Marginesy, Warszawa 2024.
Wyznania
Bardzo dobrze, że Jacek Górecki nie zamierza tworzyć pełnej (auto)biografii Michała Urbaniaka i nie chce konkurować z istniejącą już publikacją o życiu i twórczości muzyka, a podąża swoją drogą i stawia na luźne rozmowy o wszystkim. Dzięki temu może oszczędzić czytelnikom schematów (a sobie weryfikowania danych), ale zyskuje też wartką i pełną ciekawostek opowieść artysty – konfesyjną i wielowymiarową, z różnymi tematami, które niekoniecznie trzeba wyjaśniać od podstaw. „Michaś. Wywiad rzeka z Michałem Urbaniakiem” to książka ciekawa i cenna dla wszystkich, którzy uwielbiają jazz – i bohatera. Oczywiście jest tu spory materiał zdjęciowy, a poszczególne rozmowy oddzielane są od siebie okładkami płyt – całkiem ładnie się to komponuje i pozwala na płynne przechodzenie do kolejnych spotkań. Michał Urbaniak prezentuje tutaj nie tylko swoją drogę na scenę, ale również muzyczne przyjaźnie i inspiracje, rodzinę (w tym kolejne żony) i twórcze poszukiwania. W rozmówcy ma słuchacza, który jest w stanie – kiedy trzeba – doprecyzować przedstawiane informacje, ale znacznie częściej ukrywa się w cieniu i tylko dopytuje, żeby nie zamknąć przedwcześnie intrygującego wątku. Pozwala Jacek Górecki Michałowi Urbaniakowi na prezentowanie swoich poglądów, nawet tych kontrowersyjnych (chwila polityki – to tylko kilka akapitów, później już do przerobionego tematu powrotu nie będzie), a także na przedstawianie rozczarowań (między innymi związanych z niewyedukowanymi dziennikarzami). Są tu fascynacje nowinkami technicznymi i walka o ciekawe brzmienia – są wyjaśnienia dotyczące zbędnych nut i informacje o tym, jak wyglądały próby muzyków wokół Urbaniaka skupionych na różnych etapach kariery. Pojawiają się też płytowe perypetie, przykrości i żale związane z nieuczciwymi wydawnictwami. Ale to wszystko roztapia się pod wpływem prawdziwej pasji – zamiłowania do muzyki i zachwytu nad nieskrępowanym tworzeniem. Michał Urbaniak dzieli się z czytelnikami fascynacją, która nie słabnie – to uczucie, jakie poznało dziecko, upierające się, że chce, żeby kupić mu saksofon – po latach uzewnętrznia się w radości z muzykowania z największymi sławami. Oczywiście Michał Urbaniak o swoich mistrzach nie zapomni, ale też wyjaśnia, dlaczego niektóre pomysły musiały poczekać. Opowiada i o życiu i karierze w Ameryce, i o domowych scenkach, jednak wydaje się, że to właśnie motyw muzyki nadaje rytm całej opowieści. „Michaś” to książka cenna jako uzupełnienie wiadomości o Urbaniaku, ciekawostka i zestaw prywatnych wyznań – nie ma tutaj korygowania i dyskutowania, nie ma upierania się przy swoim: to bohater tomu ma głos i to on może dowolnie interpretować wydarzenia. Sprawia to, że czuje się swobodniej i może automatycznie więcej na parę tematów powiedzieć. Zapewnia więc czytelnikom poczucie familiarności i bliskości – a sobie możliwość podzielenia się pasją. Dziecięca radość tworzenia – to coś, co tę publikację definiuje. Nie ma sensu precyzyjne budowanie faktografii, skoro najbardziej esencjonalne są przemyślenia na temat jazzu – każdy odbiorca książki szybko się o tym przekona. Michał Urbaniak pozwala na przeżywanie razem z nim energetycznych i cieszących odkryć – przez tę książkę przewija się mnóstwo instrumentów i mnóstwo dźwięków, w zasadzie nie da się śledzić tekstu bez słuchania muzyki. I ta synestezyjność obecna już w samej strukturze wywiadu jest tu najcenniejsza.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
czwartek, 29 lutego 2024
środa, 28 lutego 2024
Smerfy. Sensacyjny temat
Harperkids, Warszawa 2024.
Atrakcje
Przy tej historii dzieci, które ćwiczą sztukę samodzielnego czytania, nudzić się na pewno nie będą. Co więcej, nawet dorośli – gdyby towarzyszyli maluchom w lekturze – mogą docenić złożoność akcji i intryg. „Smerfy. Sensacyjny temat” to książeczka niewielka rozmiarowo, za to o sporej i ciekawej fabule. Ma to spore znaczenie, jeśli bierze się pod uwagę fakt, że trzeba dzieci przyciągnąć do książek jako formy rozrywki (i treningu czytania). Świat w tej bajce jest nieco inny niż stworzony przez Peyo przed dekadami – ale wciąga i uwodzi nieoczekiwanymi zwrotami akcji. Wszystko zaczyna się u Smerfa Reportera. Dziennikarz szuka tematów do artykułów – wie, że najbardziej intrygujące będą doniesienia prosto z zamku czarnoksiężnika, udaje się więc do Gargamela i przypadkowo nagrywa jego scysję z mamą. Wykrywa przy tym źródło lęków czarnoksiężnika. Eskapada przynosi wprawdzie poczytny reportaż, ale również zakaz wybierania się do zamku – Papa Smerf stoi na straży bezpieczeństwa Smerfów i nie zgadza się na to, by którykolwiek z jego podopiecznych narażał życie, a może i całą wioskę. Tylko że Reporter już nie da się zatrzymać, udaje się do zamku po raz drugi.
Jest tu sporo niespodzianek dla dzieci: dynamiczna akcja nie pozwala przewidzieć finału, nie ma nastawienia na jednoznaczny morał, do którego musiałyby prowadzić wszystkie drogi opowieści. Jedna przygoda się kończy, natychmiast zaczyna się następna, tak, żeby nie pozostawiać uczucia niedosytu – „Sensacyjny temat” rzeczywiście dostarcza sensacji, nie tylko w gazecie prowadzonej przez Smerfa Reportera. Przy okazji dorośli mogą porozmawiać po lekturze ze swoimi pociechami o tym, jakich granic nie powinno się przekraczać i jakie błędy popełniał bohater. Wydaje się, że to drobny zeszyt, może łatwo zniknąć z oczu na księgarskich półkach – a jednak zawarta tu historia jest gęsta od wydarzeń i spodoba się dzieciom z racji swojej wielowymiarowości i dawkowania napięcia. Tu rzeczywiście coś się przez cały czas dzieje, nie ma mowy o zatrzymywaniu się w ramach akcji. Opisy nie grają żadnej roli, skoro dzieci doskonale znają świat Smerfów – a pojawiają się jeszcze dodatkowe dowcipy (jak mama czy kuzyn Gargamela). „Sensacyjny temat” to książeczka, która przypomina, jak powinny być konstruowane opowiastki dla dzieci – nawet te traktowane po macoszemu z racji użytkowego charakteru, przeznaczone do ćwiczenia czytania – nie chodzi przecież o to, żeby poprawnie łączyć ze sobą wyrazy, ale o to, żeby treść zaangażowała dzieci i zapewniła im trochę dobrej zabawy. Tutaj tak jest i odbiorcy z pewnością chętnie będą po takiej lekturowej przygodzie do książek wracać. Losy Smerfów wciągną dzieci – sprawią też, że można będzie zastanowić się trochę nad ewentualnym wyborem zawodu (chociaż to już poboczny aspekt lektury). Ponieważ tomik jest picture bookiem, da się go też z przyjemnością oglądać (fakt, że pokolenie rodziców nie będzie mogło odżałować dwuwymiarowych Smerfów – ale młodsi nie znają już innych bohaterów, więc skoro to książeczka do nich kierowana, nie mogło być inaczej). Naprawdę warto pochylić się nad tym niepozornym tomikiem – bo pokazuje, dlaczego czytać książki w wolnych chwilach.
Atrakcje
Przy tej historii dzieci, które ćwiczą sztukę samodzielnego czytania, nudzić się na pewno nie będą. Co więcej, nawet dorośli – gdyby towarzyszyli maluchom w lekturze – mogą docenić złożoność akcji i intryg. „Smerfy. Sensacyjny temat” to książeczka niewielka rozmiarowo, za to o sporej i ciekawej fabule. Ma to spore znaczenie, jeśli bierze się pod uwagę fakt, że trzeba dzieci przyciągnąć do książek jako formy rozrywki (i treningu czytania). Świat w tej bajce jest nieco inny niż stworzony przez Peyo przed dekadami – ale wciąga i uwodzi nieoczekiwanymi zwrotami akcji. Wszystko zaczyna się u Smerfa Reportera. Dziennikarz szuka tematów do artykułów – wie, że najbardziej intrygujące będą doniesienia prosto z zamku czarnoksiężnika, udaje się więc do Gargamela i przypadkowo nagrywa jego scysję z mamą. Wykrywa przy tym źródło lęków czarnoksiężnika. Eskapada przynosi wprawdzie poczytny reportaż, ale również zakaz wybierania się do zamku – Papa Smerf stoi na straży bezpieczeństwa Smerfów i nie zgadza się na to, by którykolwiek z jego podopiecznych narażał życie, a może i całą wioskę. Tylko że Reporter już nie da się zatrzymać, udaje się do zamku po raz drugi.
Jest tu sporo niespodzianek dla dzieci: dynamiczna akcja nie pozwala przewidzieć finału, nie ma nastawienia na jednoznaczny morał, do którego musiałyby prowadzić wszystkie drogi opowieści. Jedna przygoda się kończy, natychmiast zaczyna się następna, tak, żeby nie pozostawiać uczucia niedosytu – „Sensacyjny temat” rzeczywiście dostarcza sensacji, nie tylko w gazecie prowadzonej przez Smerfa Reportera. Przy okazji dorośli mogą porozmawiać po lekturze ze swoimi pociechami o tym, jakich granic nie powinno się przekraczać i jakie błędy popełniał bohater. Wydaje się, że to drobny zeszyt, może łatwo zniknąć z oczu na księgarskich półkach – a jednak zawarta tu historia jest gęsta od wydarzeń i spodoba się dzieciom z racji swojej wielowymiarowości i dawkowania napięcia. Tu rzeczywiście coś się przez cały czas dzieje, nie ma mowy o zatrzymywaniu się w ramach akcji. Opisy nie grają żadnej roli, skoro dzieci doskonale znają świat Smerfów – a pojawiają się jeszcze dodatkowe dowcipy (jak mama czy kuzyn Gargamela). „Sensacyjny temat” to książeczka, która przypomina, jak powinny być konstruowane opowiastki dla dzieci – nawet te traktowane po macoszemu z racji użytkowego charakteru, przeznaczone do ćwiczenia czytania – nie chodzi przecież o to, żeby poprawnie łączyć ze sobą wyrazy, ale o to, żeby treść zaangażowała dzieci i zapewniła im trochę dobrej zabawy. Tutaj tak jest i odbiorcy z pewnością chętnie będą po takiej lekturowej przygodzie do książek wracać. Losy Smerfów wciągną dzieci – sprawią też, że można będzie zastanowić się trochę nad ewentualnym wyborem zawodu (chociaż to już poboczny aspekt lektury). Ponieważ tomik jest picture bookiem, da się go też z przyjemnością oglądać (fakt, że pokolenie rodziców nie będzie mogło odżałować dwuwymiarowych Smerfów – ale młodsi nie znają już innych bohaterów, więc skoro to książeczka do nich kierowana, nie mogło być inaczej). Naprawdę warto pochylić się nad tym niepozornym tomikiem – bo pokazuje, dlaczego czytać książki w wolnych chwilach.
wtorek, 27 lutego 2024
Marius Marcinkevičius: Superbabcie
Kropka, Warszawa 2024.
Rybna przygoda
Dziadkowie – mężowie puchaczy – wyruszyli na wypad na ryby. Robią to często, kiedy chcą się oderwać na chwilę od codzienności. Wtedy puchacze przychodzą w odwiedziny do babci Rocha. Roch nazywa staruszki puchaczami, nie bez przyczyny, zresztą sam genezę tego określenia najlepiej wyjaśnia. Babcie dla młodego człowieka nie są zbyt atrakcyjnymi towarzyszkami: siedzą przy stole, jedzą, narzekają na zdrowie albo wspominają dawne czasy. Do tego pozbywają się sztucznych szczęk i jedzą śledzie pod pierzynką, przysmak, którego Roch zrozumieć nie potrafi. Ale przetrwa. Przetrwa, bo jest dobrze wychowany, a do tego kocha swoją babcię, chociaż nie potrafi uwierzyć, że ona kiedyś była młodą dziewczyną. Babcia to babcia. A jak babcia czegoś zabroni, to zabrania naprawdę. W związku z tym lepiej jej nie podpadać. I co może się wydarzyć, kiedy puchacze przychodzą w odwiedziny? Można siedzieć i jeść. I słuchać wspomnień, albo pójść do siebie i położyć się spać. Wydarza się jednak coś, co pozwoli Rochowi zupełnie inaczej ocenić babcie. Marius Marcinkevičius stawia na zaskoczenie: akcję zmienia diametralnie i przekuwa słabości podeszłego wieku w atuty. Nagle okazuje się, że babcie skrywają wielką tajemnicę i mogą przeżywać sensacyjne przygody. A Roch – skoro już zobaczył coś, czego nie miał być świadomy – musi dołączyć do drużyny.
Zamienia się książka „Superbabcie” ze zwykłej obyczajowej i komicznej opowieści w dynamiczną i sensacyjną historię, w której wszystko może się zdarzyć. Sceny rodem z produkcji z Bondem to nic przy technice, którą dysponują babcie. Oczywiście wszystko należy utrzymać w tajemnicy. A przecież kobiety musiały zrezygnować na długi czas ze swoich marzeń i ideałów, bo kiedy wybrały życie rodzinne, nie było już miejsca na ryzyko. Teraz nie mają nic do stracenia – wiadomo, że wszyscy kiedyś umrą. Babcie mogą zatem wrócić do ambitnych planów i pakowania się w kolejne niebezpieczeństwa. Właśnie rozpracowują szajkę złodziei (którzy to złodzieje są nie tylko znakomicie przygotowani pod względem zuchwałych kradzieży, ale też – własnego wizerunku). Roch bierze udział w czymś, czego nigdy nie zapomni.
Marius Marcinkevičius ma niebanalne pomysły i wie, czym rozśmieszyć dzieci (motyw puszczania bąków, jako przypisany do starości, zostaje tu także wykorzystany właśnie w tym celu – bez niego zresztą nie udałoby się zbudowanie barwnej akcji), stara się także dostarczać aforystycznych przemyśleń. Między innymi są tu celne spostrzeżenia na temat relacji między dziećmi i ich babciami – ale to nie wszystko. „Superbabcie” to zabawna historia, która pozwala inaczej spojrzeć na – wydawałoby się – doskonale znanych bliskich. Ale obok narracji dotyczącej babć toczy się druga, rysunkowa. Viktorija Ežiukas wprowadza tu scenki z życia śledzi. Nie wiadomo w zasadzie, dlaczego – bo toczą się one własnym torem, zupełnie bez związku z narracją. I może dzięki temu tak przyciągają uwagę. Komiksowe śledzie wykazują się sporym poczuciem humoru (zupełnie jak Roch w narracji), a na finał szykuje się dodatkowo zaskoczenie dla odbiorców. Jest tu mnóstwo ciekawych pomysłów, realizowanych tak, że trudno się będzie czytelnikom oderwać od lektury. „Superbabcie” to książka inna niż standardowe lektury dla najmłodszych – przede wszystkim odchodzi się tu od prawdopodobieństwa, a iluzja realizmu pozwala na zwrócenie uwagi na ważny społeczny motyw. Ta lektura spodoba się dzieciom, ale nie znudzi też ich babć, gdyby zamieniła się w rodzinne spotkanie przy książce.
Rybna przygoda
Dziadkowie – mężowie puchaczy – wyruszyli na wypad na ryby. Robią to często, kiedy chcą się oderwać na chwilę od codzienności. Wtedy puchacze przychodzą w odwiedziny do babci Rocha. Roch nazywa staruszki puchaczami, nie bez przyczyny, zresztą sam genezę tego określenia najlepiej wyjaśnia. Babcie dla młodego człowieka nie są zbyt atrakcyjnymi towarzyszkami: siedzą przy stole, jedzą, narzekają na zdrowie albo wspominają dawne czasy. Do tego pozbywają się sztucznych szczęk i jedzą śledzie pod pierzynką, przysmak, którego Roch zrozumieć nie potrafi. Ale przetrwa. Przetrwa, bo jest dobrze wychowany, a do tego kocha swoją babcię, chociaż nie potrafi uwierzyć, że ona kiedyś była młodą dziewczyną. Babcia to babcia. A jak babcia czegoś zabroni, to zabrania naprawdę. W związku z tym lepiej jej nie podpadać. I co może się wydarzyć, kiedy puchacze przychodzą w odwiedziny? Można siedzieć i jeść. I słuchać wspomnień, albo pójść do siebie i położyć się spać. Wydarza się jednak coś, co pozwoli Rochowi zupełnie inaczej ocenić babcie. Marius Marcinkevičius stawia na zaskoczenie: akcję zmienia diametralnie i przekuwa słabości podeszłego wieku w atuty. Nagle okazuje się, że babcie skrywają wielką tajemnicę i mogą przeżywać sensacyjne przygody. A Roch – skoro już zobaczył coś, czego nie miał być świadomy – musi dołączyć do drużyny.
Zamienia się książka „Superbabcie” ze zwykłej obyczajowej i komicznej opowieści w dynamiczną i sensacyjną historię, w której wszystko może się zdarzyć. Sceny rodem z produkcji z Bondem to nic przy technice, którą dysponują babcie. Oczywiście wszystko należy utrzymać w tajemnicy. A przecież kobiety musiały zrezygnować na długi czas ze swoich marzeń i ideałów, bo kiedy wybrały życie rodzinne, nie było już miejsca na ryzyko. Teraz nie mają nic do stracenia – wiadomo, że wszyscy kiedyś umrą. Babcie mogą zatem wrócić do ambitnych planów i pakowania się w kolejne niebezpieczeństwa. Właśnie rozpracowują szajkę złodziei (którzy to złodzieje są nie tylko znakomicie przygotowani pod względem zuchwałych kradzieży, ale też – własnego wizerunku). Roch bierze udział w czymś, czego nigdy nie zapomni.
Marius Marcinkevičius ma niebanalne pomysły i wie, czym rozśmieszyć dzieci (motyw puszczania bąków, jako przypisany do starości, zostaje tu także wykorzystany właśnie w tym celu – bez niego zresztą nie udałoby się zbudowanie barwnej akcji), stara się także dostarczać aforystycznych przemyśleń. Między innymi są tu celne spostrzeżenia na temat relacji między dziećmi i ich babciami – ale to nie wszystko. „Superbabcie” to zabawna historia, która pozwala inaczej spojrzeć na – wydawałoby się – doskonale znanych bliskich. Ale obok narracji dotyczącej babć toczy się druga, rysunkowa. Viktorija Ežiukas wprowadza tu scenki z życia śledzi. Nie wiadomo w zasadzie, dlaczego – bo toczą się one własnym torem, zupełnie bez związku z narracją. I może dzięki temu tak przyciągają uwagę. Komiksowe śledzie wykazują się sporym poczuciem humoru (zupełnie jak Roch w narracji), a na finał szykuje się dodatkowo zaskoczenie dla odbiorców. Jest tu mnóstwo ciekawych pomysłów, realizowanych tak, że trudno się będzie czytelnikom oderwać od lektury. „Superbabcie” to książka inna niż standardowe lektury dla najmłodszych – przede wszystkim odchodzi się tu od prawdopodobieństwa, a iluzja realizmu pozwala na zwrócenie uwagi na ważny społeczny motyw. Ta lektura spodoba się dzieciom, ale nie znudzi też ich babć, gdyby zamieniła się w rodzinne spotkanie przy książce.
poniedziałek, 26 lutego 2024
Hanna Cygler: Największy skarb
Luna, Warszawa 2024.
Pościg przez Afrykę
Joy Makeba urodziła się w Afryce i doskonale zna bolączki społeczeństwa: wszystkie jego słabe strony. Bardzo chciałaby zostać dziennikarką, teraz pracuje jako stażystka w jednej z lokalnych gazet. Wykonuje najtrudniejsze zadania w nadziei na to, że zostanie dostrzeżona i doceniona. Czeka ją nie lada wyzwanie: zostaje wysłana do centrum burzliwych wydarzeń. W jednej z wiosek zginęła dwójka małych dzieci. Joy wie doskonale, że kilkulatki często są w tym rejonie porywane – i niemal niemożliwe staje się ich uratowanie. Postanawia jednak – w ramach zbierania materiałów do reportażu – przeprowadzić śledztwo. Liczy na mały cud: zdaje sobie sprawę z tego, że lokalna policja nie zrobi nic, żeby ocalić dzieci – tym mocniej angażuje się w amatorskie poszukiwania. Joy w wyprawie ma towarzyszyć Natan, znajomy z Polski – sympatyczny i przystojny człowiek, którego niedawno poznała. Tyle tylko, że na umówione spotkanie Natan nie przybywa sam – towarzyszy mu kobieta, która najprawdopodobniej jest poszukiwana jako porywaczka pewnej księżniczki. Melinda jednak daje się lubić i staje się intrygującą towarzyszką podróży – nawet jeśli przekreśla nadzieje Joy na romantyczne sam na sam z Natanem.
Hanna Cygler „Największym skarbem” pokazuje, że umie odkrywać Afrykę. Nie zajmuje się przesadnie opisami otoczenia, a w mentalności ludzi wyszukuje motywy, które są uniwersalne – zrozumiałe pod każdą szerokością geograficzną. A jednak udaje jej się stworzyć powieść tętniącą Afryką, egzotyczną w warstwie plastycznej narracji i ciekawą w intrydze. Stawia na silne emocje i realne zagrożenia, nawet jeśli czasami strach podszeptuje scenariusze gorsze niż te zrealizowane. Przy tym pisze lekko – nie ma tu zgrzytów w przedstawianiu wydarzeń, a uwaga odbiorców koncentruje się przede wszystkim na dwóch sprawach: kwestii porwanych maluchów i tożsamości współpodróżniczki. Joy Makeba to postać, która budzi sympatię – zwłaszcza że potrafi przyznać się do najskrytszych uczuć i do pomyłek lub poszukiwań w kwestiach sercowych. Chociaż zaangażowana i pełna dobrej woli, trafia na ludzi, którzy będą wobec niej bezwzględni i którzy wykorzystają jej naiwność. Ale Hanna Cygler nie poprzestaje na tym – wplata w opowieść kolejne, dalszoplanowe a ważne społecznie motywy, między innymi zagadnienie przemocy domowej i brak wyjścia dla afrykańskich ofiar. Odnosi się do ludzkich słabości i w nieoczekiwanych momentach uruchamia je, tak, żeby ubarwić historię – i tak przecież ciekawą i wciągającą. Hanna Cygler wie, jak opisywać rzeczywistość – nie tylko potrafi budować kryminalny szkielet opowieści i realizować go w sprawnej narracji – może też zwracać uwagę odbiorców na charaktery i ludzkie dramaty w wymiarze mikro. A to oznacza, że w zalewie pisanych na kolanie historii z jednym wątkiem – i śledztwem toczącym się przez całą książkę – proponuje coś odświeżającego i dynamicznego, wypełnionego treściami i rozbudzającego ciekawość czytelników. Tu wprawdzie można próbować przewidzieć finał poszukiwań (w obu nurtach), ale autorka zapewnia czytelnikom coś więcej niż tylko rozwiązanie zagadki – podsuwa im szereg niespodzianek związanych z obyczajowością lokalsów. „Największy skarb” to powieść dobrze napisana, klimatyczna i gęsta od wydarzeń. W sam raz dla tych odbiorców, którzy szukają kryminalnej alternatywy wobec skandynawskich thrillerów. Warto po tę powieść sięgnąć.
Pościg przez Afrykę
Joy Makeba urodziła się w Afryce i doskonale zna bolączki społeczeństwa: wszystkie jego słabe strony. Bardzo chciałaby zostać dziennikarką, teraz pracuje jako stażystka w jednej z lokalnych gazet. Wykonuje najtrudniejsze zadania w nadziei na to, że zostanie dostrzeżona i doceniona. Czeka ją nie lada wyzwanie: zostaje wysłana do centrum burzliwych wydarzeń. W jednej z wiosek zginęła dwójka małych dzieci. Joy wie doskonale, że kilkulatki często są w tym rejonie porywane – i niemal niemożliwe staje się ich uratowanie. Postanawia jednak – w ramach zbierania materiałów do reportażu – przeprowadzić śledztwo. Liczy na mały cud: zdaje sobie sprawę z tego, że lokalna policja nie zrobi nic, żeby ocalić dzieci – tym mocniej angażuje się w amatorskie poszukiwania. Joy w wyprawie ma towarzyszyć Natan, znajomy z Polski – sympatyczny i przystojny człowiek, którego niedawno poznała. Tyle tylko, że na umówione spotkanie Natan nie przybywa sam – towarzyszy mu kobieta, która najprawdopodobniej jest poszukiwana jako porywaczka pewnej księżniczki. Melinda jednak daje się lubić i staje się intrygującą towarzyszką podróży – nawet jeśli przekreśla nadzieje Joy na romantyczne sam na sam z Natanem.
Hanna Cygler „Największym skarbem” pokazuje, że umie odkrywać Afrykę. Nie zajmuje się przesadnie opisami otoczenia, a w mentalności ludzi wyszukuje motywy, które są uniwersalne – zrozumiałe pod każdą szerokością geograficzną. A jednak udaje jej się stworzyć powieść tętniącą Afryką, egzotyczną w warstwie plastycznej narracji i ciekawą w intrydze. Stawia na silne emocje i realne zagrożenia, nawet jeśli czasami strach podszeptuje scenariusze gorsze niż te zrealizowane. Przy tym pisze lekko – nie ma tu zgrzytów w przedstawianiu wydarzeń, a uwaga odbiorców koncentruje się przede wszystkim na dwóch sprawach: kwestii porwanych maluchów i tożsamości współpodróżniczki. Joy Makeba to postać, która budzi sympatię – zwłaszcza że potrafi przyznać się do najskrytszych uczuć i do pomyłek lub poszukiwań w kwestiach sercowych. Chociaż zaangażowana i pełna dobrej woli, trafia na ludzi, którzy będą wobec niej bezwzględni i którzy wykorzystają jej naiwność. Ale Hanna Cygler nie poprzestaje na tym – wplata w opowieść kolejne, dalszoplanowe a ważne społecznie motywy, między innymi zagadnienie przemocy domowej i brak wyjścia dla afrykańskich ofiar. Odnosi się do ludzkich słabości i w nieoczekiwanych momentach uruchamia je, tak, żeby ubarwić historię – i tak przecież ciekawą i wciągającą. Hanna Cygler wie, jak opisywać rzeczywistość – nie tylko potrafi budować kryminalny szkielet opowieści i realizować go w sprawnej narracji – może też zwracać uwagę odbiorców na charaktery i ludzkie dramaty w wymiarze mikro. A to oznacza, że w zalewie pisanych na kolanie historii z jednym wątkiem – i śledztwem toczącym się przez całą książkę – proponuje coś odświeżającego i dynamicznego, wypełnionego treściami i rozbudzającego ciekawość czytelników. Tu wprawdzie można próbować przewidzieć finał poszukiwań (w obu nurtach), ale autorka zapewnia czytelnikom coś więcej niż tylko rozwiązanie zagadki – podsuwa im szereg niespodzianek związanych z obyczajowością lokalsów. „Największy skarb” to powieść dobrze napisana, klimatyczna i gęsta od wydarzeń. W sam raz dla tych odbiorców, którzy szukają kryminalnej alternatywy wobec skandynawskich thrillerów. Warto po tę powieść sięgnąć.
niedziela, 25 lutego 2024
Poznajmy dinozaury. Stegozaur
Harperkids, Warszawa 2024.
Z dawnych czasów
W serii Poznajmy dinozaury maluchy, które pasjonują się prehistorycznymi gadami mogą pobawić się lekturą. Pobawić się, bo książeczki nie tylko przynoszą im garść ciekawostek, ale również ruchome elementy kolejnych rozkładówek – co zmienia wygląd obrazków, uzupełnia je lub modyfikuje, dostarczając radości kilkulatkom. „Stegozaur” to kolejna propozycja w cyklu – ciągle głodny bohater będzie mógł dzieci rozśmieszyć, raczej nie przerazi nikogo – chociaż ma rozmiary autobusu, w ilustracjach wydaje się bardzo sympatycznym stworzeniem, uśmiechniętym i bajkowym – a przez to, że ciągle zatrzymuje się na posiłki, rozbawi najmłodszych. Jest w tym tomiku zaledwie kilka kartonowych stron (większą część objętości zajmują sztuczki pozwalające na ruszanie częścią obrazków) – ale to przecież tomik przeznaczony dla najmłodszych dzieci, więc nie będzie z tym problemu. Zabawkowa książeczka dostarcza wiadomości na temat stegozaura. Co ciekawe, bohater prezentowany jest w czasie teraźniejszym, ale w przypisach (dopowiedzeniach poza narracją) pojawiają się już wiadomości w czasie przeszłym – dzieci zatem obserwują jednego, konkretnego bohatera, który przewija się przez tomik tu i teraz, ale mogą też dowiedzieć się czegoś o jego gatunku – stworzeniach, których już nie spotkają.
Wiadomości jest zaledwie kilka i dzieci albo samodzielnie je przeczytają, albo wysłuchają w wykonaniu rodziców czy starszego rodzeństwa – mogą też same poćwiczyć wymawianie nazwy stegozaur (z podziałem na sylaby, żeby łatwiej było łączyć głoski) – to jeden z aspektów edukacyjnych tomiku. Ilustracje zostały tu przygotowane tak, żeby budzić uśmiech i żeby kojarzyły się dzieciom przyjemnie i bajkowo, nie ma zatem odchodzenia od jasnych i optymistycznych kolorów, a bohaterowie mają komiksowe miny (bohaterowie, bo poza tytułowym stegozaurem znajdują się tu jeszcze inne gady, a także mnóstwo ważek). Komiksowe oczy i uśmiechy (przeważnie, bo marsowe miny, jeśli się pojawiają, to tak karykaturalne, że też wzbudzą radość) zachęcają do wertowania tomiku. Ruchome elementy z kolei usprawniają motorykę dziecka – nie zawsze przesuwają się tak samo, trzeba będzie podążać za wskazówkami (za każdym razem pojawiają się strzałki wskazujące kierunek). Ciekawość będzie tu kierować dziećmi – zechcą sprawdzić, co kryje się na obrazkach i jaka zawartość ujawni się po przesunięciu wskazanej części strony – to prosta droga do zabawy tomikiem i traktowania go jak gadżetu. Najlepszy dowcip pojawia się w przypadku machania ogonem – to nie tylko odgłosy, jakie wydaje zdenerwowany dinozaur, odstraszający przeciwników, ale i jeden z bohaterów, który nagle wygląda zza drzewa, zaniepokojony hałasem – to przekona dzieci do uważnego korzystania z książeczki i przekona je, że warto sprawdzać wszystkie pomysły autorów.
„Stegozaur” to prosta propozycja dla najmłodszych. Może posłużyć jako narzędzie do nauki liter (tekstu nie ma tu zbyt wiele), może też funkcjonować jako zabawka. To coś dla dzieci, które pasjonują się dinozaurami – uzupełnienie wiadomości, biblioteczki i kolekcji domowych gadów – przypomnienie, że książki przynoszą sporo zabawy. Bardzo udana propozycja dla maluchów i przygotowanie do czytania dla przyjemności.
Z dawnych czasów
W serii Poznajmy dinozaury maluchy, które pasjonują się prehistorycznymi gadami mogą pobawić się lekturą. Pobawić się, bo książeczki nie tylko przynoszą im garść ciekawostek, ale również ruchome elementy kolejnych rozkładówek – co zmienia wygląd obrazków, uzupełnia je lub modyfikuje, dostarczając radości kilkulatkom. „Stegozaur” to kolejna propozycja w cyklu – ciągle głodny bohater będzie mógł dzieci rozśmieszyć, raczej nie przerazi nikogo – chociaż ma rozmiary autobusu, w ilustracjach wydaje się bardzo sympatycznym stworzeniem, uśmiechniętym i bajkowym – a przez to, że ciągle zatrzymuje się na posiłki, rozbawi najmłodszych. Jest w tym tomiku zaledwie kilka kartonowych stron (większą część objętości zajmują sztuczki pozwalające na ruszanie częścią obrazków) – ale to przecież tomik przeznaczony dla najmłodszych dzieci, więc nie będzie z tym problemu. Zabawkowa książeczka dostarcza wiadomości na temat stegozaura. Co ciekawe, bohater prezentowany jest w czasie teraźniejszym, ale w przypisach (dopowiedzeniach poza narracją) pojawiają się już wiadomości w czasie przeszłym – dzieci zatem obserwują jednego, konkretnego bohatera, który przewija się przez tomik tu i teraz, ale mogą też dowiedzieć się czegoś o jego gatunku – stworzeniach, których już nie spotkają.
Wiadomości jest zaledwie kilka i dzieci albo samodzielnie je przeczytają, albo wysłuchają w wykonaniu rodziców czy starszego rodzeństwa – mogą też same poćwiczyć wymawianie nazwy stegozaur (z podziałem na sylaby, żeby łatwiej było łączyć głoski) – to jeden z aspektów edukacyjnych tomiku. Ilustracje zostały tu przygotowane tak, żeby budzić uśmiech i żeby kojarzyły się dzieciom przyjemnie i bajkowo, nie ma zatem odchodzenia od jasnych i optymistycznych kolorów, a bohaterowie mają komiksowe miny (bohaterowie, bo poza tytułowym stegozaurem znajdują się tu jeszcze inne gady, a także mnóstwo ważek). Komiksowe oczy i uśmiechy (przeważnie, bo marsowe miny, jeśli się pojawiają, to tak karykaturalne, że też wzbudzą radość) zachęcają do wertowania tomiku. Ruchome elementy z kolei usprawniają motorykę dziecka – nie zawsze przesuwają się tak samo, trzeba będzie podążać za wskazówkami (za każdym razem pojawiają się strzałki wskazujące kierunek). Ciekawość będzie tu kierować dziećmi – zechcą sprawdzić, co kryje się na obrazkach i jaka zawartość ujawni się po przesunięciu wskazanej części strony – to prosta droga do zabawy tomikiem i traktowania go jak gadżetu. Najlepszy dowcip pojawia się w przypadku machania ogonem – to nie tylko odgłosy, jakie wydaje zdenerwowany dinozaur, odstraszający przeciwników, ale i jeden z bohaterów, który nagle wygląda zza drzewa, zaniepokojony hałasem – to przekona dzieci do uważnego korzystania z książeczki i przekona je, że warto sprawdzać wszystkie pomysły autorów.
„Stegozaur” to prosta propozycja dla najmłodszych. Może posłużyć jako narzędzie do nauki liter (tekstu nie ma tu zbyt wiele), może też funkcjonować jako zabawka. To coś dla dzieci, które pasjonują się dinozaurami – uzupełnienie wiadomości, biblioteczki i kolekcji domowych gadów – przypomnienie, że książki przynoszą sporo zabawy. Bardzo udana propozycja dla maluchów i przygotowanie do czytania dla przyjemności.
sobota, 24 lutego 2024
Dariusz Puzyrkiewicz: Biblia webwritingu. Jak pisać teksty w czasach, gdy sztuczna inteligencja robi to szybciej i nikt ich nie czyta, bo wszyscy wolą wideo
Onepress, Gliwice 2024.
Sprzedaż słów
Bardzo dobre otwarcie zapewnia sobie Dariusz Puzyrkiewicz – w książce „Biblia webwritingu. Jak pisać teksty w czasach, gdy sztuczna inteligencja robi to szybciej i nikt ich nie czyta, bo wszyscy wolą wideo” – w zasadzie już samym tytułem. I nic dziwnego, w końcu kreuje się na specjalistę od copywritingu i tworzenia „klikalnych” tekstów sprzedażowych: wie, co zrobić, żeby przyciągnąć uwagę internautów i tą wiedzą chętnie się dzieli. A ChatGPT stanowi przede wszystkim bodziec do działania: w końcu żeby nie dać się zdystansować sztucznej inteligencji, warto poprawić swój warsztat. Puzyrkiewicz zaznacza, że nie jest polonistą i nie będzie uczyć poprawnego pisania (ech, te stereotypy na temat warsztatu, jaki zdobywają studenci filologii polskiej…), za to nauczy pisania skutecznego – i faktycznie swoją obietnicę realizuje. W „Biblii webwritingu” stawia na praktyczne porady i wskazówki, które dadzą się od razu przekuć na działanie. I chociaż autor kieruje się w tej publikacji do odbiorców, którzy chcą nauczyć się copywritingu z przeznaczeniem do internetu – to jednak może przyciągnąć też publiczność z przeciwnego bieguna – czyli ludzi, którzy chcieliby się znieczulić na sztuczki stosowane przez twórców reklam internetowych. Bo to, co da się wyczuć – mechanizmy, na które najczęściej nabierają się internauci – tu zyskuje całą oprawę. „Jak to jest zrobione” – to jeden z aspektów przygotowywania do webwritingu i jeśli tylko potrafi się wykorzystywać wnioski z lektury po swojemu, można znieczulić się na zabiegi marketingowe z sieci czy zagrania telemarketerów – a to niebagatelna sprawa zwłaszcza w obecnych czasach.
To tekst bardzo strukturalny, jego szkielet mieści się w podsumowaniach rozdziałów – to skrypty i ściągi, hasłowe, ograniczone do niezbędnego minimum, tak, żeby czytelnicy powtórzyli sobie i utrwalili zdobyte wiadomości. Dariusz Puzyrkiewicz rzeczywiście stawia na przejrzystość i uporządkowanie wywodu, posługując się czasem – dyskretnie – chwytami, które proponuje. Odczarowuje clickbaity – zwraca uwagę na elementy, które zwyczajnie są skuteczne w zalewie internetowych wiadomości i które warto wykorzystywać – nie będzie to oznaczało nadprodukcji kolejnych pustych artykułów, bo jednak autor przekonuje, że należy wypełniać je treścią. I cierpliwie tłumaczy różnicę między podawaniem informacji a budowaniem opowieści. Storytelling w jego wykonaniu urzeka – i jednocześnie kusi. Puzyrkiewicz wydobywa bowiem esencję z poradników kreatywnego pisania (chociaż od tego się odżegnuje, nie chce, żeby czytelnicy jego książki tworzyli powieści, a teksty użytkowe) i pokazuje, na czym polega przyciąganie uwagi odbiorców. Wskazuje różnice między udzielaniem odpowiedzi na pytania wyzwalane w potencjalnych klientach – a zaangażowaniem ich w historię, której się nie spodziewali. Odrzuca wszelkie klasyczne podziały dotyczące konstruowania małych form, interesuje go wyłącznie skuteczność – i wie, jak ten cel uzyskać. Traktuje swoich czytelników poważnie – to jest zapewnia im wartościowe porady (i tylko kilka przykładów, które utwierdzą odbiorców w przekonaniu, że dobrze zrozumieli, o co w tym wszystkim chodzi). Nie napowietrza tekstu: książka jest skondensowana i dopracowana w szczegółach, zaledwie kilka akapitów można by potraktować jako zbędne, gdyby nie pełniły akurat funkcji fatycznej. I tak Dariusz Puzyrkiewicz zyskuje dodatkowo miejsce na autoreklamę: odsyła do swoich kursów i innych publikacji na zasadzie przypisu dla chętnych – nie trzeba z tego korzystać, chyba że kogoś wyjątkowo zainteresował temat.
Mnóstwo jest na rynku kursów dotyczących warsztatu pisarskiego. Jednak jeśli chodzi o e-marketing – autorzy mniej koncentrują się na jego tekstowym wymiarze. Puzyrkiewicz wypełnia lukę, zaprasza do tworzenia tekstów użytkowych, często przewrotnie i z oryginalnym podejściem, świadomy prokrastynacyjnych wymówek i lęków. Może spokojnie dzielić się wiedzą i nie drżeć przed ChatGPT. Może dostarczać czytelnikom rozrywki w poradniku, nie psując przy tym jego przemyślanej struktury i przydatności. I chociaż kieruje się do copywriterów nastawionych na internetowe teksty sprzedażowe, przyda się naprawdę wszystkim piszącym.
Sprzedaż słów
Bardzo dobre otwarcie zapewnia sobie Dariusz Puzyrkiewicz – w książce „Biblia webwritingu. Jak pisać teksty w czasach, gdy sztuczna inteligencja robi to szybciej i nikt ich nie czyta, bo wszyscy wolą wideo” – w zasadzie już samym tytułem. I nic dziwnego, w końcu kreuje się na specjalistę od copywritingu i tworzenia „klikalnych” tekstów sprzedażowych: wie, co zrobić, żeby przyciągnąć uwagę internautów i tą wiedzą chętnie się dzieli. A ChatGPT stanowi przede wszystkim bodziec do działania: w końcu żeby nie dać się zdystansować sztucznej inteligencji, warto poprawić swój warsztat. Puzyrkiewicz zaznacza, że nie jest polonistą i nie będzie uczyć poprawnego pisania (ech, te stereotypy na temat warsztatu, jaki zdobywają studenci filologii polskiej…), za to nauczy pisania skutecznego – i faktycznie swoją obietnicę realizuje. W „Biblii webwritingu” stawia na praktyczne porady i wskazówki, które dadzą się od razu przekuć na działanie. I chociaż autor kieruje się w tej publikacji do odbiorców, którzy chcą nauczyć się copywritingu z przeznaczeniem do internetu – to jednak może przyciągnąć też publiczność z przeciwnego bieguna – czyli ludzi, którzy chcieliby się znieczulić na sztuczki stosowane przez twórców reklam internetowych. Bo to, co da się wyczuć – mechanizmy, na które najczęściej nabierają się internauci – tu zyskuje całą oprawę. „Jak to jest zrobione” – to jeden z aspektów przygotowywania do webwritingu i jeśli tylko potrafi się wykorzystywać wnioski z lektury po swojemu, można znieczulić się na zabiegi marketingowe z sieci czy zagrania telemarketerów – a to niebagatelna sprawa zwłaszcza w obecnych czasach.
To tekst bardzo strukturalny, jego szkielet mieści się w podsumowaniach rozdziałów – to skrypty i ściągi, hasłowe, ograniczone do niezbędnego minimum, tak, żeby czytelnicy powtórzyli sobie i utrwalili zdobyte wiadomości. Dariusz Puzyrkiewicz rzeczywiście stawia na przejrzystość i uporządkowanie wywodu, posługując się czasem – dyskretnie – chwytami, które proponuje. Odczarowuje clickbaity – zwraca uwagę na elementy, które zwyczajnie są skuteczne w zalewie internetowych wiadomości i które warto wykorzystywać – nie będzie to oznaczało nadprodukcji kolejnych pustych artykułów, bo jednak autor przekonuje, że należy wypełniać je treścią. I cierpliwie tłumaczy różnicę między podawaniem informacji a budowaniem opowieści. Storytelling w jego wykonaniu urzeka – i jednocześnie kusi. Puzyrkiewicz wydobywa bowiem esencję z poradników kreatywnego pisania (chociaż od tego się odżegnuje, nie chce, żeby czytelnicy jego książki tworzyli powieści, a teksty użytkowe) i pokazuje, na czym polega przyciąganie uwagi odbiorców. Wskazuje różnice między udzielaniem odpowiedzi na pytania wyzwalane w potencjalnych klientach – a zaangażowaniem ich w historię, której się nie spodziewali. Odrzuca wszelkie klasyczne podziały dotyczące konstruowania małych form, interesuje go wyłącznie skuteczność – i wie, jak ten cel uzyskać. Traktuje swoich czytelników poważnie – to jest zapewnia im wartościowe porady (i tylko kilka przykładów, które utwierdzą odbiorców w przekonaniu, że dobrze zrozumieli, o co w tym wszystkim chodzi). Nie napowietrza tekstu: książka jest skondensowana i dopracowana w szczegółach, zaledwie kilka akapitów można by potraktować jako zbędne, gdyby nie pełniły akurat funkcji fatycznej. I tak Dariusz Puzyrkiewicz zyskuje dodatkowo miejsce na autoreklamę: odsyła do swoich kursów i innych publikacji na zasadzie przypisu dla chętnych – nie trzeba z tego korzystać, chyba że kogoś wyjątkowo zainteresował temat.
Mnóstwo jest na rynku kursów dotyczących warsztatu pisarskiego. Jednak jeśli chodzi o e-marketing – autorzy mniej koncentrują się na jego tekstowym wymiarze. Puzyrkiewicz wypełnia lukę, zaprasza do tworzenia tekstów użytkowych, często przewrotnie i z oryginalnym podejściem, świadomy prokrastynacyjnych wymówek i lęków. Może spokojnie dzielić się wiedzą i nie drżeć przed ChatGPT. Może dostarczać czytelnikom rozrywki w poradniku, nie psując przy tym jego przemyślanej struktury i przydatności. I chociaż kieruje się do copywriterów nastawionych na internetowe teksty sprzedażowe, przyda się naprawdę wszystkim piszącym.
piątek, 23 lutego 2024
Bing! Ciuchcia do toalety. Zabawy i zadania z naklejkami
Harperkids, Warszawa 2024.
Motywacja
O korzystaniu z nocnika było już mnóstwo publikacji dla najmłodszych – nic lepiej nie dopinguje do podjęcia pewnych działań niż ulubiony bohater, który jest na tyle dorosły, żeby zrezygnować z używania pieluchy i nie zapewniać przy tym otoczeniu mokrych katastrof (chociaż takie od czasu do czasu nawet takiemu bohaterowi przydarzyć się mogą, zwłaszcza na początku – to pocieszenie znajduje się w odpowiednim wyjaśnieniu). „Ciuchcia do toalety” to kolejna książeczka pozwalająca dzieciom na zmianę przyzwyczajeń – ale za sprawą bajkowego ulubionego bohatera, królika Binga, pouczająca lektura może zmienić się w zabawę. A właściwie – zmieni się na pewno, bo to bardziej zeszyt ćwiczeń niż tradycyjna czytanka. Picture book wyposażony jest w zestaw naklejek (i to wielu naklejek) oraz tablicę do zdobywania kolejnych sprawności i zaznaczania postępów w działaniu – za każde odpowiednio wykonane zadanie będzie można przykleić w wyznaczonym do tego miejscu gwiazdkę, co na pewno przekona dzieci do pracy nad sobą. Do tego dochodzą pomysły na interaktywność: dzieci między innymi mają razem z bohaterem ćwiczyć wkładanie i zdejmowanie majtek (czasem przedstawianych jako „gatki” dla starszych) – i w rzeczywistości, i przez przesuwanie palcem po stronie, co urozmaici zadanie. Po przekonaniu, do czego służy nocnik czy muszla klozetowa pokazuje się tu najmłodszym także kolejne obowiązkowe czynności: spłukiwanie wody i mycie rąk po każdym skorzystaniu z toalety – najlepiej wyjaśnić do od razu, żeby uniknąć konieczności dodatkowego tłumaczenia później. Oczywiście każdą aktywność się tu nagradza – a tablica postępów pozwala na utrwalenie wiadomości i kontrolowanie, czy dziecko ma już odpowiednią teoretyczną wiedzę. Każdy będzie chciał naśladować ulubionego bohatera, Bing zaprasza do wspólnej zabawy – a ponieważ motyw tabuizowany wśród starszych dla maluchów nie jest niczym dziwnym (co najwyżej komicznym) – chętnie będą sprawdzać, jak postać z kreskówki radzi sobie z toaletowymi wyzwaniami. „Ciuchcia do toalety” to picture book, w którym obrazki trzeba uzupełniać samodzielnie. Za każdym razem na stronie pojawia się polecenie dla dziecka (to polecenie przy okazji jest też wprowadzeniem do bajkowego świata – przypomina na przykład o upodobaniach lub zwyczajach bohaterów) i rodzaj aktywności, którą należy razem z Bingiem (albo jego przytulanką) poćwiczyć. Każda strona to osobny temat, ale nie ma tu wyłącznie obrazków do uzupełniania, pojawiają się też gry logiczne – na przykład labirynty (żeby znaleźć drogę do WC). To sprawi, że dzieci będą się bawić przy odbiorze tej książeczki i chłonąć prezentowane treści. Wszystko utrzymane zostało w lekkim tonie – zresztą trudno wyobrazić sobie inne rozwiązanie, jeśli chce się doprowadzić do odpowiedniego celu. Bing lepiej niż dorośli przekona odbiorców do zrezygnowania z pieluch – wspomoże zatem rodziców w wychowawczych staraniach. Prosty zestaw zadań w połączeniu z praktycznymi wskazówkami i uwagami to coś, co docenią zwłaszcza rodzice – wsparcie Binga przyda się bardzo. I nie trzeba wielkich uzasadnień: wystarczy obietnica zachowywania się jak starsze dzieci albo jak bajkowy bohater, który wszystkich przedstawianych czynności zdążył się już nauczyć.
Motywacja
O korzystaniu z nocnika było już mnóstwo publikacji dla najmłodszych – nic lepiej nie dopinguje do podjęcia pewnych działań niż ulubiony bohater, który jest na tyle dorosły, żeby zrezygnować z używania pieluchy i nie zapewniać przy tym otoczeniu mokrych katastrof (chociaż takie od czasu do czasu nawet takiemu bohaterowi przydarzyć się mogą, zwłaszcza na początku – to pocieszenie znajduje się w odpowiednim wyjaśnieniu). „Ciuchcia do toalety” to kolejna książeczka pozwalająca dzieciom na zmianę przyzwyczajeń – ale za sprawą bajkowego ulubionego bohatera, królika Binga, pouczająca lektura może zmienić się w zabawę. A właściwie – zmieni się na pewno, bo to bardziej zeszyt ćwiczeń niż tradycyjna czytanka. Picture book wyposażony jest w zestaw naklejek (i to wielu naklejek) oraz tablicę do zdobywania kolejnych sprawności i zaznaczania postępów w działaniu – za każde odpowiednio wykonane zadanie będzie można przykleić w wyznaczonym do tego miejscu gwiazdkę, co na pewno przekona dzieci do pracy nad sobą. Do tego dochodzą pomysły na interaktywność: dzieci między innymi mają razem z bohaterem ćwiczyć wkładanie i zdejmowanie majtek (czasem przedstawianych jako „gatki” dla starszych) – i w rzeczywistości, i przez przesuwanie palcem po stronie, co urozmaici zadanie. Po przekonaniu, do czego służy nocnik czy muszla klozetowa pokazuje się tu najmłodszym także kolejne obowiązkowe czynności: spłukiwanie wody i mycie rąk po każdym skorzystaniu z toalety – najlepiej wyjaśnić do od razu, żeby uniknąć konieczności dodatkowego tłumaczenia później. Oczywiście każdą aktywność się tu nagradza – a tablica postępów pozwala na utrwalenie wiadomości i kontrolowanie, czy dziecko ma już odpowiednią teoretyczną wiedzę. Każdy będzie chciał naśladować ulubionego bohatera, Bing zaprasza do wspólnej zabawy – a ponieważ motyw tabuizowany wśród starszych dla maluchów nie jest niczym dziwnym (co najwyżej komicznym) – chętnie będą sprawdzać, jak postać z kreskówki radzi sobie z toaletowymi wyzwaniami. „Ciuchcia do toalety” to picture book, w którym obrazki trzeba uzupełniać samodzielnie. Za każdym razem na stronie pojawia się polecenie dla dziecka (to polecenie przy okazji jest też wprowadzeniem do bajkowego świata – przypomina na przykład o upodobaniach lub zwyczajach bohaterów) i rodzaj aktywności, którą należy razem z Bingiem (albo jego przytulanką) poćwiczyć. Każda strona to osobny temat, ale nie ma tu wyłącznie obrazków do uzupełniania, pojawiają się też gry logiczne – na przykład labirynty (żeby znaleźć drogę do WC). To sprawi, że dzieci będą się bawić przy odbiorze tej książeczki i chłonąć prezentowane treści. Wszystko utrzymane zostało w lekkim tonie – zresztą trudno wyobrazić sobie inne rozwiązanie, jeśli chce się doprowadzić do odpowiedniego celu. Bing lepiej niż dorośli przekona odbiorców do zrezygnowania z pieluch – wspomoże zatem rodziców w wychowawczych staraniach. Prosty zestaw zadań w połączeniu z praktycznymi wskazówkami i uwagami to coś, co docenią zwłaszcza rodzice – wsparcie Binga przyda się bardzo. I nie trzeba wielkich uzasadnień: wystarczy obietnica zachowywania się jak starsze dzieci albo jak bajkowy bohater, który wszystkich przedstawianych czynności zdążył się już nauczyć.
czwartek, 22 lutego 2024
Erica Dhawan: Cyfrowa mowa ciała
Znak, Kraków 2022.
E-savoir-vivre
Na pewno po tę książkę sięgnąć powinni wszyscy ci, którzy pracują w korporacjach i ci, którzy mają obowiązek komunikowania się w swoich firmach za pomocą internetu lub telefonów. Erica Dhawan nie zajmuje się bowiem tym, co wielokrotnie przedstawione – czyli komunikacją bezpośrednią, a tym, co nowe na rynku i jeszcze nie do końca zbadane, a co wzmocniła i rozwinęła pandemia. „Cyfrowa mowa ciała” to poradnik – przecieranie szlaków w temacie wiadomości wysyłanych za pośrednictwem komunikatorów, maili czy smsów. Erica Dhawan zwraca uwagę na istnienie cyfrowych tubylców i cyfrowych emigrantów – pokazując, skąd biorą się nieporozumienia i punkty sporne w przeniesionych do internetu rozmowach – i tłumaczy, jak unikać problemów i poprawić czytelność wysyłanych wiadomości. Co ciekawe, jej refleksje udowadniają, że cyfrowa mowa ciała nie jest do końca oczywista i intuicyjna i trzeba brać tu pod uwagę całkiem sporo różnych czynników: wiek i płeć rozmówców, rodzaj wybranego medium, a także… interpunkcję stosowaną w zupełnie nowy sposób. Erica Dhawan dąży do poprawienia relacji w zespole, kieruje się do liderów i do pracowników niższych szczebli, przedstawia przyczyny nieporozumień i potencjalne źródła konfliktów – wszystko po to, żeby uświadomić czytelnikom, jak bardzo zmienił się zestaw środków ekspresji w związku z przejściem na pracę zdalną. Sporo miejsca poświęca autorka używanym w komunikacji wykrzyknikom (ich brak wcale nie oznacza przejrzystości i spokoju – może być odbierany jako pretensja nadawcy, ale może też jednoznacznie wskazać na płeć osoby wysyłającej wiadomość. Tu już nie chodzi o znajomość reguł gramatycznych i interpunkcyjnych – umiejętność poprawnego pisania musi jeszcze iść w parze ze znajomością nowej netykiety, zasadami, które do tej pory funkcjonowały bardziej w niepisanej sferze). Rozwiewa wątpliwości w kwestii używania emotek nawet w wiadomościach do wyższych rangą pracowników i do szefostwa, wprowadza też czytelne zasady co do akronimów. Nie będzie tu analizowania, jak rozpocząć wiadomość – za to Erica Dhawan skupi się na tym, jak nie urazić adresatów, jak kreować swój wizerunek (w przypadku korespondencji służbowej wolnej od osobistych wynurzeń), jak czytać między wierszami i jak upewniać się, że zostało się dobrze zrozumianym. „Cyfrowa mowa ciała” to również przegląd błędów, jakie można przypadkiem popełnić (i zapłacić za to wysoką cenę) – więc autorka zajmuje się różnymi aspektami komunikacji cyfrowej. Ważne jest tu rozróżnianie mediów i lekcja, jak wybierać najbardziej odpowiednie środki komunikacji, bo przecież nie dla wszystkich jest to oczywiste. Nie wdaje się w psychologiczne zawiłości pozwalające określić oczekiwania nadawców i odbiorców – ale odczytuje wyłącznie to, co można wydobyć z lakonicznych komunikatów przesyłanych przez internet. Naświetla różnice pokoleniowe – zdarza się, że młodsi ludzie nie potrafią przyjąć informacji przekazywanej przez telefon stacjonarny – to również znak przemian, które autorka dostrzega i które opisuje, żeby ułatwić odbiorcom wzajemne zrozumienie. Jest „Cyfrowa mowa ciała” ciekawym poradnikiem, wprawdzie z pewnością – mimo objętości – niewyczerpującym tematu, ale pokazującym obszar wart dokładniejszego przeanalizowania.
Jest to książka bardzo interesująca z uwagi na odkrywanie wiadomości, które części odbiorców wydadzą się oczywiste, a dla drugiej części będą zupełnie nienaturalne. „Cyfrowa mowa ciała. Jak skutecznie komunikować się w cyfrowym świecie” to poradnik, bez którego trudno się obejść w czasach popandemicznych, kiedy część firm przeniosła się do internetu, a sporo pracowników mogło przejść na pracę zdalną.
E-savoir-vivre
Na pewno po tę książkę sięgnąć powinni wszyscy ci, którzy pracują w korporacjach i ci, którzy mają obowiązek komunikowania się w swoich firmach za pomocą internetu lub telefonów. Erica Dhawan nie zajmuje się bowiem tym, co wielokrotnie przedstawione – czyli komunikacją bezpośrednią, a tym, co nowe na rynku i jeszcze nie do końca zbadane, a co wzmocniła i rozwinęła pandemia. „Cyfrowa mowa ciała” to poradnik – przecieranie szlaków w temacie wiadomości wysyłanych za pośrednictwem komunikatorów, maili czy smsów. Erica Dhawan zwraca uwagę na istnienie cyfrowych tubylców i cyfrowych emigrantów – pokazując, skąd biorą się nieporozumienia i punkty sporne w przeniesionych do internetu rozmowach – i tłumaczy, jak unikać problemów i poprawić czytelność wysyłanych wiadomości. Co ciekawe, jej refleksje udowadniają, że cyfrowa mowa ciała nie jest do końca oczywista i intuicyjna i trzeba brać tu pod uwagę całkiem sporo różnych czynników: wiek i płeć rozmówców, rodzaj wybranego medium, a także… interpunkcję stosowaną w zupełnie nowy sposób. Erica Dhawan dąży do poprawienia relacji w zespole, kieruje się do liderów i do pracowników niższych szczebli, przedstawia przyczyny nieporozumień i potencjalne źródła konfliktów – wszystko po to, żeby uświadomić czytelnikom, jak bardzo zmienił się zestaw środków ekspresji w związku z przejściem na pracę zdalną. Sporo miejsca poświęca autorka używanym w komunikacji wykrzyknikom (ich brak wcale nie oznacza przejrzystości i spokoju – może być odbierany jako pretensja nadawcy, ale może też jednoznacznie wskazać na płeć osoby wysyłającej wiadomość. Tu już nie chodzi o znajomość reguł gramatycznych i interpunkcyjnych – umiejętność poprawnego pisania musi jeszcze iść w parze ze znajomością nowej netykiety, zasadami, które do tej pory funkcjonowały bardziej w niepisanej sferze). Rozwiewa wątpliwości w kwestii używania emotek nawet w wiadomościach do wyższych rangą pracowników i do szefostwa, wprowadza też czytelne zasady co do akronimów. Nie będzie tu analizowania, jak rozpocząć wiadomość – za to Erica Dhawan skupi się na tym, jak nie urazić adresatów, jak kreować swój wizerunek (w przypadku korespondencji służbowej wolnej od osobistych wynurzeń), jak czytać między wierszami i jak upewniać się, że zostało się dobrze zrozumianym. „Cyfrowa mowa ciała” to również przegląd błędów, jakie można przypadkiem popełnić (i zapłacić za to wysoką cenę) – więc autorka zajmuje się różnymi aspektami komunikacji cyfrowej. Ważne jest tu rozróżnianie mediów i lekcja, jak wybierać najbardziej odpowiednie środki komunikacji, bo przecież nie dla wszystkich jest to oczywiste. Nie wdaje się w psychologiczne zawiłości pozwalające określić oczekiwania nadawców i odbiorców – ale odczytuje wyłącznie to, co można wydobyć z lakonicznych komunikatów przesyłanych przez internet. Naświetla różnice pokoleniowe – zdarza się, że młodsi ludzie nie potrafią przyjąć informacji przekazywanej przez telefon stacjonarny – to również znak przemian, które autorka dostrzega i które opisuje, żeby ułatwić odbiorcom wzajemne zrozumienie. Jest „Cyfrowa mowa ciała” ciekawym poradnikiem, wprawdzie z pewnością – mimo objętości – niewyczerpującym tematu, ale pokazującym obszar wart dokładniejszego przeanalizowania.
Jest to książka bardzo interesująca z uwagi na odkrywanie wiadomości, które części odbiorców wydadzą się oczywiste, a dla drugiej części będą zupełnie nienaturalne. „Cyfrowa mowa ciała. Jak skutecznie komunikować się w cyfrowym świecie” to poradnik, bez którego trudno się obejść w czasach popandemicznych, kiedy część firm przeniosła się do internetu, a sporo pracowników mogło przejść na pracę zdalną.
środa, 21 lutego 2024
Parker S. Huntington: Podłe kłamstwa
Luna, Warszawa 2024.
Pragnienie zemsty
Parker S. Huntington tworzy powieść erotyczną, którą wydawnictwo opatruje ostrzeżeniem, że zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia i wątki, które "mogą być trudne w odbiorze" - jednak "Podłe kłamstwa" to powieść dość łagodna w swoim brzmieniu, są już na rynku całe serie powieści young adult z większą dawką erotyki i bardziej brutalnymi treściami - można zatem tę (obszerną jak na erotyk) książkę czytać po prostu jak historię obyczajową z wątkami sensacyjnymi. Narrację prowadzą na zmianę Emery i Nash - znają się od dawna, ciągle na siebie wpadają, ich rodziny powiązane są biznesami, a oni sami... przez przypadek się ze sobą przespali, ale niczego od siebie nie chcą. Zresztą dzieli ich dziesięć lat - Emery dopiero wkracza w dorosłość, a Nash jest już wziętym biznesmenem, chociaż wciąż pamięta o biedzie, z jakiej wyszedł. Kiedy rozkręca się akcja książki, to Emery jest biedna - nie tyka funduszu powierniczego, żeby nie uzależnić się od despotycznej matki. Swoje zarobki przeznacza na coś, czego postronni nie zrozumieją - sama śpi kątem w szafie w remontowanym hotelu i prawie nie je. Z kolei Nash otwiera kolejne luksusowe hotele - zatrudnia firmę, w której pracuje Emery. Płaci i wymaga, ale w życiu kieruje się chęcią zemsty. Zamierza zniszczyć rodzinę Emery - bo ta przyczyniła się do śmierci jego ojca. Długo nie dojdzie do odpowiednich wyjaśnień - bo autorka musi zbudować całą otoczkę pożądania bohaterów.
Emery i Nash mają się ku sobie, nawet jeśli sami nie zdają sobie z tego sprawy. Przede wszystkim utrzymują kontakt - jako anonimowi przyjaciele w aplikacji umożliwiającej im również cyberseks. Wymieniają się poglądami, znajdują uśmiech i odprężenie w rozmowach niezależnie od codziennych trudów. Łączy ich przeszłość - ale też szereg przypadków, które jednoznacznie prowadzić mogą do łóżkowych namiętności. Ale w tym Parker S. Huntington jest dość oszczędna, nie sprawia, że bohaterowie rzucają się na siebie przy każdej możliwej okazji, więcej fantazjują niż rzeczywiście się spotykają w celach erotycznych - znacznie więcej miejsca przeznacza autorka na budowanie intrygi. I tutaj wybiera zagadnienie, które pasuje bardziej do erotyków niż do powieści sensacyjnych: stawia na (potencjalny na razie) romans z milionerem, pławienie się w luksusie i zapomnienie o codziennych troskach - i kontrastuje to natychmiast z dumą prowadzącą do wielu wyrzeczeń, z uporem uniemożliwiającym realizację marzeń i z szukaniem słabych punktów drugiej strony. Co ciekawe, dokładnie takie wojny, jak między Emery i Nashem, toczą się w powieściach young adult - z takim samym skutkiem, więc "Podłe kłamstwa" wcale nie kojarzą się z dorosłymi romansami. Przeszkadza w tym odejście od realizmu na rzecz fantazji w obrębie bogactwa i problemów ludzi z wyższych sfer. Za to udała się autorce realizacja. Pisze książkę tak, jakby tworzyła powieść obyczajową, ubiera swoją bohaterkę w nietypowe reakcje na stres - Emery ukojenia szuka w nieznanych powszechnie słowach, które powtarza pod nosem. Trochę idzie momentami w stronę filmowości, kiedy każe bohaterom wykorzystywać burzę do eksponowania uczuć - zupełnie jakby wyładowania atmosferyczne wiązały się z jakimś fetyszem.
Samej warstwy erotycznej nie ma zbyt wiele - więc jeśli ktoś liczy na zbliżenia co kilka stron, może go lektura nie usatysfakcjonować. Na szczęście Parker S. Huntington nie popada w tym temacie w przesadę, rezygnuje z kiczu na rzecz siły uczucia - bardziej to romans niż erotyk.
Pragnienie zemsty
Parker S. Huntington tworzy powieść erotyczną, którą wydawnictwo opatruje ostrzeżeniem, że zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia i wątki, które "mogą być trudne w odbiorze" - jednak "Podłe kłamstwa" to powieść dość łagodna w swoim brzmieniu, są już na rynku całe serie powieści young adult z większą dawką erotyki i bardziej brutalnymi treściami - można zatem tę (obszerną jak na erotyk) książkę czytać po prostu jak historię obyczajową z wątkami sensacyjnymi. Narrację prowadzą na zmianę Emery i Nash - znają się od dawna, ciągle na siebie wpadają, ich rodziny powiązane są biznesami, a oni sami... przez przypadek się ze sobą przespali, ale niczego od siebie nie chcą. Zresztą dzieli ich dziesięć lat - Emery dopiero wkracza w dorosłość, a Nash jest już wziętym biznesmenem, chociaż wciąż pamięta o biedzie, z jakiej wyszedł. Kiedy rozkręca się akcja książki, to Emery jest biedna - nie tyka funduszu powierniczego, żeby nie uzależnić się od despotycznej matki. Swoje zarobki przeznacza na coś, czego postronni nie zrozumieją - sama śpi kątem w szafie w remontowanym hotelu i prawie nie je. Z kolei Nash otwiera kolejne luksusowe hotele - zatrudnia firmę, w której pracuje Emery. Płaci i wymaga, ale w życiu kieruje się chęcią zemsty. Zamierza zniszczyć rodzinę Emery - bo ta przyczyniła się do śmierci jego ojca. Długo nie dojdzie do odpowiednich wyjaśnień - bo autorka musi zbudować całą otoczkę pożądania bohaterów.
Emery i Nash mają się ku sobie, nawet jeśli sami nie zdają sobie z tego sprawy. Przede wszystkim utrzymują kontakt - jako anonimowi przyjaciele w aplikacji umożliwiającej im również cyberseks. Wymieniają się poglądami, znajdują uśmiech i odprężenie w rozmowach niezależnie od codziennych trudów. Łączy ich przeszłość - ale też szereg przypadków, które jednoznacznie prowadzić mogą do łóżkowych namiętności. Ale w tym Parker S. Huntington jest dość oszczędna, nie sprawia, że bohaterowie rzucają się na siebie przy każdej możliwej okazji, więcej fantazjują niż rzeczywiście się spotykają w celach erotycznych - znacznie więcej miejsca przeznacza autorka na budowanie intrygi. I tutaj wybiera zagadnienie, które pasuje bardziej do erotyków niż do powieści sensacyjnych: stawia na (potencjalny na razie) romans z milionerem, pławienie się w luksusie i zapomnienie o codziennych troskach - i kontrastuje to natychmiast z dumą prowadzącą do wielu wyrzeczeń, z uporem uniemożliwiającym realizację marzeń i z szukaniem słabych punktów drugiej strony. Co ciekawe, dokładnie takie wojny, jak między Emery i Nashem, toczą się w powieściach young adult - z takim samym skutkiem, więc "Podłe kłamstwa" wcale nie kojarzą się z dorosłymi romansami. Przeszkadza w tym odejście od realizmu na rzecz fantazji w obrębie bogactwa i problemów ludzi z wyższych sfer. Za to udała się autorce realizacja. Pisze książkę tak, jakby tworzyła powieść obyczajową, ubiera swoją bohaterkę w nietypowe reakcje na stres - Emery ukojenia szuka w nieznanych powszechnie słowach, które powtarza pod nosem. Trochę idzie momentami w stronę filmowości, kiedy każe bohaterom wykorzystywać burzę do eksponowania uczuć - zupełnie jakby wyładowania atmosferyczne wiązały się z jakimś fetyszem.
Samej warstwy erotycznej nie ma zbyt wiele - więc jeśli ktoś liczy na zbliżenia co kilka stron, może go lektura nie usatysfakcjonować. Na szczęście Parker S. Huntington nie popada w tym temacie w przesadę, rezygnuje z kiczu na rzecz siły uczucia - bardziej to romans niż erotyk.
wtorek, 20 lutego 2024
Richard Osman: Czwartkowy Klub Zbrodni
Agora, Warszawa 2023.
Spotkania
Jest takie miejsce, w którym seniorzy cieszyć się urokami życia, towarzystwem i przyrodą, a przy tym nie nudzić się w żadnym momencie. Coopers Chase to osiedle stworzone specjalnie dla starszych osób, tak, by miały one zapewnioną potrzebną opiekę, ale mogły też jak najdłużej cieszyć się swobodą. Owszem, ci, którzy wymagają już nadzoru medycznego, trafiają do odpowiednich placówek – jednak samo Coopers Chase przypomina ekskluzywny ośrodek wakacyjny. A to oznacza, że można tu spokojnie realizować własne plany i rozwijać zainteresowania. Tak też robi czworo emerytów – dziarskich i niekoniecznie stanowiących wzory do naśladowania. Tak naprawdę bohaterowie tomu „Czwartkowy Klub Zbrodni” Richarda Osmana składają się niemal z samych wad – ale z racji wieku sporo im się wybacza i do tego nikt nie ośmieli się nawet zwrócić im uwagi. Na pewno nie pani posterunkowa, która pojawia się w okolicy, żeby przeprowadzić pogadankę z zasad bezpieczeństwa dla seniorów. Seniorzy doskonale wiedzą, przed czym mają się ustrzec, nie interesuje ich standardowy zestaw przestróg. Oni chcą słuchać o zbrodniach, a jeszcze lepiej – włączać się w istniejące (ale minione) śledztwa. Chociaż gdyby zdarzyło się jakieś w ich okolicy, nie pogardzą atrakcją. A już na pewno znajdą sposób, żeby przekonać policjantkę do podzielenia się informacjami. W końcu to niemal rasowi śledczy – co z tego, że amatorzy.
„Czwartkowy Klub Zbrodni” Richarda Osmana to powieść, w której śledztwo (albo ich zestaw) jest ważne, ale niekoniecznie dominujące. Autor stawia na rozwiązywanie zagadek i zdobywanie przez emerytów kolejnych informacji nie wyłącznie na drodze dedukcji, ale i dynamicznych działań. Trzeba dowiedzieć się, kto stoi za zbrodniami – zwłaszcza tymi rozgrywającymi się w najbliższym otoczeniu, bo przecież wiadomo, że nikt tak dobrze nie zajmie się tematem jak bezpośrednio zainteresowani. Osman ucieka od standardowych śledztw – działań policyjnych, które polegają na zbieraniu detali z miejsca zbrodni. Woli dynamiczną akcję, która zahacza o gromadzenie wiadomości. A do tego dodaje też szereg charakterów barwnych i nietuzinkowych. I na tym tak naprawdę chce opierać swoją książkę. Bo „Czwartkowy Klub Zbrodni” to przede wszystkim książka stworzona dla rozrywki tych, którzy nie odnajdują się w mrocznych kryminałach lub thrillerach. Tu nawet śmierć musi być podana lekko i ze sporą dozą humoru oswajającego z trudną sytuacją. Żeby to osiągnąć, autor stawia na dość stereotypowy zabieg: ubiera w śledztwo amatorów, którzy w dodatku są w stanie swoimi zachowaniami zdominować akcję. Wiadomo, że emerytom wolno znacznie więcej: wszyscy czują przed nimi respekt, wolą im nie podpadać. Seniorzy każdego przegadają i znajdą sposób na zdobycie potrzebnych danych w każdych okolicznościach. Kiedy czegoś potrzebują, stają się bezwzględni i nie ma na nich mocnych. Bardzo szybko przekona się o tym każdy, kto próbuje stanąć z nimi w szranki. Richard Osman celowo wprowadza scenki obyczajowe z osiedla dla seniorów – dzięki temu może od razu rozśmieszać czytelników i wprowadzać ich w odpowiedni klimat kryminału na wesoło. Oczywiście poleganie na stereotypach wiąże się ze sporym ryzykiem: część odbiorców będzie odporna na ten rodzaj dowcipu, który w tomie się pojawia, część uzna, że nie ma sensu rozwadniać śledztwa na brawurową akcję w wykonaniu staruszków, a część – że przecież wszystko już było i amatorzy-detektywi w podeszłym wieku nie należą do rzadkości w literaturze rozrywkowej. Jednak Richard Osman i tak funduje trochę dobrej zabawy czytelnikom.
Richard Osman: Czwartkowy Klub Zbrodni, Agora, Warszawa 2023.
Spotkania
Jest takie miejsce, w którym seniorzy cieszyć się urokami życia, towarzystwem i przyrodą, a przy tym nie nudzić się w żadnym momencie. Coopers Chase to osiedle stworzone specjalnie dla starszych osób, tak, by miały one zapewnioną potrzebną opiekę, ale mogły też jak najdłużej cieszyć się swobodą. Owszem, ci, którzy wymagają już nadzoru medycznego, trafiają do odpowiednich placówek – jednak samo Coopers Chase przypomina ekskluzywny ośrodek wakacyjny. A to oznacza, że można tu spokojnie realizować własne plany i rozwijać zainteresowania. Tak też robi czworo emerytów – dziarskich i niekoniecznie stanowiących wzory do naśladowania. Tak naprawdę bohaterowie tomu „Czwartkowy Klub Zbrodni” Richarda Osmana składają się niemal z samych wad – ale z racji wieku sporo im się wybacza i do tego nikt nie ośmieli się nawet zwrócić im uwagi. Na pewno nie pani posterunkowa, która pojawia się w okolicy, żeby przeprowadzić pogadankę z zasad bezpieczeństwa dla seniorów. Seniorzy doskonale wiedzą, przed czym mają się ustrzec, nie interesuje ich standardowy zestaw przestróg. Oni chcą słuchać o zbrodniach, a jeszcze lepiej – włączać się w istniejące (ale minione) śledztwa. Chociaż gdyby zdarzyło się jakieś w ich okolicy, nie pogardzą atrakcją. A już na pewno znajdą sposób, żeby przekonać policjantkę do podzielenia się informacjami. W końcu to niemal rasowi śledczy – co z tego, że amatorzy.
„Czwartkowy Klub Zbrodni” Richarda Osmana to powieść, w której śledztwo (albo ich zestaw) jest ważne, ale niekoniecznie dominujące. Autor stawia na rozwiązywanie zagadek i zdobywanie przez emerytów kolejnych informacji nie wyłącznie na drodze dedukcji, ale i dynamicznych działań. Trzeba dowiedzieć się, kto stoi za zbrodniami – zwłaszcza tymi rozgrywającymi się w najbliższym otoczeniu, bo przecież wiadomo, że nikt tak dobrze nie zajmie się tematem jak bezpośrednio zainteresowani. Osman ucieka od standardowych śledztw – działań policyjnych, które polegają na zbieraniu detali z miejsca zbrodni. Woli dynamiczną akcję, która zahacza o gromadzenie wiadomości. A do tego dodaje też szereg charakterów barwnych i nietuzinkowych. I na tym tak naprawdę chce opierać swoją książkę. Bo „Czwartkowy Klub Zbrodni” to przede wszystkim książka stworzona dla rozrywki tych, którzy nie odnajdują się w mrocznych kryminałach lub thrillerach. Tu nawet śmierć musi być podana lekko i ze sporą dozą humoru oswajającego z trudną sytuacją. Żeby to osiągnąć, autor stawia na dość stereotypowy zabieg: ubiera w śledztwo amatorów, którzy w dodatku są w stanie swoimi zachowaniami zdominować akcję. Wiadomo, że emerytom wolno znacznie więcej: wszyscy czują przed nimi respekt, wolą im nie podpadać. Seniorzy każdego przegadają i znajdą sposób na zdobycie potrzebnych danych w każdych okolicznościach. Kiedy czegoś potrzebują, stają się bezwzględni i nie ma na nich mocnych. Bardzo szybko przekona się o tym każdy, kto próbuje stanąć z nimi w szranki. Richard Osman celowo wprowadza scenki obyczajowe z osiedla dla seniorów – dzięki temu może od razu rozśmieszać czytelników i wprowadzać ich w odpowiedni klimat kryminału na wesoło. Oczywiście poleganie na stereotypach wiąże się ze sporym ryzykiem: część odbiorców będzie odporna na ten rodzaj dowcipu, który w tomie się pojawia, część uzna, że nie ma sensu rozwadniać śledztwa na brawurową akcję w wykonaniu staruszków, a część – że przecież wszystko już było i amatorzy-detektywi w podeszłym wieku nie należą do rzadkości w literaturze rozrywkowej. Jednak Richard Osman i tak funduje trochę dobrej zabawy czytelnikom.
Richard Osman: Czwartkowy Klub Zbrodni, Agora, Warszawa 2023.
poniedziałek, 19 lutego 2024
Krystyna Mirek: Prawdziwa miłość
Lekkie, Warszawa 2023.
Zmiany
Do tej pory decyzje podejmowane przez bohaterów niekoniecznie wiązały się z szansą na prawdziwe szczęście różnych ludzi i rodów. Tajemnice, jakie pojawiały się na zamku Cantendorfów oznaczały krzywdę i żale - teraz jest szansa, żeby to wszystko wyprostować. Krystyna Mirek zostawiła swoje czytelniczki z sytuacją szarpiącą nerwy. Oto Alice stoi przed szansą dowiedzenia się, kim naprawdę jest. Hrabia Cantendorf też może dowiedzieć się czegoś, co diametralnie zmieni jego podejście do codzienności. Jedna z trzech ciotek Aleksandra postanawia wreszcie zawalczyć o swoje szczęście, zresztą coraz więcej par chce właśnie tego - a nie zachowywania pozorów. Jest jeszcze Kate - po ciężkiej chorobie odzyskuje przytomność, trzeba jednak wyleczyć nie tylko jej ciało, ale przede wszystkim duszę - a to wydaje się niemożliwe, skoro ukochany musi ożenić się z kobietą, która nosi jego dziecko. Komplikacji jest wiele, a przecież trzeba się spieszyć z wyjaśnieniami, żeby zdążyć wszystkie wątki pozamykać - i zapewnić odbiorczyniom sporo przeżyć.
Ponieważ znika kobieta, która do tej pory strzegła tajemnicy - i udziela jeszcze niezbędnych informacji, pozwalających na rozwiązanie pewnych zagadek, wszystko dopiero teraz może się naprawdę zmieniać. Widać dopiero teraz, jak przygotowywała autorka czytelniczki na niektóre pomysły - choćby w przypadku lady Adler, która finalnie nie mogła podjąć innej decyzji. Na szczęście dalszoplanowy bohater, który funkcjonował wyłącznie jako narzędzie do osiągnięcia konkretnego celu, staje na wysokości zadania - charakterem nie ustępuje swojej nieoczekiwanej partnerce i pozwala wierzyć w dobrą przyszłość relacji. Miłość jest tu najważniejsza, ale drogi do niej - różne i nierzadko bardzo kręte. Komplikacje sercowe łączą się tu z wielką tajemnicą z przeszłości - więc Krystyna Mirek wykorzystuje to wszystko, co sprawdza się w powieściach obyczajowych. Romans połączony z historią to coś, czego często odbiorczynie poszukują w relaksującej lekturze. Mnogość wątków umożliwia stopniowanie napięcia i rozbudzanie ciekawości - nawet ostatni tom może zaintrygować i jeszcze przyciągnąć do całego cyklu. Tutaj cieszy dobre zrozumienie zasad gatunku, ale przecież nie tylko - liczy się także przekonujące budowanie uczuć. Nawet jeśli bohaterowie podejmują decyzje sprzeczne z ocenami ogółu, nawet jeśli wydają się w tym zbyt idealni - idealizowani bez sensu - dają się lubić, a to najważniejsze. Przekonują do siebie w sferze uczuć - i zamieniają się w sprzedawców marzeń. Uważają, że wszystko może się wydarzyć - i faktycznie zbiegi okoliczności tutaj są olbrzymie, a jednak nie zakłócają odbierania fabuły, pozwalają za to bawić się losami bohaterów. Krystyna Mirek wie, jak pisać klimatycznie - bez trudu przyciągnie do siebie czytelniczki i sprawi, że będą one powracać do zamku Cantendorfów i po raz kolejny przeżywać burzliwe przygody. Jest tu sporo niespodzianek, ale przecież autorka dążyła do jasno określonego celu - ta historia nie mogła się skończyć inaczej. "Prawdziwa miłość" to realizacja oczekiwań czytelniczek - opowieść, która finalizuje przygody wokół hrabiego Cantendorfa.
Zmiany
Do tej pory decyzje podejmowane przez bohaterów niekoniecznie wiązały się z szansą na prawdziwe szczęście różnych ludzi i rodów. Tajemnice, jakie pojawiały się na zamku Cantendorfów oznaczały krzywdę i żale - teraz jest szansa, żeby to wszystko wyprostować. Krystyna Mirek zostawiła swoje czytelniczki z sytuacją szarpiącą nerwy. Oto Alice stoi przed szansą dowiedzenia się, kim naprawdę jest. Hrabia Cantendorf też może dowiedzieć się czegoś, co diametralnie zmieni jego podejście do codzienności. Jedna z trzech ciotek Aleksandra postanawia wreszcie zawalczyć o swoje szczęście, zresztą coraz więcej par chce właśnie tego - a nie zachowywania pozorów. Jest jeszcze Kate - po ciężkiej chorobie odzyskuje przytomność, trzeba jednak wyleczyć nie tylko jej ciało, ale przede wszystkim duszę - a to wydaje się niemożliwe, skoro ukochany musi ożenić się z kobietą, która nosi jego dziecko. Komplikacji jest wiele, a przecież trzeba się spieszyć z wyjaśnieniami, żeby zdążyć wszystkie wątki pozamykać - i zapewnić odbiorczyniom sporo przeżyć.
Ponieważ znika kobieta, która do tej pory strzegła tajemnicy - i udziela jeszcze niezbędnych informacji, pozwalających na rozwiązanie pewnych zagadek, wszystko dopiero teraz może się naprawdę zmieniać. Widać dopiero teraz, jak przygotowywała autorka czytelniczki na niektóre pomysły - choćby w przypadku lady Adler, która finalnie nie mogła podjąć innej decyzji. Na szczęście dalszoplanowy bohater, który funkcjonował wyłącznie jako narzędzie do osiągnięcia konkretnego celu, staje na wysokości zadania - charakterem nie ustępuje swojej nieoczekiwanej partnerce i pozwala wierzyć w dobrą przyszłość relacji. Miłość jest tu najważniejsza, ale drogi do niej - różne i nierzadko bardzo kręte. Komplikacje sercowe łączą się tu z wielką tajemnicą z przeszłości - więc Krystyna Mirek wykorzystuje to wszystko, co sprawdza się w powieściach obyczajowych. Romans połączony z historią to coś, czego często odbiorczynie poszukują w relaksującej lekturze. Mnogość wątków umożliwia stopniowanie napięcia i rozbudzanie ciekawości - nawet ostatni tom może zaintrygować i jeszcze przyciągnąć do całego cyklu. Tutaj cieszy dobre zrozumienie zasad gatunku, ale przecież nie tylko - liczy się także przekonujące budowanie uczuć. Nawet jeśli bohaterowie podejmują decyzje sprzeczne z ocenami ogółu, nawet jeśli wydają się w tym zbyt idealni - idealizowani bez sensu - dają się lubić, a to najważniejsze. Przekonują do siebie w sferze uczuć - i zamieniają się w sprzedawców marzeń. Uważają, że wszystko może się wydarzyć - i faktycznie zbiegi okoliczności tutaj są olbrzymie, a jednak nie zakłócają odbierania fabuły, pozwalają za to bawić się losami bohaterów. Krystyna Mirek wie, jak pisać klimatycznie - bez trudu przyciągnie do siebie czytelniczki i sprawi, że będą one powracać do zamku Cantendorfów i po raz kolejny przeżywać burzliwe przygody. Jest tu sporo niespodzianek, ale przecież autorka dążyła do jasno określonego celu - ta historia nie mogła się skończyć inaczej. "Prawdziwa miłość" to realizacja oczekiwań czytelniczek - opowieść, która finalizuje przygody wokół hrabiego Cantendorfa.
niedziela, 18 lutego 2024
Małgorzata J. Kursa: Malwina i Eliza na tropie. Wredny kurdupel
Lira, Warszawa 2021.
Odludzie
Baśka Mazurek nieźle zalazła za skórę wszystkim - nie tylko sąsiadom. I nic dziwnego, brak umiejętności społecznych to jedno, ale świństwa robione osobom z najbliższego otoczenia to już rzecz, nad którą nie da się przejść do porządku dziennego. Tymczasem Baśka nic nie robi sobie z uczuć innych, a już na pewno nie wtedy, gdy w grę wchodzą pieniądze. I w końcu środowisko, w którym przebywa na co dzień, postanawia rozwiązać problem radykalnie - nikt nie spodziewałby się tego po gronie bliskich sobie sąsiadów, którzy postanowili osiedlić się w rezerwacie przyrody i zdobyli na to niezwykłe zezwolenie. "Wredny kurdupel" to kolejna powieść w cyklu Malwina i Eliza na tropie. Małgorzata J. Kursa kreuje dwie panie w sile wieku - po przejściach, doświadczone i zaprzyjaźnione teraz czas spędzają, pomagając śledczym w rozwiązywaniu różnych kryminalnych zagadek. Tym razem jednak pomagałyby również z powodów osobistych. Oto spotykają w Kraśniku Dominikę, koleżankę ze szkoły. Dominika musi zostać w mieście i zaopiekować się chorą mamą, ale w domu zostawiła koty. Prosi Malwinę i Elizę o pomoc w dokarmianiu czworonogów - w zamian oferuje mieszkanie w przyjemnym miejscu i relaks na łonie natury. Może gdyby kobiety wiedziały, z czym się to wiąże, nie zdecydowałyby się na chwilowe wakacje od życia - a może właśnie, ze względu na zamiłowanie do tajemnic, specjalnie postarałyby się znaleźć w centrum wydarzeń. W efekcie Baśka Mazurek ginie na ich oczach (wcześniej wzbudzając - oczywiście - trochę wściekłości). I tak zaczyna się śledztwo. Bohaterki próbują zrozumieć, co właściwie się stało. Najważniejsza sprawa - która otwiera całą historię - nie znajdzie wprawdzie psychologicznego uzasadnienia, ale bardzo pasuje do powieści rozrywkowej. Losowanie zapałek ma wskazać kogoś, kto wykona wyrok w imieniu całej społeczności. Tylko że ludzie nie mają krwiożerczych zamiarów i wyznaczenie mordercy wcale nie ułatwi sprawy, którą przecież rozwiązać trzeba. Małgorzata J. Kursa szuka ciekawych pomysłów dla swoich bohaterek - nie zabrania im przeprowadzania śledztwa i nie powstrzymuje przed zbieraniem informacji, nawet jeśli coś wydaje się niebezpieczne - nikt nie przypuszczałby, że stateczne przyjaciółki wezmą udział w scenach rodem z filmów sensacyjnych. Jest tu ciekawie, jest dynamicznie i jest zabawnie, bo mimo niewesołych okoliczności Malwina i Eliza związane są także poczuciem humoru. Autorka tym razem wysyła bohaterki poza Kraśnik, ale o Kraśniku jako takim nie zapomina. Rozbawia czytelników pomnikiem szarańczy (i nie tylko), zachęca do uprawiania lokalnej turystyki - ale to wszystko stanowi tło, dodatek do opowieści, w której kryminał i humor w zasadzie się równoważą. Co ciekawe, autorka "Wrednym kurduplem" może trafić do nowych czytelników - opowieści o przygodach dwóch pań zajmujących się prowadzeniem śledztw amatorskich można czytać w oderwaniu od poprzednich części serii, nie ma tu przymusu sprawdzania, co stało się poprzednio. Małgorzata J. Kursa pisze lekko, nie szuka zbyt wielu detali, które budowałyby intrygę - opiera się na pomysłach i na dowcipie. I to powinno wystarczyć.
Odludzie
Baśka Mazurek nieźle zalazła za skórę wszystkim - nie tylko sąsiadom. I nic dziwnego, brak umiejętności społecznych to jedno, ale świństwa robione osobom z najbliższego otoczenia to już rzecz, nad którą nie da się przejść do porządku dziennego. Tymczasem Baśka nic nie robi sobie z uczuć innych, a już na pewno nie wtedy, gdy w grę wchodzą pieniądze. I w końcu środowisko, w którym przebywa na co dzień, postanawia rozwiązać problem radykalnie - nikt nie spodziewałby się tego po gronie bliskich sobie sąsiadów, którzy postanowili osiedlić się w rezerwacie przyrody i zdobyli na to niezwykłe zezwolenie. "Wredny kurdupel" to kolejna powieść w cyklu Malwina i Eliza na tropie. Małgorzata J. Kursa kreuje dwie panie w sile wieku - po przejściach, doświadczone i zaprzyjaźnione teraz czas spędzają, pomagając śledczym w rozwiązywaniu różnych kryminalnych zagadek. Tym razem jednak pomagałyby również z powodów osobistych. Oto spotykają w Kraśniku Dominikę, koleżankę ze szkoły. Dominika musi zostać w mieście i zaopiekować się chorą mamą, ale w domu zostawiła koty. Prosi Malwinę i Elizę o pomoc w dokarmianiu czworonogów - w zamian oferuje mieszkanie w przyjemnym miejscu i relaks na łonie natury. Może gdyby kobiety wiedziały, z czym się to wiąże, nie zdecydowałyby się na chwilowe wakacje od życia - a może właśnie, ze względu na zamiłowanie do tajemnic, specjalnie postarałyby się znaleźć w centrum wydarzeń. W efekcie Baśka Mazurek ginie na ich oczach (wcześniej wzbudzając - oczywiście - trochę wściekłości). I tak zaczyna się śledztwo. Bohaterki próbują zrozumieć, co właściwie się stało. Najważniejsza sprawa - która otwiera całą historię - nie znajdzie wprawdzie psychologicznego uzasadnienia, ale bardzo pasuje do powieści rozrywkowej. Losowanie zapałek ma wskazać kogoś, kto wykona wyrok w imieniu całej społeczności. Tylko że ludzie nie mają krwiożerczych zamiarów i wyznaczenie mordercy wcale nie ułatwi sprawy, którą przecież rozwiązać trzeba. Małgorzata J. Kursa szuka ciekawych pomysłów dla swoich bohaterek - nie zabrania im przeprowadzania śledztwa i nie powstrzymuje przed zbieraniem informacji, nawet jeśli coś wydaje się niebezpieczne - nikt nie przypuszczałby, że stateczne przyjaciółki wezmą udział w scenach rodem z filmów sensacyjnych. Jest tu ciekawie, jest dynamicznie i jest zabawnie, bo mimo niewesołych okoliczności Malwina i Eliza związane są także poczuciem humoru. Autorka tym razem wysyła bohaterki poza Kraśnik, ale o Kraśniku jako takim nie zapomina. Rozbawia czytelników pomnikiem szarańczy (i nie tylko), zachęca do uprawiania lokalnej turystyki - ale to wszystko stanowi tło, dodatek do opowieści, w której kryminał i humor w zasadzie się równoważą. Co ciekawe, autorka "Wrednym kurduplem" może trafić do nowych czytelników - opowieści o przygodach dwóch pań zajmujących się prowadzeniem śledztw amatorskich można czytać w oderwaniu od poprzednich części serii, nie ma tu przymusu sprawdzania, co stało się poprzednio. Małgorzata J. Kursa pisze lekko, nie szuka zbyt wielu detali, które budowałyby intrygę - opiera się na pomysłach i na dowcipie. I to powinno wystarczyć.
sobota, 17 lutego 2024
Amy McCulloch: Słońce o północy
Luna, Warszawa 2024.
Wyprawa w pustkę
Amy McCulloch daje się poznać jako autorka mocnych i esencjonalnych thrillerów i nawet jeśli ktoś jest sceptyczny wobec tego gatunku, może znaleźć coś dla siebie w rozłożystych opisach wprowadzanych w kolejnej już książce. "Słońce o północy" to wyprawa na Antarktydę. Wyprawa jak z horroru - bo też i autorka przestrzega stosowania zasad, które pozwalają wzbudzać uczucie grozy w odbiorcach. Olivia wyrusza w podróż do surowej krainy zimna, za kołem podbiegunowym spotka się ze zjawiskiem, którego z własnego doświadczenia nie zna - niezachodzącym w nocy słońcem. Rejs ma być okazją do nawiązywania biznesowych kontaktów i do zaprezentowania się w świecie artystycznym. Ma być też dla Olivii ważny z prywatnych powodów: w rzeczach ukochanego znajduje ona okazały pierścionek zaręczynowy. Tylko że Aaron nie pojawia się na statku i nie odpowiada na wiadomości - zresztą i tak są problemy z zasięgiem i dostępem do internetu. Kiedy wiadomość od niego przychodzi, nie wzbudza żadnych podejrzeń. A przecież Olivia czuje się wyjątkowo samotna, nawet wśród ludzi - skoro nie ma przy niej tego, z którym chciała spędzić wyprawę, skoro nie ma szans na to, żeby dołączył do wycieczki, radość z Antarktydy błyskawicznie blednie. Nie mają już znaczenia zaplanowane atrakcje ani sukcesy zawodowe - Olivia przekonuje się o tym szybko i wcale nie musi znajdować potwierdzenia swojego stanu. Czytelnicy też bez trudu zrozumieją jej emocje - tyle tylko, że nie będą mieć czasu na rozpatrywanie i analizowanie ich. "Słońce o północy" to bowiem wielkie wyzwanie. Odbiorcy wiedzą od początku, że Aaron raczej nie da rady się pojawić na promie ani na Antarktydzie, mogą się łatwo domyślić, że stało się coś złego i coś, co nie jest na porządku dziennym. Olivia jest odcięta od informacji, a sytuacja, w jakiej się znalazła, to sceneria rodem z kryminału. Zamknięte miejsce akcji, do którego nie da się dostać z zewnątrz (nawet jeśli lądowisko dla helikopterów zostanie uruchomione, nie uda się pokonać odległości ani warunków pogodowych - to skuteczna bariera przed dotarciem na statek zmierzający mimo wszystko do celu). Do tego brak wiadomości: internet, nawet wykupiony w specjalnym pakiecie, chodzi raczej słabo albo wcale. Tymczasem Aaron to nie jedyny pasażer, który znika. Najpierw ktoś dybie na życie Olivii: to już nie tylko urojenia stęsknionej za ukochanym kobiety, ale też zestaw nieoczekiwanych wypadków. Wkrótce zresztą na statku zaczyna się hekatomba, która przenosi się też na samą Antarktydę - i żadne atrakcje turystyczne i przyrodnicze nie wynagrodzą bohaterce wydarzeń, które stają się jej udziałem podczas koszmarnej wyprawy. "Słońce o północy" to przegląd koszmarów i sensacji, w pewnym momencie autorka porzuca prawdopodobieństwo i śledztwo na rzecz wywoływania strachu - zapewnia odbiorcom sporo adrenaliny. Fakt, że w pewnym momencie znieczuli na zło, ale będzie jednak czytelnikom pokazywać, jak to jest zostać skazanym na łaskę mordercy. Jest to thriller w dobrym gatunku - za sprawą rozłożystej i trafnej (a do tego bardzo sprawnej) narracji. Amy McCulloch ma odważne pomysły, ale przede wszystkim wie, jak je zaprezentować.
Wyprawa w pustkę
Amy McCulloch daje się poznać jako autorka mocnych i esencjonalnych thrillerów i nawet jeśli ktoś jest sceptyczny wobec tego gatunku, może znaleźć coś dla siebie w rozłożystych opisach wprowadzanych w kolejnej już książce. "Słońce o północy" to wyprawa na Antarktydę. Wyprawa jak z horroru - bo też i autorka przestrzega stosowania zasad, które pozwalają wzbudzać uczucie grozy w odbiorcach. Olivia wyrusza w podróż do surowej krainy zimna, za kołem podbiegunowym spotka się ze zjawiskiem, którego z własnego doświadczenia nie zna - niezachodzącym w nocy słońcem. Rejs ma być okazją do nawiązywania biznesowych kontaktów i do zaprezentowania się w świecie artystycznym. Ma być też dla Olivii ważny z prywatnych powodów: w rzeczach ukochanego znajduje ona okazały pierścionek zaręczynowy. Tylko że Aaron nie pojawia się na statku i nie odpowiada na wiadomości - zresztą i tak są problemy z zasięgiem i dostępem do internetu. Kiedy wiadomość od niego przychodzi, nie wzbudza żadnych podejrzeń. A przecież Olivia czuje się wyjątkowo samotna, nawet wśród ludzi - skoro nie ma przy niej tego, z którym chciała spędzić wyprawę, skoro nie ma szans na to, żeby dołączył do wycieczki, radość z Antarktydy błyskawicznie blednie. Nie mają już znaczenia zaplanowane atrakcje ani sukcesy zawodowe - Olivia przekonuje się o tym szybko i wcale nie musi znajdować potwierdzenia swojego stanu. Czytelnicy też bez trudu zrozumieją jej emocje - tyle tylko, że nie będą mieć czasu na rozpatrywanie i analizowanie ich. "Słońce o północy" to bowiem wielkie wyzwanie. Odbiorcy wiedzą od początku, że Aaron raczej nie da rady się pojawić na promie ani na Antarktydzie, mogą się łatwo domyślić, że stało się coś złego i coś, co nie jest na porządku dziennym. Olivia jest odcięta od informacji, a sytuacja, w jakiej się znalazła, to sceneria rodem z kryminału. Zamknięte miejsce akcji, do którego nie da się dostać z zewnątrz (nawet jeśli lądowisko dla helikopterów zostanie uruchomione, nie uda się pokonać odległości ani warunków pogodowych - to skuteczna bariera przed dotarciem na statek zmierzający mimo wszystko do celu). Do tego brak wiadomości: internet, nawet wykupiony w specjalnym pakiecie, chodzi raczej słabo albo wcale. Tymczasem Aaron to nie jedyny pasażer, który znika. Najpierw ktoś dybie na życie Olivii: to już nie tylko urojenia stęsknionej za ukochanym kobiety, ale też zestaw nieoczekiwanych wypadków. Wkrótce zresztą na statku zaczyna się hekatomba, która przenosi się też na samą Antarktydę - i żadne atrakcje turystyczne i przyrodnicze nie wynagrodzą bohaterce wydarzeń, które stają się jej udziałem podczas koszmarnej wyprawy. "Słońce o północy" to przegląd koszmarów i sensacji, w pewnym momencie autorka porzuca prawdopodobieństwo i śledztwo na rzecz wywoływania strachu - zapewnia odbiorcom sporo adrenaliny. Fakt, że w pewnym momencie znieczuli na zło, ale będzie jednak czytelnikom pokazywać, jak to jest zostać skazanym na łaskę mordercy. Jest to thriller w dobrym gatunku - za sprawą rozłożystej i trafnej (a do tego bardzo sprawnej) narracji. Amy McCulloch ma odważne pomysły, ale przede wszystkim wie, jak je zaprezentować.
piątek, 16 lutego 2024
Iwona Banach: Wigilia ze skutkiem śmiertelnym
Skarpa Warszawska, Warszawa 2022.
Trup w chłodni
Motyw powieści bożonarodzeniowych powraca co roku w grudniu – rynek zalewany jest obyczajówkami, w których liczenie na okołoświąteczny cud zastępuje pracę nad codziennymi problemami w związku, w pracy lub w życiu. Iwona Banach wykorzystuje jednak tendencję do wigilijnych klimatów zupełnie inaczej: prześmiewczo i bez sentymentów. „Wigilia ze skutkiem śmiertelnym” to komedia kryminalna, w której zdarzyć się może wiele, a diabły biegające (czasami nago) po ulicach i okolicznych domach nikogo nie zdziwią tak bardzo, jak by mogły. Leszyn to zresztą miejsce, które przybyszom z zaświatów sprzyja, przynajmniej w założeniach. Rozpoczyna się wszystko od wielkiego wstrząsu w życiu jednej z bohaterek. Miłka do tej pory utrzymywała swojego ukochanego – od siedmiu lat zapewniała mu dach nad głową, wyżywienie, a nawet kwiatki w prezencie dla mamusi. Jednak kiedy ukochany wygrał w totka (los kupił przecież za pieniądze Miłki, bo własnych nie posiadał) i zażądał spisania intercyzy przed ślubem, uczucie jakby sklęsło. Miłka uznała, że nie będzie brać udziału w rodzinnej uroczystości – święta zorganizowane w sali ślubów miały przyspieszyć oświadczyny. Ale tym razem rodzinny spęd mógłby tylko przypominać o porażce, która zresztą jeszcze nie do wszystkich uszu dotarła. Na razie Miłka zabiera wino i dekuje się u babci, która Karolka i tak nie lubiła, więc będzie kibicować swojej wnuczce a nie jej przyszłemu stanowi cywilnemu. Przed rodzinną imprezą ma zresztą odbyć się jeszcze wesele – tylko że raczej się nie odbędzie z przyczyn obiektywnych. Pan młody znaleziony w chłodni raczej nie nadaje się już do niczego. Rusza detektywistyczna machina.
Iwona Banach pozwala czytelnikom świetnie się bawić, zwłaszcza w pierwszej fazie poznawania bohaterów. Na początku mocno rozbudowuje obyczajowe wątki – i tu jest najlepsza, później angażuje się już coraz bardziej w samo śledztwo i wtedy odrobinę siada tempo opowieści (co zrozumiałe, nie ma kiedy zatrzymywać się nad charakterami, jeśli trzeba analizować ślady na miejscu zbrodni lub potencjalne motywy sprawców). Jest tu sporo rozrywki i sporo śmiechu, jest lekka satyra na małomiasteczkowość (denat przebrany w damskie fatałaszki wcale nie wyzwala wyrozumiałości u lokalnych). Iwona Banach zabiera odbiorców do świata, o którym wie mnóstwo – i podsuwa przekonanie, że potrafi zdradzić sekrety poszczególnych postaci. Bawi się kryminalną intrygą, ale jeszcze lepiej – charakterami, prowadzi do tego, żeby odbiorcy chcieli się angażować w opowieść ze względu na niezwykłe i oryginalne osobowości, a nie na samą zbrodnię – i tym może się wyróżniać. Z czasem dowcipu trochę będzie brakować – ale i tak lektura jest ciekawą alternatywą wobec bożonarodzeniowych przesłodzonych treści – to książka, którą można dla przyjemności czytać także poza sezonem.
Trup w chłodni
Motyw powieści bożonarodzeniowych powraca co roku w grudniu – rynek zalewany jest obyczajówkami, w których liczenie na okołoświąteczny cud zastępuje pracę nad codziennymi problemami w związku, w pracy lub w życiu. Iwona Banach wykorzystuje jednak tendencję do wigilijnych klimatów zupełnie inaczej: prześmiewczo i bez sentymentów. „Wigilia ze skutkiem śmiertelnym” to komedia kryminalna, w której zdarzyć się może wiele, a diabły biegające (czasami nago) po ulicach i okolicznych domach nikogo nie zdziwią tak bardzo, jak by mogły. Leszyn to zresztą miejsce, które przybyszom z zaświatów sprzyja, przynajmniej w założeniach. Rozpoczyna się wszystko od wielkiego wstrząsu w życiu jednej z bohaterek. Miłka do tej pory utrzymywała swojego ukochanego – od siedmiu lat zapewniała mu dach nad głową, wyżywienie, a nawet kwiatki w prezencie dla mamusi. Jednak kiedy ukochany wygrał w totka (los kupił przecież za pieniądze Miłki, bo własnych nie posiadał) i zażądał spisania intercyzy przed ślubem, uczucie jakby sklęsło. Miłka uznała, że nie będzie brać udziału w rodzinnej uroczystości – święta zorganizowane w sali ślubów miały przyspieszyć oświadczyny. Ale tym razem rodzinny spęd mógłby tylko przypominać o porażce, która zresztą jeszcze nie do wszystkich uszu dotarła. Na razie Miłka zabiera wino i dekuje się u babci, która Karolka i tak nie lubiła, więc będzie kibicować swojej wnuczce a nie jej przyszłemu stanowi cywilnemu. Przed rodzinną imprezą ma zresztą odbyć się jeszcze wesele – tylko że raczej się nie odbędzie z przyczyn obiektywnych. Pan młody znaleziony w chłodni raczej nie nadaje się już do niczego. Rusza detektywistyczna machina.
Iwona Banach pozwala czytelnikom świetnie się bawić, zwłaszcza w pierwszej fazie poznawania bohaterów. Na początku mocno rozbudowuje obyczajowe wątki – i tu jest najlepsza, później angażuje się już coraz bardziej w samo śledztwo i wtedy odrobinę siada tempo opowieści (co zrozumiałe, nie ma kiedy zatrzymywać się nad charakterami, jeśli trzeba analizować ślady na miejscu zbrodni lub potencjalne motywy sprawców). Jest tu sporo rozrywki i sporo śmiechu, jest lekka satyra na małomiasteczkowość (denat przebrany w damskie fatałaszki wcale nie wyzwala wyrozumiałości u lokalnych). Iwona Banach zabiera odbiorców do świata, o którym wie mnóstwo – i podsuwa przekonanie, że potrafi zdradzić sekrety poszczególnych postaci. Bawi się kryminalną intrygą, ale jeszcze lepiej – charakterami, prowadzi do tego, żeby odbiorcy chcieli się angażować w opowieść ze względu na niezwykłe i oryginalne osobowości, a nie na samą zbrodnię – i tym może się wyróżniać. Z czasem dowcipu trochę będzie brakować – ale i tak lektura jest ciekawą alternatywą wobec bożonarodzeniowych przesłodzonych treści – to książka, którą można dla przyjemności czytać także poza sezonem.
czwartek, 15 lutego 2024
Marta Obuch: Ja tu tylko zabijam
Filia, Poznań 2024.
Uczelnia
Marta Obuch ma dość prosty przepis na romantyczne komedie kryminalne: pojawia się kobieta, która akurat (z różnych powodów) nie jest w żadnym związku i zaczyna ją ten stan uwierać, więc natychmiast na horyzoncie majaczy ktoś, kto mógłby się nadać na partnera – i to nie byle jakiego. Ale ten ktoś, nie żaden superheros, zwyczajny i sympatyczny typ (z różnymi od początku wyraźnymi wadami i równoważącymi je zaletami) zyskuje błyskawicznie konkurenta w postaci przystojniaka ze snów – kobieta musi sparzyć się na przystojniaku, żeby móc już bez przeszkód budować dobry związek z kimś zwyczajnym. W tle pojawia się śledztwo, zagadka kryminalna, którą trzeba rozwiązać, bo za bardzo ingeruje w codzienność, żeby dać sobie z nią spokój. Do tego garść informacji powiązanych z zawodami bohaterów, tak, żeby zasugerować odbiorcom wniknięcie w przedstawiany świat. Całość okazuje się zabawna i miła – i tego wrażenia nie są w stanie zatrzeć ani jednokierunkowość scenariusza, ani upodobanie do akcentowanych od czasu do czasu zabaw słownych.
Nie inaczej jest z „Ja tu tylko zabijam”: to powieść, którą autorka osadza w realiach Uniwersytetu Śląskiego i bazuje – przynajmniej częściowo – na charakterach prawdziwych wykładowców. Jest tu Tosia, doktorantka, która zatrudnia się jako pomoc domowa u jednego profesora. Tosia nie potrafi dogadać się z despotyczną i toksyczną matką, w związku z czym w pewnym momencie wyprowadza się z domu i trafia do swojego najlepszego przyjaciela, Lulka. Lulka friendzone mocno gniecie, jednak niedwuznaczne aluzje Tosia ignoruje. Wszystko zaczyna się zmieniać pod wpływem niebezpieczeństwa – całego szeregu niewytłumaczonych zjawisk, w których ofiarą może stać się profesor (a przy których, dziwnym zrządzeniem losu, Tosia przeważnie się znajduje). Rozgrywa się tu zatem równolegle kilka wątków: Tosia musi uporać się ze sprawami w domu rodzinnym, jej rodzice mają zresztą własną oryginalną metodę na swoją relację. Profesorowie prowadzą własne, oderwane od przyziemności, dysputy, czasami starają się lekceważyć niebezpieczeństwo, ale nie zawsze im się to udaje. Do tego komisarz Marchewka – lubiany przez czytelników bohater poprzednich tomów powraca tutaj z zupełnie nieoczekiwanym kryzysem, który przyczynia się do jego chwilowego upadku. Lulek nie walczy ze stereotypami na temat powierzchownych ocen (a szkoda…). Jakby tego było mało, jest tu też pies, który daje się pokochać za własną wyjątkowość i superprzystojniak, który pokochać się nie da za nic w świecie. Pikanterii dodają plany Tosi na osiągnięcie orgazmu (chociaż starania mogą być frustrujące) i pomysły na nietuzinkowe scenariusze w sypialni. Jest tu sporo powodów do śmiechu i niewiele możliwości wyprzedzenia rozwiązania kryminalnej intrygi – Marta Obuch proponuje czytelnikom raczej zabawę polegającą na śledzeniu biegu wydarzeń i galerii charakterów niż analizowanie śladów pozostawianych przez przestępców. Jest „Ja tu tylko zabijam” zabawną lekturą rozrywkową, w sam raz dla wszystkich fanów komedii kryminalnych z mocno rozbudowanym wątkiem obyczajowym.
Uczelnia
Marta Obuch ma dość prosty przepis na romantyczne komedie kryminalne: pojawia się kobieta, która akurat (z różnych powodów) nie jest w żadnym związku i zaczyna ją ten stan uwierać, więc natychmiast na horyzoncie majaczy ktoś, kto mógłby się nadać na partnera – i to nie byle jakiego. Ale ten ktoś, nie żaden superheros, zwyczajny i sympatyczny typ (z różnymi od początku wyraźnymi wadami i równoważącymi je zaletami) zyskuje błyskawicznie konkurenta w postaci przystojniaka ze snów – kobieta musi sparzyć się na przystojniaku, żeby móc już bez przeszkód budować dobry związek z kimś zwyczajnym. W tle pojawia się śledztwo, zagadka kryminalna, którą trzeba rozwiązać, bo za bardzo ingeruje w codzienność, żeby dać sobie z nią spokój. Do tego garść informacji powiązanych z zawodami bohaterów, tak, żeby zasugerować odbiorcom wniknięcie w przedstawiany świat. Całość okazuje się zabawna i miła – i tego wrażenia nie są w stanie zatrzeć ani jednokierunkowość scenariusza, ani upodobanie do akcentowanych od czasu do czasu zabaw słownych.
Nie inaczej jest z „Ja tu tylko zabijam”: to powieść, którą autorka osadza w realiach Uniwersytetu Śląskiego i bazuje – przynajmniej częściowo – na charakterach prawdziwych wykładowców. Jest tu Tosia, doktorantka, która zatrudnia się jako pomoc domowa u jednego profesora. Tosia nie potrafi dogadać się z despotyczną i toksyczną matką, w związku z czym w pewnym momencie wyprowadza się z domu i trafia do swojego najlepszego przyjaciela, Lulka. Lulka friendzone mocno gniecie, jednak niedwuznaczne aluzje Tosia ignoruje. Wszystko zaczyna się zmieniać pod wpływem niebezpieczeństwa – całego szeregu niewytłumaczonych zjawisk, w których ofiarą może stać się profesor (a przy których, dziwnym zrządzeniem losu, Tosia przeważnie się znajduje). Rozgrywa się tu zatem równolegle kilka wątków: Tosia musi uporać się ze sprawami w domu rodzinnym, jej rodzice mają zresztą własną oryginalną metodę na swoją relację. Profesorowie prowadzą własne, oderwane od przyziemności, dysputy, czasami starają się lekceważyć niebezpieczeństwo, ale nie zawsze im się to udaje. Do tego komisarz Marchewka – lubiany przez czytelników bohater poprzednich tomów powraca tutaj z zupełnie nieoczekiwanym kryzysem, który przyczynia się do jego chwilowego upadku. Lulek nie walczy ze stereotypami na temat powierzchownych ocen (a szkoda…). Jakby tego było mało, jest tu też pies, który daje się pokochać za własną wyjątkowość i superprzystojniak, który pokochać się nie da za nic w świecie. Pikanterii dodają plany Tosi na osiągnięcie orgazmu (chociaż starania mogą być frustrujące) i pomysły na nietuzinkowe scenariusze w sypialni. Jest tu sporo powodów do śmiechu i niewiele możliwości wyprzedzenia rozwiązania kryminalnej intrygi – Marta Obuch proponuje czytelnikom raczej zabawę polegającą na śledzeniu biegu wydarzeń i galerii charakterów niż analizowanie śladów pozostawianych przez przestępców. Jest „Ja tu tylko zabijam” zabawną lekturą rozrywkową, w sam raz dla wszystkich fanów komedii kryminalnych z mocno rozbudowanym wątkiem obyczajowym.
środa, 14 lutego 2024
Angela Chen: Asy. Czego może nas nauczyć aseksualność
Czarne, Wołowiec 2024.
Intymnie inaczej
Polaryzowanie społeczeństwa pod kątem wyborów seksualnych straciło sens: młodsze pokolenia celują w tym, by traktować orientację seksualną jako płynną, zmienną i uzależnianą od aktualnych potrzeb. Nic nie jest powiedziane ostatecznie i na zawsze, warto za to eksperymentować i poszukiwać. Ale co z ludźmi, którzy dziwią się, że świat może się kręcić wokół seksu i nie mają ochoty na kontakty seksualne? Angela Chen w książce „Asy. Czego może nas nauczyć aseksualność” zwraca uwagę na obecność w społeczeństwie tych, którzy do seksu nie dążą (chociaż mogą go uprawiać i nawet czerpać z niego przyjemność) – i wyjaśnia zjawisko, z którym sama też się utożsamia. Rozmawia z osobami aseksualnymi i pokazuje ich podejście do związków, relacji z innymi i do masturbacji, pyta o pożądanie i podniecenie, wyznacza kierunki poszukiwań i tłumaczy, że dla wszystkich znajdzie się miejsce (i szereg odpowiedzi na najważniejsze pytania). Co prawda w dużym stopniu aseksualni w tym tomie to osoby trans – ale wynika to raczej z ich otwartości w kwestii mówienia o seksie niż socjologicznych obserwacji. Aseksualność prowadzi do różnych życiowych wyborów – nie oznacza samotności, można znaleźć swoje miejsce na przykład wśród fanów… BDSM. Tego rodzaju odkrycia przesycają tom „Asy” i pozwalają nie tylko uświadamiać odbiorcom istniejące alternatywy, ale też prowadzić autoanalizy i poprawiać kontakty interpersonalne.
Angela Chen pisze o osobach aseksualnych i odwołuje się do ich wyznań, tak, żeby jak najpełniej wyjaśniać czytelnikom coś, co do niedawna wydawało się jeszcze niemożliwe. Przygląda się różnym związkom i oddaje głos tym, którzy wiedzą, co i dlaczego się w nich nie udało – zbrojni już w wiedzę o aseksualności. Przy okazji rozwiewa mity na temat aseksualności jako takiej: nie oznacza ona rezygnowania z masturbacji lub podejmowania różnych praktyk seksualnych: jest to szczególnie ważne dla osób, które do tego grona się zaliczają, bo to one narażone są na rozmaite przykre komentarze. Według autorki i danych, do których dotarła, aseksualni mogą stanowić jeden procent społeczeństwa – tym bardziej cieszy popularyzowanie wiedzy na ten temat: to próba oddania głosu tym zwykle niesłyszanym i niezauważanym.
Nie chodzi tu o kolejny modny sposób na życie i zwracanie na siebie uwagi, „Asy” to tom, który jednoznacznie naświetla zestaw rozmaitych problemów w związku (i w związku z niechęcią do seksu) – autorka próbuje zapewnić wsparcie odbiorcom, którzy identyfikują się z tą grupą i podpowiada, co robić, jeśli zaobserwowało się u siebie podobne reakcje, zachowania i kłopoty. Z jednej strony to rodzaj poradnika, z drugiej – przedstawianie tematów społecznych, z których istnienia nie wszyscy zdają sobie sprawę. Angela Chen stawia na rodzaj reportażu uczestniczącego, spotyka się z asami i przeprowadza z nimi rozmowy, porównuje doświadczenia i zestawia je z informacjami, które zdobyła ze źródeł naukowych – dzięki takiemu podejściu nie hermetyzuje języka i otwiera odbiorców na nowe dla nich treści.
Intymnie inaczej
Polaryzowanie społeczeństwa pod kątem wyborów seksualnych straciło sens: młodsze pokolenia celują w tym, by traktować orientację seksualną jako płynną, zmienną i uzależnianą od aktualnych potrzeb. Nic nie jest powiedziane ostatecznie i na zawsze, warto za to eksperymentować i poszukiwać. Ale co z ludźmi, którzy dziwią się, że świat może się kręcić wokół seksu i nie mają ochoty na kontakty seksualne? Angela Chen w książce „Asy. Czego może nas nauczyć aseksualność” zwraca uwagę na obecność w społeczeństwie tych, którzy do seksu nie dążą (chociaż mogą go uprawiać i nawet czerpać z niego przyjemność) – i wyjaśnia zjawisko, z którym sama też się utożsamia. Rozmawia z osobami aseksualnymi i pokazuje ich podejście do związków, relacji z innymi i do masturbacji, pyta o pożądanie i podniecenie, wyznacza kierunki poszukiwań i tłumaczy, że dla wszystkich znajdzie się miejsce (i szereg odpowiedzi na najważniejsze pytania). Co prawda w dużym stopniu aseksualni w tym tomie to osoby trans – ale wynika to raczej z ich otwartości w kwestii mówienia o seksie niż socjologicznych obserwacji. Aseksualność prowadzi do różnych życiowych wyborów – nie oznacza samotności, można znaleźć swoje miejsce na przykład wśród fanów… BDSM. Tego rodzaju odkrycia przesycają tom „Asy” i pozwalają nie tylko uświadamiać odbiorcom istniejące alternatywy, ale też prowadzić autoanalizy i poprawiać kontakty interpersonalne.
Angela Chen pisze o osobach aseksualnych i odwołuje się do ich wyznań, tak, żeby jak najpełniej wyjaśniać czytelnikom coś, co do niedawna wydawało się jeszcze niemożliwe. Przygląda się różnym związkom i oddaje głos tym, którzy wiedzą, co i dlaczego się w nich nie udało – zbrojni już w wiedzę o aseksualności. Przy okazji rozwiewa mity na temat aseksualności jako takiej: nie oznacza ona rezygnowania z masturbacji lub podejmowania różnych praktyk seksualnych: jest to szczególnie ważne dla osób, które do tego grona się zaliczają, bo to one narażone są na rozmaite przykre komentarze. Według autorki i danych, do których dotarła, aseksualni mogą stanowić jeden procent społeczeństwa – tym bardziej cieszy popularyzowanie wiedzy na ten temat: to próba oddania głosu tym zwykle niesłyszanym i niezauważanym.
Nie chodzi tu o kolejny modny sposób na życie i zwracanie na siebie uwagi, „Asy” to tom, który jednoznacznie naświetla zestaw rozmaitych problemów w związku (i w związku z niechęcią do seksu) – autorka próbuje zapewnić wsparcie odbiorcom, którzy identyfikują się z tą grupą i podpowiada, co robić, jeśli zaobserwowało się u siebie podobne reakcje, zachowania i kłopoty. Z jednej strony to rodzaj poradnika, z drugiej – przedstawianie tematów społecznych, z których istnienia nie wszyscy zdają sobie sprawę. Angela Chen stawia na rodzaj reportażu uczestniczącego, spotyka się z asami i przeprowadza z nimi rozmowy, porównuje doświadczenia i zestawia je z informacjami, które zdobyła ze źródeł naukowych – dzięki takiemu podejściu nie hermetyzuje języka i otwiera odbiorców na nowe dla nich treści.
wtorek, 13 lutego 2024
S. A. Cosby: Kolczaste łzy. Powieść
Agora, Warszawa 2024.
Zemsta
"Kolczaste łzy. Powieść" to książka, w której liczy się maksymalne zbrutalizowanie świata - po to, żeby uwypuklić ogromną przemianę, jaka dokonuje się w bohaterach. A jest ich dwóch, obaj w pewnym sensie zdegenerowani. Wprawdzie Ike od jakiegoś czasu uważa, żeby nie łamać prawa - pobyt w więzieniu i stosunek do czarnoskórych (oskarżanych z definicji o wszystko, co złe) skutecznie nauczyły go ostrożności, jednak nie da się ukryć - powrót do przeszłości i całkowita degeneracja są bardzo proste. Buddy Lee ma białą skórę, nie dotyczą go zatem uprzedzenia na tle rasowym. Mieszka w przyczepie i nie uwolni się od przestępczego świata. Ci dwaj może nigdy by się nie poznali, gdyby nie ich synowie, Isiah i Derek. W chwili, gdy rozpoczyna się ta książka, Isiah i Derek są martwi. Zaraz ma odbyć się ich pogrzeb, ich córka trafia pod opiekę babci, a ojcowie po raz pierwszy zastanawiają się nad sensownością własnych zaściankowych poglądów. Nie akceptowali homoseksualności synów, nie chcieli uznać ani ich orientacji, ani ich związku. Gdy jest już za późno na zmianę zdania, zaczynają angażować się w wielką zemstę. Bo przecież Isiah i Derek nie zginęli śmiercią naturalną - zostali brutalnie rozstrzelani, a ich ciała - zmasakrowane po śmierci. Policja niekoniecznie zajmie się tą sprawą, a jeśli się zajmie - to niezbyt gorliwie, zupełnie jakby nie trzeba było skazać winnych. I tu ojcowie muszą wkroczyć: pomścić synów, a przy okazji udowodnić im swoje przywiązanie i miłość - coś, czego skąpili im za ich życia. Zaczyna się przedziwne i dynamiczne śledztwo.
S. A. Cosby wysyła swoich bohaterów w straceńczą akcję, na misję, która wydaje się koszmarna już na początku - i taka rzeczywiście się okazuje. Ike i Buddy muszą znaleźć kogoś, kto udzieli im potrzebnych informacji na temat śmierci synów. Dowiadują się, że tylko jedna osoba jest w posiadaniu wiadomości, które są im niezbędne. Jednak kwestia rewanżowania się za przysługi to jedno - drugą rzeczą jest zadzieranie z niewłaściwymi ludźmi. Nie ma tu miejsca ani na procesy dedukcyjne, ani na spokojne negocjacje, wszystko rozgrywa się siłą. Ike i Buddy nie zamierzają nawet udawać łagodnych - błyskawicznie są w stanie przejść do czynów i wykorzystać całą frustrację przekutą w czystą agresję. Kolejne spotkania będą obfitować w krwawe porachunki - aż do końca. Ale bohaterowie muszą zrozumieć jedno: co naprawdę myśleli o swoich dzieciach. Dwa wielkie tematy S. A. Cosby wykorzystuje w tomie: jeden to kolor skóry - ale w pewnym momencie schodzi on na margines, znacznie ważniejsze okazują się motywy związane z seksualnością i odwagą w byciu sobą. "Kolczaste łzy" to powieść, w której nie uznaje się kompromisów, a o konsekwencjach spontanicznych działań nikt nie będzie myślał. Cosby stawia na brawurę i rozpędza nienawiść do granic możliwości. A jednocześnie daje swoim bohaterom uzasadnienie wykraczania poza powszechnie przyjęte standardy. Surowa miłość do dziecka to napęd w tej historii - niezwykłej i przerażającej jednocześnie.
Zemsta
"Kolczaste łzy. Powieść" to książka, w której liczy się maksymalne zbrutalizowanie świata - po to, żeby uwypuklić ogromną przemianę, jaka dokonuje się w bohaterach. A jest ich dwóch, obaj w pewnym sensie zdegenerowani. Wprawdzie Ike od jakiegoś czasu uważa, żeby nie łamać prawa - pobyt w więzieniu i stosunek do czarnoskórych (oskarżanych z definicji o wszystko, co złe) skutecznie nauczyły go ostrożności, jednak nie da się ukryć - powrót do przeszłości i całkowita degeneracja są bardzo proste. Buddy Lee ma białą skórę, nie dotyczą go zatem uprzedzenia na tle rasowym. Mieszka w przyczepie i nie uwolni się od przestępczego świata. Ci dwaj może nigdy by się nie poznali, gdyby nie ich synowie, Isiah i Derek. W chwili, gdy rozpoczyna się ta książka, Isiah i Derek są martwi. Zaraz ma odbyć się ich pogrzeb, ich córka trafia pod opiekę babci, a ojcowie po raz pierwszy zastanawiają się nad sensownością własnych zaściankowych poglądów. Nie akceptowali homoseksualności synów, nie chcieli uznać ani ich orientacji, ani ich związku. Gdy jest już za późno na zmianę zdania, zaczynają angażować się w wielką zemstę. Bo przecież Isiah i Derek nie zginęli śmiercią naturalną - zostali brutalnie rozstrzelani, a ich ciała - zmasakrowane po śmierci. Policja niekoniecznie zajmie się tą sprawą, a jeśli się zajmie - to niezbyt gorliwie, zupełnie jakby nie trzeba było skazać winnych. I tu ojcowie muszą wkroczyć: pomścić synów, a przy okazji udowodnić im swoje przywiązanie i miłość - coś, czego skąpili im za ich życia. Zaczyna się przedziwne i dynamiczne śledztwo.
S. A. Cosby wysyła swoich bohaterów w straceńczą akcję, na misję, która wydaje się koszmarna już na początku - i taka rzeczywiście się okazuje. Ike i Buddy muszą znaleźć kogoś, kto udzieli im potrzebnych informacji na temat śmierci synów. Dowiadują się, że tylko jedna osoba jest w posiadaniu wiadomości, które są im niezbędne. Jednak kwestia rewanżowania się za przysługi to jedno - drugą rzeczą jest zadzieranie z niewłaściwymi ludźmi. Nie ma tu miejsca ani na procesy dedukcyjne, ani na spokojne negocjacje, wszystko rozgrywa się siłą. Ike i Buddy nie zamierzają nawet udawać łagodnych - błyskawicznie są w stanie przejść do czynów i wykorzystać całą frustrację przekutą w czystą agresję. Kolejne spotkania będą obfitować w krwawe porachunki - aż do końca. Ale bohaterowie muszą zrozumieć jedno: co naprawdę myśleli o swoich dzieciach. Dwa wielkie tematy S. A. Cosby wykorzystuje w tomie: jeden to kolor skóry - ale w pewnym momencie schodzi on na margines, znacznie ważniejsze okazują się motywy związane z seksualnością i odwagą w byciu sobą. "Kolczaste łzy" to powieść, w której nie uznaje się kompromisów, a o konsekwencjach spontanicznych działań nikt nie będzie myślał. Cosby stawia na brawurę i rozpędza nienawiść do granic możliwości. A jednocześnie daje swoim bohaterom uzasadnienie wykraczania poza powszechnie przyjęte standardy. Surowa miłość do dziecka to napęd w tej historii - niezwykłej i przerażającej jednocześnie.
poniedziałek, 12 lutego 2024
Stuart Gibbs: Szkoła Szpiegów podbija Europę
Agora, Warszawa 2024.
Kryzys domowy
Stuart Gibbs tym razem trochę bardziej przypomina sobie o rodzinach. Najpierw na cel bierze Erikę Hale. Jej rodzice się rozstali, ale pozostają w zawodowych relacjach. Problem w tym, że Alexander czuje się coraz bardziej upokorzony i niepotrzebny - to może stać się wstępem do większych problemów psychicznych, a przecież w Szkole Szpiegów nie ma czasu na rozterki tego rodzaju - liczy się skuteczność w akcji, o innych sprawach zwyczajnie się nie mówi. Alexander też nie może przyznawać się do słabości - mimo wszystko chce zachować godność. Przecież pozostaje pod krytycznym spojrzeniem żony i córki - najlepszej w Szkole Szpiegów. Drugi motyw rodzinny pojawia się w chwili, gdy Ben Ripley uświadamia sobie, że jego bliskich może spotkać coś złego. Agenci Pająka są bezwzględni i stanowią prawdziwe zagrożenie nie tylko dla uczniów Szkoły Szpiegów. Mimo kolejnych misji nie udaje się ich pokonać - ale są w stanie nawet rozszerzyć swoje szantaże. Ben naukę w Szkole Szpiegów musi trzymać w tajemnicy - udaje, że ma stypendium w zupełnie innej placówce. Ale nie myśli o tym, że w świecie poza tajnymi misjami istnieje normalne życie - i nie byłoby dobrze, gdyby te dwie sfery się w pewnym momencie zazębiły. Rodzinność - chociaż już w innym wymiarze - wychodzi jeszcze w kwestii związków. Ben do tej pory zawsze podkochiwał się w Erice. Od czasu, gdy z Zoe ustalił, że nie przeniosą relacji na inny poziom - w zachowaniach tych dwojga nie ma już swobody. Sytuacji nie poprawia fakt, że najlepszy przyjaciel Bena i Zoe mają sporo wspólnych tematów i najwyraźniej dobrze się razem bawią. Ben nie wie, czy będzie w stanie uporządkować swoje uczucia: wprawdzie Erica nie pozostawiła mu żadnej nadziei, a Zoe wydaje się czasami zazdrosna, jednak czy to może być podstawa do zbudowania poważniejszych relacji - w warunkach ustawicznego zagrożenia... Stuart Gibbs nadzieję swoim młodym odbiorcom pozostawia, coś sugeruje, ale nie wyczerpuje tematu.
"Szkoła Szpiegów podbija Europę" to wyprawa oryginalna z perspektywy bohaterów. Siatka Pająka sięga daleko - ale najpierw trzeba wykonać detektywistyczną pracę. Oto kluczyk od skrytki, bez żadnych danych - trzeba zgadnąć, co tym kluczykiem można otworzyć. Stąd pierwszy cel: Wielka Brytania. Drugim celem jest Francja, a apogeum akcji rozgrywać się będzie na szczycie wieży Eiffela, autor przeprowadzi bohaterów przez muzealny szlak. Co ciekawe, Ben ma swoje ulubione muzea, miejsca, które chętnie by odwiedził - chociaż podczas misji nie jest to za bardzo możliwe. Brawura nie opuszcza tajnych agentów, można zatem jak zwykle liczyć na szybką akcję. "Szkoła Szpiegów podbija Europę" to kolejna powieść w stylu, który czytelnicy świetnie już poznali - nie liczą się tu żadne opisy, chodzi o humor i tempo wydarzeń, bardzo w stylu filmów sensacyjnych. To nic, że fabuła jest nieprawdopodobna - tego czytelnicy oczekują i to właśnie dostaną. Stuart Gibbs wie, jak przyciągać młodych czytelników do lektury - zapewnia im prostą rozrywkę.
Kryzys domowy
Stuart Gibbs tym razem trochę bardziej przypomina sobie o rodzinach. Najpierw na cel bierze Erikę Hale. Jej rodzice się rozstali, ale pozostają w zawodowych relacjach. Problem w tym, że Alexander czuje się coraz bardziej upokorzony i niepotrzebny - to może stać się wstępem do większych problemów psychicznych, a przecież w Szkole Szpiegów nie ma czasu na rozterki tego rodzaju - liczy się skuteczność w akcji, o innych sprawach zwyczajnie się nie mówi. Alexander też nie może przyznawać się do słabości - mimo wszystko chce zachować godność. Przecież pozostaje pod krytycznym spojrzeniem żony i córki - najlepszej w Szkole Szpiegów. Drugi motyw rodzinny pojawia się w chwili, gdy Ben Ripley uświadamia sobie, że jego bliskich może spotkać coś złego. Agenci Pająka są bezwzględni i stanowią prawdziwe zagrożenie nie tylko dla uczniów Szkoły Szpiegów. Mimo kolejnych misji nie udaje się ich pokonać - ale są w stanie nawet rozszerzyć swoje szantaże. Ben naukę w Szkole Szpiegów musi trzymać w tajemnicy - udaje, że ma stypendium w zupełnie innej placówce. Ale nie myśli o tym, że w świecie poza tajnymi misjami istnieje normalne życie - i nie byłoby dobrze, gdyby te dwie sfery się w pewnym momencie zazębiły. Rodzinność - chociaż już w innym wymiarze - wychodzi jeszcze w kwestii związków. Ben do tej pory zawsze podkochiwał się w Erice. Od czasu, gdy z Zoe ustalił, że nie przeniosą relacji na inny poziom - w zachowaniach tych dwojga nie ma już swobody. Sytuacji nie poprawia fakt, że najlepszy przyjaciel Bena i Zoe mają sporo wspólnych tematów i najwyraźniej dobrze się razem bawią. Ben nie wie, czy będzie w stanie uporządkować swoje uczucia: wprawdzie Erica nie pozostawiła mu żadnej nadziei, a Zoe wydaje się czasami zazdrosna, jednak czy to może być podstawa do zbudowania poważniejszych relacji - w warunkach ustawicznego zagrożenia... Stuart Gibbs nadzieję swoim młodym odbiorcom pozostawia, coś sugeruje, ale nie wyczerpuje tematu.
"Szkoła Szpiegów podbija Europę" to wyprawa oryginalna z perspektywy bohaterów. Siatka Pająka sięga daleko - ale najpierw trzeba wykonać detektywistyczną pracę. Oto kluczyk od skrytki, bez żadnych danych - trzeba zgadnąć, co tym kluczykiem można otworzyć. Stąd pierwszy cel: Wielka Brytania. Drugim celem jest Francja, a apogeum akcji rozgrywać się będzie na szczycie wieży Eiffela, autor przeprowadzi bohaterów przez muzealny szlak. Co ciekawe, Ben ma swoje ulubione muzea, miejsca, które chętnie by odwiedził - chociaż podczas misji nie jest to za bardzo możliwe. Brawura nie opuszcza tajnych agentów, można zatem jak zwykle liczyć na szybką akcję. "Szkoła Szpiegów podbija Europę" to kolejna powieść w stylu, który czytelnicy świetnie już poznali - nie liczą się tu żadne opisy, chodzi o humor i tempo wydarzeń, bardzo w stylu filmów sensacyjnych. To nic, że fabuła jest nieprawdopodobna - tego czytelnicy oczekują i to właśnie dostaną. Stuart Gibbs wie, jak przyciągać młodych czytelników do lektury - zapewnia im prostą rozrywkę.
niedziela, 11 lutego 2024
Layla Martinez: Kornik
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.
Cienie
Ten dom jest antytezą wszystkich rodzinnych i ciepłych domów. Ten dom zapewnia schronienie, ale nie spokój – przynajmniej tak mogłoby się wydawać komuś z zewnątrz, kto przekroczyłby jego próg. Domowniczki nauczyły się w nim funkcjonować i przestały zwracać uwagę na nieboszczyków wyzierających z każdego kąta. W tym domu niepodzielnie królują cienie – duchy zmarłych – i tylko one się liczą, sprawy żyjących schodzą na daleki plan. Ale taki to już świat, świat zawężony do małej wioski, tu nikogo nie dziwi obecność istot z innego wymiaru: trzeba się pogodzić z ich obecnością, a czasami w ogóle surowo wychowywać – duch, któremu zmiażdży się obcasem rękę, albo którego się odkopnie, następnym razem zastanowi się, zanim podejdzie i spróbuje zaczepić żyjącego. Babki duchy nie dziwią, wie o nich sporo. Wnuczka też zdążyła już przekonać się, jak istnieć pomiędzy zjawami – nawet jeśli marzy o wyrwaniu się w świat, zna już swój los i nie będzie nawet przesadnie się szarpać, żeby oderwać się od korzeni. I tak jej się to nie uda, równie dobrze może poświęcić całą energię na przyzwyczajanie się do swojego domu. Który przecież ostatecznie nie jest taki zły, bo lepsze są strachy oswojone niż obce. W tym gęsto zaludnionym (chociaż nie przez żywych) domu każda sytuacja zyskuje oryginalny wymiar niejako z definicji: tu nie da się wieść normalnego życia, nawet jeśli problemy są zupełnie normalne i naturalne. Śmierć niczego nie kończy, narodziny nie są powodem do świętowania (zwłaszcza jeśli to narodziny nieślubnego i w gruncie rzeczy niespecjalnie chcianego dziecka). Młodsze pokolenia muszą podporządkować się starszym, nawet jeśli mają własną wizję tego, jak być powinno. Ten, kto rozstał się ze światem, powraca już w innym wymiarze i może nawiązywać kontakt z domownikami – ale na własnych warunkach. Nic tu nie będzie krzepiące ani przyjazne, stary dom wypełniają tajemnicze odgłosy, za które trudno byłoby winić wyłącznie korniki – duchy zalegają w szafach i pod łóżkami, wystawiają swoje kończyny z różnych miejsc i czasami czepiają się ubrań przechodzących. Tak już jest, nic się na to nie poradzi.
Layla Martinez snuje opowieść niezwykłą. Z pozoru oniryczną i nieprawdopodobną – jednak kiedy zagłębić się w nią i odrzeć z sensacyjnych tonów powierzchniowej narracji, odkrywa się w niej prawdy o ludziach, ich tęsknotach i potrzebach. Ten dom wydaje się niegościnny i odpychający – w rzeczywistości jest jednak azylem, jedynym dostępnym w obliczu nieprzyjaznych sąsiadów. Schronienie dają dawne zwyczaje, wierzenia i tradycje, świadomość własnego pochodzenia i relacje z bliskimi – to wszystko powody, dla których nie można oderwać się od przeszłości, choćby i najmniej akceptowanej. Layla Martinez stawia na narrację śpiewną i niezwykłą, to niemal słowotok, w którym idealnie trafnie rysują się kolejne wydarzenia i interpersonalne kontakty. Dwugłosowa opowieść – babki i wnuczki – to tylko dwa różne ujęcia tej samej, powtarzanej zawsze, wizji. Nie ma tu miejsca na tworzenie nowych przestrzeni, na zrywanie z bagażem rodowych doświadczeń – od tego nigdy się nie ucieknie, nawet jeśli bardzo się tego potrzebuje. Zmarli czepiają się żyjących i przytrzymują ich przy sobie, pozwalając odkrywać, co w życiu liczy się najbardziej. A wszystko w poetyckiej otoczce, kompletnie pozbawionej moralizatorstwa i wątpliwości.
Cienie
Ten dom jest antytezą wszystkich rodzinnych i ciepłych domów. Ten dom zapewnia schronienie, ale nie spokój – przynajmniej tak mogłoby się wydawać komuś z zewnątrz, kto przekroczyłby jego próg. Domowniczki nauczyły się w nim funkcjonować i przestały zwracać uwagę na nieboszczyków wyzierających z każdego kąta. W tym domu niepodzielnie królują cienie – duchy zmarłych – i tylko one się liczą, sprawy żyjących schodzą na daleki plan. Ale taki to już świat, świat zawężony do małej wioski, tu nikogo nie dziwi obecność istot z innego wymiaru: trzeba się pogodzić z ich obecnością, a czasami w ogóle surowo wychowywać – duch, któremu zmiażdży się obcasem rękę, albo którego się odkopnie, następnym razem zastanowi się, zanim podejdzie i spróbuje zaczepić żyjącego. Babki duchy nie dziwią, wie o nich sporo. Wnuczka też zdążyła już przekonać się, jak istnieć pomiędzy zjawami – nawet jeśli marzy o wyrwaniu się w świat, zna już swój los i nie będzie nawet przesadnie się szarpać, żeby oderwać się od korzeni. I tak jej się to nie uda, równie dobrze może poświęcić całą energię na przyzwyczajanie się do swojego domu. Który przecież ostatecznie nie jest taki zły, bo lepsze są strachy oswojone niż obce. W tym gęsto zaludnionym (chociaż nie przez żywych) domu każda sytuacja zyskuje oryginalny wymiar niejako z definicji: tu nie da się wieść normalnego życia, nawet jeśli problemy są zupełnie normalne i naturalne. Śmierć niczego nie kończy, narodziny nie są powodem do świętowania (zwłaszcza jeśli to narodziny nieślubnego i w gruncie rzeczy niespecjalnie chcianego dziecka). Młodsze pokolenia muszą podporządkować się starszym, nawet jeśli mają własną wizję tego, jak być powinno. Ten, kto rozstał się ze światem, powraca już w innym wymiarze i może nawiązywać kontakt z domownikami – ale na własnych warunkach. Nic tu nie będzie krzepiące ani przyjazne, stary dom wypełniają tajemnicze odgłosy, za które trudno byłoby winić wyłącznie korniki – duchy zalegają w szafach i pod łóżkami, wystawiają swoje kończyny z różnych miejsc i czasami czepiają się ubrań przechodzących. Tak już jest, nic się na to nie poradzi.
Layla Martinez snuje opowieść niezwykłą. Z pozoru oniryczną i nieprawdopodobną – jednak kiedy zagłębić się w nią i odrzeć z sensacyjnych tonów powierzchniowej narracji, odkrywa się w niej prawdy o ludziach, ich tęsknotach i potrzebach. Ten dom wydaje się niegościnny i odpychający – w rzeczywistości jest jednak azylem, jedynym dostępnym w obliczu nieprzyjaznych sąsiadów. Schronienie dają dawne zwyczaje, wierzenia i tradycje, świadomość własnego pochodzenia i relacje z bliskimi – to wszystko powody, dla których nie można oderwać się od przeszłości, choćby i najmniej akceptowanej. Layla Martinez stawia na narrację śpiewną i niezwykłą, to niemal słowotok, w którym idealnie trafnie rysują się kolejne wydarzenia i interpersonalne kontakty. Dwugłosowa opowieść – babki i wnuczki – to tylko dwa różne ujęcia tej samej, powtarzanej zawsze, wizji. Nie ma tu miejsca na tworzenie nowych przestrzeni, na zrywanie z bagażem rodowych doświadczeń – od tego nigdy się nie ucieknie, nawet jeśli bardzo się tego potrzebuje. Zmarli czepiają się żyjących i przytrzymują ich przy sobie, pozwalając odkrywać, co w życiu liczy się najbardziej. A wszystko w poetyckiej otoczce, kompletnie pozbawionej moralizatorstwa i wątpliwości.
sobota, 10 lutego 2024
Michael Thompson: Każdy rok Tommy'ego Llewellyna
A, Agora, Warszawa 2024.
Obejście systemu
Tommy Llewellyn to człowiek, który nie ma łatwego życia - i chociaż o wielu bohaterach literackich można coś takiego powiedzieć, jego sytuacja faktycznie staje się bezprecedensowa. Co roku piątego stycznia - a właściwie w nocy z czwartego na piątego stycznia - wszyscy, którzy Tommy'ego znali zapominają o nim. Znikają też wszystkie ślady istnienia Tommy'ego, jego rzeczy osobiste i dokumenty. Sam Tommy nie traci pamięci. Zostaje tylko w ciuchach, w których zasnął - i na nowo musi poznawać wszystkich, których już zna. Każdego roku w swoje urodziny zaczyna od nowa życie - tyle że z czasem wpada na pomysł, jak znaleźć lukę w systemie. Musi to zrobić, jeśli chce zawalczyć o miłość z nastoletnich lat.
Michael Thompson bez problemu może przyciągnąć do lektury odbiorców - bo funduje im zagadkę, której rozwiązanie zna wyłącznie on, w dodatku życie bohatera śledzi od samego początku: od dziecka, które rzekomo ktoś podrzucił do domu rodziców. Mleczarnia, czyli dom opieki, w którym wychowuje się Tommy, później bar, w którym co roku na nowo podejmuje pracę. Co ciekawe, nie ma w tym wszystkim ani gorączki poszukiwania rozwiązania problemu (to przychodzi z czasem, kiedy już Tommy chce zapuścić gdzieś korzenie i zapewnić sobie spokojną przyszłość), ani samotności - bo przecież bohater zawsze może na kogoś liczyć. Autor nie szuka wyjaśnienia zjawiska, które nadaje ton fabule - zajmuje go wyłącznie przechytrzenie systemu, sztuczka, którą będzie mógł zastosować w swoim życiu bohater. Odpowiednia siła napędowa zapewni rytm narracji. Tommy Llewellyn stopniowo będzie mógł rozprawiać się z przeszłością i z tym, co stracił przez wszystkie Resety.
Michael Thompson stawia jednak nie tyle na fantazję w ramach nietypowego rozwoju egzystencji Tommy'ego Llewellyna, co na odczucia bohatera - a te są uniwersalne, niezależne od przemian i zachowania otoczenia. Są ludzie, w których - bez względu na stan ich pamięci - pokłada się pewne nadzieje. I chociaż każdy dzień urodzin i każdy Reset jest niespodzianką - to oczekiwania, nawet wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi, dają siłę do funkcjonowania. Tommy Llewellyn poznaje przeróżne środowiska, a w każdym z nich musi stosować inne strategie przetrwania. Przy okazji dowiaduje się też czegoś ważnego o ludziach i o prawdziwej miłości. A przecież "Każdy rok Tommy'ego Llewellyna" nie jest w żaden sposób sentymentalną lekturą, wprawdzie chodzi tu o pewną relację nie do zniszczenia, ale opowieść wolna jest od romansowych tonów: a jednak ci, którzy chcą od historii właśnie damsko-męskich kontaktów, coś tutaj znajdą.
Jest to powieść rozrywkowa i trafi do szerokiego grona odbiorców dzięki odejściu od standardowych fabuł i pomysłów. Realizacja wyszła bez zarzutu, więc książka może przekonać spore grono czytelników poszukujących niebanalnych rozwiązań. Odświeżenie schematów i przy okazji eksperymentów z czasem i pamięcią tu zapewniło oryginalną opowieść.
Obejście systemu
Tommy Llewellyn to człowiek, który nie ma łatwego życia - i chociaż o wielu bohaterach literackich można coś takiego powiedzieć, jego sytuacja faktycznie staje się bezprecedensowa. Co roku piątego stycznia - a właściwie w nocy z czwartego na piątego stycznia - wszyscy, którzy Tommy'ego znali zapominają o nim. Znikają też wszystkie ślady istnienia Tommy'ego, jego rzeczy osobiste i dokumenty. Sam Tommy nie traci pamięci. Zostaje tylko w ciuchach, w których zasnął - i na nowo musi poznawać wszystkich, których już zna. Każdego roku w swoje urodziny zaczyna od nowa życie - tyle że z czasem wpada na pomysł, jak znaleźć lukę w systemie. Musi to zrobić, jeśli chce zawalczyć o miłość z nastoletnich lat.
Michael Thompson bez problemu może przyciągnąć do lektury odbiorców - bo funduje im zagadkę, której rozwiązanie zna wyłącznie on, w dodatku życie bohatera śledzi od samego początku: od dziecka, które rzekomo ktoś podrzucił do domu rodziców. Mleczarnia, czyli dom opieki, w którym wychowuje się Tommy, później bar, w którym co roku na nowo podejmuje pracę. Co ciekawe, nie ma w tym wszystkim ani gorączki poszukiwania rozwiązania problemu (to przychodzi z czasem, kiedy już Tommy chce zapuścić gdzieś korzenie i zapewnić sobie spokojną przyszłość), ani samotności - bo przecież bohater zawsze może na kogoś liczyć. Autor nie szuka wyjaśnienia zjawiska, które nadaje ton fabule - zajmuje go wyłącznie przechytrzenie systemu, sztuczka, którą będzie mógł zastosować w swoim życiu bohater. Odpowiednia siła napędowa zapewni rytm narracji. Tommy Llewellyn stopniowo będzie mógł rozprawiać się z przeszłością i z tym, co stracił przez wszystkie Resety.
Michael Thompson stawia jednak nie tyle na fantazję w ramach nietypowego rozwoju egzystencji Tommy'ego Llewellyna, co na odczucia bohatera - a te są uniwersalne, niezależne od przemian i zachowania otoczenia. Są ludzie, w których - bez względu na stan ich pamięci - pokłada się pewne nadzieje. I chociaż każdy dzień urodzin i każdy Reset jest niespodzianką - to oczekiwania, nawet wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi, dają siłę do funkcjonowania. Tommy Llewellyn poznaje przeróżne środowiska, a w każdym z nich musi stosować inne strategie przetrwania. Przy okazji dowiaduje się też czegoś ważnego o ludziach i o prawdziwej miłości. A przecież "Każdy rok Tommy'ego Llewellyna" nie jest w żaden sposób sentymentalną lekturą, wprawdzie chodzi tu o pewną relację nie do zniszczenia, ale opowieść wolna jest od romansowych tonów: a jednak ci, którzy chcą od historii właśnie damsko-męskich kontaktów, coś tutaj znajdą.
Jest to powieść rozrywkowa i trafi do szerokiego grona odbiorców dzięki odejściu od standardowych fabuł i pomysłów. Realizacja wyszła bez zarzutu, więc książka może przekonać spore grono czytelników poszukujących niebanalnych rozwiązań. Odświeżenie schematów i przy okazji eksperymentów z czasem i pamięcią tu zapewniło oryginalną opowieść.
piątek, 9 lutego 2024
Olga Drenda: Słowo humoru
Karakter, Kraków 2023.
Sfera śmiechu
Olga Drenda nie zamierza ani tworzyć konkretnych teorii na temat śmiechu, ani - porządkować istniejących komentarzy badaczy komizmu, chociaż w tle może je wykorzystywać. Nie próbuje też przyglądać się tym, którzy rozśmieszają zawodowo - rezygnuje z analizowania występów kabareciarzy, stand-uperów czy aktorów grup impro - wyłamuje się jedynie w przypadku kobiet parających się satyrą, tutaj wykorzystuje klasykę (Stefania Grodzieńska i Maria Czubaszek obok Hanki Bielickiej i Ireny Kwiatkowskiej). Szuka za to humoru wszędzie tam, gdzie nie można go z automatu oczekiwać - w popkulturze. I dlatego opowiada o memach, reklamach, kampaniach prezydenckich, modach w kawałach obiegowych, trochę o polityce i trochę o papieżu, o zmianach w języku potocznym - śledzi to wszystko, co z humorem w pierwszym odruchu się nie kojarzy i pokazuje, jak śmiech towarzyszy nam na co dzień. Forma eseju umożliwia autorce dwie rzeczy: po pierwsze pozwala na swobodną opowieść, tylko trochę tematycznie porządkowaną i na pewno nie wyczerpującą zagadnienia - a po drugie, daje szansę na przeskoki czasowe. Achronologiczne wywody wykluczają nudę - nigdy nie wiadomo, czego można się spodziewać za kolejnym tematycznym zakrętem. Raz na tapecie znajdą się kwestie związane z humorem internetowym, żeby za chwilę wrócić do kioskowych wyborów kawałów z lat 90. - Olga Drenda nie wyklucza w opowieści o śmiechu niczego, co znajduje się w powszechnym obiegu. Nie będzie tłumaczyć, dlaczego żarty są śmieszne - za to pokaże, jakie konsekwencje miało ich istnienie w dyskursie publicznym. Nie chodzi tu o to, żeby się razem śmiać, ale żeby przypomnieć sobie motywy budzące śmiech w różnych momentach najnowszej historii. Olga Drenda sięga do zagadnień, które w roli rozśmieszaczy się nie sprawdziły, naświetla prawdopodobne cezury pozwalające na zmiany w postrzeganiu komizmu - czyli robi coś, czego badacze zwykle nie analizują. Wchodzi w przestrzeń, w której nie ma przewodników - kieruje się własnym subiektywnym odczuciem humoru. I dzięki temu ocala część wydarzeń czy zjawisk społecznych - z tego względu "Słowo humoru" będzie warte zachowania.
To publikacja, która jest rozbudowanym komentarzem, esejem sygnalizującym część ciekawostek. Autorka rezygnuje z oceniania i z precyzowania rodzajów dowcipu, pochyla się nad pomysłami marketingowców i nad klasyką. I to może najbardziej zaskakiwać - mimo popkulturowych źródeł większości przykładów pojawiają się tutaj także motywy z klasyki, zupełnie jakby odniesienia do przeszłości nierozerwalnie łączyły się z opowiadaniem o śmiechu. To wygodne punkty zaczepienia, sygnał, że autorka doskonale orientuje się w całej historii badań nad humorem - ale ma się wrażenie, że zamiast nawiązań do Siedmiu Kotów mogła jeszcze przejść do bardziej aktualnych zjawisk - rozśmieszania na miarę XXI wieku. Jest to komentarz sprawny i niewolny od osobistych wyznań - a jednocześnie spisany dość specjalistycznym językiem, Olga Drenda nie kieruje się do masowych odbiorców, chociaż to masowy humor interesuje ją najbardziej. "Słowo humoru" to znakomity prezent dla tych wszystkich, którzy cenią sobie drogowskazy związane ze śmiechem.
Sfera śmiechu
Olga Drenda nie zamierza ani tworzyć konkretnych teorii na temat śmiechu, ani - porządkować istniejących komentarzy badaczy komizmu, chociaż w tle może je wykorzystywać. Nie próbuje też przyglądać się tym, którzy rozśmieszają zawodowo - rezygnuje z analizowania występów kabareciarzy, stand-uperów czy aktorów grup impro - wyłamuje się jedynie w przypadku kobiet parających się satyrą, tutaj wykorzystuje klasykę (Stefania Grodzieńska i Maria Czubaszek obok Hanki Bielickiej i Ireny Kwiatkowskiej). Szuka za to humoru wszędzie tam, gdzie nie można go z automatu oczekiwać - w popkulturze. I dlatego opowiada o memach, reklamach, kampaniach prezydenckich, modach w kawałach obiegowych, trochę o polityce i trochę o papieżu, o zmianach w języku potocznym - śledzi to wszystko, co z humorem w pierwszym odruchu się nie kojarzy i pokazuje, jak śmiech towarzyszy nam na co dzień. Forma eseju umożliwia autorce dwie rzeczy: po pierwsze pozwala na swobodną opowieść, tylko trochę tematycznie porządkowaną i na pewno nie wyczerpującą zagadnienia - a po drugie, daje szansę na przeskoki czasowe. Achronologiczne wywody wykluczają nudę - nigdy nie wiadomo, czego można się spodziewać za kolejnym tematycznym zakrętem. Raz na tapecie znajdą się kwestie związane z humorem internetowym, żeby za chwilę wrócić do kioskowych wyborów kawałów z lat 90. - Olga Drenda nie wyklucza w opowieści o śmiechu niczego, co znajduje się w powszechnym obiegu. Nie będzie tłumaczyć, dlaczego żarty są śmieszne - za to pokaże, jakie konsekwencje miało ich istnienie w dyskursie publicznym. Nie chodzi tu o to, żeby się razem śmiać, ale żeby przypomnieć sobie motywy budzące śmiech w różnych momentach najnowszej historii. Olga Drenda sięga do zagadnień, które w roli rozśmieszaczy się nie sprawdziły, naświetla prawdopodobne cezury pozwalające na zmiany w postrzeganiu komizmu - czyli robi coś, czego badacze zwykle nie analizują. Wchodzi w przestrzeń, w której nie ma przewodników - kieruje się własnym subiektywnym odczuciem humoru. I dzięki temu ocala część wydarzeń czy zjawisk społecznych - z tego względu "Słowo humoru" będzie warte zachowania.
To publikacja, która jest rozbudowanym komentarzem, esejem sygnalizującym część ciekawostek. Autorka rezygnuje z oceniania i z precyzowania rodzajów dowcipu, pochyla się nad pomysłami marketingowców i nad klasyką. I to może najbardziej zaskakiwać - mimo popkulturowych źródeł większości przykładów pojawiają się tutaj także motywy z klasyki, zupełnie jakby odniesienia do przeszłości nierozerwalnie łączyły się z opowiadaniem o śmiechu. To wygodne punkty zaczepienia, sygnał, że autorka doskonale orientuje się w całej historii badań nad humorem - ale ma się wrażenie, że zamiast nawiązań do Siedmiu Kotów mogła jeszcze przejść do bardziej aktualnych zjawisk - rozśmieszania na miarę XXI wieku. Jest to komentarz sprawny i niewolny od osobistych wyznań - a jednocześnie spisany dość specjalistycznym językiem, Olga Drenda nie kieruje się do masowych odbiorców, chociaż to masowy humor interesuje ją najbardziej. "Słowo humoru" to znakomity prezent dla tych wszystkich, którzy cenią sobie drogowskazy związane ze śmiechem.
czwartek, 8 lutego 2024
Marcin Matych (Dr Nerwica): Bliskość i lęk. Jak budować lepsze relacje. Poradnik
Agora, Warszawa 2024.
Poprawa
Nie trzeba wielkich działań (na które przeważnie zwykłemu człowiekowi trudno się zdecydować, jeśli nie zostanie do tego zmuszony), żeby poprawić jakość swojego funkcjonowania w związkach, w przyjaźniach czy w rodzinie albo gronie znajomych. Marcin Matych znany jako Dr Nerwica tłumaczy, co zrobić, żeby stworzyć "trochę lepsze" relacje. "Bliskość i lęk" to książka, w której zaprzęga do pomocy Drużynę Zdrowia (czytelnicy wcześniejszej publikacji tego autora będą już wiedzieli, z kim mają do czynienia). Drużyna Zdrowia to Kapitanka, Robotnik i Mnich - trzy postacie, które zmuszą odbiorców do zastanowienia się nad sobą, a nawet do zawierania z sobą umów - żeby wyeliminować odruchowe zachowania prowadzące do wpadania wciąż w te same schematy. Wprawdzie obecność takich trzech przewodników zmusza do większego skupienia także nad lekturą - jednak jeśli ktoś jest zdeterminowany, żeby podjąć pracę nad sobą, zyska możliwość wcielenia w życie konkretnych uwag. Marcin Matych opowiada o sednie międzyludzkich relacji. Tłumaczy, jakie są pułapki w relacjach z innymi - naświetla kolejne relacje i związki, podaje też przykłady, które mają czytelnikom uświadomić, gdzie tkwi niebezpieczeństwo. Stara się autor prowadzić gawędziarską narrację, w której ciągle odnosi się do przedstawianego przez siebie systemu - Drużyna Zdrowia walczy z Lękowym Trio: wewnętrznymi głosami odpowiedzialnymi za kolejne porażki w dbaniu o siebie. Dr Nerwica odwołuje się do baśniowych bohaterów, a to pozwala mu na lekkie porady i uwagi. Łatwiej przyswoić wskazówki, które zaprezentowane są w zabawnej formie - a jeśli ktoś potrzebuje skryptu i wyliczeń zachowania - wybierze innego doradcę. Co ciekawe, Marcin Matych nie decyduje się na psychologizowanie i odwoływanie się do teorii naukowych - stawia na praktykę i na możliwość natychmiastowego poprawiania sytuacji. Mało tego: zależy mu na unikaniu radykalnych kroków, sugeruje, że wystarczy niewiele, żeby odnieść spore korzyści. "Bliskość i lęk" to książka, w której poruszana jest także kwestia bardzo aktualna (i modna przy okazji) - motyw toksycznych związków. Autor uczy, jak odróżniać relacje trudne od tych nierokujących i toksycznych - to nad tymi pierwszymi warto pracować, toksyczny partner się nie zmieni - więc nie ma co tracić energii na próby naprawienia rzeczywistości. Dzięki prostemu językowi i rezygnacji ze specjalistycznego dyskursu Marcin Matych dąży do tego, żeby trafić do jak najszerszej grupy odbiorców - żeby zapewnić czytelnikom narzędzia do naprawiania swoich relacji.
Jest to tom uniwersalny - nie chodzi tutaj wyłącznie o związki partnerskie, ale także o zachowania w kręgu bliskich. Autor sugeruje czasami nie tylko zabawy w rodzaju zaprzęgnięcia do działania wymyślonych pomocników, proponuje też między innymi rysunkowe autoanalizy: chce, żeby rozliczać się na kartce papieru z własnych kontaktów. To może uwolnić kreatywność czytelników, a także - powiedzieć im to, czego sobie nie uświadamiają. Prowadzi przede wszystkim do refleksji nad sobą i to najważniejsze - "Bliskość i lęk" to książka, w której sporo uwagi poświęca się zastanowieniu nad własnymi wyborami życiowymi. Stąd już niedaleko do poprawiania relacji.
Poprawa
Nie trzeba wielkich działań (na które przeważnie zwykłemu człowiekowi trudno się zdecydować, jeśli nie zostanie do tego zmuszony), żeby poprawić jakość swojego funkcjonowania w związkach, w przyjaźniach czy w rodzinie albo gronie znajomych. Marcin Matych znany jako Dr Nerwica tłumaczy, co zrobić, żeby stworzyć "trochę lepsze" relacje. "Bliskość i lęk" to książka, w której zaprzęga do pomocy Drużynę Zdrowia (czytelnicy wcześniejszej publikacji tego autora będą już wiedzieli, z kim mają do czynienia). Drużyna Zdrowia to Kapitanka, Robotnik i Mnich - trzy postacie, które zmuszą odbiorców do zastanowienia się nad sobą, a nawet do zawierania z sobą umów - żeby wyeliminować odruchowe zachowania prowadzące do wpadania wciąż w te same schematy. Wprawdzie obecność takich trzech przewodników zmusza do większego skupienia także nad lekturą - jednak jeśli ktoś jest zdeterminowany, żeby podjąć pracę nad sobą, zyska możliwość wcielenia w życie konkretnych uwag. Marcin Matych opowiada o sednie międzyludzkich relacji. Tłumaczy, jakie są pułapki w relacjach z innymi - naświetla kolejne relacje i związki, podaje też przykłady, które mają czytelnikom uświadomić, gdzie tkwi niebezpieczeństwo. Stara się autor prowadzić gawędziarską narrację, w której ciągle odnosi się do przedstawianego przez siebie systemu - Drużyna Zdrowia walczy z Lękowym Trio: wewnętrznymi głosami odpowiedzialnymi za kolejne porażki w dbaniu o siebie. Dr Nerwica odwołuje się do baśniowych bohaterów, a to pozwala mu na lekkie porady i uwagi. Łatwiej przyswoić wskazówki, które zaprezentowane są w zabawnej formie - a jeśli ktoś potrzebuje skryptu i wyliczeń zachowania - wybierze innego doradcę. Co ciekawe, Marcin Matych nie decyduje się na psychologizowanie i odwoływanie się do teorii naukowych - stawia na praktykę i na możliwość natychmiastowego poprawiania sytuacji. Mało tego: zależy mu na unikaniu radykalnych kroków, sugeruje, że wystarczy niewiele, żeby odnieść spore korzyści. "Bliskość i lęk" to książka, w której poruszana jest także kwestia bardzo aktualna (i modna przy okazji) - motyw toksycznych związków. Autor uczy, jak odróżniać relacje trudne od tych nierokujących i toksycznych - to nad tymi pierwszymi warto pracować, toksyczny partner się nie zmieni - więc nie ma co tracić energii na próby naprawienia rzeczywistości. Dzięki prostemu językowi i rezygnacji ze specjalistycznego dyskursu Marcin Matych dąży do tego, żeby trafić do jak najszerszej grupy odbiorców - żeby zapewnić czytelnikom narzędzia do naprawiania swoich relacji.
Jest to tom uniwersalny - nie chodzi tutaj wyłącznie o związki partnerskie, ale także o zachowania w kręgu bliskich. Autor sugeruje czasami nie tylko zabawy w rodzaju zaprzęgnięcia do działania wymyślonych pomocników, proponuje też między innymi rysunkowe autoanalizy: chce, żeby rozliczać się na kartce papieru z własnych kontaktów. To może uwolnić kreatywność czytelników, a także - powiedzieć im to, czego sobie nie uświadamiają. Prowadzi przede wszystkim do refleksji nad sobą i to najważniejsze - "Bliskość i lęk" to książka, w której sporo uwagi poświęca się zastanowieniu nad własnymi wyborami życiowymi. Stąd już niedaleko do poprawiania relacji.
środa, 7 lutego 2024
Sam Knight: Biuro przeczuć. Historia psychiatry, który chciał przewidzieć przyszłość
Czarne, Wołowiec 2024.
