Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.
Przepis na związek
Ta polska miłość jest przede wszystkim… swojska. Nie ma w niej romantyzmu w hollywoodzkim rozumieniu – ani wielkich słów. To uczucie, które objawia się w codzienności, a sprawdza dzięki cierpliwości i wyrozumiałości wobec wad drugiej osoby. Polska miłość to rzeczywiste przywiązanie, na dobre i na złe (a nawet bardziej na złe). Tu nie spotka się ideału, w związku będą pojawiać się burze i smutki, czasem dojdzie do rozstania i wygłaszania wzajemnych pretensji. Ale Wojciech Młynarski uczy wspólnego życia, przypomina, że po „żyli długo i szczęśliwie” następuje zwykle proza życia, a nie realizacja marzeń i obietnic z fabuł. Taka właśnie jest polska miłość – nie piękna, za to bardzo prawdziwa. Owszem, zdarzy się autorowi też westchnąć z nostalgią, przypomnieć o tym, o co w uczuciu chodzi i skąd w ogóle bierze się chęć bycia razem. Pozwala wrócić wspomnieniami do tego, co miłe i co warto pielęgnować. Rozczuli czytelników, wzruszy, wyzwoli ciekawe spostrzeżenia, a czasami po prostu pomoże w wyrażaniu najskrytszych uczuć. Unika ten autor pompatycznych frazesów i banałów. Mówi o miłości językiem całkiem zwyczajnym, nie musi przerabiać spostrzeżeń na oderwaną od codzienności lirykę. Tutaj szczerość ma ogromne znaczenie. Tom „Polska miłość” – jak każdy wybór tematyczny – gromadzi rozmaite teksty. Pojawią się tu wyznania, które można wykorzystywać, żeby jak najpełniej wyrazić to, co się czuje, ale i literacko-obyczajowe żarty – choćby gloryfikowanie jednonocnej przygody (ten chwyt zresztą w swojej twórczości wykorzystywał także Jeremi Przybora). Niektóre opowieści o miłości biorą się z zabaw językowych, inne z „ulicznych” obserwacji. Miłość można wyznawać nawet wtedy, kiedy niezbyt dobrze opanowało się słownik – i wtedy pozostaje miejsce na współczucie czy empatię wobec nieszczęśliwie zakochanych i jeszcze krytykowanych bohaterów.
Wojciech Młynarski testuje różne gatunki, zmienia klimat swoich opowieści, bawi się formą – raz proponuje utwory bardziej melodyjne, oparte na przeżyciach znanych czytelnikom i zrozumiałych w każdym kontekście, raz – całe scenki między bohaterami, opowiedziane w rymach sytuacje z relacjami międzyludzkimi na pierwszym planie. Wyczulony na każdy drobiazg, na emocje swoich postaci – z jakich kręgów by nie pochodziły – Młynarski jest precyzyjny: to, co pisze, co przekazuje w piosenkach, przekona wszystkich czytelników. A że w tomie „Polska miłość” nie ma odniesień publicystycznych, motywów, które odbierałyby ponadczasowość – tym lepiej. Tutaj nawet jeśli rzecz dotyczy scenki z PRL-u, nie wydaje się archaiczna – wpisuje się w zestaw relacji zrozumiałych dla wszystkich czytelników, Mniej docenia się kunszt warsztatowy Młynarskiego, a bardziej – umiejętność nakreślania seksu czy istoty uczucia łączącego ludzi. Bohaterowie przekonują, a o miłości można mówić na wiele sposobów. Jest jednak jeszcze kolejny powód, dla którego odbiorcy chętnie sięgną po publikację – tu wiele piosenek jest im doskonale znanych, więc lektura będzie wiązać się ze śpiewaniem i powracaniem do evergreenów. Do tomu dołączone zostały również teksty do tej pory niepublikowane albo znane jako piosenki, ale nie przedrukowywane w książkach – czy te zupełnie niekojarzone. Pozwalają one prześledzić twórcze poszukiwania autora, rozwiązania, które próbował wpleść w relacje z nasycanych emocjami spotkań kochanków. Jest to tom przyciągający uwagę za sprawą tematu, ale też pozwala fanom piosenki literackiej przypomnieć sobie najlepsze propozycje Wojciecha Młynarskiego.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
wtorek, 31 marca 2020
poniedziałek, 30 marca 2020
Quino: Mafalda. Wszystkie komiksy. Tom 1
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Świat i zupa
Mafalda nie przepada za zabawą lalkami, woli niańczyć… globus, bo to dla niej wcielenie całego świata – o który bez wątpienia trzeba zadbać. Mała bohaterka komiksowych stripów Quino powołana do życia w Argentynie w drugiej połowie XX wieku teraz trafia do szerokiego grona odbiorców za sprawą zbiorczego wydania komiksów – pierwszy tom w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego przynosi sporo śmiechu, ale też refleksji, do jakiej Mafalda zmusza. Dziewczynka jest znacznie różna od Fistaszków – nie zajmuje się filozofowaniem, woli za to zadawać trudne pytania dorosłym. Pytania te zwykle dotyczą losów świata i spraw polityki międzynarodowej, nic dziwnego, że ojciec bohaterki dość często potrzebuje czegoś na ukojenie nerwów. Mafalda trochę działa na nerwy również mamie – nie cierpi zupy i traktuje ją jak karę, a do tego – wytyka rodzicielce, że ta nie ma wyższego wykształcenia i została kurą domową. To nie jedyne motywy, które w komiksach o Mafaldzie mogą być odbierane jako kontrowersyjne. Manolito, syn właściciela sklepu U Manola to dzieciak, który co pewien czas od swoich rodziców obrywa – kary cielesne są najlepszą według nich metodą na pokonanie uporu syna. Jest tu też Susanita, której życiowe aspiracje sprowadzają się do znalezienia bogatego męża i rodzenia mu kolejnych dzieci: Susanita ze swoimi wąskimi horyzontami nigdy nie zrozumie świata Mafaldy. Co nie przeszkadza tej trójce przebywać ze sobą i wciąż dyskutować. Jest tu zresztą więcej bohaterów, w odróżnieniu od świata Charliego Browna tu do kadrów mają wstęp dorośli - i to z różnych przestrzeni. Mniej za to interesuje autora szkoła, bardziej - relacje społeczne, to, co dzieje się w domu, komentarze do audycji radiowych, marketingowe zagrania Manolito czy sprzeczki dzieci, które myślą już o dorosłości, nawet jeśli nie do końca ją rozumieją.
Mafalda wiadomości na temat polityki międzynarodowej czerpie przede wszystkim z radia, bywa, że wyrwane z kontekstu ale wiele mówiące hasła traktuje jako punkt wyjścia do ironicznych komentarzy. Obserwuje uważnie, co się dzieje – nie zawsze zatem jej spostrzeżenia wiązać się będą ze śmiechem refleksyjnym, czasami to ostra satyra, a czasami – po prostu próba zwrócenia uwagi na aktualne problemy. Do części stripów odbiorcy będą potrzebowali klucza, na szczęście Łobodziński we wstępie rozszyfrowuje najbardziej skomplikowane łamigłówki, podając odniesienia, z których część czytelników mogłaby nie zdawać sobie sprawy. Wiadomo, że najsilniej działają tematy uniwersalne – a takich tu nie zabraknie.
Quino skupia się na aspekcie publicystycznym komiksów, odrobinę zarzucając stronę rysunkową – Mafalda nie jest piękna (i taka być nie może), nie ma tu też imponowania kreską, chociaż bohaterowie są charakterystyczni i rozpoznawalni na pierwszy rzut oka. Ten autor nie stara się bowiem cyzelować rysunków, ważniejszy jest dla niego przekaz. „Mafalda. Wszystkie komiksy. Tom 1” to pierwsza część stripów, wydana podobnie do Fistaszków – wiadomo, że to prezent dla koneserów gatunku – jeśli ktoś do tej pory nie kojarzył małej argentyńskiej dziewczynki zatroskanej o świat, powinien sprawdzić, czy ten rodzaj humoru mu odpowiada. Bo Mafalda to, pomijając rozrywkę, ważne zjawisko kulturowo-społeczne.
Świat i zupa
Mafalda nie przepada za zabawą lalkami, woli niańczyć… globus, bo to dla niej wcielenie całego świata – o który bez wątpienia trzeba zadbać. Mała bohaterka komiksowych stripów Quino powołana do życia w Argentynie w drugiej połowie XX wieku teraz trafia do szerokiego grona odbiorców za sprawą zbiorczego wydania komiksów – pierwszy tom w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego przynosi sporo śmiechu, ale też refleksji, do jakiej Mafalda zmusza. Dziewczynka jest znacznie różna od Fistaszków – nie zajmuje się filozofowaniem, woli za to zadawać trudne pytania dorosłym. Pytania te zwykle dotyczą losów świata i spraw polityki międzynarodowej, nic dziwnego, że ojciec bohaterki dość często potrzebuje czegoś na ukojenie nerwów. Mafalda trochę działa na nerwy również mamie – nie cierpi zupy i traktuje ją jak karę, a do tego – wytyka rodzicielce, że ta nie ma wyższego wykształcenia i została kurą domową. To nie jedyne motywy, które w komiksach o Mafaldzie mogą być odbierane jako kontrowersyjne. Manolito, syn właściciela sklepu U Manola to dzieciak, który co pewien czas od swoich rodziców obrywa – kary cielesne są najlepszą według nich metodą na pokonanie uporu syna. Jest tu też Susanita, której życiowe aspiracje sprowadzają się do znalezienia bogatego męża i rodzenia mu kolejnych dzieci: Susanita ze swoimi wąskimi horyzontami nigdy nie zrozumie świata Mafaldy. Co nie przeszkadza tej trójce przebywać ze sobą i wciąż dyskutować. Jest tu zresztą więcej bohaterów, w odróżnieniu od świata Charliego Browna tu do kadrów mają wstęp dorośli - i to z różnych przestrzeni. Mniej za to interesuje autora szkoła, bardziej - relacje społeczne, to, co dzieje się w domu, komentarze do audycji radiowych, marketingowe zagrania Manolito czy sprzeczki dzieci, które myślą już o dorosłości, nawet jeśli nie do końca ją rozumieją.
Mafalda wiadomości na temat polityki międzynarodowej czerpie przede wszystkim z radia, bywa, że wyrwane z kontekstu ale wiele mówiące hasła traktuje jako punkt wyjścia do ironicznych komentarzy. Obserwuje uważnie, co się dzieje – nie zawsze zatem jej spostrzeżenia wiązać się będą ze śmiechem refleksyjnym, czasami to ostra satyra, a czasami – po prostu próba zwrócenia uwagi na aktualne problemy. Do części stripów odbiorcy będą potrzebowali klucza, na szczęście Łobodziński we wstępie rozszyfrowuje najbardziej skomplikowane łamigłówki, podając odniesienia, z których część czytelników mogłaby nie zdawać sobie sprawy. Wiadomo, że najsilniej działają tematy uniwersalne – a takich tu nie zabraknie.
Quino skupia się na aspekcie publicystycznym komiksów, odrobinę zarzucając stronę rysunkową – Mafalda nie jest piękna (i taka być nie może), nie ma tu też imponowania kreską, chociaż bohaterowie są charakterystyczni i rozpoznawalni na pierwszy rzut oka. Ten autor nie stara się bowiem cyzelować rysunków, ważniejszy jest dla niego przekaz. „Mafalda. Wszystkie komiksy. Tom 1” to pierwsza część stripów, wydana podobnie do Fistaszków – wiadomo, że to prezent dla koneserów gatunku – jeśli ktoś do tej pory nie kojarzył małej argentyńskiej dziewczynki zatroskanej o świat, powinien sprawdzić, czy ten rodzaj humoru mu odpowiada. Bo Mafalda to, pomijając rozrywkę, ważne zjawisko kulturowo-społeczne.
niedziela, 29 marca 2020
Marta Konarzewska: Wyklęta córka Kubiaków
Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.
Artystyczna demonstracja
W tej książce dzieje się dużo i wciąż – Malga Kubiak wcale nie stara się uporządkować własnego życia czy przedstawiać autobiograficznych wątków, a Marta Konarzewska nawet jej do tego nie zachęca. Obie panie raczej luźno rozmawiają o tym, jak wyglądało życie pod jednym dachem z poetą i (później) z chorą psychicznie matką, jak doświadczenia z dzieciństwa wpłynęły na życiowe artystyczne wybory – i jak szokować odbiorców. Bo Malga Kubiak bardzo dba o to, żeby jej codzienność nie była nudna. Owszem, przytacza co pewien czas anegdoty z życia, wyszukuje co barwniejsze wspomnienia i ciekawostki, ale to, co najbardziej istotne rozgrywa się na zderzeniu faktów i interpretacji. Malga Kubiak nie przestaje tworzyć ani na moment – książka, która jest wywiadem-rzeką z tą artystką, zamienia się automatycznie w dzieło, które każdy odbiorca dopełni własnymi ocenami. Marta Konarzewska przyjmuje tu specyficzną perspektywę. Poszczególne rozdziały otwiera zapiskami z dyskusji literatów. To „grzeczne” rozmowy o poezji i o znaczeniu literatury, o rzeczywistości PRL-u i o tym, jak w owej rzeczywistości wygląda los autora. Fragmenty rozmów pobrzmiewają filozoficznie, raczej mało tu konkretów i informacji, które mogłyby zmienić postrzeganie pracy Tadeusza Kubiaka: służą przypominaniu, czym zajmował się ojciec Malgi i – jaką pozycję wśród literatów zajmował. Czasami w miejsce dyskusji wchodzą partie zachowanych listów lub wiadomości, które mogą stworzyć tło dla opowieści. Marta Konarzewska orientuje się w życiorysie swojej bohaterki znakomicie, ale i ona będzie potrzebowała wsparcia – czasem projekcji filmu, którego nie zna, albo podpowiedzi ze strony rozmówczyni. Pozwala rozmowie płynąć swobodnie, nie zamierza tworzyć kalendarium. Samą Malgę też postrzega przez pryzmat sztuki, co oznacza, że umożliwia jej swobodne formułowanie myśli. Uzupełnia opowieści cytatami z performance’ów Malgi Kubiak, włącza do opowieści fragmenty, które są wyznaniami scenicznej bohaterki – i opierają się na obserwacjach z jej życia lub jej własnych doświadczeniach, czerpią z przemyśleń lub stanowią swobodne wariacje na wybrany temat – takie uzupełnienia wprowadzają czytelników w rzeczywistość Malgi, barwną i ekscentryczną.
Bohaterka książki nie boi się kwestii trudnych, dużo mówi o wczesnym zetknięciu się z alkoholem czy o wtajemniczeniach seksualnych, o kolejnych partnerach, z którymi „miała seks” i o stosunku do dzieci. Zauważa dziwną zamianę ról: dla swojego ojca była jak partnerka, dla matki – jak opiekunka, za to swoim dzieciom pozwalała sobie matkować. Chce zwracać na siebie uwagę niepopularnymi opiniami i opowieściami bez tematów tabu, chce szokować i przynosić refleksję na bazie dziwności. Jej życie to kreacja – opowieść o życiu nie może zatem być inna, odbiorcy zetkną się tu z nietuzinkową osobowością oraz szeregiem wyzwań. „Wyklęta córka Kubiaków” to nie tylko spojrzenie na dom rodzinny Malgi Kubiak, to lekturowa przygoda, która w realizacji inspirowana jest wywiadami-rzekami z artystami, ale odbiega od nich daleko za sprawą samej rozmówczyni. Malga Kubiak nie szuka skandalu dla autopromocji – taki rodzaj artystycznego wyznania sobie wybrała.
Artystyczna demonstracja
W tej książce dzieje się dużo i wciąż – Malga Kubiak wcale nie stara się uporządkować własnego życia czy przedstawiać autobiograficznych wątków, a Marta Konarzewska nawet jej do tego nie zachęca. Obie panie raczej luźno rozmawiają o tym, jak wyglądało życie pod jednym dachem z poetą i (później) z chorą psychicznie matką, jak doświadczenia z dzieciństwa wpłynęły na życiowe artystyczne wybory – i jak szokować odbiorców. Bo Malga Kubiak bardzo dba o to, żeby jej codzienność nie była nudna. Owszem, przytacza co pewien czas anegdoty z życia, wyszukuje co barwniejsze wspomnienia i ciekawostki, ale to, co najbardziej istotne rozgrywa się na zderzeniu faktów i interpretacji. Malga Kubiak nie przestaje tworzyć ani na moment – książka, która jest wywiadem-rzeką z tą artystką, zamienia się automatycznie w dzieło, które każdy odbiorca dopełni własnymi ocenami. Marta Konarzewska przyjmuje tu specyficzną perspektywę. Poszczególne rozdziały otwiera zapiskami z dyskusji literatów. To „grzeczne” rozmowy o poezji i o znaczeniu literatury, o rzeczywistości PRL-u i o tym, jak w owej rzeczywistości wygląda los autora. Fragmenty rozmów pobrzmiewają filozoficznie, raczej mało tu konkretów i informacji, które mogłyby zmienić postrzeganie pracy Tadeusza Kubiaka: służą przypominaniu, czym zajmował się ojciec Malgi i – jaką pozycję wśród literatów zajmował. Czasami w miejsce dyskusji wchodzą partie zachowanych listów lub wiadomości, które mogą stworzyć tło dla opowieści. Marta Konarzewska orientuje się w życiorysie swojej bohaterki znakomicie, ale i ona będzie potrzebowała wsparcia – czasem projekcji filmu, którego nie zna, albo podpowiedzi ze strony rozmówczyni. Pozwala rozmowie płynąć swobodnie, nie zamierza tworzyć kalendarium. Samą Malgę też postrzega przez pryzmat sztuki, co oznacza, że umożliwia jej swobodne formułowanie myśli. Uzupełnia opowieści cytatami z performance’ów Malgi Kubiak, włącza do opowieści fragmenty, które są wyznaniami scenicznej bohaterki – i opierają się na obserwacjach z jej życia lub jej własnych doświadczeniach, czerpią z przemyśleń lub stanowią swobodne wariacje na wybrany temat – takie uzupełnienia wprowadzają czytelników w rzeczywistość Malgi, barwną i ekscentryczną.
Bohaterka książki nie boi się kwestii trudnych, dużo mówi o wczesnym zetknięciu się z alkoholem czy o wtajemniczeniach seksualnych, o kolejnych partnerach, z którymi „miała seks” i o stosunku do dzieci. Zauważa dziwną zamianę ról: dla swojego ojca była jak partnerka, dla matki – jak opiekunka, za to swoim dzieciom pozwalała sobie matkować. Chce zwracać na siebie uwagę niepopularnymi opiniami i opowieściami bez tematów tabu, chce szokować i przynosić refleksję na bazie dziwności. Jej życie to kreacja – opowieść o życiu nie może zatem być inna, odbiorcy zetkną się tu z nietuzinkową osobowością oraz szeregiem wyzwań. „Wyklęta córka Kubiaków” to nie tylko spojrzenie na dom rodzinny Malgi Kubiak, to lekturowa przygoda, która w realizacji inspirowana jest wywiadami-rzekami z artystami, ale odbiega od nich daleko za sprawą samej rozmówczyni. Malga Kubiak nie szuka skandalu dla autopromocji – taki rodzaj artystycznego wyznania sobie wybrała.
Pierwsze słowa. Muzyka
Egmont, Warszawa 2020.
Dla uszu
W tej publikacji dzieci znajdą sporo ważnych wiadomości – i okazję do zabawy. Oglądanie książeczek przez maluchy nie musi polegać wyłącznie na śledzeniu obrazków i słuchaniu tego, co mówią rodzice. W cyklu Akademia Mądrego Dziecka najmłodsi zyskują szansę na rozrywkę interaktywną. Podseria Pierwsze słowa oznacza, że nacisk kłaść się będzie na rozwijanie słownictwa – warto nawet zupełnym maluchom przedstawiać nowe terminy i pojęcia, to zaprocentuje w przyszłości, nawet jeśli aktualnie wydaje się, że dziecko niewiele jest w stanie zrozumieć czy zapamiętać.
„Pierwsze słowa. Muzyka” to książeczka – siłą rzeczy – niespecjalnie skomplikowana. Każda rozkładówka to prezentacja kilku instrumentów (czasami – samych, czasami – z dziećmi uchwyconymi w momencie wydawania z nich dźwięków. Najmłodsi mogą już próbować nazywać konkretne przedmioty, albo poznawać ich nazwy. Ponieważ to instrumenty, które często widać na koncertach lub w szkołach muzycznych – nie ma tu problemów z odróżnianiem – na przykład – klarnetu czy oboju. Autorzy skupili się na absolutnych podstawach. Nie ma w rozkładówkach uszeregowania tematycznego, obok siebie występują między innymi trąbka, talerze i gitara. Lewa część rozkładówki to zestaw małych rysunków z podpisami – nazwami instrumentów. Prawa strona rozkładówki to natomiast zagadka połączona z zabawą. Fragment rysunku jest ruchomy: trzeba znaleźć okrągłe wycięcia na palce i przesunąć element książeczki, żeby poznać „technikę” grania na wybranym instrumencie. I tak grzechotki będą uderzać o siebie, w puzonie wysunie się suwak, a w akordeonie – rozwinie miech. To niespodzianka dla najmłodszych: na pewno wzbudzi sporo radości, bo przez ruch fragmentem książeczki zmienia się też wygląd przedmiotu na rysunku. Poza tym takie rozwiązanie pozwala ćwiczyć sprawność manualną i bardzo ożywia proces oglądania tomiku. Na stronie z ruszającym się elementem również pojawia się w podpisie nazwa instrumentu – ale oprócz niej także drobne pytania-zagadki połączone z wyrazami dźwiękonaśladowczymi. Tak maluchy przekonają się, że można naśladować dźwięki wydawane przez instrumenty – tak samo jak odgłosy wydawane przez zwierzęta.
Tekst ograniczony do minimum i wprowadzony fontem „pisanym” pozwala ćwiczyć czytanie, jeśli jakiś maluch poznał już litery (lub umożliwia zaangażowanie starszego rodzeństwa do wspólnej zabawy). Rodzice mogą dodatkowo opowiadać, co widać na rysunku (dziewczynka dmucha w trąbkę, zamyka przy tym oczy i wydyma policzki), albo zachęcać maluchy do wskazywania konkretnych przedmiotów. Pod koniec lektury pojawi się też „test” - sprawdzenie, ile dzieci zapamiętały z książeczki. Być może będą już umiały samodzielnie nazwać przedmioty pojawiające się na obrazkach. Książeczka jest bardzo kolorowa (pozbawione konturów i komputerowo tworzone postacie przyciągają uwagę ze względu na nasycenie barwne, chociaż białe tło sprawia, że dzieci nie będą się rozpraszać przy lekturze).
Dla uszu
W tej publikacji dzieci znajdą sporo ważnych wiadomości – i okazję do zabawy. Oglądanie książeczek przez maluchy nie musi polegać wyłącznie na śledzeniu obrazków i słuchaniu tego, co mówią rodzice. W cyklu Akademia Mądrego Dziecka najmłodsi zyskują szansę na rozrywkę interaktywną. Podseria Pierwsze słowa oznacza, że nacisk kłaść się będzie na rozwijanie słownictwa – warto nawet zupełnym maluchom przedstawiać nowe terminy i pojęcia, to zaprocentuje w przyszłości, nawet jeśli aktualnie wydaje się, że dziecko niewiele jest w stanie zrozumieć czy zapamiętać.
„Pierwsze słowa. Muzyka” to książeczka – siłą rzeczy – niespecjalnie skomplikowana. Każda rozkładówka to prezentacja kilku instrumentów (czasami – samych, czasami – z dziećmi uchwyconymi w momencie wydawania z nich dźwięków. Najmłodsi mogą już próbować nazywać konkretne przedmioty, albo poznawać ich nazwy. Ponieważ to instrumenty, które często widać na koncertach lub w szkołach muzycznych – nie ma tu problemów z odróżnianiem – na przykład – klarnetu czy oboju. Autorzy skupili się na absolutnych podstawach. Nie ma w rozkładówkach uszeregowania tematycznego, obok siebie występują między innymi trąbka, talerze i gitara. Lewa część rozkładówki to zestaw małych rysunków z podpisami – nazwami instrumentów. Prawa strona rozkładówki to natomiast zagadka połączona z zabawą. Fragment rysunku jest ruchomy: trzeba znaleźć okrągłe wycięcia na palce i przesunąć element książeczki, żeby poznać „technikę” grania na wybranym instrumencie. I tak grzechotki będą uderzać o siebie, w puzonie wysunie się suwak, a w akordeonie – rozwinie miech. To niespodzianka dla najmłodszych: na pewno wzbudzi sporo radości, bo przez ruch fragmentem książeczki zmienia się też wygląd przedmiotu na rysunku. Poza tym takie rozwiązanie pozwala ćwiczyć sprawność manualną i bardzo ożywia proces oglądania tomiku. Na stronie z ruszającym się elementem również pojawia się w podpisie nazwa instrumentu – ale oprócz niej także drobne pytania-zagadki połączone z wyrazami dźwiękonaśladowczymi. Tak maluchy przekonają się, że można naśladować dźwięki wydawane przez instrumenty – tak samo jak odgłosy wydawane przez zwierzęta.
Tekst ograniczony do minimum i wprowadzony fontem „pisanym” pozwala ćwiczyć czytanie, jeśli jakiś maluch poznał już litery (lub umożliwia zaangażowanie starszego rodzeństwa do wspólnej zabawy). Rodzice mogą dodatkowo opowiadać, co widać na rysunku (dziewczynka dmucha w trąbkę, zamyka przy tym oczy i wydyma policzki), albo zachęcać maluchy do wskazywania konkretnych przedmiotów. Pod koniec lektury pojawi się też „test” - sprawdzenie, ile dzieci zapamiętały z książeczki. Być może będą już umiały samodzielnie nazwać przedmioty pojawiające się na obrazkach. Książeczka jest bardzo kolorowa (pozbawione konturów i komputerowo tworzone postacie przyciągają uwagę ze względu na nasycenie barwne, chociaż białe tło sprawia, że dzieci nie będą się rozpraszać przy lekturze).
sobota, 28 marca 2020
Anna Herbich: Dziewczyny ocalałe. Kobiety, które przetrwały Holocaust
Znak, Kraków 2020.
Historia raz jeszcze
Każde świadectwo jest cenne, a każdy człowiek nosi w sobie materiał jeśli nie na całą książkę to przynajmniej na drobną opowieść – z takiego założenia wychodzą twórcy serii, która rozrasta się stopniowo, a dotyczy znanych i nieznanych kobiet (oraz postaci przypadkiem uwikłanych w wielką historię) z przeszłości. „Dziewczyny ocalałe” to relacje pań, którym udało się przeżyć Holocaust i które teraz zostają dopuszczone do głosu, by zaprezentować losy swoje i bliskich w krótkich i wstrząsających reportażowych opowieściach. Anna Herbich wysłuchuje kolejnych zwierzeń, a następnie przekuwa je na lite rozdziały, tak, by czytelnicy mieli wrażenie, że narrację prowadzą same bohaterki artykułów. Takie usunięcie w cień dziennikarza-redaktora pomaga w budzeniu emocji odbiorców – chodzi przecież o to, żeby tom wywoływał silny oddźwięk, żeby czytelnicy nie pozostali obojętni na to, co stało się kiedyś i na doznania samych kobiet zaprezentowanych w tomie. „Dziewczyny ocalałe” to książka utrzymana w tonie znanym z całego cyklu – i ze scenariuszami możliwymi łatwo do przewidzenia. Bohaterki tej książki zajmują się przedstawianiem swoich rodzinnych domów: opowiadają o tym, czy w ich życiu ważna była religia, czy wychowywały się w konserwatywnych rodzinach, czy też pozwalały sobie na swobodę obyczajową. Przypominają o zwyczajach bliskich, o tym, co składało się na codzienność i co potem zostało bezpowrotnie utracone. Tutaj mają szansę na ocalanie bliskich, korzystają zatem z takiej możliwości i dzielą się ważnymi dla siebie wspomnieniami. To może nie do końca daje się uogólniać, nie chodzi tu przecież o stworzenie rejestru zwyczajów czy obrazów z poszczególnych domów: liczy się za to atmosfera i świat, który wojna zniszczyła. Bohaterki tomu przechodzą w swoich relacjach do sytuacji granicznych, do rozstań z bliskimi – często to rozstania na zawsze, bywa, że i bez pożegnania oraz świadomości ostateczności. Z perspektywy czasu zatem te sytuacje wybrzmiewają jeszcze bardziej dramatycznie i wzruszająco – odbiorcy będą mogli przekonać się o potędze uczuć i o umiejętności dostosowywania się do ekstremalnych warunków. Wiele w tych wspomnieniach sensacyjności, scen, które dzisiaj nie mieszczą się w głowach czytelników – ale bohaterkom tomu wcale nie chodzi o szokowanie albo prześciganie się w złych doświadczeniach. Wystarczy im, że ktoś zwrócił na nie uwagę, pozwolił im opowiedzieć to, co siedziało w ich psychice i nie dawało spokoju. „Dziewczyny ocalałe” to książka ważna ze względu na indywidualne historie, nie jako świadectwo wojenne. Ten tom bardziej wpisuje się w modę na opowieści dotyczące drugiej wojny światowej (i uzupełnia rozłożystą serię) niż może funkcjonować samodzielnie – przeznaczony jest przede wszystkim dla czytelników zainteresowanych losami zwykłych ludzi w niezwykłych czasach.
Historia raz jeszcze
Każde świadectwo jest cenne, a każdy człowiek nosi w sobie materiał jeśli nie na całą książkę to przynajmniej na drobną opowieść – z takiego założenia wychodzą twórcy serii, która rozrasta się stopniowo, a dotyczy znanych i nieznanych kobiet (oraz postaci przypadkiem uwikłanych w wielką historię) z przeszłości. „Dziewczyny ocalałe” to relacje pań, którym udało się przeżyć Holocaust i które teraz zostają dopuszczone do głosu, by zaprezentować losy swoje i bliskich w krótkich i wstrząsających reportażowych opowieściach. Anna Herbich wysłuchuje kolejnych zwierzeń, a następnie przekuwa je na lite rozdziały, tak, by czytelnicy mieli wrażenie, że narrację prowadzą same bohaterki artykułów. Takie usunięcie w cień dziennikarza-redaktora pomaga w budzeniu emocji odbiorców – chodzi przecież o to, żeby tom wywoływał silny oddźwięk, żeby czytelnicy nie pozostali obojętni na to, co stało się kiedyś i na doznania samych kobiet zaprezentowanych w tomie. „Dziewczyny ocalałe” to książka utrzymana w tonie znanym z całego cyklu – i ze scenariuszami możliwymi łatwo do przewidzenia. Bohaterki tej książki zajmują się przedstawianiem swoich rodzinnych domów: opowiadają o tym, czy w ich życiu ważna była religia, czy wychowywały się w konserwatywnych rodzinach, czy też pozwalały sobie na swobodę obyczajową. Przypominają o zwyczajach bliskich, o tym, co składało się na codzienność i co potem zostało bezpowrotnie utracone. Tutaj mają szansę na ocalanie bliskich, korzystają zatem z takiej możliwości i dzielą się ważnymi dla siebie wspomnieniami. To może nie do końca daje się uogólniać, nie chodzi tu przecież o stworzenie rejestru zwyczajów czy obrazów z poszczególnych domów: liczy się za to atmosfera i świat, który wojna zniszczyła. Bohaterki tomu przechodzą w swoich relacjach do sytuacji granicznych, do rozstań z bliskimi – często to rozstania na zawsze, bywa, że i bez pożegnania oraz świadomości ostateczności. Z perspektywy czasu zatem te sytuacje wybrzmiewają jeszcze bardziej dramatycznie i wzruszająco – odbiorcy będą mogli przekonać się o potędze uczuć i o umiejętności dostosowywania się do ekstremalnych warunków. Wiele w tych wspomnieniach sensacyjności, scen, które dzisiaj nie mieszczą się w głowach czytelników – ale bohaterkom tomu wcale nie chodzi o szokowanie albo prześciganie się w złych doświadczeniach. Wystarczy im, że ktoś zwrócił na nie uwagę, pozwolił im opowiedzieć to, co siedziało w ich psychice i nie dawało spokoju. „Dziewczyny ocalałe” to książka ważna ze względu na indywidualne historie, nie jako świadectwo wojenne. Ten tom bardziej wpisuje się w modę na opowieści dotyczące drugiej wojny światowej (i uzupełnia rozłożystą serię) niż może funkcjonować samodzielnie – przeznaczony jest przede wszystkim dla czytelników zainteresowanych losami zwykłych ludzi w niezwykłych czasach.
Kitty Crowther: Poka i Mina. W muzeum
Dwie Siostry, Warszawa 2020.
Pomoc
Lęk przed zgubieniem się w nieznanym otoczeniu zna chyba każdy maluch, Mina teraz pomaga się z nim oswoić. Razem z Poką zwiedza muzeum etnograficzne, ale w pewnym momencie musi iść do toalety. Sama. Tyle że drzwi i korytarzy jest sporo i całkiem łatwo się pomylić w drodze powrotnej. Mina byłaby przerażona i roztrzęsiona, gdyby nie fakt, że ktoś ma gorzej od niej. Kiedy musi pomóc słabszemu, czuje się lepiej – i zapomina o swoim problemie. Poka nie musi wiedzieć o całej eskapadzie, wystarczy, że Mina poradziła sobie z własnymi lękami i w dodatku uspokoiła kogoś jeszcze. Tomik „W muzeum” to krótka opowieść o nabieraniu pewności siebie i o pomocy, która przychodzi niespodziewanie. Mała bohaterka dojrzewa tutaj i uczy się odpowiedzialności – a przecież nie podejmuje się żadnych wielkich działań, wychodzi tylko za potrzebą.
Kitty Crowther stawia na serię picture booków dla najmłodszych – ale każdą książeczką wprowadza do świadomości dzieci osobną minifabułę. To ważne zwłaszcza gdy na rynku prym wiodą serie „życiowe”, pozbawione akcji, a dotyczące wyłącznie codzienności znanej dzieciom. W cyklu Poka i Mina zawsze coś się dzieje, co zapewnia zainteresowanie najmłodszych. Autorka nie rozczarowuje swoich fanów: przygotowuje inspirujące i motywujące historyjki, przekonując jednocześnie odbiorców, że wolno im marzyć i działać odważnie – to wskazówka, którą czyta się między wierszami. Tekstu jest niewiele, ale wystarczy, żeby naszkicować dramaturgię i zaangażować maluchy w przygody Miny. Dobroduszny i wyrozumiały Poka pozostaje obserwatorem, towarzyszy Minie w jej dylematach, ale nie rozwiązuje problemów za małą bohaterkę. Tak Mina może się rozwijać – bezpieczna pod okiem opiekuna i samodzielna. Takiej samodzielności nauczą się zatem również kilkulatki. Kitty Crowther dba o to, żeby w historyjce znalazła się odpowiednia ilość sensacji, proponuje dzieciom rozwój wydarzeń w nieprzewidywalnym kierunku – chce, żeby picture booki zamieniły się w prawdziwe lektury. Tym samym może przekonać odbiorców, że literatura to znakomity pomysł na rozrywkę.
To, co przeżywa tekstowo Mina i jej nowy znajomy – to jedno. Ale w tomiku „W muzeum” ważna jest oczywiście również strona graficzna. Kitty Crowther proponuje dzieciom tomik, w którym ilustracje dopowiadają wiele szczegółów. Nie wyjaśnia na przykład słowami, co znaleźć można w muzeum etnograficznym – tego dzieci dowiedzą się, oglądając eksponaty wyrysowane starannie przez autorkę. Znacznie łatwiej też kilkulatkom zrozumieć emocje postaci, kiedy tylko mają do czynienia ze zobrazowanymi scenkami. „Poka i Mina. W muzeum” to książeczka o dużej sile wyrazu: ważna dla najmłodszych ze względu na poruszane – nieoczywiste na pierwszy rzut oka – tematy, ale też przez humor przenikający całość. Crowther proponuje picture booki inne od najpopularniejszych – i dzięki temu może zwrócić na siebie uwagę odbiorców. Poka i Mina to niezwykła para – w związku z tym przygody tych bohaterów również nie będą należeć do standardowych.
Pomoc
Lęk przed zgubieniem się w nieznanym otoczeniu zna chyba każdy maluch, Mina teraz pomaga się z nim oswoić. Razem z Poką zwiedza muzeum etnograficzne, ale w pewnym momencie musi iść do toalety. Sama. Tyle że drzwi i korytarzy jest sporo i całkiem łatwo się pomylić w drodze powrotnej. Mina byłaby przerażona i roztrzęsiona, gdyby nie fakt, że ktoś ma gorzej od niej. Kiedy musi pomóc słabszemu, czuje się lepiej – i zapomina o swoim problemie. Poka nie musi wiedzieć o całej eskapadzie, wystarczy, że Mina poradziła sobie z własnymi lękami i w dodatku uspokoiła kogoś jeszcze. Tomik „W muzeum” to krótka opowieść o nabieraniu pewności siebie i o pomocy, która przychodzi niespodziewanie. Mała bohaterka dojrzewa tutaj i uczy się odpowiedzialności – a przecież nie podejmuje się żadnych wielkich działań, wychodzi tylko za potrzebą.
Kitty Crowther stawia na serię picture booków dla najmłodszych – ale każdą książeczką wprowadza do świadomości dzieci osobną minifabułę. To ważne zwłaszcza gdy na rynku prym wiodą serie „życiowe”, pozbawione akcji, a dotyczące wyłącznie codzienności znanej dzieciom. W cyklu Poka i Mina zawsze coś się dzieje, co zapewnia zainteresowanie najmłodszych. Autorka nie rozczarowuje swoich fanów: przygotowuje inspirujące i motywujące historyjki, przekonując jednocześnie odbiorców, że wolno im marzyć i działać odważnie – to wskazówka, którą czyta się między wierszami. Tekstu jest niewiele, ale wystarczy, żeby naszkicować dramaturgię i zaangażować maluchy w przygody Miny. Dobroduszny i wyrozumiały Poka pozostaje obserwatorem, towarzyszy Minie w jej dylematach, ale nie rozwiązuje problemów za małą bohaterkę. Tak Mina może się rozwijać – bezpieczna pod okiem opiekuna i samodzielna. Takiej samodzielności nauczą się zatem również kilkulatki. Kitty Crowther dba o to, żeby w historyjce znalazła się odpowiednia ilość sensacji, proponuje dzieciom rozwój wydarzeń w nieprzewidywalnym kierunku – chce, żeby picture booki zamieniły się w prawdziwe lektury. Tym samym może przekonać odbiorców, że literatura to znakomity pomysł na rozrywkę.
To, co przeżywa tekstowo Mina i jej nowy znajomy – to jedno. Ale w tomiku „W muzeum” ważna jest oczywiście również strona graficzna. Kitty Crowther proponuje dzieciom tomik, w którym ilustracje dopowiadają wiele szczegółów. Nie wyjaśnia na przykład słowami, co znaleźć można w muzeum etnograficznym – tego dzieci dowiedzą się, oglądając eksponaty wyrysowane starannie przez autorkę. Znacznie łatwiej też kilkulatkom zrozumieć emocje postaci, kiedy tylko mają do czynienia ze zobrazowanymi scenkami. „Poka i Mina. W muzeum” to książeczka o dużej sile wyrazu: ważna dla najmłodszych ze względu na poruszane – nieoczywiste na pierwszy rzut oka – tematy, ale też przez humor przenikający całość. Crowther proponuje picture booki inne od najpopularniejszych – i dzięki temu może zwrócić na siebie uwagę odbiorców. Poka i Mina to niezwykła para – w związku z tym przygody tych bohaterów również nie będą należeć do standardowych.
piątek, 27 marca 2020
Olga Rudnicka: Oddaj albo giń!
Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.
Groza w bibliotece
Olga Rudnicka proponuje czytelnikom kolejną świetną i dowcipną powieść kryminalną, w której intryga wcale nie jest tak ważna jak zabawa charakterami postaci. W „Oddaj albo giń” wprowadza autorka postać bibliotekarki Matyldy. Matylda skrycie marzy o tym, żeby zostać prywatnym detektywem, od dziecka uwielbiała tropić sekrety innych – a teraz ma okazję sprawdzenia swoich umiejętności, jeszcze niepopartych żadnym kursem ani certyfikatem. Słowem – może liczyć jedynie na umiejętności dedukcji oraz nieschematycznego zdobywania informacji. W bibliotece znajduje zwłoki – a właściwie najpierw za zwłoki bierze nieprzytomnego dyrektora, dopiero później dowiaduje się, że właściwy trup leżał w składziku. Przez swoją pasję Matylda może wpędzić się w poważne kłopoty: wprawdzie spokojny nad wyraz mąż nie przeszkadza w żadnym działaniu (tak naprawdę to nie za bardzo rozumie kobietę swojego życia), ale już chęć nauczenia porządku nieterminowych czytelników może okazać się groźna. Matylda do kilku książek wkłada zakładki z wymyślonym przez siebie hasłem „oddaj albo giń” – uważa to za świetny pomysł, niestety dyrektor Pawlicki nie podziela jej entuzjazmu. Bohaterka musi odzyskać przedmioty, zanim zostanie wyrzucona z pracy. Wybiera się do paprykarzowego dresiarza (to ksywa, którą nadała pewnemu uciążliwemu czytelnikowi) i przez przypadek poznaje kilka z jego tajemnic.
Komisarz Antoni Marecki nie może poprowadzić śledztwa – jest na zwolnieniu lekarskim. Ale świetnie dogaduje się z Matyldą i czuje się wręcz zafascynowany kobietą, która jest jednocześnie roztrzepana i bardzo bystra. Zdobyte od niej informacje musi przekazywać dalej tak, by nie zepsuć pracy kolegom – gdzieś poza fabułą toczy się bardzo ważne śledztwo, w którym ofiara z biblioteki nie ma żadnego znaczenia. Dlatego sprawę do rozwiązania otrzymuje policjant, który powinien być już na emeryturze i który niespecjalnie potrafi przenikliwie myśleć. Nad nim tekstowo znęca się Olga Rudnicka z wyraźnym upodobaniem: wprowadzane przesłuchania z jego udziałem przyprawią o łzy ze śmiechu wielu odbiorców.
Wydawać by się mogło, że biblioteka nie może stać się areną kryminalnych wydarzeń, a jednak – w humorystycznych powieściach Rudnickiej wszystko jest możliwe. Tu akcja poprowadzona jest bez zarzutu (jedynie można żałować, że odsuwa autorka czytelników od śledztwa potężniejszego niż sprawa, którą rozwiązuje Matylda), kolejne postacie cieszą samymi swoimi kreacjami. Autorka lubuje się w komicznych dialogach, czy to na komendzie czy w warunkach domowych – powołuje do istnienia dziesięcioletnią córkę Matyldy, dziewczynkę wychowywaną na istotę myślącą – mała Monika dostarcza rozrywki (jako dziecko jest może nieprzekonująca, za to jako ironistka – idealna). „Oddaj albo giń” to powieść, która nie ma szans się znudzić – i fakt, że wychodzi się tu od kreatywnego pomysłu na zakładki do książek niewiele zmienia – po prostu Oldze Rudnickiej udało się wymyślić świat, który wciąga. Jest to powieść udana i z pewnością przysporzy autorce nowych fanów.
Groza w bibliotece
Olga Rudnicka proponuje czytelnikom kolejną świetną i dowcipną powieść kryminalną, w której intryga wcale nie jest tak ważna jak zabawa charakterami postaci. W „Oddaj albo giń” wprowadza autorka postać bibliotekarki Matyldy. Matylda skrycie marzy o tym, żeby zostać prywatnym detektywem, od dziecka uwielbiała tropić sekrety innych – a teraz ma okazję sprawdzenia swoich umiejętności, jeszcze niepopartych żadnym kursem ani certyfikatem. Słowem – może liczyć jedynie na umiejętności dedukcji oraz nieschematycznego zdobywania informacji. W bibliotece znajduje zwłoki – a właściwie najpierw za zwłoki bierze nieprzytomnego dyrektora, dopiero później dowiaduje się, że właściwy trup leżał w składziku. Przez swoją pasję Matylda może wpędzić się w poważne kłopoty: wprawdzie spokojny nad wyraz mąż nie przeszkadza w żadnym działaniu (tak naprawdę to nie za bardzo rozumie kobietę swojego życia), ale już chęć nauczenia porządku nieterminowych czytelników może okazać się groźna. Matylda do kilku książek wkłada zakładki z wymyślonym przez siebie hasłem „oddaj albo giń” – uważa to za świetny pomysł, niestety dyrektor Pawlicki nie podziela jej entuzjazmu. Bohaterka musi odzyskać przedmioty, zanim zostanie wyrzucona z pracy. Wybiera się do paprykarzowego dresiarza (to ksywa, którą nadała pewnemu uciążliwemu czytelnikowi) i przez przypadek poznaje kilka z jego tajemnic.
Komisarz Antoni Marecki nie może poprowadzić śledztwa – jest na zwolnieniu lekarskim. Ale świetnie dogaduje się z Matyldą i czuje się wręcz zafascynowany kobietą, która jest jednocześnie roztrzepana i bardzo bystra. Zdobyte od niej informacje musi przekazywać dalej tak, by nie zepsuć pracy kolegom – gdzieś poza fabułą toczy się bardzo ważne śledztwo, w którym ofiara z biblioteki nie ma żadnego znaczenia. Dlatego sprawę do rozwiązania otrzymuje policjant, który powinien być już na emeryturze i który niespecjalnie potrafi przenikliwie myśleć. Nad nim tekstowo znęca się Olga Rudnicka z wyraźnym upodobaniem: wprowadzane przesłuchania z jego udziałem przyprawią o łzy ze śmiechu wielu odbiorców.
Wydawać by się mogło, że biblioteka nie może stać się areną kryminalnych wydarzeń, a jednak – w humorystycznych powieściach Rudnickiej wszystko jest możliwe. Tu akcja poprowadzona jest bez zarzutu (jedynie można żałować, że odsuwa autorka czytelników od śledztwa potężniejszego niż sprawa, którą rozwiązuje Matylda), kolejne postacie cieszą samymi swoimi kreacjami. Autorka lubuje się w komicznych dialogach, czy to na komendzie czy w warunkach domowych – powołuje do istnienia dziesięcioletnią córkę Matyldy, dziewczynkę wychowywaną na istotę myślącą – mała Monika dostarcza rozrywki (jako dziecko jest może nieprzekonująca, za to jako ironistka – idealna). „Oddaj albo giń” to powieść, która nie ma szans się znudzić – i fakt, że wychodzi się tu od kreatywnego pomysłu na zakładki do książek niewiele zmienia – po prostu Oldze Rudnickiej udało się wymyślić świat, który wciąga. Jest to powieść udana i z pewnością przysporzy autorce nowych fanów.
Milada Rezková, Lukáš Urbánek i Jakub Kaše: Nie bój się! Wielka księga strachu (nie tylko) dla cykorków
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Oswajanie nieznanego
Dzieci niekoniecznie potrafią powiedzieć, czym jest strach – a dzięki tomowi „Nie bój się! Wielka księga strachu (nie tylko) dla cykorków” zyskają szansę przyjrzenia się swoim uczuciom i emocjom, zrozumienia ich oraz… poznania reakcji ciała. Strach pojawia się albo w koszmarach sennych, albo podczas publicznych wystąpień (na przykład akademii), nie da się od niego uciec, bo istnieje nawet w bajkach i, jak się okaże, jest bardzo potrzebny. Milada Rezková, Lukáš Urbánek i Jakub Kaše starają się zaprezentować temat jak najbardziej atrakcyjnie dla młodych odbiorców – z myślą o nich wprowadzają humor rubaszny (strach z diabelskiego zadka) i szereg ciekawostek. Strach występuje tu jako bohater w komiksie – staje się przyjacielem Jurka (który może opowiedzieć, jak sobie wyobrażał strach). Strach to słowo – które różnie brzmi w różnych językach. Strach jest niezbędny i pozwala nawet wyjaśnić, dlaczego czasami rodzice krzyczą lub denerwują się na dzieci. Gdyby nie strach, ludzie niczego by się nie mogli nauczyć, pakowaliby się w niebezpieczeństwa i robili sobie krzywdę. Strach oznacza normalne funkcjonowanie – a jeśli akurat wiąże się z ekstremalnymi fobiami – to już miejsce na kolejne ciekawostki dla maluchów (nazwy niektórych fobii i same „dziwactwa” trafiają do jednego z wyliczeń).
Strach to okazja do zastanowienia się, w czym pomaga w tworzeniu fabuł („Jaś i Małgosia” bez strachu to baśń, która straciłaby rację bytu, o czym łatwo się przekonać). Czytelnicy dowiedzą się, czy dorośli się boją – i czy boją się zwierzęta. Analizy zachowań zamienią się w przygodę z wariografem, ale poprowadzą też do refleksji, jak poradzić sobie z lękiem. Strach czasami wiąże się z agresją – warto te wszystkie tematy prześledzić, mali odbiorcy sporo dzięki tej książce się dowiedzą. Pojawi się tu nawet żartobliwa mapa świata – wymyślenie, kto i czego może się bać. Tom jest niebanalną lekturą oraz popisem graficznym – i to związanym z różnymi formami, bo obok tradycyjnych ilustracji zdarzy się też parę komiksów – ale to też zachęta dla maluchów do interaktywności. W odpowiednich miejscach w książce – kiedy już dzieci oswoją się z zagadnieniem i przestaną strach kojarzyć z niepożądaną emocją – znalazły się miejsca na rysunki lub inne artystyczne popisy odbiorców. Raz uzupełnia się tu galerię potworów, raz – pisze straszny wiersz. Do tego maluchy mogą nawet poeksperymentować – przygotować sztuczną krew lub „bombę” – taka lektura z pewnością na długo zapadnie w pamięć. „Nie bój się” to książka ważna i potrzebna – przybliża najmłodszym kwestię, z którą muszą się zmierzyć i która często sprawia problemy. Taka publikacja sprawia, że inaczej spogląda się na popkulturowy motyw potworów spod łóżka czy na irytację. Dużo tu śmiechu (który pomaga oswoić strach), dużo też wiadomości, które warto sprawdzić przy najbliższej okazji – i nie koncentrować się na destrukcyjnej mocy strachu, a przenieść uwagę z czynnika wyzwalającego choćby tremę na własne ciało.
Oswajanie nieznanego
Dzieci niekoniecznie potrafią powiedzieć, czym jest strach – a dzięki tomowi „Nie bój się! Wielka księga strachu (nie tylko) dla cykorków” zyskają szansę przyjrzenia się swoim uczuciom i emocjom, zrozumienia ich oraz… poznania reakcji ciała. Strach pojawia się albo w koszmarach sennych, albo podczas publicznych wystąpień (na przykład akademii), nie da się od niego uciec, bo istnieje nawet w bajkach i, jak się okaże, jest bardzo potrzebny. Milada Rezková, Lukáš Urbánek i Jakub Kaše starają się zaprezentować temat jak najbardziej atrakcyjnie dla młodych odbiorców – z myślą o nich wprowadzają humor rubaszny (strach z diabelskiego zadka) i szereg ciekawostek. Strach występuje tu jako bohater w komiksie – staje się przyjacielem Jurka (który może opowiedzieć, jak sobie wyobrażał strach). Strach to słowo – które różnie brzmi w różnych językach. Strach jest niezbędny i pozwala nawet wyjaśnić, dlaczego czasami rodzice krzyczą lub denerwują się na dzieci. Gdyby nie strach, ludzie niczego by się nie mogli nauczyć, pakowaliby się w niebezpieczeństwa i robili sobie krzywdę. Strach oznacza normalne funkcjonowanie – a jeśli akurat wiąże się z ekstremalnymi fobiami – to już miejsce na kolejne ciekawostki dla maluchów (nazwy niektórych fobii i same „dziwactwa” trafiają do jednego z wyliczeń).
Strach to okazja do zastanowienia się, w czym pomaga w tworzeniu fabuł („Jaś i Małgosia” bez strachu to baśń, która straciłaby rację bytu, o czym łatwo się przekonać). Czytelnicy dowiedzą się, czy dorośli się boją – i czy boją się zwierzęta. Analizy zachowań zamienią się w przygodę z wariografem, ale poprowadzą też do refleksji, jak poradzić sobie z lękiem. Strach czasami wiąże się z agresją – warto te wszystkie tematy prześledzić, mali odbiorcy sporo dzięki tej książce się dowiedzą. Pojawi się tu nawet żartobliwa mapa świata – wymyślenie, kto i czego może się bać. Tom jest niebanalną lekturą oraz popisem graficznym – i to związanym z różnymi formami, bo obok tradycyjnych ilustracji zdarzy się też parę komiksów – ale to też zachęta dla maluchów do interaktywności. W odpowiednich miejscach w książce – kiedy już dzieci oswoją się z zagadnieniem i przestaną strach kojarzyć z niepożądaną emocją – znalazły się miejsca na rysunki lub inne artystyczne popisy odbiorców. Raz uzupełnia się tu galerię potworów, raz – pisze straszny wiersz. Do tego maluchy mogą nawet poeksperymentować – przygotować sztuczną krew lub „bombę” – taka lektura z pewnością na długo zapadnie w pamięć. „Nie bój się” to książka ważna i potrzebna – przybliża najmłodszym kwestię, z którą muszą się zmierzyć i która często sprawia problemy. Taka publikacja sprawia, że inaczej spogląda się na popkulturowy motyw potworów spod łóżka czy na irytację. Dużo tu śmiechu (który pomaga oswoić strach), dużo też wiadomości, które warto sprawdzić przy najbliższej okazji – i nie koncentrować się na destrukcyjnej mocy strachu, a przenieść uwagę z czynnika wyzwalającego choćby tremę na własne ciało.
czwartek, 26 marca 2020
Mariusz Urbanek: Zły Tyrmand
Iskry, Warszawa 2020.
Wielki powrót
Tą publikacją Mariusz Urbanek uwodził czytelników już wiele lat temu, teraz powraca ona na rynek już jako książka uznanego biografisty-anegdociarza. To jednocześnie okazja do przypomnienia odbiorcom sylwetki Leopolda Tyrmanda. „Zły Tyrmand” jest tomem, który uzupełni istniejące na rynku biografie i opowieści – ale od strony towarzyskiej i osobowościowej. Urbanek robi właściwie to, z czego zasłynął na rynku: zbiera ciekawostki i informacje pozaencyklopedyczne. W „Złym Tyrmandzie” jest przewodnikiem po codziennym życiu pisarza. Nie zagłębia się specjalnie w sprawy bardzo już szeroko omówione (między innymi kwestię Bogny-Krystyny), za to pokazuje Tyrmanda w relacjach ze znajomymi, ludźmi sztuki i osobami z najbliższych kręgów.
Urbanek najpierw przeprowadza wywiady z kilkudziesięcioma postaciami (dzisiaj z tego powodu książka nie mogłaby już powstać: wielu rozmówców nie żyje): gromadzi dzięki temu wiadomości, do których nie dotarłby, wertując oficjalne źródła. Szuka tego, co chwytliwe i ciekawe z perspektywy odbiorców – jak się okazuje – ponadczasowo, bo tom wcale się nie zestarzał. Dzięki prywatnym rozmowom może Mariusz Urbanek odkrywać pozapodręcznikowe zwierzenia na temat Tyrmanda. Umożliwia wgląd w codzienność bez konieczności porządkowania biograficznych detali – coś, co mogłoby znużyć odbiorców, tutaj nie istnieje: żaden rozdział nie potrzebuje rozbiegówki, autor od razu wstrzela się w temat. Przeprowadza zatem wywiady i na ich podstawie tworzy relacje. Reportażowe, szybkie, trafne i zabawne. Zbliża się do felietonów albo opowieści środowiskowych, radzi sobie z wyzwaniem – nie musi powtarzać wiadomości na temat Tyrmanda, każdemu pozwala powiedzieć to, co najważniejsze.
„Zły Tyrmand” to książka stworzona z humorem i rzetelnie – ale bez konieczności budowania pełnej notki życiorysowej. Tyrmand jest dzisiaj interesujący zwłaszcza jako barwny ptak, nie ze względu na realizowanie konkretnych planów na życie. I dlatego forma wybrana przez Urbanka sprawdza się idealnie: informacje o ważnych wydarzeniach przynosi kalendarium, a poszczególne opowieści zamieniają się w portrety – jednostkowe i wyjątkowe. Każdy obserwuje Tyrmanda z własnej perspektywy – przez pryzmat własnych zainteresowań albo spotkań z nim. Jednocześnie unika autor formy wspomnieniowej, ucieka od gloryfikowania bohatera tomu. Teksty są dość krótkie – czasami aż chciałoby się pogłębiania anegdot i historyjek – nie wnoszą one zbyt wiele do interpretacji książek, rzadko zresztą odnoszą się bezpośrednio do dzieł Tyrmanda, bardziej liczy się kontekst obyczajowy.
Mariusz Urbanek zatem rozbawi, rozbudzi ciekawość i sprawi, że sylwetka Leopolda Tyrmanda zaintryguje młodsze pokolenia. Przy okazji może ten autor przypomnieć naprawdę niezłą książkę – trafi nią do szerokiego grona odbiorców. Sztuka polega tutaj na umiejętnym eksponowaniu puent, na pokazywaniu, jak funkcjonował Tyrmand w swoich czasach i wśród podobnych sobie oryginałów. Część sukcesu publikacji bierze się z biografii bohatera tomu – ale ogromne znaczenie ma jakość opowieści: Mariusz Urbanek przekonuje do siebie każdą książką.
Wielki powrót
Tą publikacją Mariusz Urbanek uwodził czytelników już wiele lat temu, teraz powraca ona na rynek już jako książka uznanego biografisty-anegdociarza. To jednocześnie okazja do przypomnienia odbiorcom sylwetki Leopolda Tyrmanda. „Zły Tyrmand” jest tomem, który uzupełni istniejące na rynku biografie i opowieści – ale od strony towarzyskiej i osobowościowej. Urbanek robi właściwie to, z czego zasłynął na rynku: zbiera ciekawostki i informacje pozaencyklopedyczne. W „Złym Tyrmandzie” jest przewodnikiem po codziennym życiu pisarza. Nie zagłębia się specjalnie w sprawy bardzo już szeroko omówione (między innymi kwestię Bogny-Krystyny), za to pokazuje Tyrmanda w relacjach ze znajomymi, ludźmi sztuki i osobami z najbliższych kręgów.
Urbanek najpierw przeprowadza wywiady z kilkudziesięcioma postaciami (dzisiaj z tego powodu książka nie mogłaby już powstać: wielu rozmówców nie żyje): gromadzi dzięki temu wiadomości, do których nie dotarłby, wertując oficjalne źródła. Szuka tego, co chwytliwe i ciekawe z perspektywy odbiorców – jak się okazuje – ponadczasowo, bo tom wcale się nie zestarzał. Dzięki prywatnym rozmowom może Mariusz Urbanek odkrywać pozapodręcznikowe zwierzenia na temat Tyrmanda. Umożliwia wgląd w codzienność bez konieczności porządkowania biograficznych detali – coś, co mogłoby znużyć odbiorców, tutaj nie istnieje: żaden rozdział nie potrzebuje rozbiegówki, autor od razu wstrzela się w temat. Przeprowadza zatem wywiady i na ich podstawie tworzy relacje. Reportażowe, szybkie, trafne i zabawne. Zbliża się do felietonów albo opowieści środowiskowych, radzi sobie z wyzwaniem – nie musi powtarzać wiadomości na temat Tyrmanda, każdemu pozwala powiedzieć to, co najważniejsze.
„Zły Tyrmand” to książka stworzona z humorem i rzetelnie – ale bez konieczności budowania pełnej notki życiorysowej. Tyrmand jest dzisiaj interesujący zwłaszcza jako barwny ptak, nie ze względu na realizowanie konkretnych planów na życie. I dlatego forma wybrana przez Urbanka sprawdza się idealnie: informacje o ważnych wydarzeniach przynosi kalendarium, a poszczególne opowieści zamieniają się w portrety – jednostkowe i wyjątkowe. Każdy obserwuje Tyrmanda z własnej perspektywy – przez pryzmat własnych zainteresowań albo spotkań z nim. Jednocześnie unika autor formy wspomnieniowej, ucieka od gloryfikowania bohatera tomu. Teksty są dość krótkie – czasami aż chciałoby się pogłębiania anegdot i historyjek – nie wnoszą one zbyt wiele do interpretacji książek, rzadko zresztą odnoszą się bezpośrednio do dzieł Tyrmanda, bardziej liczy się kontekst obyczajowy.
Mariusz Urbanek zatem rozbawi, rozbudzi ciekawość i sprawi, że sylwetka Leopolda Tyrmanda zaintryguje młodsze pokolenia. Przy okazji może ten autor przypomnieć naprawdę niezłą książkę – trafi nią do szerokiego grona odbiorców. Sztuka polega tutaj na umiejętnym eksponowaniu puent, na pokazywaniu, jak funkcjonował Tyrmand w swoich czasach i wśród podobnych sobie oryginałów. Część sukcesu publikacji bierze się z biografii bohatera tomu – ale ogromne znaczenie ma jakość opowieści: Mariusz Urbanek przekonuje do siebie każdą książką.
środa, 25 marca 2020
Marek Hłasko: Szukając gwiazd i inne opowiadania
Iskry, Warszawa 2020.
Przekrój
Jeśli ktoś z młodszego pokolenia chciałby się dowiedzieć, o co właściwie chodzi z tym Hłaską, a nie przepada za wertowaniem opasłych tomów (słynna czarno-biała seria zresztą coraz mniej wytrzymuje próbę czasu!), może sięgnąć po zestaw, który oferuje wydawnictwo Iskry. „Szukając gwiazd i inne opowiadania” to drobny tom zbierający reprezentatywne dla tego pisarza opowiadania z różnych okresów twórczości – więc szansa na błyskawiczne poznanie stylistyki i tematów, dobre wprowadzenie do dalszej lektury. Przekrojowy Hłasko znudzić nie ma kiedy, zmęczyć nie ma czym – a ponieważ nie są to utwory wyeksploatowane przez kanon lektur szkolnych, można z przyjemnością się w „Szukając gwiazd” zanurzyć i sprawdzić, jak znany literat postrzegał otoczenie i jak budował lustro dla rzeczywistości oraz marzeń.
Czego można się spodziewać po „Szukając gwiazd”? Na pewno połączenia przaśnej peerelowskiej rzeczywistości i... romantycznych uczuć. Marek Hłasko, który w codzienności z chęcią umieszczał wizje relacji damsko-męskich, tutaj dość mocno eksponuje tę sferę ludzkich działań. Bywa przekonujący jako piewca idealizowanej miłości, wprowadza do opowiadań wzruszające wyznania, ale nie pozwala też zapomnieć o tym, co składa się na prozę życia. W kontekście kompletnie niepasującym do romantycznych wynurzeń pojawiają się uczucia wzniosłe i nie do zniszczenia przez standardowe problemy. Potrafi przecież ten autor precyzyjnie opowiadać o środowisku robotniczym i o przemianach zaobserwowanych choćby na emigracji – ale to, co dzieje się między dwojgiem bliskich sobie ludzi, pełen wymiar tęsknot i silnych wrażeń – wplata w historie jako czynnik katalizujący opowieść. Pod tym względem „Szukając gwiazd” nie zawiedzie.
Hłasko w ogóle w opowiadaniach szuka ludzkich słabości i przejawów niedopasowania do otoczenia. Rejestruje chwile, które przypominają o bezradności człowieka, zestawia marzenia i realia, żeby pokazać, jak wielka historia może niszczyć jednostki. Nie narzeka, ale brutalizuje teksty, posługuje się szorstkim stylem, tak, by nie popadać w łzawe tony. Radzi sobie z przedstawianiem okrucieństwa codzienności nie przez fabułę – zestaw wydarzeń i okoliczności prowadzących do przemian bohatera – a już na płaszczyźnie języka. W efekcie nawet jeśli część rozwiązań fabularnych dzisiaj wydaje się odbiorcom nieco przebrzmiała – a tak może być zwłaszcza w przypadku imitacji produkcyjniaków – i tak można docenić sposób prezentowania dążeń postaci. Marek Hłasko sprawdza się jako wybitny obserwator otoczenia, przypomina o niemożliwości spełnienia. Opowiada o ludziach, którzy nie mogą odnaleźć się wśród ogólnie przyjętych zasad. „Szukając gwiazd i inne opowiadania” to tom, który bardzo dobrze pokazuje specyfikę pisarstwa Hłaski, przygotowuje czytelników z młodszego pokolenia do dalszych lektur i umożliwia porównanie sposobów prowadzenia narracji przed dekadami. Jednocześnie nadaje się jako propozycja dla tych czytelników, którzy są zmęczeni powtarzaniem kilku sztandarowych opowiadań.
Przekrój
Jeśli ktoś z młodszego pokolenia chciałby się dowiedzieć, o co właściwie chodzi z tym Hłaską, a nie przepada za wertowaniem opasłych tomów (słynna czarno-biała seria zresztą coraz mniej wytrzymuje próbę czasu!), może sięgnąć po zestaw, który oferuje wydawnictwo Iskry. „Szukając gwiazd i inne opowiadania” to drobny tom zbierający reprezentatywne dla tego pisarza opowiadania z różnych okresów twórczości – więc szansa na błyskawiczne poznanie stylistyki i tematów, dobre wprowadzenie do dalszej lektury. Przekrojowy Hłasko znudzić nie ma kiedy, zmęczyć nie ma czym – a ponieważ nie są to utwory wyeksploatowane przez kanon lektur szkolnych, można z przyjemnością się w „Szukając gwiazd” zanurzyć i sprawdzić, jak znany literat postrzegał otoczenie i jak budował lustro dla rzeczywistości oraz marzeń.
Czego można się spodziewać po „Szukając gwiazd”? Na pewno połączenia przaśnej peerelowskiej rzeczywistości i... romantycznych uczuć. Marek Hłasko, który w codzienności z chęcią umieszczał wizje relacji damsko-męskich, tutaj dość mocno eksponuje tę sferę ludzkich działań. Bywa przekonujący jako piewca idealizowanej miłości, wprowadza do opowiadań wzruszające wyznania, ale nie pozwala też zapomnieć o tym, co składa się na prozę życia. W kontekście kompletnie niepasującym do romantycznych wynurzeń pojawiają się uczucia wzniosłe i nie do zniszczenia przez standardowe problemy. Potrafi przecież ten autor precyzyjnie opowiadać o środowisku robotniczym i o przemianach zaobserwowanych choćby na emigracji – ale to, co dzieje się między dwojgiem bliskich sobie ludzi, pełen wymiar tęsknot i silnych wrażeń – wplata w historie jako czynnik katalizujący opowieść. Pod tym względem „Szukając gwiazd” nie zawiedzie.
Hłasko w ogóle w opowiadaniach szuka ludzkich słabości i przejawów niedopasowania do otoczenia. Rejestruje chwile, które przypominają o bezradności człowieka, zestawia marzenia i realia, żeby pokazać, jak wielka historia może niszczyć jednostki. Nie narzeka, ale brutalizuje teksty, posługuje się szorstkim stylem, tak, by nie popadać w łzawe tony. Radzi sobie z przedstawianiem okrucieństwa codzienności nie przez fabułę – zestaw wydarzeń i okoliczności prowadzących do przemian bohatera – a już na płaszczyźnie języka. W efekcie nawet jeśli część rozwiązań fabularnych dzisiaj wydaje się odbiorcom nieco przebrzmiała – a tak może być zwłaszcza w przypadku imitacji produkcyjniaków – i tak można docenić sposób prezentowania dążeń postaci. Marek Hłasko sprawdza się jako wybitny obserwator otoczenia, przypomina o niemożliwości spełnienia. Opowiada o ludziach, którzy nie mogą odnaleźć się wśród ogólnie przyjętych zasad. „Szukając gwiazd i inne opowiadania” to tom, który bardzo dobrze pokazuje specyfikę pisarstwa Hłaski, przygotowuje czytelników z młodszego pokolenia do dalszych lektur i umożliwia porównanie sposobów prowadzenia narracji przed dekadami. Jednocześnie nadaje się jako propozycja dla tych czytelników, którzy są zmęczeni powtarzaniem kilku sztandarowych opowiadań.
wtorek, 24 marca 2020
Jacek Hołub: Niegrzeczne. Historie dzieci z ADHD, autyzmem i zespołem Aspergera
Czarne, Wołowiec 2020.
Problemy wychowawcze
O takich historiach czyta się dobrze, znacznie gorzej przeżywać je na co dzień i narażać się na ostracyzm społeczny płynący z niezrozumienia sytuacji. Problem polega na tym, że niektórzy ludzie – przekonani, że istnieje wyłącznie bezstresowe wychowanie jako źródło kłopotów z dziećmi – głośno wyrażają swoją niechęć wobec „niegrzecznych”: kilkulatków urządzających awantury w sklepach czy na ulicy. W takich wypadkach krytyka spada przeważnie na bezradne matki – tylko one wiedzą, jak wygląda rzeczywistość z ADHD czy zespołem Aspergera lub autyzmem – i ile kosztuje je próbowanie wprowadzania normalności. „Niegrzeczne” to książka zawierająca kilka opowieści poświęconych dzieciom z tymi przypadłościami. Jacek Hołub zbiera narracje, które na początku XXI wieku w ogóle nie powinny mieć miejsca – tymczasem wychodzi na jaw, że najbliższe otoczenie potrafi być okrutne i wpadać na pomysły rodem ze średniowiecza, żeby okiełznać nieposłuszne dzieci.
We wszystkich relacjach powtarza się ten sam scenariusz: najpierw narodziny dziecka, później pierwsze niepokojące objawy, zwykle jeszcze bagatelizowane przez lekarzy, później – diagnoza, która uniemożliwia zwyczajne funkcjonowanie. Matki walczą o to, by ich dzieci nie były odrzucane w przedszkolach czy szkołach (wiele maluchów z ADHD czy autyzmem nie zostaje uwzględnianych przy organizowaniu szkolnych apeli: nie występują z kolegami na scenie, czasem nawet nie mogą na tej scenie stanąć). Chcą pomocy w obowiązkach: w części przypadków sprawdza się nauczyciel-asystent, pedagog, który zajmuje się wyłącznie chorym dzieckiem, potrafi zażegnać katastrofę lub dopilnować, by podopieczny zanotował zadanie domowe, może łagodzić konflikty lub interweniować, gdy sytuacja wymyka się spod kontroli. Taki nauczyciel wprowadza – lepiej niż rodzice – kilkulatka do zasad funkcjonowania w społeczeństwie, a zwykłym nauczycielom ułatwia pracę. Sprawia też, że zmienić się może postrzeganie dzieci z ADHD, bo i tak najczęściej spotykane jest przekonanie o ich celowej niegrzeczności i o braku wzorców wychowawczych. Matki, które opowiadają Hołubowi swoje historie, są umęczone i znękane. Muszą stale sobie przypominać, że ich ukochane pociechy nie myślą tego, co wywrzaskują w złości (niemal każda zetknęła się ze stekiem wyzwisk i zaprzeczeniami miłości), że jeśli próbują pobić najbliższych – to winna jest choroba. Poza tymi, które pozostają najbliżej „niegrzecznych” dzieci mimo wszystko głos zabierają jeszcze opiekunowie, nauczyciele lub partnerzy matek – tak, żeby zaprezentować czytelnikom różne punkty widzenia. W „Niegrzecznych” liczy się jednak próba przekonania odbiorców, że złe zachowanie to nie zawsze efekt pobłażliwości dorosłych. Jacek Hołub znajduje temat, który zaintryguje – za sprawą wciąż tajemniczych chorób ujawniających się u coraz większej liczby dzieci – ale między wierszami opowiada o społeczeństwie, które nie dopuszcza do siebie wiadomości na tematy znane już medycynie. Pokazuje los odrzucanych matek i ich pociech nie dla wzbudzania litości – a po to, żeby szerzyć świadomość. „Niegrzeczne” to książka wypełniona trudnymi zwierzeniami – potrzebnymi jednak ogółowi.
Problemy wychowawcze
O takich historiach czyta się dobrze, znacznie gorzej przeżywać je na co dzień i narażać się na ostracyzm społeczny płynący z niezrozumienia sytuacji. Problem polega na tym, że niektórzy ludzie – przekonani, że istnieje wyłącznie bezstresowe wychowanie jako źródło kłopotów z dziećmi – głośno wyrażają swoją niechęć wobec „niegrzecznych”: kilkulatków urządzających awantury w sklepach czy na ulicy. W takich wypadkach krytyka spada przeważnie na bezradne matki – tylko one wiedzą, jak wygląda rzeczywistość z ADHD czy zespołem Aspergera lub autyzmem – i ile kosztuje je próbowanie wprowadzania normalności. „Niegrzeczne” to książka zawierająca kilka opowieści poświęconych dzieciom z tymi przypadłościami. Jacek Hołub zbiera narracje, które na początku XXI wieku w ogóle nie powinny mieć miejsca – tymczasem wychodzi na jaw, że najbliższe otoczenie potrafi być okrutne i wpadać na pomysły rodem ze średniowiecza, żeby okiełznać nieposłuszne dzieci.
We wszystkich relacjach powtarza się ten sam scenariusz: najpierw narodziny dziecka, później pierwsze niepokojące objawy, zwykle jeszcze bagatelizowane przez lekarzy, później – diagnoza, która uniemożliwia zwyczajne funkcjonowanie. Matki walczą o to, by ich dzieci nie były odrzucane w przedszkolach czy szkołach (wiele maluchów z ADHD czy autyzmem nie zostaje uwzględnianych przy organizowaniu szkolnych apeli: nie występują z kolegami na scenie, czasem nawet nie mogą na tej scenie stanąć). Chcą pomocy w obowiązkach: w części przypadków sprawdza się nauczyciel-asystent, pedagog, który zajmuje się wyłącznie chorym dzieckiem, potrafi zażegnać katastrofę lub dopilnować, by podopieczny zanotował zadanie domowe, może łagodzić konflikty lub interweniować, gdy sytuacja wymyka się spod kontroli. Taki nauczyciel wprowadza – lepiej niż rodzice – kilkulatka do zasad funkcjonowania w społeczeństwie, a zwykłym nauczycielom ułatwia pracę. Sprawia też, że zmienić się może postrzeganie dzieci z ADHD, bo i tak najczęściej spotykane jest przekonanie o ich celowej niegrzeczności i o braku wzorców wychowawczych. Matki, które opowiadają Hołubowi swoje historie, są umęczone i znękane. Muszą stale sobie przypominać, że ich ukochane pociechy nie myślą tego, co wywrzaskują w złości (niemal każda zetknęła się ze stekiem wyzwisk i zaprzeczeniami miłości), że jeśli próbują pobić najbliższych – to winna jest choroba. Poza tymi, które pozostają najbliżej „niegrzecznych” dzieci mimo wszystko głos zabierają jeszcze opiekunowie, nauczyciele lub partnerzy matek – tak, żeby zaprezentować czytelnikom różne punkty widzenia. W „Niegrzecznych” liczy się jednak próba przekonania odbiorców, że złe zachowanie to nie zawsze efekt pobłażliwości dorosłych. Jacek Hołub znajduje temat, który zaintryguje – za sprawą wciąż tajemniczych chorób ujawniających się u coraz większej liczby dzieci – ale między wierszami opowiada o społeczeństwie, które nie dopuszcza do siebie wiadomości na tematy znane już medycynie. Pokazuje los odrzucanych matek i ich pociech nie dla wzbudzania litości – a po to, żeby szerzyć świadomość. „Niegrzeczne” to książka wypełniona trudnymi zwierzeniami – potrzebnymi jednak ogółowi.
poniedziałek, 23 marca 2020
Camilla Läckberg: Złota klatka
Czarna Owca, Warszawa 2019.
Planowanie
Kto lubi thrillery psychologiczne, przymknie oko na początkową papierowość postaci. Camilla Läckberg bardzo się stara, żeby podkreślać pozorną sielankowość wydarzeń. Faye ma wszystko, co mogłaby sobie wymarzyć. Jest matką i szczęśliwą żoną, ma wielki dom i sporą sumę na koncie. Nie ma dla niej rzeczy niemożliwych, kobieta nie powinna mieć powodów do zmartwień, zresztą sama kieruje swoim życiem bardzo pewnie. Widać to również w przeskokach do przeszłości: Faye wikła się w afery, które mogą skończyć się źle, jednak wie, jak wybrnąć z każdej sytuacji. Jest kreatywna i poradzi sobie w każdej sytuacji. Na każdym kroku to udowadnia. W młodości Faye osiągała to, na co miała ochotę – bez większego trudu. Ta umiejętność pozostała niezmieniona nawet obecnie. I teraz Faye postępuje nieco wbrew sobie – jednak musi działać zgodnie z planem, żeby postawić na swoim. Skoro wie, jakie filmy pornograficzne ogląda w internecie jej mąż, ma nad nim przewagę: może wcielić się w obiekt z jego fantazji i zawalczyć o uwagę. Camilla Läckberg pracuje nad tym, żeby przekonać czytelników, że wszystko jest idealne, że świat Faye pozbawiony jest zmartwień i trosk. Im bardziej autorka walczy o to, by pokazać utopię – domową, małżeńską, w relacji matki i córki – tym bardziej odbiorcy przypominają sobie ostatnie zdanie z pierwszej strony: informację o tym, że najprawdopodobniej mąż Faye zabił ich córkę.
Wiadomo zatem, że sielanka jest pozorna i nie polega na tym, żeby wszystko się ułożyło – tylko żeby odsłaniać grę uczestników. Faye ma wyjątkowego przeciwnika, sama też jest wprawna w snuciu intryg. Na tym wszystkim ucierpi związek. Co ciekawe, „Złota klatka” jest książką, która bazuje w warstwie narracyjnej na literackich romansach lub obyczajówkach – autorka prowadzi opowieść wprawnie i z wyczuleniem na zmysłowość. Kiedy opowiada o relacjach bohaterów, skupia się na synestezji, potrafi akcentować kolejne szczegóły wystroju pomieszczeń czy – przemyślenia postaci, wszystko po to, żeby móc uprawdopodobnić papierowy-idealny świat. Im bardziej będzie on sielankowy w detalach, tym więcej strachu wyzwoli autorka, czytelnicy dowiedzą się przecież już na początku, że nic nie jest takie, jakie im się wydaje – a później stopniowo w uporządkowaną rzeczywistość wprowadzać będzie Läckberg drobne przesłanki pokazujące, że lęk jest jak najbardziej uprawomocniony. Przeplatanie gatunków w ramach fabuły oraz sposobu prowadzenia opowieści sprawdza się tu z tego względu, że autorka ma dużą wprawę w budowaniu mrocznej atmosfery. Przepych i luksus stanowią idealne tło do tragedii – „Złota klatka” to rozwiewanie stereotypowych marzeń o bogactwie – jedynie sensacja może ubarwić tę przestrzeń.
Planowanie
Kto lubi thrillery psychologiczne, przymknie oko na początkową papierowość postaci. Camilla Läckberg bardzo się stara, żeby podkreślać pozorną sielankowość wydarzeń. Faye ma wszystko, co mogłaby sobie wymarzyć. Jest matką i szczęśliwą żoną, ma wielki dom i sporą sumę na koncie. Nie ma dla niej rzeczy niemożliwych, kobieta nie powinna mieć powodów do zmartwień, zresztą sama kieruje swoim życiem bardzo pewnie. Widać to również w przeskokach do przeszłości: Faye wikła się w afery, które mogą skończyć się źle, jednak wie, jak wybrnąć z każdej sytuacji. Jest kreatywna i poradzi sobie w każdej sytuacji. Na każdym kroku to udowadnia. W młodości Faye osiągała to, na co miała ochotę – bez większego trudu. Ta umiejętność pozostała niezmieniona nawet obecnie. I teraz Faye postępuje nieco wbrew sobie – jednak musi działać zgodnie z planem, żeby postawić na swoim. Skoro wie, jakie filmy pornograficzne ogląda w internecie jej mąż, ma nad nim przewagę: może wcielić się w obiekt z jego fantazji i zawalczyć o uwagę. Camilla Läckberg pracuje nad tym, żeby przekonać czytelników, że wszystko jest idealne, że świat Faye pozbawiony jest zmartwień i trosk. Im bardziej autorka walczy o to, by pokazać utopię – domową, małżeńską, w relacji matki i córki – tym bardziej odbiorcy przypominają sobie ostatnie zdanie z pierwszej strony: informację o tym, że najprawdopodobniej mąż Faye zabił ich córkę.
Wiadomo zatem, że sielanka jest pozorna i nie polega na tym, żeby wszystko się ułożyło – tylko żeby odsłaniać grę uczestników. Faye ma wyjątkowego przeciwnika, sama też jest wprawna w snuciu intryg. Na tym wszystkim ucierpi związek. Co ciekawe, „Złota klatka” jest książką, która bazuje w warstwie narracyjnej na literackich romansach lub obyczajówkach – autorka prowadzi opowieść wprawnie i z wyczuleniem na zmysłowość. Kiedy opowiada o relacjach bohaterów, skupia się na synestezji, potrafi akcentować kolejne szczegóły wystroju pomieszczeń czy – przemyślenia postaci, wszystko po to, żeby móc uprawdopodobnić papierowy-idealny świat. Im bardziej będzie on sielankowy w detalach, tym więcej strachu wyzwoli autorka, czytelnicy dowiedzą się przecież już na początku, że nic nie jest takie, jakie im się wydaje – a później stopniowo w uporządkowaną rzeczywistość wprowadzać będzie Läckberg drobne przesłanki pokazujące, że lęk jest jak najbardziej uprawomocniony. Przeplatanie gatunków w ramach fabuły oraz sposobu prowadzenia opowieści sprawdza się tu z tego względu, że autorka ma dużą wprawę w budowaniu mrocznej atmosfery. Przepych i luksus stanowią idealne tło do tragedii – „Złota klatka” to rozwiewanie stereotypowych marzeń o bogactwie – jedynie sensacja może ubarwić tę przestrzeń.
niedziela, 22 marca 2020
Krzysztof Domaradzki: Trans
Czarna Owca, Warszawa 2019.
Rozkręcanie się
Komisarz Tomek Kawęcki to chodząca niedoskonałość, zbiór wad i istota aspołeczna. Kolejni znajomi podkreślają jego nieprzystosowanie do życia z ludźmi, a sam Kawęcki szerzy plotkę o zespole Aspergera, na który rzekomo ma cierpieć. To ułatwia mu wyjaśnienia, nie musi przejmować się opiniami innych – zresztą nigdy nie walczył o uznanie ani o poklask. Działa na uboczu, ignoruje relacje międzyludzkie i dowolnie przekracza granice, kiedy tylko jest mu to potrzebne do uzyskania efektu. A o efekt chodzi najbardziej w przypadku pracy. Kawęcki przywrócony do policji wie, jak prowadzić śledztwa i w odróżnieniu od typowych gliniarzy, osiąga olśniewające efekty. Nic dziwnego: nie boi się zadzierania z gangsterami, przebywa stale w podrzędnych spelunach i do tego nie przejmuje się konwenansami. Jeśli potrzebuje jakiejś informacji, wywalczy ją sobie radykalnym działaniem na granicy prawa. Dlatego też w „Transie” biorą się za niego przedstawiciele policji: przez całą książkę będą prowadzić przesłuchania, które mają na celu wyjaśnienie, czy komisarz złamał prawo, czy też działał legalnie. Oczywiście Kawęcki niewiele sobie robi z przesłuchujących – to on decyduje, co i kiedy opowiedzieć.
W „Transie”, drugiej części łódzkiego cyklu o Kawęckim, Krzysztof Domaradzki powraca do tematu zabójstwa Martyny Bułeckiej. Tym razem mordercy szuka nie tylko Kawęcki ze swoim partnerem – ponieważ na początku książki ginie Magda Giętka, zmienia się rozkład sił wśród śledczych. Do działania poza drogą oficjalną przystępuje nietypowa para – Możejko, dawny wykładowca akademicki o wynaturzonych upodobaniach seksualnych oraz Alicja Mioduszewska, dziennikarka poszukująca sensacji. Ci dwoje są dociekliwi, złośliwi i nieustępliwi – mogą dotrzeć tam, gdzie Kawęckiemu się nie uda z racji zawodu. A przynajmniej na to liczą. Powoli wychodzi na jaw, kto jest odpowiedzialny za zabójstwa i za perwersje, kto powinien ponieść karę nie tylko za Bułecką. Ale do ostatecznego potwierdzenia podejrzeń jeszcze daleko. Zanim to się stanie, czytelników czeka jeszcze spora wyprawa za Kawęckim.
Bohater, który w tym tomie się pojawia, to człowiek, który powraca do nałogu. Chociaż do zabójstwa Magdy Giętkiej Kawęcki pozostawał abstynentem, teraz nie ma mowy o tym, by powstrzymał się przed nadużywaniem alkoholu. Odczuwa też pewne groźne skutki uzależnienia – pojawiają się niepokojące bóle brzucha. Poza tym jednak Kawęcki to ten rodzaj twardziela, który nigdy się nie podda, w każdej sytuacji zachowuje zimną krew i kontroluje otoczenie, bez względu na stopień upojenia alkoholowego czy okoliczności. „Trans” jest trochę tomem na przeczekanie, Domaradzki skupia się na kreśleniu sylwetki swojego głównego śledczego, bardziej rozpracowuje kwestie charakteru i relacji międzyludzkich niż kryminału. Co ciekawe – i wychodzi na jaw w „Transie”, Krzysztof Domaradzki mimo odwołań do świata mroku i do wydarzeń spoza pola widzenia przeciętnych czytelników jest w stanie przyciągać samą narracją. Może opowiadać o wydarzeniach szokujących, ale potrafi prowadzić opisy niemal z obyczajówki rodem.
Rozkręcanie się
Komisarz Tomek Kawęcki to chodząca niedoskonałość, zbiór wad i istota aspołeczna. Kolejni znajomi podkreślają jego nieprzystosowanie do życia z ludźmi, a sam Kawęcki szerzy plotkę o zespole Aspergera, na który rzekomo ma cierpieć. To ułatwia mu wyjaśnienia, nie musi przejmować się opiniami innych – zresztą nigdy nie walczył o uznanie ani o poklask. Działa na uboczu, ignoruje relacje międzyludzkie i dowolnie przekracza granice, kiedy tylko jest mu to potrzebne do uzyskania efektu. A o efekt chodzi najbardziej w przypadku pracy. Kawęcki przywrócony do policji wie, jak prowadzić śledztwa i w odróżnieniu od typowych gliniarzy, osiąga olśniewające efekty. Nic dziwnego: nie boi się zadzierania z gangsterami, przebywa stale w podrzędnych spelunach i do tego nie przejmuje się konwenansami. Jeśli potrzebuje jakiejś informacji, wywalczy ją sobie radykalnym działaniem na granicy prawa. Dlatego też w „Transie” biorą się za niego przedstawiciele policji: przez całą książkę będą prowadzić przesłuchania, które mają na celu wyjaśnienie, czy komisarz złamał prawo, czy też działał legalnie. Oczywiście Kawęcki niewiele sobie robi z przesłuchujących – to on decyduje, co i kiedy opowiedzieć.
W „Transie”, drugiej części łódzkiego cyklu o Kawęckim, Krzysztof Domaradzki powraca do tematu zabójstwa Martyny Bułeckiej. Tym razem mordercy szuka nie tylko Kawęcki ze swoim partnerem – ponieważ na początku książki ginie Magda Giętka, zmienia się rozkład sił wśród śledczych. Do działania poza drogą oficjalną przystępuje nietypowa para – Możejko, dawny wykładowca akademicki o wynaturzonych upodobaniach seksualnych oraz Alicja Mioduszewska, dziennikarka poszukująca sensacji. Ci dwoje są dociekliwi, złośliwi i nieustępliwi – mogą dotrzeć tam, gdzie Kawęckiemu się nie uda z racji zawodu. A przynajmniej na to liczą. Powoli wychodzi na jaw, kto jest odpowiedzialny za zabójstwa i za perwersje, kto powinien ponieść karę nie tylko za Bułecką. Ale do ostatecznego potwierdzenia podejrzeń jeszcze daleko. Zanim to się stanie, czytelników czeka jeszcze spora wyprawa za Kawęckim.
Bohater, który w tym tomie się pojawia, to człowiek, który powraca do nałogu. Chociaż do zabójstwa Magdy Giętkiej Kawęcki pozostawał abstynentem, teraz nie ma mowy o tym, by powstrzymał się przed nadużywaniem alkoholu. Odczuwa też pewne groźne skutki uzależnienia – pojawiają się niepokojące bóle brzucha. Poza tym jednak Kawęcki to ten rodzaj twardziela, który nigdy się nie podda, w każdej sytuacji zachowuje zimną krew i kontroluje otoczenie, bez względu na stopień upojenia alkoholowego czy okoliczności. „Trans” jest trochę tomem na przeczekanie, Domaradzki skupia się na kreśleniu sylwetki swojego głównego śledczego, bardziej rozpracowuje kwestie charakteru i relacji międzyludzkich niż kryminału. Co ciekawe – i wychodzi na jaw w „Transie”, Krzysztof Domaradzki mimo odwołań do świata mroku i do wydarzeń spoza pola widzenia przeciętnych czytelników jest w stanie przyciągać samą narracją. Może opowiadać o wydarzeniach szokujących, ale potrafi prowadzić opisy niemal z obyczajówki rodem.
Kitty Crowther: Poka i Mina. Piłka nożna
Dwie Siostry, Warszawa 2020.
Sport
Piękną historyjkę przedstawia Kitty Crowther w tomiku „Poka i Mina. Piłka nożna”. Odwołuje się wprawdzie do schematów z kina familijnego, ale w końcu w krótkiej opowiastce na bazie picture booka nie ma czasu na budowanie złożonych zależności między bohaterami. Poka i Mina to postacie, które wpłyną na wyobraźnię dzieci i przyniosą sporo rozrywki. Poka to dorosły, w bajce – głos rozsądku, ale też stworzenie, które nie odmawia, gdy czegoś bardzo się pragnie. Pozwala na rozwój i na realizowanie pasji, a także na sprawdzanie marzeń – pod tym względem jest bardzo mądrą istotą. Nawet jeśli wie, że Mina wyciąga niewłaściwe wnioski, pozwala jej na eksperymenty. Bo Mina jest bohaterką impulsywną i pełną entuzjazmu absolutnie do wszystkiego. To dziecko, które wielu rzeczy chce spróbować – zresztą inaczej nie odkryłaby, czym naprawdę chciałaby się zajmować. W tomiku „Piłka nożna” na warsztat trafia oczywiście sport – zajęcia ruchowe dla dzieci. Pierwszą wywrotkę ma już Mina w momencie, gdy Poka informuje ją, że zajęcia z piłki nożnej są dla chłopców (zanim oburzą się feministki, warto zaznaczyć, że prawdopodobnie tylko taka drużyna znajduje się w pobliżu i w zasięgu możliwości bohaterów; być może też Crowther posługuje się wygodnym stereotypem – w pewnym momencie powie przecież, że zajęcia z baletu przeznaczone są dla dziewczynek). Bohaterka nie poddaje się nawet mimo takiej wiadomości: chce grać w piłkę nożną, namawia nawet Pokę na kupno turbokorków. Tyle że same chęci i radość nie wystarczą na boisku, Mina boleśnie się o tym przekonuje. Poza boiskiem też nie ma szans na zdobycie zaufania kolegów: w szatni musi czekać, aż wszyscy się przebiorą, nie może też pierwsza brać prysznica – a to drobne przeszkody, które skutecznie psują humor. Jednak jeśli czegoś chce się naprawdę mocno, takie problemy nie mogą zaważyć i Mina doskonale o tym wie. Postanawia ćwiczyć celne strzały.
„Poka i Mina. Piłka nożna” to prosta historyjka, która pokazuje dzieciom, czym jest cierpliwość i wytrwałość. Bohaterka mogłaby po pierwszej nieudanej próbie poddać się i zmienić dyscyplinę sportu – jeśli jednak wie, że chciałaby grać w piłkę, nic jej nie powstrzyma: ani świadomość, że jest jedyną dziewczynką w drużynie, ani kąśliwe uwagi kolegów, ani drobne szykany. Poka jest od rozwiązywania problemów, otoczenie – od ich eksponowania i wprowadzania coraz to nowych. Bohaterka z kolei ma w sobie wielką siłę i dzięki temu może uczyć się czegoś nowego. To wskazówka dla odbiorców: nie warto natychmiast rezygnować, nie warto przejmować się porażkami – bo los można łatwo odwrócić za pomocą ćwiczeń i samozaparcia.
Niezależnie od fabuły przedstawionej w tomiku „Piłka nożna” Kitty Crowther przyciąga uwagę rysunkami. Kredkowe ilustracje przedstawiają sporo szczegółów (autorka odwraca trend w grafice komputerowej polegający na maksymalnym upraszczaniu obrazków), bohaterowie są „dziwni” (chociaż we własnym świecie nie dziwią nikogo – mają na przykład dwie pary rąk, w ich otoczeniu mnóstwo jest owadopodobnych stworzeń). Jest tu nad czym się zastanawiać przy lekturze – i jest co oglądać, dzięki czemu Poka i Mina zdobywają sobie wiernych fanów.
Sport
Piękną historyjkę przedstawia Kitty Crowther w tomiku „Poka i Mina. Piłka nożna”. Odwołuje się wprawdzie do schematów z kina familijnego, ale w końcu w krótkiej opowiastce na bazie picture booka nie ma czasu na budowanie złożonych zależności między bohaterami. Poka i Mina to postacie, które wpłyną na wyobraźnię dzieci i przyniosą sporo rozrywki. Poka to dorosły, w bajce – głos rozsądku, ale też stworzenie, które nie odmawia, gdy czegoś bardzo się pragnie. Pozwala na rozwój i na realizowanie pasji, a także na sprawdzanie marzeń – pod tym względem jest bardzo mądrą istotą. Nawet jeśli wie, że Mina wyciąga niewłaściwe wnioski, pozwala jej na eksperymenty. Bo Mina jest bohaterką impulsywną i pełną entuzjazmu absolutnie do wszystkiego. To dziecko, które wielu rzeczy chce spróbować – zresztą inaczej nie odkryłaby, czym naprawdę chciałaby się zajmować. W tomiku „Piłka nożna” na warsztat trafia oczywiście sport – zajęcia ruchowe dla dzieci. Pierwszą wywrotkę ma już Mina w momencie, gdy Poka informuje ją, że zajęcia z piłki nożnej są dla chłopców (zanim oburzą się feministki, warto zaznaczyć, że prawdopodobnie tylko taka drużyna znajduje się w pobliżu i w zasięgu możliwości bohaterów; być może też Crowther posługuje się wygodnym stereotypem – w pewnym momencie powie przecież, że zajęcia z baletu przeznaczone są dla dziewczynek). Bohaterka nie poddaje się nawet mimo takiej wiadomości: chce grać w piłkę nożną, namawia nawet Pokę na kupno turbokorków. Tyle że same chęci i radość nie wystarczą na boisku, Mina boleśnie się o tym przekonuje. Poza boiskiem też nie ma szans na zdobycie zaufania kolegów: w szatni musi czekać, aż wszyscy się przebiorą, nie może też pierwsza brać prysznica – a to drobne przeszkody, które skutecznie psują humor. Jednak jeśli czegoś chce się naprawdę mocno, takie problemy nie mogą zaważyć i Mina doskonale o tym wie. Postanawia ćwiczyć celne strzały.
„Poka i Mina. Piłka nożna” to prosta historyjka, która pokazuje dzieciom, czym jest cierpliwość i wytrwałość. Bohaterka mogłaby po pierwszej nieudanej próbie poddać się i zmienić dyscyplinę sportu – jeśli jednak wie, że chciałaby grać w piłkę, nic jej nie powstrzyma: ani świadomość, że jest jedyną dziewczynką w drużynie, ani kąśliwe uwagi kolegów, ani drobne szykany. Poka jest od rozwiązywania problemów, otoczenie – od ich eksponowania i wprowadzania coraz to nowych. Bohaterka z kolei ma w sobie wielką siłę i dzięki temu może uczyć się czegoś nowego. To wskazówka dla odbiorców: nie warto natychmiast rezygnować, nie warto przejmować się porażkami – bo los można łatwo odwrócić za pomocą ćwiczeń i samozaparcia.
Niezależnie od fabuły przedstawionej w tomiku „Piłka nożna” Kitty Crowther przyciąga uwagę rysunkami. Kredkowe ilustracje przedstawiają sporo szczegółów (autorka odwraca trend w grafice komputerowej polegający na maksymalnym upraszczaniu obrazków), bohaterowie są „dziwni” (chociaż we własnym świecie nie dziwią nikogo – mają na przykład dwie pary rąk, w ich otoczeniu mnóstwo jest owadopodobnych stworzeń). Jest tu nad czym się zastanawiać przy lekturze – i jest co oglądać, dzięki czemu Poka i Mina zdobywają sobie wiernych fanów.
sobota, 21 marca 2020
Tessa Capponi-Borawska: Moja kuchnia pachnąca bazylią
Czarne, Wołowiec 2020.
Smaki w książce
Tessa Capponi-Borawska w tomie „Moja kuchnia pachnąca bazylią” znajduje miejsce na opowiadanie o swoich bliskich. Ocala pamięć o rodzinie, przedstawia czytelnikom męża czy rodziców – nie po to, by się chwalić czy – spisywać wspomnienia, ale żeby skojarzenia z konkretnymi postaciami doprowadziły ją do określonych komentarzy kulinarnych. Z każdym bowiem wiążą się osobne anegdoty czy podpowiedzi dotyczące dań. Autorka zbiera to z przyjemnością, wie, że kulinarne gawędy mogą zaintrygować odbiorców – zresztą jej książka wprowadzona została na rynek ćwierć wieku temu i teraz, przypominana po latach, idealnie sprawdza się wśród książek dotyczących gotowania – i osobistego stosunku do przygotowywania potraw. Tessa Capponi-Borawska łączy tutaj zwyczaje z kuchni włoskiej i swoje odkrycia z życia w Polsce. Przedstawia różne kultury jedzenia i wprowadza odbiorców w swój własny świat. Poza zestawem – dość pokaźnym – przepisów, oferuje również coś do czytania. Takiej lektury nie może zabraknąć w żadnej kuchni – przynajmniej nie tam, gdzie ważne jest przyrządzanie potraw z miłością i z uwzględnieniem potrzeb bliskich.
To, co rzuca się w oczy w książce, to całkowite odejście od przelotnych mód. Tessa Capponi-Borawska nie przejmuje się efemerydami kuchennymi: skupia się na potrawach, które istnieją w jej otoczeniu od zawsze, które czasami ulegają modyfikacjom, ale zwykle są zakorzenione w doświadczeniach mamy czy babci. Sama autorka nie boi się dostosowywania przepisów do swoich potrzeb – jeśli uzna, że coś będzie smakowało lepiej, wprowadza zmiany i informuje o możliwościach czytelników. Uczy w ten sposób rozsądnego podchodzenia do gotowania i sugeruje, jak osiągnąć w tej dziedzinie elastyczność (a w konsekwencji też wielką wprawę). Takie podejście sprawia też, że tom mocno wyróżnia się obecnie na półkach księgarskich. W dziale kulinaria można dzisiaj znaleźć mnóstwo wypełnionych zdjęciami albumów o coraz bardziej zawężanej tematyce – osobno autorzy skupiają się na każdym rodzaju potrawy, wybierają sobie zagadnienia, według których opracowują jadłospisy. Tessa Capponi-Borawska postępuje inaczej: prezentuje całe mnóstwo przepisów z różnych posiłków, nie przejmuje się też upodobaniami odbiorców. Obecnie zwłaszcza jej książka może wyróżniać się pośród publikacji dla wegan i wegetarian: autorka bardzo lubi mięsa (mniej kurczaka, bardziej – zająca), zachęca do wypróbowywania mieszanek, doradza i podpowiada, jak uzyskać najlepsze efekty. Wprowadza przepisy na zawiesiste sosy i na pełnowartościowe dania, sycące i zadowalające najwybredniejszych smakoszy. „Moja kuchnia pachnąca bazylią” to opowieść domowa, familiarna i ciekawa – nawet jeśli ktoś nie zamierza wypróbowywać przepisów, i tak ucieszy się narracją prowadzoną z klasą – i z wyczuciem. Ta publikacja nadaje się dla literackich smakoszy – jako przewodnik kulinarny i jednocześnie zestaw wskazówek dotyczących kuchennych poszukiwań. Tessa Capponi-Borawska jest z czytelnikami szczera i dzięki temu bardzo łatwo ich do siebie przekona. Chociaż zdjęcia z rodzinnego albumu istnieją tu – nie dominują nad tekstem. Opowieść jest klasyczna i atrakcyjna.
Smaki w książce
Tessa Capponi-Borawska w tomie „Moja kuchnia pachnąca bazylią” znajduje miejsce na opowiadanie o swoich bliskich. Ocala pamięć o rodzinie, przedstawia czytelnikom męża czy rodziców – nie po to, by się chwalić czy – spisywać wspomnienia, ale żeby skojarzenia z konkretnymi postaciami doprowadziły ją do określonych komentarzy kulinarnych. Z każdym bowiem wiążą się osobne anegdoty czy podpowiedzi dotyczące dań. Autorka zbiera to z przyjemnością, wie, że kulinarne gawędy mogą zaintrygować odbiorców – zresztą jej książka wprowadzona została na rynek ćwierć wieku temu i teraz, przypominana po latach, idealnie sprawdza się wśród książek dotyczących gotowania – i osobistego stosunku do przygotowywania potraw. Tessa Capponi-Borawska łączy tutaj zwyczaje z kuchni włoskiej i swoje odkrycia z życia w Polsce. Przedstawia różne kultury jedzenia i wprowadza odbiorców w swój własny świat. Poza zestawem – dość pokaźnym – przepisów, oferuje również coś do czytania. Takiej lektury nie może zabraknąć w żadnej kuchni – przynajmniej nie tam, gdzie ważne jest przyrządzanie potraw z miłością i z uwzględnieniem potrzeb bliskich.
To, co rzuca się w oczy w książce, to całkowite odejście od przelotnych mód. Tessa Capponi-Borawska nie przejmuje się efemerydami kuchennymi: skupia się na potrawach, które istnieją w jej otoczeniu od zawsze, które czasami ulegają modyfikacjom, ale zwykle są zakorzenione w doświadczeniach mamy czy babci. Sama autorka nie boi się dostosowywania przepisów do swoich potrzeb – jeśli uzna, że coś będzie smakowało lepiej, wprowadza zmiany i informuje o możliwościach czytelników. Uczy w ten sposób rozsądnego podchodzenia do gotowania i sugeruje, jak osiągnąć w tej dziedzinie elastyczność (a w konsekwencji też wielką wprawę). Takie podejście sprawia też, że tom mocno wyróżnia się obecnie na półkach księgarskich. W dziale kulinaria można dzisiaj znaleźć mnóstwo wypełnionych zdjęciami albumów o coraz bardziej zawężanej tematyce – osobno autorzy skupiają się na każdym rodzaju potrawy, wybierają sobie zagadnienia, według których opracowują jadłospisy. Tessa Capponi-Borawska postępuje inaczej: prezentuje całe mnóstwo przepisów z różnych posiłków, nie przejmuje się też upodobaniami odbiorców. Obecnie zwłaszcza jej książka może wyróżniać się pośród publikacji dla wegan i wegetarian: autorka bardzo lubi mięsa (mniej kurczaka, bardziej – zająca), zachęca do wypróbowywania mieszanek, doradza i podpowiada, jak uzyskać najlepsze efekty. Wprowadza przepisy na zawiesiste sosy i na pełnowartościowe dania, sycące i zadowalające najwybredniejszych smakoszy. „Moja kuchnia pachnąca bazylią” to opowieść domowa, familiarna i ciekawa – nawet jeśli ktoś nie zamierza wypróbowywać przepisów, i tak ucieszy się narracją prowadzoną z klasą – i z wyczuciem. Ta publikacja nadaje się dla literackich smakoszy – jako przewodnik kulinarny i jednocześnie zestaw wskazówek dotyczących kuchennych poszukiwań. Tessa Capponi-Borawska jest z czytelnikami szczera i dzięki temu bardzo łatwo ich do siebie przekona. Chociaż zdjęcia z rodzinnego albumu istnieją tu – nie dominują nad tekstem. Opowieść jest klasyczna i atrakcyjna.
Gayle Forman: Zostań, jeśli kochasz / Wróć, jeśli pamiętasz
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020 (wznowienie).
Trudne życie
Najpierw była niepozorona książka, powieść „Jeśli zostanę” - wzruszająca i wartościowa, ale pozbawiona całkiem mechanizmów promocyjnych, jakie towarzyszą wielkim produkcjom. W pewnym momencie tom Gayle Forman doczekał się jednak kinowej adaptacji i to stało się dla fanów początkiem wielkiego szaleństwa. Jako „Zostań, jeśli kochasz” opowieść trafiła do szerokiego grona odbiorców, a jej kontynuacja - „Wróć, jeśli pamiętasz” cieszyła się również ogromnym powodzeniem. Teraz te dwie powieści trafiają do jednego tomu – a rozdziela je niepublikowany dotąd prequel, krótka migawka z życia rodziców Mii – jeszcze sprzed założenia przez nich rodziny. To prezent dla fanów, chociaż nie wpływa specjalnie na same historie. „Zostań, jeśli kochasz” i „Wróć, jeśli pamiętasz” to relacje muzyczne. W obu przypadkach sztuka odgrywa wielką rolę: Mia jest utalentowaną młodą wiolonczelistką (i córką muzyka rockowego), nie może zatem odczuwać tremy przed publicznymi występami. Adam, chłopak Mii, tworzy piosenki i ma własny zespół – grupę, której udaje się przebić do zbiorowej świadomości, ale dopiero gdy jej członkowie dojrzeją do samodzielnych decyzji.
Pierwszy tom to narracja Mii. Dziewczyna niespodziewanie wolny dzień chce spędzić z rodziną: mamą, tatą i braciszkiem Teddym. Zapowiada się sympatyczna wyprawa i gdyby nie kierowca rozpędzonej ciężarówki, nie byłoby całej historii/ „Zostań, jeśli kochasz” błyskawicznie przemienia się w dramat: z całej rodziny przy życiu zostaje tylko Mia – jej ciało pogrążone w śpiączce przebywa w szpitalu, sama Mia z pewnej odległości ogląda wydarzenia i zastanawia się, co zrobić. Teraz tylko od niej zależy, czy zdecyduje się na powrót do życia, czy odejdzie. Przy łóżku spotykają się jej dziadkowie, przyjaciółka oraz – Adam. Każdy ma swój pomysł na przekonanie bohaterki do trwania na niedoskonałym świecie, jednak nikt nie wie, co zaważy na decyzji. Mia opowieści szpitalne przeplata analizami swojego związku z Adamem. Pokazuje, jak z nieśmiałej i zakompleksionej dziewczyny stawała się partnerką – jak uczyła się bycia z drugą osobą. Przedstawia miejsce Adama w swoim domu i pozwala na uwierzenie w tę parę oraz kibicowanie jej (co wydaje się mocno utrudnione przez fakt, że nie wiadomo, czy Mia w ogóle przeżyje). Druga książka, „Wróć, jeśli pamiętasz”, to opowieść o tym, jak rozeszły się losy pary. Adam robi karierę w swoim zespole rockowym, Mia to ceniona na świecie wiolonczelistka. Przypadkiem wpadają na siebie i postanawiają zrobić coś, czego zabrakło kilka lat wcześniej: porozmawiać ze sobą. Mierzą się z tęsknotą i wyzwaniami dorosłości, zastanawiają się nad błędami, które popełnili wcześniej. Gayle Forman nakazuje im weryfikowanie własnych postaw. Czytelnikom dostarcza wzruszającą historię, zmienia perspektywę w obliczu wielkich wyzwań i problemów, jakich nastoletni czytelnicy na co dzień nie przeżywają. O tym, że trafiła w zapotrzebowanie rynku, świadczy popularność książek – i fakt, że wciąż powracają na rynek, nie pozwalając o sobie zapomnieć.
Trudne życie
Najpierw była niepozorona książka, powieść „Jeśli zostanę” - wzruszająca i wartościowa, ale pozbawiona całkiem mechanizmów promocyjnych, jakie towarzyszą wielkim produkcjom. W pewnym momencie tom Gayle Forman doczekał się jednak kinowej adaptacji i to stało się dla fanów początkiem wielkiego szaleństwa. Jako „Zostań, jeśli kochasz” opowieść trafiła do szerokiego grona odbiorców, a jej kontynuacja - „Wróć, jeśli pamiętasz” cieszyła się również ogromnym powodzeniem. Teraz te dwie powieści trafiają do jednego tomu – a rozdziela je niepublikowany dotąd prequel, krótka migawka z życia rodziców Mii – jeszcze sprzed założenia przez nich rodziny. To prezent dla fanów, chociaż nie wpływa specjalnie na same historie. „Zostań, jeśli kochasz” i „Wróć, jeśli pamiętasz” to relacje muzyczne. W obu przypadkach sztuka odgrywa wielką rolę: Mia jest utalentowaną młodą wiolonczelistką (i córką muzyka rockowego), nie może zatem odczuwać tremy przed publicznymi występami. Adam, chłopak Mii, tworzy piosenki i ma własny zespół – grupę, której udaje się przebić do zbiorowej świadomości, ale dopiero gdy jej członkowie dojrzeją do samodzielnych decyzji.
Pierwszy tom to narracja Mii. Dziewczyna niespodziewanie wolny dzień chce spędzić z rodziną: mamą, tatą i braciszkiem Teddym. Zapowiada się sympatyczna wyprawa i gdyby nie kierowca rozpędzonej ciężarówki, nie byłoby całej historii/ „Zostań, jeśli kochasz” błyskawicznie przemienia się w dramat: z całej rodziny przy życiu zostaje tylko Mia – jej ciało pogrążone w śpiączce przebywa w szpitalu, sama Mia z pewnej odległości ogląda wydarzenia i zastanawia się, co zrobić. Teraz tylko od niej zależy, czy zdecyduje się na powrót do życia, czy odejdzie. Przy łóżku spotykają się jej dziadkowie, przyjaciółka oraz – Adam. Każdy ma swój pomysł na przekonanie bohaterki do trwania na niedoskonałym świecie, jednak nikt nie wie, co zaważy na decyzji. Mia opowieści szpitalne przeplata analizami swojego związku z Adamem. Pokazuje, jak z nieśmiałej i zakompleksionej dziewczyny stawała się partnerką – jak uczyła się bycia z drugą osobą. Przedstawia miejsce Adama w swoim domu i pozwala na uwierzenie w tę parę oraz kibicowanie jej (co wydaje się mocno utrudnione przez fakt, że nie wiadomo, czy Mia w ogóle przeżyje). Druga książka, „Wróć, jeśli pamiętasz”, to opowieść o tym, jak rozeszły się losy pary. Adam robi karierę w swoim zespole rockowym, Mia to ceniona na świecie wiolonczelistka. Przypadkiem wpadają na siebie i postanawiają zrobić coś, czego zabrakło kilka lat wcześniej: porozmawiać ze sobą. Mierzą się z tęsknotą i wyzwaniami dorosłości, zastanawiają się nad błędami, które popełnili wcześniej. Gayle Forman nakazuje im weryfikowanie własnych postaw. Czytelnikom dostarcza wzruszającą historię, zmienia perspektywę w obliczu wielkich wyzwań i problemów, jakich nastoletni czytelnicy na co dzień nie przeżywają. O tym, że trafiła w zapotrzebowanie rynku, świadczy popularność książek – i fakt, że wciąż powracają na rynek, nie pozwalając o sobie zapomnieć.
piątek, 20 marca 2020
Sally Rooney: Normalni ludzie
W.A.B., Warszawa 2020.
Nadzieje na szczęście
„Normalni ludzie” to fraza, która co pewien czas się powtarza i zdradza tęsknotę bohaterów za wyimaginowanym i niedostępnym – mimo że pozornie łatwym do uzyskania – światem. Marianne w tym celuje: to dziewczyna z bogatego domu, niczego jej nie zabraknie – nawet jeśli dokona niewłaściwych wyborów. Jednak bohaterka tomu Sally Rooney próbuje bez przerwy dopasowywać się do otoczenia, realizować prawdopodobne wymagania innych. W pogoni za szczęściem nigdy nie będzie mogła być sobą – przyjęła najgorszą z możliwych strategii. Marianne ze swoją skłonnością do mimikry odnajdzie się wszędzie – nie będzie jednak żyć w zgodzie ze sobą. Jeszcze w szkole Marianne swoim wyobcowaniem intryguje. Zwraca na nią uwagę Connell, gwiazda drużyny futbolowej, jeden z popularniejszych chłopaków w szkole. W towarzystwie raczej nie zadaje się z Marianne, przynajmniej – utrzymuje pozory, że dziewczyna go nie interesuje. Jednak poza placówką zaczyna się z nią spotykać i wprowadza w arkana seksu. Marianne i Connell mogliby zostać parą na całe życie – ale bardziej kusi ich owoc zakazany, ukrywanie się przed innymi. Gdy tajemnica nie ma racji bytu, niekoniecznie chcą podtrzymywać relację. Po wkroczeniu w dorosłość oboje próbują nowych związków, co pewien czas jednak ich drogi się krzyżują.
„Normalni ludzie” to powieść złożona z drobiazgów. Sally Rooney koncentruje się na tym, żeby pokazać czytelnikom, jak funkcjonują bohaterowie w codzienności. Ich upodobania seksualne czy nadzieje są ważne – o tyle, że pozwalają na definiowanie postaci. Connell podporządkowuje się rzeczywistości, Marianne też – tyle że on nie widzi w tym problemu, ona coraz bardziej cierpi. Cała historia opiera się na tym, co zwyczajne i powtarzalne, Sally Rooney rejestruje rutynę, tak naprawdę zajmuje się tym, co zwykle do fabuł trafiać nie może, bo pozbawione jest elementu sensacyjności czy choćby punktu zaczepienia. Ta autorka zajmuje się pokazywaniem życia bez fajerwerków, a przecież udaje jej się zaangażować odbiorców w losy postaci. Interesuje ją przede wszystkim rejestrowanie ulotności codziennych wydarzeń. Bohaterowie nie sądzą, że należą do normalnych ludzi – wydaje im się, że normalni to inni, ci, którzy prowadzą znacznie bardziej uporządkowaną egzystencję, realizują wszystkie plany bez problemów i są idealni w swojej zwyczajności. Tymczasem prawdziwie normalni ludzie to ci, którzy inspirują Rooney i dotrze to do czytelników z czasem. Książka „Normalni ludzie” pozwala przyjrzeć się z dystansu zwykłym zmartwieniom – sprawdzić, co składa się na każdy kolejny dzień.
W tej powieści nie ma przekombinowania, autorka dba o rejestrowanie świata znanego – przynajmniej z części wypadków – odbiorcom. Skupia się na tym, żeby odwzorować szarą rzeczywistość, włącza do relacji portrety pozbawione przerysowania – ale nie znaczy to, że nudne.
Nadzieje na szczęście
„Normalni ludzie” to fraza, która co pewien czas się powtarza i zdradza tęsknotę bohaterów za wyimaginowanym i niedostępnym – mimo że pozornie łatwym do uzyskania – światem. Marianne w tym celuje: to dziewczyna z bogatego domu, niczego jej nie zabraknie – nawet jeśli dokona niewłaściwych wyborów. Jednak bohaterka tomu Sally Rooney próbuje bez przerwy dopasowywać się do otoczenia, realizować prawdopodobne wymagania innych. W pogoni za szczęściem nigdy nie będzie mogła być sobą – przyjęła najgorszą z możliwych strategii. Marianne ze swoją skłonnością do mimikry odnajdzie się wszędzie – nie będzie jednak żyć w zgodzie ze sobą. Jeszcze w szkole Marianne swoim wyobcowaniem intryguje. Zwraca na nią uwagę Connell, gwiazda drużyny futbolowej, jeden z popularniejszych chłopaków w szkole. W towarzystwie raczej nie zadaje się z Marianne, przynajmniej – utrzymuje pozory, że dziewczyna go nie interesuje. Jednak poza placówką zaczyna się z nią spotykać i wprowadza w arkana seksu. Marianne i Connell mogliby zostać parą na całe życie – ale bardziej kusi ich owoc zakazany, ukrywanie się przed innymi. Gdy tajemnica nie ma racji bytu, niekoniecznie chcą podtrzymywać relację. Po wkroczeniu w dorosłość oboje próbują nowych związków, co pewien czas jednak ich drogi się krzyżują.
„Normalni ludzie” to powieść złożona z drobiazgów. Sally Rooney koncentruje się na tym, żeby pokazać czytelnikom, jak funkcjonują bohaterowie w codzienności. Ich upodobania seksualne czy nadzieje są ważne – o tyle, że pozwalają na definiowanie postaci. Connell podporządkowuje się rzeczywistości, Marianne też – tyle że on nie widzi w tym problemu, ona coraz bardziej cierpi. Cała historia opiera się na tym, co zwyczajne i powtarzalne, Sally Rooney rejestruje rutynę, tak naprawdę zajmuje się tym, co zwykle do fabuł trafiać nie może, bo pozbawione jest elementu sensacyjności czy choćby punktu zaczepienia. Ta autorka zajmuje się pokazywaniem życia bez fajerwerków, a przecież udaje jej się zaangażować odbiorców w losy postaci. Interesuje ją przede wszystkim rejestrowanie ulotności codziennych wydarzeń. Bohaterowie nie sądzą, że należą do normalnych ludzi – wydaje im się, że normalni to inni, ci, którzy prowadzą znacznie bardziej uporządkowaną egzystencję, realizują wszystkie plany bez problemów i są idealni w swojej zwyczajności. Tymczasem prawdziwie normalni ludzie to ci, którzy inspirują Rooney i dotrze to do czytelników z czasem. Książka „Normalni ludzie” pozwala przyjrzeć się z dystansu zwykłym zmartwieniom – sprawdzić, co składa się na każdy kolejny dzień.
W tej powieści nie ma przekombinowania, autorka dba o rejestrowanie świata znanego – przynajmniej z części wypadków – odbiorcom. Skupia się na tym, żeby odwzorować szarą rzeczywistość, włącza do relacji portrety pozbawione przerysowania – ale nie znaczy to, że nudne.
czwartek, 19 marca 2020
Remigiusz Mróz: Chyłka. Zaginięcie
Czwarta Strona, Poznań 2015.
Poszukiwania
W domu są tylko mąż i żona – oraz ich kilkuletnia córeczka. Małżeństwo o nietypowej dla siebie porze włącza alarm. Po tym fakcie odkrywa zniknięcie dziecka. Sprawa wydaje się nie do rozwiązania, a przynajmniej – nie da się obronić Awita i jego żony przed zarzutem dzieciobójstwa. Tyle tylko, że zwłok dziewczynki nie odnaleziono. I chociaż Joanna Chyłka nie ma instynktu macierzyńskiego, decyduje się pomóc swojej dawnej koleżance. Być może inspiruje ją też fakt, że to zagadka bez wyjścia, a Chyłka lubi wyzwania. Zwłaszcza jeśli wiąże się z nim ewentualny rozgłos medialny. Włączenie do sprawy dziennikarzy oznaczać będzie sławę dla zaangażowanych, ale być może również głośną porażkę. Na razie wszystko na to wskazuje. Awit z piętnem dzieciobójcy trafia do aresztu (a tam już więźniowie chcą wymierzać sprawiedliwość na własną rękę i nie zawahają się przed niczym), a w śledztwie nie pojawiają się nowe tropy. Chyłka próbuje zdobyć informacje, tyle tylko, że jedyny informator zostaje znaleziony martwy. Ten chwyt z klasycznego kryminału rodem zostaje tu zamaskowany przez mnogość wydarzeń spoza śledztwa. Przede wszystkim – nie można się porozumieć z podejrzanymi. Raz, że Chyłka dystansuje ich od siebie brakiem wiary w niewinność, dwa – samo małżeństwo nie potrafi dojść do porozumienia w sprawie córki. Dobro dziecka schodzi na dalszy plan, zaczyna się pranie brudów i nie ma już szansy na wypracowanie jednej spójnej strategii co do postępowania w sądzie. Momentami wydaje się, że wszyscy zapominają o zaginionej dziewczynce i o tym, że czas działa na niekorzyść – zamiast skupiać się na poszukiwaniach dziecka, wszyscy rozpoczynają grę. „Zaginięcie” to powieść, która będzie intrygować czytelników ze względu na relacje między Joanną i jej podopiecznym Kordianem – Zordon mężnieje na oczach czytelników, chociaż i tak przy swojej patronce nie ma czym zaimponować. To bohater zdominowany przez bardziej przebojową prawniczkę – chociaż momentami próbuje przejąć stery.
W „Zaginięciu” Remigiusz Mróz odrobinę próbuje przechodzić do kwestii lekceważonej wcześniej – do wzajemnych relacji między Chyłką i Zordonem. Bohaterowie nie chcą wikłać się w związek, przynajmniej Chyłka od tego ucieka, chociaż aplikant coraz częściej wraca do tematu i czyni rozmaite podchody, żeby wprowadzić odrobinę pikanterii (i szans na zmianę układu sił). Sytuacja ma szanse na rozwój, bo Remigiusz Mróz dość odważnie prowadzi fabułę i wymyśla coś, co rzuci nowe światło na opowieść. Prawnicy są wyjątkowymi profesjonalistami w pracy – za to w życiu prywatnym mają całkiem sporo wad. Autor sięga po naiwne sposoby uczłowieczania bohaterów – na przykład wprowadza im nieudaną walkę z nałogiem i nie szczędzi słabości w budowaniu charakterów – jednak dzięki akcji oraz ciągłym docinkom Chyłka i Zordon trafiają do szerokiego grona odbiorców i mogą wciąż cieszyć - „Zaginięcie” to powieść, w której rysują się już charakterystyczne dla cyklu rozwiązania – ale i tak dzięki dowcipom nie będzie to odbiorcom przeszkadzać.
Poszukiwania
W domu są tylko mąż i żona – oraz ich kilkuletnia córeczka. Małżeństwo o nietypowej dla siebie porze włącza alarm. Po tym fakcie odkrywa zniknięcie dziecka. Sprawa wydaje się nie do rozwiązania, a przynajmniej – nie da się obronić Awita i jego żony przed zarzutem dzieciobójstwa. Tyle tylko, że zwłok dziewczynki nie odnaleziono. I chociaż Joanna Chyłka nie ma instynktu macierzyńskiego, decyduje się pomóc swojej dawnej koleżance. Być może inspiruje ją też fakt, że to zagadka bez wyjścia, a Chyłka lubi wyzwania. Zwłaszcza jeśli wiąże się z nim ewentualny rozgłos medialny. Włączenie do sprawy dziennikarzy oznaczać będzie sławę dla zaangażowanych, ale być może również głośną porażkę. Na razie wszystko na to wskazuje. Awit z piętnem dzieciobójcy trafia do aresztu (a tam już więźniowie chcą wymierzać sprawiedliwość na własną rękę i nie zawahają się przed niczym), a w śledztwie nie pojawiają się nowe tropy. Chyłka próbuje zdobyć informacje, tyle tylko, że jedyny informator zostaje znaleziony martwy. Ten chwyt z klasycznego kryminału rodem zostaje tu zamaskowany przez mnogość wydarzeń spoza śledztwa. Przede wszystkim – nie można się porozumieć z podejrzanymi. Raz, że Chyłka dystansuje ich od siebie brakiem wiary w niewinność, dwa – samo małżeństwo nie potrafi dojść do porozumienia w sprawie córki. Dobro dziecka schodzi na dalszy plan, zaczyna się pranie brudów i nie ma już szansy na wypracowanie jednej spójnej strategii co do postępowania w sądzie. Momentami wydaje się, że wszyscy zapominają o zaginionej dziewczynce i o tym, że czas działa na niekorzyść – zamiast skupiać się na poszukiwaniach dziecka, wszyscy rozpoczynają grę. „Zaginięcie” to powieść, która będzie intrygować czytelników ze względu na relacje między Joanną i jej podopiecznym Kordianem – Zordon mężnieje na oczach czytelników, chociaż i tak przy swojej patronce nie ma czym zaimponować. To bohater zdominowany przez bardziej przebojową prawniczkę – chociaż momentami próbuje przejąć stery.
W „Zaginięciu” Remigiusz Mróz odrobinę próbuje przechodzić do kwestii lekceważonej wcześniej – do wzajemnych relacji między Chyłką i Zordonem. Bohaterowie nie chcą wikłać się w związek, przynajmniej Chyłka od tego ucieka, chociaż aplikant coraz częściej wraca do tematu i czyni rozmaite podchody, żeby wprowadzić odrobinę pikanterii (i szans na zmianę układu sił). Sytuacja ma szanse na rozwój, bo Remigiusz Mróz dość odważnie prowadzi fabułę i wymyśla coś, co rzuci nowe światło na opowieść. Prawnicy są wyjątkowymi profesjonalistami w pracy – za to w życiu prywatnym mają całkiem sporo wad. Autor sięga po naiwne sposoby uczłowieczania bohaterów – na przykład wprowadza im nieudaną walkę z nałogiem i nie szczędzi słabości w budowaniu charakterów – jednak dzięki akcji oraz ciągłym docinkom Chyłka i Zordon trafiają do szerokiego grona odbiorców i mogą wciąż cieszyć - „Zaginięcie” to powieść, w której rysują się już charakterystyczne dla cyklu rozwiązania – ale i tak dzięki dowcipom nie będzie to odbiorcom przeszkadzać.
środa, 18 marca 2020
Kristy Cambron: Motyl i skrzypce
Znak, Kraków 2020.
Tortury
Z tematem drugiej wojny światowej jest tak, że wypada on najlepiej w publikacjach z dziedziny literatury faktu, we wspomnieniach i dziennikach, bardzo rzadko – w beletrystyce, z tego prostego powodu, że świadomość odbiorców na temat okrucieństw i tragedii jest wysoka i autorom fikcji trudno jest przebić scenariusze pisane przez życie. Kristy Cambron próbuje czytelników skusić spojrzeniem na wydarzenia z Auschwitz, jednak trochę brakuje jej siły przekonywania – i ogólnego pomysłu na rozwój akcji. „Motyl i skrzypce” to bowiem powieść w założeniu dość prosta – bazująca na silnych emocjach, ale nieskomplikowana w intrydze. Rozgrywa się w dwóch planach. Współcześnie Sera James prowadzi niezwykłe śledztwo, chciałaby odnaleźć i w miarę możliwości – odkupić – obraz. Portret Adele von Bron towarzyszy jej w myślach od dawna i kobieta nie szczędzi wysiłków, żeby poznać przeszłość. Daje się zwodzić fałszywym tropom, podąża za kopią, żeby dotrzeć do oryginału i przez to – do właściciela obrazu. Angażuje się w pracę tak bardzo, że niemal udaje jej się przeoczyć fakt, że oto staje się obiektem czyichś uczuć. Niezależnie od intencji – nie zapomina o misji znalezienia historii, bo przecież najbardziej liczy się tutaj zyskiwanie świadomości. Sera James chce się zachowywać profesjonalnie – czasami zresztą w tych dążeniach zwyczajnie zapomina o swoich potrzebach. Adele von Bron z kolei – bohaterka z czasów drugiej wojny światowej – dowiaduje się, jak to jest zawieść się na bliskich. Sama doświadcza w sferze emocjonalnej tego, czego większość bohaterek literackich – panien z dobrych domów: poznaje mężczyznę, który zawraca jej w głowie. Marzy o nim, chociaż nie jest pewna, czy znajomość ma szansę przerodzić się w coś głębszego. Tyle że zaczyna się wojna i Adele trafia do obozu w Auschwitz – tam ma grać w obozowej orkiestrze. Jeśli prawdą jest to, że wśród członków tego typu grup jest najwięcej samobójstw, kobieta będzie musiała mierzyć się z wielkimi psychicznymi wyzwaniami. Nie do końca rozumie zależności między zarządzającymi obozem, musi podporządkowywać się innym, a do tego – nie potrafi zapomnieć o swojej wielkiej miłości.
Ale przy tym wszystkim Kristy Cambron fabułę prowadzi bardzo zachowawczo. Wstrząsy, jeśli już są, to z reguły zapośredniczone, Adele jest świadkiem przykrych wydarzeń, ale rzadko kiedy może czuć się naprawdę zagrożona, w miłości – w obu płaszczyznach narracji – wszystko opiera się na interpretacjach bohaterek, zatem nie ma mowy o komplikacjach uczuciowych. „Motyl i skrzypce” to powieść, która bazuje na wrażliwości odbiorców, nawiązuje do tematów trudnych i do kobiecej siły – może nawet trochę paradoksalnie, autorka pokazuje, ile płeć piękna potrafi znieść i w jakich okolicznościach – ale w tym wszystkim brakuje odwagi w kreacji wydarzeń. Zupełnie jakby punkt odniesienia – rzeczywiste doświadczenia z Auschwitz – blokowały wyobraźnię, uniemożliwiały autorce rozwinięcie skrzydeł. I tego w publikacji szkoda.
Tortury
Z tematem drugiej wojny światowej jest tak, że wypada on najlepiej w publikacjach z dziedziny literatury faktu, we wspomnieniach i dziennikach, bardzo rzadko – w beletrystyce, z tego prostego powodu, że świadomość odbiorców na temat okrucieństw i tragedii jest wysoka i autorom fikcji trudno jest przebić scenariusze pisane przez życie. Kristy Cambron próbuje czytelników skusić spojrzeniem na wydarzenia z Auschwitz, jednak trochę brakuje jej siły przekonywania – i ogólnego pomysłu na rozwój akcji. „Motyl i skrzypce” to bowiem powieść w założeniu dość prosta – bazująca na silnych emocjach, ale nieskomplikowana w intrydze. Rozgrywa się w dwóch planach. Współcześnie Sera James prowadzi niezwykłe śledztwo, chciałaby odnaleźć i w miarę możliwości – odkupić – obraz. Portret Adele von Bron towarzyszy jej w myślach od dawna i kobieta nie szczędzi wysiłków, żeby poznać przeszłość. Daje się zwodzić fałszywym tropom, podąża za kopią, żeby dotrzeć do oryginału i przez to – do właściciela obrazu. Angażuje się w pracę tak bardzo, że niemal udaje jej się przeoczyć fakt, że oto staje się obiektem czyichś uczuć. Niezależnie od intencji – nie zapomina o misji znalezienia historii, bo przecież najbardziej liczy się tutaj zyskiwanie świadomości. Sera James chce się zachowywać profesjonalnie – czasami zresztą w tych dążeniach zwyczajnie zapomina o swoich potrzebach. Adele von Bron z kolei – bohaterka z czasów drugiej wojny światowej – dowiaduje się, jak to jest zawieść się na bliskich. Sama doświadcza w sferze emocjonalnej tego, czego większość bohaterek literackich – panien z dobrych domów: poznaje mężczyznę, który zawraca jej w głowie. Marzy o nim, chociaż nie jest pewna, czy znajomość ma szansę przerodzić się w coś głębszego. Tyle że zaczyna się wojna i Adele trafia do obozu w Auschwitz – tam ma grać w obozowej orkiestrze. Jeśli prawdą jest to, że wśród członków tego typu grup jest najwięcej samobójstw, kobieta będzie musiała mierzyć się z wielkimi psychicznymi wyzwaniami. Nie do końca rozumie zależności między zarządzającymi obozem, musi podporządkowywać się innym, a do tego – nie potrafi zapomnieć o swojej wielkiej miłości.
Ale przy tym wszystkim Kristy Cambron fabułę prowadzi bardzo zachowawczo. Wstrząsy, jeśli już są, to z reguły zapośredniczone, Adele jest świadkiem przykrych wydarzeń, ale rzadko kiedy może czuć się naprawdę zagrożona, w miłości – w obu płaszczyznach narracji – wszystko opiera się na interpretacjach bohaterek, zatem nie ma mowy o komplikacjach uczuciowych. „Motyl i skrzypce” to powieść, która bazuje na wrażliwości odbiorców, nawiązuje do tematów trudnych i do kobiecej siły – może nawet trochę paradoksalnie, autorka pokazuje, ile płeć piękna potrafi znieść i w jakich okolicznościach – ale w tym wszystkim brakuje odwagi w kreacji wydarzeń. Zupełnie jakby punkt odniesienia – rzeczywiste doświadczenia z Auschwitz – blokowały wyobraźnię, uniemożliwiały autorce rozwinięcie skrzydeł. I tego w publikacji szkoda.
wtorek, 17 marca 2020
Neil Pasricha: Awesome. Księga małych cudowności
Filia, Poznań 2020.
Cudowności
Ta książka ma za zadanie zamienić dorosłych z powrotem w dzieci. I to w dzieci, które radość odkrywają w każdym – zwyczajnym z pozoru – wydarzeniu. Nie ma wyjścia, trzeba cieszyć się z drobiazgów, a po krótkim treningu okaże się, że to droga do zwiększonego poczucia szczęśliwości. Niby nic – wystarczy doceniać przyjemności chwilowe, krótkotrwałe i bardzo proste do osiągnięcia. Neil Pasricha działa lepiej niż najlepszy mówca motywacyjny, a że swoje spostrzeżenia wzbogaca jeszcze o komentarze ludzi, którzy śledzą jego stronę i nadsyłają własne propozycje rzeczy „cudownych” - może rozbudowywać przepis na zadowolenie. Bezcenny, bo niewymagający ani nakładów finansowych, ani energii. Pasricha jest trochę jak Pollyanna – pozwala odbiorcom na nowo zacząć cieszyć się rzeczami, które dawniej były traktowane jak niezawodne poprawiacze nastroju. Do tego daje prawo do infantylnej radości z byle czego i proponuje proste sposoby na redukcję stresu. Rozwodzi się nad zabawą folią bąbelkową, nad przyjemnością zanurzenia się w czystej pościeli, nad prysznicem po ciężkim dniu – rejestruje też momenty, które dają satysfakcję niezrozumiałą dla otoczenia, za to doskonale wyczuwalną przez samego działającego. To drobne sukcesy w rodzaju trafienia do nowo otwartej kasy w supermarkecie czy prawidłowego zaparkowania. Nawet jeśli część komentarzy wydaje się na wyrost, z pewnością znajdzie się ktoś, kto podzieli entuzjazm autora właśnie w tej części egzystencji – i nauczy się na nowo doceniać przyjemność płynącą z kolejnych działań.
„Awesome. Księga małych cudowności” to książka, która pozwala się błyskawicznie zrelaksować i przez to też automatycznie poprawia humor natychmiast. Składa się z szeregu drobnych rozdziałów (czasem zawierających jedną linijkę tekstu, czasem – rozbudowywanych na kilka stron). Za każdym razem tytułem rozdziału jest kolejna „cudowność”: sytuacja lub zachowanie, które relaksuje na poziomie mikro, jest ulotne, ale niewątpliwie przyjemne. Autor odwołuje się do uruchamianych zmysłów: przypomina na przykład o zapachu nowo otwartego pudełka kredek. Dzięki niemu można powrócić do skojarzeń, które rzeczywiście satysfakcjonują i cieszą – a o których nie myśli się podczas codziennego zabiegania. Już samo tego typu nawiązanie do pozytywnych konotacji może okazać się relaksujące. Z kolei każdy rozdział kończony jest okrzykiem „to cudowne”, żeby czytelnicy uświadomili sobie, że warto się ekscytować, przejąć radość od najmłodszych i wykorzystywać chwile, które przynoszą drobną przyjemność. Czasami wykorzystuje Pasricha spostrzeżenia typowo kobiece (wtedy do narracji dodaje, że tak przynajmniej słyszał: czynnik humorystyczny odgrywa tu dużą rolę).
„Awesome” to książka, która już w założeniach ma dostarczać rozrywki. Nie trzeba nawet podążać za autorem i wypróbowywać wszystkich podpowiedzi – więcej robi Pasricha dla treningu uważności niż autorzy poradników do samorozwoju. Wystarczy samo pomyślenie o czynności, żeby obudzić pozytywne skojarzenia – warto tę pozycję sobie dawkować, rozbić przyjemność na mniejsze kawałki i częstować się nią codziennie. Lektura zresztą przyniesie pewien ważny skutek: wyczulenie na to, co na co dzień cieszy, chociaż pozornie nie ma znaczenia.
Cudowności
Ta książka ma za zadanie zamienić dorosłych z powrotem w dzieci. I to w dzieci, które radość odkrywają w każdym – zwyczajnym z pozoru – wydarzeniu. Nie ma wyjścia, trzeba cieszyć się z drobiazgów, a po krótkim treningu okaże się, że to droga do zwiększonego poczucia szczęśliwości. Niby nic – wystarczy doceniać przyjemności chwilowe, krótkotrwałe i bardzo proste do osiągnięcia. Neil Pasricha działa lepiej niż najlepszy mówca motywacyjny, a że swoje spostrzeżenia wzbogaca jeszcze o komentarze ludzi, którzy śledzą jego stronę i nadsyłają własne propozycje rzeczy „cudownych” - może rozbudowywać przepis na zadowolenie. Bezcenny, bo niewymagający ani nakładów finansowych, ani energii. Pasricha jest trochę jak Pollyanna – pozwala odbiorcom na nowo zacząć cieszyć się rzeczami, które dawniej były traktowane jak niezawodne poprawiacze nastroju. Do tego daje prawo do infantylnej radości z byle czego i proponuje proste sposoby na redukcję stresu. Rozwodzi się nad zabawą folią bąbelkową, nad przyjemnością zanurzenia się w czystej pościeli, nad prysznicem po ciężkim dniu – rejestruje też momenty, które dają satysfakcję niezrozumiałą dla otoczenia, za to doskonale wyczuwalną przez samego działającego. To drobne sukcesy w rodzaju trafienia do nowo otwartej kasy w supermarkecie czy prawidłowego zaparkowania. Nawet jeśli część komentarzy wydaje się na wyrost, z pewnością znajdzie się ktoś, kto podzieli entuzjazm autora właśnie w tej części egzystencji – i nauczy się na nowo doceniać przyjemność płynącą z kolejnych działań.
„Awesome. Księga małych cudowności” to książka, która pozwala się błyskawicznie zrelaksować i przez to też automatycznie poprawia humor natychmiast. Składa się z szeregu drobnych rozdziałów (czasem zawierających jedną linijkę tekstu, czasem – rozbudowywanych na kilka stron). Za każdym razem tytułem rozdziału jest kolejna „cudowność”: sytuacja lub zachowanie, które relaksuje na poziomie mikro, jest ulotne, ale niewątpliwie przyjemne. Autor odwołuje się do uruchamianych zmysłów: przypomina na przykład o zapachu nowo otwartego pudełka kredek. Dzięki niemu można powrócić do skojarzeń, które rzeczywiście satysfakcjonują i cieszą – a o których nie myśli się podczas codziennego zabiegania. Już samo tego typu nawiązanie do pozytywnych konotacji może okazać się relaksujące. Z kolei każdy rozdział kończony jest okrzykiem „to cudowne”, żeby czytelnicy uświadomili sobie, że warto się ekscytować, przejąć radość od najmłodszych i wykorzystywać chwile, które przynoszą drobną przyjemność. Czasami wykorzystuje Pasricha spostrzeżenia typowo kobiece (wtedy do narracji dodaje, że tak przynajmniej słyszał: czynnik humorystyczny odgrywa tu dużą rolę).
„Awesome” to książka, która już w założeniach ma dostarczać rozrywki. Nie trzeba nawet podążać za autorem i wypróbowywać wszystkich podpowiedzi – więcej robi Pasricha dla treningu uważności niż autorzy poradników do samorozwoju. Wystarczy samo pomyślenie o czynności, żeby obudzić pozytywne skojarzenia – warto tę pozycję sobie dawkować, rozbić przyjemność na mniejsze kawałki i częstować się nią codziennie. Lektura zresztą przyniesie pewien ważny skutek: wyczulenie na to, co na co dzień cieszy, chociaż pozornie nie ma znaczenia.
poniedziałek, 16 marca 2020
Krzysztof Piersa: Złota rybka w szambie. Jak pokonać uzależnienie od smartfona i internetu
Jaguar, Warszawa 2020.
Ostrzeżenie
Taka publikacja jest bardzo potrzebna, chociaż przydałoby się jej jednak silniejsze zakorzenienie w źródłach, badaniach i opracowaniach – bo sprawia wrażenie, jakby Krzysztof Piersa opierał się wyłącznie na własnych obserwacjach, a przez to jest nie do końca przekonujący. Jeśli trafi do sceptycznych czytelników – a pokolenia wychowujące się na smartfonach i internecie już mogą stać się odbiorcami tej pozycji – niełatwo mu będzie nastroić pozytywnie do ważnego przecież przekazu. „Złota rybka w szambie” to książka w dużej mierze oparta na silnych emocjach – a przy takim podejściu gorzej o argumentację. Krzysztof Piersa wie, że ma rację, nie czuje się więc w obowiązku udowadniać tego innym – liczy na to, że uda mu się przerazić czytelników, zmusić do myślenia, ewentualnie – zniesmaczyć i na tej (kruchej jednak) podstawie zbudować pewność, że od internetu i smartfonów trzeba się odzwyczajać. Jednak przy braku konkretów badawczych takie wywody sprawdziłyby się w opowieści motywacyjnej, a niekoniecznie już – w książce, sceptyków zatem nie zabraknie. Autor mniej zajmuje się akcentowanym w tytule sposobem na pokonanie uzależnienia, bardziej – koniecznością pokonania. To jest: przypomina dorosłym (albo – starszym pokoleniom), dlaczego internet jest niebezpieczny. I nie chodzi tu o kwestie zdrowotne, brak kondycji, problemy ze wzrokiem i ze snem, rzadko nawet – o psucie się relacji społecznych (chociaż na to kładzie autor trochę większy nacisk). Najbardziej męczy autora dostęp do treści niepożądanych. W kolejnych rozdziałach opowiada o hejcie, o stalkingu, o dostępie do pornografii i wpływie tego dostępu na młode umysły, o wyzwaniach, które pchają młodych ludzi do robienia głupot i dokumentowania ich, o patostreamerstwie... wyłapuje to wszystko, co w internecie złe, bezsensowne i przerażające pokolenia już od 30+, a naturalne dla dzisiejszych nastolatków. Wyolbrzymia zagrożenia, bo widzi tylko je – przestrzega, ale jest to działanie zbyt jednokierunkowe, żeby było skuteczne. Bardziej nawet namówi do sprawdzania treści drastycznych (które opisuje), niż do unikania internetowych patologii. „Złota rybka w szambie” to książka, która tłumaczy, dlaczego internet jest zły. Pokonanie uzależnienia miałoby zatem prawdopodobnie polegać na obrzydzaniu odbiorcom nowych mediów. I w ten sposób Krzysztof Piersa jawi się jako ten, który pozostał sam na placu boju o czystość młodych umysłów i kasandrycznie nawołuje o opamiętanie. Za bardzo zapędza się w retoryce, za bardzo liczy na to, że wrażenie, jakie wywoła, wystarczy zamiast rzeczowych wyjaśnień. Nie przeprowadza kwerend, polega wyłącznie na własnych obserwacjach – a przecież internet to temat, który trafił już do wielu publikacji i można by spokojnie kolejne zjawiska osadzić w przestrzeni, nawet tej badawczej. Można potraktować książkę Piersy jako wstęp do zastanowienia się nad ograniczaniem dzieciom dostępu do internetu – bo to, co boli autora najbardziej, to fakt, że rodzice kupują sobie spokój przez wręczanie kilkulatkom swoich smartfonów i tabletów – ograniczają przez to prawdziwe bodźce z otoczenia i uniemożliwiają wręcz rozwój. Piersa wie, jak to się może skończyć, co stanie się z przyszłymi pokoleniami – ale funkcjonuje w tej książce jako przedstawiciel środowiska narzekającego na „tę dzisiejszą młodzież”, za to niekoniecznie jako przekonujący analityk czy badacz zjawiska.
Ostrzeżenie
Taka publikacja jest bardzo potrzebna, chociaż przydałoby się jej jednak silniejsze zakorzenienie w źródłach, badaniach i opracowaniach – bo sprawia wrażenie, jakby Krzysztof Piersa opierał się wyłącznie na własnych obserwacjach, a przez to jest nie do końca przekonujący. Jeśli trafi do sceptycznych czytelników – a pokolenia wychowujące się na smartfonach i internecie już mogą stać się odbiorcami tej pozycji – niełatwo mu będzie nastroić pozytywnie do ważnego przecież przekazu. „Złota rybka w szambie” to książka w dużej mierze oparta na silnych emocjach – a przy takim podejściu gorzej o argumentację. Krzysztof Piersa wie, że ma rację, nie czuje się więc w obowiązku udowadniać tego innym – liczy na to, że uda mu się przerazić czytelników, zmusić do myślenia, ewentualnie – zniesmaczyć i na tej (kruchej jednak) podstawie zbudować pewność, że od internetu i smartfonów trzeba się odzwyczajać. Jednak przy braku konkretów badawczych takie wywody sprawdziłyby się w opowieści motywacyjnej, a niekoniecznie już – w książce, sceptyków zatem nie zabraknie. Autor mniej zajmuje się akcentowanym w tytule sposobem na pokonanie uzależnienia, bardziej – koniecznością pokonania. To jest: przypomina dorosłym (albo – starszym pokoleniom), dlaczego internet jest niebezpieczny. I nie chodzi tu o kwestie zdrowotne, brak kondycji, problemy ze wzrokiem i ze snem, rzadko nawet – o psucie się relacji społecznych (chociaż na to kładzie autor trochę większy nacisk). Najbardziej męczy autora dostęp do treści niepożądanych. W kolejnych rozdziałach opowiada o hejcie, o stalkingu, o dostępie do pornografii i wpływie tego dostępu na młode umysły, o wyzwaniach, które pchają młodych ludzi do robienia głupot i dokumentowania ich, o patostreamerstwie... wyłapuje to wszystko, co w internecie złe, bezsensowne i przerażające pokolenia już od 30+, a naturalne dla dzisiejszych nastolatków. Wyolbrzymia zagrożenia, bo widzi tylko je – przestrzega, ale jest to działanie zbyt jednokierunkowe, żeby było skuteczne. Bardziej nawet namówi do sprawdzania treści drastycznych (które opisuje), niż do unikania internetowych patologii. „Złota rybka w szambie” to książka, która tłumaczy, dlaczego internet jest zły. Pokonanie uzależnienia miałoby zatem prawdopodobnie polegać na obrzydzaniu odbiorcom nowych mediów. I w ten sposób Krzysztof Piersa jawi się jako ten, który pozostał sam na placu boju o czystość młodych umysłów i kasandrycznie nawołuje o opamiętanie. Za bardzo zapędza się w retoryce, za bardzo liczy na to, że wrażenie, jakie wywoła, wystarczy zamiast rzeczowych wyjaśnień. Nie przeprowadza kwerend, polega wyłącznie na własnych obserwacjach – a przecież internet to temat, który trafił już do wielu publikacji i można by spokojnie kolejne zjawiska osadzić w przestrzeni, nawet tej badawczej. Można potraktować książkę Piersy jako wstęp do zastanowienia się nad ograniczaniem dzieciom dostępu do internetu – bo to, co boli autora najbardziej, to fakt, że rodzice kupują sobie spokój przez wręczanie kilkulatkom swoich smartfonów i tabletów – ograniczają przez to prawdziwe bodźce z otoczenia i uniemożliwiają wręcz rozwój. Piersa wie, jak to się może skończyć, co stanie się z przyszłymi pokoleniami – ale funkcjonuje w tej książce jako przedstawiciel środowiska narzekającego na „tę dzisiejszą młodzież”, za to niekoniecznie jako przekonujący analityk czy badacz zjawiska.
niedziela, 15 marca 2020
Jon Kabat-Zinn: Obudź się. Jak praktykować uważność w codziennym życiu
Czarna Owca, Warszawa 2020.
Trening
Jon Kabat-Zinn planuje przekonanie czytelników do swoich pomysłów związanych z uważnością, tym razem od strony praktycznej. Jeśli ktoś potrzebuje podbudowy teoretycznej, ma dostęp do obszernych (imponujących rozmiarami) publikacji tego autora i może sprawdzić, jakie aspekty dbania o siebie są dla niego istotne. Ale tom „Obudź się. Jak praktykować uważność w codziennym życiu” jest niewielki, niemal kioskowy – i gdyby nie zarzucenie formy poradnikowej (brak wyliczeń czy wytłuszczeń co ważniejszych kwestii) można by go uznać za podręczną ściągę dla odbiorców, którzy chcą coś zmienić w swoim życiu, ale nie potrafią znaleźć na to czasu. Tom trafi do czytelników, którzy słyszeli o uważności, ale nie wiedzą, na czym polega jej praktykowanie w codziennej egzystencji (i boją się, że zajmie to zbyt wiele czasu), a także do tych, którzy po prostu lubią próbować różnych podpowiedzi. „Obudź się” nie wymaga nakładów finansowych ani zbyt wielkiego poświęcenia. Kto będzie chciał poszerzyć swoje doświadczenia o medytacje czy afirmacje, będzie mógł to zrobić w każdej chwili – na razie Jon Kabat-Zinn przekonuje, że warto po prostu skupiać się na tym, co się robi – i odbierać wszystkimi zmysłami to, co przynosi dzień.
W efekcie „Obudź się” to książka, która przede wszystkim rozbudza zmysły i mocno działa na wyobraźnię. Autor stawia tutaj na narrację przekonującą, synestezyjną i wypełnioną reakcjami organizmu znanymi odbiorcom. Żeby zachęcić do praktykowania uważności, podpowiada, jak to zrobić: uczy, by na nowo odkrywać zapachy i smaki, rozkoszować się dotykiem, szukać bodźców, które dostarczają przyjemności, a są banalne do uzyskania. Zupełnie inaczej działa na odbiorców posiłek zjedzony w pośpiechu i bez zaangażowania – bez świadomości kolejnych czynności czy samego smaku – Jon Kabat-Zinn podpowiada, co zrobić, by móc analizować każdy kęs i by potraktować go jako źródło satysfakcji. Przez takie podejście książka wydaje się prosta, a może nawet przegadana (mimo niewielkich rozmiarów): chodzi jednak o to, żeby przez przykład, przez sugestywną opowieść zachęcić czytelników do powtarzania doświadczeń autora. Uważność wiąże się ze zwolnieniem tempa życia, ze zwracaniem uwagi na otoczenie i z delektowaniem się chwilą – nie trzeba przy tym radykalnie zmieniać własnych przyzwyczajeń, wystarczy wybrać sobie przynajmniej jedną wskazówkę i spróbować ją zrealizować. Najprawdopodobniej konsekwentne przestrzeganie zaleceń autora zaowocuje chęcią pogłębiania doznań - „Obudź się” funkcjonuje zatem jako książka, która budzi zazdrość. Ktoś – w tym przypadku Jon Kabat-Zinn – pokazuje, jak przyjemna może być codzienność, i jak wypełniona wrażeniami. Kto zechce iść w jego ślady, zyska od razu zestaw wskazówek, co zrobić. I tyle: żadnych zmian mentalności, żadnych poświęceń. Wystarczy niewiele, żeby znaleźć szczęście albo drogę do szczęścia. I jedyne, co może przerażać, to fakt, że ludziom dzisiaj trzeba o tak banalnych sprawach przypominać.
Trening
Jon Kabat-Zinn planuje przekonanie czytelników do swoich pomysłów związanych z uważnością, tym razem od strony praktycznej. Jeśli ktoś potrzebuje podbudowy teoretycznej, ma dostęp do obszernych (imponujących rozmiarami) publikacji tego autora i może sprawdzić, jakie aspekty dbania o siebie są dla niego istotne. Ale tom „Obudź się. Jak praktykować uważność w codziennym życiu” jest niewielki, niemal kioskowy – i gdyby nie zarzucenie formy poradnikowej (brak wyliczeń czy wytłuszczeń co ważniejszych kwestii) można by go uznać za podręczną ściągę dla odbiorców, którzy chcą coś zmienić w swoim życiu, ale nie potrafią znaleźć na to czasu. Tom trafi do czytelników, którzy słyszeli o uważności, ale nie wiedzą, na czym polega jej praktykowanie w codziennej egzystencji (i boją się, że zajmie to zbyt wiele czasu), a także do tych, którzy po prostu lubią próbować różnych podpowiedzi. „Obudź się” nie wymaga nakładów finansowych ani zbyt wielkiego poświęcenia. Kto będzie chciał poszerzyć swoje doświadczenia o medytacje czy afirmacje, będzie mógł to zrobić w każdej chwili – na razie Jon Kabat-Zinn przekonuje, że warto po prostu skupiać się na tym, co się robi – i odbierać wszystkimi zmysłami to, co przynosi dzień.
W efekcie „Obudź się” to książka, która przede wszystkim rozbudza zmysły i mocno działa na wyobraźnię. Autor stawia tutaj na narrację przekonującą, synestezyjną i wypełnioną reakcjami organizmu znanymi odbiorcom. Żeby zachęcić do praktykowania uważności, podpowiada, jak to zrobić: uczy, by na nowo odkrywać zapachy i smaki, rozkoszować się dotykiem, szukać bodźców, które dostarczają przyjemności, a są banalne do uzyskania. Zupełnie inaczej działa na odbiorców posiłek zjedzony w pośpiechu i bez zaangażowania – bez świadomości kolejnych czynności czy samego smaku – Jon Kabat-Zinn podpowiada, co zrobić, by móc analizować każdy kęs i by potraktować go jako źródło satysfakcji. Przez takie podejście książka wydaje się prosta, a może nawet przegadana (mimo niewielkich rozmiarów): chodzi jednak o to, żeby przez przykład, przez sugestywną opowieść zachęcić czytelników do powtarzania doświadczeń autora. Uważność wiąże się ze zwolnieniem tempa życia, ze zwracaniem uwagi na otoczenie i z delektowaniem się chwilą – nie trzeba przy tym radykalnie zmieniać własnych przyzwyczajeń, wystarczy wybrać sobie przynajmniej jedną wskazówkę i spróbować ją zrealizować. Najprawdopodobniej konsekwentne przestrzeganie zaleceń autora zaowocuje chęcią pogłębiania doznań - „Obudź się” funkcjonuje zatem jako książka, która budzi zazdrość. Ktoś – w tym przypadku Jon Kabat-Zinn – pokazuje, jak przyjemna może być codzienność, i jak wypełniona wrażeniami. Kto zechce iść w jego ślady, zyska od razu zestaw wskazówek, co zrobić. I tyle: żadnych zmian mentalności, żadnych poświęceń. Wystarczy niewiele, żeby znaleźć szczęście albo drogę do szczęścia. I jedyne, co może przerażać, to fakt, że ludziom dzisiaj trzeba o tak banalnych sprawach przypominać.
William Sutcliffe: Prawie zupełnie nikt
Ya!, Warszawa 2020.
Przemiana
Kto chciałby mieszkać w Stevenage? Na pewno nie mama Ethana, Sama i Freyi. Kiedy tylko nadarza się okazja – tata sprzedaje swoją firmę – rodzina może przeprowadzić się do Londynu. Dorośli zapisają swoje pociechy do Londyńskiej Akademii dla Utalentowanych i Uzdolnionych, nie przejmując się zdaniem Sama. Ethan ma siedemnaście lat i w swoim obowiązkowym buncie ma wielki talent do mimikry. Wie doskonale, co zrobić, żeby odnaleźć się w każdym środowisku – może spokojnie udawać kogoś, kim nie jest, jeśli tylko pozwoli mu to na odniesienie sukcesu. Nie widzi problemów we wmawianiu otoczeniu, że jest gejem – bo to prosta droga do kariery i do wyrobienia sobie silnej pozycji w szkolnej społeczności. A poza tym – oczywiście – daje nieograniczony dostęp do dziewczyn. Freya z kolei to kilkulatka, która wie, jak łagodzić spory i dysponuje ironicznym poczuciem humoru. Ma pomysły, jak dusić w zarodku konflikty domowe, potrafi uspokoić rozedrganą emocjonalnie mamę. Ethan udziela się w zespole, Freya pięknie maluje i rysuje. Sam jest przeciętniakiem i właściwie szuka miejsca, w którym mógłby się ukryć przed innymi: nie dostrzega potencjału twórczego i czuje, że zawodzi. Zwłaszcza że mama stara się iść z duchem czasu: prowadzi bloga i organizuje warsztaty dla grona znajomych, tak, by uruchamiać kreatywność. Sam w domowym środowisku nie odnajduje się zupełnie – a w szkole na razie pozostaje outsiderem. Gdyby nie przypadek – i wejście w świat kółka teatralnego – mógłby tylko się frustrować. Jednak przygotowywanie spektaklu daje mu dostęp do najpiękniejszej dziewczyny w szkole i umożliwia odkrycie nieuświadamianych dotąd pokładów talentu. Sam uczy się, jak funkcjonować wśród innych – nawet jeśli sporo go to kosztuje.
„Prawie zupełnie nikt” to książka popowa, która odwołuje się do najbardziej powszechnych wśród nastolatków problemów i traum. To próba wyjścia poza przeciętność – wymuszona przez otoczenie i okoliczności. Sam dobrze czuje się jako zwykły nastolatek – wie jednak, że powinien sprostać oczekiwaniom rodziców. Ethan wprowadza go w arkana funkcjonowania grupy rówieśników, podpowiada, jakie drogi może Sam wybrać. To również wskazówka dla odbiorców – nie do pogardzenia. Do tego William Sutcliffe wprowadza jeszcze humor, rubaszny i związany z różnymi aspektami dojrzewania: nie może się obejść bez sprośności, które przyciągną młodych czytelników. Sutcliffe zresztą bardziej kieruje się do chłopaków, nie tylko przez pierwszoosobową narrację Sama. Unika rozbudowywania opisów czy rozwodzenia się nad uczuciami postaci: nie interesuje go specjalnie, jak Sam poradzi sobie w nowym środowisku, bardziej – czy da się z tego wykrzesać żarty, które zjednoczą odbiorców. „Prawie zupełnie nikt” to powieść upraszczana do granic możliwości i jako taka zyska uznanie nastolatków. Odwołuje się do ważnych dla młodzieży spraw – ale nie na poważnie, bez zadęcia i bez prób zwrócenia na siebie uwagi na siłę. Znajduje motywy, które nie prowadzą do jednoznacznych czy przewidywalnych rozwiązań i dzięki temu buduje zaufanie do siebie.
Przemiana
Kto chciałby mieszkać w Stevenage? Na pewno nie mama Ethana, Sama i Freyi. Kiedy tylko nadarza się okazja – tata sprzedaje swoją firmę – rodzina może przeprowadzić się do Londynu. Dorośli zapisają swoje pociechy do Londyńskiej Akademii dla Utalentowanych i Uzdolnionych, nie przejmując się zdaniem Sama. Ethan ma siedemnaście lat i w swoim obowiązkowym buncie ma wielki talent do mimikry. Wie doskonale, co zrobić, żeby odnaleźć się w każdym środowisku – może spokojnie udawać kogoś, kim nie jest, jeśli tylko pozwoli mu to na odniesienie sukcesu. Nie widzi problemów we wmawianiu otoczeniu, że jest gejem – bo to prosta droga do kariery i do wyrobienia sobie silnej pozycji w szkolnej społeczności. A poza tym – oczywiście – daje nieograniczony dostęp do dziewczyn. Freya z kolei to kilkulatka, która wie, jak łagodzić spory i dysponuje ironicznym poczuciem humoru. Ma pomysły, jak dusić w zarodku konflikty domowe, potrafi uspokoić rozedrganą emocjonalnie mamę. Ethan udziela się w zespole, Freya pięknie maluje i rysuje. Sam jest przeciętniakiem i właściwie szuka miejsca, w którym mógłby się ukryć przed innymi: nie dostrzega potencjału twórczego i czuje, że zawodzi. Zwłaszcza że mama stara się iść z duchem czasu: prowadzi bloga i organizuje warsztaty dla grona znajomych, tak, by uruchamiać kreatywność. Sam w domowym środowisku nie odnajduje się zupełnie – a w szkole na razie pozostaje outsiderem. Gdyby nie przypadek – i wejście w świat kółka teatralnego – mógłby tylko się frustrować. Jednak przygotowywanie spektaklu daje mu dostęp do najpiękniejszej dziewczyny w szkole i umożliwia odkrycie nieuświadamianych dotąd pokładów talentu. Sam uczy się, jak funkcjonować wśród innych – nawet jeśli sporo go to kosztuje.
„Prawie zupełnie nikt” to książka popowa, która odwołuje się do najbardziej powszechnych wśród nastolatków problemów i traum. To próba wyjścia poza przeciętność – wymuszona przez otoczenie i okoliczności. Sam dobrze czuje się jako zwykły nastolatek – wie jednak, że powinien sprostać oczekiwaniom rodziców. Ethan wprowadza go w arkana funkcjonowania grupy rówieśników, podpowiada, jakie drogi może Sam wybrać. To również wskazówka dla odbiorców – nie do pogardzenia. Do tego William Sutcliffe wprowadza jeszcze humor, rubaszny i związany z różnymi aspektami dojrzewania: nie może się obejść bez sprośności, które przyciągną młodych czytelników. Sutcliffe zresztą bardziej kieruje się do chłopaków, nie tylko przez pierwszoosobową narrację Sama. Unika rozbudowywania opisów czy rozwodzenia się nad uczuciami postaci: nie interesuje go specjalnie, jak Sam poradzi sobie w nowym środowisku, bardziej – czy da się z tego wykrzesać żarty, które zjednoczą odbiorców. „Prawie zupełnie nikt” to powieść upraszczana do granic możliwości i jako taka zyska uznanie nastolatków. Odwołuje się do ważnych dla młodzieży spraw – ale nie na poważnie, bez zadęcia i bez prób zwrócenia na siebie uwagi na siłę. Znajduje motywy, które nie prowadzą do jednoznacznych czy przewidywalnych rozwiązań i dzięki temu buduje zaufanie do siebie.
sobota, 14 marca 2020
Tomasz Ulanowski: O powstawaniu Polaków
Czarne, Wołowiec 2020.
Odkrycia
To nie jest tak, że Tomasz Ulanowski próbuje przekonać odbiorców, że historia ludzkości zaczęła się od Polaków i na Polakach się opiera – ale marketingowo sprytny tytuł sprawia, że można zaangażować się w opowieść specyficzną i fachową (chociaż reporterską w tonie) z ciekawości. Autor zajmuje się między innymi odkryciami archeologicznymi na terenie Polski – zwłaszcza informacjami, które rzucają nowe światło na pochodzenie człowieka. Kolejne wyprawy do specjalistów – uczonych i odkrywców – to dla niego punkt wyjścia do rozdziału. Przeprowadzane rozmowy i wyjaśnienia, jakich udzielają badacze to coś, czemu trudno się oprzeć. Ulanowski rozbudza zainteresowanie błyskawicznie – a przecież odnosi się do spraw odległych o dziesiątki tysięcy lat. Jest w stanie przyciągnąć uwagę odbiorców przez pokazanie, co da się powiedzieć o przodkach dzięki badaniom genetycznym – przy czym nie ma tu na celu tworzenia zwykłego drzewa genealogicznego, a pokazanie migracji ludzi w czasach przed jakąkolwiek cywilizacją. Nagle okazuje się, że przełomowego odkrycia można dokonać podczas codziennego zwyczajnego przechodzenia znaną od zawsze trasą, a ze znalezionego fragmentu kości mamuta da się wysnuć całą narrację na temat zwyczajów łowieckich i umiejętności plemion. Dla odbiorców ważny będzie fakt, że kolejne odkrycia dokonywane są na terenach Polski – i jako takie mogą stać się początkiem opowieści „O powstawaniu Polaków”. Jeszcze zanim komukolwiek zacznie się śnić o państwach, na różnych terenach rozwija się kolebka ludzkości.
Nie poprzestanie Ulanowski na sprawdzaniu, gdzie w Polsce dokonano odkryć ważnych w kontekście prehistorycznych badań: informacje, którymi dzielą się z nim uczeni, satysfakcjonują – chociaż trzeba pracy dziennikarza, żeby przekazać je odbiorcom. W wersji hermetycznej – masowa publiczność nie mogłaby docenić wagi wiadomości, nie mówiąc już o tym, że mało kto śledzi choćby i najbardziej sensacyjne doniesienia z wykopalisk. Tomasz Ulanowski zatem bierze na siebie rolę tłumacza i podsyca wyobraźnię czytelników swoimi komentarzami. Prosi o opinię samych badaczy, nie tylko żeby przedstawiali własne sukcesy – ale też żeby uświadomili odbiorcom, co daje odkrywana wiedza. Nie poprzestaje na tych, którzy dowody na obecność ludzi w dalekiej przeszłości znajdują w śladach w ziemi – sięga też między innymi po opowieści językoznawców. Poddaje się badaniom genetycznym, żeby dowiedzieć się, kim byli jego przodkowie. Następnie swoje odkrycia przenosi na zgrabne teksty – za każdym razem zabiera czytelników w podróż pełną zagadek i tajemnic, tak, by każdy mógł zastanawiać się, do czego doprowadzą poszukiwania. Ulanowski wie, jak przekazywać wiedzę – robi to bez zarzutu, a w dodatku błyskawicznie: nie popada w rozwlekłość czy w akademickie wywody. „O powstawaniu Polaków” to dowcipnie obmyślona książka o sprawach, które nikomu z humorem się nie kojarzyły.
Odkrycia
To nie jest tak, że Tomasz Ulanowski próbuje przekonać odbiorców, że historia ludzkości zaczęła się od Polaków i na Polakach się opiera – ale marketingowo sprytny tytuł sprawia, że można zaangażować się w opowieść specyficzną i fachową (chociaż reporterską w tonie) z ciekawości. Autor zajmuje się między innymi odkryciami archeologicznymi na terenie Polski – zwłaszcza informacjami, które rzucają nowe światło na pochodzenie człowieka. Kolejne wyprawy do specjalistów – uczonych i odkrywców – to dla niego punkt wyjścia do rozdziału. Przeprowadzane rozmowy i wyjaśnienia, jakich udzielają badacze to coś, czemu trudno się oprzeć. Ulanowski rozbudza zainteresowanie błyskawicznie – a przecież odnosi się do spraw odległych o dziesiątki tysięcy lat. Jest w stanie przyciągnąć uwagę odbiorców przez pokazanie, co da się powiedzieć o przodkach dzięki badaniom genetycznym – przy czym nie ma tu na celu tworzenia zwykłego drzewa genealogicznego, a pokazanie migracji ludzi w czasach przed jakąkolwiek cywilizacją. Nagle okazuje się, że przełomowego odkrycia można dokonać podczas codziennego zwyczajnego przechodzenia znaną od zawsze trasą, a ze znalezionego fragmentu kości mamuta da się wysnuć całą narrację na temat zwyczajów łowieckich i umiejętności plemion. Dla odbiorców ważny będzie fakt, że kolejne odkrycia dokonywane są na terenach Polski – i jako takie mogą stać się początkiem opowieści „O powstawaniu Polaków”. Jeszcze zanim komukolwiek zacznie się śnić o państwach, na różnych terenach rozwija się kolebka ludzkości.
Nie poprzestanie Ulanowski na sprawdzaniu, gdzie w Polsce dokonano odkryć ważnych w kontekście prehistorycznych badań: informacje, którymi dzielą się z nim uczeni, satysfakcjonują – chociaż trzeba pracy dziennikarza, żeby przekazać je odbiorcom. W wersji hermetycznej – masowa publiczność nie mogłaby docenić wagi wiadomości, nie mówiąc już o tym, że mało kto śledzi choćby i najbardziej sensacyjne doniesienia z wykopalisk. Tomasz Ulanowski zatem bierze na siebie rolę tłumacza i podsyca wyobraźnię czytelników swoimi komentarzami. Prosi o opinię samych badaczy, nie tylko żeby przedstawiali własne sukcesy – ale też żeby uświadomili odbiorcom, co daje odkrywana wiedza. Nie poprzestaje na tych, którzy dowody na obecność ludzi w dalekiej przeszłości znajdują w śladach w ziemi – sięga też między innymi po opowieści językoznawców. Poddaje się badaniom genetycznym, żeby dowiedzieć się, kim byli jego przodkowie. Następnie swoje odkrycia przenosi na zgrabne teksty – za każdym razem zabiera czytelników w podróż pełną zagadek i tajemnic, tak, by każdy mógł zastanawiać się, do czego doprowadzą poszukiwania. Ulanowski wie, jak przekazywać wiedzę – robi to bez zarzutu, a w dodatku błyskawicznie: nie popada w rozwlekłość czy w akademickie wywody. „O powstawaniu Polaków” to dowcipnie obmyślona książka o sprawach, które nikomu z humorem się nie kojarzyły.
Julia Donaldson: Ćmony i Smeśki
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Krótka historia o miłości
W zasadzie w książkach dla dzieci – nie dla nastolatków, a dla maluchów – wielkie miłości za bardzo się nie sprawdzają, nie leży to w zainteresowaniach kilkulatków, a czasami nawet budzi niechęć. Ale w przypadku Ćmonów i Smeśków sytuacja wygląda inaczej: tu istnieje pewien ważny konflikt, temat, który sam w sobie jest sensacyjny i nie wiadomo, do czego zaprowadzi. Czytelnicy nie domyślą się przebiegu akcji, musieliby do tego znać Szekspira, bo historia zwaśnionych rodów przeniesiona jest niemal z Werony. Zamiast Romea i Julii są tu Żaneta i Arturek, jedno należy do Ćmonów, drugie – do Smeśków. Mają się ku sobie, lubią spędzać razem czas, cieszą się ze swojej obecności. Tyle że rodziny stawiają sprawę jasno: nie ma mowy o rozwijaniu przyjaźni, Ćmony i Smeśki są w tej kwestii nieprzejednane. Nie ma znaczenia, że bohaterowie chcieliby dzielić ze sobą życie: nie przekonają do tego rodziców ani innych członków wspólnoty. Aż w końcu Żaneta i Arturek wsiadają do rakiety i znikają. Zrozpaczone rodziny szukają ich wszędzie – co oznacza podróże na różne planety.
Pierwsza część książki „Ćmony i Smeśki” to prezentacja bohaterów i przedstawienie odbiorcom relacji panujących między rodami. Coś, co istnieje już w warstwie graficznej, w tekstowej zyskuje potwierdzenie: widać doskonale, że Ćmony i Smeśki różnią się od siebie i nie mogą się dogadać, bo za wiele je dzieli. Szybko staje się też jasne, że nie chcą mieć ze sobą nic wspólnego. Z wyjątkiem Żanety i Arturka – ci bohaterowie nie widzą nic złego w byciu razem, odrzucają uprzedzenia i postawy z dawnych czasów. Nie interesuje ich powielanie stereotypów i krzywdzenie drugiej strony. Żaneta i Arturek są silni miłością, która ich łączy: jak mocne to uczucie, okaże się w finale. Na razie jednak Julia Donaldson przechodzi do drugiej części historii – do przygody. Kiedy Żaneta i Arturek znikają, ich bliscy próbują ich odnaleźć. W tym celu muszą wyprawiać się na różne planety, żeby sprawdzać, gdzie osiedlić się chcą ich dzieci. Różne planety to test na rozwijanie wyobraźni, zupełnie jak u Maurice'a Sendaka: każdą krainę można przecież dowolnie kształtować, przestrzeni dla fantazji na pewno tu nie zabraknie. Ćmony i Smeśki same w sobie są tworami mocno wyobraźniowymi – i pasują do istot, które do tej pory trafiały do przekonania dzieciom. Ćmony i Smeśki nie są tak naiwne jak trolle z popowej familiarnej produkcji, bliżej im raczej do Smerfów – Donaldson stawia zatem na tradycjonalizm i jednocześnie kreatywną zabawę.
Zachwyca nie tylko opowieść (w tłumaczeniu rymowana, co jest rzadkością w zachodnich publikacjach przenoszonych na nasz rynek), ale także warstwa graficzna. „Ćmony i Smeśki” to picture book z wieloma kolorowymi ilustracjami, które pomagają w dopowiedzeniu tego, co nie zmieści się w narracji. Barwy przyciągają wzrok, a sama historia przekona najmłodszych – Julia Donaldson może się tą książką zapisać w kanonie literatury czwartej. Na pewno warto na nią zwrócić uwagę, „Ćmony i Smeśki” to pozycja ciekawa i atrakcyjna.
Krótka historia o miłości
W zasadzie w książkach dla dzieci – nie dla nastolatków, a dla maluchów – wielkie miłości za bardzo się nie sprawdzają, nie leży to w zainteresowaniach kilkulatków, a czasami nawet budzi niechęć. Ale w przypadku Ćmonów i Smeśków sytuacja wygląda inaczej: tu istnieje pewien ważny konflikt, temat, który sam w sobie jest sensacyjny i nie wiadomo, do czego zaprowadzi. Czytelnicy nie domyślą się przebiegu akcji, musieliby do tego znać Szekspira, bo historia zwaśnionych rodów przeniesiona jest niemal z Werony. Zamiast Romea i Julii są tu Żaneta i Arturek, jedno należy do Ćmonów, drugie – do Smeśków. Mają się ku sobie, lubią spędzać razem czas, cieszą się ze swojej obecności. Tyle że rodziny stawiają sprawę jasno: nie ma mowy o rozwijaniu przyjaźni, Ćmony i Smeśki są w tej kwestii nieprzejednane. Nie ma znaczenia, że bohaterowie chcieliby dzielić ze sobą życie: nie przekonają do tego rodziców ani innych członków wspólnoty. Aż w końcu Żaneta i Arturek wsiadają do rakiety i znikają. Zrozpaczone rodziny szukają ich wszędzie – co oznacza podróże na różne planety.
Pierwsza część książki „Ćmony i Smeśki” to prezentacja bohaterów i przedstawienie odbiorcom relacji panujących między rodami. Coś, co istnieje już w warstwie graficznej, w tekstowej zyskuje potwierdzenie: widać doskonale, że Ćmony i Smeśki różnią się od siebie i nie mogą się dogadać, bo za wiele je dzieli. Szybko staje się też jasne, że nie chcą mieć ze sobą nic wspólnego. Z wyjątkiem Żanety i Arturka – ci bohaterowie nie widzą nic złego w byciu razem, odrzucają uprzedzenia i postawy z dawnych czasów. Nie interesuje ich powielanie stereotypów i krzywdzenie drugiej strony. Żaneta i Arturek są silni miłością, która ich łączy: jak mocne to uczucie, okaże się w finale. Na razie jednak Julia Donaldson przechodzi do drugiej części historii – do przygody. Kiedy Żaneta i Arturek znikają, ich bliscy próbują ich odnaleźć. W tym celu muszą wyprawiać się na różne planety, żeby sprawdzać, gdzie osiedlić się chcą ich dzieci. Różne planety to test na rozwijanie wyobraźni, zupełnie jak u Maurice'a Sendaka: każdą krainę można przecież dowolnie kształtować, przestrzeni dla fantazji na pewno tu nie zabraknie. Ćmony i Smeśki same w sobie są tworami mocno wyobraźniowymi – i pasują do istot, które do tej pory trafiały do przekonania dzieciom. Ćmony i Smeśki nie są tak naiwne jak trolle z popowej familiarnej produkcji, bliżej im raczej do Smerfów – Donaldson stawia zatem na tradycjonalizm i jednocześnie kreatywną zabawę.
Zachwyca nie tylko opowieść (w tłumaczeniu rymowana, co jest rzadkością w zachodnich publikacjach przenoszonych na nasz rynek), ale także warstwa graficzna. „Ćmony i Smeśki” to picture book z wieloma kolorowymi ilustracjami, które pomagają w dopowiedzeniu tego, co nie zmieści się w narracji. Barwy przyciągają wzrok, a sama historia przekona najmłodszych – Julia Donaldson może się tą książką zapisać w kanonie literatury czwartej. Na pewno warto na nią zwrócić uwagę, „Ćmony i Smeśki” to pozycja ciekawa i atrakcyjna.
piątek, 13 marca 2020
Krzysztof Domaradzki: Reset
Czarna Owca, Warszawa 2020.
Ostateczność
Po raz ostatni wraca Krzysztof Domaradzki do Tomasza Kawęckiego, już nie – komisarza policji. Teraz Kawęcki pracuje jako nocny stróż i szantażuje swojego szefa, żeby uzyskać to, na czym mu zależy. Zresztą szantaż w miejscu pracy to najmniejsze z przewinień tego niepokornego bohatera. Domaradzki nie boi się relacji z gangsterami, wie, że w tym półświatku panują specyficzne zasady: można sporo uzyskać, jeśli nie zlęknie się gróźb i niebezpieczeństw. A ponieważ dawny policjant potrafi stawiać wszystko na jedną kartę, może znaleźć sposób na dotarcie do tych najgorszych i przekonanie ich, by realizowali jego plan. Kawęcki w trzecim tomie cyklu jest już na granicy ostatecznego upadku. Bóle brzucha nie dają o sobie zapomnieć, a bohater przekracza kolejne granice. Pogrywa sobie z przestępcami dowolnie, świadomy, że nawet jeśli balansuje na granicy prawa, jest chroniony – nikt nie podejrzewa nawet, że dawny policjant może wykazać się okrucieństwem i bezwzględnością. Kawęcki nie ma oporów, zrobi wszystko dla uzyskania swojego celu. Dzięki temu inni nie będą musieli brudzić sobie rąk. W „Resecie” możliwe jest już absolutnie wszystko. Powoli Domaradzki rozstaje się z drugoplanowymi postaciami: wyklucza prawie całkowicie Alicję Mioduszewską: nawet wiedziona żądzą zemsty kobieta nie daje się już traktować poważnie i nie stanowi zagrożenia dla wrogów, Możejko nie chce się przyznawać do strachu – ale też wycofuje się z akcji, pomny tego, co może się stać, jeśli zachowa dotychczasową buńczuczność. Kawęcki i jego partner nie mają wiele do stracenia. Autor powraca jeszcze do kwestii dziecka wplątanego w nieczyste rozgrywki dorosłych – szuka wyraźnie metod zaszokowania czytelników, najpierw była tu zoofilia, później – krzywda najmłodszych jako sposoby na zamanifestowanie brudu przedstawianej rzeczywistości. Ostatni tom cyklu o Kawęckim to również możliwość wskazania motywacji i sprawcy śmierci Bułeckiej – z zaburzeń seksualnych uwaga przenosi się na fanatyzm. Po dość łagodnym „Transie” Krzysztof Domaradzki w „Resecie” szuka wyraźnie mocnych wrażeń – stawia na sceny brutalne i okrutne, na potworności, jakie spotykać mogą najbliższych psychopaty i na pomysły, jakie zrodzić się mogą w chorym umyśle mordercy całkowicie oderwanego od rzeczywistości. Jest „Reset” pokazem możliwości twórczych autora – zestawem sensacji i turpistycznych scen – nie zniechęca do lektury, ale też nie pozwala zatęsknić za cyklem. W porównaniu z akcją „Transu” wydaje się w „Resecie”, że po przeczekaniu do trzeciego tomu autor próbuje opowiedzieć wszystko naraz i do tego – w wymiarze niewyobrażalnym z perspektywy zwykłego człowieka. To czarny kryminał wypełniony po brzegi złem – Krzysztof Domaradzki pokazuje, co potrafi – i chce, żeby czytelnicy rozstali się z serią z wielkim hukiem. Trochę już przyzwyczaił w pierwszej części do takich rozwiązań, teraz jednak je jeszcze bardziej podsyca i wyolbrzymia. „Reset” to lektura dla ludzi o mocnych nerwach, co do tego nie ma wątpliwości – jednak ponieważ Domaradzki potrafi snuć narrację bez względu na to, co opowiada – znajdzie swoich zwolenników błyskawicznie.
Ostateczność
Po raz ostatni wraca Krzysztof Domaradzki do Tomasza Kawęckiego, już nie – komisarza policji. Teraz Kawęcki pracuje jako nocny stróż i szantażuje swojego szefa, żeby uzyskać to, na czym mu zależy. Zresztą szantaż w miejscu pracy to najmniejsze z przewinień tego niepokornego bohatera. Domaradzki nie boi się relacji z gangsterami, wie, że w tym półświatku panują specyficzne zasady: można sporo uzyskać, jeśli nie zlęknie się gróźb i niebezpieczeństw. A ponieważ dawny policjant potrafi stawiać wszystko na jedną kartę, może znaleźć sposób na dotarcie do tych najgorszych i przekonanie ich, by realizowali jego plan. Kawęcki w trzecim tomie cyklu jest już na granicy ostatecznego upadku. Bóle brzucha nie dają o sobie zapomnieć, a bohater przekracza kolejne granice. Pogrywa sobie z przestępcami dowolnie, świadomy, że nawet jeśli balansuje na granicy prawa, jest chroniony – nikt nie podejrzewa nawet, że dawny policjant może wykazać się okrucieństwem i bezwzględnością. Kawęcki nie ma oporów, zrobi wszystko dla uzyskania swojego celu. Dzięki temu inni nie będą musieli brudzić sobie rąk. W „Resecie” możliwe jest już absolutnie wszystko. Powoli Domaradzki rozstaje się z drugoplanowymi postaciami: wyklucza prawie całkowicie Alicję Mioduszewską: nawet wiedziona żądzą zemsty kobieta nie daje się już traktować poważnie i nie stanowi zagrożenia dla wrogów, Możejko nie chce się przyznawać do strachu – ale też wycofuje się z akcji, pomny tego, co może się stać, jeśli zachowa dotychczasową buńczuczność. Kawęcki i jego partner nie mają wiele do stracenia. Autor powraca jeszcze do kwestii dziecka wplątanego w nieczyste rozgrywki dorosłych – szuka wyraźnie metod zaszokowania czytelników, najpierw była tu zoofilia, później – krzywda najmłodszych jako sposoby na zamanifestowanie brudu przedstawianej rzeczywistości. Ostatni tom cyklu o Kawęckim to również możliwość wskazania motywacji i sprawcy śmierci Bułeckiej – z zaburzeń seksualnych uwaga przenosi się na fanatyzm. Po dość łagodnym „Transie” Krzysztof Domaradzki w „Resecie” szuka wyraźnie mocnych wrażeń – stawia na sceny brutalne i okrutne, na potworności, jakie spotykać mogą najbliższych psychopaty i na pomysły, jakie zrodzić się mogą w chorym umyśle mordercy całkowicie oderwanego od rzeczywistości. Jest „Reset” pokazem możliwości twórczych autora – zestawem sensacji i turpistycznych scen – nie zniechęca do lektury, ale też nie pozwala zatęsknić za cyklem. W porównaniu z akcją „Transu” wydaje się w „Resecie”, że po przeczekaniu do trzeciego tomu autor próbuje opowiedzieć wszystko naraz i do tego – w wymiarze niewyobrażalnym z perspektywy zwykłego człowieka. To czarny kryminał wypełniony po brzegi złem – Krzysztof Domaradzki pokazuje, co potrafi – i chce, żeby czytelnicy rozstali się z serią z wielkim hukiem. Trochę już przyzwyczaił w pierwszej części do takich rozwiązań, teraz jednak je jeszcze bardziej podsyca i wyolbrzymia. „Reset” to lektura dla ludzi o mocnych nerwach, co do tego nie ma wątpliwości – jednak ponieważ Domaradzki potrafi snuć narrację bez względu na to, co opowiada – znajdzie swoich zwolenników błyskawicznie.
Silvia Borando: Ta książka jest kotem
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Zabawa z futrzakiem
Ale bez futrzaka, za to z książeczką. Silvia Borando tworzy tomik w kartonowej i bardzo potrzebnej na rynku serii pokazującej najmłodszym, jak obchodzić się ze zwierzętami. Jednocześnie uruchamia wyobraźnię tych maluchów, które bardzo chciałyby w domu mieć jakiegoś czworonoga, a dodatkowo proponuje opowieść stojącą w opozycji do historii pop, w których zwierzęta mówią i znają magiczne sztuczki. Tutaj futrzaki są zupełnie zwyczajne, momentami nawet kapryśne. Dzieci dowiadują się, jak z nimi postępować i co oznaczają konkretne postawy. Pojawiają się w tomiku oczywistości, na które kilkulatki same nie zwrócą uwagi – i które rzadko trafiają do kanonu porad ze strony rodziców. Bo dzisiaj mało który dorosły upomina dziecko, by nie krzyczało w pobliżu zwierzęcia. Silvia Borando rozprawia się z tym problemem bardzo prosto: pokazuje kota, który śpi. Żeby go nie rozdrażnić, trzeba zachowywać się spokojnie: najlepiej po cichu wypowiedzieć jego imię. To imię nie jest w żaden sposób przez autorkę podpowiadane, kilkulatek ma sam je wymyślić – dzięki temu bardziej polubi książkowego bohatera.
Obudzony kot może czekać na pieszczoty: mali odbiorcy dowiedzą się, jak go głaskać – ale poznają też inne aspekty posiadania w domu kota. Oto bohater trzyma w pyszczku ptaszka, którego należy uratować – albo niechcący zażywa kąpieli i trzeba go wyczyścić. Takie propozycje reakcji z jednej strony mogą rozbawić dzieci i przekonać do interaktywnej lektury, z drugiej – uczą, czego się spodziewać po pupilu. Bohater ma swój charakterek i nie zawsze będzie postępować zgodnie z oczekiwaniami, to dziecko powinno się przyzwyczaić do takiego stanu rzeczy, a nie zmieniać na siłę kota. Silvia Borando wybiera szereg tematów, które pozwalają pojąć codzienność z kotem, ale nie umniejszają zabawy odbiorcom, którzy zaangażują się w wykonywanie poleceń.
Każda rozkładówka to krótki tekst dotyczący zachowań kota – i ilustracja je obrazująca, rysunek, który traktować trzeba jak zwierzę: głaskać, czyścić, drapać i wołać. Za każdym razem autorka opowiada, co kot w danej chwili robi (zwykle to reakcja na zachowanie odbiorcy z poprzedniej rozkładówki – bezpośrednia odpowiedź na postawę dziecka), a następnie – polecenie, podpowiedź, co jeszcze można zrobić, żeby za chwilę obserwować efekty. Sam kot nie jest stworzeniem bajkowym ani cukierkową postacią, widać, że to istota z charakterem, niekoniecznie bardzo piękna, za to ciekawa. Kartonowe strony sprawiają, że maluchom łatwiej będzie posługiwać się tomikiem – i traktować go jako stworzenie, którym trzeba się zaopiekować. Można pozycję „Ta książka jest kotem” połączyć z wychowywaniem pociechy i przygotowywaniem na pojawienie się w domu zwierzęcia, można też zaproponować taką lekturę dzieciom, które nie mogą z różnych powodów mieć w domu czworonogów. Silvia Borando wyjaśnia świat z kotem – i to w dowcipny sposób.
Zabawa z futrzakiem
Ale bez futrzaka, za to z książeczką. Silvia Borando tworzy tomik w kartonowej i bardzo potrzebnej na rynku serii pokazującej najmłodszym, jak obchodzić się ze zwierzętami. Jednocześnie uruchamia wyobraźnię tych maluchów, które bardzo chciałyby w domu mieć jakiegoś czworonoga, a dodatkowo proponuje opowieść stojącą w opozycji do historii pop, w których zwierzęta mówią i znają magiczne sztuczki. Tutaj futrzaki są zupełnie zwyczajne, momentami nawet kapryśne. Dzieci dowiadują się, jak z nimi postępować i co oznaczają konkretne postawy. Pojawiają się w tomiku oczywistości, na które kilkulatki same nie zwrócą uwagi – i które rzadko trafiają do kanonu porad ze strony rodziców. Bo dzisiaj mało który dorosły upomina dziecko, by nie krzyczało w pobliżu zwierzęcia. Silvia Borando rozprawia się z tym problemem bardzo prosto: pokazuje kota, który śpi. Żeby go nie rozdrażnić, trzeba zachowywać się spokojnie: najlepiej po cichu wypowiedzieć jego imię. To imię nie jest w żaden sposób przez autorkę podpowiadane, kilkulatek ma sam je wymyślić – dzięki temu bardziej polubi książkowego bohatera.
Obudzony kot może czekać na pieszczoty: mali odbiorcy dowiedzą się, jak go głaskać – ale poznają też inne aspekty posiadania w domu kota. Oto bohater trzyma w pyszczku ptaszka, którego należy uratować – albo niechcący zażywa kąpieli i trzeba go wyczyścić. Takie propozycje reakcji z jednej strony mogą rozbawić dzieci i przekonać do interaktywnej lektury, z drugiej – uczą, czego się spodziewać po pupilu. Bohater ma swój charakterek i nie zawsze będzie postępować zgodnie z oczekiwaniami, to dziecko powinno się przyzwyczaić do takiego stanu rzeczy, a nie zmieniać na siłę kota. Silvia Borando wybiera szereg tematów, które pozwalają pojąć codzienność z kotem, ale nie umniejszają zabawy odbiorcom, którzy zaangażują się w wykonywanie poleceń.
Każda rozkładówka to krótki tekst dotyczący zachowań kota – i ilustracja je obrazująca, rysunek, który traktować trzeba jak zwierzę: głaskać, czyścić, drapać i wołać. Za każdym razem autorka opowiada, co kot w danej chwili robi (zwykle to reakcja na zachowanie odbiorcy z poprzedniej rozkładówki – bezpośrednia odpowiedź na postawę dziecka), a następnie – polecenie, podpowiedź, co jeszcze można zrobić, żeby za chwilę obserwować efekty. Sam kot nie jest stworzeniem bajkowym ani cukierkową postacią, widać, że to istota z charakterem, niekoniecznie bardzo piękna, za to ciekawa. Kartonowe strony sprawiają, że maluchom łatwiej będzie posługiwać się tomikiem – i traktować go jako stworzenie, którym trzeba się zaopiekować. Można pozycję „Ta książka jest kotem” połączyć z wychowywaniem pociechy i przygotowywaniem na pojawienie się w domu zwierzęcia, można też zaproponować taką lekturę dzieciom, które nie mogą z różnych powodów mieć w domu czworonogów. Silvia Borando wyjaśnia świat z kotem – i to w dowcipny sposób.
czwartek, 12 marca 2020
Emmanuel Carrère: Przeciwnik
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020.
Bez traumy
Ta książka powstała w 1999 roku, a do dzisiaj będzie wywierać silne wrażenie na czytelnikach - „Przeciwnik” to bowiem opowieść o odrzuceniu ludzkich odruchów, o całkowitym bestialstwie i psychice, która nakazuje zaciemnić przeszłość i zinterpretować ją na nowo na potrzeby chorego umysłu. Emmanuel Carrère najpierw zamierzał stworzyć opowieść o mordercy – postarać się zrozumieć zasady działania i same poglądy człowieka, który zamordował swoje dzieci, żonę, a następnie rodziców – później jednak weryfikował wyjściowe założenia i starał się ukazać sytuację z perspektywy Luki: Luc był przyjacielem Jean-Claude'a Romanda i początkowo nie mógł uwierzyć w przyczynę tragedii: szybko dotarła do niego okrutna prawda i przekonanie, że jego córka również mogła zginąć, gdyby feralnej nocy spędzała czas z dziećmi Romandów. To Luc przechodzi cały proces przyswajania strasznych wiadomości: najpierw współczuje przyjacielowi, który z ciężkimi obrażeniami ciała leży w szpitalu i nie wie jeszcze (rzekomo), że stracił wszystkich, których kochał. Później już nie ma pojęcia, jaką postawę przyjąć – dystansuje się od Jean-Claude'a, a bliscy wybierają nowego chrzestnego dla jego córki. Tymczasem Jean-Claude Romand wychodzi ze szpitala.
„Przeciwnik” to książka biegnąca dwutorowo, z jednej strony liczy się w niej portret mordercy, z drugiej – wizja zmagania się z materiałem na literacką opowieść. Autor zdążył porzucić pomysł przelania na papier tego dramatu, ale wtedy właśnie otrzymał zgodę od niechlubnego bohatera – i powrócił do pierwotnego zamiaru. Do „Przeciwnika” dołącza jednak swoje dylematy i wyznania, które mogą pokazać odbiorcom, jak przebiegała próba oswojenia zagadnienia – a także jak wyglądały kontakty z Romandem. Szuka Emmanuel Carrère ratunku w emocjonalnym chłodzie, unika prób tłumaczenia skazanego, za to odwołuje się do uczuć przedstawicieli jego otoczenia. Tragedię obserwuje z boku, żeby nie uronić żadnego detalu. Nie zależy mu na skandalach czy podsycaniu społecznego strachu, chce za to zrozumieć umysł mordercy – ale to w zasadzie niemożliwe na tak niewielkiej przestrzeni. W efekcie „Przeciwnik” zamienia się w relację dotyczącą wydarzeń, które odbiorcom wydawać się będą nierealne. To pytanie o granice zaufania i o to, jak chory psychicznie człowiek może zwodzić swoich bliskich – a później budować sobie strategię obronną przed złymi wspomnieniami. Autor bazuje tu na sytuacji, z której czytelnicy nie potrafiliby wyjść bez szwanku – bez głębokich traum i lęków, tymczasem sprawca nieszczęścia niespecjalnie przejmuje się tym, czego dokonał. W związku z tym „Przeciwnik” zamienia się w opowieść o bestialstwie i o (nie)świadomości swoich czynów, o poczuciu bliskości i o zagrożeniach z niespodziewanej strony. Jest to niewielka objętościowo książka – ale silna w swojej wymowie, ważna dla odbiorców. Pozwala przynajmniej trochę przyjrzeć się mechanizmom zła, a jednocześnie nie jest żerowaniem na tragedii i szukaniem medialnego skandalu.
Bez traumy
Ta książka powstała w 1999 roku, a do dzisiaj będzie wywierać silne wrażenie na czytelnikach - „Przeciwnik” to bowiem opowieść o odrzuceniu ludzkich odruchów, o całkowitym bestialstwie i psychice, która nakazuje zaciemnić przeszłość i zinterpretować ją na nowo na potrzeby chorego umysłu. Emmanuel Carrère najpierw zamierzał stworzyć opowieść o mordercy – postarać się zrozumieć zasady działania i same poglądy człowieka, który zamordował swoje dzieci, żonę, a następnie rodziców – później jednak weryfikował wyjściowe założenia i starał się ukazać sytuację z perspektywy Luki: Luc był przyjacielem Jean-Claude'a Romanda i początkowo nie mógł uwierzyć w przyczynę tragedii: szybko dotarła do niego okrutna prawda i przekonanie, że jego córka również mogła zginąć, gdyby feralnej nocy spędzała czas z dziećmi Romandów. To Luc przechodzi cały proces przyswajania strasznych wiadomości: najpierw współczuje przyjacielowi, który z ciężkimi obrażeniami ciała leży w szpitalu i nie wie jeszcze (rzekomo), że stracił wszystkich, których kochał. Później już nie ma pojęcia, jaką postawę przyjąć – dystansuje się od Jean-Claude'a, a bliscy wybierają nowego chrzestnego dla jego córki. Tymczasem Jean-Claude Romand wychodzi ze szpitala.
„Przeciwnik” to książka biegnąca dwutorowo, z jednej strony liczy się w niej portret mordercy, z drugiej – wizja zmagania się z materiałem na literacką opowieść. Autor zdążył porzucić pomysł przelania na papier tego dramatu, ale wtedy właśnie otrzymał zgodę od niechlubnego bohatera – i powrócił do pierwotnego zamiaru. Do „Przeciwnika” dołącza jednak swoje dylematy i wyznania, które mogą pokazać odbiorcom, jak przebiegała próba oswojenia zagadnienia – a także jak wyglądały kontakty z Romandem. Szuka Emmanuel Carrère ratunku w emocjonalnym chłodzie, unika prób tłumaczenia skazanego, za to odwołuje się do uczuć przedstawicieli jego otoczenia. Tragedię obserwuje z boku, żeby nie uronić żadnego detalu. Nie zależy mu na skandalach czy podsycaniu społecznego strachu, chce za to zrozumieć umysł mordercy – ale to w zasadzie niemożliwe na tak niewielkiej przestrzeni. W efekcie „Przeciwnik” zamienia się w relację dotyczącą wydarzeń, które odbiorcom wydawać się będą nierealne. To pytanie o granice zaufania i o to, jak chory psychicznie człowiek może zwodzić swoich bliskich – a później budować sobie strategię obronną przed złymi wspomnieniami. Autor bazuje tu na sytuacji, z której czytelnicy nie potrafiliby wyjść bez szwanku – bez głębokich traum i lęków, tymczasem sprawca nieszczęścia niespecjalnie przejmuje się tym, czego dokonał. W związku z tym „Przeciwnik” zamienia się w opowieść o bestialstwie i o (nie)świadomości swoich czynów, o poczuciu bliskości i o zagrożeniach z niespodziewanej strony. Jest to niewielka objętościowo książka – ale silna w swojej wymowie, ważna dla odbiorców. Pozwala przynajmniej trochę przyjrzeć się mechanizmom zła, a jednocześnie nie jest żerowaniem na tragedii i szukaniem medialnego skandalu.
środa, 11 marca 2020
Gabriela Wiener: Seksografie. Reportaż uczestniczący o pokusach i pragnieniach
Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.
Wyznania
Na pewno ta książka przyciągnie sporą liczbę czytelników ze względu na „sensacyjny” temat i okładkowe zdjęcie – oraz obietnicę reportażu uczestniczącego, czyli poszerzanego o własne doświadczenia i spostrzeżenia. Oto bowiem Gabriela Wiener decyduje się na testowanie rozmaitych, przede wszystkim związanych z poszerzaniem wtajemniczeń seksualnych, opcji – i zdaje z tego relację czytelnikom. Nie boi się eksperymentów, jej mąż zresztą także angażuje się w kolejne pomysły, które sporemu gronu odbiorców wydadzą się dziwne albo niepotrzebne. Autorka razem ze swoim partnerem udaje się między innymi na spotkania swingersów (i dokonuje wymiany mężczyzn, nawet jeśli przypadnie jej w udziale niezbyt sprawny łóżkowo staruszek). Szuka mocnych wrażeń w domu poligamisty, wchodzi w sferę prywatną – i intymną – mężczyzny i jego kilku żon (które mogą podpowiedzieć co nieco w dziedzinie osiągania satysfakcji seksualnej). Nie boi się kaprysów dominy, od której chciałaby się dowiedzieć czegoś na temat spankingu: zgłasza się na ochotnika do pokazu umiejętności. Zastanawia się też nad tematem „wytrysku” u kobiet: niepokoi ją, że nigdy nie szczytowała z efektami specjalnymi i zastanawia się, czy w jej przypadku jest to w ogóle możliwe – w tym celu udaje się do specjalisty, który zapewni jej orgazm, jakiego oczekiwała. Oczywiście nie wszystkie zgromadzone w tomie „Seksografie” teksty dotyczą przeżyć seksualnych, ale Gabriela Wiener sporo miejsca im poświęca – i przede wszystkim nimi będzie przyciągać odbiorców.
Stara się zaprezentować czytelnikom bogactwo świata seksu bez taniej pornografii i szokowania. Jest otwarta na różne doznania, nie krytykuje nikogo i nie zachęca do wstrzemięźliwości seksualnej (ani do zamykania się wyłącznie na małżeństwo, jeśli podobne zainteresowania łączą partnerów). Pokazuje, jakie drogi wybierają różni ludzie – i w jaki sposób można doznawać rozkoszy poza tradycyjnym stosunkiem. Nie studiuje Kamasutry, za to zajmuje się poszukiwaniami ciekawostek i tematów niezwykłych. Woli opowiadać o tym, co dzieje się we wstępnych rozmowach i w przygotowaniach do późniejszych doświadczeń – w przedstawianiu efektów owych doświadczeń nie jest już zbyt kreatywna, być może – dla uniknięcia podejrzeń o budowanie popularności na erotyce w wersji pop. Uwielbia literaturę Rotha i odkrywanie własnej cielesności, nie boi się sprawdzania, co jeszcze może przeżyć w łóżku. I już przez takie podejście będzie mogła zdobywać nowych czytelników. Faktem jest, że Gabriela Wiener czasami przerywa (lub wyhamowuje narrację) w najciekawszym momencie, tam, gdzie czytelnikom zrodzi się najwięcej pytań – jednak taki wybiera system na zatrzymanie przy lekturze odbiorców. Zdarza się, że mogłaby zaspokajać ciekawość, ale ważniejsze wydaje się jej podsycanie apetytów na mocne wrażenia. Tych w książce nie zabraknie – ale też zachęcają do pytania o specyfikę dokonywanych wyborów, o to, czy rzeczywiście autorka chce spróbować czegoś nieznanego, czy też szuka tematów, które będą nośne i przyniosą jej rozgłos.
Wyznania
Na pewno ta książka przyciągnie sporą liczbę czytelników ze względu na „sensacyjny” temat i okładkowe zdjęcie – oraz obietnicę reportażu uczestniczącego, czyli poszerzanego o własne doświadczenia i spostrzeżenia. Oto bowiem Gabriela Wiener decyduje się na testowanie rozmaitych, przede wszystkim związanych z poszerzaniem wtajemniczeń seksualnych, opcji – i zdaje z tego relację czytelnikom. Nie boi się eksperymentów, jej mąż zresztą także angażuje się w kolejne pomysły, które sporemu gronu odbiorców wydadzą się dziwne albo niepotrzebne. Autorka razem ze swoim partnerem udaje się między innymi na spotkania swingersów (i dokonuje wymiany mężczyzn, nawet jeśli przypadnie jej w udziale niezbyt sprawny łóżkowo staruszek). Szuka mocnych wrażeń w domu poligamisty, wchodzi w sferę prywatną – i intymną – mężczyzny i jego kilku żon (które mogą podpowiedzieć co nieco w dziedzinie osiągania satysfakcji seksualnej). Nie boi się kaprysów dominy, od której chciałaby się dowiedzieć czegoś na temat spankingu: zgłasza się na ochotnika do pokazu umiejętności. Zastanawia się też nad tematem „wytrysku” u kobiet: niepokoi ją, że nigdy nie szczytowała z efektami specjalnymi i zastanawia się, czy w jej przypadku jest to w ogóle możliwe – w tym celu udaje się do specjalisty, który zapewni jej orgazm, jakiego oczekiwała. Oczywiście nie wszystkie zgromadzone w tomie „Seksografie” teksty dotyczą przeżyć seksualnych, ale Gabriela Wiener sporo miejsca im poświęca – i przede wszystkim nimi będzie przyciągać odbiorców.
Stara się zaprezentować czytelnikom bogactwo świata seksu bez taniej pornografii i szokowania. Jest otwarta na różne doznania, nie krytykuje nikogo i nie zachęca do wstrzemięźliwości seksualnej (ani do zamykania się wyłącznie na małżeństwo, jeśli podobne zainteresowania łączą partnerów). Pokazuje, jakie drogi wybierają różni ludzie – i w jaki sposób można doznawać rozkoszy poza tradycyjnym stosunkiem. Nie studiuje Kamasutry, za to zajmuje się poszukiwaniami ciekawostek i tematów niezwykłych. Woli opowiadać o tym, co dzieje się we wstępnych rozmowach i w przygotowaniach do późniejszych doświadczeń – w przedstawianiu efektów owych doświadczeń nie jest już zbyt kreatywna, być może – dla uniknięcia podejrzeń o budowanie popularności na erotyce w wersji pop. Uwielbia literaturę Rotha i odkrywanie własnej cielesności, nie boi się sprawdzania, co jeszcze może przeżyć w łóżku. I już przez takie podejście będzie mogła zdobywać nowych czytelników. Faktem jest, że Gabriela Wiener czasami przerywa (lub wyhamowuje narrację) w najciekawszym momencie, tam, gdzie czytelnikom zrodzi się najwięcej pytań – jednak taki wybiera system na zatrzymanie przy lekturze odbiorców. Zdarza się, że mogłaby zaspokajać ciekawość, ale ważniejsze wydaje się jej podsycanie apetytów na mocne wrażenia. Tych w książce nie zabraknie – ale też zachęcają do pytania o specyfikę dokonywanych wyborów, o to, czy rzeczywiście autorka chce spróbować czegoś nieznanego, czy też szuka tematów, które będą nośne i przyniosą jej rozgłos.
wtorek, 10 marca 2020
Małgorzata Sidz: Kocie chrzciny. Lato i zima w Finlandii
Czarne, Wołowiec 2020.
Świat Muminków
O życiu w Finlandii odbiorcy przeważnie dowiadują się tylko za sprawą poradników dotyczących samorozwoju – kiedy trafiają na modę na sisu albo hygge. Obok typowych wyliczeń zasad pojawiają się na rynku również wyznania tych, którzy wyczuli rynek i postanowili podzielić się z czytelnikami swoimi życiowymi doświadczeniami. Wtedy to z rejestru przemyśleń i opowieści można wyczytać scenariusz na wewnętrzną siłę i szczęście. Ale Małgorzata Sidz przełamuje ten nurt, wpisuje się za to w zestaw historii dla globtroterów i dla tych, którzy chcieliby się dowiedzieć, jak wygląda normalne życie w konkretnym kraju. Warto zaznaczyć, że nie jest to „blogowa” publikacja, autorka bardzo rzetelnie przygotowuje wiadomości i przekuwa je w zgrabne reportaże. „Kocie chrzciny” to opis Finlandii zwłaszcza od strony młodych ludzi. Małgorzata Sidz bierze pod lupę różne aspekty egzystencji. Opowiada o imprezach, o koncertach, o spędzaniu wolnego czasu, ale też o sposobach radzenia sobie sobie z pogodą i brakiem światła. Rejestruje fakt istnienia depresji czy chandr, albo – nietypowych rozrywek (cały rozdział poświęca między innymi Tove Jansson i muzeum Muminków). Pozwala zrozumieć mentalność miejscowych i zachęca do poznawania kraju. Wśród opowieści znajduje miejsce na kwestię fińskojęzycznych i szwedzkojęzycznych mieszkańców, różnych narodowości, które mieszają się i wcale nie są proste do wskazania (istnieje cały algorytm pozwalający rozróżniać obywateli różnych krajów posługujących się wybranymi językami), pojawi się i temat imigrantów. Pochyla się autorka na moment nad lokalnymi niesnaskami (które istnieją przecież wszędzie i nie stanowią o wyjątkowości Finów), tłumaczy też, co się dzieje, jeśli mieszkańcy zostawiają kluczyki w stacyjce, gdy wychodzą na drobne zakupy.
Każdy rozdział jest tu powiązany z innym tematem – autorka wybiera urozmaicone zagadnienia, tak, by zmieniać dynamikę książki. Wie, jak przykuwać uwagę odbiorców, odwołuje się do kwestii, które pozostają blisko codzienności. Pisze z humorem i pozwala rzeczywiście poznawać zwykłą egzystencję w Finlandii. Szuka informacji u mieszkańców – często odwołuje się do ich wypowiedzi, cytuje nie przewodniki czy podręczniki ale ludzi, których można spotkać podczas spaceru. Korzysta z opinii i ocen miejscowych – bo dzięki temu będzie miała szansę bardziej przekonać odbiorców do podawanych im wiadomości. „Kocie chrzciny” to książka, która pozwala odetchnąć – przynosi rozrywkę i sporo informacji, podanych w formie, która zaintryguje. Nawet jeśli ktoś sięgnie po tom, skuszony okładkowym zdjęciem (a właściwie – tym, co ono przedstawia), rozczarowany nie będzie. Małgorzata Sidz znajduje wiele ciekawostek i jest w stanie zaangażować każdego w opowieść o Finlandii. „Kocie chrzciny” to publikacja starannie dopracowana, a przy tym lekka. Autorka zajmuje się opisywaniem kolejnych czynników składających się na życie – pracę i rozrywkę – nie zależy jej za to na prezentowaniu rysu historycznego czy rejestrowaniu kwestii geograficznych. Pozwala zrozumieć, jak funkcjonuje w Finlandii społeczeństwo – ale znowu bez biurokracji i formalności. To, co Małgorzata Sidz opowiada, wystarczy, żeby rozbudzić zainteresowanie krajem – nie daje za to pełnej wiedzy na temat organizowania sobie życia na Północy. Tę lekturę można polecić każdemu.
Świat Muminków
O życiu w Finlandii odbiorcy przeważnie dowiadują się tylko za sprawą poradników dotyczących samorozwoju – kiedy trafiają na modę na sisu albo hygge. Obok typowych wyliczeń zasad pojawiają się na rynku również wyznania tych, którzy wyczuli rynek i postanowili podzielić się z czytelnikami swoimi życiowymi doświadczeniami. Wtedy to z rejestru przemyśleń i opowieści można wyczytać scenariusz na wewnętrzną siłę i szczęście. Ale Małgorzata Sidz przełamuje ten nurt, wpisuje się za to w zestaw historii dla globtroterów i dla tych, którzy chcieliby się dowiedzieć, jak wygląda normalne życie w konkretnym kraju. Warto zaznaczyć, że nie jest to „blogowa” publikacja, autorka bardzo rzetelnie przygotowuje wiadomości i przekuwa je w zgrabne reportaże. „Kocie chrzciny” to opis Finlandii zwłaszcza od strony młodych ludzi. Małgorzata Sidz bierze pod lupę różne aspekty egzystencji. Opowiada o imprezach, o koncertach, o spędzaniu wolnego czasu, ale też o sposobach radzenia sobie sobie z pogodą i brakiem światła. Rejestruje fakt istnienia depresji czy chandr, albo – nietypowych rozrywek (cały rozdział poświęca między innymi Tove Jansson i muzeum Muminków). Pozwala zrozumieć mentalność miejscowych i zachęca do poznawania kraju. Wśród opowieści znajduje miejsce na kwestię fińskojęzycznych i szwedzkojęzycznych mieszkańców, różnych narodowości, które mieszają się i wcale nie są proste do wskazania (istnieje cały algorytm pozwalający rozróżniać obywateli różnych krajów posługujących się wybranymi językami), pojawi się i temat imigrantów. Pochyla się autorka na moment nad lokalnymi niesnaskami (które istnieją przecież wszędzie i nie stanowią o wyjątkowości Finów), tłumaczy też, co się dzieje, jeśli mieszkańcy zostawiają kluczyki w stacyjce, gdy wychodzą na drobne zakupy.
Każdy rozdział jest tu powiązany z innym tematem – autorka wybiera urozmaicone zagadnienia, tak, by zmieniać dynamikę książki. Wie, jak przykuwać uwagę odbiorców, odwołuje się do kwestii, które pozostają blisko codzienności. Pisze z humorem i pozwala rzeczywiście poznawać zwykłą egzystencję w Finlandii. Szuka informacji u mieszkańców – często odwołuje się do ich wypowiedzi, cytuje nie przewodniki czy podręczniki ale ludzi, których można spotkać podczas spaceru. Korzysta z opinii i ocen miejscowych – bo dzięki temu będzie miała szansę bardziej przekonać odbiorców do podawanych im wiadomości. „Kocie chrzciny” to książka, która pozwala odetchnąć – przynosi rozrywkę i sporo informacji, podanych w formie, która zaintryguje. Nawet jeśli ktoś sięgnie po tom, skuszony okładkowym zdjęciem (a właściwie – tym, co ono przedstawia), rozczarowany nie będzie. Małgorzata Sidz znajduje wiele ciekawostek i jest w stanie zaangażować każdego w opowieść o Finlandii. „Kocie chrzciny” to publikacja starannie dopracowana, a przy tym lekka. Autorka zajmuje się opisywaniem kolejnych czynników składających się na życie – pracę i rozrywkę – nie zależy jej za to na prezentowaniu rysu historycznego czy rejestrowaniu kwestii geograficznych. Pozwala zrozumieć, jak funkcjonuje w Finlandii społeczeństwo – ale znowu bez biurokracji i formalności. To, co Małgorzata Sidz opowiada, wystarczy, żeby rozbudzić zainteresowanie krajem – nie daje za to pełnej wiedzy na temat organizowania sobie życia na Północy. Tę lekturę można polecić każdemu.
poniedziałek, 9 marca 2020
Marta Matyszczak: Wypocznij i zgiń
Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2020.
Turystyczne śledztwo
Gucio zawsze wszystko wie najlepiej. I nic dziwnego: kundelek, którego nikt by nie podejrzewał o talenty śledcze, przewyższa umiejętnością dedukowania swoich państwa, Szymona Solańskiego i Różę Kwiatkowską. Może stać się świadkiem tajemniczych rozmów lub wydarzeń, które rzucą nowe światło na śledztwo. Gucio to bohater, bez którego Kryminały pod psem nie wyróżniałyby się na księgarskich ladach. Sam prowadzi część narracji i nie szczędzi postaciom zgryźliwych komentarzy. Co prawda ludzina i tak nie zrozumie, co wyszczekuje im czworonożny mistrz węszenia, ale kto by się tam przejmował – najważniejsze, że akcja dzięki niemu nabiera tempa i rozmachu.
Marta Matyszczak nie lubi nudy. Tym razem wysyła swoich bohaterów do Szczawnicy, bo tu, w centrum turystycznych eskapad, znalezione zostają zwłoki Mateusza Słowika. Róża trochę kręci nosem na konieczność przemierzania narciarskich tras – z drugiej jednak strony ma przy sobie ukochanego i może popracować nad kwestią ślubu. Wprawdzie smak wody proponowanej jako lecznicza, pozostawia wiele do życzenia, a w miejscowych knajpach nie za bardzo można się najeść (szybciej struć), ale przecież nie można być drobiazgowym. Szymon Solański i Róża Kwiatkowska muszą jak najszybciej znaleźć mordercę – paru osobom bardzo na tym zależy. Do tego stopnia, że gotowe są hojnie wynagrodzić detektywów. Albo przynajmniej oszczędzić im upokorzeń. Temat śledztwa to powód, dla którego Szymon i Róża przenoszą się na chwilę do Szczawnicy. Marta Matyszczak – jak zwykle – wplata do historii również elementy obyczajowe. Oto Solański, który do żeniaczki niekoniecznie się spieszy. Na boku podtrzymuje relacje z pewną Anetką, jest głuchy i ślepy na wszelkie aluzje Róży dotyczące ślubu. Ucieka od zagadnienia, chociaż od czasu do czasu uświadamia sobie, dlaczego właściwie kocha zwariowaną dziennikarkę (a Róża nie żałuje sobie wyczynów w miejscu, w którym nikt jej nie zna). Gucio zajęty jest przede wszystkim szukaniem okazji do wyżerki – i wyśmiewaniem się z nieudolności państwa. Do tego trochę aluzji pozaliterackich, smaczków do wyłapania podczas lektury. Marta Matyszczak przenosi też część akcji i wyjaśnień w daleką przeszłość, do międzywojnia – wykorzystuje dawną świetność uzdrowiska, żeby nakreślić sytuację niemal bliźniaczo podobną do tej, która rozgrywa się tu i teraz. Oczywiście zbrodnia i sposób prowadzenia narracji są odpowiednio przestylizowane, w klimacie retro – co sprawia, że autorka tak naprawdę opowiada dwie historie, które później umiejętnie splecie.
Jak zawsze w serii Kryminał pod psem, i tu można się pośmiać. Humor to ważny czynnik w prowadzonej brawurowo opowieści. Marta Matyszczak nie boi się braku transparentności w opisach, śmiało posługuje się kolokwializmami, grą językową przyciąga do siebie czytelników i automatycznie oddala podejrzenie o naiwność w „psiej” części narracji. „Wypocznij i zgiń” to kolejna udana publikacja kryminalno-satyryczna tej autorki.
Turystyczne śledztwo
Gucio zawsze wszystko wie najlepiej. I nic dziwnego: kundelek, którego nikt by nie podejrzewał o talenty śledcze, przewyższa umiejętnością dedukowania swoich państwa, Szymona Solańskiego i Różę Kwiatkowską. Może stać się świadkiem tajemniczych rozmów lub wydarzeń, które rzucą nowe światło na śledztwo. Gucio to bohater, bez którego Kryminały pod psem nie wyróżniałyby się na księgarskich ladach. Sam prowadzi część narracji i nie szczędzi postaciom zgryźliwych komentarzy. Co prawda ludzina i tak nie zrozumie, co wyszczekuje im czworonożny mistrz węszenia, ale kto by się tam przejmował – najważniejsze, że akcja dzięki niemu nabiera tempa i rozmachu.
Marta Matyszczak nie lubi nudy. Tym razem wysyła swoich bohaterów do Szczawnicy, bo tu, w centrum turystycznych eskapad, znalezione zostają zwłoki Mateusza Słowika. Róża trochę kręci nosem na konieczność przemierzania narciarskich tras – z drugiej jednak strony ma przy sobie ukochanego i może popracować nad kwestią ślubu. Wprawdzie smak wody proponowanej jako lecznicza, pozostawia wiele do życzenia, a w miejscowych knajpach nie za bardzo można się najeść (szybciej struć), ale przecież nie można być drobiazgowym. Szymon Solański i Róża Kwiatkowska muszą jak najszybciej znaleźć mordercę – paru osobom bardzo na tym zależy. Do tego stopnia, że gotowe są hojnie wynagrodzić detektywów. Albo przynajmniej oszczędzić im upokorzeń. Temat śledztwa to powód, dla którego Szymon i Róża przenoszą się na chwilę do Szczawnicy. Marta Matyszczak – jak zwykle – wplata do historii również elementy obyczajowe. Oto Solański, który do żeniaczki niekoniecznie się spieszy. Na boku podtrzymuje relacje z pewną Anetką, jest głuchy i ślepy na wszelkie aluzje Róży dotyczące ślubu. Ucieka od zagadnienia, chociaż od czasu do czasu uświadamia sobie, dlaczego właściwie kocha zwariowaną dziennikarkę (a Róża nie żałuje sobie wyczynów w miejscu, w którym nikt jej nie zna). Gucio zajęty jest przede wszystkim szukaniem okazji do wyżerki – i wyśmiewaniem się z nieudolności państwa. Do tego trochę aluzji pozaliterackich, smaczków do wyłapania podczas lektury. Marta Matyszczak przenosi też część akcji i wyjaśnień w daleką przeszłość, do międzywojnia – wykorzystuje dawną świetność uzdrowiska, żeby nakreślić sytuację niemal bliźniaczo podobną do tej, która rozgrywa się tu i teraz. Oczywiście zbrodnia i sposób prowadzenia narracji są odpowiednio przestylizowane, w klimacie retro – co sprawia, że autorka tak naprawdę opowiada dwie historie, które później umiejętnie splecie.
Jak zawsze w serii Kryminał pod psem, i tu można się pośmiać. Humor to ważny czynnik w prowadzonej brawurowo opowieści. Marta Matyszczak nie boi się braku transparentności w opisach, śmiało posługuje się kolokwializmami, grą językową przyciąga do siebie czytelników i automatycznie oddala podejrzenie o naiwność w „psiej” części narracji. „Wypocznij i zgiń” to kolejna udana publikacja kryminalno-satyryczna tej autorki.
niedziela, 8 marca 2020
Natalia Budzyńska: Ja nie mam duszy. Sprawa Barbary Ubryk...
Znak, Kraków 2020.
Więzienie
W tym wypadku nie wiadomo, czy bardziej wstrząsająca jest informacja o warunkach, w jakich przetrzymywano zakonnicę, czy też – o oszustwach, jakie produkował jej owładnięty chorobą umysł. Sprawa Barbary Ubryk, chociaż z XIX wieku, do dzisiaj może być wyrazem bezradności i ludzkiego strachu. Natalia Budzyńska przygląda się dokumentom i próbuje odtworzyć losy chorej karmelitanki – żeby uświadomić czytelnikom, jaki skandal wstrząsnął Krakowem przed dziesiątkami lat. Mimo dystansu czasowego dalej można silnie przeżywać tę opowieść, chociaż autorka robi wiele, by nie pobrzmiewała ona sensacyjnie. Skupia się raczej na zachowanych dokumentach i faktach niż domysłach, a jeśli czegoś nie wie – otwarcie się do tego przyznaje (tak jest, co dziwne, w przypadku wyglądu Barbary Ubryk: chociaż zachowały się obrazy przedstawiające jej gehennę w celi, nie udało się potwierdzić szczegółów fizjonomii kobiety). Ta relacja przypomina momentami reportaż, ale jest misternie odtwarzana z dostępnych materiałów. I tak do części archiwów dostać się autorka nie może, ale nawet bez tego „Ja nie mam duszy” brzmi mocno dramatycznie.
Barbara Ubryk wybrała zakon o surowych regułach, trafiła do karmelitanek bosych pewna tego, że chce spędzić życie w klasztorze. Z czasem ujawniła się jednak jej choroba psychiczna – i, o dziwo, nie była brana za opętanie. Kobieta wykrzykiwała wulgarne słowa, zaczepiała mężczyzn, zdradzała niezaspokojony popęd seksualny, a to, co na początku budziło niesmak lub zgorszenie, było tylko preludium do bardziej zatrważających otoczenie zachowań. Ubryk trafiła do zamkniętej celi, później została tam zamurowana – nieodwiedzana przez siostry (z zalecenia lekarza, kontakt z ludźmi miał chorą dodatkowo rozdrażniać i męczyć), w warunkach urągających człowiekowi – na słomie, którą szarpała na drobne kawałeczki i bez ubrań – bo każde ubranie niszczyła. Dzisiaj budzi współczucie – dawniej – strach. Barbara Ubryk pokazuje swoim przykładem, jak w gruncie rzeczy ludzie są bezradni wobec chorób umysłowych – jak odtrącają innych – tych, którzy wyróżniają się wyglądem lub zachowaniem. Natalia Budzyńska wprawdzie nie szuka tu lekcji tolerancji, rejestruje jedynie wydarzenia, które konserwatywnym społeczeństwem musiały wstrząsnąć – znajduje też temat na dziennikarskie śledztwo z przeszłości.
Pisze ta autorka swoją książkę beznamiętnym stylem, stara się nie angażować narracyjnie w sprawę Barbary Ubryk – po pierwsze po to, żeby móc podawać jak najwięcej szczegółów bez oceniania, po drugie – bo zasób wiadomości nie pozwala na pełną ocenę sytuacji. Owszem, bulwersuje fakt traktowania osoby chorej, tak samo jak postawy wobec przejawów choroby – lęk budzi możliwość utraty kontroli nad rzeczywistością, która może dopaść każdego – jednak w tym wszystkim autorka chce przedstawić z zewnątrz trudną sytuację. Przedstawia sporo dokumentów, cytuje je tak, by dostarczać wiadomości z pierwszej ręki, nie szuka interpretacji. Umożliwia czytelnikom wyrobienie sobie własnego zdania na temat kontrowersyjny.
Więzienie
W tym wypadku nie wiadomo, czy bardziej wstrząsająca jest informacja o warunkach, w jakich przetrzymywano zakonnicę, czy też – o oszustwach, jakie produkował jej owładnięty chorobą umysł. Sprawa Barbary Ubryk, chociaż z XIX wieku, do dzisiaj może być wyrazem bezradności i ludzkiego strachu. Natalia Budzyńska przygląda się dokumentom i próbuje odtworzyć losy chorej karmelitanki – żeby uświadomić czytelnikom, jaki skandal wstrząsnął Krakowem przed dziesiątkami lat. Mimo dystansu czasowego dalej można silnie przeżywać tę opowieść, chociaż autorka robi wiele, by nie pobrzmiewała ona sensacyjnie. Skupia się raczej na zachowanych dokumentach i faktach niż domysłach, a jeśli czegoś nie wie – otwarcie się do tego przyznaje (tak jest, co dziwne, w przypadku wyglądu Barbary Ubryk: chociaż zachowały się obrazy przedstawiające jej gehennę w celi, nie udało się potwierdzić szczegółów fizjonomii kobiety). Ta relacja przypomina momentami reportaż, ale jest misternie odtwarzana z dostępnych materiałów. I tak do części archiwów dostać się autorka nie może, ale nawet bez tego „Ja nie mam duszy” brzmi mocno dramatycznie.
Barbara Ubryk wybrała zakon o surowych regułach, trafiła do karmelitanek bosych pewna tego, że chce spędzić życie w klasztorze. Z czasem ujawniła się jednak jej choroba psychiczna – i, o dziwo, nie była brana za opętanie. Kobieta wykrzykiwała wulgarne słowa, zaczepiała mężczyzn, zdradzała niezaspokojony popęd seksualny, a to, co na początku budziło niesmak lub zgorszenie, było tylko preludium do bardziej zatrważających otoczenie zachowań. Ubryk trafiła do zamkniętej celi, później została tam zamurowana – nieodwiedzana przez siostry (z zalecenia lekarza, kontakt z ludźmi miał chorą dodatkowo rozdrażniać i męczyć), w warunkach urągających człowiekowi – na słomie, którą szarpała na drobne kawałeczki i bez ubrań – bo każde ubranie niszczyła. Dzisiaj budzi współczucie – dawniej – strach. Barbara Ubryk pokazuje swoim przykładem, jak w gruncie rzeczy ludzie są bezradni wobec chorób umysłowych – jak odtrącają innych – tych, którzy wyróżniają się wyglądem lub zachowaniem. Natalia Budzyńska wprawdzie nie szuka tu lekcji tolerancji, rejestruje jedynie wydarzenia, które konserwatywnym społeczeństwem musiały wstrząsnąć – znajduje też temat na dziennikarskie śledztwo z przeszłości.
Pisze ta autorka swoją książkę beznamiętnym stylem, stara się nie angażować narracyjnie w sprawę Barbary Ubryk – po pierwsze po to, żeby móc podawać jak najwięcej szczegółów bez oceniania, po drugie – bo zasób wiadomości nie pozwala na pełną ocenę sytuacji. Owszem, bulwersuje fakt traktowania osoby chorej, tak samo jak postawy wobec przejawów choroby – lęk budzi możliwość utraty kontroli nad rzeczywistością, która może dopaść każdego – jednak w tym wszystkim autorka chce przedstawić z zewnątrz trudną sytuację. Przedstawia sporo dokumentów, cytuje je tak, by dostarczać wiadomości z pierwszej ręki, nie szuka interpretacji. Umożliwia czytelnikom wyrobienie sobie własnego zdania na temat kontrowersyjny.
Håkon Øvreås: Brune
Dwie Siostry, Warszawa 2020.
Superbohaterowie
Kiedy dzieci sobie nawzajem dokuczają, rzadko kiedy chcą mieszać w konflikty dorosłych – z prostego powodu. Dorośli i tak nie sprawią, by prześladowcy porzucili swój proceder i zaczęli się zachowywać grzecznie, co najwyżej doprowadzą do sztucznego pojednania na pokaz (a w konsekwencji i do eskalacji konfliktów). Dlatego też bohaterowie tomiku „Brune” muszą wymyślić sposób na danie nauczki agresorom. A skoro u wielu superbohaterów sprawdzają się nocne metamorfozy – ci, którzy za dnia są zwykłymi i przeciętnymi ludźmi, w nocy potrafią dokonywać wielkich czynów w przebraniu i pod nowym imieniem – i Rune postanawia spróbować tej sztuczki. Håkon Øvreås tworzy powieść dla dzieci – ale z bardzo poważnymi tematami. Jedną z kwestii jest tu śmierć dziadka. Rune musi pogodzić się z tym, że ukochany krewny odszedł – czas spędza u ciotki, ma tu niedaleko swojego przyjaciela, z którym buduje domek. I tutaj spotyka się z przejawami nienawiści ze strony syna pastora i jego bandy. Starsi chłopcy dokuczają młodszym i niszczą należące do nich przedmioty – nic dziwnego, że Rune chciałby, by ktoś wymierzył sprawiedliwość. Do porażki nie może się przyznać nikomu, sam jest wycofany i nieszczęśliwy, a rodzicom wydaje się wręcz gburowaty (co łatwo zrzucić na karb przeżywanej żałoby). Nikt jednak nie wie, że Rune ma pomysł na poradzenie sobie z kłopotami. Wystarczy mu brązowa farba, którą ciotka trzyma w piwnicy, peleryna ze starego koca i brązowe ubranie, żeby pojawił się Brune – superbohater, który nie lęka się niczego. Atle, najlepszy przyjaciel chłopca, idzie w jego ślady i tak powstaje Svartle, „czarny” superbohater. Chłopcy przyjaźnią się z Åse, ta pod ich wpływem wymyśla sobie nocną tożsamość – Blåse, „niebieską”. I jeśli ich przeciwnicy łobuzują i niszczą wszystko za dnia (przez co są łatwiejsi do schwytania), to Brune i spółka działają pod osłoną nocy. Wtedy zegarek po dziadku się zatrzymuje, a bohaterowie robią się nieuchwytni dla wrogów.
Håkon Øvreås odwołuje się tu do dwóch ważnych kwestii: pierwszą jest tęsknota za bliskim, który umarł. Rozwiązuje się ten problem za pomocą metafizycznej obecności: nocą, kiedy wszystko jest możliwe, Brune spotyka dziadka i może z nim porozmawiać, dowiedzieć się tego, czego nie zdążył wcześniej i na spokojnie pogodzić z sytuacją. Drugi temat to radzenie sobie w społeczności w wymiarze mikro: tutaj nie ma miejsca na pobłażliwość, za krzywdy trzeba ukarać sprawców, bez względu na to, co sądzą o tym rodzice. Dzieciaki wyposażone w wiadra farby olejnej mogą być naprawdę groźne, przynajmniej kiedy walczą o swoje. Nie ma tu mowy o wandalizmie, niszczeniu czegoś dla satysfakcji – syn pastora i jego kompani próbują pognębić młodszych kolegów, młodsi tymczasem pokazują, na co ich stać, nie poddają się i nie dają zastraszyć. To lekcja dla odbiorców: pokazanie, że nawet ci bezsilni mają szansę wygrać w nierównym pojedynku.
Superbohaterowie
Kiedy dzieci sobie nawzajem dokuczają, rzadko kiedy chcą mieszać w konflikty dorosłych – z prostego powodu. Dorośli i tak nie sprawią, by prześladowcy porzucili swój proceder i zaczęli się zachowywać grzecznie, co najwyżej doprowadzą do sztucznego pojednania na pokaz (a w konsekwencji i do eskalacji konfliktów). Dlatego też bohaterowie tomiku „Brune” muszą wymyślić sposób na danie nauczki agresorom. A skoro u wielu superbohaterów sprawdzają się nocne metamorfozy – ci, którzy za dnia są zwykłymi i przeciętnymi ludźmi, w nocy potrafią dokonywać wielkich czynów w przebraniu i pod nowym imieniem – i Rune postanawia spróbować tej sztuczki. Håkon Øvreås tworzy powieść dla dzieci – ale z bardzo poważnymi tematami. Jedną z kwestii jest tu śmierć dziadka. Rune musi pogodzić się z tym, że ukochany krewny odszedł – czas spędza u ciotki, ma tu niedaleko swojego przyjaciela, z którym buduje domek. I tutaj spotyka się z przejawami nienawiści ze strony syna pastora i jego bandy. Starsi chłopcy dokuczają młodszym i niszczą należące do nich przedmioty – nic dziwnego, że Rune chciałby, by ktoś wymierzył sprawiedliwość. Do porażki nie może się przyznać nikomu, sam jest wycofany i nieszczęśliwy, a rodzicom wydaje się wręcz gburowaty (co łatwo zrzucić na karb przeżywanej żałoby). Nikt jednak nie wie, że Rune ma pomysł na poradzenie sobie z kłopotami. Wystarczy mu brązowa farba, którą ciotka trzyma w piwnicy, peleryna ze starego koca i brązowe ubranie, żeby pojawił się Brune – superbohater, który nie lęka się niczego. Atle, najlepszy przyjaciel chłopca, idzie w jego ślady i tak powstaje Svartle, „czarny” superbohater. Chłopcy przyjaźnią się z Åse, ta pod ich wpływem wymyśla sobie nocną tożsamość – Blåse, „niebieską”. I jeśli ich przeciwnicy łobuzują i niszczą wszystko za dnia (przez co są łatwiejsi do schwytania), to Brune i spółka działają pod osłoną nocy. Wtedy zegarek po dziadku się zatrzymuje, a bohaterowie robią się nieuchwytni dla wrogów.
Håkon Øvreås odwołuje się tu do dwóch ważnych kwestii: pierwszą jest tęsknota za bliskim, który umarł. Rozwiązuje się ten problem za pomocą metafizycznej obecności: nocą, kiedy wszystko jest możliwe, Brune spotyka dziadka i może z nim porozmawiać, dowiedzieć się tego, czego nie zdążył wcześniej i na spokojnie pogodzić z sytuacją. Drugi temat to radzenie sobie w społeczności w wymiarze mikro: tutaj nie ma miejsca na pobłażliwość, za krzywdy trzeba ukarać sprawców, bez względu na to, co sądzą o tym rodzice. Dzieciaki wyposażone w wiadra farby olejnej mogą być naprawdę groźne, przynajmniej kiedy walczą o swoje. Nie ma tu mowy o wandalizmie, niszczeniu czegoś dla satysfakcji – syn pastora i jego kompani próbują pognębić młodszych kolegów, młodsi tymczasem pokazują, na co ich stać, nie poddają się i nie dają zastraszyć. To lekcja dla odbiorców: pokazanie, że nawet ci bezsilni mają szansę wygrać w nierównym pojedynku.