Media Rodzina, Poznań 2020.
Prezent
Zuzia musi przygotować prezent na urodziny mamy – najlepiej, żeby zrobiła coś samodzielnie, ale nie chce już rysować – zbyt wiele razy w ten właśnie sposób pokazywała rodzicielce, że ją kocha. Na szczęście jej kolega, Szymon, podpowiada, że mogłoby to być coś do jedzenia. Dzieci planują, że zrobią naleśniki – bo można je jeść z rozmaitymi dodatkami, są pyszne i łatwe do przyrządzenia. No, stosunkowo łatwe. Wtajemniczają w swój plan tatę Zuzi – mężczyzna towarzyszy dzieciom w wyprawie do sklepu po brakujące produkty, a później – w samym procesie smażenia naleśników: okazuje się, że przerzucenie ciasta na drugą stronę wcale nie jest takie proste.
W kuchni robi się ogromny bałagan, co było do przewidzenia: zwłaszcza że Zuzia dopiero uczy się, że nie wolno wkładać włączonego miksera do ciasta. Przekonuje się też, że rozbijanie jajek oznacza, że czasami trzeba wyłowić skorupki z miski. Ale i tak zabawa jest świetna, zwłaszcza że wszyscy myślą o niespodziance, jaką będzie mieć mama. Może i naleśniki nie byłyby zbyt wyszukanym daniem, ale skoro to urodzinowy prezent i zrobiony w dużej mierze przez same dzieci – nabierają zupełnie innego znaczenia. Liane Schneider w cyklu Mądra Mysz – ogromnym i cieszącym się wielkim powodzeniem na rynku – podpowiada dzieciom i dorosłym, jak przyjemne jest dążenie do samodzielności. Nawet jeśli trzeba wtajemniczyć w swoje plany dorosłego – bez taty nie udałoby się przecież skończyć dania – bohaterowie mogą czuć się usatysfakcjonowani. Zwłaszcza że na koniec czeka ich uczta i testowanie, który dodatek najlepiej będzie pasować do przygotowanego ciasta. Żeby mali bohaterowie mogli iść w ślady Zuzi (niekoniecznie z okazji czyichś urodzin), autorka na końcu podaje przepis na naleśnik i na sałatkę owocową – tym samym przenosi literaturę do codzienności maluchów. Kilkulatki nie będą musiały zbyt długo szukać reklamowanego w książce przepisu, a zasady zachowania mają przecież w samej historyjce.
„Zuzia smaży naleśniki” to książeczka edukacyjna i rozrywkowa jednocześnie, stworzona przez doświadczoną autorkę. powieść Liane Schneider jest bardzo naturalna, nie ma tutaj odchodzenia od codzienności – chociaż atmosfera w tomiku panuje raczej świąteczna – przezroczysta narracja nie odciąga uwagi dzieci od tego, co najważniejsze. Mali czytelnicy mogą iść w ślady Zuzi i nabierać pewności siebie w różnych działaniach. Janina Görrissen tworzy ilustracje, które przykuwają wzrok, są rysunkowe i również naturalne – tak, by odbiorcy nie uciekali od sedna opowieści, tylko mogli się w niej w pełni zanurzyć. Zuzia i Szymon znajdują sobie zajęcie wymagające skupienia i odbiegające od zwyczajnych zachowań, nie nudzą się ani nie męczą przesadnie – uczą się czegoś nowego i mogą też podpowiadać czytelnikom, jak świętować specjalne okazje.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
wtorek, 14 kwietnia 2020
poniedziałek, 13 kwietnia 2020
Coetzee: Śmierć Jezusa
Znak, Kraków 2020.
Decyzje
Jest to książka, którą interpretuje się przez pryzmat tytułu, inaczej część czytelników mogłaby w ogóle nie wpaść na trop do odczytania całości. Oto bowiem mały chłopiec, wychowywany przez rodziców zastępczych, pewnego dnia na swojej sportowej drodze spotyka Mistrza. Dowiaduje się, że może mierzyć się z drużyną piłkarską z sierocińca, zresztą – może dokonywać różnych rzeczy, ale żeby to osiągnąć, powinien porzucić dotychczasowe przyzwyczajenia. Chłopiec ślepo wierzy obcemu człowiekowi i podąża za nim, ucieka od rodziny i przestaje szukać porozumienia z bliskimi. Chce na powrót stać się sierotą, żeby móc w całości poświęcić się nowym zadaniom. Nie wie, kim jest jego mistrz – zresztą dorośli też tego nie wiedzą i podejmują całkiem zrozumiałą w tej sytuacji walkę o dziecko. Chłopiec ze „Śmierci Jezusa” staje jednak przed bardzo poważnym wyzwaniem. Do tej pory całym życiem była dla niego piłka nożna i nawet wystarczały mu lokalne rozgrywki ze znajomymi – dopiero mistrz wzbudził w nim ducha rywalizacji i nakazał zmianę poglądów. Teraz jednak chłopcu przestaje wystarczać codzienność – potrzebuje czegoś innego. Tyle tylko, że spełnienie marzeń w postaci rozgrywek na lepszym poziomie to początek poważnych kłopotów. Mały bohater zaczyna mieć problemy ze zdrowiem, kontuzje nie dają się łatwo wyleczyć, dzieciak trafia do szpitala (co nie hamuje walki o niego i jego „duszę”), przechodzi poważne operacje, ale nikt nie jest w stanie mu pomóc.
