* * * * * * O tu-czytam
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.

Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.

Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.

Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com

sobota, 22 sierpnia 2015

Teatr od kuchni. Rozmowa z Piotrem Bikontem

Teatr od kuchni
rozmowa z Piotrem Bikontem

Sztajgerowy Cajtung: Duet aktorski Joanna Fidler i Paweł Pabisiak pojawił się już między innymi w Błaźnie Pana Boga (także jako odtwórcy wielu postaci). Lubi Pan pracować z tymi samymi aktorami więcej niż raz. Co twórczego daje taka praca? Jak zwalczyć pokusę powielania raz sprawdzonych rozwiązań? Piotr Bikont: Ja nie dobieram współpracowników do projektu, tylko na odwrót, dobieram projekty do potrzeb i możliwości zespołu. Każda następna praca z tym samym aktorem to szansa na kolejny krok do przodu, i dla niego, i dla mnie. To w twórczości zespołowej, jaką zawsze jest teatr, jest najciekawsze i najbardziej twórcze: iść dalej. Poza tym ma się coraz lepsze porozumienie, a bez niego teatr skazany jest na klęskę.
Powielanie sprawdzonych rozwiązań to zgubna pokusa we wszystkich bez wyjątku dziedzinach i wymiarach sztuki. Właściwie to ciągłe zmiany współpracowników bardziej grożą powielaniem niż stałość zespołu, gdzie rośnie zaufanie i współodpowiedzialność, i gdzie wszyscy pilnują się nawzajem.
Obsada jest tu taka sama, jak w Błaźnie, ale opowieść snujemy w zupełnie innej konwencji, operujemy odmiennym językiem teatralnym. Chociaż rzeczywiście, Paweł znów gra mnóstwo rozmaitych postaci; za to Joanna gra jedną i tylko jedną.
Sz. C.: Jest Pan znany z tego, że nie lubi nic zmieniać w spektaklu po jego premierze. Czy zostawia Pan jednak aktorom możliwość improwizacji (lub czy zdarza się coś poprawiać, jeśli reakcje publiczności są inne niż zakładane)?
P. B.: Nie lubię zmieniać spektaklu po premierze, bo uważam, że moja rola jest już, w zasadzie, zakończona i powinienem dać szanse mojemu „dziecku” pożyć samodzielnie. Bo każdy spektakl w jakimś stopniu ciągle się zmienia, w każdym razie powinien, bo inaczej zdechnie. W każdym przedstawieniu zostawiam aktorom jakiś margines na improwizację, ale w ściśle określonym zakresie. Zawsze też projektuję jakąś scenę lub dwie gdzie aktor ma swoją, jakby to ująć muzycznie, „kadencję”, taką improwizowaną popisówkę.
Sz. C.: Dlaczego Ilja Erenburg? Co takiego urzekło Pana w historii o Lejzorku?
P. B.: Uważam, że to jest genialna książka. Wspaniale napisana (i rewelacyjnie przełożona na polski), niezwykle umieszczona w przestrzeni historycznej i do tego tworząca niesamowitą postać poczciwego i anarchicznego everymana, coś pomiędzy Żydem wiecznym tułaczem, a dzielnym wojakiem Szwejkiem. A przede wszystkim znajduję tu okazję, by w sposób nie pozbawiony głębi i oryginalności poruszyć sprawy, które mnie najbardziej obchodzą. No i fakt, że jest okazja pośmiać się do rozpuku, ale i do łez, czyli to, na czym teatr stoi: zabawa i wzruszenie widza.
Sz. C.: Tytułową postać gra... kobieta. Co skłoniło Pana do takiego wyboru?
P. B.: W samym tym fakcie nie ma jakiegoś zamierzonego, konkretnego przesłania. Przypadkowo też raczej wpisuje się to w dostrzegalną ostatnio modę na „genderowe” zabawy. Rzecz chyba w tym, że Joanna Fidler, z którą pracowałem więcej razy niż z kimkolwiek innym, stanowi moje naturalne medium, właśnie przez nią mogę najwięcej przekazać widzowi o sobie, przy czym sam jakoś odkrywam to w niej, w trakcie pracy.
Sz. C.: Folwark Badowo stał się przystanią dla kameralnego i dobrego teatru… Co takiego jest w tym miejscu, że właśnie tu tworzy Pan swoje przedstawienia?
P. B.: Zaczęło się kilkanaście lat temu od tego, że z dwójką (innych) aktorów chcieliśmy zrobić dość proste w inscenizacji przedstawienie, ale nie mieliśmy gdzie. A mój przyjaciel, Sławek Sierzputowski, był właśnie w trakcie tworzenia tego miejsca w Badowie Górnym. Spędziliśmy tam lato, powstał spektakl Frank&Stein i tak się zaczęło. Teraz jesteśmy po już jedenastu premierach i myślę, że tak jak nasz teatr ogromnie dużo zawdzięcza temu miejscu, tak i sam Folwark tworzył swoje środowisko w jakimś stopniu w oparciu o imprezy teatralne.
Mamy dziś bardzo wierną i liczną widownię, która wciąż rośnie. Każdemu spektaklowi granemu tam, w naszej siedzibie, towarzyszy wspólna z widzami kolacja, koncerty muzyki jazzowej, klasycznej, tradycyjnej, projekcje filmów, nie wspominając o spacerach po pięknej okolicy, czy kąpieli w stawie. Sz. C.: Dziękujemy za rozmowę!
Rozmawiała Iza Mikrut

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz