytacza anegdoty i żarty wygłaszane przez Tischnera przy różnych okazjach, bo bez tego nie udałoby się stworzyć wyrazistego portretu. Cytaty z innych są czasami komentowane cytatami z pism samego bohatera tomu – w ramach uzupełnienia. I przez bardzo długi czas nic tu się nie będzie zmieniać, albo czytelnicy zaakceptują rodzaj przyjętej narracji, albo będą się męczyć z ciągłymi zmianami autorów wypowiedzi i z brakiem wniosków, które mimo wszystko by się przydały. „Tischner. Podróż” to książka, która pozwala odrobinę poznać życie i filozofię twórczą Józefa Tischnera – nie jest to dużo, ale na początek wystarczy.
poniedziałek, 23 grudnia 2019
Dorota Kassjanowicz: Kamienica pod śniegiem
Wielka Litera, Warszawa 2019.
Szansa na lepsze jutro
Nawet jeśli jest bardzo źle, warto walczyć, wykorzystać wszelkie możliwe dostępne środki, żeby poradzić sobie z problemami. Nie zapuszczać się zbyt daleko w przyszłość myślami, a stosować metodę małych kroków. To pomaga, nie przygnębi i pozwoli wydobyć się z tarapatów. Bohaterowie „Kamienicy pod śniegiem” przekonują się o tym na własnej skórze. Mały Mateusz, który chciałby wykupić leki dla dziadka, ale nie może zrealizować żadnej recepty, bo nie ma tyle oszczędności, Bogna, która musi znaleźć dla siebie mieszkanie, chociaż najchętniej zostałaby w swojej okolicy, ale po rozstaniu z facetem nie ma funduszy na utrzymanie dotychczasowego lokum, nawet Sylwia, która z samotności wdaje się w beznadziejny romans ze starszym i żonatym facetem – wszyscy oni wiedzą, że coś powinno się zmienić, jednak nie zawsze mają odwagę, by podjąć wyzwania. Autorka umożliwia im poprawienie warunków bytu dyskretnie i bez rewolucji. Bohaterowie – mieszkańcy kamienicy albo związani z nimi ludzie – przypominają sobie też o tym, że zawsze należy mieć jakąś pasję, coś, co odciągnie od zwykłych zmartwień i pozwoli na duchową ucieczkę. To jednocześnie wskazówka dla czytelników, którzy niekoniecznie znajdują w sobie odwagę na zmiany.
Dorota Kassjanowicz dyskretnie tka sieć wzajemnych zależności i potrzeb. Alicja, której na co dzień nikt nie dostrzega i która nie potrafi walczyć o swoje, pomaga jednej z sąsiadek ignorowanej przez lekarza. Mela rozmawia przez telefon z najlepszą przyjaciółką Bogną (a właściwie prowadzi telefoniczne monologi, w które trudno się wstrzelić). Mały chłopiec pełni rolę katalizatora wydarzeń, bo swoim sprytem jest w stanie zmienić rozkład sił w otoczeniu – a wszystko, żeby przyjść z pomocą dziadkowi. Jest tu też pozostawiona w szpitalu przez rodzinę starsza pani – kobieta, która przydaje się, gdy trzeba zająć się wnuczką, ale która nie ma prawa głosu ani możliwości samostanowienia, musi podporządkowywać się dla dobra młodych – i niemal rezygnuje z siebie. W przedświątecznym rozgardiaszu silniej wybrzmiewają prywatne drobne nieszczęścia, na co dzień nieeksponowane, za to pokazujące bezradność i rolę empatii w codzienności. Dorota Kassjanowicz skupia się na charakterach postaci, pozwala wybrzmieć złu, czasami szkicuje sytuacje pozornie bez wyjścia – tak, by uświadomić czytelnikom, że zawsze istnieje jakieś rozwiązanie, trzeba tylko odrzucić strach przed zmianą. „Kamienica pod śniegiem” jest powieścią z happy endem – ale optymizm jest w niej dyskretny i przedstawiany tak, by wypadał dla odbiorców jak najbardziej prawdziwie. Kassjanowicz imponuje precyzją w przedstawianiu typów ludzi – wprawdzie wybiera takie, które silnie się wyróżniają, bazuje na silnych emocjach i na zrozumiałych (bądź wyolbrzymianych, ale spotykanych normalnie) reakcjach – potrafi jednak zaprezentować czytelnikom całą galerię wyjątkowych osobowości. W bohaterach można znaleźć ślady zachowań bliskich lub znajomych – i śledzić metamorfozy. Autorka odrzuca stylistykę pop, typową dla bożonarodzeniowych historyjek. Rezygnuje z naiwności i uniemożliwia przewidywanie dalszego ciągu. Prowadzi bardzo gęstą narrację, rzadko spotykaną w lekturach tego typu. Jest „Kamienica pod śniegiem” obyczajówką psychologiczną dla bardziej wymagających czytelników – nie nudzi, ale podsuwa materiał do przemyśleń.
Szansa na lepsze jutro
Nawet jeśli jest bardzo źle, warto walczyć, wykorzystać wszelkie możliwe dostępne środki, żeby poradzić sobie z problemami. Nie zapuszczać się zbyt daleko w przyszłość myślami, a stosować metodę małych kroków. To pomaga, nie przygnębi i pozwoli wydobyć się z tarapatów. Bohaterowie „Kamienicy pod śniegiem” przekonują się o tym na własnej skórze. Mały Mateusz, który chciałby wykupić leki dla dziadka, ale nie może zrealizować żadnej recepty, bo nie ma tyle oszczędności, Bogna, która musi znaleźć dla siebie mieszkanie, chociaż najchętniej zostałaby w swojej okolicy, ale po rozstaniu z facetem nie ma funduszy na utrzymanie dotychczasowego lokum, nawet Sylwia, która z samotności wdaje się w beznadziejny romans ze starszym i żonatym facetem – wszyscy oni wiedzą, że coś powinno się zmienić, jednak nie zawsze mają odwagę, by podjąć wyzwania. Autorka umożliwia im poprawienie warunków bytu dyskretnie i bez rewolucji. Bohaterowie – mieszkańcy kamienicy albo związani z nimi ludzie – przypominają sobie też o tym, że zawsze należy mieć jakąś pasję, coś, co odciągnie od zwykłych zmartwień i pozwoli na duchową ucieczkę. To jednocześnie wskazówka dla czytelników, którzy niekoniecznie znajdują w sobie odwagę na zmiany.
Dorota Kassjanowicz dyskretnie tka sieć wzajemnych zależności i potrzeb. Alicja, której na co dzień nikt nie dostrzega i która nie potrafi walczyć o swoje, pomaga jednej z sąsiadek ignorowanej przez lekarza. Mela rozmawia przez telefon z najlepszą przyjaciółką Bogną (a właściwie prowadzi telefoniczne monologi, w które trudno się wstrzelić). Mały chłopiec pełni rolę katalizatora wydarzeń, bo swoim sprytem jest w stanie zmienić rozkład sił w otoczeniu – a wszystko, żeby przyjść z pomocą dziadkowi. Jest tu też pozostawiona w szpitalu przez rodzinę starsza pani – kobieta, która przydaje się, gdy trzeba zająć się wnuczką, ale która nie ma prawa głosu ani możliwości samostanowienia, musi podporządkowywać się dla dobra młodych – i niemal rezygnuje z siebie. W przedświątecznym rozgardiaszu silniej wybrzmiewają prywatne drobne nieszczęścia, na co dzień nieeksponowane, za to pokazujące bezradność i rolę empatii w codzienności. Dorota Kassjanowicz skupia się na charakterach postaci, pozwala wybrzmieć złu, czasami szkicuje sytuacje pozornie bez wyjścia – tak, by uświadomić czytelnikom, że zawsze istnieje jakieś rozwiązanie, trzeba tylko odrzucić strach przed zmianą. „Kamienica pod śniegiem” jest powieścią z happy endem – ale optymizm jest w niej dyskretny i przedstawiany tak, by wypadał dla odbiorców jak najbardziej prawdziwie. Kassjanowicz imponuje precyzją w przedstawianiu typów ludzi – wprawdzie wybiera takie, które silnie się wyróżniają, bazuje na silnych emocjach i na zrozumiałych (bądź wyolbrzymianych, ale spotykanych normalnie) reakcjach – potrafi jednak zaprezentować czytelnikom całą galerię wyjątkowych osobowości. W bohaterach można znaleźć ślady zachowań bliskich lub znajomych – i śledzić metamorfozy. Autorka odrzuca stylistykę pop, typową dla bożonarodzeniowych historyjek. Rezygnuje z naiwności i uniemożliwia przewidywanie dalszego ciągu. Prowadzi bardzo gęstą narrację, rzadko spotykaną w lekturach tego typu. Jest „Kamienica pod śniegiem” obyczajówką psychologiczną dla bardziej wymagających czytelników – nie nudzi, ale podsuwa materiał do przemyśleń.
niedziela, 22 grudnia 2019
Unni Eikeseth: GPS mózgu. Droga Moserów do Nagrody Nobla
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2019.
Droga do poznania
Ta niepozorna książeczka przynosi czytelnikom sporo ciekawostek dotyczących tajników badań nad mózgiem, a w szczególności nad tematyką orientowania się w przestrzeni (chociaż o hipokampie też sporo się tu znajdzie). Wydana w rewelacyjnej serii #nauka nie rozczaruje nikogo, kto lubi być dobrze poinformowany i kto chciałby się przekonać, jak wygląda kariera zwieńczona Nagrodą Nobla – kiedy się zaczyna i jakich poświęceń wymaga. Unni Eikeseth stworzyła reportaż dotyczący May-Britt i Edvarda Moserów, tak, by uświadomić czytelnikom codzienność uczonych. Informacje dotyczące mózgu są tutaj już tylko dodatkiem dla zainteresowanych odbiorców – dużo ważniejszy okazuje się sam rytm pracy, determinacja i talent. „GPS mózgu” to jednak publikacja, która prawdopodobnie nie spodoba się obrońcom praw zwierząt – spora część narracji dotyczy eksperymentów, jakie May-Britt przeprowadzała na szczurach (bo z oczywistych względów nie dało się ich przeprowadzać na ludziach). Ta opowieść przebiega jednak jak baśń, a że czytelnicy z reguły lubią baśnie – albo przynajmniej filmowe scenariusze – będą mogli szybko zaangażować się w opowieść. Oto bowiem młoda studentka postanawia oprowadzać po kampusie nieśmiałego kolegę. Przedstawia mu lokalne atrakcje i to, co sama odkryła. Dobrze się z nim dogaduje – mimo różnic w pochodzeniu i wychowaniu, oboje mają taki sam głód wiedzy i podobne charaktery. Łączy ich też brak przebojowości. Przekonują się jednak stopniowo, że mogą się porozumiewać na płaszczyźnie odkryć naukowych i zainteresowań – May-Britt oraz Edvard dochodzą do momentu, w którym chcieliby rozpocząć studia doktoranckie. Mają już sprecyzowane poglądy i chcą dołączyć do zespołu najlepszych, ale zadanie, jakie wyznacza im potencjalny promotor, wymaga samozaparcia i wielkiego zaangażowania. I tak stopniowo budują swoje laboratoria, a także opracowują zestaw zagadnień do przebadania. Chcą odkrywać tajemnice mózgu – sami muszą zatem nie tylko wskazać zakres problemów, ale i sposób dotarcia do nich. Zdarza się, że wybrana droga prowadzi donikąd, trzeba umieć zadawać pytania, ale też cechować się sprawnością intelektualną i operatywnością w wielu dziedzinach. May-Britt i Edvard angażują się w pracę i też pracę opisuje Eikeseth. W drobnych przerwach między analizowaniem osiągnięć napomyka o ich życiu prywatnym: o ślubie i dzieciach (May-Britt nie przerywa badań na czas ciąży, a z niemowlęciem pojawia się w pracy niemal od razu). Z pewnością takiej opowieści o mózgu nikt nie przewidział.
Unni Eikeseth przygląda się w pierwszej kolejności nie efektom – wynikom badań i odkryciom, które funkcjonują dzisiaj w medycynie – a sposobom ich uzyskania. Opisuje laboratoria i czynności, które muszą wykonać badacze, żeby sprawdzić swoje tezy; posługuje się sugestywnymi obrazami i nie odwraca oczu, gdy trzeba wszczepić elektrody do mózgu szczura. Może chwilami wydawać się zbyt naturalistyczna w komentarzach, ale to scenki specjalnie dla dociekliwych czytelników, dla tych, którzy chcą się przekonać, jak pracują wybitni. „GPS mózgu” to zatem tom reportażowy, który kryje w sobie sporo nietypowych historii.
Droga do poznania
Ta niepozorna książeczka przynosi czytelnikom sporo ciekawostek dotyczących tajników badań nad mózgiem, a w szczególności nad tematyką orientowania się w przestrzeni (chociaż o hipokampie też sporo się tu znajdzie). Wydana w rewelacyjnej serii #nauka nie rozczaruje nikogo, kto lubi być dobrze poinformowany i kto chciałby się przekonać, jak wygląda kariera zwieńczona Nagrodą Nobla – kiedy się zaczyna i jakich poświęceń wymaga. Unni Eikeseth stworzyła reportaż dotyczący May-Britt i Edvarda Moserów, tak, by uświadomić czytelnikom codzienność uczonych. Informacje dotyczące mózgu są tutaj już tylko dodatkiem dla zainteresowanych odbiorców – dużo ważniejszy okazuje się sam rytm pracy, determinacja i talent. „GPS mózgu” to jednak publikacja, która prawdopodobnie nie spodoba się obrońcom praw zwierząt – spora część narracji dotyczy eksperymentów, jakie May-Britt przeprowadzała na szczurach (bo z oczywistych względów nie dało się ich przeprowadzać na ludziach). Ta opowieść przebiega jednak jak baśń, a że czytelnicy z reguły lubią baśnie – albo przynajmniej filmowe scenariusze – będą mogli szybko zaangażować się w opowieść. Oto bowiem młoda studentka postanawia oprowadzać po kampusie nieśmiałego kolegę. Przedstawia mu lokalne atrakcje i to, co sama odkryła. Dobrze się z nim dogaduje – mimo różnic w pochodzeniu i wychowaniu, oboje mają taki sam głód wiedzy i podobne charaktery. Łączy ich też brak przebojowości. Przekonują się jednak stopniowo, że mogą się porozumiewać na płaszczyźnie odkryć naukowych i zainteresowań – May-Britt oraz Edvard dochodzą do momentu, w którym chcieliby rozpocząć studia doktoranckie. Mają już sprecyzowane poglądy i chcą dołączyć do zespołu najlepszych, ale zadanie, jakie wyznacza im potencjalny promotor, wymaga samozaparcia i wielkiego zaangażowania. I tak stopniowo budują swoje laboratoria, a także opracowują zestaw zagadnień do przebadania. Chcą odkrywać tajemnice mózgu – sami muszą zatem nie tylko wskazać zakres problemów, ale i sposób dotarcia do nich. Zdarza się, że wybrana droga prowadzi donikąd, trzeba umieć zadawać pytania, ale też cechować się sprawnością intelektualną i operatywnością w wielu dziedzinach. May-Britt i Edvard angażują się w pracę i też pracę opisuje Eikeseth. W drobnych przerwach między analizowaniem osiągnięć napomyka o ich życiu prywatnym: o ślubie i dzieciach (May-Britt nie przerywa badań na czas ciąży, a z niemowlęciem pojawia się w pracy niemal od razu). Z pewnością takiej opowieści o mózgu nikt nie przewidział.
Unni Eikeseth przygląda się w pierwszej kolejności nie efektom – wynikom badań i odkryciom, które funkcjonują dzisiaj w medycynie – a sposobom ich uzyskania. Opisuje laboratoria i czynności, które muszą wykonać badacze, żeby sprawdzić swoje tezy; posługuje się sugestywnymi obrazami i nie odwraca oczu, gdy trzeba wszczepić elektrody do mózgu szczura. Może chwilami wydawać się zbyt naturalistyczna w komentarzach, ale to scenki specjalnie dla dociekliwych czytelników, dla tych, którzy chcą się przekonać, jak pracują wybitni. „GPS mózgu” to zatem tom reportażowy, który kryje w sobie sporo nietypowych historii.
sobota, 21 grudnia 2019
Jerzy Chociłowski: Najpierw Polska. Rzecz o Józefie Becku
Iskry, Warszawa 2019.
W polityce
Przeciwko czarnej legendzie pisze swoją książkę Jerzy Chociłowski: od początku uprzedza czytelników, że nie będzie dawał wiary fałszywym pogłoskom. Nie obchodzą go stereotypy ani krążące w społeczeństwie krzywdzące plotki, przedstawia Józefa Becka w oderwaniu od oskarżeń. Za to pokazuje czytelnikom, jak funkcjonowały negatywne komentarze i skąd się brały – sporą część wstępu do tomu „Najpierw Polska. Rzecz o Józefie Becku” poświęca na taką opowieść, tak, by nastroić odpowiednio do lektury. Co ciekawe, w tej publikacji doskonale został wybrany tytuł, rzeczywiście w narracji na pierwszym planie będą sprawy wagi państwowej, a biografia polityka trafi na dalsze miejsce. Becka łatwiej charakteryzuje się bowiem przez podejmowane przez niego decyzje, wprowadzane rozwiązania i postawy. Chociaż przeważnie w biografiach opowieść o rodzicach (czy szerzej, przodkach), jest tylko punktem obowiązkowym, który nie wyzwala narracyjnego rozmachu, Chociłowski znajduje obyczajowe ciekawostki, co pozwala mu na przyciągnięcie czytelników do lektury. Perypetie związane ze ślubem rodziców – i z karą więzienia – pokazują, że będzie to opowieść dość barwna i bogata w anegdoty, przynajmniej tam, gdzie da się takie odtwarzać. Młody Beck dość szybko przerywa młodzieńcze zabawy i rozrywki (o których w listach pisze dość ogólnikowo) – wyrusza na wojnę, a tu już można go przedstawiać przez pryzmat zachowań znacznie bardziej dojrzałych. Coraz częściej bohater tomu jawi się jako człowiek wyjątkowo kreatywny i ten, który nie boi się ekstrawaganckich czasem rozwiązań. I już w tym momencie lektury wiadomo, że Jerzy Chociłowski do spraw osobistych praktycznie wracać nie będzie: obserwuje Józefa Becka w działaniu i w pracy dyplomatycznej, jako „urzędnika” i polityka jednocześnie. Owszem, napomyka o przełomowych momentach w egzystencji Becka (nie może przecież zapominać o obecności żony, a skoro ta przyda się jeszcze w opowieści, trzeba błyskawicznie nakreślić jej sylwetkę). Relacjonuje postawy Piłsudskiego i stosunki międzynarodowe – w tym tyglu informacji spoza doświadczeń jednostki wyszukuje przestrzeń na ocenianie Becka. Jak to zwykle bywa – im lepiej i dynamiczniej rozwija się kariera, tym więcej wrogów się zdobywa – i Beck nie jest tu wyjątkiem. Jerzy Chociłowski stara się wskazać momenty, w których Beck tracił w oczach opinii publicznej (i wyjaśniać, dlaczego tak się działo). Zachowuje obiektywizm i kiedy rzeczywiście jest za co ganić bohatera tomu, wskaże też niechlubne postawy – chociaż przewiny te są znacznie mniejszego kalibru niż oskarżenia przeciwników politycznych.
Jerzy Chociłowski pisze lekko. Przesyca swoją książkę faktami i danymi, ale korzysta też z bezpośrednich wypowiedzi, wie, jak nadać rytm lekturze. Nie zanudza historycznymi analizami, pozwala za to uczestniczyć w wydarzeniach, śledzić ich przebieg i kibicować bohaterowi. Podąża za Beckiem tak, by odkryć jak najwięcej bez wyręczania czytelników w wyciąganiu wniosków. Jest „Najpierw Polska” świetną lekturą dla tych wszystkich, którzy lubią poznawanie historii od mniej podręcznikowej strony.
W polityce
Przeciwko czarnej legendzie pisze swoją książkę Jerzy Chociłowski: od początku uprzedza czytelników, że nie będzie dawał wiary fałszywym pogłoskom. Nie obchodzą go stereotypy ani krążące w społeczeństwie krzywdzące plotki, przedstawia Józefa Becka w oderwaniu od oskarżeń. Za to pokazuje czytelnikom, jak funkcjonowały negatywne komentarze i skąd się brały – sporą część wstępu do tomu „Najpierw Polska. Rzecz o Józefie Becku” poświęca na taką opowieść, tak, by nastroić odpowiednio do lektury. Co ciekawe, w tej publikacji doskonale został wybrany tytuł, rzeczywiście w narracji na pierwszym planie będą sprawy wagi państwowej, a biografia polityka trafi na dalsze miejsce. Becka łatwiej charakteryzuje się bowiem przez podejmowane przez niego decyzje, wprowadzane rozwiązania i postawy. Chociaż przeważnie w biografiach opowieść o rodzicach (czy szerzej, przodkach), jest tylko punktem obowiązkowym, który nie wyzwala narracyjnego rozmachu, Chociłowski znajduje obyczajowe ciekawostki, co pozwala mu na przyciągnięcie czytelników do lektury. Perypetie związane ze ślubem rodziców – i z karą więzienia – pokazują, że będzie to opowieść dość barwna i bogata w anegdoty, przynajmniej tam, gdzie da się takie odtwarzać. Młody Beck dość szybko przerywa młodzieńcze zabawy i rozrywki (o których w listach pisze dość ogólnikowo) – wyrusza na wojnę, a tu już można go przedstawiać przez pryzmat zachowań znacznie bardziej dojrzałych. Coraz częściej bohater tomu jawi się jako człowiek wyjątkowo kreatywny i ten, który nie boi się ekstrawaganckich czasem rozwiązań. I już w tym momencie lektury wiadomo, że Jerzy Chociłowski do spraw osobistych praktycznie wracać nie będzie: obserwuje Józefa Becka w działaniu i w pracy dyplomatycznej, jako „urzędnika” i polityka jednocześnie. Owszem, napomyka o przełomowych momentach w egzystencji Becka (nie może przecież zapominać o obecności żony, a skoro ta przyda się jeszcze w opowieści, trzeba błyskawicznie nakreślić jej sylwetkę). Relacjonuje postawy Piłsudskiego i stosunki międzynarodowe – w tym tyglu informacji spoza doświadczeń jednostki wyszukuje przestrzeń na ocenianie Becka. Jak to zwykle bywa – im lepiej i dynamiczniej rozwija się kariera, tym więcej wrogów się zdobywa – i Beck nie jest tu wyjątkiem. Jerzy Chociłowski stara się wskazać momenty, w których Beck tracił w oczach opinii publicznej (i wyjaśniać, dlaczego tak się działo). Zachowuje obiektywizm i kiedy rzeczywiście jest za co ganić bohatera tomu, wskaże też niechlubne postawy – chociaż przewiny te są znacznie mniejszego kalibru niż oskarżenia przeciwników politycznych.
Jerzy Chociłowski pisze lekko. Przesyca swoją książkę faktami i danymi, ale korzysta też z bezpośrednich wypowiedzi, wie, jak nadać rytm lekturze. Nie zanudza historycznymi analizami, pozwala za to uczestniczyć w wydarzeniach, śledzić ich przebieg i kibicować bohaterowi. Podąża za Beckiem tak, by odkryć jak najwięcej bez wyręczania czytelników w wyciąganiu wniosków. Jest „Najpierw Polska” świetną lekturą dla tych wszystkich, którzy lubią poznawanie historii od mniej podręcznikowej strony.
Astrid Lindgren: Przygody Emila ze Smalandii
Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.
Sielskie dzieciństwo
Mały urwis bez trudu podbija serca kolejnych pokoleń dzieci, chociaż czasy się zmieniają i dzisiaj już trudno wyobrazić sobie takie dzieciństwo, jakie było udziałem Emila ze Smalandii. Astrid Lindgren już kiedy pisała te książki, czerpała z doświadczeń własnego ojca i jego wspomnień – ale chociaż świat pędzi do przodu, przygody Emila ze Smalandii nie straciły na jakości w oczach najmłodszych. Zbiorczy tom „Przygody Emila ze Smalandii” oznacza trzy zestawy opowiadań w pięknej oprawie graficznej (ilustracje Björna Berga w kolorze!) i jest znakomitym prezentem zwłaszcza dla maluchów, które nie znają już świata bez mediów elektronicznych. Emil ze Smalandii nie wie, co to nuda. Bez przerwy wymyśla nowe wybryki i wpada w kolejne tarapaty – a że nie powtarza żadnej psoty, czytelnikom dostarczy sporo śmiechu i atrakcji. Jeśli spędza czas w domu – może przyczepić małą siostrę do masztu od flagi i wciągnąć na górę, żeby obejrzała sobie okolicę – a kiedy wyrusza na spotkanie z obcymi ludźmi, może nawet zdobyć własnego konia. Wszyscy załamują nad Emilem ręce, ale mama uważa, że to dobre i kochane dziecko (a narrator zapewnia, że wyrośnie na porządnego człowieka). Kiedy Emil jest wyjątkowo niegrzeczny, tatuś zamyka go za karę w stolarni i tam chłopiec struga sobie drewniane ludziki. Dorośli nie nadążają za Emilem, nie są w stanie przewidzieć wszystkich jego pomysłów, a sam chłopiec nie zastanawia się z kolei nad konsekwencjami własnych czynów.
Astrid Lindgren, tworząc tego bohatera, postarała się, żeby w każdej przygodzie pojawiła się nie tylko rozrywka dla kilkulatków, ale też cenny wniosek do wyciągnięcia. Emil ma sporo dobrych cech, których wybryki raczej nie eksponują – to chłopiec o dobrym sercu, kierujący się uczuciami i nieznający złości. Potrafi postawić na swoim (na przykład kiedy chodzi o noszenie ukochanej czapki cyklistówki), ale nigdy nie sprawia rodzicom prawdziwych problemów wychowawczych. Uczestniczy czasem w zmartwieniach dorosłych, parobek zwierza mu się ze swoich sercowych kłopotów - jednak świat Emila ze Smalandii to przede wszystkim dziecięca radość robienia wszystkiego, na co ma się ochotę.
Astrid Lindgren to autorka, która wie, jak humorem przekonywać do siebie maluchy. Nie próbuje na siłę pouczać ani moralizować, nie interesuje jej wywyższanie się. Proponuje pozornie zwykłe historyjki z życia wzięte – czas sprawił, że dziś wypadają już niemal egzotycznie – ale umie zaangażować odbiorców w akcję. W jej ujęciu zwyczajne życie nigdy nie jest zwyczajne, a zawsze – bogate w przygody. Kilkulatki zmuszane w szkole do śledzenia przygód dzieci z Bullerbyn, nie powinny zapominać i o Emilu – małym psotniku, który aż kipi od pomysłów. Wielka księga – przygody Emila w wydaniu zbierającym aż trzy książeczki – to pomysł na zestaw lektur przed snem. Astrid Lindgren pokazuje w tych historyjkach dzieciństwo w najlepszym możliwym wydaniu.
Sielskie dzieciństwo
Mały urwis bez trudu podbija serca kolejnych pokoleń dzieci, chociaż czasy się zmieniają i dzisiaj już trudno wyobrazić sobie takie dzieciństwo, jakie było udziałem Emila ze Smalandii. Astrid Lindgren już kiedy pisała te książki, czerpała z doświadczeń własnego ojca i jego wspomnień – ale chociaż świat pędzi do przodu, przygody Emila ze Smalandii nie straciły na jakości w oczach najmłodszych. Zbiorczy tom „Przygody Emila ze Smalandii” oznacza trzy zestawy opowiadań w pięknej oprawie graficznej (ilustracje Björna Berga w kolorze!) i jest znakomitym prezentem zwłaszcza dla maluchów, które nie znają już świata bez mediów elektronicznych. Emil ze Smalandii nie wie, co to nuda. Bez przerwy wymyśla nowe wybryki i wpada w kolejne tarapaty – a że nie powtarza żadnej psoty, czytelnikom dostarczy sporo śmiechu i atrakcji. Jeśli spędza czas w domu – może przyczepić małą siostrę do masztu od flagi i wciągnąć na górę, żeby obejrzała sobie okolicę – a kiedy wyrusza na spotkanie z obcymi ludźmi, może nawet zdobyć własnego konia. Wszyscy załamują nad Emilem ręce, ale mama uważa, że to dobre i kochane dziecko (a narrator zapewnia, że wyrośnie na porządnego człowieka). Kiedy Emil jest wyjątkowo niegrzeczny, tatuś zamyka go za karę w stolarni i tam chłopiec struga sobie drewniane ludziki. Dorośli nie nadążają za Emilem, nie są w stanie przewidzieć wszystkich jego pomysłów, a sam chłopiec nie zastanawia się z kolei nad konsekwencjami własnych czynów.
Astrid Lindgren, tworząc tego bohatera, postarała się, żeby w każdej przygodzie pojawiła się nie tylko rozrywka dla kilkulatków, ale też cenny wniosek do wyciągnięcia. Emil ma sporo dobrych cech, których wybryki raczej nie eksponują – to chłopiec o dobrym sercu, kierujący się uczuciami i nieznający złości. Potrafi postawić na swoim (na przykład kiedy chodzi o noszenie ukochanej czapki cyklistówki), ale nigdy nie sprawia rodzicom prawdziwych problemów wychowawczych. Uczestniczy czasem w zmartwieniach dorosłych, parobek zwierza mu się ze swoich sercowych kłopotów - jednak świat Emila ze Smalandii to przede wszystkim dziecięca radość robienia wszystkiego, na co ma się ochotę.
Astrid Lindgren to autorka, która wie, jak humorem przekonywać do siebie maluchy. Nie próbuje na siłę pouczać ani moralizować, nie interesuje jej wywyższanie się. Proponuje pozornie zwykłe historyjki z życia wzięte – czas sprawił, że dziś wypadają już niemal egzotycznie – ale umie zaangażować odbiorców w akcję. W jej ujęciu zwyczajne życie nigdy nie jest zwyczajne, a zawsze – bogate w przygody. Kilkulatki zmuszane w szkole do śledzenia przygód dzieci z Bullerbyn, nie powinny zapominać i o Emilu – małym psotniku, który aż kipi od pomysłów. Wielka księga – przygody Emila w wydaniu zbierającym aż trzy książeczki – to pomysł na zestaw lektur przed snem. Astrid Lindgren pokazuje w tych historyjkach dzieciństwo w najlepszym możliwym wydaniu.
piątek, 20 grudnia 2019
Nikola Kucharska: Zaginiona wyspa
Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.
Wyprawa
Nikola Kucharska tworzy księgę niezwykłą i dwustopniową. Funkcjonuje tu jako Nikola, bohaterka komiksu – młoda kobieta, która jest zestresowana pracą i zbliżającym się deadline'em na książkę autorską. Drugi autor to Alojzy Rzepa, fikcyjny badacz i etnolog, twórca prawdziwego dziennika podróży. Nikola wygrywa rejs jachtem, może samodzielnie wypłynąć w świat – co prawda na krótko, bo gonią ją terminy, ale dla zrelaksowania się to zupełnie wystarczy. Alojzy Rzepa wiek wcześniej również z jakiegoś powodu udał się na wyprawę. Teraz komiksowa Nikola ląduje na bezludnej wyspie i znajduje na niej prawdziwy skarb: księgę wielkiego badacza i podróżnika, który obserwował życie wyspy, rejestrował nieznane nigdzie indziej gatunki zwierząt, opisywał zwyczaje plemion tubylczych i komentował codzienność. Nikola boryka się z przyziemnymi problemami: upałem, komarami i zmęczeniem. Alojzy Rzepa – z różnicami międzykulturowymi i wierzeniami prymitywnych ludów.
„Zaginiona wyspa” to kolejny krok w dziedzinie picture booków. Do tej pory książki z tego gatunku sprawdzały się zwłaszcza jako wyszukiwanki czy zestawy łamigłówek dla najmłodszych (oczywiście nie licząc klasycznych pozycji związanych z przedstawianiem rozmaitych historii). U Nikoli Kucharskiej picture book zamienia się w rzeczywisty popis graficzny. Autorka prezentuje tu dwa skrajnie różne style ozdabiania książek czy prowadzenia narracji – w komiksie nawiązuje do banalizowanych obrazków rodem z powieści komiksowych: prostych w kresce, humorystycznych, przerysowanych i karykaturalnych, ale też podsycających komiczne puenty. Przygody Nikoli zmuszają odbiorców do uważnego śledzenia wszystkiego, co dzieje się na stronach – nie da się tych kart objąć wzrokiem i szybko przeanalizować. Kilkulatki zostaną zatem zmuszone do wysiłku poznawczego, jakiego po picture booku się nie spodziewają. Z kolei notatki Alojzego Rzepy to prawdziwy kunszt rysunkowy. Nikola Kucharska wymyśla tu całe plemiona i nieistniejące zwierzęta, szkicuje sylwetki, tworzy rysunki poglądowe, ilustracje imponujące i w starym stylu. Imituje księgę podróżnika nastawionego na dokładne rejestrowanie rzeczywistości, wybiera realizm (chociaż realizm dotyczący wymyślonego świata). Przekonuje odbiorców co do tego, że mają do czynienia z dwiema skrajnie różnymi książkami – imituje styl retro i bawi się nawiązaniami do opowieści podróżników. Wprowadza nawet charakterystyczne opisy badawcze, prowadzi dziennik podróży, który doskonale imituje prawdziwe zapiski. Nie ulega wątpliwości, że ta autorka znalazła sposób na to, by przekonać innych do swojego talentu. Po „Zaginioną wyspę” sięgnąć mogą przedstawiciele różnych pokoleń – młodsi żeby poznać historię Nikoli, starsi – żeby doceniać kunszt ilustratorki. Ta książka wywoła wielkie wrażenie – jest i rozrywką, i reklamą. Dla Nikoli Kucharskiej to szansa na zaprezentowanie się szerokiej publiczności. Dwa przeciwstawne style rysowania sprawdzają się tutaj, bo wzajemnie tworzą dla siebie tło i pozwalają wyeksponować najlepsze pomysły autorki. Tu na uwagę zasługuje nie tylko realizacja, ale sama idea pastiszowania dzieła naukowego w książce dla dzieci - ze wszystkimi konsekwencjami gatunkowymi.
Wyprawa
Nikola Kucharska tworzy księgę niezwykłą i dwustopniową. Funkcjonuje tu jako Nikola, bohaterka komiksu – młoda kobieta, która jest zestresowana pracą i zbliżającym się deadline'em na książkę autorską. Drugi autor to Alojzy Rzepa, fikcyjny badacz i etnolog, twórca prawdziwego dziennika podróży. Nikola wygrywa rejs jachtem, może samodzielnie wypłynąć w świat – co prawda na krótko, bo gonią ją terminy, ale dla zrelaksowania się to zupełnie wystarczy. Alojzy Rzepa wiek wcześniej również z jakiegoś powodu udał się na wyprawę. Teraz komiksowa Nikola ląduje na bezludnej wyspie i znajduje na niej prawdziwy skarb: księgę wielkiego badacza i podróżnika, który obserwował życie wyspy, rejestrował nieznane nigdzie indziej gatunki zwierząt, opisywał zwyczaje plemion tubylczych i komentował codzienność. Nikola boryka się z przyziemnymi problemami: upałem, komarami i zmęczeniem. Alojzy Rzepa – z różnicami międzykulturowymi i wierzeniami prymitywnych ludów.
„Zaginiona wyspa” to kolejny krok w dziedzinie picture booków. Do tej pory książki z tego gatunku sprawdzały się zwłaszcza jako wyszukiwanki czy zestawy łamigłówek dla najmłodszych (oczywiście nie licząc klasycznych pozycji związanych z przedstawianiem rozmaitych historii). U Nikoli Kucharskiej picture book zamienia się w rzeczywisty popis graficzny. Autorka prezentuje tu dwa skrajnie różne style ozdabiania książek czy prowadzenia narracji – w komiksie nawiązuje do banalizowanych obrazków rodem z powieści komiksowych: prostych w kresce, humorystycznych, przerysowanych i karykaturalnych, ale też podsycających komiczne puenty. Przygody Nikoli zmuszają odbiorców do uważnego śledzenia wszystkiego, co dzieje się na stronach – nie da się tych kart objąć wzrokiem i szybko przeanalizować. Kilkulatki zostaną zatem zmuszone do wysiłku poznawczego, jakiego po picture booku się nie spodziewają. Z kolei notatki Alojzego Rzepy to prawdziwy kunszt rysunkowy. Nikola Kucharska wymyśla tu całe plemiona i nieistniejące zwierzęta, szkicuje sylwetki, tworzy rysunki poglądowe, ilustracje imponujące i w starym stylu. Imituje księgę podróżnika nastawionego na dokładne rejestrowanie rzeczywistości, wybiera realizm (chociaż realizm dotyczący wymyślonego świata). Przekonuje odbiorców co do tego, że mają do czynienia z dwiema skrajnie różnymi książkami – imituje styl retro i bawi się nawiązaniami do opowieści podróżników. Wprowadza nawet charakterystyczne opisy badawcze, prowadzi dziennik podróży, który doskonale imituje prawdziwe zapiski. Nie ulega wątpliwości, że ta autorka znalazła sposób na to, by przekonać innych do swojego talentu. Po „Zaginioną wyspę” sięgnąć mogą przedstawiciele różnych pokoleń – młodsi żeby poznać historię Nikoli, starsi – żeby doceniać kunszt ilustratorki. Ta książka wywoła wielkie wrażenie – jest i rozrywką, i reklamą. Dla Nikoli Kucharskiej to szansa na zaprezentowanie się szerokiej publiczności. Dwa przeciwstawne style rysowania sprawdzają się tutaj, bo wzajemnie tworzą dla siebie tło i pozwalają wyeksponować najlepsze pomysły autorki. Tu na uwagę zasługuje nie tylko realizacja, ale sama idea pastiszowania dzieła naukowego w książce dla dzieci - ze wszystkimi konsekwencjami gatunkowymi.
czwartek, 19 grudnia 2019
Anna J. Szepielak: Dziedzictwo rodu. Wybór Julianny
Filia, Poznań 2019.
Odwaga
Anna J. Szepielak sięga w zamierzchłą przeszłość, żeby stworzyć odpowiednie warunki dla swojej bohaterki. W sadze Dziedzictwo rodu przygląda się losom Julianny, kobiety, która wsławiła się wyjątkową odwagą i pomysłowością w maksymalnie niesprzyjających czasach. Julianna to kobieta myśląca. Nie zadowala jej towarzystwo stolnika, zwłaszcza że mąż już dawno stracił nią zainteresowanie i przysposabia sobie kolejne kochanki. Właśnie teraz w domku ukrytym w lesie o dwie godziny drogi od Julianny zadaje się z Mildą, piękną Litwinką. Ten związek wydaje się bardzo poważny, a stolnik rozważa nawet porzucenie Julianny i Felicji, swojej córki. Wszystko chwilowo pozostaje w fazie planów nieznanych bohaterce, bo ważniejsze okazuje się wkroczenie w przestrzeń intryg politycznych. Oto stolnik, człowiek porywczy i uparty, postanawia wziąć udział w zamachu na króla. Julianna nie zamierza dopuścić do tego, by splamił honor rodu – najbardziej zależy jej na szczęściu jedynej córki, którą ma za dziecko. Felicja dorasta, ma już piętnaście lat i powoli zaczyna myśleć o miłości. Na szczęście Julianna może zawsze liczyć na Bolesława, mężczyznę, który stoi u jej boku i chroni przed kolejnymi niebezpieczeństwami, dyskretnie, bez narzucania się i bez przekraczania granic przyzwoitości. W ogóle stolnikowa ma szczęście do ludzi – w najbliższym otoczeniu ma wiernych służących, którzy zrobią dla niej wszystko i którzy samodzielnie myślą. Z taką świtą niestraszne są żadne przygody. Anna J. Szepielak wystawia bohaterkę na poważną próbę, wysyła ją z niemożliwą prawie misją – Julianna musi przekonać się, że poradzi sobie ze wszystkim. Podczas szaleńczej eskapady kobieta dowie się też czegoś o bliskich, nie tylko pozna sekrety stolnika i jego nałożnicę, ale opracuje plan mający na celu ocalenie sporej grupy ludzi. Julianna nie należy do bohaterek naiwnych. Omdlenia udaje tylko wtedy, gdy nie może czegoś osiągnąć innymi środkami, kieruje się poczuciem honoru i godności. Nie lęka się niczego. Radzi sobie nawet z wiadomością o tym, że mąż próbował ją podtruwać. To kobieta, która – chociaż żyje w osiemnastym wieku – może być wzorem dla dzisiejszych odbiorczyń. Samodzielna, zaradna i kreatywna, budzi sympatię już w samym planie kreacji. Wiek później Barbara odkrywa sekrety Julianny i próbuje dla potomnych stworzyć historyczną opowieść o dokonaniach przodkini. Barbara do swojej archiwistycznej pasji musi przekonać męża (któremu nie w smak, że ukochana żona zamiast spędzać z nim każdą wolną chwilę, siedzi zakopana w starych dokumentach i przygotowuje relację, która nie powinna ujrzeć światła dziennego), ale też pragnie znaleźć następczynię, kogoś, kto będzie kontynuował badania nad rodem.
Anna J. Szepielak kieruje się do fanek obyczajówek historycznych, chociaż tym razem w powieści w ogóle nie zahacza o czasy aktualne – pisze książkę, która jest uniwersalna przez swoje emocje i kreacje postaci. W prowadzonej narracji nie ma zbyt wiele stylizowania na archaiczny język, to tylko dodatkowe smaczki do czytelniczek – nie rozbijają jednak opowieści. Szepielak zresztą najchętniej posługuje się pojedynczymi hasłami, pojęciami, które następnie w przypisach wyjaśnia, edukując jednocześnie odbiorczynie. Proponuje im jednak przede wszystkim książkę rozrywkową.
Odwaga
Anna J. Szepielak sięga w zamierzchłą przeszłość, żeby stworzyć odpowiednie warunki dla swojej bohaterki. W sadze Dziedzictwo rodu przygląda się losom Julianny, kobiety, która wsławiła się wyjątkową odwagą i pomysłowością w maksymalnie niesprzyjających czasach. Julianna to kobieta myśląca. Nie zadowala jej towarzystwo stolnika, zwłaszcza że mąż już dawno stracił nią zainteresowanie i przysposabia sobie kolejne kochanki. Właśnie teraz w domku ukrytym w lesie o dwie godziny drogi od Julianny zadaje się z Mildą, piękną Litwinką. Ten związek wydaje się bardzo poważny, a stolnik rozważa nawet porzucenie Julianny i Felicji, swojej córki. Wszystko chwilowo pozostaje w fazie planów nieznanych bohaterce, bo ważniejsze okazuje się wkroczenie w przestrzeń intryg politycznych. Oto stolnik, człowiek porywczy i uparty, postanawia wziąć udział w zamachu na króla. Julianna nie zamierza dopuścić do tego, by splamił honor rodu – najbardziej zależy jej na szczęściu jedynej córki, którą ma za dziecko. Felicja dorasta, ma już piętnaście lat i powoli zaczyna myśleć o miłości. Na szczęście Julianna może zawsze liczyć na Bolesława, mężczyznę, który stoi u jej boku i chroni przed kolejnymi niebezpieczeństwami, dyskretnie, bez narzucania się i bez przekraczania granic przyzwoitości. W ogóle stolnikowa ma szczęście do ludzi – w najbliższym otoczeniu ma wiernych służących, którzy zrobią dla niej wszystko i którzy samodzielnie myślą. Z taką świtą niestraszne są żadne przygody. Anna J. Szepielak wystawia bohaterkę na poważną próbę, wysyła ją z niemożliwą prawie misją – Julianna musi przekonać się, że poradzi sobie ze wszystkim. Podczas szaleńczej eskapady kobieta dowie się też czegoś o bliskich, nie tylko pozna sekrety stolnika i jego nałożnicę, ale opracuje plan mający na celu ocalenie sporej grupy ludzi. Julianna nie należy do bohaterek naiwnych. Omdlenia udaje tylko wtedy, gdy nie może czegoś osiągnąć innymi środkami, kieruje się poczuciem honoru i godności. Nie lęka się niczego. Radzi sobie nawet z wiadomością o tym, że mąż próbował ją podtruwać. To kobieta, która – chociaż żyje w osiemnastym wieku – może być wzorem dla dzisiejszych odbiorczyń. Samodzielna, zaradna i kreatywna, budzi sympatię już w samym planie kreacji. Wiek później Barbara odkrywa sekrety Julianny i próbuje dla potomnych stworzyć historyczną opowieść o dokonaniach przodkini. Barbara do swojej archiwistycznej pasji musi przekonać męża (któremu nie w smak, że ukochana żona zamiast spędzać z nim każdą wolną chwilę, siedzi zakopana w starych dokumentach i przygotowuje relację, która nie powinna ujrzeć światła dziennego), ale też pragnie znaleźć następczynię, kogoś, kto będzie kontynuował badania nad rodem.
Anna J. Szepielak kieruje się do fanek obyczajówek historycznych, chociaż tym razem w powieści w ogóle nie zahacza o czasy aktualne – pisze książkę, która jest uniwersalna przez swoje emocje i kreacje postaci. W prowadzonej narracji nie ma zbyt wiele stylizowania na archaiczny język, to tylko dodatkowe smaczki do czytelniczek – nie rozbijają jednak opowieści. Szepielak zresztą najchętniej posługuje się pojedynczymi hasłami, pojęciami, które następnie w przypisach wyjaśnia, edukując jednocześnie odbiorczynie. Proponuje im jednak przede wszystkim książkę rozrywkową.
środa, 18 grudnia 2019
Peter Haffner: Bauman. Czynić swojskie obcym
Wielka Litera, Warszawa 2019.
Wzmianki
Nie jest to książka, która streszczałaby poglądy Zygmunta Baumana albo zbierała najważniejsze informacje o jego dorobku. Owszem, czasami pojawiają się w niej adresy bibliograficzne, a czasami – drobne opowieści o różnych sprawach, punkty wyjścia do rozszerzania wiadomości już w oparciu o pełne lektury. Tom „Bauman. Czynić swojskie obcym” to trochę błyskawiczny i popularyzatorski przegląd refleksji socjologa na najbardziej życiowe tematy. Peter Haffner przeprowadza z Baumanem kilka rozmów i dzieli je w zależności od zagadnień, które są w nich akcentowane na pierwszym planie. Każde z tych zagadnień zasługiwałoby na osobne (najlepiej książkowe, chociaż czasami jedna książka nie wystarczy) omówienie – tymczasem Zygmunt Bauman bardzo się streszcza, rozprawia się z tematem w kilka zdań, a potem przechodzi do osobistych wynurzeń. Oznacza to wielkie ocieplenie wizerunku, możliwość poznania sylwetki uczonego z innej niż zwykle perspektywy. Przede wszystkim „Czynić swojskie obcym” to książka napisana prostym językiem. Nawet jeśli Bauman ułatwia sobie zadanie i żeby nie powtarzać pewnych poglądów, prezentuje notatki jako odpowiedź na zadane pytanie, nie ma tu hermetyczności stylu ani spostrzeżeń, które tworzyłyby bariery dla szerokiego grona odbiorców. Zygmunt Bauman chce być zrozumiany przez jak najliczniejszą publiczność – i dostosowuje ton wypowiedzi do potrzeb ogółu. Nie zaburza w ten sposób potencjału refleksyjno-filozoficznego, chce wywoływać u czytelników potrzebę dokonywania autoanaliz, wsłuchiwania się w siebie i porównywania – ale dba o to, by taka postawa wynikała z lektury, a nie zostawała narzucona. Peter Haffner z kolei jako dziennikarz nie przesadza z wyszukaniem w swoich pytaniach. Raczej woli pozostać słuchaczem, który od czasu do czasu wtrąca swoje przemyślenia, niż cokolwiek narzucać – kierunek rozmowie też nadaje Bauman. W „Czynić swojskie obcym” sporo będzie takich podróży poza wyjściowe zagadnienie – wygląda to przeważnie tak, że Zygmunt Bauman prezentuje opinię na określony temat, pokazuje odbiorcom, jakie pola interpretacji lub jakie inspiracje czerpie z uniwersalnej kwestii – by za moment przejść do spraw osobistych i jednostkowych. Tak przedstawi odbiorcom między innymi swoją żonę Janinę, opowie o podziale ról w domu i o tym, jak życie weryfikuje rozmaite teorie. Dużo tu prywatności, wpuszczania czytelników do świata do niedawna niedostępnego i niemal intymnego. Autor nie stroni od wyznań domowych, swoją egzystencję traktuje jako doskonały przykład dla odbiorców – i jest w tym (być może właśnie dzięki takiemu zabiegowi) bardzo przekonujący. „Czynić swojskie obcym” to książka, w której na światło dzienne wydobywane są niemal fundamentalne kwestie – wśród nich zagadnienie szczęścia, miłości, wyznania, przeszłości i przyszłości. Nie stroni autor od wydarzeń historycznych i od ukazywania wpływu wielkiej historii na człowieka – tu znowu korzysta z własnego przykładu. Tom „Bauman. Czynić swojskie obcym” umożliwia przyjrzenie się wielkiemu uczonemu z bardzo ludzkiej perspektywy, przez pryzmat jego własnych ocen – nie analiz na potrzeby wielkich narracji.
Wzmianki
Nie jest to książka, która streszczałaby poglądy Zygmunta Baumana albo zbierała najważniejsze informacje o jego dorobku. Owszem, czasami pojawiają się w niej adresy bibliograficzne, a czasami – drobne opowieści o różnych sprawach, punkty wyjścia do rozszerzania wiadomości już w oparciu o pełne lektury. Tom „Bauman. Czynić swojskie obcym” to trochę błyskawiczny i popularyzatorski przegląd refleksji socjologa na najbardziej życiowe tematy. Peter Haffner przeprowadza z Baumanem kilka rozmów i dzieli je w zależności od zagadnień, które są w nich akcentowane na pierwszym planie. Każde z tych zagadnień zasługiwałoby na osobne (najlepiej książkowe, chociaż czasami jedna książka nie wystarczy) omówienie – tymczasem Zygmunt Bauman bardzo się streszcza, rozprawia się z tematem w kilka zdań, a potem przechodzi do osobistych wynurzeń. Oznacza to wielkie ocieplenie wizerunku, możliwość poznania sylwetki uczonego z innej niż zwykle perspektywy. Przede wszystkim „Czynić swojskie obcym” to książka napisana prostym językiem. Nawet jeśli Bauman ułatwia sobie zadanie i żeby nie powtarzać pewnych poglądów, prezentuje notatki jako odpowiedź na zadane pytanie, nie ma tu hermetyczności stylu ani spostrzeżeń, które tworzyłyby bariery dla szerokiego grona odbiorców. Zygmunt Bauman chce być zrozumiany przez jak najliczniejszą publiczność – i dostosowuje ton wypowiedzi do potrzeb ogółu. Nie zaburza w ten sposób potencjału refleksyjno-filozoficznego, chce wywoływać u czytelników potrzebę dokonywania autoanaliz, wsłuchiwania się w siebie i porównywania – ale dba o to, by taka postawa wynikała z lektury, a nie zostawała narzucona. Peter Haffner z kolei jako dziennikarz nie przesadza z wyszukaniem w swoich pytaniach. Raczej woli pozostać słuchaczem, który od czasu do czasu wtrąca swoje przemyślenia, niż cokolwiek narzucać – kierunek rozmowie też nadaje Bauman. W „Czynić swojskie obcym” sporo będzie takich podróży poza wyjściowe zagadnienie – wygląda to przeważnie tak, że Zygmunt Bauman prezentuje opinię na określony temat, pokazuje odbiorcom, jakie pola interpretacji lub jakie inspiracje czerpie z uniwersalnej kwestii – by za moment przejść do spraw osobistych i jednostkowych. Tak przedstawi odbiorcom między innymi swoją żonę Janinę, opowie o podziale ról w domu i o tym, jak życie weryfikuje rozmaite teorie. Dużo tu prywatności, wpuszczania czytelników do świata do niedawna niedostępnego i niemal intymnego. Autor nie stroni od wyznań domowych, swoją egzystencję traktuje jako doskonały przykład dla odbiorców – i jest w tym (być może właśnie dzięki takiemu zabiegowi) bardzo przekonujący. „Czynić swojskie obcym” to książka, w której na światło dzienne wydobywane są niemal fundamentalne kwestie – wśród nich zagadnienie szczęścia, miłości, wyznania, przeszłości i przyszłości. Nie stroni autor od wydarzeń historycznych i od ukazywania wpływu wielkiej historii na człowieka – tu znowu korzysta z własnego przykładu. Tom „Bauman. Czynić swojskie obcym” umożliwia przyjrzenie się wielkiemu uczonemu z bardzo ludzkiej perspektywy, przez pryzmat jego własnych ocen – nie analiz na potrzeby wielkich narracji.
wtorek, 17 grudnia 2019
Jacek Marczyński: Gawędy o operze
PWN, Warszawa 2019.
Dzielenie się pasją
Można nigdy w życiu nie być w operze. Można wzdrygać się na myśl, że da się tak spędzać czas. Można gardzić śpiewakami, utworami i samymi przybytkami kultury. Ale i tak nie można przejść obojętnie obok „Gawęd o operze” Jacka Marczyńskiego, książki, która popularyzuje ten rodzaj sztuki i przynosi odbiorcom szereg ciekawostek na temat najsławniejszych oper oraz ich twórców. Marczyński rzeczywiście jest gawędziarzem i felietonistą – ale zajmuje się przekazywaniem barwnych faktów, stawia na konkrety podsycane odrobinę poetyką plotki, wyjątkowe w realizacji. Proponuje czytelnikom zestaw krótkich tekstów – komentarzy do wybranych dzieł. Unika niepotrzebnych rozbiegówek (jedynie pierwszy rozdział tomu jest z konieczności nieco encyklopedyczny i gromadzi sporo suchych wiadomości), wszystko, co potrzebuje powiedzieć czytelnikom, wyjdzie w trakcie relacji. Wydaje się, że Jacek Marczyński nigdy nie ma problemu ze znalezieniem tematu dla kolejnego felietonu: wystarczy drobne skojarzenie biograficzne, adres, albo przynajmniej tytuł – żeby przed odbiorcami roztoczyć całą relację dotyczącą konkretnego momentu w sztuce. Zatrzymuje autor to, co w zasadzie nieuchwytne – ale nie zajmuje się analizowaniem oper od strony muzycznej czy – przeglądem arii. Pozostaje na płaszczyźnie fabuł w przypadku opowiadania o kolejnych utworach – przedstawia intertekstualia i inspiracje, przemyca całe intrygi – tak, żeby odbiorcy mogli się łatwo zorientować, czy będzie im odpowiadała tematyka. Analizuje zachowania bohaterów i wyjaśnia, co jest wpisane w ich losy. W taki sposób przybliża czytelnikom same dzieła. Równie ważne są dla niego życiorysy twórców. Sięga po wiadomości o artystach zapomnianych albo tych, którzy nie przebili się do szerokiego grona odbiorców – wykorzystuje ciekawostki z biografii i tak samo mocno angażuje się, gdy opowiada o perypetiach dyrektorów oper, ludzi podejmujących decyzje artystyczne. Pozwala pozostawać blisko tematu i gromadzić dane z różnych sfer powiązanych z gatunkiem. Sięga po ciekawostki z zamierzchłej przeszłości (czytanie libretta przy świecach), rozważa też możliwości, jakie stoją przed operą w przełomowych momentach, choćby przy okazji wielkich technicznych odkryć. Prezentuje operę jako historię przeniesioną na scenę dzięki muzyce – zatrzymuje się jednak na poziomie zrozumiałym przez wszystkich, tak, żeby nie zniechęcić do lektury żadnego czytelnika. „Gawędy o operze” to tom będący przeglądem co ciekawszych wiadomości z historii opery oraz jej twórców. Stanowić może pierwszy krok do zainteresowania się tą dziedziną sztuki – daje czytelnikom podstawy do dalszych poszukiwań, umożliwia lepsze zrozumienie opery jako takiej. Może nie stworzy nowych fanów gatunku, za to pozwoli zyskać dość rozległą wiedzę. „Gawędy o operze” funkcjonować mogą przede wszystkim jako ciekawostka.
Jacek Marczyński pisze tak, by zainteresować czytelników – wyszukuje zwykle elementy, które ubarwiają narrację bądź rzucają nowe światło na postać, zwraca uwagę na to, co niezwykłe, albo charakterystyczne dla pewnego okresu twórczości. Jest przewodnikiem po operze – dla ludzi niezorientowanych w temacie.
Dzielenie się pasją
Można nigdy w życiu nie być w operze. Można wzdrygać się na myśl, że da się tak spędzać czas. Można gardzić śpiewakami, utworami i samymi przybytkami kultury. Ale i tak nie można przejść obojętnie obok „Gawęd o operze” Jacka Marczyńskiego, książki, która popularyzuje ten rodzaj sztuki i przynosi odbiorcom szereg ciekawostek na temat najsławniejszych oper oraz ich twórców. Marczyński rzeczywiście jest gawędziarzem i felietonistą – ale zajmuje się przekazywaniem barwnych faktów, stawia na konkrety podsycane odrobinę poetyką plotki, wyjątkowe w realizacji. Proponuje czytelnikom zestaw krótkich tekstów – komentarzy do wybranych dzieł. Unika niepotrzebnych rozbiegówek (jedynie pierwszy rozdział tomu jest z konieczności nieco encyklopedyczny i gromadzi sporo suchych wiadomości), wszystko, co potrzebuje powiedzieć czytelnikom, wyjdzie w trakcie relacji. Wydaje się, że Jacek Marczyński nigdy nie ma problemu ze znalezieniem tematu dla kolejnego felietonu: wystarczy drobne skojarzenie biograficzne, adres, albo przynajmniej tytuł – żeby przed odbiorcami roztoczyć całą relację dotyczącą konkretnego momentu w sztuce. Zatrzymuje autor to, co w zasadzie nieuchwytne – ale nie zajmuje się analizowaniem oper od strony muzycznej czy – przeglądem arii. Pozostaje na płaszczyźnie fabuł w przypadku opowiadania o kolejnych utworach – przedstawia intertekstualia i inspiracje, przemyca całe intrygi – tak, żeby odbiorcy mogli się łatwo zorientować, czy będzie im odpowiadała tematyka. Analizuje zachowania bohaterów i wyjaśnia, co jest wpisane w ich losy. W taki sposób przybliża czytelnikom same dzieła. Równie ważne są dla niego życiorysy twórców. Sięga po wiadomości o artystach zapomnianych albo tych, którzy nie przebili się do szerokiego grona odbiorców – wykorzystuje ciekawostki z biografii i tak samo mocno angażuje się, gdy opowiada o perypetiach dyrektorów oper, ludzi podejmujących decyzje artystyczne. Pozwala pozostawać blisko tematu i gromadzić dane z różnych sfer powiązanych z gatunkiem. Sięga po ciekawostki z zamierzchłej przeszłości (czytanie libretta przy świecach), rozważa też możliwości, jakie stoją przed operą w przełomowych momentach, choćby przy okazji wielkich technicznych odkryć. Prezentuje operę jako historię przeniesioną na scenę dzięki muzyce – zatrzymuje się jednak na poziomie zrozumiałym przez wszystkich, tak, żeby nie zniechęcić do lektury żadnego czytelnika. „Gawędy o operze” to tom będący przeglądem co ciekawszych wiadomości z historii opery oraz jej twórców. Stanowić może pierwszy krok do zainteresowania się tą dziedziną sztuki – daje czytelnikom podstawy do dalszych poszukiwań, umożliwia lepsze zrozumienie opery jako takiej. Może nie stworzy nowych fanów gatunku, za to pozwoli zyskać dość rozległą wiedzę. „Gawędy o operze” funkcjonować mogą przede wszystkim jako ciekawostka.
Jacek Marczyński pisze tak, by zainteresować czytelników – wyszukuje zwykle elementy, które ubarwiają narrację bądź rzucają nowe światło na postać, zwraca uwagę na to, co niezwykłe, albo charakterystyczne dla pewnego okresu twórczości. Jest przewodnikiem po operze – dla ludzi niezorientowanych w temacie.
Ewa Nowak: Dziadek do orzechów
Egmont, Warszawa 2019.
Spełnianie marzeń
Żeby zachęcić dzieci do czytania, trzeba przedstawić im opowieść, która je zaintryguje i wzbudzi zainteresowanie. Najlepiej odwołać się do zjawisk dostępnych na wyciągnięcie ręki, do sytuacji, które są bliskie maluchom. Ewa Nowak to autorka, która ma wielką wprawę w tworzeniu większych i mniejszych historii dla młodych czytelników, nie ulega zatem wątpliwości, że jej „Dziadek do orzechów” znajdzie spore grono wiernych odbiorców. To ważne, bo książeczka ukazuje się na trzecim poziomie serii Czytam sobie, jest więc również ćwiczebną czytanką dla kilkulatków doskonalących nowe umiejętności. Autorka powinna zatem nie tylko dostarczać wyzwań, ale i przekonać najmłodszych, że czyta się dla przyjemności. I dzięki wybranej ścieżce fabularnej ta sztuka się jej udaje. W „Dziadku do orzechów” rzecz dotyczy baletu. Marysia, uczennica szkoły baletowej, dociera na lekcję, kiedy kończą się akurat przesłuchania do przedstawienia w Teatrze Królewskim. Udaje jej się przebłagać komisję, by dała jej szansę na zaprezentowanie umiejętności. Dzięki temu zostaje dublerką Piątej Myszy. Nie jest to co prawda rola marzeń (a jeśli Piąta Mysz zatańczy zgodnie z oczekiwaniami – to żadna rola), ale zawsze bliżej dziewczynce do prawdziwych występów. Marysia zresztą nie zamierza narzekać, cieszy się z tego, że może uczestniczyć w przygotowaniach do wielkiej sztuki i realizować swoje marzenia. Życzliwie nastawiona do świata, nie zazdrości nawet Zuzi, dziewczynce pokonującej na scenie Króla Myszy. Ćwiczy razem z nią jej układy – żeby pomóc nowej koleżance, którą opuścili niemal wszyscy tancerze.
W „Dziadku do orzechów” Ewa Nowak pokazuje, jak może zrodzić się prawdziwa przyjaźń. Przekonuje też do wytężonej pracy: Marysia i Zuzia naprawdę dużo ćwiczą, tańczą w każdej wolnej chwili. Odbiorcy mogą nawet nie zdawać sobie sprawy z ogromu wyrzeczeń: dziewczynki nie mają czasu na przyjemności, biegają na próby i przez całe godziny wykonują skomplikowane figury na parkiecie. Po takim wysiłku nagroda wydaje się oczywistością. Ewa Nowak umożliwia odbiorcom kibicowanie bohaterce, ale podsuwa też szereg pojęć związanych z teatrem i baletem (oraz, ogólnie, sztukami performatywnymi). Pasuje to do wymogów cyklu: na trzecim poziomie serii poza „litym” tekstem odbiorcy mają też dostać słowniczek pojęć – trudniejsze hasła autorka zaznacza gwiazdką, a znaczenie wyrazów sprawdzić należy na końcu książki. To sposób na poszerzanie słownictwa czytelników, ale również metoda na nauczenie ich, jak pracować z bardziej skomplikowanymi leksykalnie czytankami. Nie brakuje tu ilustracji: Ewa Beniak-Haremska proponuje rysunki ukazujące codzienność baletnic – wiele tu uchwyconego ruchu, ale i wysiłku uwidaczniającego się w mimice postaci. Najbardziej kolorowe jest tło i czasami to ono nadaje rytm przedstawianym sylwetkom. „Dziadek do orzechów” to książeczka, która została starannie przygotowana pod wieloma względami – najbardziej przykuje uwagę tych dzieci, które marzą o karierze scenicznej i liczą na łut szczęścia przy przygotowaniach prawdziwych spektakli. Ewa Nowak wie, jak zainteresować najmłodszą publiczność – a przy okazji uczy teatru.
Spełnianie marzeń
Żeby zachęcić dzieci do czytania, trzeba przedstawić im opowieść, która je zaintryguje i wzbudzi zainteresowanie. Najlepiej odwołać się do zjawisk dostępnych na wyciągnięcie ręki, do sytuacji, które są bliskie maluchom. Ewa Nowak to autorka, która ma wielką wprawę w tworzeniu większych i mniejszych historii dla młodych czytelników, nie ulega zatem wątpliwości, że jej „Dziadek do orzechów” znajdzie spore grono wiernych odbiorców. To ważne, bo książeczka ukazuje się na trzecim poziomie serii Czytam sobie, jest więc również ćwiczebną czytanką dla kilkulatków doskonalących nowe umiejętności. Autorka powinna zatem nie tylko dostarczać wyzwań, ale i przekonać najmłodszych, że czyta się dla przyjemności. I dzięki wybranej ścieżce fabularnej ta sztuka się jej udaje. W „Dziadku do orzechów” rzecz dotyczy baletu. Marysia, uczennica szkoły baletowej, dociera na lekcję, kiedy kończą się akurat przesłuchania do przedstawienia w Teatrze Królewskim. Udaje jej się przebłagać komisję, by dała jej szansę na zaprezentowanie umiejętności. Dzięki temu zostaje dublerką Piątej Myszy. Nie jest to co prawda rola marzeń (a jeśli Piąta Mysz zatańczy zgodnie z oczekiwaniami – to żadna rola), ale zawsze bliżej dziewczynce do prawdziwych występów. Marysia zresztą nie zamierza narzekać, cieszy się z tego, że może uczestniczyć w przygotowaniach do wielkiej sztuki i realizować swoje marzenia. Życzliwie nastawiona do świata, nie zazdrości nawet Zuzi, dziewczynce pokonującej na scenie Króla Myszy. Ćwiczy razem z nią jej układy – żeby pomóc nowej koleżance, którą opuścili niemal wszyscy tancerze.
W „Dziadku do orzechów” Ewa Nowak pokazuje, jak może zrodzić się prawdziwa przyjaźń. Przekonuje też do wytężonej pracy: Marysia i Zuzia naprawdę dużo ćwiczą, tańczą w każdej wolnej chwili. Odbiorcy mogą nawet nie zdawać sobie sprawy z ogromu wyrzeczeń: dziewczynki nie mają czasu na przyjemności, biegają na próby i przez całe godziny wykonują skomplikowane figury na parkiecie. Po takim wysiłku nagroda wydaje się oczywistością. Ewa Nowak umożliwia odbiorcom kibicowanie bohaterce, ale podsuwa też szereg pojęć związanych z teatrem i baletem (oraz, ogólnie, sztukami performatywnymi). Pasuje to do wymogów cyklu: na trzecim poziomie serii poza „litym” tekstem odbiorcy mają też dostać słowniczek pojęć – trudniejsze hasła autorka zaznacza gwiazdką, a znaczenie wyrazów sprawdzić należy na końcu książki. To sposób na poszerzanie słownictwa czytelników, ale również metoda na nauczenie ich, jak pracować z bardziej skomplikowanymi leksykalnie czytankami. Nie brakuje tu ilustracji: Ewa Beniak-Haremska proponuje rysunki ukazujące codzienność baletnic – wiele tu uchwyconego ruchu, ale i wysiłku uwidaczniającego się w mimice postaci. Najbardziej kolorowe jest tło i czasami to ono nadaje rytm przedstawianym sylwetkom. „Dziadek do orzechów” to książeczka, która została starannie przygotowana pod wieloma względami – najbardziej przykuje uwagę tych dzieci, które marzą o karierze scenicznej i liczą na łut szczęścia przy przygotowaniach prawdziwych spektakli. Ewa Nowak wie, jak zainteresować najmłodszą publiczność – a przy okazji uczy teatru.
poniedziałek, 16 grudnia 2019
Jessica Vallance: Zaufaj jej
Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.
Bluszcz
Trochę dziwne wydaje się na początku zachowanie Charlotte. Kobieta widzi w barze Luke'a, mężczyznę, którego znała z aplikacji randkowej. Luke opuszcza swoją towarzyszkę, a niedługo później Charlotte znajduje go zakrwawionego w jednym z ulicznych zaułków. Zachowuje zimną krew: wzywa pogotowie i wykonuje polecenia dyspozytorki, aż do chwili, kiedy Luke'a przejmują ratownicy. Od tej pory robi się nieco dziwnie. Charlotte jedzie do szpitala, a ponieważ zdaje sobie sprawę, że obca osoba nie ma dostępu do chorego, przedstawia się jako jego narzeczona. Swoją rolę gra przed członkami rodziny, wkupuje się w łaski rodziców Luke'a, za to nie może przekonać do siebie jego siostry. Informacje czerpie z internetu, poszerzając historię o całej znajomości. Spędza przy łóżku Luke'a mnóstwo czasu: dopóki mężczyzna pozostaje w śpiączce, sekret się przecież nie wyda. A korzyści z nowych relacji towarzyskich są znaczne. „Zaufaj jej” rozwija się w kierunku coraz bardziej pogłębianego kłamstwa – tyle że czytelnicy nie mają pojęcia, o co naprawdę chodzi bohaterce. Jessica Vallance ładnie zajmuje się emocjami postaci. Charlotte wie, jakie wrażenie robi na ludziach. Nie ma problemu z nawiązywaniem kontaktów, szczyci się tym, że jest powszechnie lubiana i zawsze uśmiechnięta. Właściwie nie powinna uciekać się do wymyślanych znajomości. Przeciwieństwem Charlotte w tej książce jest Rebecca, siostra Luke'a. To kobieta zgorzkniała i zamknięta w sobie, nieufna i dystansująca się od innych. Rebecca nie budzi sympatii czytelników – widać, że ma mnóstwo problemów ze sobą, a do tego jeszcze nie pozwala na cieszenie się towarzystwem innym. Wydaje się zazdrosna o Charlotte, która tak dobrze wpasowała się w rodzinę – nie podejrzewa brata o taki wybór. Na zderzeniu tych dwóch – kontrastujących ze sobą – osobowości Jessica Vallance buduje całą historię. Historię, która rozbudza ciekawość czytelników i wprowadza ich do mrocznego świata imitującego ten najbardziej realny.
Luke nie ma wpływu na to, co dzieje się wokół niego, staje się zatem tylko narzędziem prowadzącym do celu. Jego przypadek umożliwia jednak poruszenie szeregu ważnych społecznie tematów, wśród nich – prawa do eutanazji. Kiedy już lekarzom wydaje się, że podtrzymywanie życia nie ma sensu i że przełom w chorobie nie nastąpi, bliscy muszą podjąć decyzję o odłączeniu mężczyzny od aparatury medycznej. Nie jest to łatwe zadanie, a i sama autorka wyborem kierunku akcji pokazuje, ku jakiej opcji się skłania. „Zaufaj jej” wprowadza zatem kwestie do przedyskutowania lub przemyślenia, nie zatrzymuje się na poziomie ekstremalnych czasami wydarzeń. Śledzi Vallance rozgrywki toczące się przy łóżku chorego, ma do zaoferowania nie tylko intrygę i dylematy moralne. Pozwala analizować charaktery i podąża za bohaterkami. Ma pomysł na opowieść, nawet jeśli czasami mimowolnie skręca w stronę sensacji. „Zaufaj jej” to niezły thriller ze zwodniczymi tropami.
Bluszcz
Trochę dziwne wydaje się na początku zachowanie Charlotte. Kobieta widzi w barze Luke'a, mężczyznę, którego znała z aplikacji randkowej. Luke opuszcza swoją towarzyszkę, a niedługo później Charlotte znajduje go zakrwawionego w jednym z ulicznych zaułków. Zachowuje zimną krew: wzywa pogotowie i wykonuje polecenia dyspozytorki, aż do chwili, kiedy Luke'a przejmują ratownicy. Od tej pory robi się nieco dziwnie. Charlotte jedzie do szpitala, a ponieważ zdaje sobie sprawę, że obca osoba nie ma dostępu do chorego, przedstawia się jako jego narzeczona. Swoją rolę gra przed członkami rodziny, wkupuje się w łaski rodziców Luke'a, za to nie może przekonać do siebie jego siostry. Informacje czerpie z internetu, poszerzając historię o całej znajomości. Spędza przy łóżku Luke'a mnóstwo czasu: dopóki mężczyzna pozostaje w śpiączce, sekret się przecież nie wyda. A korzyści z nowych relacji towarzyskich są znaczne. „Zaufaj jej” rozwija się w kierunku coraz bardziej pogłębianego kłamstwa – tyle że czytelnicy nie mają pojęcia, o co naprawdę chodzi bohaterce. Jessica Vallance ładnie zajmuje się emocjami postaci. Charlotte wie, jakie wrażenie robi na ludziach. Nie ma problemu z nawiązywaniem kontaktów, szczyci się tym, że jest powszechnie lubiana i zawsze uśmiechnięta. Właściwie nie powinna uciekać się do wymyślanych znajomości. Przeciwieństwem Charlotte w tej książce jest Rebecca, siostra Luke'a. To kobieta zgorzkniała i zamknięta w sobie, nieufna i dystansująca się od innych. Rebecca nie budzi sympatii czytelników – widać, że ma mnóstwo problemów ze sobą, a do tego jeszcze nie pozwala na cieszenie się towarzystwem innym. Wydaje się zazdrosna o Charlotte, która tak dobrze wpasowała się w rodzinę – nie podejrzewa brata o taki wybór. Na zderzeniu tych dwóch – kontrastujących ze sobą – osobowości Jessica Vallance buduje całą historię. Historię, która rozbudza ciekawość czytelników i wprowadza ich do mrocznego świata imitującego ten najbardziej realny.
Luke nie ma wpływu na to, co dzieje się wokół niego, staje się zatem tylko narzędziem prowadzącym do celu. Jego przypadek umożliwia jednak poruszenie szeregu ważnych społecznie tematów, wśród nich – prawa do eutanazji. Kiedy już lekarzom wydaje się, że podtrzymywanie życia nie ma sensu i że przełom w chorobie nie nastąpi, bliscy muszą podjąć decyzję o odłączeniu mężczyzny od aparatury medycznej. Nie jest to łatwe zadanie, a i sama autorka wyborem kierunku akcji pokazuje, ku jakiej opcji się skłania. „Zaufaj jej” wprowadza zatem kwestie do przedyskutowania lub przemyślenia, nie zatrzymuje się na poziomie ekstremalnych czasami wydarzeń. Śledzi Vallance rozgrywki toczące się przy łóżku chorego, ma do zaoferowania nie tylko intrygę i dylematy moralne. Pozwala analizować charaktery i podąża za bohaterkami. Ma pomysł na opowieść, nawet jeśli czasami mimowolnie skręca w stronę sensacji. „Zaufaj jej” to niezły thriller ze zwodniczymi tropami.
niedziela, 15 grudnia 2019
Martyna Raduchowska: Fałszywy pieśniarz
Foksal, Warszawa 2019.
Ratunek po śmierci
Ida to „szamanka od umarlaków”, która powraca w trzecim tomie cyklu, by pomagać w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych. Sprawdza się doskonale jako medium i może być tajemniczą informatorką policji. Pod jednym warunkiem: że śledczy nie będą zadawali zbyt wielu pytań. Bo Ida przekazuje im informacje, które budzą co najmniej niepokój, to bohaterka, która świetnie orientuje się w przebiegu zbrodni, zachowaniach sprawców, motywacjach i rozkładzie pomieszczeń, w których nigdy nie była. Ida ma dar – i ten dar w dobrym celu wykorzystuje. A ponieważ we Wrocławiu zaczynają się mnożyć niewyjaśnione tragedie, Ida musi ponownie wkroczyć do akcji. Przy okazji powinna też zmierzyć się z własnymi demonami i trafić do miejsca, które wydawało się wykluczyła już ze swoich eskapad. Jednak dla dobra śledztwa i przy wsparciu wtajemniczonych kolegów z policji może podjąć ryzyko. I tak największą cenę zapłaci ona sama – ale nie da się żyć z „darem” i nie wykorzystywać go dla dobra ludzkości.
Martyna Raduchowska sięga po postać sympatycznej „szamanki od umarlaków” i za jej pomocą przekonuje odbiorców do czytania powieści fantastycznych pożenionych z thrillerami i horrorami. „Fałszywy pieśniarz” to udany mariaż gatunkowy. Autorka wykorzystuje tu nie tylko wyobraźnię i schematy znane z kryminałów, bawi się motywami i samą narracją. Zaprasza czytelników do gry polegającej na odkrywaniu kolejnych źródeł inspiracji formalnych. Serwuje zestaw oryginalnych połączeń – co ciekawe, nie zdradza tych wyrafinowanych intelektualnych zabaw okładka, raczej odstraszająca tych, którzy od horrorów i niskiej rozrywki literackiej trzymają się z daleka – tymczasem zawartość tomu nie rozczaruje nawet bardzo ambitnych czytelników. Raduchowska wpatruje się trochę w Martę Kisiel, podobnie próbuje łączyć światy: rzeczywistość znaną odbiorcom (chociaż w klimacie noir) i zaświaty, pełne upiorów, trupów i zjaw. Bohaterkę realną wtrąca w kontekst oniryczny i obserwuje, jak ta sobie radzi z codziennymi wyzwaniami. Jest w tym odrobina śmiechu, więcej puszczania oka do odbiorców – jest też czysta przyjemność prowadzenia sprawnej narracji. Martyna Raduchowska wie, czego chce od tekstu, bez problemu panuje nad emocjami czytelników i ładnie nakreśla motywacje postaci. Nawet dla tych, którzy nie przepadają za horrorami, ma sporo atrakcji. „Fałszywy pieśniarz” to wielowątkowa i polifoniczna powieść, w której autorka udowadnia, że można gatunek kojarzony z niską rozrywką wynieść bardzo wysoko.
Co ciekawe, nie można jednoznacznie stwierdzić, czy Raduchowska lepiej czuje się w prozie realistycznej, czy w poszukiwaniu punktów stycznych z zaświatami. Płynne są granice w opisach, nie ma wymuszania akcji przez warunki panujące w jednej albo drugiej przestrzeni, wszystko wynika z siebie w sposób bardzo naturalny i może przekonywać czytelników. Śledzenie samej intrygi powiązane jest z delikatnym humorem, mimo że całkiem sporo tu dylematów okołomoralnych – istotnych dla bohaterki. Martyna Raduchowska proponuje inne oblicze fantastyki.
Ratunek po śmierci
Ida to „szamanka od umarlaków”, która powraca w trzecim tomie cyklu, by pomagać w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych. Sprawdza się doskonale jako medium i może być tajemniczą informatorką policji. Pod jednym warunkiem: że śledczy nie będą zadawali zbyt wielu pytań. Bo Ida przekazuje im informacje, które budzą co najmniej niepokój, to bohaterka, która świetnie orientuje się w przebiegu zbrodni, zachowaniach sprawców, motywacjach i rozkładzie pomieszczeń, w których nigdy nie była. Ida ma dar – i ten dar w dobrym celu wykorzystuje. A ponieważ we Wrocławiu zaczynają się mnożyć niewyjaśnione tragedie, Ida musi ponownie wkroczyć do akcji. Przy okazji powinna też zmierzyć się z własnymi demonami i trafić do miejsca, które wydawało się wykluczyła już ze swoich eskapad. Jednak dla dobra śledztwa i przy wsparciu wtajemniczonych kolegów z policji może podjąć ryzyko. I tak największą cenę zapłaci ona sama – ale nie da się żyć z „darem” i nie wykorzystywać go dla dobra ludzkości.
Martyna Raduchowska sięga po postać sympatycznej „szamanki od umarlaków” i za jej pomocą przekonuje odbiorców do czytania powieści fantastycznych pożenionych z thrillerami i horrorami. „Fałszywy pieśniarz” to udany mariaż gatunkowy. Autorka wykorzystuje tu nie tylko wyobraźnię i schematy znane z kryminałów, bawi się motywami i samą narracją. Zaprasza czytelników do gry polegającej na odkrywaniu kolejnych źródeł inspiracji formalnych. Serwuje zestaw oryginalnych połączeń – co ciekawe, nie zdradza tych wyrafinowanych intelektualnych zabaw okładka, raczej odstraszająca tych, którzy od horrorów i niskiej rozrywki literackiej trzymają się z daleka – tymczasem zawartość tomu nie rozczaruje nawet bardzo ambitnych czytelników. Raduchowska wpatruje się trochę w Martę Kisiel, podobnie próbuje łączyć światy: rzeczywistość znaną odbiorcom (chociaż w klimacie noir) i zaświaty, pełne upiorów, trupów i zjaw. Bohaterkę realną wtrąca w kontekst oniryczny i obserwuje, jak ta sobie radzi z codziennymi wyzwaniami. Jest w tym odrobina śmiechu, więcej puszczania oka do odbiorców – jest też czysta przyjemność prowadzenia sprawnej narracji. Martyna Raduchowska wie, czego chce od tekstu, bez problemu panuje nad emocjami czytelników i ładnie nakreśla motywacje postaci. Nawet dla tych, którzy nie przepadają za horrorami, ma sporo atrakcji. „Fałszywy pieśniarz” to wielowątkowa i polifoniczna powieść, w której autorka udowadnia, że można gatunek kojarzony z niską rozrywką wynieść bardzo wysoko.
Co ciekawe, nie można jednoznacznie stwierdzić, czy Raduchowska lepiej czuje się w prozie realistycznej, czy w poszukiwaniu punktów stycznych z zaświatami. Płynne są granice w opisach, nie ma wymuszania akcji przez warunki panujące w jednej albo drugiej przestrzeni, wszystko wynika z siebie w sposób bardzo naturalny i może przekonywać czytelników. Śledzenie samej intrygi powiązane jest z delikatnym humorem, mimo że całkiem sporo tu dylematów okołomoralnych – istotnych dla bohaterki. Martyna Raduchowska proponuje inne oblicze fantastyki.
Maciej Jasiński, Krzysztof Trystuła: Krasnolud Nap. Śmiech nadejdzie jutro
Egmont, Warszawa 2019.
Ryzyko
Moment, w którym krasnolud Nap i jego gadający pies Aza stoją nad kraterem wypełnionym wrzącą lawą i mają zostać strąceni w przepaść (żeby spełniła się przepowiednia), otwiera tomik „Śmiech nadejdzie jutro”, trzeci zeszyt o bohaterze, którego wymyślili Maciej Jasiński i Krzysztof Trystuła. To najprostszy sposób, by zaintrygować czytelników i zaprosić ich do wymyślonej rzeczywistości – po takim wstępie z pewnością zechcą sprawdzić, dlaczego Nap wpadł w aż takie tarapaty – i co stanie się z nim dalej (wiadomo wprawdzie, że śmierć jest wykluczona, chyba że autorom serii znudzi się jej kontynuowanie i uznają, że nie warto przebywać dłużej w stworzonym świecie, ale rozwiązanie tak trudnego przypadku wymaga pomysłowości). Opowieść cofa się o kilka dni, do momentu, w którym Dartor i Bodor, najczarniejsi z czarnych charakterów, zostają wypuszczeni z więzienia. Oni to wpadają na trop krasnoluda Napa i postanawiają go porwać, żeby realizować własne – niecne – cele. I tak zaczyna się przygoda, podczas której Nap i Aza bez przerwy wpadają w tarapaty i trafiają za kratki. Podpadają piratom, handlarzom wodą na pustyni, trafiają do plemienia ludożerców, zostają wyłowieni z morza (i potraktowani jak złota rybka). Tracą złote monety, ale czego się nie robi dla wolności – a wszystko to z depczącymi im po piętach przeciwnikami. „Śmiech nadejdzie jutro” to komiks, który jest wypełniony dowcipami przypominającymi dokonania Janusza Christy. W końcu seria o Napie wywodzi się z konkursu imienia tego rysownika. Autorzy bardzo wzięli sobie do serca kontynuację założeń legendarnych już dzisiaj komiksów i w przygodach krasnoluda biorą pod uwagę żarty oraz dość wyraźną dynamikę akcji. Bohaterowie skazani na to, co przyniesie los, bezustannie muszą walczyć o własne życie albo, w najlepszym razie, przekomarzać się z bliskimi. „Śmiech nadejdzie jutro” to ciągłe potyczki, wysiłki skazane na niepowodzenie ku uciesze czytelników. Krasnolud Nap na brak adrenaliny nie może narzekać. Dzieje się u niego bardzo dużo, a wiele z doświadczeń ma charakter komiczny. Zdarzyła się autorom cała strona, w której wykorzystują humor słowny – i to chyba najsłabszy z zabiegów w całej książce. Na szczęście przeważnie stawiają na zaskoczenie czytelników i dowcipami sytuacyjnymi przekonują do siebie.
„Śmiech nadejdzie jutro” to komiks tworzony z rozmachem i przygotowany tak, by ucieszyć młodych czytelników. Narracyjne poszukiwania przenoszą się na zabawy w obrębie kadrów, autorzy nie tylko wykorzystują motywy z opowieści o superbohaterach, grają intertekstami, ale jeszcze nie boją się przerysowania – śmiech wyzwalają za pomocą urozmaiconych chwytów. Chociaż odwołują się mocno do fantazji, unikają naiwności – po prostu sięgają po schematy, które następnie przerabiają na swoją modłę. Krasnolud Nap to bohater, który testuje możliwości fabuł przygodowych – i jako taki zasługuje na uwagę czytelników. Cieszy dzięki dystansowi do rzeczywistości.
Ryzyko
Moment, w którym krasnolud Nap i jego gadający pies Aza stoją nad kraterem wypełnionym wrzącą lawą i mają zostać strąceni w przepaść (żeby spełniła się przepowiednia), otwiera tomik „Śmiech nadejdzie jutro”, trzeci zeszyt o bohaterze, którego wymyślili Maciej Jasiński i Krzysztof Trystuła. To najprostszy sposób, by zaintrygować czytelników i zaprosić ich do wymyślonej rzeczywistości – po takim wstępie z pewnością zechcą sprawdzić, dlaczego Nap wpadł w aż takie tarapaty – i co stanie się z nim dalej (wiadomo wprawdzie, że śmierć jest wykluczona, chyba że autorom serii znudzi się jej kontynuowanie i uznają, że nie warto przebywać dłużej w stworzonym świecie, ale rozwiązanie tak trudnego przypadku wymaga pomysłowości). Opowieść cofa się o kilka dni, do momentu, w którym Dartor i Bodor, najczarniejsi z czarnych charakterów, zostają wypuszczeni z więzienia. Oni to wpadają na trop krasnoluda Napa i postanawiają go porwać, żeby realizować własne – niecne – cele. I tak zaczyna się przygoda, podczas której Nap i Aza bez przerwy wpadają w tarapaty i trafiają za kratki. Podpadają piratom, handlarzom wodą na pustyni, trafiają do plemienia ludożerców, zostają wyłowieni z morza (i potraktowani jak złota rybka). Tracą złote monety, ale czego się nie robi dla wolności – a wszystko to z depczącymi im po piętach przeciwnikami. „Śmiech nadejdzie jutro” to komiks, który jest wypełniony dowcipami przypominającymi dokonania Janusza Christy. W końcu seria o Napie wywodzi się z konkursu imienia tego rysownika. Autorzy bardzo wzięli sobie do serca kontynuację założeń legendarnych już dzisiaj komiksów i w przygodach krasnoluda biorą pod uwagę żarty oraz dość wyraźną dynamikę akcji. Bohaterowie skazani na to, co przyniesie los, bezustannie muszą walczyć o własne życie albo, w najlepszym razie, przekomarzać się z bliskimi. „Śmiech nadejdzie jutro” to ciągłe potyczki, wysiłki skazane na niepowodzenie ku uciesze czytelników. Krasnolud Nap na brak adrenaliny nie może narzekać. Dzieje się u niego bardzo dużo, a wiele z doświadczeń ma charakter komiczny. Zdarzyła się autorom cała strona, w której wykorzystują humor słowny – i to chyba najsłabszy z zabiegów w całej książce. Na szczęście przeważnie stawiają na zaskoczenie czytelników i dowcipami sytuacyjnymi przekonują do siebie.
„Śmiech nadejdzie jutro” to komiks tworzony z rozmachem i przygotowany tak, by ucieszyć młodych czytelników. Narracyjne poszukiwania przenoszą się na zabawy w obrębie kadrów, autorzy nie tylko wykorzystują motywy z opowieści o superbohaterach, grają intertekstami, ale jeszcze nie boją się przerysowania – śmiech wyzwalają za pomocą urozmaiconych chwytów. Chociaż odwołują się mocno do fantazji, unikają naiwności – po prostu sięgają po schematy, które następnie przerabiają na swoją modłę. Krasnolud Nap to bohater, który testuje możliwości fabuł przygodowych – i jako taki zasługuje na uwagę czytelników. Cieszy dzięki dystansowi do rzeczywistości.
sobota, 14 grudnia 2019
Alex Sinclair: Szóste piętro
Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.
Panika
Alex Sinclair operuje prostym chwytem, z którego tworzy katalizator akcji w tomie „Szóste piętro”. Sięga po obraz matki, która straciła z oczu kilkuletnią córeczkę i za wszelką cenę pragnie ją ocalić. Alice panicznie boi się wind i kiedy taka zatrzymuje się między piętrami, ucieka przez uchylone drzwi. Wydaje się, że nie ma nic trudnego w ponownym spotkaniu dziecka, jednak sprawy mocno się komplikują. Erica szuka pomocy u personelu w budynku oraz u przypadkowo napotkanych sąsiadów byłego męża. Nakręca coraz bardziej spiralę strachu, wydaje się w ogóle, że jest jedyną, która przejmuje się losem dziecka. Służby porządkowe odwlekają swój przyjazd, portier nie kwapi się z ruszeniem na ratunek, a jedyny mężczyzna, który zaoferował konkretne działania, z minuty na minutę staje się coraz bardziej podejrzany. W takich warunkach trudno o trzeźwy osąd sytuacji. Alice ukrywa się gdzieś w przestrzeni apartamentowca, nikt z mieszkańców nie chce angażować się w poszukiwania, Erica, która do budynku zakradła się mimo zakazu – czuje coraz większą grozę. I o ile Alex Sinclair bardzo przekonująco odzwierciedla pomysły matki, która straciła z zasięgu wzroku jedynaczkę – i której wyobraźnia podsuwa coraz mroczniejsze scenariusze, o tyle motywacje otoczenia są co najmniej dziwne, a na pewno – niedopracowane. Trudno wyobrazić sobie, by ktoś odmówił pomocy, gdy w grę wchodzi dobro małego dziecka, a na ścianie pojawiają się krwawe ślady. Thriller rządzi się niby swoimi prawami, ale w tym wątku Sinclair do siebie nie przekona.
„Szóste piętro” to opowieść, która rozgrywa się w obrębie jednego budynku, zamkniętego w dodatku: nikt nowy się tu nie pojawi, wystarczą ci, którzy zostali w środku – i tak nieznane są, przynajmniej Erice, ich intencje. Mała Alice samotna i wystraszona przebywa gdzieś w czeluściach apartamentowca, długie i mroczne korytarze napędzają strach – w tworzeniu atmosfery Alex Sinclair jest niezastąpiony, nawet jeśli komuś znudzi się w końcu motyw matki desperacko szukającej pociechy – to i tak sprawdzać będzie meandry psychiki i rozwój wydarzeń który odbija się w umyśle kobiety. Owszem, Erica sama siebie napędza, podsyca lęk przez snucie najgorszych wizji – i to w pewnym momencie może się nawet czytelnikom przejeść – jednak precyzja w odwzorowywaniu grozy liczy się znacznie bardziej. Nie byłoby w tej książce nic kuszącego (poza studium psychiki matki), gdyby Sinclair nie miał dobrego pomysłu na puentę. W finale książki zaproponuje coś, co nie pozwoli czytelnikom o tej historii zapomnieć – i to na długo. Nie trzeba wielkich wydarzeń, żeby wyzwolić lęk – Sinclair jawi się jako bystry obserwator i znawca psychiki ludzkiej, a do tego – autor precyzyjnych obrazków i niemal filmowego kadrowania. Nie musi uciekać się zbyt daleko do wyobraźni, pozostaje przy scenach rzeczywistych, w pewnym ujęciu tylko wynaturzonych. I to jego przepis na sukces.
Panika
Alex Sinclair operuje prostym chwytem, z którego tworzy katalizator akcji w tomie „Szóste piętro”. Sięga po obraz matki, która straciła z oczu kilkuletnią córeczkę i za wszelką cenę pragnie ją ocalić. Alice panicznie boi się wind i kiedy taka zatrzymuje się między piętrami, ucieka przez uchylone drzwi. Wydaje się, że nie ma nic trudnego w ponownym spotkaniu dziecka, jednak sprawy mocno się komplikują. Erica szuka pomocy u personelu w budynku oraz u przypadkowo napotkanych sąsiadów byłego męża. Nakręca coraz bardziej spiralę strachu, wydaje się w ogóle, że jest jedyną, która przejmuje się losem dziecka. Służby porządkowe odwlekają swój przyjazd, portier nie kwapi się z ruszeniem na ratunek, a jedyny mężczyzna, który zaoferował konkretne działania, z minuty na minutę staje się coraz bardziej podejrzany. W takich warunkach trudno o trzeźwy osąd sytuacji. Alice ukrywa się gdzieś w przestrzeni apartamentowca, nikt z mieszkańców nie chce angażować się w poszukiwania, Erica, która do budynku zakradła się mimo zakazu – czuje coraz większą grozę. I o ile Alex Sinclair bardzo przekonująco odzwierciedla pomysły matki, która straciła z zasięgu wzroku jedynaczkę – i której wyobraźnia podsuwa coraz mroczniejsze scenariusze, o tyle motywacje otoczenia są co najmniej dziwne, a na pewno – niedopracowane. Trudno wyobrazić sobie, by ktoś odmówił pomocy, gdy w grę wchodzi dobro małego dziecka, a na ścianie pojawiają się krwawe ślady. Thriller rządzi się niby swoimi prawami, ale w tym wątku Sinclair do siebie nie przekona.
„Szóste piętro” to opowieść, która rozgrywa się w obrębie jednego budynku, zamkniętego w dodatku: nikt nowy się tu nie pojawi, wystarczą ci, którzy zostali w środku – i tak nieznane są, przynajmniej Erice, ich intencje. Mała Alice samotna i wystraszona przebywa gdzieś w czeluściach apartamentowca, długie i mroczne korytarze napędzają strach – w tworzeniu atmosfery Alex Sinclair jest niezastąpiony, nawet jeśli komuś znudzi się w końcu motyw matki desperacko szukającej pociechy – to i tak sprawdzać będzie meandry psychiki i rozwój wydarzeń który odbija się w umyśle kobiety. Owszem, Erica sama siebie napędza, podsyca lęk przez snucie najgorszych wizji – i to w pewnym momencie może się nawet czytelnikom przejeść – jednak precyzja w odwzorowywaniu grozy liczy się znacznie bardziej. Nie byłoby w tej książce nic kuszącego (poza studium psychiki matki), gdyby Sinclair nie miał dobrego pomysłu na puentę. W finale książki zaproponuje coś, co nie pozwoli czytelnikom o tej historii zapomnieć – i to na długo. Nie trzeba wielkich wydarzeń, żeby wyzwolić lęk – Sinclair jawi się jako bystry obserwator i znawca psychiki ludzkiej, a do tego – autor precyzyjnych obrazków i niemal filmowego kadrowania. Nie musi uciekać się zbyt daleko do wyobraźni, pozostaje przy scenach rzeczywistych, w pewnym ujęciu tylko wynaturzonych. I to jego przepis na sukces.
Magdalena Miecznicka: Tosia i tajemnica geodety
Dwie Siostry, Warszawa 2019.
Utrapienie
O Tosi mama mówi, że ma zbyt bujną wyobraźnię. Dziewczynka rzeczywiście bez przerwy wskazuje w najbliższym otoczeniu to, co jest podejrzane i co z pewnością zamieni się w materiał dla śledczych. Widzi potencjalnych przestępców w geodecie czy pani wyprowadzającej psa – i potrafi uzasadnić, dlaczego w ogóle zwróciła na nich uwagę. Dorośli zwykle bagatelizują spostrzeżenia Tosi. Łatwiej przecież przyjąć stanowisko jej mamy i powtarzać, że dziecko wyobraża sobie zbyt wiele, niż zaakceptować, że w pobliżu istnieje światek przestępczy – na wyciągnięcie ręki i dostrzegalny dla każdego, kto zechce wyłapywać sygnały z codziennych doświadczeń. Tosia nie przejmuje się konsekwencjami odkryć: po prostu bawi się tajemniczością świata i zwraca uwagę mamy na kolejne dziwne lub tajemnicze zjawiska. Sama nie wyciąga daleko idących wniosków: jest w stanie powiedzieć, co ją zaniepokoiło i z jakiego powodu – ale śledztwo przeprowadzać muszą inni, w końcu Tosia nie jest superbohaterką, a zwykłą dziewczynką, odrobinę bardziej wrażliwą i wyczuloną na rzeczywistość. W tomie „Tosia i tajemnica geodety” bohaterka próbuje przekonać mamę, że pan, który dokonuje pomiarów w pobliżu banku ma nieczyste zamiary. A do tego – że mężczyźni noszący szaliki w zimie coś ukrywają. Łatwo się domyślić, że tego rodzaju argumenty nie wywołają reakcji mamy, która zaabsorbowana jest szukaniem pracy – a jednak kogoś mogą zainteresować.
Mama Tosi marzy o pracy w teatrze i spotyka się z dyrektorem, chcąc wyłuszczyć mu swój plan. Tymczasem Tosia może kontynuować swoje działania śledcze i sprawdzać, co oferuje jej zwykłe życie. Dziewczynka uczy się odczytywać sygnały wysyłane mimowolnie przez przestępców, ale posługuje się przy tym dziecięcą logiką: nie da sobie wmówić, że ktoś zasłania częścią garderoby szpecącą bliznę – jeśli jakaś osoba nie zamierza zostać zapamiętana, widocznie ma ku temu powody – w postaci chęci łamania prawa. Dla Tosi świat jest czarno-biały, więc dziewczynka może mieć sporo trudności z przekonaniem innych do własnych racji. Ponadto nie należy do postaci, które bierze się na serio – musi zatem uciekać się do podstępów, żeby ktokolwiek mógł jej uwierzyć.
„Tosia i tajemnica geodety” to książka niewielka, za to skondensowana. Magdalena Miecznicka wprowadza tu ładnie atmosferę jak z kryminału, jednak bez wdawania się w szczegóły intrygi. Akcja jest prosta, wszystko sprowadza się do wyłapania sygnałów z otoczenia. Tosia ma zmysł obserwatorski i nawet jeśli nie umie łączyć faktów, otrzymuje informacje potrzebne do wskazania przestępców. To zatem bohaterka, która zaimponuje dziecięcym czytelnikom – i sprawi, że ci zechcą wracać do książek. Tosia pokazuje odbiorcom jedno: każdy może nauczyć się dostrzegać dziwności wokół siebie – i snuć na ich podstawie dalsze historie, niekoniecznie kryminalne, zależne od upodobań. Tosia uczy fantazji, chociaż sama przebywa w bardzo realistycznej rzeczywistości. Asceza w narracji przekłada się tu łatwo na rozbudowaną wyobraźnię - „Tosia i tajemnica geodety” to historyjka sprawnie napisana.
Utrapienie
O Tosi mama mówi, że ma zbyt bujną wyobraźnię. Dziewczynka rzeczywiście bez przerwy wskazuje w najbliższym otoczeniu to, co jest podejrzane i co z pewnością zamieni się w materiał dla śledczych. Widzi potencjalnych przestępców w geodecie czy pani wyprowadzającej psa – i potrafi uzasadnić, dlaczego w ogóle zwróciła na nich uwagę. Dorośli zwykle bagatelizują spostrzeżenia Tosi. Łatwiej przecież przyjąć stanowisko jej mamy i powtarzać, że dziecko wyobraża sobie zbyt wiele, niż zaakceptować, że w pobliżu istnieje światek przestępczy – na wyciągnięcie ręki i dostrzegalny dla każdego, kto zechce wyłapywać sygnały z codziennych doświadczeń. Tosia nie przejmuje się konsekwencjami odkryć: po prostu bawi się tajemniczością świata i zwraca uwagę mamy na kolejne dziwne lub tajemnicze zjawiska. Sama nie wyciąga daleko idących wniosków: jest w stanie powiedzieć, co ją zaniepokoiło i z jakiego powodu – ale śledztwo przeprowadzać muszą inni, w końcu Tosia nie jest superbohaterką, a zwykłą dziewczynką, odrobinę bardziej wrażliwą i wyczuloną na rzeczywistość. W tomie „Tosia i tajemnica geodety” bohaterka próbuje przekonać mamę, że pan, który dokonuje pomiarów w pobliżu banku ma nieczyste zamiary. A do tego – że mężczyźni noszący szaliki w zimie coś ukrywają. Łatwo się domyślić, że tego rodzaju argumenty nie wywołają reakcji mamy, która zaabsorbowana jest szukaniem pracy – a jednak kogoś mogą zainteresować.
Mama Tosi marzy o pracy w teatrze i spotyka się z dyrektorem, chcąc wyłuszczyć mu swój plan. Tymczasem Tosia może kontynuować swoje działania śledcze i sprawdzać, co oferuje jej zwykłe życie. Dziewczynka uczy się odczytywać sygnały wysyłane mimowolnie przez przestępców, ale posługuje się przy tym dziecięcą logiką: nie da sobie wmówić, że ktoś zasłania częścią garderoby szpecącą bliznę – jeśli jakaś osoba nie zamierza zostać zapamiętana, widocznie ma ku temu powody – w postaci chęci łamania prawa. Dla Tosi świat jest czarno-biały, więc dziewczynka może mieć sporo trudności z przekonaniem innych do własnych racji. Ponadto nie należy do postaci, które bierze się na serio – musi zatem uciekać się do podstępów, żeby ktokolwiek mógł jej uwierzyć.
„Tosia i tajemnica geodety” to książka niewielka, za to skondensowana. Magdalena Miecznicka wprowadza tu ładnie atmosferę jak z kryminału, jednak bez wdawania się w szczegóły intrygi. Akcja jest prosta, wszystko sprowadza się do wyłapania sygnałów z otoczenia. Tosia ma zmysł obserwatorski i nawet jeśli nie umie łączyć faktów, otrzymuje informacje potrzebne do wskazania przestępców. To zatem bohaterka, która zaimponuje dziecięcym czytelnikom – i sprawi, że ci zechcą wracać do książek. Tosia pokazuje odbiorcom jedno: każdy może nauczyć się dostrzegać dziwności wokół siebie – i snuć na ich podstawie dalsze historie, niekoniecznie kryminalne, zależne od upodobań. Tosia uczy fantazji, chociaż sama przebywa w bardzo realistycznej rzeczywistości. Asceza w narracji przekłada się tu łatwo na rozbudowaną wyobraźnię - „Tosia i tajemnica geodety” to historyjka sprawnie napisana.
piątek, 13 grudnia 2019
Andrzej Werblan: Polska Ludowa. Postscriptum
Iskry, Warszawa 2019.
Wspomnienia
Karol Modzelewski i Andrzej Werblan prowadzeni w dyskusji przez Roberta Walenciaka podbili rynek wydawniczy ogromnym tomem wspomnieniowym „Polska Ludowa”. Teraz Robert Walenciak jeszcze raz rozmawia z Andrzejem Werblanem, tworząc równie obszerny (i równie ciekawy) tekst „Polska Ludowa. Postscriptum”. Sam dziennikarz usuwa się w cień bardziej nawet niż zazwyczaj, praktycznie woli podrzucać tematy do refleksji i znikać, spisywać wspomnienia, a nie wpływać na ich kierunek. We wstępie do książki Werblan tłumaczy, że nie jest to autobiografia, a także – że nie ma w książce odnośników, dokumentowania opowieści – żeby nie zamieniła się ona w publikację naukową. Pozostaje „Polska Ludowa. Postscriptum” memuarami, dla wygody ułożonymi jako wywiad-rzeka. Forma luźnej rozmowy, nieobarczonej koniecznością odwoływania się do źródeł (innych niż ludzka pamięć) sprawia, że opowieść wydaje się lżejsza i chociaż dotyczy ważnych momentów historycznych czy sylwetek powszechnie kojarzonych – pobrzmiewa nawet gawędziarsko. Andrzej Werblan jest w stanie uzupełniać wiadomości z podręczników do historii, odwoływać się do własnych spostrzeżeń i komentować wydarzenia z perspektywy czasu – ale potrafi również powracać myślami do przeżywanych chwil i pokazywać je tak, jak ich doświadczał. Odnosi się do ówczesnego stanu swojej wiedzy, zdaje sobie też sprawę z tego, kto był w posiadaniu jakich informacji (i jak to wpływało na jego reakcje i zachowania). Staje się komentatorem przeszłości, funkcjonuje tu jako świadek i uczestnik wydarzeń, które po latach może jeszcze raz z własnej perspektywy ocenić. Kiedy Andrzej Werblan powraca do przeszłości, to również dlatego, żeby stworzyć przyczynek do własnej biografii: ułatwia badaczom zadanie przez przedstawianie wiadomości, które sam zdobył (to dotyczy całej relacji o przodkach). Z kolei kiedy już omawia konkretne sytuacje, sceny, które stały się jego udziałem, zwraca uwagę na emocje uczestników. Dopowiada to, czego historycy-badacze nie byliby w stanie zarejestrować: rozumie powiązania międzyludzkie, rzuca czasami nowe światło na powody określonych decyzji, uwzględnia charaktery i przyzwyczajenia osób ze świecznika. Przez takie podejście proponuje zatem lekturę wyjątkową. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że Werblan podsuwa czytelnikom również anegdoty, opowiada o błahych czasami dodatkach do wielkich spraw – jeśli mają wartość komiczną, czyli mogą przyciągnąć odbiorców. Nie musi skupiać się na znaczeniach określonych czynów i ich konsekwencjach – może budować za to świadomość kontekstu, coś, co z perspektywy interesujących się przeszłością odbiorców będzie bezcenne. Robert Walenciak przejmuje zatem rolę odbiorcy zaintrygowanego i nieco naiwnego, prosi czasami o doprecyzowanie lub wytłumaczenie jakiejś kwestii, wtrąca drobne pytania albo dopowiedzenia, które pełnią funkcję fatyczną. Andrzej Werblan opowiada sprawnie, proponuje relację pełną danych, rzeczową, ale też niehermetyczną. Każdy może zajrzeć do tego tomu, żeby poznać fragmenty przeszłości przedstawione żywo i atrakcyjnie. Kto potrzebuje weryfikowania plotek z historii czy dookreślania historii XX wieku przez pryzmat osobistych wspomnień, ten u Werblana znajdzie sporo informacji dla siebie. Najlepsze, że nie ma momentu, w którym da się bez żalu odłożyć lekturę: Andrzej Werblan opowiada tak, by czytelnikom raz dostarczać wiedzy, raz – uśmiechu, wie, jak angażować odbiorców.
Wspomnienia
Karol Modzelewski i Andrzej Werblan prowadzeni w dyskusji przez Roberta Walenciaka podbili rynek wydawniczy ogromnym tomem wspomnieniowym „Polska Ludowa”. Teraz Robert Walenciak jeszcze raz rozmawia z Andrzejem Werblanem, tworząc równie obszerny (i równie ciekawy) tekst „Polska Ludowa. Postscriptum”. Sam dziennikarz usuwa się w cień bardziej nawet niż zazwyczaj, praktycznie woli podrzucać tematy do refleksji i znikać, spisywać wspomnienia, a nie wpływać na ich kierunek. We wstępie do książki Werblan tłumaczy, że nie jest to autobiografia, a także – że nie ma w książce odnośników, dokumentowania opowieści – żeby nie zamieniła się ona w publikację naukową. Pozostaje „Polska Ludowa. Postscriptum” memuarami, dla wygody ułożonymi jako wywiad-rzeka. Forma luźnej rozmowy, nieobarczonej koniecznością odwoływania się do źródeł (innych niż ludzka pamięć) sprawia, że opowieść wydaje się lżejsza i chociaż dotyczy ważnych momentów historycznych czy sylwetek powszechnie kojarzonych – pobrzmiewa nawet gawędziarsko. Andrzej Werblan jest w stanie uzupełniać wiadomości z podręczników do historii, odwoływać się do własnych spostrzeżeń i komentować wydarzenia z perspektywy czasu – ale potrafi również powracać myślami do przeżywanych chwil i pokazywać je tak, jak ich doświadczał. Odnosi się do ówczesnego stanu swojej wiedzy, zdaje sobie też sprawę z tego, kto był w posiadaniu jakich informacji (i jak to wpływało na jego reakcje i zachowania). Staje się komentatorem przeszłości, funkcjonuje tu jako świadek i uczestnik wydarzeń, które po latach może jeszcze raz z własnej perspektywy ocenić. Kiedy Andrzej Werblan powraca do przeszłości, to również dlatego, żeby stworzyć przyczynek do własnej biografii: ułatwia badaczom zadanie przez przedstawianie wiadomości, które sam zdobył (to dotyczy całej relacji o przodkach). Z kolei kiedy już omawia konkretne sytuacje, sceny, które stały się jego udziałem, zwraca uwagę na emocje uczestników. Dopowiada to, czego historycy-badacze nie byliby w stanie zarejestrować: rozumie powiązania międzyludzkie, rzuca czasami nowe światło na powody określonych decyzji, uwzględnia charaktery i przyzwyczajenia osób ze świecznika. Przez takie podejście proponuje zatem lekturę wyjątkową. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że Werblan podsuwa czytelnikom również anegdoty, opowiada o błahych czasami dodatkach do wielkich spraw – jeśli mają wartość komiczną, czyli mogą przyciągnąć odbiorców. Nie musi skupiać się na znaczeniach określonych czynów i ich konsekwencjach – może budować za to świadomość kontekstu, coś, co z perspektywy interesujących się przeszłością odbiorców będzie bezcenne. Robert Walenciak przejmuje zatem rolę odbiorcy zaintrygowanego i nieco naiwnego, prosi czasami o doprecyzowanie lub wytłumaczenie jakiejś kwestii, wtrąca drobne pytania albo dopowiedzenia, które pełnią funkcję fatyczną. Andrzej Werblan opowiada sprawnie, proponuje relację pełną danych, rzeczową, ale też niehermetyczną. Każdy może zajrzeć do tego tomu, żeby poznać fragmenty przeszłości przedstawione żywo i atrakcyjnie. Kto potrzebuje weryfikowania plotek z historii czy dookreślania historii XX wieku przez pryzmat osobistych wspomnień, ten u Werblana znajdzie sporo informacji dla siebie. Najlepsze, że nie ma momentu, w którym da się bez żalu odłożyć lekturę: Andrzej Werblan opowiada tak, by czytelnikom raz dostarczać wiedzy, raz – uśmiechu, wie, jak angażować odbiorców.
Michał Leśniewski: Ale komputery! Megabajtowe historie cyfrowe
Egmont, Warszawa 2019.
Przegląd maszyn
Każde dziecko wie, co to jest komputer, od najmłodszych lat ma styczność z mediami elektronicznymi i nie widzi nic dziwnego w sprzęcie, jakim się na co dzień posługuje. Jednak Michał Leśniewski postanawia sięgnąć do historii informatyki (a nawet prainformatyki) i przekonać maluchy, że nie zawsze wszyscy mieli dostęp do tabletów i laptopów. „Ale komputery! Megabajtowe historie cyfrowe” to książka przeznaczona dla najmłodszych, a pokazująca w krótki i reportażowy sposób, jak rozwijała się myśl techniczna. Pierwsze „komputery” - jeszcze jako maszyny, które miały służyć do liczenia – pojawiały się przed wiekami (nawet samo słowo liczy sobie kilka stuleci), a jeśli ktoś miałby ochotę, mógłby nawet w starożytności znaleźć ślady pomysłów okołokomputerowych. Później pojawiły się pierwsze urządzenia szyfrujące, aż wreszcie – olbrzymie szafy, które dały początek dzisiejszym komputerom. Każdy moment ważny w historii rozwoju komputerów, ciekawy lub przełomowy autor analizuje na jednej rozkładówce. Dobiera tematy najpierw ze względu na jakość wynalazków (chociaż znalazły się tu nawet wynalazki nigdy niezrealizowane), później – ze względu na ciekawostki dla najmłodszych. Sięga po wiadomości o komputerach „naj”, działające na wyobraźnię. Uwzględnia również fakty ważne dla rozwoju komputeryzacji – między innymi pojedynek komputera i człowieka w jednej z gier. Robi to tak, by dzieci zainteresowały się przeszłością i nieco bardziej refleksyjnie podeszły do tematów, które wydają im się niegodne uwagi.
Za każdym razem rozkładówka przenosi czytelników do innego punktu na osi czasu w historii. Jedna strona to wielkoformatowy obrazek, który swój dalszy ciąg znajduje na sąsiedniej stronie – niezbyt szczegółowy. Maciej Łazowski stawia na – jakżeby inaczej – komputerowe grafiki. Czasami bawi się motywem pikselowania, czasami wybiera proste kształty, które mają symbolizować konkretne gry albo zasady działania urządzeń – tworzy bardziej ozdoby niż informacyjne rysunki. Nie chce odciągać uwagi od tekstu – i rzeczywiście nie udałoby mu się wygrać z historyjkami tu przytaczanymi. Michał Leśniewski wie bowiem, jak poprowadzić narrację, żeby zatrzymać przy tomiku najmłodszych. Proponuje rzeczowe komentarze, dość krótkie i esencjonalne, a jednak o wymiarze reportażowym – tak, żeby przyciągnąć do lektury. Za każdym razem przedstawia jakąś ciekawą postać i pozwala za nią podążać, co doprowadzi odbiorców do kolejnego komputerowego odkrycia. Dzięki temu nie zajmuje się od początku technicznymi szczegółami, a zaprasza dzieci do odkrywania pracy uczonych i do śledzenia rozwoju informatyki. Pisze ten autor ciekawie, wie, na co kłaść nacisk. Przy okazji maszyn szyfrujących podpowie w ogóle odbiorcom zabawę w szyfrowanie tekstów – a takich pomysłów pominąć nie można. Jest książka „Ale komputery” starannie opracowaną publikacją, która przyda się dzieciom zafascynowanym możliwościami elektronicznych gadżetów. Może wyzwolić międzypokoleniowe dyskusje i wspomnienia dorosłych, którzy w pewnym momencie odkryją coś, co pamiętają z własnego dzieciństwa – a to już droga do dalszych opowieści na dobranoc.
Przegląd maszyn
Każde dziecko wie, co to jest komputer, od najmłodszych lat ma styczność z mediami elektronicznymi i nie widzi nic dziwnego w sprzęcie, jakim się na co dzień posługuje. Jednak Michał Leśniewski postanawia sięgnąć do historii informatyki (a nawet prainformatyki) i przekonać maluchy, że nie zawsze wszyscy mieli dostęp do tabletów i laptopów. „Ale komputery! Megabajtowe historie cyfrowe” to książka przeznaczona dla najmłodszych, a pokazująca w krótki i reportażowy sposób, jak rozwijała się myśl techniczna. Pierwsze „komputery” - jeszcze jako maszyny, które miały służyć do liczenia – pojawiały się przed wiekami (nawet samo słowo liczy sobie kilka stuleci), a jeśli ktoś miałby ochotę, mógłby nawet w starożytności znaleźć ślady pomysłów okołokomputerowych. Później pojawiły się pierwsze urządzenia szyfrujące, aż wreszcie – olbrzymie szafy, które dały początek dzisiejszym komputerom. Każdy moment ważny w historii rozwoju komputerów, ciekawy lub przełomowy autor analizuje na jednej rozkładówce. Dobiera tematy najpierw ze względu na jakość wynalazków (chociaż znalazły się tu nawet wynalazki nigdy niezrealizowane), później – ze względu na ciekawostki dla najmłodszych. Sięga po wiadomości o komputerach „naj”, działające na wyobraźnię. Uwzględnia również fakty ważne dla rozwoju komputeryzacji – między innymi pojedynek komputera i człowieka w jednej z gier. Robi to tak, by dzieci zainteresowały się przeszłością i nieco bardziej refleksyjnie podeszły do tematów, które wydają im się niegodne uwagi.
Za każdym razem rozkładówka przenosi czytelników do innego punktu na osi czasu w historii. Jedna strona to wielkoformatowy obrazek, który swój dalszy ciąg znajduje na sąsiedniej stronie – niezbyt szczegółowy. Maciej Łazowski stawia na – jakżeby inaczej – komputerowe grafiki. Czasami bawi się motywem pikselowania, czasami wybiera proste kształty, które mają symbolizować konkretne gry albo zasady działania urządzeń – tworzy bardziej ozdoby niż informacyjne rysunki. Nie chce odciągać uwagi od tekstu – i rzeczywiście nie udałoby mu się wygrać z historyjkami tu przytaczanymi. Michał Leśniewski wie bowiem, jak poprowadzić narrację, żeby zatrzymać przy tomiku najmłodszych. Proponuje rzeczowe komentarze, dość krótkie i esencjonalne, a jednak o wymiarze reportażowym – tak, żeby przyciągnąć do lektury. Za każdym razem przedstawia jakąś ciekawą postać i pozwala za nią podążać, co doprowadzi odbiorców do kolejnego komputerowego odkrycia. Dzięki temu nie zajmuje się od początku technicznymi szczegółami, a zaprasza dzieci do odkrywania pracy uczonych i do śledzenia rozwoju informatyki. Pisze ten autor ciekawie, wie, na co kłaść nacisk. Przy okazji maszyn szyfrujących podpowie w ogóle odbiorcom zabawę w szyfrowanie tekstów – a takich pomysłów pominąć nie można. Jest książka „Ale komputery” starannie opracowaną publikacją, która przyda się dzieciom zafascynowanym możliwościami elektronicznych gadżetów. Może wyzwolić międzypokoleniowe dyskusje i wspomnienia dorosłych, którzy w pewnym momencie odkryją coś, co pamiętają z własnego dzieciństwa – a to już droga do dalszych opowieści na dobranoc.
czwartek, 12 grudnia 2019
Michał Morawski: Rozmyślania o fajce i tytoniu
Iskry, Warszawa 2019.
Kolekcja
Przede wszystkim w tej niewielkiej książeczce można podziwiać różne rodzaje i różne okazy fajek – rzeźbionych lub malowanych, prezentowanych na specjalnie wykonanych podstawkach. Te fajki to już nie przedmioty użytkowe, a drobne dzieła sztuki, powiązane z życiem codziennym i uszlachetnione przez czas ale też zwyczaje samych palaczy. Michał Morawski w „Rozmyślaniach o fajce i tytoniu” przywołuje rozmaite eksponaty, żeby uświadomić czytelnikom, jak piękne przedmioty można było znaleźć w najbliższym otoczeniu. Dzisiaj to elementy kolekcji – między innymi o muzeum fajczarstwa autor opowiada. Nie może być zresztą inaczej, skoro za cel obiera sobie dokładne przedstawienie środowiska fajczarzy – i wprowadzenie do niego kolejnych amatorów niespiesznego pykania tytoniu. Fajki mogą mieć różne kształty główek i być wykonane z różnych materiałów – ma to znaczenie dla smaku i jest rozróżnialne przez koneserów – Michał Morawski tłumaczy, czym różnią się poszczególne rozwiązania, a także – jak postępować, żeby się do fajek nie zrazić. Wychodzi na to, że bardzo łatwo można wpaść w pułapkę i przez nieumiejętne zachowania pozbawić się sporej części przyjemności płynącej z palenia fajki. Osobną kwestią jest przepalanie nowej fajki, pielęgnacja i konserwowanie sprzętu czy korzystanie z akcesoriów do niego dołączonych – może to wydawać się nieistotnym detalem, ale należy do kultury palenia i powinno być przestrzegane, choćby dla samej przyjemności. Ale też dla przedłużenia żywota fajce. Odpowiada autor na pytania, ile fajek powinno się mieć i jak je traktować, jakie fajki wybierać i kiedy, w zależności od stopnia zaawansowania „użytkownika”.
Fajki dla Morawskiego to hobby – i zestaw ciekawostek. Nieprzypadkowo zaczyna ten autor swoją książkę od wywodów historycznych: przegląda kultury, w których panował zwyczaj palenia tytoniu, żeby szybko przejść do „narzędzia”, które to umożliwiało. Dla fajek znajduje osobne miejsce w historii – prezentuje też znanych ludzi, którzy z takim gadżetem się pokazywali. Nie zależy mu jednak na tworzeniu snobizmu, wprost przeciwnie: tłumaczy, że fajki palić może każdy – i przygotowuje do takiego etapu, starannie omawiając wszystko, co fajczarze wiedzieć powinni.
Książka składa się z krótkich rozdziałów, ale te poradnikowe urzekają rzeczowością, pozostałe – anegdotycznością. Michał Morawski wie, jak zaintrygować, jak poprowadzić relację, żeby przyciągnąć czytelników. Dzieli się pasją – a to najważniejsze i odbija się już na poziomie narracji. Może i nie tworzy publikacji dla szerokiego grona odbiorców, ale jego zaangażowanie sprawia, że tom czyta się z przyjemnością. Morawski jest znawcą tematu, a do tego swoją wiedzę bezustannie wzbogaca dzięki kontaktom z innymi amatorami fajczarstwa. „Rozmyślania o fajce i tytoniu” to nie tylko źródło wiedzy – ale również prezentacja istoty kolekcjonerstwa.
Kolekcja
Przede wszystkim w tej niewielkiej książeczce można podziwiać różne rodzaje i różne okazy fajek – rzeźbionych lub malowanych, prezentowanych na specjalnie wykonanych podstawkach. Te fajki to już nie przedmioty użytkowe, a drobne dzieła sztuki, powiązane z życiem codziennym i uszlachetnione przez czas ale też zwyczaje samych palaczy. Michał Morawski w „Rozmyślaniach o fajce i tytoniu” przywołuje rozmaite eksponaty, żeby uświadomić czytelnikom, jak piękne przedmioty można było znaleźć w najbliższym otoczeniu. Dzisiaj to elementy kolekcji – między innymi o muzeum fajczarstwa autor opowiada. Nie może być zresztą inaczej, skoro za cel obiera sobie dokładne przedstawienie środowiska fajczarzy – i wprowadzenie do niego kolejnych amatorów niespiesznego pykania tytoniu. Fajki mogą mieć różne kształty główek i być wykonane z różnych materiałów – ma to znaczenie dla smaku i jest rozróżnialne przez koneserów – Michał Morawski tłumaczy, czym różnią się poszczególne rozwiązania, a także – jak postępować, żeby się do fajek nie zrazić. Wychodzi na to, że bardzo łatwo można wpaść w pułapkę i przez nieumiejętne zachowania pozbawić się sporej części przyjemności płynącej z palenia fajki. Osobną kwestią jest przepalanie nowej fajki, pielęgnacja i konserwowanie sprzętu czy korzystanie z akcesoriów do niego dołączonych – może to wydawać się nieistotnym detalem, ale należy do kultury palenia i powinno być przestrzegane, choćby dla samej przyjemności. Ale też dla przedłużenia żywota fajce. Odpowiada autor na pytania, ile fajek powinno się mieć i jak je traktować, jakie fajki wybierać i kiedy, w zależności od stopnia zaawansowania „użytkownika”.
Fajki dla Morawskiego to hobby – i zestaw ciekawostek. Nieprzypadkowo zaczyna ten autor swoją książkę od wywodów historycznych: przegląda kultury, w których panował zwyczaj palenia tytoniu, żeby szybko przejść do „narzędzia”, które to umożliwiało. Dla fajek znajduje osobne miejsce w historii – prezentuje też znanych ludzi, którzy z takim gadżetem się pokazywali. Nie zależy mu jednak na tworzeniu snobizmu, wprost przeciwnie: tłumaczy, że fajki palić może każdy – i przygotowuje do takiego etapu, starannie omawiając wszystko, co fajczarze wiedzieć powinni.
Książka składa się z krótkich rozdziałów, ale te poradnikowe urzekają rzeczowością, pozostałe – anegdotycznością. Michał Morawski wie, jak zaintrygować, jak poprowadzić relację, żeby przyciągnąć czytelników. Dzieli się pasją – a to najważniejsze i odbija się już na poziomie narracji. Może i nie tworzy publikacji dla szerokiego grona odbiorców, ale jego zaangażowanie sprawia, że tom czyta się z przyjemnością. Morawski jest znawcą tematu, a do tego swoją wiedzę bezustannie wzbogaca dzięki kontaktom z innymi amatorami fajczarstwa. „Rozmyślania o fajce i tytoniu” to nie tylko źródło wiedzy – ale również prezentacja istoty kolekcjonerstwa.
środa, 11 grudnia 2019
Rosella Postorino: Przy stole z Hitlerem
W.A.B., Warszawa 2019.
Ryzyko
Życie stawia bohaterkę tej powieści przed sytuacją bez wyjścia. Rosella Postorino sięgnęła do motywu znalezionego w jednym z artykułów prasowych i chociaż chciała dotrzeć do kobiety, która przeżyła historię-inspirację – nie zdążyła zadać jej swoich pytań. Mimo to stworzyła powieść, która rzuca nowe światło na sprawy wojenne i z innej perspektywy pokazuje temat braku wolności. „Przy stole z Hitlerem” to powieść, która łączy w sobie motywy z książek psychologicznych, obyczajowych, sensacyjnych, a nawet romansów – ale wymyka się szufladkowaniu i nie pozwala na jednoznaczne oceny. Bohaterka tomu, Rosa Sauer, to mieszkanka Berlina, do której pewnego dnia przychodzą esesmani. Kobieta od tej pory będzie więźniarką – trafia do Wilczego Szańca jako jedna z dziesięciu degustatorek potraw dla Hitlera. Można przypuszczać, że ktoś będzie chciał otruć wodza – tak stosunkowo łatwo byłoby się go pozbyć – więc potrzebni są testerzy posiłków. Dziesięć kobiet w czasach wojennego głodu będzie trzy razy dziennie zasiadać do obfitych posiłków i jeść do woli. Tyle tylko, że każde danie może być dla nich tym ostatnim – przez godzinę testerki będą obserwowane, jeśli przez ten czas nie pojawią się niepokojące objawy, to znak, że jedzenie może trafić na stół Hitlera. Jeśli kobiety zatrują się, mogą umrzeć – i tak nie są zbyt cenne.
Motyw sprawdzania, czy posiłki dla Hitlera nie są zatrute, to zaledwie jeden z aspektów fabuły. Chociaż autorka może tutaj puścić wodze fantazji i przedstawić dość barwnie emocje towarzyszące jedzeniu – a zwykle z nim niekojarzone – na długi czas odsuwa sceny wokół stołu. Znacznie ciekawsze wydają się jej relacje międzyludzkie. Rosa próbuje nawiązać kontakt z innymi towarzyszkami niedoli, zachęca je do podawania imion i informacji o sobie – w końcu skoro i tak są skazane na własne towarzystwo, warto byłoby zrezygnować z wzajemnej wrogości i nauczyć się współpracy. Ale rywalizacja w grupie istnieje – nie wszystkie kobiety jedzą to samo, nie wiadomo, na którą padnie – która dostanie truciznę. Próba poznania innych więźniarek to zestaw tajemnic do powolnego odkrywania, Rosa znajduje w tym całkiem niezły temat zastępczy. Jednak najbardziej intrygujący dla czytelników będzie wątek romansu – mąż Rosy został wysłany na wojnę. Walczy i ma nadzieję, że wróci cało do domu. Tymczasem Rosa wikła się w romans z jednym z esesmanów. Tego układu nie daje rady przerwać, nawet jeśli nie wszystko jest w nim udane. Seks w tym wypadku jest tylko jedną z metod walki o ocalenie – chociaż oznacza rezygnację z dawnych ideałów i niemal ostateczne zerwanie z życiem sprzed wojny. Umożliwia jednak głębsze zarysowanie psychiki bohaterki i pokazanie, jak zmieniają się priorytety w zależności od okoliczności. „Przy stole z Hitlerem” to powieść oryginalnie poprowadzona – nie tylko ze względu na nietypowy temat, ale i na samą realizację. Kto szuka innego niż zwykle spojrzenia na sprawy wokół drugiej wojny światowej, nie znajdzie tu analiz historycznych – autorka skupia się na ludziach, chociaż bez zakorzenienia w dziejach nie mogłaby stworzyć takiej opowieści.
Ryzyko
Życie stawia bohaterkę tej powieści przed sytuacją bez wyjścia. Rosella Postorino sięgnęła do motywu znalezionego w jednym z artykułów prasowych i chociaż chciała dotrzeć do kobiety, która przeżyła historię-inspirację – nie zdążyła zadać jej swoich pytań. Mimo to stworzyła powieść, która rzuca nowe światło na sprawy wojenne i z innej perspektywy pokazuje temat braku wolności. „Przy stole z Hitlerem” to powieść, która łączy w sobie motywy z książek psychologicznych, obyczajowych, sensacyjnych, a nawet romansów – ale wymyka się szufladkowaniu i nie pozwala na jednoznaczne oceny. Bohaterka tomu, Rosa Sauer, to mieszkanka Berlina, do której pewnego dnia przychodzą esesmani. Kobieta od tej pory będzie więźniarką – trafia do Wilczego Szańca jako jedna z dziesięciu degustatorek potraw dla Hitlera. Można przypuszczać, że ktoś będzie chciał otruć wodza – tak stosunkowo łatwo byłoby się go pozbyć – więc potrzebni są testerzy posiłków. Dziesięć kobiet w czasach wojennego głodu będzie trzy razy dziennie zasiadać do obfitych posiłków i jeść do woli. Tyle tylko, że każde danie może być dla nich tym ostatnim – przez godzinę testerki będą obserwowane, jeśli przez ten czas nie pojawią się niepokojące objawy, to znak, że jedzenie może trafić na stół Hitlera. Jeśli kobiety zatrują się, mogą umrzeć – i tak nie są zbyt cenne.
Motyw sprawdzania, czy posiłki dla Hitlera nie są zatrute, to zaledwie jeden z aspektów fabuły. Chociaż autorka może tutaj puścić wodze fantazji i przedstawić dość barwnie emocje towarzyszące jedzeniu – a zwykle z nim niekojarzone – na długi czas odsuwa sceny wokół stołu. Znacznie ciekawsze wydają się jej relacje międzyludzkie. Rosa próbuje nawiązać kontakt z innymi towarzyszkami niedoli, zachęca je do podawania imion i informacji o sobie – w końcu skoro i tak są skazane na własne towarzystwo, warto byłoby zrezygnować z wzajemnej wrogości i nauczyć się współpracy. Ale rywalizacja w grupie istnieje – nie wszystkie kobiety jedzą to samo, nie wiadomo, na którą padnie – która dostanie truciznę. Próba poznania innych więźniarek to zestaw tajemnic do powolnego odkrywania, Rosa znajduje w tym całkiem niezły temat zastępczy. Jednak najbardziej intrygujący dla czytelników będzie wątek romansu – mąż Rosy został wysłany na wojnę. Walczy i ma nadzieję, że wróci cało do domu. Tymczasem Rosa wikła się w romans z jednym z esesmanów. Tego układu nie daje rady przerwać, nawet jeśli nie wszystko jest w nim udane. Seks w tym wypadku jest tylko jedną z metod walki o ocalenie – chociaż oznacza rezygnację z dawnych ideałów i niemal ostateczne zerwanie z życiem sprzed wojny. Umożliwia jednak głębsze zarysowanie psychiki bohaterki i pokazanie, jak zmieniają się priorytety w zależności od okoliczności. „Przy stole z Hitlerem” to powieść oryginalnie poprowadzona – nie tylko ze względu na nietypowy temat, ale i na samą realizację. Kto szuka innego niż zwykle spojrzenia na sprawy wokół drugiej wojny światowej, nie znajdzie tu analiz historycznych – autorka skupia się na ludziach, chociaż bez zakorzenienia w dziejach nie mogłaby stworzyć takiej opowieści.
wtorek, 10 grudnia 2019
Alicja Rokicka: Świętujemy! Roślinne przepisy na uroczystości i święta
Marginesy, Warszawa 2019.
Bez
„Świętujemy! Roślinne przepisy na uroczystości i święta” to książka, która przyda się lubiącym kulinarne eksperymenty nie tylko przed świętami. To propozycja płynąca z mody na wegetarianizm i weganizm, ale też – możliwość przetestowania nowych smaków. Alicja Rokicka zbiera bowiem przepisy, które mają zrobić wrażenie na niedowiarkach. Podpowiada, jak zastąpić mięso czy jajka, nie rezygnując przy tym ze swoich ulubionych potraw. Uczy czytelników, jak zamieniać składniki „zakazane” - czym je zastępować i co robić, żeby oszukać kubki smakowe (lub zmysł wzroku). I tak na przykład zaproponuje przepis na jajka sadzone – ale bez jajek, albo na fasolkę po bretońsku bez mięsa. W ogóle „bez” króluje: w sałatkach bezrybnych, gulaszach i zupach. Wprawdzie kto tęskni za mięsnymi smakami, będzie musiał pogodzić się z koniecznością nadużywania w kuchni dymu o smaku wędzonki czy innych przedziwnych składników, niekoniecznie kojarzących się z prostotą kulinarną – ale tom przyniesie sporo ciekawych możliwości i odkryć. Pokazuje, że przejście na wegetarianizm lub weganizm nie oznacza rezygnowania z charakterystycznych elementów jadłospisu. To coś w sam raz na dyskusje przy świątecznym stole: wyjaśnienia dla niewtajemniczonych. Alicja Rokicka może rzeczywiście poprowadzić czytelników do zmian w diecie – zasługuje na uwagę ze względu na rozmach w proponowanych przepisach. Książkę dzieli na części tematyczne, osobno grupuje zupy, osobno dania główne, dania rybne (bez ryb) i dania mięsne (bez mięsa), „słodkie”, ale i przekąski w sam raz na imprezę ze znajomymi. Znajdzie miejsce na kilka przepisów z różnych stron świata, na pasztety i różne smarowidła do kanapek. Z takim zestawem podpowiedzi można wprowadzać do codziennego menu zmiany stopniowo, z czystej ciekawości, żeby sprawdzić jakość potraw. Inna rzecz, że przedstawiane tutaj zdjęcia gotowych potraw rozbudzają apetyt – tom „Świętujemy” trochę przypomina w warstwie graficznej album. Każde danie zostało tu dokładnie opisane – pod kątem składników i przygotowania – co nie dziwi. Do tego Alicja Rokicka dodaje drobne, jednoakapitowe komentarze. To zapiski blogowe, sposób na przyciągnięcie czytelników i zatrzymanie ich przy lekturze – w pierwotnej wersji na stronie. Alicja Rokicka zapewnia niewielkie i osobiste wzmianki na temat kolejnych potraw, a to sprawia, że łatwiej będzie się przekonać do prób w kuchni.
Zabrakło w tej książce właściwie jednego: dobrego wprowadzenia. Wstęp jest kompilacją różnych wpisów, składa się z przypadkowych akapitów posklejanych tak, żeby przypominały lity tekst – jednak nie został przygotowany redakcyjnie, przez co pobrzmiewa raczej nienaturalnie. Można było albo pozostać przy skrawkach, krótkich zapiskach pasujących do tematu, albo przerobić zgromadzone fragmenty, z pewnością lepiej byłoby czytelnikom zaangażować się w lekturę. Alicja Rokicka przekonuje, że warto spróbować nowych smaków – nie zamierza prowadzić krucjaty przeciwko mięsożercom ani zmuszać czytelników do zaakceptowania kulinarnych ideologii – na szczęście, kusi za to propozycjami na różne okazje i okoliczności.
Bez
„Świętujemy! Roślinne przepisy na uroczystości i święta” to książka, która przyda się lubiącym kulinarne eksperymenty nie tylko przed świętami. To propozycja płynąca z mody na wegetarianizm i weganizm, ale też – możliwość przetestowania nowych smaków. Alicja Rokicka zbiera bowiem przepisy, które mają zrobić wrażenie na niedowiarkach. Podpowiada, jak zastąpić mięso czy jajka, nie rezygnując przy tym ze swoich ulubionych potraw. Uczy czytelników, jak zamieniać składniki „zakazane” - czym je zastępować i co robić, żeby oszukać kubki smakowe (lub zmysł wzroku). I tak na przykład zaproponuje przepis na jajka sadzone – ale bez jajek, albo na fasolkę po bretońsku bez mięsa. W ogóle „bez” króluje: w sałatkach bezrybnych, gulaszach i zupach. Wprawdzie kto tęskni za mięsnymi smakami, będzie musiał pogodzić się z koniecznością nadużywania w kuchni dymu o smaku wędzonki czy innych przedziwnych składników, niekoniecznie kojarzących się z prostotą kulinarną – ale tom przyniesie sporo ciekawych możliwości i odkryć. Pokazuje, że przejście na wegetarianizm lub weganizm nie oznacza rezygnowania z charakterystycznych elementów jadłospisu. To coś w sam raz na dyskusje przy świątecznym stole: wyjaśnienia dla niewtajemniczonych. Alicja Rokicka może rzeczywiście poprowadzić czytelników do zmian w diecie – zasługuje na uwagę ze względu na rozmach w proponowanych przepisach. Książkę dzieli na części tematyczne, osobno grupuje zupy, osobno dania główne, dania rybne (bez ryb) i dania mięsne (bez mięsa), „słodkie”, ale i przekąski w sam raz na imprezę ze znajomymi. Znajdzie miejsce na kilka przepisów z różnych stron świata, na pasztety i różne smarowidła do kanapek. Z takim zestawem podpowiedzi można wprowadzać do codziennego menu zmiany stopniowo, z czystej ciekawości, żeby sprawdzić jakość potraw. Inna rzecz, że przedstawiane tutaj zdjęcia gotowych potraw rozbudzają apetyt – tom „Świętujemy” trochę przypomina w warstwie graficznej album. Każde danie zostało tu dokładnie opisane – pod kątem składników i przygotowania – co nie dziwi. Do tego Alicja Rokicka dodaje drobne, jednoakapitowe komentarze. To zapiski blogowe, sposób na przyciągnięcie czytelników i zatrzymanie ich przy lekturze – w pierwotnej wersji na stronie. Alicja Rokicka zapewnia niewielkie i osobiste wzmianki na temat kolejnych potraw, a to sprawia, że łatwiej będzie się przekonać do prób w kuchni.
Zabrakło w tej książce właściwie jednego: dobrego wprowadzenia. Wstęp jest kompilacją różnych wpisów, składa się z przypadkowych akapitów posklejanych tak, żeby przypominały lity tekst – jednak nie został przygotowany redakcyjnie, przez co pobrzmiewa raczej nienaturalnie. Można było albo pozostać przy skrawkach, krótkich zapiskach pasujących do tematu, albo przerobić zgromadzone fragmenty, z pewnością lepiej byłoby czytelnikom zaangażować się w lekturę. Alicja Rokicka przekonuje, że warto spróbować nowych smaków – nie zamierza prowadzić krucjaty przeciwko mięsożercom ani zmuszać czytelników do zaakceptowania kulinarnych ideologii – na szczęście, kusi za to propozycjami na różne okazje i okoliczności.
poniedziałek, 9 grudnia 2019
Paulina Tyczkowska, Jakub Kuza: Krótka historia jednego zdjęcia. Kobiety
Znak, Kraków 2019.
Historia
Każdy kadr może być interesujący dla odbiorców, jeśli tylko doda się do niego odpowiednią historyjkę uzasadniającą taki a nie inny wybór na moment zrobienia zdjęcia. Paulina Tyczkowska i Jakub Kuza wiedzą o tym doskonale i proponują czytelnikom kolejną – wyrosłą na podstawie bloga – książkę „Krótka historia jednego zdjęcia. Kobiety”. Zamienia się ta publikacja w zasadzie w album, każda rozkładówka oznacza tutaj jedno pełnostronicowe zdjęcie i jedną – niepełnostronicową (raczej kilkuakapitową) opowieść o tym, co dzieje się na zdjęciu. Paulina Tyczkowska i Jakub Kuza zwracają uwagę na przemiany społeczne oraz na losy kobiet na całej przestrzeni XX wieku (sięgają nawet głębiej, bo pierwsza fotografia przenosi czytelników do 1840 roku), odnotowują wydarzenia bardziej reportażowo lub przełomowo niż artystycznie. Wiele kadrów to typowe ujęcia dziennikarskie, dla uchwycenia sytuacji – a nie dla walorów estetycznych. Co za tym idzie – trzeba koniecznie wytłumaczyć czytelnikom, kto znajduje się na fotografii i z jakiego powodu tam trafił. Tak ujawnia się właściwy powód sięgania po tom.
„Krótka historia jednego zdjęcia. Kobiety” to książka z ułożonymi chronologicznie zdjęciami. Znajdują się na nich między innymi sławne aktorki jeszcze przed szczytem popularności, pisarki lub żony pisarzy, kochanki, żony polityków albo panie, które walczyły o swoje prawa w polityce, kobiety odnoszące sukcesy w sporcie, reporterki, ale i... samobójczynie. Ilustracje z czasu drugiej wojny światowej to obrazy kobiet w mundurach, często parających się zabijaniem – zdarzają się też anonimowe postacie, jak kobiety manifestujące w Hollywood po premierze filmu „Mężczyźni wolą blondynki”. Będzie tu pacjentka, będzie kosmonautka, prezenterka telewizyjna czy anestezjolog, kapitan żeglugi wielkiej i himalaistka. Rozrzut tematyczny jest ogromny, więc każdy z czytelników znajdzie historie, które go zainteresują, bez względu na to, czy lubuje się w sprawach kryminalnych, społeczno-politycznych, sportowych czy kulturalnych.
Przedstawione zdjęcia przeważnie nie należą do zbyt spopularyzowanych, chociaż niektórym karierę zapewniły internetowe memy lub prasa – kojarzone powszechnie fotografie zaliczają się tu raczej do wyjątków, przyciągną uwagę za to za sprawą opowieści. Tyczkowska i Kuza skupiają się za każdym razem albo na postaci (jeśli to ktoś znany albo związany z kimś znanym – przedstawią fragmenty biografii), albo na wydarzeniu – chwili przełomowej, z jakiegoś powodu społecznie istotnej. To okazja do przedstawienia wiadomości mniej znanych, podzielenia się anegdotami albo zwrócenia uwagi na problem – w różny sposób oddziaływać będą te kadry. Czytelnicy otrzymają skrótowy i fragmentaryczny przegląd wydarzeń z XX wieku – nakierowany na role kobiet, jednak bez zadęcia i bez odgórnych tez do udowodnienia. Dzięki fotografiom odbiorcy poznają fragmenty przeszłości – dalszą część historii mogą sobie odszukiwać samodzielnie, tom będzie wtedy inspiracją do poznawania przeszłości (w wymiarze pojedynczych biografii czy sytuacji). Funkcjonuje zatem jako rozrywka – ale nie tylko.
Historia
Każdy kadr może być interesujący dla odbiorców, jeśli tylko doda się do niego odpowiednią historyjkę uzasadniającą taki a nie inny wybór na moment zrobienia zdjęcia. Paulina Tyczkowska i Jakub Kuza wiedzą o tym doskonale i proponują czytelnikom kolejną – wyrosłą na podstawie bloga – książkę „Krótka historia jednego zdjęcia. Kobiety”. Zamienia się ta publikacja w zasadzie w album, każda rozkładówka oznacza tutaj jedno pełnostronicowe zdjęcie i jedną – niepełnostronicową (raczej kilkuakapitową) opowieść o tym, co dzieje się na zdjęciu. Paulina Tyczkowska i Jakub Kuza zwracają uwagę na przemiany społeczne oraz na losy kobiet na całej przestrzeni XX wieku (sięgają nawet głębiej, bo pierwsza fotografia przenosi czytelników do 1840 roku), odnotowują wydarzenia bardziej reportażowo lub przełomowo niż artystycznie. Wiele kadrów to typowe ujęcia dziennikarskie, dla uchwycenia sytuacji – a nie dla walorów estetycznych. Co za tym idzie – trzeba koniecznie wytłumaczyć czytelnikom, kto znajduje się na fotografii i z jakiego powodu tam trafił. Tak ujawnia się właściwy powód sięgania po tom.
„Krótka historia jednego zdjęcia. Kobiety” to książka z ułożonymi chronologicznie zdjęciami. Znajdują się na nich między innymi sławne aktorki jeszcze przed szczytem popularności, pisarki lub żony pisarzy, kochanki, żony polityków albo panie, które walczyły o swoje prawa w polityce, kobiety odnoszące sukcesy w sporcie, reporterki, ale i... samobójczynie. Ilustracje z czasu drugiej wojny światowej to obrazy kobiet w mundurach, często parających się zabijaniem – zdarzają się też anonimowe postacie, jak kobiety manifestujące w Hollywood po premierze filmu „Mężczyźni wolą blondynki”. Będzie tu pacjentka, będzie kosmonautka, prezenterka telewizyjna czy anestezjolog, kapitan żeglugi wielkiej i himalaistka. Rozrzut tematyczny jest ogromny, więc każdy z czytelników znajdzie historie, które go zainteresują, bez względu na to, czy lubuje się w sprawach kryminalnych, społeczno-politycznych, sportowych czy kulturalnych.
Przedstawione zdjęcia przeważnie nie należą do zbyt spopularyzowanych, chociaż niektórym karierę zapewniły internetowe memy lub prasa – kojarzone powszechnie fotografie zaliczają się tu raczej do wyjątków, przyciągną uwagę za to za sprawą opowieści. Tyczkowska i Kuza skupiają się za każdym razem albo na postaci (jeśli to ktoś znany albo związany z kimś znanym – przedstawią fragmenty biografii), albo na wydarzeniu – chwili przełomowej, z jakiegoś powodu społecznie istotnej. To okazja do przedstawienia wiadomości mniej znanych, podzielenia się anegdotami albo zwrócenia uwagi na problem – w różny sposób oddziaływać będą te kadry. Czytelnicy otrzymają skrótowy i fragmentaryczny przegląd wydarzeń z XX wieku – nakierowany na role kobiet, jednak bez zadęcia i bez odgórnych tez do udowodnienia. Dzięki fotografiom odbiorcy poznają fragmenty przeszłości – dalszą część historii mogą sobie odszukiwać samodzielnie, tom będzie wtedy inspiracją do poznawania przeszłości (w wymiarze pojedynczych biografii czy sytuacji). Funkcjonuje zatem jako rozrywka – ale nie tylko.
niedziela, 8 grudnia 2019
Kai-Fu Lee: Inteligencja sztuczna, rewolucja prawdziwa. Chiny, USA i przyszłość świata
Media Rodzina, Poznań 2019.
Przyszłość
Motyw sztucznej inteligencji przestał być zjawiskiem kojarzonym z filmami s-f. Wkracza coraz pewniej do codzienności i chociaż wielu odbiorców nie zdaje sobie jeszcze z tego sprawy, coraz więcej od niej zależy. Kai-Fu Lee postanawia przedstawić czytelnikom swoisty „wyścig” między USA i Chinami – a przy okazji zaprezentować stopień zaawansowania w badaniach nad sztuczną inteligencją (w książce przełożoną jako SI). Analizuje przyspieszenie, jakie dokonało się w ostatnich latach na tym polu. Przede wszystkim interesuje go to, czy sztuczna inteligencja jest w stanie wyprzeć człowieka z miejsc pracy czy konkretnych zawodów – szuka obszarów, w których mimo wszystko człowiek wygrywa i wciąż będzie potrzebny.
