Sławkowi J.
Szufladkowanie i nadawanie wygodnych dla publiczności literackiej etykietek wyrządziło Stefanowi Wiecheckiemu podwójną krzywdę. Zaklasyfikowanie go jako satyryka – czy pisarza rozrywkowego – zepchnęło go z panteonu wybitnych i poważnych, powszechnie szanowanych twórców, a zwrócenie uwagi na język jego opowiadań, podkreślanie gwarowości i wyczulenia na uliczne dialekty odstraszało tych czytelników, którzy nie mieli ochoty na zabawę w deszyfrowanie znaczeń. W ten sposób Wiech zaistniał wprawdzie w zbiorowej świadomości i funkcjonuje w niej do dziś, ale – co rzadkie – w oderwaniu od swoich dzieł. Innymi słowy, wielu znajdzie się takich, którzy będą umieli umiejscowić tego autora w czasie i przestrzeni, ale o wiernych czytelników będzie wśród nich trudno.
„Mąż za tysiąc złotych”, czyli sądowe opowiadania żydowskie – w edycji Etiudy trzeci tom Wiechowskich opowiadań przedwojennych – to książka, której, w odróżnieniu od wielu satyrycznych publikacji, nie da się przeczytać jednym tchem nie ze względu na objętość (właściwa część książki liczy 285 stron, to jest przeszło 160 opowiadań), a z uwagi na ładunek komizmu w tych tekstach zawarty. Literackie miniaturki, które wymykają się genologicznym kwalifikatorom bawią do łez, choć świat w nich sportretowany od dawna już nie istnieje. Wiecha najlepiej czytać powoli, smakując każdy tekst z osobna, z każdego utworu, będącego esencją satyry obyczajowej, płynącej z celnych obserwacji, wydobywać kolejne dowcipy i cieszyć się wnikliwymi spostrzeżeniami twórcy. Warto raz po raz zagłębiać się w kreślone przez Wiecha karykaturalne scenki, by odkrywać językowe zabawy i… spory bohaterów, przekute na humor tak umiejętnie, że niemal nie dostrzega się w nich agresji i ludzkiej złośliwości – zamiast tego postacie z opowiadań jawią się jako niezwykle kreatywne istoty spoza świata codziennych problemów. Absurd? Absurd, bo w końcu kanwą dla „Męża za tysiąc złotych” stały się sceny z życia wzięte, sprawy rozstrzygane przez sąd grodzki i żywiące się drobnymi nieporozumieniami oraz awanturami w skali mikro. W większości przypadków bohaterami „Męża…” kieruje porywczość (w odróżnieniu od sarmackiego pieniactwa), skłonność do kombinowania i odwracania perspektywy na swoją korzyść, cwaniactwo, które u Wiecha ma wiele naddanego uroku – i specyficzne poczucie sprawiedliwości, zawsze znajdujące wytłumaczenie dla występku.
Stefan Wiechecki wprowadza swoich czytelników w sam środek konfliktów, które wywołują zapalczywi żydowscy mieszkańcy Warszawy. Odkrywa przed odbiorcami fascynujący świat lekko tylko nawiązujący do humoru szmoncesowego – o ile ten ostatni rządzi się charakterystyczną logiką, więc i powtarzalnością określonych rozwiązań, o tyle barwni bohaterowie z kart tego tomu sięgają wyłącznie do prywatnych, jednostkowych kodeksów wartości, własne dobro (i dobre imię) stawiając ponad wszystko inne. W sądzie zjawia się przebogata galeria oryginałów – od rozczarowanych transakcjami kupców i dam, którym do wszczęcia kłótni niewiele potrzeba, po ofiary drobnych złodziejaszków i oszustów. Każdy uważa się za niewinnego (walka o swoje, nawet jeśli kończy się rękoczynami, powinna być ich zdaniem dozwolona, a obraza słowna, o ile dotyka ich osobiście, bez względu na przyczynę – odpowiednio ukarana). Powody rozpraw są często błahe – choć dla zaangażowanych stron stają się sprawą życia i śmierci – a przerysowane reakcje postaci nadają rytm i dynamikę opowiadaniom.
Wiech pełni w tych tekstach dwojaką rolę: po pierwsze jest obserwatorem, reporterem, który zabiera się do rejestrowania atrakcyjnych – bo opartych na mechanizmie plotki i podglądactwa – wydarzeń. Po drugie, zamienia się w komentatora, który nakreśla kontekst awantury i w mocno skondensowanej formie przekazuje jej przebieg dalej. Wiech-komentator tworzy ramę kompozycyjną dla Wiecha-reportera, przez co w krótkich tekstach zawrzeć może całą paletę środków śmiechotwórczych. W „Mężu…” zachwycać będzie – między innymi – bogactwo sposobów wywoływania radości. Do jednego z bardziej niedocenianych należy prowokowanie podwójnej oceny portretowanych tu ludzi. Nerwowi, szukający zwady, naginający reguły życia społecznego do własnych potrzeb w zwykłym świecie byliby odbierani w najlepszym wypadku jako irytujący i niemożliwi do zaakceptowania sąsiedzi. U Wiecha natomiast nawet niesympatyczne typki zyskują przychylność odbiorców. Dzieje się tak dzięki zastąpieniu pierwotnej agresji konceptem lub naiwnością. Zamiast zwykłych wyzwisk pojawiają się tu wyszukane określenia (notabene w tym najłatwiej zauważyć potem wpływ Wiecha na pisarstwo Joanny Chmielewskiej), całkowicie wolne od konwencjonalnych, obraźliwych epitetów i skojarzeń. Agonistyczne w intencji, dla niezaangażowanych w konflikt czytelników brzmieć będą dowcipnie – i zaczną budzić podziw dla pomysłowego autora. W zestawieniu z wymyślnymi okrzykami nacechowane emocjonalnie i wyolbrzymiane reakcje okazują się źródłem dowcipów sytuacyjnych. Wśród innych sposobów wywoływania śmiechu wymienić można choćby udawanie naiwności, gdy z nazwiskami bohaterów, zmiany perspektywy, dialogi, w których na niewielkiej przestrzeni zatracają się intencje mówiących; oraz dowcip narratora. Widać u Stefana Wiecheckiego nawiązania do stylu Kornela Makuszyńskiego: nieprzezroczysty opowiadacz przykuwa uwagę niezwykłym, to jest innym niż potoczny stylem wysławiania się a także dyskretnym humorem, który nie przyćmiewa właściwej akcji, a dobrze ją uzupełnia.
Wreszcie czynnikiem, którego pominąć nie można, jest osławiona wiechowska stylizacja. Bohaterowie posługują się charakterystycznymi konstrukcjami językowymi, popełniają rozmaite – ale nigdy nie przypadkowe – błędy w swoich wypowiedziach. Owe zanieczyszczenia polszczyzny nie zaciemniają jednak literackiego obrazu historii, wręcz przeciwnie – dodają mu blasku. Ale o tym już każdy musi przekonać się sam. Trudno byłoby wybrać z „Męża…” fragment najlepszy, najzabawniejszy i zachęcający do lektury całości: w każdym opowiadaniu (bez wyjątku!) znajdują się perły dowcipu i sceny przyprawiające o atak śmiechu – dla pełnego obrazu trzeba by było przepisać całą książkę. Dobrze puentowane opowiadania są przesycone dowcipem dobrej jakości.
Robert Stiller, autor zbioru, wykonał olbrzymią pracę, za którą całe pokolenia powinny mu być wdzięczne. Niestety – co widać w pełnym goryczy posłowiu – ustawił się także w pozycji jedynego obrońcy i krzewiciela utworów Wiecha, niemal męczennika, który musi w pojedynkę ocalić twórczość artysty dla potomnych. O ile komentarze Stillera, dotyczące sylwetki Wiecheckiego, będą przydatne, zwłaszcza dla młodszych czytelników, o tyle już martyrologiczne tony wywołają co najwyżej ból zębów. Nie interesują mnie perypetie związane z poszukiwaniem wydawcy, zwłaszcza że dzisiaj niemal każdy, kto chciałby wydać książkę, przejść musi wydawniczą drogę przez mękę (chyba że ma znajomości lub wydaje tekst własnym sumptem), nie obchodzą mnie konflikty, w wyniku których rozczarowany redaktor miesza z błotem wydawców i autorów opracowań, nie przebierając w słowach. Mówiąc w skrócie – tom opowiadań Wiecha (czy kogokolwiek innego) nie jest dobrym miejscem na wylewanie frustracji prywatnych. Po drugie, Stiller stawia się w pozycji mentora, który apeluje co parę stron o to, by utworami Wiecha zajęli się literaturoznawcy. Nie ma ani śladu informacji o tym, że powstało już kilkadziesiąt mniejszych lub większych tekstów temu autorowi poświęconych (wystarczy zajrzeć do PBL i BZCz) – i w porównaniu z innymi polskimi satyrykami, ta bibliografia JUŻ jest imponująca (co nie znaczy, że wystarczająca). Ale przecież ważny będzie sam Wiech, a nie doświadczenia redaktora, który – w odróżnieniu od prezentowanego satyryka – nie umie wyplenić ze swojego języka agresji.
"Obsiadły Wiecha różne krytyki jak robaki trupa i próbują się w niego wgryzać"
OdpowiedzUsuń(Stefan Kisielewski)
PS. Przepraszam, ale nie mogłem się powstrzymać :D
Bardzo dziękuję za dedykację :)
Sławek J.
Piękne! :D
OdpowiedzUsuń