Agora, Warszawa 2023.
Czytanie ciała
Kasia Urbaniak przedstawia się czytelnikom jako autorka, która szlify do swojego poradnika dla kobiet zdobywała w skrainych okolicznościach. Z jednej strony - przygotowywała się do roli "taoistycznej zakonnicy", z drugiej - na rachunki zarabiała jako domina (ale zaznacza, że praca w lochu nie wiązała się z prostytucją, co dla części odbiorców może nie być oczywiste). Już samo to wystarcza, żeby sprawdzić, co autorka ma do powiedzenia w kwestii wywierania wpływu na innych. "Wyzwolona. Przewodnik po kobiecej mocy" to książka ważna dla płci pięknej, dla pań, które chcą nauczyć się, jak prowadzić rozmowy, żeby odnosić w nich sukcesy. Informacje i wskazówki, które pojawiają się w tomie, przydadzą się odbiorczyniom w pracy, w niewygodnych sytuacjach (kiedy na przykład kobiety padają ofiarą molestowania seksualnego lub kiedy czują się niekomfortowo w relacjach z mężczyznami, a jednak nie są w stanie udowodnić im niewłaściwego zachowania), pozwolą też na przejęcie inicjatywy w sypialni. Kasia Urbaniak wypracowuje cały system postaw i reakcji, które umożliwią zrozumienie siebie i mechanizmów funkcjonowania w interakcjach. Znajdzie się w książce sporo ćwiczeń, które czytelniczki będą mogły wprowadzić w życie natychmiast - i kilka takich, które wymagają nieco zaangażowania i pracy nad sobą, jeśli zatem odbiorczynie cenią sobie wskazówki dotyczące samorozwoju, powinny być usatysfakcjonowane. Zwłaszcza że autorka stawia na niebanalne chwyty i podpowiedzi z pewnością odrzucane przez ugrzecznionych i stonowanych psychologów. Kasia Urbaniak nie boi się mocniejszych sformułowań, wie, że nimi dotrze zwłaszcza do odbiorczyń, które nie potrafią zdecydować się na bunt, a bardzo już potrzebują zmian w swoim życiu.
Stopniowo rozkręca się w tej książce narracja - warto przetrwać kilka początkowych truizmów, bo z czasem autorka coraz bardziej wprowadzać będzie w swój świat i kierować uwagę czytelniczek na ich własne potrzeby. Zaznaczy ogrom możliwości pojawiających się przed odważnymi paniami. Zasugeruje, że wystarczy niewiele, żeby rozwiązać różne problemy. I tym do siebie bardzo przekona. Umiejętnie przedstawia znaczenie swoich wyjaśnień w codziennych relacjach. Odwołuje się do przykładów, które działają na wyobraźnię - i nie stroni od przedstawiania swoich obserwacji z lochów - dzięki czemu automatycznie zdobywa uwagę odbiorczyń. Z czasem też pojawiają się kolejne ćwiczenia do stosowania albo na specjalnych warsztatach i kursach, albo - do eksperymentowania w ramach pracy nad sobą. Czytelniczki przekonają się, że można uwolnić to, co do tej pory tłumiły, dzięki kilku prostym sztuczkom i chwytom. Poradzą sobie - dzięki Kasi Urbaniak - z rozmaitymi wyzwaniami, na które nie da się przygotować. Scenariusze rozmów i sytuacji to jedynie zarys wybranych scenek - Kasia Urbaniak jednak prowadzi narrację tak, żeby odbiorczynie wyciągnęły wnioski na temat interakcji i nauczyły się samodzielnie, jak chronić siebie i jak nadawać ton w rozmowach. Kieruje się autorka dwiema postawami - można być uległą albo dominującą, bez oceniania, która rola jest ważniejsza czy wygodniejsza. W zależności od tego, w której wersji czytelniczki się odnajdą, będą mogły podążać za konkretnymi wskazówkami i działać według sprawdzonych schematów. To też dobrze przedstawia charakterystyczne zachowania. Nawet jeśli nie da się do końca wpasować w określony wzorzec, Kasia Urbaniak wie, jak czytelniczkom zapewnić świadomość siebie pozwalającą na zdecydowane działania. Sporo dobrego "Wyzwolona" może przynieść, znajdzie się tu wiele wartościowych uwag i komentarzy wartych przeniesienia na zwyczajne życie odbiorczyń. Cechuje się przejrzystą narracją i zestawem podpowiedzi gotowych do wprowadzenia w życie. Efektem lektury będzie lepsze poznanie siebie i przyswojenie sobie paru ważnych informacji o relacjach z innymi.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
wtorek, 7 marca 2023
poniedziałek, 6 marca 2023
Agata Napiórska: Ha-Ga. Obrazki z życia
Marginesy, Warszawa 2023.
Sceny z domów
Agata Napiórska wzięła się za przypominanie czytelnikom twórców, którzy na upamiętnienie zasługują. "Ha-Ga. Obrazki z życia" to biografia barwna i pełna anegdot, chociaż też i mniej zabawnych stron egzystencji. Jedną z nielicznych pań, które zajmowały się rysunkiem satyrycznym (i szerzej - satyrą) utrwala na kartach bardzo ciekawej opowieści. Ha-Ga, czyli Anna Gosławska-Lipińska, tworzyła charakterystyczne obrazki - scenki rodzajowe, z życia zwykłych ludzi. Budowała całe dowcipy na bazie spotkań ostro zarysowanych charakterów. Wyróżnikiem jej rysunków były postacie z wielkimi oczami, niekoniecznie imponujące figurami, ale przynajmniej modnie ubrane. Ha-Ga proponuje zwykle migawki ze spotkań: pokazuje ludzi, którzy wchodzą ze sobą w dialog - w podpisach pojawiają się ich kwestie. I to rozwiązanie sprawdzało się w "Szpilkach" - i nie tylko tam. A przecież poza twórczością satyryczną - w której automatycznie Ha-Ga wysuwała się na plan pierwszy, jako jedna z nielicznych kobiet zajmująca się dowcipem - Ha-Ga zaistniała w świadomości odbiorców również dzięki ilustrowaniu książeczek dla dzieci. A współpracowała z najlepszymi i do dzisiaj jej obrazki mogą być kojarzone przez czytelników. Ponieważ tom "Ha-Ga. Obrazki z życia" jest bogato ilustrowany, wręcz zamienia się w album za sprawą serii stron z reprodukcjami prac bohaterki książki - można będzie przypomnieć sobie lubiane z dzieciństwa motywy zdobiące tomiki albo strony "Świerszczyka". Ha-Ga może imponować i pracowitością, i celnością pomysłów, wiele z jej dialogów weszło do obiegowych żartów. Ha-Ga przetrwała dzięki humorowi obyczajowemu, przejściu od absurdu do tego, co znaleźć można w codzienności. Nie unikała jednak podkreślania problemów społecznych, charakterystycznych w danym momencie.
Kiedy Agata Napiórska odtwarza kolejne sytuacje z życia Ha-Gi, musi zwracać wielką uwagę na to, by bohaterka książki nie została zdominowana przez sławy, wśród których się obracała: choćby jej mąż, Eryk Lipiński, dzisiaj jest bardziej kojarzony niż Ha-Ga. Agata Napiórska przywraca tej bohaterce należne jej miejsce, pozwala przypomnieć o ilustratorce i daje szansę nacieszenia się jej pracami. Bo humor ma to do siebie, że starzeje się wolniej niż satyra - i do obecnej chwili prace Ha-Gi mogą rozśmieszać, albo przynajmniej budzić sentymenty jako przesłanie z dawnych czasów. Wiadomo, że dla fanów satyry będzie to lektura obowiązkowa: Ha-Ga między innymi ilustrowała teksty Stefanii Grodzieńskiej. Agata Napiórska przeprowadza odbiorców przez różne etapy życia ilustratorki, zajmuje się tym, jak ona sama postrzegała rzeczywistość. Nie zamierza do końca wyjaśniać szczegółów z domowych dramatów, relacja z Erykiem schodzi na drugi plan: to Ha-Ga ma funkcjonować w centrum zainteresowania, to jej sposób widzenia rzeczywistości ma znaczenie.
Agata Napiórska sporo odtwarza ze zdjęć i rysunków. Całe akapity poświęca na opisywanie tego, co czytelnicy obejrzą na kolejnej stronie: przywołuje bowiem konkretne obrazy. Opowiada o nich bardzo drobiazgowo, zwraca uwagę na detale, których odbiorcy nawet by prawdopodobnie nie dostrzegli. Szuka w tym przesłań niewidocznych na pierwszy rzut oka, analizuje rysunki, które - być może - w zamyśle samej autorki nie były aż tak przesycone znaczeniami. To nie będzie przeszkodą w lekturze, raczej próbą pokazania, jak funkcjonowała wyobraźnia Ha-Gi i jej wrażliwość. "Ha-Ga. Obrazki z życia" to bardzo przyjemna lektura. Przygotowana z myślą także o przypadkowych czytelnikach, pełna ciekawostek i prób odwzorowania świata, który już nie istnieje. Agata Napiórska nie kryje sympatii do swojej bohaterki, ale też zaraża tą sympatią odbiorców. Nie zapomina o tym, że o ilustratorach nie da się mówić w oderwaniu od ich prac - co zresztą wpisuje się w cykl biografii Marginesów. Jest to tom, który przyciąga.
Sceny z domów
Agata Napiórska wzięła się za przypominanie czytelnikom twórców, którzy na upamiętnienie zasługują. "Ha-Ga. Obrazki z życia" to biografia barwna i pełna anegdot, chociaż też i mniej zabawnych stron egzystencji. Jedną z nielicznych pań, które zajmowały się rysunkiem satyrycznym (i szerzej - satyrą) utrwala na kartach bardzo ciekawej opowieści. Ha-Ga, czyli Anna Gosławska-Lipińska, tworzyła charakterystyczne obrazki - scenki rodzajowe, z życia zwykłych ludzi. Budowała całe dowcipy na bazie spotkań ostro zarysowanych charakterów. Wyróżnikiem jej rysunków były postacie z wielkimi oczami, niekoniecznie imponujące figurami, ale przynajmniej modnie ubrane. Ha-Ga proponuje zwykle migawki ze spotkań: pokazuje ludzi, którzy wchodzą ze sobą w dialog - w podpisach pojawiają się ich kwestie. I to rozwiązanie sprawdzało się w "Szpilkach" - i nie tylko tam. A przecież poza twórczością satyryczną - w której automatycznie Ha-Ga wysuwała się na plan pierwszy, jako jedna z nielicznych kobiet zajmująca się dowcipem - Ha-Ga zaistniała w świadomości odbiorców również dzięki ilustrowaniu książeczek dla dzieci. A współpracowała z najlepszymi i do dzisiaj jej obrazki mogą być kojarzone przez czytelników. Ponieważ tom "Ha-Ga. Obrazki z życia" jest bogato ilustrowany, wręcz zamienia się w album za sprawą serii stron z reprodukcjami prac bohaterki książki - można będzie przypomnieć sobie lubiane z dzieciństwa motywy zdobiące tomiki albo strony "Świerszczyka". Ha-Ga może imponować i pracowitością, i celnością pomysłów, wiele z jej dialogów weszło do obiegowych żartów. Ha-Ga przetrwała dzięki humorowi obyczajowemu, przejściu od absurdu do tego, co znaleźć można w codzienności. Nie unikała jednak podkreślania problemów społecznych, charakterystycznych w danym momencie.
Kiedy Agata Napiórska odtwarza kolejne sytuacje z życia Ha-Gi, musi zwracać wielką uwagę na to, by bohaterka książki nie została zdominowana przez sławy, wśród których się obracała: choćby jej mąż, Eryk Lipiński, dzisiaj jest bardziej kojarzony niż Ha-Ga. Agata Napiórska przywraca tej bohaterce należne jej miejsce, pozwala przypomnieć o ilustratorce i daje szansę nacieszenia się jej pracami. Bo humor ma to do siebie, że starzeje się wolniej niż satyra - i do obecnej chwili prace Ha-Gi mogą rozśmieszać, albo przynajmniej budzić sentymenty jako przesłanie z dawnych czasów. Wiadomo, że dla fanów satyry będzie to lektura obowiązkowa: Ha-Ga między innymi ilustrowała teksty Stefanii Grodzieńskiej. Agata Napiórska przeprowadza odbiorców przez różne etapy życia ilustratorki, zajmuje się tym, jak ona sama postrzegała rzeczywistość. Nie zamierza do końca wyjaśniać szczegółów z domowych dramatów, relacja z Erykiem schodzi na drugi plan: to Ha-Ga ma funkcjonować w centrum zainteresowania, to jej sposób widzenia rzeczywistości ma znaczenie.
Agata Napiórska sporo odtwarza ze zdjęć i rysunków. Całe akapity poświęca na opisywanie tego, co czytelnicy obejrzą na kolejnej stronie: przywołuje bowiem konkretne obrazy. Opowiada o nich bardzo drobiazgowo, zwraca uwagę na detale, których odbiorcy nawet by prawdopodobnie nie dostrzegli. Szuka w tym przesłań niewidocznych na pierwszy rzut oka, analizuje rysunki, które - być może - w zamyśle samej autorki nie były aż tak przesycone znaczeniami. To nie będzie przeszkodą w lekturze, raczej próbą pokazania, jak funkcjonowała wyobraźnia Ha-Gi i jej wrażliwość. "Ha-Ga. Obrazki z życia" to bardzo przyjemna lektura. Przygotowana z myślą także o przypadkowych czytelnikach, pełna ciekawostek i prób odwzorowania świata, który już nie istnieje. Agata Napiórska nie kryje sympatii do swojej bohaterki, ale też zaraża tą sympatią odbiorców. Nie zapomina o tym, że o ilustratorach nie da się mówić w oderwaniu od ich prac - co zresztą wpisuje się w cykl biografii Marginesów. Jest to tom, który przyciąga.
niedziela, 5 marca 2023
Andy Griffiths: Domek na drzewie. Najgłupsze historyjki
Nasza Księgarnia, Warszawa 2023.
Wyobraźnia
Na chwilę domek na drzewie przestał rosnąć, ale Andy i Terry (w porozumieniu z Jill) nie zaprzestali swoich wybryków, które relacjonują dla najmłodszych odbiorców i fanów powieści komiksowych. Tutaj mamy do czynienia z małą formą: zestawem krótkich i absurdalnych opowiadań, w których może zdarzyć się absolutnie wszystko, im bardziej zwariowane i dziwne - tym lepiej. Andy Griffiths i Terrt Denton - autor i rysownik - zamieniają się w dwóch szalonych przyjaciół, Andy'ego i Terry'ego - którzy spędzają razem czas i ciągle się bawią, przynajmniej dopóki pan Nochal z Nochalskiej Księgarni nie upomni się o kolejną propozycję wydawniczą. Wtedy trzeba będzie na szybko zmontować coś z przeżywanych w czasie przeznaczonym na pracę przygód. A tych przygód jest mnóstwo - i każda wydaje się bardziej absurdalna od poprzedniej. Autorzy robią wszystko to, na co zwykle nie pozwala się twórcom. Zamieniają opowieść w slapstickową kreskówkę, zrzucają na siebie pianina, urywają sobie głowy, wybuchają siebie nawzajem albo jedzą temperówki. Nie ma obaw, że podpowiedzą dzieciom głupie pomysły - od początku dla wszystkich jest jasne, że tu liczy się wyobraźnia a nie rzeczywiste doświadczenia i nikt naśladować bohaterów nie będzie - z różnych powodów. Chociaż dorosłym taka książka może wydać się zbiorem niepotrzebnych i nieambitnych historyjek, lektura wcale nie będzie stratą czasu. To, co w literaturze czwartej od pewnego czasu zakazane, przyciągnie dzieci i zachęci je do czytania. A ponadto liczy się tu umiejętność rozwijania wyobraźni. Najmłodsi przekonają się, że wszystko można wymyślić - a to prosta droga do naprawiania tego, co skrzywiły nowe media i elektroniczne rozrywki. Dzieci zrozumieją, że są w stanie samodzielnie konstruować podobne historie, zresztą humor Andy'ego i Terry'ego zbliżony jest bardzo do tego, co dzieje się na marginesach szkolnych zeszytów. Ponieważ "Domek na drzewie. Najgłupsze historyjki" to zestaw bardzo krótkich opowiadań, kilkulatki zobaczą, że nie trzeba wcale zbyt dużo wysiłku, żeby wykombinować podobne opowiastki. Andy i Terry dbają o puenty, nawet jeśli nonsensowne - mają do zaoferowania sporo. Ich działania przynoszą śmiech, tu nie liczy się ani przesłanie, ani morały - nawet jeśli czasami Andy albo Terry pouczają się wzajemnie, że czegoś robić nie wolno. To zabawy bardzo przypominające działania dzieci - można na bieżąco wymyślać i uzupełniać regulaminy, przekomarzać się lub wzajemnie sobie dokuczać (byle dobrotliwie), wypominać sobie wcześniejsze wpadki, wprowadzać zadawnione spory do każdej dyskusji... Można też cieszyć się kolejnymi wynalazkami, bo kiedy Andy i Terry czegoś potrzebują, wprowadzają po prostu następną maszynę zapewniającą im dostęp do upragnionych przedmiotów. W tym świecie może się zdarzyć wszystko i dlatego dzieci mogą bardzo ucieszyć się na wieść, że ich ulubieni bohaterowie wracają w skondensowanych opowiastkach. Te historyjki czyta się bardzo szybko, zwłaszcza że tekstowej narracji towarzyszą tu bazgrane rysunki i mnóstwo emocjonalnych podkreśleń w samym druku. Andy i Terry nie zawodzą - odświeżają nieco formę przed kolejną powieścią w cyklu.
Wyobraźnia
Na chwilę domek na drzewie przestał rosnąć, ale Andy i Terry (w porozumieniu z Jill) nie zaprzestali swoich wybryków, które relacjonują dla najmłodszych odbiorców i fanów powieści komiksowych. Tutaj mamy do czynienia z małą formą: zestawem krótkich i absurdalnych opowiadań, w których może zdarzyć się absolutnie wszystko, im bardziej zwariowane i dziwne - tym lepiej. Andy Griffiths i Terrt Denton - autor i rysownik - zamieniają się w dwóch szalonych przyjaciół, Andy'ego i Terry'ego - którzy spędzają razem czas i ciągle się bawią, przynajmniej dopóki pan Nochal z Nochalskiej Księgarni nie upomni się o kolejną propozycję wydawniczą. Wtedy trzeba będzie na szybko zmontować coś z przeżywanych w czasie przeznaczonym na pracę przygód. A tych przygód jest mnóstwo - i każda wydaje się bardziej absurdalna od poprzedniej. Autorzy robią wszystko to, na co zwykle nie pozwala się twórcom. Zamieniają opowieść w slapstickową kreskówkę, zrzucają na siebie pianina, urywają sobie głowy, wybuchają siebie nawzajem albo jedzą temperówki. Nie ma obaw, że podpowiedzą dzieciom głupie pomysły - od początku dla wszystkich jest jasne, że tu liczy się wyobraźnia a nie rzeczywiste doświadczenia i nikt naśladować bohaterów nie będzie - z różnych powodów. Chociaż dorosłym taka książka może wydać się zbiorem niepotrzebnych i nieambitnych historyjek, lektura wcale nie będzie stratą czasu. To, co w literaturze czwartej od pewnego czasu zakazane, przyciągnie dzieci i zachęci je do czytania. A ponadto liczy się tu umiejętność rozwijania wyobraźni. Najmłodsi przekonają się, że wszystko można wymyślić - a to prosta droga do naprawiania tego, co skrzywiły nowe media i elektroniczne rozrywki. Dzieci zrozumieją, że są w stanie samodzielnie konstruować podobne historie, zresztą humor Andy'ego i Terry'ego zbliżony jest bardzo do tego, co dzieje się na marginesach szkolnych zeszytów. Ponieważ "Domek na drzewie. Najgłupsze historyjki" to zestaw bardzo krótkich opowiadań, kilkulatki zobaczą, że nie trzeba wcale zbyt dużo wysiłku, żeby wykombinować podobne opowiastki. Andy i Terry dbają o puenty, nawet jeśli nonsensowne - mają do zaoferowania sporo. Ich działania przynoszą śmiech, tu nie liczy się ani przesłanie, ani morały - nawet jeśli czasami Andy albo Terry pouczają się wzajemnie, że czegoś robić nie wolno. To zabawy bardzo przypominające działania dzieci - można na bieżąco wymyślać i uzupełniać regulaminy, przekomarzać się lub wzajemnie sobie dokuczać (byle dobrotliwie), wypominać sobie wcześniejsze wpadki, wprowadzać zadawnione spory do każdej dyskusji... Można też cieszyć się kolejnymi wynalazkami, bo kiedy Andy i Terry czegoś potrzebują, wprowadzają po prostu następną maszynę zapewniającą im dostęp do upragnionych przedmiotów. W tym świecie może się zdarzyć wszystko i dlatego dzieci mogą bardzo ucieszyć się na wieść, że ich ulubieni bohaterowie wracają w skondensowanych opowiastkach. Te historyjki czyta się bardzo szybko, zwłaszcza że tekstowej narracji towarzyszą tu bazgrane rysunki i mnóstwo emocjonalnych podkreśleń w samym druku. Andy i Terry nie zawodzą - odświeżają nieco formę przed kolejną powieścią w cyklu.
sobota, 4 marca 2023
Piotr Beczała: W daleki świat. Moje życie z operą w trzech aktach
Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2022.
Z muzyką
Podczas lektury tej książki najlepiej mieć pod ręką zestaw płyt i sięgać po różne nagrania, żeby tym zwierzeniom towarzyszyła odpowiednia ścieżka dźwiękowa. Piotr Beczała kieruje się bowiem przede wszystkim do tych, którzy kochają operę, ale też - którzy chcieliby ją lepiej poznać. Oczywiście sięgną po tom również zainteresowani życiem sławy i też nie będą rozczarowani. "W daleki świat. Moje życie z operą w trzech aktach" to relacja starannie uporządkowana przez Susanne Zobl, wypełniona synestezyjnymi informacjami i komentarzami, które wprowadzają w świat wielkiej sztuki. Piotr Beczała stawia na muzykę. Opowiada swoim fanom o tym, jak i dlaczego nagrywa płyty, ale przede wszystkim - jak wygląda praca na scenie. Przedstawia liczne wyzwania związane z różnymi miejscami na świecie, zaznacza akustykę poszczególnych sal i specyfikę pracy z różnymi reżyserami. Opowiada o rolach i o tym, jak organizuje się nagłe zastępstwa, kiedy kogoś zawiedzie głos. Koncentruje się autor w tej opowieści na swoich decyzjach artystycznych: pokazuje, że jego kariera nie polegała na przypadku, była starannie zaplanowana i wiązała się z rozmaitymi nieoczekiwanymi komplikacjami lub niespodziewanymi rozwiązaniami. Zdarzało się autorowi, że wybierał ścieżkę, którą wszyscy mu odradzali, co ostatecznie wyszło mu na dobre. Uczy odbiorców, jak działać, żeby mieć szacunek do siebie i żeby nie żałować swoich postaw. To na marginesie, bo przecież przez cały czas najbardziej interesujące są dla niego role i muzyka.
Piotr Beczała opowiada także między innymi o swoich scenicznych kolegach i koleżankach, przedstawia kilka anegdot i żartów, jakie robią sobie na scenie podczas ostatnich przedstawień. Sprawia, że nawet ci odbiorcy, którzy z operą wiele wspólnego nie mają, zainteresują się tematem. Bardzo synestezyjna jest ta relacja, wypełniona opisami, które oddziałują na wyobraźnię. Pojawią się w książce również motywy mniej przyjemne: kiedy trzeba zmierzyć się z chorobami albo pandemicznymi ograniczeniami: w tym miejscu narracja wyraźnie zwalnia. W ramach zwierzeń Piotr Beczała przedstawia również swoją żonę. I tu opowieść przybiera dwojaką formę. Z jednej strony autor dumny jest z kobiety odnoszącej sukcesy na scenie, analizuje jej osiągnięcia i podkreśla umiejętności, cieszy się z tego, jakie role śpiewa i bez przerwy podkreśla znaczenie jej występów. Z drugiej - tłumaczy, że dla dobra związku to żona musiała zrezygnować z kariery i swoich ambicji i zająć się troską o męża-śpiewaka. I tu następuje pewien zgrzyt w idealnym rodzinnym obrazku: wprawdzie Piotr Beczała przypomina, jak bardzo przydaje mu się pomoc żony, ale jakby nie dostrzegał ogromu poświęcenia. Wersji żony trochę w tej lekturze brakuje, może przydałaby się dla zrównoważenia jednostronnego wyznania.
Można zorientować się w świecie, w jakim obraca się autor, dzięki licznym zdjęciom. Zwłaszcza te z garderoby będą robić wrażenie: wtedy to autor odrzuca powagę i pozwala sobie na rozmaite żarty, może się to czytelnikom spodobać jako przejście od napuszonej codzienności na wielkich scenach i od wysokiej kultury do normalności zrozumiałej dla każdego. Piotr Beczała może przysporzyć sobie fanów dzięki rzetelnej pracy. Kiedy opowiada o sobie, stara się przedstawiać siebie w jak najlepszym świetle. Ale ponieważ zabiera czytelników do świata, który mało kto zna - ma do powiedzenia sporo ciekawych rzeczy.
Z muzyką
Podczas lektury tej książki najlepiej mieć pod ręką zestaw płyt i sięgać po różne nagrania, żeby tym zwierzeniom towarzyszyła odpowiednia ścieżka dźwiękowa. Piotr Beczała kieruje się bowiem przede wszystkim do tych, którzy kochają operę, ale też - którzy chcieliby ją lepiej poznać. Oczywiście sięgną po tom również zainteresowani życiem sławy i też nie będą rozczarowani. "W daleki świat. Moje życie z operą w trzech aktach" to relacja starannie uporządkowana przez Susanne Zobl, wypełniona synestezyjnymi informacjami i komentarzami, które wprowadzają w świat wielkiej sztuki. Piotr Beczała stawia na muzykę. Opowiada swoim fanom o tym, jak i dlaczego nagrywa płyty, ale przede wszystkim - jak wygląda praca na scenie. Przedstawia liczne wyzwania związane z różnymi miejscami na świecie, zaznacza akustykę poszczególnych sal i specyfikę pracy z różnymi reżyserami. Opowiada o rolach i o tym, jak organizuje się nagłe zastępstwa, kiedy kogoś zawiedzie głos. Koncentruje się autor w tej opowieści na swoich decyzjach artystycznych: pokazuje, że jego kariera nie polegała na przypadku, była starannie zaplanowana i wiązała się z rozmaitymi nieoczekiwanymi komplikacjami lub niespodziewanymi rozwiązaniami. Zdarzało się autorowi, że wybierał ścieżkę, którą wszyscy mu odradzali, co ostatecznie wyszło mu na dobre. Uczy odbiorców, jak działać, żeby mieć szacunek do siebie i żeby nie żałować swoich postaw. To na marginesie, bo przecież przez cały czas najbardziej interesujące są dla niego role i muzyka.
Piotr Beczała opowiada także między innymi o swoich scenicznych kolegach i koleżankach, przedstawia kilka anegdot i żartów, jakie robią sobie na scenie podczas ostatnich przedstawień. Sprawia, że nawet ci odbiorcy, którzy z operą wiele wspólnego nie mają, zainteresują się tematem. Bardzo synestezyjna jest ta relacja, wypełniona opisami, które oddziałują na wyobraźnię. Pojawią się w książce również motywy mniej przyjemne: kiedy trzeba zmierzyć się z chorobami albo pandemicznymi ograniczeniami: w tym miejscu narracja wyraźnie zwalnia. W ramach zwierzeń Piotr Beczała przedstawia również swoją żonę. I tu opowieść przybiera dwojaką formę. Z jednej strony autor dumny jest z kobiety odnoszącej sukcesy na scenie, analizuje jej osiągnięcia i podkreśla umiejętności, cieszy się z tego, jakie role śpiewa i bez przerwy podkreśla znaczenie jej występów. Z drugiej - tłumaczy, że dla dobra związku to żona musiała zrezygnować z kariery i swoich ambicji i zająć się troską o męża-śpiewaka. I tu następuje pewien zgrzyt w idealnym rodzinnym obrazku: wprawdzie Piotr Beczała przypomina, jak bardzo przydaje mu się pomoc żony, ale jakby nie dostrzegał ogromu poświęcenia. Wersji żony trochę w tej lekturze brakuje, może przydałaby się dla zrównoważenia jednostronnego wyznania.
Można zorientować się w świecie, w jakim obraca się autor, dzięki licznym zdjęciom. Zwłaszcza te z garderoby będą robić wrażenie: wtedy to autor odrzuca powagę i pozwala sobie na rozmaite żarty, może się to czytelnikom spodobać jako przejście od napuszonej codzienności na wielkich scenach i od wysokiej kultury do normalności zrozumiałej dla każdego. Piotr Beczała może przysporzyć sobie fanów dzięki rzetelnej pracy. Kiedy opowiada o sobie, stara się przedstawiać siebie w jak najlepszym świetle. Ale ponieważ zabiera czytelników do świata, który mało kto zna - ma do powiedzenia sporo ciekawych rzeczy.
piątek, 3 marca 2023
Mirka Jaworska: Syndrom czerwonej hulajnogi
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Tłumaczenie świata
„Syndrom czerwonej hulajnogi” można zaklasyfikować albo jako opowieść rodzica o dziecku (to charakterystyczny odłam literatury wspomnieniowej), albo jako opowieść o codzienności z chorobą – chociaż tutaj choroba nie dotyczy narratorki, jest więc oglądana z zewnątrz. Mirka Jaworska wychowuje z partnerem troje dzieci: ich wspólna pociecha „inaczej rozumie świat”. Michał to dziecko autystyczne. Matka nie traktuje tej przypadłości jako choroby, za to stara się stawiać diagnozy, szukając szczegółowych informacji, a przede wszystkim dąży do zrozumienia Michała i jego sposobu postrzegania rzeczywistości. Książka jest zapisem walki o normalność – aż do pełnoletności Michała.
Jaworska drobiazgowo analizuje wszelkie nieprawidłowości w rozwoju dziecka, a jednocześnie stara się objawy choroby ująć tak, by wytłumaczyć je otoczeniu. Chce szukać zrozumienia, usprawiedliwiać rozmaite gesty, przez obcych ludzi odbierane jako wyraz złego wychowania – a nade wszystko próbuje czytelnikom udowodnić, że jako matka nie popełniła błędów wychowawczych, o które jest posądzana. Przedstawia zatem całe szeregi scenek niewygodnych – gdy jej dziecko bije się z kolegami w przedszkolu czy szkole – i gdy inni rodzice nie chcą, by Michał przebywał z ich maluchami. Autorka tłumaczy postępowanie Michała i przekonująco argumentuje, ale do końca nie zamierza zastanawiać się nad odczuciami innych rodziców. Chciałaby, żeby cały świat akceptował Michała, ale ma się wrażenie, że dziwi ją i denerwuje powierzchowny brak akceptacji, który od drugiej strony stanowi zwykłą troskę o bezbronnych najbliższych. Takie małe konflikty i próby obrony zajmują sporą część tomu. Czasami trudno nie przyznać racji autorce, innym razem to właśnie jej postawy budzą zastrzeżenia. Ale przecież w opowieści matki zmuszonej do ciągłej walki trudno o obiektywizm.
Życie Michała toczy się wokół codziennych wyzwań, niekiedy też wiąże się z dramatycznymi potyczkami. To matka wie więcej niż niektórzy lekarze o autyzmie i związanych z nim kłopotach. Ale ma ona też materiał do porównań: pamięta z dzieciństwa zachowania siostry, zbliżone do autystycznych postaw. Łatwiej jej zatem dotrzeć do sedna problemów Michała. Autorka proponuje też ciekawe z punktu widzenia czytelników interpretacje konkretnych zachowań. Każdy, kto ma w swoim otoczeniu dotknięte autyzmem dziecko, może zatem porównywać wnioski, lub przynajmniej z innej perspektywy oceniać sytuacje. Michał postępuje niezgodnie z oczekiwaniami otoczenia nie przez złośliwość czy braki w wychowaniu, ale ze względu na inny sposób odbierania bodźców z zewnątrz. Wiele wyjaśnień Mirki Jaworskiej może pomóc rodzicom autystyka – a społeczeństwu uświadomić, że nie zawsze warto wygłaszać pochopne sądy.
Zdarza się, że uwagę od podstawowego tematu odwraca narracja. Jaworska pisze tak, jakby opowiadała. Lubi zmieniać szyk wyrazów, przesuwając czasowniki na koniec zdania, nie stroni od potocyzmów wplatanych w tekst nagle. Bez przerwy stosuje wykrzyknienia i pytania retoryczne, zwłaszcza te pierwsze wywołują wrażenie krzyku i momentami męczą, wbrew intencjom autorki. W ów nienaturalny styl da się jednak szybko wpaść: zwłaszcza że książka nie ma dostarczać rozrywki, a informować o życiu z autystycznym dzieckiem. W całej historii pojawia się również głos dorosłego Michała, a nawet element nadający całemu tekstowi dramatyzmu. „Syndrom czerwonej hulajnogi” musi trafić do zainteresowanych autyzmem – ale jeśli po tę książkę sięgnie zwykły odbiorca, również powinien wyczytać z niej kilka ważnych prawd.
Tłumaczenie świata
„Syndrom czerwonej hulajnogi” można zaklasyfikować albo jako opowieść rodzica o dziecku (to charakterystyczny odłam literatury wspomnieniowej), albo jako opowieść o codzienności z chorobą – chociaż tutaj choroba nie dotyczy narratorki, jest więc oglądana z zewnątrz. Mirka Jaworska wychowuje z partnerem troje dzieci: ich wspólna pociecha „inaczej rozumie świat”. Michał to dziecko autystyczne. Matka nie traktuje tej przypadłości jako choroby, za to stara się stawiać diagnozy, szukając szczegółowych informacji, a przede wszystkim dąży do zrozumienia Michała i jego sposobu postrzegania rzeczywistości. Książka jest zapisem walki o normalność – aż do pełnoletności Michała.
Jaworska drobiazgowo analizuje wszelkie nieprawidłowości w rozwoju dziecka, a jednocześnie stara się objawy choroby ująć tak, by wytłumaczyć je otoczeniu. Chce szukać zrozumienia, usprawiedliwiać rozmaite gesty, przez obcych ludzi odbierane jako wyraz złego wychowania – a nade wszystko próbuje czytelnikom udowodnić, że jako matka nie popełniła błędów wychowawczych, o które jest posądzana. Przedstawia zatem całe szeregi scenek niewygodnych – gdy jej dziecko bije się z kolegami w przedszkolu czy szkole – i gdy inni rodzice nie chcą, by Michał przebywał z ich maluchami. Autorka tłumaczy postępowanie Michała i przekonująco argumentuje, ale do końca nie zamierza zastanawiać się nad odczuciami innych rodziców. Chciałaby, żeby cały świat akceptował Michała, ale ma się wrażenie, że dziwi ją i denerwuje powierzchowny brak akceptacji, który od drugiej strony stanowi zwykłą troskę o bezbronnych najbliższych. Takie małe konflikty i próby obrony zajmują sporą część tomu. Czasami trudno nie przyznać racji autorce, innym razem to właśnie jej postawy budzą zastrzeżenia. Ale przecież w opowieści matki zmuszonej do ciągłej walki trudno o obiektywizm.
Życie Michała toczy się wokół codziennych wyzwań, niekiedy też wiąże się z dramatycznymi potyczkami. To matka wie więcej niż niektórzy lekarze o autyzmie i związanych z nim kłopotach. Ale ma ona też materiał do porównań: pamięta z dzieciństwa zachowania siostry, zbliżone do autystycznych postaw. Łatwiej jej zatem dotrzeć do sedna problemów Michała. Autorka proponuje też ciekawe z punktu widzenia czytelników interpretacje konkretnych zachowań. Każdy, kto ma w swoim otoczeniu dotknięte autyzmem dziecko, może zatem porównywać wnioski, lub przynajmniej z innej perspektywy oceniać sytuacje. Michał postępuje niezgodnie z oczekiwaniami otoczenia nie przez złośliwość czy braki w wychowaniu, ale ze względu na inny sposób odbierania bodźców z zewnątrz. Wiele wyjaśnień Mirki Jaworskiej może pomóc rodzicom autystyka – a społeczeństwu uświadomić, że nie zawsze warto wygłaszać pochopne sądy.
Zdarza się, że uwagę od podstawowego tematu odwraca narracja. Jaworska pisze tak, jakby opowiadała. Lubi zmieniać szyk wyrazów, przesuwając czasowniki na koniec zdania, nie stroni od potocyzmów wplatanych w tekst nagle. Bez przerwy stosuje wykrzyknienia i pytania retoryczne, zwłaszcza te pierwsze wywołują wrażenie krzyku i momentami męczą, wbrew intencjom autorki. W ów nienaturalny styl da się jednak szybko wpaść: zwłaszcza że książka nie ma dostarczać rozrywki, a informować o życiu z autystycznym dzieckiem. W całej historii pojawia się również głos dorosłego Michała, a nawet element nadający całemu tekstowi dramatyzmu. „Syndrom czerwonej hulajnogi” musi trafić do zainteresowanych autyzmem – ale jeśli po tę książkę sięgnie zwykły odbiorca, również powinien wyczytać z niej kilka ważnych prawd.
czwartek, 2 marca 2023
Brandy Schillace: Doktor White i jego głowy, czyli śmiałe eksperymenty w transplantologii
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2023.
Eksperymenty
Historia medycyny jest pełna przerażających doświadczeń, eksperymentów, na które dzisiaj nikt by się nie zgodził. Zwłaszcza miłośnicy zwierząt nie będą mogli ze spokojem czytać tomu "Doktor White i jego głowy" - ale Brandy Schillace nie zamierza rezygnować z turpistycznych tonów i sensacyjności. Ma przecież temat niezwykły i potrafi go rzeczowo opracować. A że przy tym pochyla się nad wątpliwymi etycznie zagadnieniami i nad cierpieniem zwierząt? To cena rozwoju transplantologii, zresztą ten motyw też przewija się przez finał książki.
Pojawia się tu pytanie o odwagę i o wyobraźnię, ale też ciężka praca niezrozumiana przez społeczeństwo i do dzisiaj rodząca wiele pytań. Brandy Schillace opisuje kolejne podejścia do transplantacji głów (lub ciał), pokazuje, co trzeba było zrobić, żeby dotrzeć do momentu, że można przynajmniej myśleć o próbach dokonywania takich przeszczepów. Droga do sukcesów w medycynie jest bardzo długa i okupiona cierpieniami, jest na niej też mnóstwo eksperymentów szalonych i kompletnie niepotrzebnych, przerażających i obecnie. Zabawa w tworzenie potwora niektórym bardzo odpowiada, a jeśli w grę wchodzi jeszcze wyścig o pierwszeństwo na świecie - można bez skrupułów przystąpić do działania. Mnóstwo psów i małp poświęciło życie, żeby medycy mogli się szkolić i badać pracę mózgu. Nagroda przychodzi z bardzo dużym opóźnieniem, przynosi efekty na pewno nie natychmiast - daje jednak szansę ratowania życia ludziom, którzy skomplikowanych interwencji chirurgicznych potrzebują. Brandy Schillace jest zafascynowany odkryciami, nawet jeśli wiążą się one ze sporymi kosztami. Operacje jak z horrorów widnieją na kolejnych stronach, z jednego eksperymentu przechodzi się do następnego. Co wrażliwsi odbiorcy będą przerażeni faktem, że na środkowych stronach można obejrzeć materiał zdjęciowy z operacji - co oznacza, że kolejne zwierzęce ofiary poszukiwań medycznych zyskają wizerunki i tym bardziej będą budzić litość i niezgodę na podobne postępowanie. "Doktor White i jego głowy" to książka wstrząsająca. Oczywiście przedstawia się tu odbiorcom historię odkryć medycznych i okołomedycznych - co wpisuje się w trendy na rynku - ale równie ważne są zabawy w bogów, pozbawione refleksji na temat losów innych istot. W imię dobra człowieka wyrządza się czasami spore szkody środowisku. Ta książka wypełniona jest scenami dziwnymi, zaskakującymi i strasznymi - scenami, które chce się jak najszybciej wyrzucić z pamięci. A jednak bez takich doświadczeń nie można by było zastanawiać się nad ulżeniem losom chorych ludzi. Jest to książka wykorzystująca potencjał historii medycyny i bardzo działająca na odbiorców. Przez niektóre fragmenty trudno będzie przejść, niektóre wymagają sporego samozaparcia, żeby nie odłożyć tomu. Brandy Schillace funduje jednak czytelnikom wartościową i ważną lekturę, wie, jak prowadzić narrację, żeby kusić i fascynować mimo trudnych zagadnień. Nie ma tu pytań o sens przedłużania życia w nieskończoność. Liczy się możliwość skutecznej interwencji wywołanej potzebą chwili. To również książka o tym, jak ludzie potrafią snuć odważne plany i jak potrafią je uzasadniać. Popularyzatorski tom dla czytelników o mocnych nerwach przynosi sporą dawkę nietypowej wiedzy.
Eksperymenty
Historia medycyny jest pełna przerażających doświadczeń, eksperymentów, na które dzisiaj nikt by się nie zgodził. Zwłaszcza miłośnicy zwierząt nie będą mogli ze spokojem czytać tomu "Doktor White i jego głowy" - ale Brandy Schillace nie zamierza rezygnować z turpistycznych tonów i sensacyjności. Ma przecież temat niezwykły i potrafi go rzeczowo opracować. A że przy tym pochyla się nad wątpliwymi etycznie zagadnieniami i nad cierpieniem zwierząt? To cena rozwoju transplantologii, zresztą ten motyw też przewija się przez finał książki.
Pojawia się tu pytanie o odwagę i o wyobraźnię, ale też ciężka praca niezrozumiana przez społeczeństwo i do dzisiaj rodząca wiele pytań. Brandy Schillace opisuje kolejne podejścia do transplantacji głów (lub ciał), pokazuje, co trzeba było zrobić, żeby dotrzeć do momentu, że można przynajmniej myśleć o próbach dokonywania takich przeszczepów. Droga do sukcesów w medycynie jest bardzo długa i okupiona cierpieniami, jest na niej też mnóstwo eksperymentów szalonych i kompletnie niepotrzebnych, przerażających i obecnie. Zabawa w tworzenie potwora niektórym bardzo odpowiada, a jeśli w grę wchodzi jeszcze wyścig o pierwszeństwo na świecie - można bez skrupułów przystąpić do działania. Mnóstwo psów i małp poświęciło życie, żeby medycy mogli się szkolić i badać pracę mózgu. Nagroda przychodzi z bardzo dużym opóźnieniem, przynosi efekty na pewno nie natychmiast - daje jednak szansę ratowania życia ludziom, którzy skomplikowanych interwencji chirurgicznych potrzebują. Brandy Schillace jest zafascynowany odkryciami, nawet jeśli wiążą się one ze sporymi kosztami. Operacje jak z horrorów widnieją na kolejnych stronach, z jednego eksperymentu przechodzi się do następnego. Co wrażliwsi odbiorcy będą przerażeni faktem, że na środkowych stronach można obejrzeć materiał zdjęciowy z operacji - co oznacza, że kolejne zwierzęce ofiary poszukiwań medycznych zyskają wizerunki i tym bardziej będą budzić litość i niezgodę na podobne postępowanie. "Doktor White i jego głowy" to książka wstrząsająca. Oczywiście przedstawia się tu odbiorcom historię odkryć medycznych i okołomedycznych - co wpisuje się w trendy na rynku - ale równie ważne są zabawy w bogów, pozbawione refleksji na temat losów innych istot. W imię dobra człowieka wyrządza się czasami spore szkody środowisku. Ta książka wypełniona jest scenami dziwnymi, zaskakującymi i strasznymi - scenami, które chce się jak najszybciej wyrzucić z pamięci. A jednak bez takich doświadczeń nie można by było zastanawiać się nad ulżeniem losom chorych ludzi. Jest to książka wykorzystująca potencjał historii medycyny i bardzo działająca na odbiorców. Przez niektóre fragmenty trudno będzie przejść, niektóre wymagają sporego samozaparcia, żeby nie odłożyć tomu. Brandy Schillace funduje jednak czytelnikom wartościową i ważną lekturę, wie, jak prowadzić narrację, żeby kusić i fascynować mimo trudnych zagadnień. Nie ma tu pytań o sens przedłużania życia w nieskończoność. Liczy się możliwość skutecznej interwencji wywołanej potzebą chwili. To również książka o tym, jak ludzie potrafią snuć odważne plany i jak potrafią je uzasadniać. Popularyzatorski tom dla czytelników o mocnych nerwach przynosi sporą dawkę nietypowej wiedzy.
środa, 1 marca 2023
Tove Jansson: Muminek i mały duch
Harperkids, Warszawa 2023.
Odwaga
Muminek tym razem jest tylko dzieckiem. Dzieckiem, które - w dodatku - przeżywa lęki znane kilkulatkom. Tove Jansson nie bała się wprowadzania do swoich utworów elementów grozy czy adrenaliny: to sprawia, że dzisiaj na rynku tomik "Muminek i mały duch" będzie się mocno wyróżniać. Obecnie autorzy unikają - pod naciskiem wydawców - zapładniania wyobraźni najmłodszych istotami z innego świata, albo, jeśli już takie stworzenie wprowadzą, to wiążą z nim edukacyjną pogadankę o tym, dlaczego ich nie ma. "Muminek i mały duch" to książeczka, w której nie istnieją tego typu obawy. Oto Muminek - alter ego każdego odbiorcy. Muminek pewnej nocy nie może zasnąć i wie, że w jego pokoju pojawia się mały duch. Chociaż nikt nie wierzy bohaterowi w jego opowieści, duch jest faktem: nawet odbiorcy nie będą mieli żadnych wątpliwości, zwłaszcza że mały duch pojawia się również na ilustracjach: łatwiej w niego uwierzyć. Nie wiadomo natomiast, dlaczego Muminek się go boi, prawdopodobnie ma tu znaczenie po prostu jakiś pierwotny lęk przed duchami. Mały duch nie robi nic złego ani strasznego, po prostu przygląda się Muminkowi, ale już sama jego obecność wzbudza niepokój, który udzielić się może maluchom.
Wszyscy pracują nad tym, żeby Muminek przestał się bać. Mamusia Muminka zapala mu lampkę nocną i odprowadza do łóżka, Mała Mi planuje ugryzienie ducha w nogę. Trzeba jednak bardziej skomplikowanego rozwiązania, żeby zlikwidować strach. I to Panna Migotka wpada na najlepszy pomysł. Muminek musi zrozumieć, że nie ma się czego bać. Żadne słowa nie pomogą, trzeba przejść do czynu. A w czynie liczy się najbardziej możliwość ocalenia bliskich: wtedy nikt nie zastanawia się nad lękami, które biorą się z nadmiaru wyobraźni. Jest zatem w opowiadaniu też element sensacyjny, coś, co przyciągnie dzieci do Muminków - jak przyciągało już całe pokolenia. Mały duch sam w sobie może być traktowany jako wstawka humorystyczna: jego nikt się nie przestraszy, więc obawy Muminka będą dzieci rozśmieszać. To sposób na oswojenie się z tematami, które w dziecięcej fantazji zwykle gdzieś w pewnym momencie się przewijają. Raczej nie powinni się rodzice bać, że ta książka podpowie odbiorcom - kilkulatkom - nowy powód do lęku i traum. Co ciekawe, nie ma w tomiku wyjaśnień, że duchy nie istnieją. Ten, który odwiedza Muminka w jego pokoju, jest jak najbardziej prawdziwy, przewija się nie tylko przez jedno pomieszczenie, może nawet wyruszyć za nim, żeby w odpowiednim momencie wyskoczyć z tradycyjnym, wręcz stereotypowym straszeniem. Wtedy jednak Muminek będzie zaabsorbowany czymś zupełnie innym i nie w głowie mu banie się ducha.
Jest ten tomik ciekawym fabularnie picture bookiem, warstwa graficzna też ma znaczenie zwłaszcza dla tych dzieci, które Muminki poznają przede wszystkim z kreskówki. Jest spora szansa, że po takiej lekturze - po tomiku na motywach pomysłów Tove Jansson - odbiorcy sięgną po powieści o przygodach Muminków i pokochają oryginalne historie o małych trollach.
Odwaga
Muminek tym razem jest tylko dzieckiem. Dzieckiem, które - w dodatku - przeżywa lęki znane kilkulatkom. Tove Jansson nie bała się wprowadzania do swoich utworów elementów grozy czy adrenaliny: to sprawia, że dzisiaj na rynku tomik "Muminek i mały duch" będzie się mocno wyróżniać. Obecnie autorzy unikają - pod naciskiem wydawców - zapładniania wyobraźni najmłodszych istotami z innego świata, albo, jeśli już takie stworzenie wprowadzą, to wiążą z nim edukacyjną pogadankę o tym, dlaczego ich nie ma. "Muminek i mały duch" to książeczka, w której nie istnieją tego typu obawy. Oto Muminek - alter ego każdego odbiorcy. Muminek pewnej nocy nie może zasnąć i wie, że w jego pokoju pojawia się mały duch. Chociaż nikt nie wierzy bohaterowi w jego opowieści, duch jest faktem: nawet odbiorcy nie będą mieli żadnych wątpliwości, zwłaszcza że mały duch pojawia się również na ilustracjach: łatwiej w niego uwierzyć. Nie wiadomo natomiast, dlaczego Muminek się go boi, prawdopodobnie ma tu znaczenie po prostu jakiś pierwotny lęk przed duchami. Mały duch nie robi nic złego ani strasznego, po prostu przygląda się Muminkowi, ale już sama jego obecność wzbudza niepokój, który udzielić się może maluchom.
Wszyscy pracują nad tym, żeby Muminek przestał się bać. Mamusia Muminka zapala mu lampkę nocną i odprowadza do łóżka, Mała Mi planuje ugryzienie ducha w nogę. Trzeba jednak bardziej skomplikowanego rozwiązania, żeby zlikwidować strach. I to Panna Migotka wpada na najlepszy pomysł. Muminek musi zrozumieć, że nie ma się czego bać. Żadne słowa nie pomogą, trzeba przejść do czynu. A w czynie liczy się najbardziej możliwość ocalenia bliskich: wtedy nikt nie zastanawia się nad lękami, które biorą się z nadmiaru wyobraźni. Jest zatem w opowiadaniu też element sensacyjny, coś, co przyciągnie dzieci do Muminków - jak przyciągało już całe pokolenia. Mały duch sam w sobie może być traktowany jako wstawka humorystyczna: jego nikt się nie przestraszy, więc obawy Muminka będą dzieci rozśmieszać. To sposób na oswojenie się z tematami, które w dziecięcej fantazji zwykle gdzieś w pewnym momencie się przewijają. Raczej nie powinni się rodzice bać, że ta książka podpowie odbiorcom - kilkulatkom - nowy powód do lęku i traum. Co ciekawe, nie ma w tomiku wyjaśnień, że duchy nie istnieją. Ten, który odwiedza Muminka w jego pokoju, jest jak najbardziej prawdziwy, przewija się nie tylko przez jedno pomieszczenie, może nawet wyruszyć za nim, żeby w odpowiednim momencie wyskoczyć z tradycyjnym, wręcz stereotypowym straszeniem. Wtedy jednak Muminek będzie zaabsorbowany czymś zupełnie innym i nie w głowie mu banie się ducha.
Jest ten tomik ciekawym fabularnie picture bookiem, warstwa graficzna też ma znaczenie zwłaszcza dla tych dzieci, które Muminki poznają przede wszystkim z kreskówki. Jest spora szansa, że po takiej lekturze - po tomiku na motywach pomysłów Tove Jansson - odbiorcy sięgną po powieści o przygodach Muminków i pokochają oryginalne historie o małych trollach.
Subskrybuj:
Posty (Atom)