Bardzo ciekawy z perspektywy zwykłych odbiorców jest tu obraz rywalizacji między Stanami Zjednoczonymi i Chinami, a zwłaszcza przyjęta przez chińskich informatyków strategia kopiowania wszystkiego, co pojawi się w Stanach. Kai-Fu Lee pokazuje, jak konkretne idee i pomysły odzwierciedlają się na wewnętrznym rynku chińskim – i nawet bywają czasem ulepszane. To opowieść przedziwna, nie ma w niej bowiem mowy o plagiatach czy o prawach autorskich – wydaje się, że w naśladowaniu najlepszych jest wyłącznie pozytywna strona. Z czasem wychodzi na jaw, że chińscy uczeni nie tylko kopiują rozwiązania – ale uczą się na nich i traktują je jak trampolinę do dalszych poszukiwań. Sztuczna inteligencja to nieustanne uczenie się – nie tylko na płaszczyźnie algorytmów. Autor tomu rejestruje postawy badaczy nie bez przyczyny – dzięki temu uświadamia czytelnikom, jak wygląda proces kształtowania coraz lepszych elektronicznych bytów. Sprawdza również, chociaż książce daleko do omówień z zakresu internetu rzeczy, jak sztuczna inteligencja przejawiać się może w domach zwykłych użytkowników.
Pojawią się tutaj samochody bez kierowców i programy pozwalające przekładać wymawiany tekst na inny język, pojawią się bezgotówkowe transakcje i wszechobecne reklamy, informacje zbierane o każdym użytkowniku i wykorzystywane później podczas dopasowywania profilu w marketingu. Sztuczna inteligencja ma wiele wymiarów – i nie sposób jest przewidzieć płynące z niej zagrożenia i pułapki, znacznie łatwiej mówić na razie o korzyściach. Autor tomu zachowuje się trochę jak zachwycony technologią dzieciak – albo tak postrzega swoich odbiorców – sięga po zagadnienia, które na pewno przyciągną czytelników i umożliwią im refleksję na temat sztucznej inteligencji. Czerpie zresztą momentami z pytań zadawanych przez najbardziej naiwnych odbiorców – po to, by wyjaśniać podstawy. Nie wpada w specjalistyczny żargon, kiedy pisze, myśli o szerokim gronie odbiorców, chociaż zarzuca szczegółami, nie jest w tym męczący. „Inteligencja sztuczna, rewolucja prawdziwa” to książka stworzona tak, by zaspokoić ciekawość i by pokazać rejony warte uwagi. Jest w niej wiele informacji, trochę prognoz i kulis odkryć – tak, żeby czytelnicy mogli przez moment przenieść się do świata informatyków i pouczestniczyć w procesie, który dzieje się równolegle w rzeczywistości wirtualnej, a który w pewnym momencie dotrze do najzwyklejszych domów. To książka dla ciekawych postępu.
Przyszłość
Motyw sztucznej inteligencji przestał być zjawiskiem kojarzonym z filmami s-f. Wkracza coraz pewniej do codzienności i chociaż wielu odbiorców nie zdaje sobie jeszcze z tego sprawy, coraz więcej od niej zależy. Kai-Fu Lee postanawia przedstawić czytelnikom swoisty „wyścig” między USA i Chinami – a przy okazji zaprezentować stopień zaawansowania w badaniach nad sztuczną inteligencją (w książce przełożoną jako SI). Analizuje przyspieszenie, jakie dokonało się w ostatnich latach na tym polu. Przede wszystkim interesuje go to, czy sztuczna inteligencja jest w stanie wyprzeć człowieka z miejsc pracy czy konkretnych zawodów – szuka obszarów, w których mimo wszystko człowiek wygrywa i wciąż będzie potrzebny.
Bardzo ciekawy z perspektywy zwykłych odbiorców jest tu obraz rywalizacji między Stanami Zjednoczonymi i Chinami, a zwłaszcza przyjęta przez chińskich informatyków strategia kopiowania wszystkiego, co pojawi się w Stanach. Kai-Fu Lee pokazuje, jak konkretne idee i pomysły odzwierciedlają się na wewnętrznym rynku chińskim – i nawet bywają czasem ulepszane. To opowieść przedziwna, nie ma w niej bowiem mowy o plagiatach czy o prawach autorskich – wydaje się, że w naśladowaniu najlepszych jest wyłącznie pozytywna strona. Z czasem wychodzi na jaw, że chińscy uczeni nie tylko kopiują rozwiązania – ale uczą się na nich i traktują je jak trampolinę do dalszych poszukiwań. Sztuczna inteligencja to nieustanne uczenie się – nie tylko na płaszczyźnie algorytmów. Autor tomu rejestruje postawy badaczy nie bez przyczyny – dzięki temu uświadamia czytelnikom, jak wygląda proces kształtowania coraz lepszych elektronicznych bytów. Sprawdza również, chociaż książce daleko do omówień z zakresu internetu rzeczy, jak sztuczna inteligencja przejawiać się może w domach zwykłych użytkowników.
Pojawią się tutaj samochody bez kierowców i programy pozwalające przekładać wymawiany tekst na inny język, pojawią się bezgotówkowe transakcje i wszechobecne reklamy, informacje zbierane o każdym użytkowniku i wykorzystywane później podczas dopasowywania profilu w marketingu. Sztuczna inteligencja ma wiele wymiarów – i nie sposób jest przewidzieć płynące z niej zagrożenia i pułapki, znacznie łatwiej mówić na razie o korzyściach. Autor tomu zachowuje się trochę jak zachwycony technologią dzieciak – albo tak postrzega swoich odbiorców – sięga po zagadnienia, które na pewno przyciągną czytelników i umożliwią im refleksję na temat sztucznej inteligencji. Czerpie zresztą momentami z pytań zadawanych przez najbardziej naiwnych odbiorców – po to, by wyjaśniać podstawy. Nie wpada w specjalistyczny żargon, kiedy pisze, myśli o szerokim gronie odbiorców, chociaż zarzuca szczegółami, nie jest w tym męczący. „Inteligencja sztuczna, rewolucja prawdziwa” to książka stworzona tak, by zaspokoić ciekawość i by pokazać rejony warte uwagi. Jest w niej wiele informacji, trochę prognoz i kulis odkryć – tak, żeby czytelnicy mogli przez moment przenieść się do świata informatyków i pouczestniczyć w procesie, który dzieje się równolegle w rzeczywistości wirtualnej, a który w pewnym momencie dotrze do najzwyklejszych domów. To książka dla ciekawych postępu.
Tomasz Samojlik: Nieśmiała salamandra
Media Rodzina, Poznań 2019.
Wstyd
W Gorczańskim Parku Narodowym największą niespodzianką dla żubrów jest salamandra. Rzuca się w oczy za sprawą ubarwienia, ale też – bohaterom serii Tomasza Samojlika daje się poznać jako istota wyjątkowo nieśmiała. Polinka – jak to zwykle ona – chce się zaprzyjaźnić z mieszkanką parku, ale nie uwzględnia płochliwości zwierzęcia. Zresztą sama przekonuje się, jak to jest, kiedy ktoś się czegoś wstydzi i najchętniej uciekłby przed wzrokiem postronnych. Salamandra przez swoje kompleksy nie dostrzega mocnych stron – na szczęście Pompik oraz jego siostra mogą przyczynić się do podbudowania poczucia własnej wartości bohaterki. „Nieśmiała salamandra” trochę przenosi na bajkę rzeczywistość dzieci – odbiorcy, którzy boją się wszystkiego i nie doceniają własnych talentów lub mocnych stron, mogą przejrzeć się w sytuacji salamandry. Z dystansu zobaczą, że nie ma się czym przejmować i że to, czego w sobie nie lubimy, dla innych może stać się największą zaletą. Salamandra udowadnia, że zawsze można inaczej spojrzeć na swoje problemy, zwłaszcza te wyimaginowane.
Spotkanie z salamandrą to kolejny punkt na mapie wędrówek żubrów. Poza salamandrą Pompik i Polinka dowiedzą się czegoś o storczykach – szybko obejrzą też sobie nowy teren. W końcu po to wyprawiają się w kraj, żeby zdobywać wiedzę i nowe doświadczenia. Kształtują przy tym charaktery, bohaterowie mają w swoich codziennych przygodach sporo materiału do przemyśleń – i do zapamiętania. Żeby ułatwić zadanie małym odbiorcom autor wprowadza krótkie testy wiedzy i punktowe wyliczenia tego wszystkiego, co z tomiku należy zachować. Mnemotechniczne zabiegi stanowią dodatek do bajki – bo przecież dzieciom najbardziej spodoba się sama historyjka. Pompik i Polinka to bohaterowie, którzy urzekają dzieci porozumieniem i rodzinnością, tutaj łatwo znaleźć wsparcie. Postacie z bajki doskonale rozumieją problemy maluchów: same na co dzień przeżywają rozmaite rozterki właściwe kilkulatkom – a jeśli nie one same, to spotykane przez nich zwierzęta. Pompik i Polinka zatem poza prezentowaniem przyrodniczych zjawisk, oswajaniem kolejnych obszarów kraju i pokazywaniem, ile parków narodowych czy puszczy mamy – i czym się różnią od siebie – zajmują się jeszcze analizami relacji międzyludzkich, więzi społecznych czy emocji. Podpowiadają, jak podchodzić do konkretnych zjawisk i pozwalają zrozumieć ewentualne konflikty czy nieporozumienia. Tomasz Samojlik w tym momencie zamienia się zatem w wychowawcę. W samych bajkach stawia na proste fabuły, nie chce przesadzać w intrygach. To krótkie opowiadania, kończące się zwykle wybuchami radości i objawami sympatii. Ważne, żeby było rodzinnie i wesoło – czasami nawet reakcjami postaci autor trochę wymusza reakcje odbiorców, nikt nie będzie mu miał tego za złe. Infantylizm jest wpisany w te fabuły, przydaje się, żeby trafić do maluchów. Przygody żubra Pompika cieszą się na rynku wielkim powodzeniem – zasłużenie.
Wstyd
W Gorczańskim Parku Narodowym największą niespodzianką dla żubrów jest salamandra. Rzuca się w oczy za sprawą ubarwienia, ale też – bohaterom serii Tomasza Samojlika daje się poznać jako istota wyjątkowo nieśmiała. Polinka – jak to zwykle ona – chce się zaprzyjaźnić z mieszkanką parku, ale nie uwzględnia płochliwości zwierzęcia. Zresztą sama przekonuje się, jak to jest, kiedy ktoś się czegoś wstydzi i najchętniej uciekłby przed wzrokiem postronnych. Salamandra przez swoje kompleksy nie dostrzega mocnych stron – na szczęście Pompik oraz jego siostra mogą przyczynić się do podbudowania poczucia własnej wartości bohaterki. „Nieśmiała salamandra” trochę przenosi na bajkę rzeczywistość dzieci – odbiorcy, którzy boją się wszystkiego i nie doceniają własnych talentów lub mocnych stron, mogą przejrzeć się w sytuacji salamandry. Z dystansu zobaczą, że nie ma się czym przejmować i że to, czego w sobie nie lubimy, dla innych może stać się największą zaletą. Salamandra udowadnia, że zawsze można inaczej spojrzeć na swoje problemy, zwłaszcza te wyimaginowane.
Spotkanie z salamandrą to kolejny punkt na mapie wędrówek żubrów. Poza salamandrą Pompik i Polinka dowiedzą się czegoś o storczykach – szybko obejrzą też sobie nowy teren. W końcu po to wyprawiają się w kraj, żeby zdobywać wiedzę i nowe doświadczenia. Kształtują przy tym charaktery, bohaterowie mają w swoich codziennych przygodach sporo materiału do przemyśleń – i do zapamiętania. Żeby ułatwić zadanie małym odbiorcom autor wprowadza krótkie testy wiedzy i punktowe wyliczenia tego wszystkiego, co z tomiku należy zachować. Mnemotechniczne zabiegi stanowią dodatek do bajki – bo przecież dzieciom najbardziej spodoba się sama historyjka. Pompik i Polinka to bohaterowie, którzy urzekają dzieci porozumieniem i rodzinnością, tutaj łatwo znaleźć wsparcie. Postacie z bajki doskonale rozumieją problemy maluchów: same na co dzień przeżywają rozmaite rozterki właściwe kilkulatkom – a jeśli nie one same, to spotykane przez nich zwierzęta. Pompik i Polinka zatem poza prezentowaniem przyrodniczych zjawisk, oswajaniem kolejnych obszarów kraju i pokazywaniem, ile parków narodowych czy puszczy mamy – i czym się różnią od siebie – zajmują się jeszcze analizami relacji międzyludzkich, więzi społecznych czy emocji. Podpowiadają, jak podchodzić do konkretnych zjawisk i pozwalają zrozumieć ewentualne konflikty czy nieporozumienia. Tomasz Samojlik w tym momencie zamienia się zatem w wychowawcę. W samych bajkach stawia na proste fabuły, nie chce przesadzać w intrygach. To krótkie opowiadania, kończące się zwykle wybuchami radości i objawami sympatii. Ważne, żeby było rodzinnie i wesoło – czasami nawet reakcjami postaci autor trochę wymusza reakcje odbiorców, nikt nie będzie mu miał tego za złe. Infantylizm jest wpisany w te fabuły, przydaje się, żeby trafić do maluchów. Przygody żubra Pompika cieszą się na rynku wielkim powodzeniem – zasłużenie.
sobota, 7 grudnia 2019
Dariusz Kortko, Marcin Pietraszewski: Krzysztof Wielicki. Piekło mnie nie chciało
Agora, Warszawa 2019.
Życie w górach
Krzysztof Wielicki to wspinacz, którego nie może zabraknąć w opowieściach innych himalaistów. Teraz i on zyskuje własną książkową biografię za sprawą duetu Dariusz Kortko – Marcin Pietraszewski podbijającego listy bestsellerów. „Wielicki. Piekło mnie nie chciało” to publikacja oczywiście bogato ilustrowana zdjęciami, ale poruszająca różne aspekty sportu i związanych z nim wyrzeczeń. Autorzy dali się już poznać jako twórcy górskich historii, dobrze czują temat i są w stanie zaangażować w niego nawet czytelników spoza środowiska górskiego. Nie interesuje ich technika wspinania się, bardziej walka z emocjami i własnym ciałem, poszukiwanie wyzwań nieznanych zwykłym odbiorcom. Nie szczegóły dotyczące szlaków, a najsilniejsze wspomnienia związane z konkretnymi szczytami i wyprawami. Przy okazji też zajmują się ocenami Krzysztofa Wielickiego, bo w tej kwestii środowisko wspinaczy wydaje się być bardzo podzielone. Cechą charakterystyczną tomu „Wielicki”, jak i poprzednich w serii, jest reportażowość. Autorzy bardzo mocno skupiają się na portretowaniu bohatera książki jako zwykłego człowieka – absolutnie nie ideał. W przypadku Wielickiego mają zadanie utrudnione w drugą stronę: bardzo wiele tu motywów, które mogą być odebrane na niekorzyść wspinacza. Jego pogardliwy stosunek do kobiet w alpinizmie, konserwatywne podejście do obowiązków i powinności żon, ale i relacje z innymi wspinaczami podczas zdobywania kolejnych gór – to wszystko budzi skrajne uczucia i nie pozwala jednoznacznie Wielickiego oceniać. O ile w przypadku nieżyjących już wspinaczy często ich biografowie tworzą laurki, pomijając prozę życia, o tyle w biografii Wielickiego proza życia zaczyna dominować i budować niezbyt pochlebny wizerunek sportowca. Jednak Dariusz Kortko i Marcin Pietraszewski próbują oceny przerzucić na czytelników, sami po prostu śledzą kolejne wydarzenia i dopytują, gdy coś staje się nie do przejścia. Uzyskują dzięki temu i komentarze dotyczące „zwykłych” przejść, kiedy to Krzysztof Wielicki miał coś do udowodnienia wyłącznie sobie, i z tych wypraw, na których był kierownikiem i miał decydować o losach innych wspinaczy – silnych indywidualności. Będzie parę migawek z relacji Wielickiego z legendami himalaizmu, trochę rozczarowań, trochę opowieści o sprzęcie, który zawsze jest nie najlepszej jakości. A po zejściu z gór – opowieść o nieudanych biznesach i o zakładanych rodzinach. Czasami dziennikarze sięgają do wypowiedzi dzieci lub żon, zyskują też analizy z zewnątrz – spojrzenia kolegów po fachu. Nie ma nigdzie słów krytyki, raczej wsparcia nawet po fakcie. A przecież bohater tego tomu nie boi się odważnych i niepopularnych komentarzy. Krzysztof Wielicki zachowuje się tak, jakby był w pełni przekonany o słuszności własnych poczynań, nawet jeśli rzecz dotyczy dyskryminacji. Nie daje się zdominować i nie sprawia wrażenia, jakby się kiedykolwiek wahał przed podjęciem ważnej decyzji. Z różnych powodów „Piekło mnie nie chciało” to tom, który wybija się spośród biografii wspinaczy. Po raz pierwszy jednak chyba autorzy do tego stopnia odrzucili wybielanie postaci, którą prezentują. Krzysztof Wielicki ma bronić się sam przed oskarżeniami ze strony odbiorców. Jednak bardziej prawdopodobne jest, że po prostu się nimi nie przejmie.
Życie w górach
Krzysztof Wielicki to wspinacz, którego nie może zabraknąć w opowieściach innych himalaistów. Teraz i on zyskuje własną książkową biografię za sprawą duetu Dariusz Kortko – Marcin Pietraszewski podbijającego listy bestsellerów. „Wielicki. Piekło mnie nie chciało” to publikacja oczywiście bogato ilustrowana zdjęciami, ale poruszająca różne aspekty sportu i związanych z nim wyrzeczeń. Autorzy dali się już poznać jako twórcy górskich historii, dobrze czują temat i są w stanie zaangażować w niego nawet czytelników spoza środowiska górskiego. Nie interesuje ich technika wspinania się, bardziej walka z emocjami i własnym ciałem, poszukiwanie wyzwań nieznanych zwykłym odbiorcom. Nie szczegóły dotyczące szlaków, a najsilniejsze wspomnienia związane z konkretnymi szczytami i wyprawami. Przy okazji też zajmują się ocenami Krzysztofa Wielickiego, bo w tej kwestii środowisko wspinaczy wydaje się być bardzo podzielone. Cechą charakterystyczną tomu „Wielicki”, jak i poprzednich w serii, jest reportażowość. Autorzy bardzo mocno skupiają się na portretowaniu bohatera książki jako zwykłego człowieka – absolutnie nie ideał. W przypadku Wielickiego mają zadanie utrudnione w drugą stronę: bardzo wiele tu motywów, które mogą być odebrane na niekorzyść wspinacza. Jego pogardliwy stosunek do kobiet w alpinizmie, konserwatywne podejście do obowiązków i powinności żon, ale i relacje z innymi wspinaczami podczas zdobywania kolejnych gór – to wszystko budzi skrajne uczucia i nie pozwala jednoznacznie Wielickiego oceniać. O ile w przypadku nieżyjących już wspinaczy często ich biografowie tworzą laurki, pomijając prozę życia, o tyle w biografii Wielickiego proza życia zaczyna dominować i budować niezbyt pochlebny wizerunek sportowca. Jednak Dariusz Kortko i Marcin Pietraszewski próbują oceny przerzucić na czytelników, sami po prostu śledzą kolejne wydarzenia i dopytują, gdy coś staje się nie do przejścia. Uzyskują dzięki temu i komentarze dotyczące „zwykłych” przejść, kiedy to Krzysztof Wielicki miał coś do udowodnienia wyłącznie sobie, i z tych wypraw, na których był kierownikiem i miał decydować o losach innych wspinaczy – silnych indywidualności. Będzie parę migawek z relacji Wielickiego z legendami himalaizmu, trochę rozczarowań, trochę opowieści o sprzęcie, który zawsze jest nie najlepszej jakości. A po zejściu z gór – opowieść o nieudanych biznesach i o zakładanych rodzinach. Czasami dziennikarze sięgają do wypowiedzi dzieci lub żon, zyskują też analizy z zewnątrz – spojrzenia kolegów po fachu. Nie ma nigdzie słów krytyki, raczej wsparcia nawet po fakcie. A przecież bohater tego tomu nie boi się odważnych i niepopularnych komentarzy. Krzysztof Wielicki zachowuje się tak, jakby był w pełni przekonany o słuszności własnych poczynań, nawet jeśli rzecz dotyczy dyskryminacji. Nie daje się zdominować i nie sprawia wrażenia, jakby się kiedykolwiek wahał przed podjęciem ważnej decyzji. Z różnych powodów „Piekło mnie nie chciało” to tom, który wybija się spośród biografii wspinaczy. Po raz pierwszy jednak chyba autorzy do tego stopnia odrzucili wybielanie postaci, którą prezentują. Krzysztof Wielicki ma bronić się sam przed oskarżeniami ze strony odbiorców. Jednak bardziej prawdopodobne jest, że po prostu się nimi nie przejmie.