Zagrożenie
John Barker to psychiatra, który zainteresował się możliwościami przewidywania katastrof - przeczuciami i wizjami - i postanowił je uporządkować, żeby sprawdzić, czy da się zapobiegać tragediom. Biuro Przeczuć - jako miejsce gromadzenia relacji ludzi, którzy przed faktem wiedzieli, że dojdzie do katastrofy - funkcjonowało intensywnie, chociaż puenta książki pokazuje, jaką wartość badawczą miało. Sam Knight przytacza kilka spraw, które zachęciły ludzi do przysyłania swoich przeczuć. Dzięki temu tom zyskuje wielu charakterystycznych bohaterów, a odbiorcy zaczynają uważnie analizować przesłanki, które mogłyby pomóc w wytropieniu zagrożenia. Pojawia się też - rzecz jasna - paradoks: jeśli uda się wskazać niebezpieczeństwo, będzie można mu zapobiec. Jeśli będzie można mu zapobiec, nie dojdzie do katastrofy. A jeśli nie dojdzie do katastrofy, przeczucia okażą się fałszywe. Takich pułapek John Barker nie analizuje - koncentruje się bowiem na zbieraniu przestróg od odbiorców.
Sam Knight pokazuje czytelnikom katastrofy, ale obudowuje je nie opisywaniem przyczyn, a zbieranymi pieczołowicie wyznaniami związanymi z przeczuciami. Okazuje się, że ci, którzy stracili życie w katastrofie - nieszczęśliwym wypadku - wcześniej chcieli zrezygnować z pojawienia się w określonym miejscu i czasie i gdyby zyskali taką szansę, uratowaliby się. Tyle tylko, że na udane przewidzenia przypadają też kompletnie nietrafione prognozy. John Barker nie szuka wyjaśnienia zjawiska przewidywania przyszłości, interesuje go wyłącznie gromadzenie wypowiedzi tych, którzy odgadli, że dojdzie do czegoś złego. W związku z tym nie może też wyciągać dalej idących wniosków na temat ludzkich umiejętności profetycznych - to jednostkowe przypadki, nie do wytłumaczenia na drodze rozumowej. Pikanterii dodaje temu fakt, że autor chce zaprząc naukę do odkrycia szans na przewidywanie tego, co się stanie w niedalekiej przyszłości. Badania nad wizjami wydają się absurdalne już na samym początku - jednak Sam Knight pokazuje nie tylko sytuacje, w których wybrane jednostki były w stanie zasugerować katastrofę nie do przewidzenia, ale też - jak zmieniają się nastroje społeczne: John Barker wiedział, że może liczyć na odzew od ludzi, którzy faktycznie potrafili przeczuwać, że coś się stanie, a nie od tych, którzy będą chcieli zabawić się jego kosztem. Jest tu trochę refleksji na temat pracy mózgu - psychiatra chce jakoś wytłumaczyć zaobserwowane zjawisko, a Sam Knight też próbuje naświetlać czytelnikom przyczyny samego pomysłu. "Biuro przeczuć. Historia psychiatry, który chciał przewidzieć przyszłość" to publikacja, która uświadamia czytelnikom, że coś, co dzisiaj znaczenie może mieć wyłącznie w gronie najbliższych (a i tak najprawdopodobniej spotka się z wyszydzeniem), było traktowane poważnie. Warto jeszcze zaznaczyć, że Sam Knight dobrze przedstawia temat - wie, jak opowiadać, żeby podkreślać puenty (między innymi - sygnały udanych przeczuć). Relacjonuje wydarzenia i pracę nad Biurem Przeczuć tak, żeby czytelnicy też mogli przejmować się losem pomysłu i samodzielnie chcieli sprawdzać, czy da się widzieć coś, co będzie w przyszłości. "Biuro przeczuć" to zestaw niezwykłości niemożliwych do uchwycenia - a jednak przez moment służących jako podstawa do całkiem poważnych badań.
Zagrożenie
John Barker to psychiatra, który zainteresował się możliwościami przewidywania katastrof - przeczuciami i wizjami - i postanowił je uporządkować, żeby sprawdzić, czy da się zapobiegać tragediom. Biuro Przeczuć - jako miejsce gromadzenia relacji ludzi, którzy przed faktem wiedzieli, że dojdzie do katastrofy - funkcjonowało intensywnie, chociaż puenta książki pokazuje, jaką wartość badawczą miało. Sam Knight przytacza kilka spraw, które zachęciły ludzi do przysyłania swoich przeczuć. Dzięki temu tom zyskuje wielu charakterystycznych bohaterów, a odbiorcy zaczynają uważnie analizować przesłanki, które mogłyby pomóc w wytropieniu zagrożenia. Pojawia się też - rzecz jasna - paradoks: jeśli uda się wskazać niebezpieczeństwo, będzie można mu zapobiec. Jeśli będzie można mu zapobiec, nie dojdzie do katastrofy. A jeśli nie dojdzie do katastrofy, przeczucia okażą się fałszywe. Takich pułapek John Barker nie analizuje - koncentruje się bowiem na zbieraniu przestróg od odbiorców.
Sam Knight pokazuje czytelnikom katastrofy, ale obudowuje je nie opisywaniem przyczyn, a zbieranymi pieczołowicie wyznaniami związanymi z przeczuciami. Okazuje się, że ci, którzy stracili życie w katastrofie - nieszczęśliwym wypadku - wcześniej chcieli zrezygnować z pojawienia się w określonym miejscu i czasie i gdyby zyskali taką szansę, uratowaliby się. Tyle tylko, że na udane przewidzenia przypadają też kompletnie nietrafione prognozy. John Barker nie szuka wyjaśnienia zjawiska przewidywania przyszłości, interesuje go wyłącznie gromadzenie wypowiedzi tych, którzy odgadli, że dojdzie do czegoś złego. W związku z tym nie może też wyciągać dalej idących wniosków na temat ludzkich umiejętności profetycznych - to jednostkowe przypadki, nie do wytłumaczenia na drodze rozumowej. Pikanterii dodaje temu fakt, że autor chce zaprząc naukę do odkrycia szans na przewidywanie tego, co się stanie w niedalekiej przyszłości. Badania nad wizjami wydają się absurdalne już na samym początku - jednak Sam Knight pokazuje nie tylko sytuacje, w których wybrane jednostki były w stanie zasugerować katastrofę nie do przewidzenia, ale też - jak zmieniają się nastroje społeczne: John Barker wiedział, że może liczyć na odzew od ludzi, którzy faktycznie potrafili przeczuwać, że coś się stanie, a nie od tych, którzy będą chcieli zabawić się jego kosztem. Jest tu trochę refleksji na temat pracy mózgu - psychiatra chce jakoś wytłumaczyć zaobserwowane zjawisko, a Sam Knight też próbuje naświetlać czytelnikom przyczyny samego pomysłu. "Biuro przeczuć. Historia psychiatry, który chciał przewidzieć przyszłość" to publikacja, która uświadamia czytelnikom, że coś, co dzisiaj znaczenie może mieć wyłącznie w gronie najbliższych (a i tak najprawdopodobniej spotka się z wyszydzeniem), było traktowane poważnie. Warto jeszcze zaznaczyć, że Sam Knight dobrze przedstawia temat - wie, jak opowiadać, żeby podkreślać puenty (między innymi - sygnały udanych przeczuć). Relacjonuje wydarzenia i pracę nad Biurem Przeczuć tak, żeby czytelnicy też mogli przejmować się losem pomysłu i samodzielnie chcieli sprawdzać, czy da się widzieć coś, co będzie w przyszłości. "Biuro przeczuć" to zestaw niezwykłości niemożliwych do uchwycenia - a jednak przez moment służących jako podstawa do całkiem poważnych badań.
wtorek, 6 lutego 2024
Jagoda Ratajczak: Luka. Jak wstyd i lęk dziurawią nam język
Karakter, Kraków 2023.
Porozumienie
Dwa tematy pojawiają się w tej publikacji. Pierwszy - znacznie bardziej obszerny - to mówienie w obcym języku (przede wszystkim po angielsku), drugi - jąkanie się, które zaburza proces komunikacji tak samo jak strach przed popełnianiem błędów w rozmowach z native'ami. Jagoda Ratajczak sięga do swoich doświadczeń i obserwacji, a także do komentarzy swoich znajomych, żeby naświetlić społeczny - a może i narodowy - problem zakorzeniony w procesie edukacji. Jest jeszcze bardzo aktualny motyw: Ukraińcy, którzy w błyskawicznym tempie zaczęli się uczyć języka polskiego, bo uciekli do naszego kraju przed wojną i chcą móc się tu porozumiewać. Zanim do tego dojdzie, Jagoda Ratajczak przynosi szereg spostrzeżeń uniwersalnych - chociaż związanych z angielszczyzną u Polaków. Zwraca uwagę na fakt, że Polacy mają kompleksy związane z mówieniem po angielsku. Tak powstaje "Luka. Jak wstyd i lęk dziurawią nam język". Książka, która uświadamia czytelnikom, że czasami zbyt surowo się oceniają i blokują przed zdobywaniem nowych doświadczeń. Tłumacze, lektorzy czy nauczyciele języków obcych zdają sobie sprawę ze skali problemu, zresztą sami nie są wolni od lęków w tym zakresie - ale Jagoda Ratajczak zestawia w tej książce obawy z nadziejami i oczekiwaniami - tak, żeby uświadomić czytelnikom, skąd biorą się kłopoty w zwyczajnych sytuacjach.
Nie będzie to oskarżanie systemu edukacji, chociaż być może tu należy upatrywać źródła kompleksów. Autorka sugeruje, że najwięcej krytyki wzbudza używanie języka angielskiego - co wiąże się z jego powszechnością. Sprawdza, dlaczego nawet dobrze posługujący się tym językiem czują się niepewnie w rozmowach z obcokrajowcami - i tę postawę konfrontuje z dumą cudzoziemców sięgających do mniejszych często zasobów leksykalnych, ale wolnych od strachu przed porozumiewaniem się w obcym dla siebie języku. Zastanawia się autorka, dlaczego nierodzimi użytkownicy angielskiego w kraju nad Wisłą tak rzadko mogą doczekać się wsparcia ze strony przypadkowych słuchaczy (bo złośliwość internetowych komentatorów powinna być już oceniana z innej perspektywy), ale podkreśla też znaczenie wewnętrznego krytyka, odpowiedzialnego za narodziny kolejnych kompleksów. A przecież nie chodzi o to, żeby mówić perfekcyjnie i posługiwać się podręcznikowymi frazami (zresztą i to grozi wpadnięciem w pułapkę), a żeby sprawnie przekazywać informacje. Jagoda Ratajczak odnosi się do zjawisk, które z doświadczenia zna prawdopodobnie każdy czytelnik - i próbuje wpłynąć na sposób myślenia, tak, żeby zachęcić do ćwiczenia języka w różnych okolicznościach i automatycznie - przełamywania strachu. "Luka" to lektura przydatna zwłaszcza wtedy, gdy trzeba się przemóc i poradzić sobie ze stresem oraz lękiem. Autorka przypomina, że najbardziej istotne jest porozumiewanie się - lingwicyzm piętnuje i uczy tego czytelników. Zwłaszcza że przy zmianach kulturowych nie da się uniknąć używania języka obcego - niezależnie od wybranego zawodu. Dopełnia "Lukę" opowieść o jąkaniu się - kolejnym źródle lęków przed wypowiadaniem się. Jagoda Ratajczak zatrzymuje się na tym, być może po to, żeby zwrócić uwagę czytelników na nieuświadamiane w społeczeństwie problemy. Przepracowuje w ten sposób także zachowania irytujące osoby, które nie mogą płynnie się wypowiadać - pokazuje odbiorcom, czego nie należy robić. I te światy konfrontuje z ludźmi z Ukrainy: podziwia, jak oni uczą się polskiego i jak próbują w nim mówić - chociaż czasami i bez tego mogliby funkcjonować. Jest "Luka" efektem ciekawej obserwacji socjologicznej - i jako taka sprawdzi się wśród dzisiejszych czytelników.
Porozumienie
Dwa tematy pojawiają się w tej publikacji. Pierwszy - znacznie bardziej obszerny - to mówienie w obcym języku (przede wszystkim po angielsku), drugi - jąkanie się, które zaburza proces komunikacji tak samo jak strach przed popełnianiem błędów w rozmowach z native'ami. Jagoda Ratajczak sięga do swoich doświadczeń i obserwacji, a także do komentarzy swoich znajomych, żeby naświetlić społeczny - a może i narodowy - problem zakorzeniony w procesie edukacji. Jest jeszcze bardzo aktualny motyw: Ukraińcy, którzy w błyskawicznym tempie zaczęli się uczyć języka polskiego, bo uciekli do naszego kraju przed wojną i chcą móc się tu porozumiewać. Zanim do tego dojdzie, Jagoda Ratajczak przynosi szereg spostrzeżeń uniwersalnych - chociaż związanych z angielszczyzną u Polaków. Zwraca uwagę na fakt, że Polacy mają kompleksy związane z mówieniem po angielsku. Tak powstaje "Luka. Jak wstyd i lęk dziurawią nam język". Książka, która uświadamia czytelnikom, że czasami zbyt surowo się oceniają i blokują przed zdobywaniem nowych doświadczeń. Tłumacze, lektorzy czy nauczyciele języków obcych zdają sobie sprawę ze skali problemu, zresztą sami nie są wolni od lęków w tym zakresie - ale Jagoda Ratajczak zestawia w tej książce obawy z nadziejami i oczekiwaniami - tak, żeby uświadomić czytelnikom, skąd biorą się kłopoty w zwyczajnych sytuacjach.
Nie będzie to oskarżanie systemu edukacji, chociaż być może tu należy upatrywać źródła kompleksów. Autorka sugeruje, że najwięcej krytyki wzbudza używanie języka angielskiego - co wiąże się z jego powszechnością. Sprawdza, dlaczego nawet dobrze posługujący się tym językiem czują się niepewnie w rozmowach z obcokrajowcami - i tę postawę konfrontuje z dumą cudzoziemców sięgających do mniejszych często zasobów leksykalnych, ale wolnych od strachu przed porozumiewaniem się w obcym dla siebie języku. Zastanawia się autorka, dlaczego nierodzimi użytkownicy angielskiego w kraju nad Wisłą tak rzadko mogą doczekać się wsparcia ze strony przypadkowych słuchaczy (bo złośliwość internetowych komentatorów powinna być już oceniana z innej perspektywy), ale podkreśla też znaczenie wewnętrznego krytyka, odpowiedzialnego za narodziny kolejnych kompleksów. A przecież nie chodzi o to, żeby mówić perfekcyjnie i posługiwać się podręcznikowymi frazami (zresztą i to grozi wpadnięciem w pułapkę), a żeby sprawnie przekazywać informacje. Jagoda Ratajczak odnosi się do zjawisk, które z doświadczenia zna prawdopodobnie każdy czytelnik - i próbuje wpłynąć na sposób myślenia, tak, żeby zachęcić do ćwiczenia języka w różnych okolicznościach i automatycznie - przełamywania strachu. "Luka" to lektura przydatna zwłaszcza wtedy, gdy trzeba się przemóc i poradzić sobie ze stresem oraz lękiem. Autorka przypomina, że najbardziej istotne jest porozumiewanie się - lingwicyzm piętnuje i uczy tego czytelników. Zwłaszcza że przy zmianach kulturowych nie da się uniknąć używania języka obcego - niezależnie od wybranego zawodu. Dopełnia "Lukę" opowieść o jąkaniu się - kolejnym źródle lęków przed wypowiadaniem się. Jagoda Ratajczak zatrzymuje się na tym, być może po to, żeby zwrócić uwagę czytelników na nieuświadamiane w społeczeństwie problemy. Przepracowuje w ten sposób także zachowania irytujące osoby, które nie mogą płynnie się wypowiadać - pokazuje odbiorcom, czego nie należy robić. I te światy konfrontuje z ludźmi z Ukrainy: podziwia, jak oni uczą się polskiego i jak próbują w nim mówić - chociaż czasami i bez tego mogliby funkcjonować. Jest "Luka" efektem ciekawej obserwacji socjologicznej - i jako taka sprawdzi się wśród dzisiejszych czytelników.
poniedziałek, 5 lutego 2024
Helen Fisher: Anatomia miłości. Nowe spojrzenie
Rebis, Poznań 2024 (wznowienie).
Inne spojrzenie
Jeśli artyści biorą na warsztat miłość od strony emocji, Helen Fisher przygląda się jej biologicznym uwarunkowaniom – i wyjaśnia zachowania ludzi łączących się w pary (albo w grupy) z perspektywy ewolucji. „Anatomia miłości. Nowe spojrzenie” to książka bardzo obszernie przedstawiająca różne aspekty bycia razem – w odniesieniu do różnych gatunków zwierząt. Autorka przeprowadza czytelników przez różne fazy zakochania, przedstawia znaczenie stereotypów i charakterystyczne zachowania powtarzające się od pokoleń. Jest w stanie rozwiązać zagadkę, dlaczego niektórzy wywołują w nas szybsze bicie serca, a inni – być może obiektywnie bardziej atrakcyjni – pozostają obojętni. Tworzy przepis na poderwanie kogoś, sugeruje, jakie wabiki stosują kobiety i mężczyźni, żeby zdobyć serce upatrzonej osoby. Od razu też rozwiewa wątpliwości na temat monogamii i wierności – opowiada o skłonnościach do zdradzania i o tym, dlaczego ludzie zostają ze sobą dłużej. Czyta związki przez kwestię prokreacji (nawet nieuświadamianą) i za sprawą uczuć. Pyta o rozwody i rozstania i o to, co powstrzymuje ludzi przed odejściem z toksycznej relacji. Prowadzi równolegle opowieść o zdobywaniu i o porzucaniu – tak, żeby jak najpełniej ująć temat miłości przez nawiązania do ewolucji i do koniecznych rozwiązań. Przechodzi od zamierzchłych czasów, ludzi pierwotnych i sytuacji, których nie znają dzisiejsze kultury – ale czasami sięga też do zachowań ludów pierwotnych i na ich przykładzie tłumaczy niektóre tendencje czy reakcje. Wyszukuje tematy, które najbardziej zaintrygują odbiorców, sięga po zagadnienia, które zapewnią jej uznanie i rozgłos – ale też mocno pracuje na sukces swojej książki. Każdy temat analizuje dogłębnie i w oparciu o rozmaite badania, nie ma tu luźnych refleksji pozbawionych naukowej podbudowy. Jednocześnie – mimo takiego umacniania wiadomości w badaniach – jest w stanie prowadzić narrację zajmująco i z dowcipem. Nie da się przy lekturze tej książki nudzić – można po nią sięgać nie tylko dla informacji, ale też dla rozrywki jako takiej, idealnie się do tego nada ze względu na lekki ton. Helen Fisher uważa, że kobiety i mężczyźni bardzo się od siebie różnią – i nie ma tu na myśli wyłącznie anatomii – udowadnia to w przedstawianiu analiz relacji. Dzięki temu będzie budować w odbiorcach samoświadomość i przyczyni się do lepszego zrozumienia istoty związków, pozwoli czytelnikom wyciągać wnioski na temat partnera i siebie. Jest to przeciwwaga dla pojawiających się dzisiaj na rynku poradników tworzonych na szybko i pozbawionych popularnonaukowej podstawy, „Anatomia miłości” to książka, która nie bez powodu na rynek wraca.
Co ciekawe, w dołączonych do tomu rozbudowanych kwestionariuszach można zawrzeć też własne oceny i opinie po to, by umieć scharakteryzować własne postawy i dokonać autoanalizy bardziej precyzyjnej niż w przypadku zwyczajnej lektury. Helen Fisher próbuje zatem podsunąć czytelnikom narzędzia do odczytywania istoty bycia razem, koncentruje się na biologicznych uwarunkowaniach co do bycia razem i na sztuczkach, które stosuje natura, żeby ludzie mogli się rozmnażać. „Anatomia miłości. Nowe spojrzenie” to publikacja podbijająca rynki – nie przez przypadek.
Inne spojrzenie
Jeśli artyści biorą na warsztat miłość od strony emocji, Helen Fisher przygląda się jej biologicznym uwarunkowaniom – i wyjaśnia zachowania ludzi łączących się w pary (albo w grupy) z perspektywy ewolucji. „Anatomia miłości. Nowe spojrzenie” to książka bardzo obszernie przedstawiająca różne aspekty bycia razem – w odniesieniu do różnych gatunków zwierząt. Autorka przeprowadza czytelników przez różne fazy zakochania, przedstawia znaczenie stereotypów i charakterystyczne zachowania powtarzające się od pokoleń. Jest w stanie rozwiązać zagadkę, dlaczego niektórzy wywołują w nas szybsze bicie serca, a inni – być może obiektywnie bardziej atrakcyjni – pozostają obojętni. Tworzy przepis na poderwanie kogoś, sugeruje, jakie wabiki stosują kobiety i mężczyźni, żeby zdobyć serce upatrzonej osoby. Od razu też rozwiewa wątpliwości na temat monogamii i wierności – opowiada o skłonnościach do zdradzania i o tym, dlaczego ludzie zostają ze sobą dłużej. Czyta związki przez kwestię prokreacji (nawet nieuświadamianą) i za sprawą uczuć. Pyta o rozwody i rozstania i o to, co powstrzymuje ludzi przed odejściem z toksycznej relacji. Prowadzi równolegle opowieść o zdobywaniu i o porzucaniu – tak, żeby jak najpełniej ująć temat miłości przez nawiązania do ewolucji i do koniecznych rozwiązań. Przechodzi od zamierzchłych czasów, ludzi pierwotnych i sytuacji, których nie znają dzisiejsze kultury – ale czasami sięga też do zachowań ludów pierwotnych i na ich przykładzie tłumaczy niektóre tendencje czy reakcje. Wyszukuje tematy, które najbardziej zaintrygują odbiorców, sięga po zagadnienia, które zapewnią jej uznanie i rozgłos – ale też mocno pracuje na sukces swojej książki. Każdy temat analizuje dogłębnie i w oparciu o rozmaite badania, nie ma tu luźnych refleksji pozbawionych naukowej podbudowy. Jednocześnie – mimo takiego umacniania wiadomości w badaniach – jest w stanie prowadzić narrację zajmująco i z dowcipem. Nie da się przy lekturze tej książki nudzić – można po nią sięgać nie tylko dla informacji, ale też dla rozrywki jako takiej, idealnie się do tego nada ze względu na lekki ton. Helen Fisher uważa, że kobiety i mężczyźni bardzo się od siebie różnią – i nie ma tu na myśli wyłącznie anatomii – udowadnia to w przedstawianiu analiz relacji. Dzięki temu będzie budować w odbiorcach samoświadomość i przyczyni się do lepszego zrozumienia istoty związków, pozwoli czytelnikom wyciągać wnioski na temat partnera i siebie. Jest to przeciwwaga dla pojawiających się dzisiaj na rynku poradników tworzonych na szybko i pozbawionych popularnonaukowej podstawy, „Anatomia miłości” to książka, która nie bez powodu na rynek wraca.
Co ciekawe, w dołączonych do tomu rozbudowanych kwestionariuszach można zawrzeć też własne oceny i opinie po to, by umieć scharakteryzować własne postawy i dokonać autoanalizy bardziej precyzyjnej niż w przypadku zwyczajnej lektury. Helen Fisher próbuje zatem podsunąć czytelnikom narzędzia do odczytywania istoty bycia razem, koncentruje się na biologicznych uwarunkowaniach co do bycia razem i na sztuczkach, które stosuje natura, żeby ludzie mogli się rozmnażać. „Anatomia miłości. Nowe spojrzenie” to publikacja podbijająca rynki – nie przez przypadek.
niedziela, 4 lutego 2024
Shelley Read: Popłynę przed siebie jak rzeka
Marginesy, Warszawa 2024.
Decyzje
Bohaterka tego tomu nie ma szans, żeby decydować o sobie. Nie może wybrać drogi życiowej, jej los od początku wpisany jest w schematy społeczne. Victoria Nash ma siedemnaście lat – ale „Popłynę przed siebie jak rzeka” nie będzie historią z gatunku young adults, zresztą bohaterka błyskawicznie dojrzewa. Najpierw – ze śmiercią matki. Od tej pory bowiem to ona będzie zajmować się gospodarstwem. Nie może liczyć w pracach domowych na pomoc brata-utracjusza ani ojca, tak samo zresztą jak na wuja, który z wojny wrócił bez nogi i teraz swoim nieszczęściem obdarza wszystkich wokół. Victoria jako jedyna kobieta w domu automatycznie przejmuje wszystkie obowiązki przypisane jej płci – kończy się dopiero pierwsza połowa XX wieku, a Kolorado nie jest miejscem na obyczajowe rewolucje. Zatem: Victoria znosi z pokorą wszelkie przykrości ze strony bliskich (a ci ranić potrafią), dba o dom i o sad – rodzina Nashów słynie z brzoskwiń. Długo trzeba było dbać o drzewa i wymieniać je co ćwierć wieku, żeby brzoskwinie stały się znane nie tylko w okolicy, długo trzeba było uczyć się, jak je zbierać, żeby nie zniszczyć owoców. Ogromna dawka wiedzy ogrodniczej łączy się tu z wyczuleniem na niuanse pogodowe, subtelne zmiany zachodzące w przyrodzie wymagają od ludzi stałej czujności. Ale na razie tym zajmuje się ojciec – Victoria bowiem wchodzi w dorosłość i to raczej gwałtownie. Spotyka na swojej drodze nieznajomego i czuje do niego wielkie przyciąganie. Dowiaduje się też (już po tym, jak jej serce zaczęło żywiej bić dla przybysza znikąd i włóczęgi), że to „indianiec”, wyklęty przez lokalną społeczność i wyrzucany z każdego gospodarstwa, w którym chciałby się zatrzymać. Miejscowi nie tolerują inności, a jeśli ktoś wyróżnia się kolorem skóry – to automatycznie jest skazany na potępienie. Victoria nie przejmuje się głosami ludzi – nawet fakt, że jej własny brat chce dopaść nieznajomego nie powstrzymuje kobiety. Ale wiążąc się z obcym Victoria przypieczętowuje swój los – nawet nie spodziewałaby się, co ją czeka w życiu.
„Popłynę przed siebie jak rzeka” to opowieść o walce kobiety z przeciwnościami losu i z piekłem, jakie są w stanie zgotować jej ludzie. Shelley Read umieściła akcję powieści w czasach, w których bohaterka nie może walczyć o swoje prawa – musi znaleźć sposób, jak dostosować się do wymogów innych. Ma własne nadzieje i plany, tyle że ich realizacja wymaga poświęceń większych niż możliwe do wyobrażenia dla większości odbiorców. W tej powieści tylko początek wydaje się schematyczny i monotonny – kiedy już Victoria dowiaduje się, jak zmieni się jej egzystencja przez związek z przystojnym nieznajomym, akcja nabiera tempa i dramatyzmu – coraz więcej tu wyzwań sensacyjnych i wręcz niemożliwych do zrealizowania w prawdziwym życiu (zresztą wątek nadprzyrodzony momentami się tu przewija, jako spoiwo międzypokoleniowe). Victoria zamienia się w superbohaterkę – przynajmniej w oczach czytelników pozostających bezpiecznie we własnych fotelach. A już list to „mamy z lasu” w wykonaniu Shelley Read to majstersztyk – umieszczony w najlepszym możliwym miejscu i wykonany tak, że o lekturze długo jeszcze będzie się myślało.
Decyzje
Bohaterka tego tomu nie ma szans, żeby decydować o sobie. Nie może wybrać drogi życiowej, jej los od początku wpisany jest w schematy społeczne. Victoria Nash ma siedemnaście lat – ale „Popłynę przed siebie jak rzeka” nie będzie historią z gatunku young adults, zresztą bohaterka błyskawicznie dojrzewa. Najpierw – ze śmiercią matki. Od tej pory bowiem to ona będzie zajmować się gospodarstwem. Nie może liczyć w pracach domowych na pomoc brata-utracjusza ani ojca, tak samo zresztą jak na wuja, który z wojny wrócił bez nogi i teraz swoim nieszczęściem obdarza wszystkich wokół. Victoria jako jedyna kobieta w domu automatycznie przejmuje wszystkie obowiązki przypisane jej płci – kończy się dopiero pierwsza połowa XX wieku, a Kolorado nie jest miejscem na obyczajowe rewolucje. Zatem: Victoria znosi z pokorą wszelkie przykrości ze strony bliskich (a ci ranić potrafią), dba o dom i o sad – rodzina Nashów słynie z brzoskwiń. Długo trzeba było dbać o drzewa i wymieniać je co ćwierć wieku, żeby brzoskwinie stały się znane nie tylko w okolicy, długo trzeba było uczyć się, jak je zbierać, żeby nie zniszczyć owoców. Ogromna dawka wiedzy ogrodniczej łączy się tu z wyczuleniem na niuanse pogodowe, subtelne zmiany zachodzące w przyrodzie wymagają od ludzi stałej czujności. Ale na razie tym zajmuje się ojciec – Victoria bowiem wchodzi w dorosłość i to raczej gwałtownie. Spotyka na swojej drodze nieznajomego i czuje do niego wielkie przyciąganie. Dowiaduje się też (już po tym, jak jej serce zaczęło żywiej bić dla przybysza znikąd i włóczęgi), że to „indianiec”, wyklęty przez lokalną społeczność i wyrzucany z każdego gospodarstwa, w którym chciałby się zatrzymać. Miejscowi nie tolerują inności, a jeśli ktoś wyróżnia się kolorem skóry – to automatycznie jest skazany na potępienie. Victoria nie przejmuje się głosami ludzi – nawet fakt, że jej własny brat chce dopaść nieznajomego nie powstrzymuje kobiety. Ale wiążąc się z obcym Victoria przypieczętowuje swój los – nawet nie spodziewałaby się, co ją czeka w życiu.
„Popłynę przed siebie jak rzeka” to opowieść o walce kobiety z przeciwnościami losu i z piekłem, jakie są w stanie zgotować jej ludzie. Shelley Read umieściła akcję powieści w czasach, w których bohaterka nie może walczyć o swoje prawa – musi znaleźć sposób, jak dostosować się do wymogów innych. Ma własne nadzieje i plany, tyle że ich realizacja wymaga poświęceń większych niż możliwe do wyobrażenia dla większości odbiorców. W tej powieści tylko początek wydaje się schematyczny i monotonny – kiedy już Victoria dowiaduje się, jak zmieni się jej egzystencja przez związek z przystojnym nieznajomym, akcja nabiera tempa i dramatyzmu – coraz więcej tu wyzwań sensacyjnych i wręcz niemożliwych do zrealizowania w prawdziwym życiu (zresztą wątek nadprzyrodzony momentami się tu przewija, jako spoiwo międzypokoleniowe). Victoria zamienia się w superbohaterkę – przynajmniej w oczach czytelników pozostających bezpiecznie we własnych fotelach. A już list to „mamy z lasu” w wykonaniu Shelley Read to majstersztyk – umieszczony w najlepszym możliwym miejscu i wykonany tak, że o lekturze długo jeszcze będzie się myślało.
sobota, 3 lutego 2024
Andrzej Gryżewski, Przemysław Pilarski: Sztuka obsługi penisa 2
Agora, Warszawa 2024.
Wyjaśnienia
„Sztuka obsługi penisa” wywołała poruszenie na rynku – nie dlatego, że brakowało do tej pory rozmów z seksuologami, bardziej ze względu na „obiecujący” – zdaniem wielu – tytuł. Na rynku ukazuje się właśnie „Sztuka obsługi penisa 2”, dalsza część rozmów Andrzeja Gryżewskiego i Przemysława Pilarskiego, tym razem połączona z… obrazkową instrukcją obsługi, czyli tym, czego w pierwszym tomie odbiorcom zabrakło. Oczywiście znajduje się tu uzasadnienie takiej decyzji, ale nie ulega wątpliwości, że to „Sztuka obsługi penisa 2” będzie chętniej kupowanym poradnikiem – nie tylko z uwagi na wyjaśnienia dotyczące męskości. Autorzy zamierzają walczyć z penisocentryzmem – ponownie przyglądają się kultowi męskości i stereotypom, ale teraz bardziej interesują ich przemiany obyczajowe i łóżkowe rewolucje. Wyłuskują trendy w związkach i relacjach otwartych, sprawdzają zagadnienia, które wciąż są dla czytelników nowe. Będzie tu zatem i chemseks, czyli wrażenia wzmacniane przez substancje odurzające, i cyberseks (kamerki jako pornografia na życzenie), i swingersi. Autorzy zastanowią się nad tym, jak otwieranie związku wpływa na jego kondycję i kiedy staje się pułapką, a kiedy możliwością naprawienia relacji. Uczą, jak mądrze podejmować decyzje i nie szkodzić sobie ani innym. Do tego rejestrują konkretne problemy, z jakimi ludzie zgłaszają się do seksuologów czy terapeutów – żeby uczulić na pewne sytuacje odbiorców. Sporo miejsca poświęcają w tej książce mężczyznom, którzy nienawidzą kobiet – zastanawiają się nad źródłami takich zachowań i ich konsekwencjami w społeczeństwie, a to z kolei ma ustrzec panie przed wchodzeniem w niebezpieczne związki. Nie zabraknie tu opowieści o homoseksualności – skoro autorzy zajmują się mężczyznami, to nie mogą przecież wykluczać tych, którzy wolą w swoim łóżku innych mężczyzn. Znalazł się w książce nawet rozdział poświęcony księżom – nieprzypadkowo, tutaj zmieściło się sporo informacji związanych z tłumieniem własnych potrzeb i negowaniem popędu seksualnego.
Z humorem i zaangażowaniem opowiadają o seksualności z męskiego punktu widzenia. Andrzej Gryżewski i Przemysław Pilarski swobodnie czują się w tej rozmowie i mogą dzielić się nie tylko doświadczeniami i osobistymi przemyśleniami, ale też skojarzeniami filmowymi czy serialowymi – dzięki czemu ułatwią odbiorcom rozmowę o własnych potrzebach. Pomagają parom w lepszym zrozumieniu drugiej strony, czasami naświetlają perspektywy, dają nadzieję tam, gdzie bez wsparcia można by było zabłądzić. Nie chcą kultu macho ani utwierdzania w przekonaniu o walce płci, nie interesują ich nierówności: chodzi o to, żeby wszyscy mogli cieszyć się satysfakcjonującym seksem i nauczyli się być z drugą osobą. A jeśli ktoś po „Sztukę obsługi penisa 2” sięgnie dla poradnika – znajdzie tu zestaw ilustracji z opisami (czasem – przefiltrowanymi przez dowcip, jak wtedy, gdy trzeba poetyckie nazwy pozycji przełożyć na bardziej przyziemny język). Ta książka nie tylko wiele spraw wyjaśnia – ale umożliwia też przeprowadzenie rozmowy, kiedy trzeba będzie ustalić coś w związku. Jest ciekawa i napisana tak, żeby jak najszersze grono odbiorców mogło z niej skorzystać – bez względu na orientację seksualną, upodobania erotyczne czy płeć. Jeśli „Sztuka obsługi penisa” zwracała na siebie uwagę tytułem, to „Sztuka obsługi penisa 2” stanie się bestsellerem ze względu na zawartość.
Wyjaśnienia
„Sztuka obsługi penisa” wywołała poruszenie na rynku – nie dlatego, że brakowało do tej pory rozmów z seksuologami, bardziej ze względu na „obiecujący” – zdaniem wielu – tytuł. Na rynku ukazuje się właśnie „Sztuka obsługi penisa 2”, dalsza część rozmów Andrzeja Gryżewskiego i Przemysława Pilarskiego, tym razem połączona z… obrazkową instrukcją obsługi, czyli tym, czego w pierwszym tomie odbiorcom zabrakło. Oczywiście znajduje się tu uzasadnienie takiej decyzji, ale nie ulega wątpliwości, że to „Sztuka obsługi penisa 2” będzie chętniej kupowanym poradnikiem – nie tylko z uwagi na wyjaśnienia dotyczące męskości. Autorzy zamierzają walczyć z penisocentryzmem – ponownie przyglądają się kultowi męskości i stereotypom, ale teraz bardziej interesują ich przemiany obyczajowe i łóżkowe rewolucje. Wyłuskują trendy w związkach i relacjach otwartych, sprawdzają zagadnienia, które wciąż są dla czytelników nowe. Będzie tu zatem i chemseks, czyli wrażenia wzmacniane przez substancje odurzające, i cyberseks (kamerki jako pornografia na życzenie), i swingersi. Autorzy zastanowią się nad tym, jak otwieranie związku wpływa na jego kondycję i kiedy staje się pułapką, a kiedy możliwością naprawienia relacji. Uczą, jak mądrze podejmować decyzje i nie szkodzić sobie ani innym. Do tego rejestrują konkretne problemy, z jakimi ludzie zgłaszają się do seksuologów czy terapeutów – żeby uczulić na pewne sytuacje odbiorców. Sporo miejsca poświęcają w tej książce mężczyznom, którzy nienawidzą kobiet – zastanawiają się nad źródłami takich zachowań i ich konsekwencjami w społeczeństwie, a to z kolei ma ustrzec panie przed wchodzeniem w niebezpieczne związki. Nie zabraknie tu opowieści o homoseksualności – skoro autorzy zajmują się mężczyznami, to nie mogą przecież wykluczać tych, którzy wolą w swoim łóżku innych mężczyzn. Znalazł się w książce nawet rozdział poświęcony księżom – nieprzypadkowo, tutaj zmieściło się sporo informacji związanych z tłumieniem własnych potrzeb i negowaniem popędu seksualnego.
Z humorem i zaangażowaniem opowiadają o seksualności z męskiego punktu widzenia. Andrzej Gryżewski i Przemysław Pilarski swobodnie czują się w tej rozmowie i mogą dzielić się nie tylko doświadczeniami i osobistymi przemyśleniami, ale też skojarzeniami filmowymi czy serialowymi – dzięki czemu ułatwią odbiorcom rozmowę o własnych potrzebach. Pomagają parom w lepszym zrozumieniu drugiej strony, czasami naświetlają perspektywy, dają nadzieję tam, gdzie bez wsparcia można by było zabłądzić. Nie chcą kultu macho ani utwierdzania w przekonaniu o walce płci, nie interesują ich nierówności: chodzi o to, żeby wszyscy mogli cieszyć się satysfakcjonującym seksem i nauczyli się być z drugą osobą. A jeśli ktoś po „Sztukę obsługi penisa 2” sięgnie dla poradnika – znajdzie tu zestaw ilustracji z opisami (czasem – przefiltrowanymi przez dowcip, jak wtedy, gdy trzeba poetyckie nazwy pozycji przełożyć na bardziej przyziemny język). Ta książka nie tylko wiele spraw wyjaśnia – ale umożliwia też przeprowadzenie rozmowy, kiedy trzeba będzie ustalić coś w związku. Jest ciekawa i napisana tak, żeby jak najszersze grono odbiorców mogło z niej skorzystać – bez względu na orientację seksualną, upodobania erotyczne czy płeć. Jeśli „Sztuka obsługi penisa” zwracała na siebie uwagę tytułem, to „Sztuka obsługi penisa 2” stanie się bestsellerem ze względu na zawartość.
piątek, 2 lutego 2024
Joanna Nojszewska: Kobiety, które śpiewały Młynarskiego
Marginesy, Warszawa 2024.
Gra skojarzeń
Dwie ścieżki wybiera Joanna Nojszewska, pisząc o kobietach, które śpiewały Młynarskiego. Najpierw sięga do bohaterek z tekstów – tych wszystkich panien Kryś i Zoch, Mariol, Bożenek i Desdemon – i tych bezimiennych, a na trwałe wpisanych w kulturę dzięki pomysłom Wojciecha Młynarskiego i jego talentowi do obserwowania świata. Później przedstawia kolejne artystki, które piosenki Młynarskiego przybliżały szerokiemu gronu odbiorców i które do dzisiaj wyznaczają sposoby interpretacji. „Kobiety, które śpiewały Młynarskiego” to także książka mocno osobista, wypełniona skojarzeniami samej autorki – motywami, które do opracowania popularnonaukowego by nie weszły. Joanna Nojszewska może sobie tu pozwolić na wyrażanie prywatnych opinii i na prezentowanie własnych doświadczeń z tekstami Młynarskiego, a także – na opisywanie spotkań z kolejnymi rozmówczyniami. Nie chodzi przecież o dyskurs naukowy, a o lekką zabawę i przypomnienie piosenek, które wszyscy znają i cenią. Tom składa się z szeregu portretów (i jest subiektywnym wyborem, z którego autorka się nie tłumaczy) – ale najważniejsza jest piosenka. Piosenka i twórca, którego nie da się od tej piosenki odsunąć na krok. Co ważne, Joanna Nojszewska odsuwa jeden motyw – sugerowany przez ludzi sztuki i prawdopodobnie przez część publiczności literackiej poszukiwany – rezygnuje z przedstawiania plotek i pikantnych szczegółów związanych z inspiracjami do kolejnych romansowych tekstowych uniesień. Nie zamierza wdawać się w dygresje na temat tego, kto z kim i kiedy – unika nawet szkicowych wzmianek w tej kwestii. Na szczęście – dzięki temu można się lepiej bawić samymi frazami. Wprawdzie autorka trochę za mocno czasami podkreśla to, co Młynarskiemu w piosenkach wychodziło najlepiej – kieruje uwagę czytelników na przykład na aliteracje czy na intertekstualne rozwiązania (trochę zastanawia, czy trzeba rzeczywiście tłumaczyć nawiązania do rzeczywistości peerelowskiej, nazwę papierosów czy programu telewizyjnego – niby młodsze pokolenie już się w tych aluzjach nie odnajdzie, ale może właśnie powinno zdobyć się na wysiłek i samodzielne odkrywanie zakodowanych sensów), jednak przede wszystkim zajmuje się historiami poszczególnych, najbardziej znanych, utworów.
W związku z tym oczywiście książka zaczyna sama się śpiewać. Nie da się podjąć lektury bez sięgania po oryginalne wykonania, interpretacje, recitale i archiwalne nagrania – warto to robić, żeby zyskać dodatkową płaszczyznę porozumienia. Autorka namawia swoje rozmówczynie na zwierzenia dotyczące współpracy z Wojciechem Młynarskim, nie zawsze chodzi tu o kontekst do pojedynczych piosenek, czasami zyskuje rozbudowane relacje i komentarze do wielu składników repertuaru, czasami pojedyncze anegdoty. Nie kieruje się jednym schematem w relacjonowaniu spotkań – zresztą każdą z interlokutorek traktuje inaczej. Dzięki temu odbiorcy przez cały czas mogą się angażować w lekturę, szukać w niej ciekawostek i zakulisowych opowieści. Jest tu sporo sentymentów i podróży w czasie do najpiękniejszych momentów z historii polskich piosenek rozrywkowych, jest tu sporo Młynarskiego i jego rodziny – w sytuacjach pozaestradowych. Są nawet trudy tworzenia piosenek, kiedy trzeba jednocześnie zachować wierność oryginalnemu tekstowi, znaleźć możliwość podkreślania puent muzyką i sprostać dykcyjnie. Joanna Nojszewska próbuje wychwytywać te wyzwania – i przedstawiać je w lekkiej i rozrywkowej formie. Dzięki temu „Kobiety, które śpiewały Młynarskiego” to książka do czytania w każdym momencie, nie tylko – kiedy chce się sobie przypomnieć o evergreenach.
Gra skojarzeń
Dwie ścieżki wybiera Joanna Nojszewska, pisząc o kobietach, które śpiewały Młynarskiego. Najpierw sięga do bohaterek z tekstów – tych wszystkich panien Kryś i Zoch, Mariol, Bożenek i Desdemon – i tych bezimiennych, a na trwałe wpisanych w kulturę dzięki pomysłom Wojciecha Młynarskiego i jego talentowi do obserwowania świata. Później przedstawia kolejne artystki, które piosenki Młynarskiego przybliżały szerokiemu gronu odbiorców i które do dzisiaj wyznaczają sposoby interpretacji. „Kobiety, które śpiewały Młynarskiego” to także książka mocno osobista, wypełniona skojarzeniami samej autorki – motywami, które do opracowania popularnonaukowego by nie weszły. Joanna Nojszewska może sobie tu pozwolić na wyrażanie prywatnych opinii i na prezentowanie własnych doświadczeń z tekstami Młynarskiego, a także – na opisywanie spotkań z kolejnymi rozmówczyniami. Nie chodzi przecież o dyskurs naukowy, a o lekką zabawę i przypomnienie piosenek, które wszyscy znają i cenią. Tom składa się z szeregu portretów (i jest subiektywnym wyborem, z którego autorka się nie tłumaczy) – ale najważniejsza jest piosenka. Piosenka i twórca, którego nie da się od tej piosenki odsunąć na krok. Co ważne, Joanna Nojszewska odsuwa jeden motyw – sugerowany przez ludzi sztuki i prawdopodobnie przez część publiczności literackiej poszukiwany – rezygnuje z przedstawiania plotek i pikantnych szczegółów związanych z inspiracjami do kolejnych romansowych tekstowych uniesień. Nie zamierza wdawać się w dygresje na temat tego, kto z kim i kiedy – unika nawet szkicowych wzmianek w tej kwestii. Na szczęście – dzięki temu można się lepiej bawić samymi frazami. Wprawdzie autorka trochę za mocno czasami podkreśla to, co Młynarskiemu w piosenkach wychodziło najlepiej – kieruje uwagę czytelników na przykład na aliteracje czy na intertekstualne rozwiązania (trochę zastanawia, czy trzeba rzeczywiście tłumaczyć nawiązania do rzeczywistości peerelowskiej, nazwę papierosów czy programu telewizyjnego – niby młodsze pokolenie już się w tych aluzjach nie odnajdzie, ale może właśnie powinno zdobyć się na wysiłek i samodzielne odkrywanie zakodowanych sensów), jednak przede wszystkim zajmuje się historiami poszczególnych, najbardziej znanych, utworów.
W związku z tym oczywiście książka zaczyna sama się śpiewać. Nie da się podjąć lektury bez sięgania po oryginalne wykonania, interpretacje, recitale i archiwalne nagrania – warto to robić, żeby zyskać dodatkową płaszczyznę porozumienia. Autorka namawia swoje rozmówczynie na zwierzenia dotyczące współpracy z Wojciechem Młynarskim, nie zawsze chodzi tu o kontekst do pojedynczych piosenek, czasami zyskuje rozbudowane relacje i komentarze do wielu składników repertuaru, czasami pojedyncze anegdoty. Nie kieruje się jednym schematem w relacjonowaniu spotkań – zresztą każdą z interlokutorek traktuje inaczej. Dzięki temu odbiorcy przez cały czas mogą się angażować w lekturę, szukać w niej ciekawostek i zakulisowych opowieści. Jest tu sporo sentymentów i podróży w czasie do najpiękniejszych momentów z historii polskich piosenek rozrywkowych, jest tu sporo Młynarskiego i jego rodziny – w sytuacjach pozaestradowych. Są nawet trudy tworzenia piosenek, kiedy trzeba jednocześnie zachować wierność oryginalnemu tekstowi, znaleźć możliwość podkreślania puent muzyką i sprostać dykcyjnie. Joanna Nojszewska próbuje wychwytywać te wyzwania – i przedstawiać je w lekkiej i rozrywkowej formie. Dzięki temu „Kobiety, które śpiewały Młynarskiego” to książka do czytania w każdym momencie, nie tylko – kiedy chce się sobie przypomnieć o evergreenach.
czwartek, 1 lutego 2024
Joanna Bagrij: Nadbrzeżnik
Mova, Białystok 2024.
Zwłoki na plaży
Przede wszystkim Joanna Bagrij wierzy w siłę narracji – do tego stopnia, że nie zamierza różnicować sposobu prowadzenia opowieści, bez względu na to, czy wypowiada się transparentny i „właściwy” narrator, czy głos zabierają poszczególni bohaterowie – nie rozróżnia ich ze względu na płeć czy wiek. I tak rodzi się pytanie o znaczenie synestezyjności „męskiej” opowieści i o zbyt dużą wiedzę (o zasobie leksykalnym nie wspominając) u kilkulatka – owszem, ten ostatni będzie stawiać na zdrobnienia i akcentowanie roli członków rodziny, ale gdzieś rozbrzmiewa tu sama kreacja. „Nadbrzeżnik” to bowiem kryminał, w którym odzywać się ma wiele głosów, tak, żeby czytelnicy poczuli się wrzuceni w centrum opowieści – i zmuszeni do podążania za poszczególnymi tropami. Joanna Bagrij wybiera – mimo tej drobiazgowej narracji wypełnionej wrażeniami zmysłowymi – dość surowy sposób opowiadania. Nie koncentruje się przesadnie na życiu osobistym bohaterów, chociaż bez tego trudno sobie dzisiaj wyobrazić akcję – w związku z tym rozsnuwa powiązania łączące bohaterów w przeszłości, sugeruje, że Lena Dobrowicz, specjalistka od zwłok, ma w swojej przeszłości bolesne rysy na tle damsko-męskim (co dzisiaj owocuje między innymi otwartym podejściem do spraw seksu – jednak kiedy zbyt wielu potencjalnych towarzyszy łóżkowych ekscesów pojawia się w pobliżu, bohaterka woli się wycofać) i co pewien czas wprowadza wzmiankę przypminającą o codziennych – czyli poza sprawą – problemach postaci. To niewiele, ale musi wystarczyć, bo resztę portretów charakterologicznych wypełnia codzienność. A w niej mnóstwo jest prostych gestów, ostrych i ascetycznych w wymowie. Każdy ze swoimi demonami zostaje sam i każdy rozprawia się z nimi jak umie – taki standard dla zaznaczenia, że nie jest to cosy crime. Szorstkość w opisach ma przykuwać uwagę do zbrodni – a zbrodni trochę tu będzie. „Nadbrzeżnik” bazuje na legendzie stworzonej stosunkowo niedawno i zapładniającej umysły miejscowych – postacią ze świata fantazji łatwo wytłumaczyć kolejne zbrodnie, zwłaszcza jeśli komuś zależy na budzeniu odpowiednich skojarzeń. Joanna Bagrij w światek nadmorskich śledczych wrzuca kobietę o tajemniczej przeszłości – wyjątkowo dobrze radzącą sobie z odczytywaniem kryminalnych tropów. Z obecności ciała w konkretnym miejscu może wyczytać wiele – i to bez uciekania się do podpowiedzi z jakichkolwiek źródeł. Nie szwankuje jej logiczne myślenie, a w sytuacjach zagrożenia (bo i takich będzie dużo) Lena Dobrowicz wie, jak sobie poradzić. To niemal żeński odpowiednik stereotypu „zabili go i uciekł”: przechodzi sporo i to bez śladów na psychice. Ale właśnie o to w „Nadbrzeżniku” chodzi – żeby nie przejmować się przesadnie przemyśleniami tych, którzy mają tylko rozwiązać zagadkę. W ową zagadkę autorka angażuje czytelników, przedstawia im cały szereg informacji, z których powieściowi śledczy będą w stanie ułożyć całą historię – a nawet częstuje ich wiadomościami, do których kryminalni dostępu nie mają, czytelnicy poznają bowiem także narracje z perspektywy mordercy. Jest „Nadbrzeżnik” kryminałem nastawionym właśnie na śledztwo i gorycz wynikającą z braku zaufania – autorka rezygnuje za to z rozbudowywania warstwy obyczajowej i wchodzenia w zwyczajność śledczych. Ascezę charakterologiczną zestawia jednak z wyczuleniem na detale i z drobiazgowością w przedstawianiu otoczenia.
Zwłoki na plaży
Przede wszystkim Joanna Bagrij wierzy w siłę narracji – do tego stopnia, że nie zamierza różnicować sposobu prowadzenia opowieści, bez względu na to, czy wypowiada się transparentny i „właściwy” narrator, czy głos zabierają poszczególni bohaterowie – nie rozróżnia ich ze względu na płeć czy wiek. I tak rodzi się pytanie o znaczenie synestezyjności „męskiej” opowieści i o zbyt dużą wiedzę (o zasobie leksykalnym nie wspominając) u kilkulatka – owszem, ten ostatni będzie stawiać na zdrobnienia i akcentowanie roli członków rodziny, ale gdzieś rozbrzmiewa tu sama kreacja. „Nadbrzeżnik” to bowiem kryminał, w którym odzywać się ma wiele głosów, tak, żeby czytelnicy poczuli się wrzuceni w centrum opowieści – i zmuszeni do podążania za poszczególnymi tropami. Joanna Bagrij wybiera – mimo tej drobiazgowej narracji wypełnionej wrażeniami zmysłowymi – dość surowy sposób opowiadania. Nie koncentruje się przesadnie na życiu osobistym bohaterów, chociaż bez tego trudno sobie dzisiaj wyobrazić akcję – w związku z tym rozsnuwa powiązania łączące bohaterów w przeszłości, sugeruje, że Lena Dobrowicz, specjalistka od zwłok, ma w swojej przeszłości bolesne rysy na tle damsko-męskim (co dzisiaj owocuje między innymi otwartym podejściem do spraw seksu – jednak kiedy zbyt wielu potencjalnych towarzyszy łóżkowych ekscesów pojawia się w pobliżu, bohaterka woli się wycofać) i co pewien czas wprowadza wzmiankę przypminającą o codziennych – czyli poza sprawą – problemach postaci. To niewiele, ale musi wystarczyć, bo resztę portretów charakterologicznych wypełnia codzienność. A w niej mnóstwo jest prostych gestów, ostrych i ascetycznych w wymowie. Każdy ze swoimi demonami zostaje sam i każdy rozprawia się z nimi jak umie – taki standard dla zaznaczenia, że nie jest to cosy crime. Szorstkość w opisach ma przykuwać uwagę do zbrodni – a zbrodni trochę tu będzie. „Nadbrzeżnik” bazuje na legendzie stworzonej stosunkowo niedawno i zapładniającej umysły miejscowych – postacią ze świata fantazji łatwo wytłumaczyć kolejne zbrodnie, zwłaszcza jeśli komuś zależy na budzeniu odpowiednich skojarzeń. Joanna Bagrij w światek nadmorskich śledczych wrzuca kobietę o tajemniczej przeszłości – wyjątkowo dobrze radzącą sobie z odczytywaniem kryminalnych tropów. Z obecności ciała w konkretnym miejscu może wyczytać wiele – i to bez uciekania się do podpowiedzi z jakichkolwiek źródeł. Nie szwankuje jej logiczne myślenie, a w sytuacjach zagrożenia (bo i takich będzie dużo) Lena Dobrowicz wie, jak sobie poradzić. To niemal żeński odpowiednik stereotypu „zabili go i uciekł”: przechodzi sporo i to bez śladów na psychice. Ale właśnie o to w „Nadbrzeżniku” chodzi – żeby nie przejmować się przesadnie przemyśleniami tych, którzy mają tylko rozwiązać zagadkę. W ową zagadkę autorka angażuje czytelników, przedstawia im cały szereg informacji, z których powieściowi śledczy będą w stanie ułożyć całą historię – a nawet częstuje ich wiadomościami, do których kryminalni dostępu nie mają, czytelnicy poznają bowiem także narracje z perspektywy mordercy. Jest „Nadbrzeżnik” kryminałem nastawionym właśnie na śledztwo i gorycz wynikającą z braku zaufania – autorka rezygnuje za to z rozbudowywania warstwy obyczajowej i wchodzenia w zwyczajność śledczych. Ascezę charakterologiczną zestawia jednak z wyczuleniem na detale i z drobiazgowością w przedstawianiu otoczenia.