Coetzee posługuje się tu odwołaniami do najbardziej podstawowych relacji międzyludzkich, pokazuje ogrom przywiązania, poświęcenie i ból, jaki mogą sprawiać najbliżsi swoimi – egoistycznymi – decyzjami. Prowadzi też opowieść o potędze miłości rodzicielskiej i o wyrozumiałości dla tych, którzy potrzebują zasmakować wolności. Można analizować wybory bohatera przez pryzmat Jezusa, można też zastanowić się nad losem rozbitej rodziny i dążenia do celu, który nie musi się spełnić. Coetzee pisze książkę, która w fabule wydaje się zbyt prosta (chociaż niekoniecznie już przewidywalna), ale zapewnia odbiorcom sporo materiału do refleksji i do oceniania postaw bohaterów. Siłą tomu staje się również prostota i jednocześnie piękno w melodyjności języka narracji – autor stara się o przejrzyste obrazy, podatne na wielopłaszczyznowe odczytania. Buduje opowieść, która niespecjalnie przypadnie do gustu fanom literatury obyczajowej i „normalnych”, usankcjonowanych społecznie zachowań – ale przez odejście od rutyny właśnie nakazuje zastanowienie się nad postawami i wyborami życiowymi. Proponuje relację, która zapada w pamięć i zmienia postrzeganie świata, zmusza do pochylenia się nad systemem wartości i wytrąca czytelników ze strefy komfortu. „Śmierć Jezusa” to jednocześnie warsztatowy popis, książka, która zwraca uwagę na samą swoją formę, sposób prowadzenia narracji i melodię tekstu.
Decyzje
Jest to książka, którą interpretuje się przez pryzmat tytułu, inaczej część czytelników mogłaby w ogóle nie wpaść na trop do odczytania całości. Oto bowiem mały chłopiec, wychowywany przez rodziców zastępczych, pewnego dnia na swojej sportowej drodze spotyka Mistrza. Dowiaduje się, że może mierzyć się z drużyną piłkarską z sierocińca, zresztą – może dokonywać różnych rzeczy, ale żeby to osiągnąć, powinien porzucić dotychczasowe przyzwyczajenia. Chłopiec ślepo wierzy obcemu człowiekowi i podąża za nim, ucieka od rodziny i przestaje szukać porozumienia z bliskimi. Chce na powrót stać się sierotą, żeby móc w całości poświęcić się nowym zadaniom. Nie wie, kim jest jego mistrz – zresztą dorośli też tego nie wiedzą i podejmują całkiem zrozumiałą w tej sytuacji walkę o dziecko. Chłopiec ze „Śmierci Jezusa” staje jednak przed bardzo poważnym wyzwaniem. Do tej pory całym życiem była dla niego piłka nożna i nawet wystarczały mu lokalne rozgrywki ze znajomymi – dopiero mistrz wzbudził w nim ducha rywalizacji i nakazał zmianę poglądów. Teraz jednak chłopcu przestaje wystarczać codzienność – potrzebuje czegoś innego. Tyle tylko, że spełnienie marzeń w postaci rozgrywek na lepszym poziomie to początek poważnych kłopotów. Mały bohater zaczyna mieć problemy ze zdrowiem, kontuzje nie dają się łatwo wyleczyć, dzieciak trafia do szpitala (co nie hamuje walki o niego i jego „duszę”), przechodzi poważne operacje, ale nikt nie jest w stanie mu pomóc.
Coetzee posługuje się tu odwołaniami do najbardziej podstawowych relacji międzyludzkich, pokazuje ogrom przywiązania, poświęcenie i ból, jaki mogą sprawiać najbliżsi swoimi – egoistycznymi – decyzjami. Prowadzi też opowieść o potędze miłości rodzicielskiej i o wyrozumiałości dla tych, którzy potrzebują zasmakować wolności. Można analizować wybory bohatera przez pryzmat Jezusa, można też zastanowić się nad losem rozbitej rodziny i dążenia do celu, który nie musi się spełnić. Coetzee pisze książkę, która w fabule wydaje się zbyt prosta (chociaż niekoniecznie już przewidywalna), ale zapewnia odbiorcom sporo materiału do refleksji i do oceniania postaw bohaterów. Siłą tomu staje się również prostota i jednocześnie piękno w melodyjności języka narracji – autor stara się o przejrzyste obrazy, podatne na wielopłaszczyznowe odczytania. Buduje opowieść, która niespecjalnie przypadnie do gustu fanom literatury obyczajowej i „normalnych”, usankcjonowanych społecznie zachowań – ale przez odejście od rutyny właśnie nakazuje zastanowienie się nad postawami i wyborami życiowymi. Proponuje relację, która zapada w pamięć i zmienia postrzeganie świata, zmusza do pochylenia się nad systemem wartości i wytrąca czytelników ze strefy komfortu. „Śmierć Jezusa” to jednocześnie warsztatowy popis, książka, która zwraca uwagę na samą swoją formę, sposób prowadzenia narracji i melodię tekstu.
Zofia Stanecka: Basia i przyjaciele. Zuzia
Egmont, Warszawa 2020.
Powód złości
Ta książka jest ważna dla maluchów – jak i cała podseria Basia i przyjaciele – ale przyda się również dorosłym, którzy może wreszcie zastanowią się, jak dzieci interpretują rzeczywistość, zwłaszcza tę, której nie rozumieją i o której nikt z nimi nie chce rozmawiać. Wszystko zaczyna się w momencie, gdy mama Zuzi wynosi się z domu i nie chce zabrać córki ze sobą. Wynosi się w atmosferze irytacji i gniewu – dziewczynka nie ma pojęcia, o co chodzi, boi się jednak. Boi się zupełnie poważnie, że mama nie wróci, że stanie się coś złego – Zuzia dostrzega też zdenerwowanie taty, a przez to traci poczucie bezpieczeństwa. Oczywiście – jakby mało było stresu w domu – dzieciaki w przedszkolu dokładają swoje: jeden z chłopców przekonuje Zuzię, że mama już nie wróci. Wydaje się autorytetem w tej kwestii, bo jego rodzice się rozwiedli i teraz swojego tatę widuje raz na dwa tygodnie. To w naturalny sposób potęguje jeszcze strach bohaterki i doprowadza do eskalacji przemocy: Zuzia popycha kolegę, a wezwana na rozmowę przez panią – wymiotuje z nerwów. Nie wie, jak porozmawiać o swoich obawach z tatą, boi się, że dowie się najgorszego. A mama nie odbiera telefonów.
Zofia Stanecka przygląda się tematowi, który coraz częściej pojawia się w książkach dla dzieci – bo przenosi się z życia. Coraz więcej maluchów wychowuje się w rodzinach niepełnych albo patchworkowych, więc literatura musi za tym nadążać i przedstawiać sytuacje, z którymi mierzą się kilkulatki. „Zuzia” to tomik, który bardzo wyraźnie analizuje emocje małych dzieci – jest zatem wskazówką nie tylko dla właściwych odbiorców, ale i dla ich rodziców, towarzyszących przy lekturze. Autorka rejestruje ważne odczucia, przypomina, że kilkulatki same dopowiedzą sobie najczarniejszy scenariusz, jeśli nie będą znały prawdy – a to doprowadzi tylko do problemów i zwiększania stresu. Nie brakuje „życzliwych” kolegów, którzy pospieszą z uświadamianiem najgorszych możliwych dróg, dlatego trzeba z pociechami szczerze rozmawiać i wyjaśniać im sprawy, które kiedyś do świata dziecka dostępu nie miały. W „Zuzi” nie ma mowy o rozwodzie, wszystko jest tylko wymysłem przestraszonej dziewczynki – jednak bierze się z nieporozumienia, z braku liczenia się z dzieckiem, którego nie da się odizolować od sporów czy żywiołowych dyskusji.
Po raz kolejny Zofia Stanecka udowadnia, że bardzo potrzebne są na rynku wydawniczym jej książki – bo dostrzega więcej niż autorzy prostych picture booków. W podserii Basia i przyjaciele chce zwracać uwagę na trudne tematy – i znakomicie jej to wychodzi. Nie tylko dzieciom wyjaśni, co dzieje się wokół nich, ale zaalarmuje, wyczuli na sygnały, które powinny dać do myślenia rodzicom. Dzięki temu „Basia i przyjaciele. Zuzia” to nie zwykłe opowiadanie, a książka ważna – mądra i potrzebna na rynku.
Powód złości
Ta książka jest ważna dla maluchów – jak i cała podseria Basia i przyjaciele – ale przyda się również dorosłym, którzy może wreszcie zastanowią się, jak dzieci interpretują rzeczywistość, zwłaszcza tę, której nie rozumieją i o której nikt z nimi nie chce rozmawiać. Wszystko zaczyna się w momencie, gdy mama Zuzi wynosi się z domu i nie chce zabrać córki ze sobą. Wynosi się w atmosferze irytacji i gniewu – dziewczynka nie ma pojęcia, o co chodzi, boi się jednak. Boi się zupełnie poważnie, że mama nie wróci, że stanie się coś złego – Zuzia dostrzega też zdenerwowanie taty, a przez to traci poczucie bezpieczeństwa. Oczywiście – jakby mało było stresu w domu – dzieciaki w przedszkolu dokładają swoje: jeden z chłopców przekonuje Zuzię, że mama już nie wróci. Wydaje się autorytetem w tej kwestii, bo jego rodzice się rozwiedli i teraz swojego tatę widuje raz na dwa tygodnie. To w naturalny sposób potęguje jeszcze strach bohaterki i doprowadza do eskalacji przemocy: Zuzia popycha kolegę, a wezwana na rozmowę przez panią – wymiotuje z nerwów. Nie wie, jak porozmawiać o swoich obawach z tatą, boi się, że dowie się najgorszego. A mama nie odbiera telefonów.
Zofia Stanecka przygląda się tematowi, który coraz częściej pojawia się w książkach dla dzieci – bo przenosi się z życia. Coraz więcej maluchów wychowuje się w rodzinach niepełnych albo patchworkowych, więc literatura musi za tym nadążać i przedstawiać sytuacje, z którymi mierzą się kilkulatki. „Zuzia” to tomik, który bardzo wyraźnie analizuje emocje małych dzieci – jest zatem wskazówką nie tylko dla właściwych odbiorców, ale i dla ich rodziców, towarzyszących przy lekturze. Autorka rejestruje ważne odczucia, przypomina, że kilkulatki same dopowiedzą sobie najczarniejszy scenariusz, jeśli nie będą znały prawdy – a to doprowadzi tylko do problemów i zwiększania stresu. Nie brakuje „życzliwych” kolegów, którzy pospieszą z uświadamianiem najgorszych możliwych dróg, dlatego trzeba z pociechami szczerze rozmawiać i wyjaśniać im sprawy, które kiedyś do świata dziecka dostępu nie miały. W „Zuzi” nie ma mowy o rozwodzie, wszystko jest tylko wymysłem przestraszonej dziewczynki – jednak bierze się z nieporozumienia, z braku liczenia się z dzieckiem, którego nie da się odizolować od sporów czy żywiołowych dyskusji.
Po raz kolejny Zofia Stanecka udowadnia, że bardzo potrzebne są na rynku wydawniczym jej książki – bo dostrzega więcej niż autorzy prostych picture booków. W podserii Basia i przyjaciele chce zwracać uwagę na trudne tematy – i znakomicie jej to wychodzi. Nie tylko dzieciom wyjaśni, co dzieje się wokół nich, ale zaalarmuje, wyczuli na sygnały, które powinny dać do myślenia rodzicom. Dzięki temu „Basia i przyjaciele. Zuzia” to nie zwykłe opowiadanie, a książka ważna – mądra i potrzebna na rynku.
niedziela, 12 kwietnia 2020
Margaret Atwood: Testamenty
Wielka Litera, Warszawa 2020.
Najsilniejsza płeć
W „Testamentach” Margaret Atwood wraca do świata, który przedstawiła czytelnikom w „Opowieści Podręcznej” - tyle że po latach. Teraz Gilead chyli się ku upadkowi, wszystko wskazuje na to, że Republika przestanie istnieć, zresztą nawet jeśli nie zniszczą jej zewnętrzne przyczyny, rozpadnie się od środka. Oto Podręczne, których każdy bogaty mężczyzna może mieć po kilka – tak, by któraś na pewno dała mu upragnionego potomka – wydają na świat słabe i chore dzieci, jeśli już uda się w ogóle donosić ciążę. Same Podręczne, nawet otoczone najlepszą opieką, też umierają. Marty przyglądają się temu i współczują, ale nie mogą pomóc – poza zwykłym ludzkim wsparciem. Ciotki uznają, że tak jest urządzona rzeczywistość i nie ma co się szarpać. Gilead to przyzwolenie na zło w każdej postaci – do tego stopnia, że wszyscy wiedzą o skłonnościach dentysty-pedofila, a jednak posyłają do niego kolejne młode dziewczyny, tak, by przekonały się o znaczeniu penisów w „dorosłym” życiu. I tak Margaret Atwood przeprowadza odbiorców od skandalu do skandalu, od szoku do szoku – żeby przypomnieć, że Gilead nie ma szans na przetrwanie. Odbiorcy mają wgląd w codzienność kilku klas, mogą sprawdzać, jak wygląda edukowanie młodych dziewcząt i przygotowywanie ich do roli Podręcznej, jak wobec niewinnych i naiwnych umysłów zachowują się opiekunki. Jedna z bohaterek przedstawia cały system wychowania, jest przewodniczką po tym, z czym musi się mierzyć – a przytaczane przez nią rewelacje to dla czytelników wyraźny sygnał zbliżającego się upadku. Gilead pożera się sam od środka. I nikt nie będzie po tej przestrzeni płakać – nawet jeśli do pewnego momentu można było doceniać absurdalne wcielane w życie pomysły, przychodzi czas opamiętania i tęsknoty za wolnością. To poprowadzi do odwagi i do czynów, które w normalnych okolicznościach nie przyszłyby nikomu do głowy.
Dla dziewczyn, które szykowane są do roli Podręcznych – albo które na własnej skórze przekonały się, że ich ambicje i charaktery nie są nic warte z perspektywy dojrzałych mężczyzn – bo liczy się najpierw tylko młodość i świeżość, a później możliwości rozpłodowe – nie ma już nadziei. Gilead nie oferuje im nic, w zamian za posłuszeństwo można tylko znosić kolejne upokorzenia i cierpienia. I Margaret Atwood otwiera w tym punkcie drogę do budowania sensacji, co bardzo służy powieści. „Testamenty” jawią się bowiem jako skrzyżowanie historii mocno politycznej (wprawdzie odnoszącej się do wyimaginowanego świata, jednak czerpiącej z mechanizmów znanych z systemów totalitarnych), obyczajowo-społecznej (cała sfera podziałów klasowych i tego, jak w obrębie poszczególnych kręgów radzą sobie ich przedstawicielki) oraz kryminalnych (tam, gdzie w grę wchodzi śmierć w obronie własnych przekonań). Jest to książka doskonale skomponowana, nie rozczarowuje ani w planie fabuły, ani – narracji, a do tego przynosi sporo materiału do zastanowienia. Margaret Atwood przy okazji może odpowiedzieć na szereg pytań dotyczących Podręcznych i ich rzeczywistości z perspektywy czasu.
Najsilniejsza płeć
W „Testamentach” Margaret Atwood wraca do świata, który przedstawiła czytelnikom w „Opowieści Podręcznej” - tyle że po latach. Teraz Gilead chyli się ku upadkowi, wszystko wskazuje na to, że Republika przestanie istnieć, zresztą nawet jeśli nie zniszczą jej zewnętrzne przyczyny, rozpadnie się od środka. Oto Podręczne, których każdy bogaty mężczyzna może mieć po kilka – tak, by któraś na pewno dała mu upragnionego potomka – wydają na świat słabe i chore dzieci, jeśli już uda się w ogóle donosić ciążę. Same Podręczne, nawet otoczone najlepszą opieką, też umierają. Marty przyglądają się temu i współczują, ale nie mogą pomóc – poza zwykłym ludzkim wsparciem. Ciotki uznają, że tak jest urządzona rzeczywistość i nie ma co się szarpać. Gilead to przyzwolenie na zło w każdej postaci – do tego stopnia, że wszyscy wiedzą o skłonnościach dentysty-pedofila, a jednak posyłają do niego kolejne młode dziewczyny, tak, by przekonały się o znaczeniu penisów w „dorosłym” życiu. I tak Margaret Atwood przeprowadza odbiorców od skandalu do skandalu, od szoku do szoku – żeby przypomnieć, że Gilead nie ma szans na przetrwanie. Odbiorcy mają wgląd w codzienność kilku klas, mogą sprawdzać, jak wygląda edukowanie młodych dziewcząt i przygotowywanie ich do roli Podręcznej, jak wobec niewinnych i naiwnych umysłów zachowują się opiekunki. Jedna z bohaterek przedstawia cały system wychowania, jest przewodniczką po tym, z czym musi się mierzyć – a przytaczane przez nią rewelacje to dla czytelników wyraźny sygnał zbliżającego się upadku. Gilead pożera się sam od środka. I nikt nie będzie po tej przestrzeni płakać – nawet jeśli do pewnego momentu można było doceniać absurdalne wcielane w życie pomysły, przychodzi czas opamiętania i tęsknoty za wolnością. To poprowadzi do odwagi i do czynów, które w normalnych okolicznościach nie przyszłyby nikomu do głowy.
Dla dziewczyn, które szykowane są do roli Podręcznych – albo które na własnej skórze przekonały się, że ich ambicje i charaktery nie są nic warte z perspektywy dojrzałych mężczyzn – bo liczy się najpierw tylko młodość i świeżość, a później możliwości rozpłodowe – nie ma już nadziei. Gilead nie oferuje im nic, w zamian za posłuszeństwo można tylko znosić kolejne upokorzenia i cierpienia. I Margaret Atwood otwiera w tym punkcie drogę do budowania sensacji, co bardzo służy powieści. „Testamenty” jawią się bowiem jako skrzyżowanie historii mocno politycznej (wprawdzie odnoszącej się do wyimaginowanego świata, jednak czerpiącej z mechanizmów znanych z systemów totalitarnych), obyczajowo-społecznej (cała sfera podziałów klasowych i tego, jak w obrębie poszczególnych kręgów radzą sobie ich przedstawicielki) oraz kryminalnych (tam, gdzie w grę wchodzi śmierć w obronie własnych przekonań). Jest to książka doskonale skomponowana, nie rozczarowuje ani w planie fabuły, ani – narracji, a do tego przynosi sporo materiału do zastanowienia. Margaret Atwood przy okazji może odpowiedzieć na szereg pytań dotyczących Podręcznych i ich rzeczywistości z perspektywy czasu.
Chris Ferrie: Osiem małych planet
Media Rodzina, Poznań 2020.
W kosmosie
Ciekawa jest ta książeczka pod kątem pomysłu i licencji, niestety – polskie tłumaczenie wypadło po prostu słabo. Anna Urban ukryta wstydliwie w stopce (i słusznie), nie postarała się, by poza wiadomościami z tekstu zadbać jeszcze o rytm czy rymy, uznając prawdopodobnie, że dla najmłodszych nie warto, bo i tak tego nie docenią. W efekcie chociaż tomik „Osiem małych planet” robi wrażenie pod kątem wykonania, druku czy nawet grafik przystosowanych do najmłodszych – teksty wywołują co najwyżej zgrzytanie zębów. Chris Ferrie chciał przecież przybliżyć maluchom kolejne krążące wokół Słońca planety, opowiedzieć, która się czym charakteryzuje – ogólnie, popularyzować wiedzę dotyczącą wszechświata. Lizzy Doyle postawiła w ilustracjach na naiwne i bajkowe animizowane istotki – sympatyczne i budzące ciekawość. Wszystko padło pod beznadziejnym przekładem. I w takich wypadkach warto zastanowić się nad sensem zachowywania formy wierszyka, jeśli tłumacz nie podoła – albo nad zmianą tłumacza, na takiego, który w rymowankach dla dzieci czuje się znacznie lepiej.
„Osiem małych planet” to mała kartonowa książeczka z „dziurą” w środku. Dziura na kolejnych kartkach ma mniejszą średnicę, co sprawia wrażenie głębi i zachęca dzieci do ćwiczeń manualnych – każdy maluch będzie chciał przewracać kartki, żeby przyjrzeć się, co znajdzie się na drugiej stronie (i tu lekkie rozczarowanie, bo motyw dziury – czyli otworów w kartkach – nie został z drugiej strony w żaden sposób ograny. Fakt, że nie da się tutaj wprowadzać dodatkowych odsłanianych treści, nie przy zmniejszającym się wyciętym kole – ale przydałoby się jakoś ten motyw jeszcze wykorzystać. Każda rozkładówka to spotkanie z jedną planetą, przy czym Chris Ferrie zaczyna od najdalszej, na kolejnych kartkach będzie zbliżać się do Słońca. O każdej planecie mówi coś, przy czym owo coś w tłumaczeniu zostaje zadeptane przez nieudolne poszukiwanie rymów.
Rymy niedokładne w rodzaju „ociąga – czasochłonna”, rymy oklepane typu „siebie – niebie” i mnóstwo rymów gramatycznych – najprostszych, przymiotnikowych lub czasownikowych – to naprawdę antypopis literacki i warto następnym razem zwrócić uwagę na to, że nawet niepotrafiące czytać dzieci, słuchające bajek, które przedstawiają im rodzice, w pewien sposób kształtują już swój literacki gust – i nie ma sensu karmić ich byle czym. Jakby tego było mało, tłumaczka nie trzyma się w ogóle rytmu – ale mimo to stosuje przedziwne stylistyczne akrobacje, inwersje i sformułowania, które zdradzają nieumiejętność posługiwania się językiem polskim. Potknięć stylistycznych i wpadek jest tu bardzo dużo. Co za tym idzie – warto sięgnąć po tę książkę, ale nie czytać jej, tylko własnymi słowami opowiedzieć dziecku o kolejnych planetach i pozwolić mu bawić się oryginalnym kształtem.
W kosmosie
Ciekawa jest ta książeczka pod kątem pomysłu i licencji, niestety – polskie tłumaczenie wypadło po prostu słabo. Anna Urban ukryta wstydliwie w stopce (i słusznie), nie postarała się, by poza wiadomościami z tekstu zadbać jeszcze o rytm czy rymy, uznając prawdopodobnie, że dla najmłodszych nie warto, bo i tak tego nie docenią. W efekcie chociaż tomik „Osiem małych planet” robi wrażenie pod kątem wykonania, druku czy nawet grafik przystosowanych do najmłodszych – teksty wywołują co najwyżej zgrzytanie zębów. Chris Ferrie chciał przecież przybliżyć maluchom kolejne krążące wokół Słońca planety, opowiedzieć, która się czym charakteryzuje – ogólnie, popularyzować wiedzę dotyczącą wszechświata. Lizzy Doyle postawiła w ilustracjach na naiwne i bajkowe animizowane istotki – sympatyczne i budzące ciekawość. Wszystko padło pod beznadziejnym przekładem. I w takich wypadkach warto zastanowić się nad sensem zachowywania formy wierszyka, jeśli tłumacz nie podoła – albo nad zmianą tłumacza, na takiego, który w rymowankach dla dzieci czuje się znacznie lepiej.
„Osiem małych planet” to mała kartonowa książeczka z „dziurą” w środku. Dziura na kolejnych kartkach ma mniejszą średnicę, co sprawia wrażenie głębi i zachęca dzieci do ćwiczeń manualnych – każdy maluch będzie chciał przewracać kartki, żeby przyjrzeć się, co znajdzie się na drugiej stronie (i tu lekkie rozczarowanie, bo motyw dziury – czyli otworów w kartkach – nie został z drugiej strony w żaden sposób ograny. Fakt, że nie da się tutaj wprowadzać dodatkowych odsłanianych treści, nie przy zmniejszającym się wyciętym kole – ale przydałoby się jakoś ten motyw jeszcze wykorzystać. Każda rozkładówka to spotkanie z jedną planetą, przy czym Chris Ferrie zaczyna od najdalszej, na kolejnych kartkach będzie zbliżać się do Słońca. O każdej planecie mówi coś, przy czym owo coś w tłumaczeniu zostaje zadeptane przez nieudolne poszukiwanie rymów.
Rymy niedokładne w rodzaju „ociąga – czasochłonna”, rymy oklepane typu „siebie – niebie” i mnóstwo rymów gramatycznych – najprostszych, przymiotnikowych lub czasownikowych – to naprawdę antypopis literacki i warto następnym razem zwrócić uwagę na to, że nawet niepotrafiące czytać dzieci, słuchające bajek, które przedstawiają im rodzice, w pewien sposób kształtują już swój literacki gust – i nie ma sensu karmić ich byle czym. Jakby tego było mało, tłumaczka nie trzyma się w ogóle rytmu – ale mimo to stosuje przedziwne stylistyczne akrobacje, inwersje i sformułowania, które zdradzają nieumiejętność posługiwania się językiem polskim. Potknięć stylistycznych i wpadek jest tu bardzo dużo. Co za tym idzie – warto sięgnąć po tę książkę, ale nie czytać jej, tylko własnymi słowami opowiedzieć dziecku o kolejnych planetach i pozwolić mu bawić się oryginalnym kształtem.
sobota, 11 kwietnia 2020
Katarzyna Jasiołek: Asteroid i półkotapczan. O polskim wzornictwie powojennym
Marginesy, Warszawa 2020.
Znane przedmioty
Kolejny tom retrospekcyjno-sentymentalny, albumowy i jednocześnie informacyjny przynoszą Marginesy – po prezentacji ilustratorek i ilustratorów z literatury czwartej okresu PRL-u przyszedł czas na książkę „Asteroid i półkotapczan. O polskim wzornictwie powojennym”. Katarzyna Jasiołek przygląda się tutaj przedmiotom codziennego użytku i sposobom na produkcję. Projektanci musieli nie tylko uwzględniać wygląd przedmiotów i ich funkcjonalność – ale również dostęp do materiałów i technik produkcji: musieli proponować produkty i ich serie, które nie wymagałyby wielkich komplikacji w procesie wytwarzania. Dyktowali mody i część z ich pomysłów do dzisiaj jest doceniana. Dylematy artystów i konieczność godzenia wyzwań z różnych płaszczyzn autorka próbuje wytropić, sięga do opowieści twórców i do wspomnień spisywanych dawniej, do przemyśleń i analiz, danych i wyznań. Przeprowadza odbiorców przez mieszkania, przygląda się wystrojowi kolejnych mieszkań, temu, co dawniej było koniecznością, a teraz świadczyć może o uwielbieniu dla stylu retro czy o szacunku dla dorobku poprzednich pokoleń. Opowiada o każdym detalu osobno, grupuje zagadnienia tematycznie – osobno przyjrzy się garniturom do kawy, osobno zestawom wypoczynkowym.
W pewnym momencie tekst – chociaż przygotowany precyzyjnie i esencjonalnie – przestaje zwracać uwagę, a czytelnicy przerzucają się na oglądanie zdjęć – w końcu najlepiej przypominać sobie przedmioty znane z domu rodziców lub dziadków dzięki bezpośrednim skojarzeniom – dopiero z tej książki niektórzy mogą się dowiedzieć, jak cenne dzisiaj są „relikty PRL-u”. Jednocześnie książka Katarzyny Jasiołek będzie też zestawem inspiracji i podpowiedzi dla tych, którzy chcieliby stylizować wnętrza na drugą połowę XX wieku – autorka zbiera przecież przedmioty charakterystyczne, skupia się na wzornictwie i na funkcjonalności.
„Asteroid i półkotapczan” to zatem publikacja, po którą część odbiorców sięgnie z ciekawości, a druga część – dla informacji. Doskonale przygotowana, bez przegadania czy nieistotnych danych, przez które trzeba by się przedzierać, albumowa i atrakcyjna. Katarzyna Jasiołek potrafi rozbudzić zainteresowanie nawet u tych, którzy do tej pory nie zatrzymywali się nad kwestiami wystroju wnętrz i nad produkowaniem przedmiotów codziennego użytku na skalę masową. Nie ma tu przeważnie zdjęć z oryginalnych wnętrz – to odbiorcy znajdą w rodzinnych albumach. Katarzyna Jasiołek przemierza za to wystawy, pokazuje czytelnikom już eksponaty, a nie przedmioty będące w użyciu – pozwala się zatem skupić na stronie artystycznej a nie na użytkowej. Można tę publikację traktować jako kompendium wiedzy o otoczeniu z PRL, albo jako przewodnik po fragmencie historii sztuki – zwłaszcza kiedy ogląda się figurki, które miały służyć zdobieniu domów i jednocześnie stały się znakiem rozpoznawczym twórców. „Asteroid i półkotapczan” to sentymentalna podróż w przeszłość, podróż pełna zachwytów i odkrywania na nowo tego, co kiedyś funkcjonowało w bliskiej perspektywie. Katarzyna Jasiołek dzieli się z odbiorcami swoją pasją – i to najważniejsze.
Znane przedmioty
Kolejny tom retrospekcyjno-sentymentalny, albumowy i jednocześnie informacyjny przynoszą Marginesy – po prezentacji ilustratorek i ilustratorów z literatury czwartej okresu PRL-u przyszedł czas na książkę „Asteroid i półkotapczan. O polskim wzornictwie powojennym”. Katarzyna Jasiołek przygląda się tutaj przedmiotom codziennego użytku i sposobom na produkcję. Projektanci musieli nie tylko uwzględniać wygląd przedmiotów i ich funkcjonalność – ale również dostęp do materiałów i technik produkcji: musieli proponować produkty i ich serie, które nie wymagałyby wielkich komplikacji w procesie wytwarzania. Dyktowali mody i część z ich pomysłów do dzisiaj jest doceniana. Dylematy artystów i konieczność godzenia wyzwań z różnych płaszczyzn autorka próbuje wytropić, sięga do opowieści twórców i do wspomnień spisywanych dawniej, do przemyśleń i analiz, danych i wyznań. Przeprowadza odbiorców przez mieszkania, przygląda się wystrojowi kolejnych mieszkań, temu, co dawniej było koniecznością, a teraz świadczyć może o uwielbieniu dla stylu retro czy o szacunku dla dorobku poprzednich pokoleń. Opowiada o każdym detalu osobno, grupuje zagadnienia tematycznie – osobno przyjrzy się garniturom do kawy, osobno zestawom wypoczynkowym.
W pewnym momencie tekst – chociaż przygotowany precyzyjnie i esencjonalnie – przestaje zwracać uwagę, a czytelnicy przerzucają się na oglądanie zdjęć – w końcu najlepiej przypominać sobie przedmioty znane z domu rodziców lub dziadków dzięki bezpośrednim skojarzeniom – dopiero z tej książki niektórzy mogą się dowiedzieć, jak cenne dzisiaj są „relikty PRL-u”. Jednocześnie książka Katarzyny Jasiołek będzie też zestawem inspiracji i podpowiedzi dla tych, którzy chcieliby stylizować wnętrza na drugą połowę XX wieku – autorka zbiera przecież przedmioty charakterystyczne, skupia się na wzornictwie i na funkcjonalności.
„Asteroid i półkotapczan” to zatem publikacja, po którą część odbiorców sięgnie z ciekawości, a druga część – dla informacji. Doskonale przygotowana, bez przegadania czy nieistotnych danych, przez które trzeba by się przedzierać, albumowa i atrakcyjna. Katarzyna Jasiołek potrafi rozbudzić zainteresowanie nawet u tych, którzy do tej pory nie zatrzymywali się nad kwestiami wystroju wnętrz i nad produkowaniem przedmiotów codziennego użytku na skalę masową. Nie ma tu przeważnie zdjęć z oryginalnych wnętrz – to odbiorcy znajdą w rodzinnych albumach. Katarzyna Jasiołek przemierza za to wystawy, pokazuje czytelnikom już eksponaty, a nie przedmioty będące w użyciu – pozwala się zatem skupić na stronie artystycznej a nie na użytkowej. Można tę publikację traktować jako kompendium wiedzy o otoczeniu z PRL, albo jako przewodnik po fragmencie historii sztuki – zwłaszcza kiedy ogląda się figurki, które miały służyć zdobieniu domów i jednocześnie stały się znakiem rozpoznawczym twórców. „Asteroid i półkotapczan” to sentymentalna podróż w przeszłość, podróż pełna zachwytów i odkrywania na nowo tego, co kiedyś funkcjonowało w bliskiej perspektywie. Katarzyna Jasiołek dzieli się z odbiorcami swoją pasją – i to najważniejsze.
Job, Derrib: Yakari i obcy
Egmont, Warszawa 2020.
Ptak z problemem
Wprawdzie nie wolno się śmiać z czyjegoś nieszczęścia, jednak w przypadku „obcego” z komiksu „Yakari i obcy” komizm wpisany jest w fabułę. Mały bohater, Indianin, tym razem ratuje z opresji pelikana, który przyfrunął nad jego wioskę – i sam sobie nie da rady. Musi łowić ryby, żeby coś jeść, tymczasem jest okropnie przeziębiony. Non stop kicha, a odgłosy przez niego wydawane płoszą zwierzynę i budzą w środku nocy wszystkich w najbliższej okolicy. Pelikan zdaje sobie sprawę z uciążliwości choroby, ale nic nie może na to poradzić, zdany jest na łaskę nowych znajomych. I nawet jeśli kolejne grupy zwierząt odetną się od bohatera, Yakari nie zostawi go w potrzebie. Będzie obmyślał coraz to nowe plany działania, żeby tylko wyleczyć chorego ptaka. Bo Yakari jest dzielny, pomysłowy i dobry. Job i Derrib na początku lat osiemdziesiątych XX wieku stworzyli historyjkę, która do dzisiaj wyzwalać może śmiech. Przesłania są tu jasne i przejrzyste, a dowcipy – trafią do najmłodszych. Warto też zaznaczyć, że w budzeniu śmiechu dużą rolę pełni strona graficzna: część żartów przeniesiona została bezpośrednio do kadrów, do min i postaw bohaterów, tak, że oglądające książkę dzieci docenią kreskówkowe niemal zabawy.
Yakari musi rozwiązać niejeden problem. Wydry męczą się łowieniem ryb dla nienasyconego gościa, szałas potów – znakomita kuracja na przeziębienie – można zastosować raz i jeśli nie przyniesie spodziewanych efektów, trzeba szukać kolejnego sposobu na ratunek. Przydadzą się bohaterowie, których Yakari poznał przy okazji wcześniejszych przygód, nikogo nie zdziwią odesłania do poprzednich części komiksu – zwłaszcza że mali odbiorcy z pewnością zechcą się dowiedzieć, skąd u Indianina komitywa z niedźwiedziem. Yakari stanie też przed koniecznością opowiedzenia się za nowym przybyszem a dotychczasowymi kompanami – takie ultimatum postawi mu jedna z grup zwierząt. Bo chociaż chęć niesienia pomocy jest w leśnych stworzeniach silniejsza nawet niż u ludzi, bohaterowie mają swoje ograniczone możliwości i siły – nie zawsze uda im się pogodzić własne interesy z tym, czego potrzebuje nowy.
Sytuacja pelikana nie jest godna pozazdroszczenia, nawet mimo troskliwej opieki. Mały Piorun pomaga jak może, Yakari podąża w górę rzeki, żeby ocalić obcego – po drodze spotykają wiele postaci, a każde spotkanie to wyzwanie. Z reguły – zabawne. Już sam przerysowany obraz kichającego jak z procy pelikana będzie budził śmiech maluchów, a przekomarzań i komplikacji jest tu na tyle dużo, że każdy znajdzie jakąś, która wyjątkowo go rozbawi. Job i Derrib tym razem mogą nawet rozśmieszyć dorosłych – mają szereg pomysłów i wiedzą, jak prezentować sytuacje, by wydobyć z nich cały potencjał. Opowieść „Yakari i obcy” to bardzo udany komiks dla najmłodszych.
Ptak z problemem
Wprawdzie nie wolno się śmiać z czyjegoś nieszczęścia, jednak w przypadku „obcego” z komiksu „Yakari i obcy” komizm wpisany jest w fabułę. Mały bohater, Indianin, tym razem ratuje z opresji pelikana, który przyfrunął nad jego wioskę – i sam sobie nie da rady. Musi łowić ryby, żeby coś jeść, tymczasem jest okropnie przeziębiony. Non stop kicha, a odgłosy przez niego wydawane płoszą zwierzynę i budzą w środku nocy wszystkich w najbliższej okolicy. Pelikan zdaje sobie sprawę z uciążliwości choroby, ale nic nie może na to poradzić, zdany jest na łaskę nowych znajomych. I nawet jeśli kolejne grupy zwierząt odetną się od bohatera, Yakari nie zostawi go w potrzebie. Będzie obmyślał coraz to nowe plany działania, żeby tylko wyleczyć chorego ptaka. Bo Yakari jest dzielny, pomysłowy i dobry. Job i Derrib na początku lat osiemdziesiątych XX wieku stworzyli historyjkę, która do dzisiaj wyzwalać może śmiech. Przesłania są tu jasne i przejrzyste, a dowcipy – trafią do najmłodszych. Warto też zaznaczyć, że w budzeniu śmiechu dużą rolę pełni strona graficzna: część żartów przeniesiona została bezpośrednio do kadrów, do min i postaw bohaterów, tak, że oglądające książkę dzieci docenią kreskówkowe niemal zabawy.
Yakari musi rozwiązać niejeden problem. Wydry męczą się łowieniem ryb dla nienasyconego gościa, szałas potów – znakomita kuracja na przeziębienie – można zastosować raz i jeśli nie przyniesie spodziewanych efektów, trzeba szukać kolejnego sposobu na ratunek. Przydadzą się bohaterowie, których Yakari poznał przy okazji wcześniejszych przygód, nikogo nie zdziwią odesłania do poprzednich części komiksu – zwłaszcza że mali odbiorcy z pewnością zechcą się dowiedzieć, skąd u Indianina komitywa z niedźwiedziem. Yakari stanie też przed koniecznością opowiedzenia się za nowym przybyszem a dotychczasowymi kompanami – takie ultimatum postawi mu jedna z grup zwierząt. Bo chociaż chęć niesienia pomocy jest w leśnych stworzeniach silniejsza nawet niż u ludzi, bohaterowie mają swoje ograniczone możliwości i siły – nie zawsze uda im się pogodzić własne interesy z tym, czego potrzebuje nowy.
Sytuacja pelikana nie jest godna pozazdroszczenia, nawet mimo troskliwej opieki. Mały Piorun pomaga jak może, Yakari podąża w górę rzeki, żeby ocalić obcego – po drodze spotykają wiele postaci, a każde spotkanie to wyzwanie. Z reguły – zabawne. Już sam przerysowany obraz kichającego jak z procy pelikana będzie budził śmiech maluchów, a przekomarzań i komplikacji jest tu na tyle dużo, że każdy znajdzie jakąś, która wyjątkowo go rozbawi. Job i Derrib tym razem mogą nawet rozśmieszyć dorosłych – mają szereg pomysłów i wiedzą, jak prezentować sytuacje, by wydobyć z nich cały potencjał. Opowieść „Yakari i obcy” to bardzo udany komiks dla najmłodszych.
Subskrybuj:
Posty (Atom)