* * * * * * O tu-czytam
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.

Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.

Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.

Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com

piątek, 2 września 2011

Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy: Śpiewać każdy może


Opieka reżyserska: Jacek Głomb
Aranżacje muzyczne: Łukasz Matuszyk


Znany Kofta

Zacznę od banału: są piosenki, które cieszyć się będą uznaniem pokoleń, utwory, których nie da się łatwo wyrzucić z pamięci, evergreeny, niosące ważne przesłania. Poza Agnieszką Osiecką i Jeremim Przyborą także Jonasz Kofta był twórcą przebojów, które się nie starzeją: to nie ulega wątpliwości. Podczas muzycznego spektaklu „Śpiewać każdy może” teksty te, w nowych aranżacjach, przypominają odbiorcom aktorzy Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy.

Zanim jednak do tego dojdzie, głos zabierze reżyser, Jacek Głomb – najsłabszy punkt zgrabnego w sumie przestawienia. Nie wiem, czy wprowadzenie do „Śpiewać każdy może” to obowiązkowa część sztuki, czy raczej podczas Letniego Ogrodu Teatralnego Głomb postanowił się zwierzyć szerszemu gronu odbiorców ze swoich artystycznych poszukiwań: faktem jest, że mówił po pierwsze – zbyt długo, po drugie – zbyt nudno, po trzecie – zbyt patetycznie, a po czwarte – bez przygotowania. Historia o znalezieniu zapomnianego tomiku Kofty i o próbie ocalenia twórczości tego poety niezbyt przekonuje, skoro autor do „ocalenia” wybrał teksty najbardziej znane, hity i samograje. Tak naprawdę obeszłoby się bez tych reżyserskich zwierzeń i prób przygotowania na to, co nastąpi, skoro to, co nastąpi, obroni się samo. Widocznie jednak reżyser uznał, że jego wystąpienie jest niezbędne, lub też chciał zaakcentować swoją obecność. Nieważne. Dla widzów istotne jest to, co następuje potem. A następuje miks słowno-muzyczny spod znaku „the best of”. Chociaż fragment „Fachowców” z offu dla co młodszych odbiorców może szybko stać się niezrozumiały.

Karmi nas Jacek Głomb – i dobrze – „Dialogami na cztery nogi”, wybierając do tego celu dwóch aktorów i formę przez publiczność estradową znienawidzoną, to jest – rozmowę przy mikrofonach na statywach. Na szczęście kontrast między kiczowatymi czasem kostiumami, chłodny dystans rozmówców do siebie nawzajem i do wygłaszanych kwestii oraz absurdalne puenty utrzymują całość na przyzwoitym poziomie. Gdyby ktoś żartu nie zrozumiał, na jego zakończenie panowie podają sobie ręce. „Dialogi na cztery nogi” są tkanką łączną spektaklu, nasuwają skojarzenia z Gałczyńskim i zabezpieczają przedstawienie przez przedzierzgnięciem się w festiwal piosenek jednego autora.

D piosenek w aranżacjach Łukasza Matuszyka Jacek Głomb podszedł raczej kabaretowo lub estradowo niż teatralnie: postanowił uśmiesznić część utworów, dodając im humorystyczną oprawę – to chyba podstawowy zabieg w opracowywaniu Kofty dobrze znanego. Głomb nie miał w zasadzie innego wyjścia jak tylko zaskoczyć widzów interpretacjami czy naddanymi komentarzami. Niekiedy pozwala to na odkrycie drugiego, nieprzewidzianego przez autora, dna. Dzięki temu „Wakacje z blondynką” to nie nostalgiczne wspomnienie letnich dni, a… skarga pobitego mężczyzny, którego towarzyszka, początkowo w papierowej torbie na głowie i zakneblowana, sprawnie wyznacza rytm, ostrząc złowrogo noże. Dzięki temu też spopularyzowana przez Marylę Rodowicz piosenka „Do łezki łezka” zamienia się w pieśń na chwałę Panu, wykonywaną z zapałem przez dwie anielice. Żeby nie poprzestać na radości powtarzania refrenu, reżyser wprowadza też motyw nabijania rytmu, który przyprawia publikę o humor szampański. Sprytnie wybrnął też Głomb z patetyzmu „Radości o poranku”, oddając głos dwóm rywalizującym w śpiewaniu siostrom (z których jedna uparcie wychodziła z kręgu światła, ale to już wina nieoswojonej sceny, źle ustawionego reflektora lub aktorki, której wygodnie przebywało się w cieniu). Jednym z bardziej urzekających scenicznych żarcików stała się interpretacja piosenki „Kwiat jednej nocy”, wyśpiewywanej przez mocno podchmieloną, ale jeszcze nie wulgarną „królową jednej nocy”. Zresztą wątek nadużywania alkoholu Głomb powtarza: inna z jego bohaterek upija się na smutno jarzębiakiem (w żeńskiej wersji „Popołudnia”) – tak, wiem, że wynika to z tekstu, nie wytykam a odnotowuję. Natomiast kompletnie nie przekonuje mnie przerobienie songu „Pamiętajcie o ogrodach” na pseudo-hip-hop z elementami współczesnych tanich rozrywek. Dyskotekowy imidż postaci współgra, owszem, z aranżacją i nawet ruch sceniczny – cytat spod disco-clubów da się bez trudu przełknąć. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy czynnikiem odrzucającym od tego pomysłu była muzyczna strona projektu (wymuszająca na przykład transakcentacje w refrenie), czy sposób wykonania – aktorzy mało grali, że są królami parkietu, usiłowali nimi być, ale całość sprawiała wrażenie, jakby trochę rozłaziła się w szwach. Jakby wykonawcy niepewnie czuli się w rolach, jakby dostrzegali dysonans między tekstem z przesłaniem a jego realizacją spłyconą do absurdu, tym razem niepotrzebnie. To najpoważniejsze „wypaczenie” Głomba, najbardziej ryzykowne odejście od tradycyjnej formy – i jako takie, by miało szansę trafić do odbiorców, musiało być nieskazitelne. Tego ostatniego szlifu zabrakło.

Nie zawsze Głomb kupował publiczność śmiechem i efektownymi sztuczkami. Daje także chwilę oddechu w pięknych piosenkach lirycznych, którym uśmiech odebrałby cały urok. Widzowie mogli więc przypomnieć sobie „Sambę na rozstanie” zaśpiewaną idealnie od strony emocji i barwy głosu, za to bez swingującego brzmienia, do którego przyzwyczaiła ich Hanna Banaszak – wzruszający utwór idealnie dopełniły proste światła, niebieskie kontry. Już w „Jej portrecie” dało się zauważyć wahanie reżysera – piosenkę wykonuje pierrot, który w finale wypuszcza z dłoni czerwony balonik. Zupełnie jakby Głomb przestraszył się sentymentalizmu i postanowił go na wszelki wypadek skarykaturalizować. Co do finału, który przywołuje jednocześnie piosenkę tytułową, mam tylko jedną refleksję: fałszować też trzeba umieć. A nie wszystkim to wychodziło.

Scena podzielona została na dwie części – w jednej, oblanej ciepłym żółtym światłem, znajdują się akompaniatorzy: pianista i kontrabasista. Dwaj milczący bohaterowie spektaklu: to dzięki nim można rozkoszować się aranżacjami Matuszyka. Druga część przywołuje klimat przytulnej kawiarni: tu przestrzeń tworzą także ciekawie rozplanowane światła: w końcu poza dwoma statywami i rekwizytami, które przynoszą ze sobą aktorzy, nie ma miejsca na rozbudowane scenograficzne rozwiązania.

„Śpiewać każdy może” to spektakl przyjemny i prosty, rozmach sugeruje tu spora liczba wykonawców, zmieniające się przy każdej piosence kostiumy i rekwizyty… ale zabrakło w nim tego „czegoś”, co uzasadniłoby przedstawienie dobrze znanych songów. Bo jeśli nie przyjmuję tłumaczenia Głomba – że warto ocalić piosenki Kofty od zapomnienia – a nie przyjmuję, bo to jednak banał bez pokrycia w rzeczywistości – nie wiem, jaki artysta miał naprawdę cel i dlaczego każe mi obejrzeć spektakl. Przedstawienie wystarczy, by spędzić miły wieczór i nucić potem znane przeboje. To mimo wszystko mało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz